Polacy nie lubią bić się jeden z drugim Witos uważał Piłsudskiego za człowieka bez znaczenia – mówi prof. Andrzej Chojnowski
Andrzej Chojnowski Przemysław Mrówka: 87 lat temu na ulicach Warszawy starły się dwa obozy polityczne. W przewrocie majowym obie strony kierowały się dobrem Rzeczypospolitej, a jednak doszło do zamachu i kraj znalazł się na krawędzi wojny domowej. Andrzej Chojnowski: Nie wiem, czy można mówić o dwóch stronach. Starły się nie dwa obozy polityczne, lecz zamachowcy z jednej i obrońcy legalności władzy z drugiej. Oczywiście, władza ta była ukształtowana według pewnego klucza politycznego, ale nie można powiedzieć, by starły się dwie opcje polityczne. Stronnicy Piłsudskiego mieli pewną wizję, katastroficzną wizję, której główna teza głosiła, że demokracja parlamentarna nie zdała egzaminu, że jest systemem niewydolnym, oddaje Polskę na pastwę partyjniactwa i żeby uchronić kraj od katastrofy, trzeba to zmienić. W moim przekonaniu przyczyn przewrotu trzeba jednak szukać w splocie spraw indywidualnych. Po pierwsze, demokracja w Polsce i ogólnie na wschodzie kontynentu była dzieckiem dość wątłym. Ustanowiono ją w miejscu, gdzie wielkich tradycji demokratycznych nie było nawet w Polsce, bo parlamentaryzm szlachecki dotyczył przecież bardzo wąskiej części społeczeństwa. A demokracja z założenia zakłada potrzebę jakiejś kultury politycznej, umiejętności tworzenia konsensusu. Tego nie było, więc zniechęcenie do demokracji musiało się pojawić bardzo szybko. By ją zbudować, trzeba
czasu, a tutaj się spodziewano, że wspaniały system zadziała już po kilku latach. Inteligenckim elitom bardzo szybko zabrakło cierpliwości i poczuły się zawiedzione. Wynikało to z prostego faktu: uważający się za przewodników narodu XIX-wieczni członkowie elity inteligenckiej, dzierżący „rząd dusz", podlegali weryfikacji przy urnach wyborczych i przeważnie sromotnie przegrywali. Najprościej było wtedy obarczyć winą demokrację. Jednym z przykładów tego paradoksu jest słynna broszura Wincentego Witosa „Czasy i ludzie", wydana w 1926 r. przed przewrotem majowym. Witos napisał, że demokracja to taki absurdalny system, który daje równe prawa chłopu z Polesia i profesorowi uniwersyteckiemu. I mówił to jeden z najwybitniejszych działaczy ludowych! Faktem jednak było rozbicie polityczne, olbrzymia liczba partii, ciągle się zmieniające rządy... Nie była to sytuacja idealna, ale nie można powiedzieć, że były to rządy nieudolne. Rząd Grabskiego, najdłużej działający, wprowadził wiele ważnych reform, natomiast piłsudczycy podjęli intensywne działania dopiero w latach 30. Owszem, demokracja mogła być krytykowana, ale jej stan nie usprawiedliwiał tak drastycznych posunięć jak zamach. Tu trzeba wyraźnie zaznaczyć, że Piłsudski nie planował takiego przebiegu wypadków. Chciał nie tyle przejąć władzę, ile wpłynąć na zmianę wydarzeń bez przelewu krwi. Stało się, jak się stało, polityk nie zawsze jest w stanie przewidzieć efekty swoich decyzji, ale w jego zamyśle miała to być raczej demonstracja siły niż rzeczywisty pucz. Kolejnym, i w mojej opinii decydującym czynnikiem jest fakt, że gdy w takiej młodej, kruchej demokracji pojawia się człowiek, który chce ją odrzucić, ta jest niezdolna, by z nim walczyć w ramach demokratycznych procedur. Piłsudskiego można by wsadzić do więzienia, ale kto właściwie miałby to zrobić? I za co? Tu pojawia się pewien problem psychologiczny: Piłsudski nie mieścił się w ramach tej demokracji. On sam zresztą nie dążył jakoś specjalnie, by piastować w niej stanowisko, bo w demokrację jako procedurę parlamentarną nie bardzo wierzył. Z drugiej strony dążono do tego, by Piłsudskiego wypchnąć poza nawias, zmarginalizować. Było to zresztą wygodne dla niego, bowiem od pewnego momentu nie ponosił za nic odpowiedzialności i mógł powiedzieć, że po prostu nie ma wpływu na sytuację. Można postawić hipotetyczne pytanie, czy dałoby się uniknąć przewrotu, gdyby Piłsudskiego wciągnąć w procedury demokratyczne, w pewien sposób „skanalizować". Tego na pewno nie chciano i nie próbowano zrobić. Piłsudski był już uważany za człowieka pozbawionego znaczenia. Wydaje się, że na kilka godzin przed zamachem Witos trochę go prowokował. Mówił, że jeśli Piłsudski ma wpływy, to niech wystąpi, że on, Witos, by się nie wahał na jego miejscu. Pewnie nie chciał go wywoływać jego reakcji, prawdopodobnie chciał tylko mu pokazać, by siedział cicho, bo i tak już nic nie może. No i przeliczył się.
Maj 1926 na placu Zamkowym W takim razie czy celem przewrotu miała być korekta systemu parlamentarnego, czy też
chodziło o inny kształt Rzeczypospolitej? Zdecydowanie to drugie. Piłsudski i jego zwolennicy kultywowali sięgający I wojny światowej pogląd, zgodnie z którym to oni byli pewnego rodzaju samorodną elitą: przecież jako jedyni stanęli do walki o niepodległość, i to idąc przeciw nastrojom społeczeństwa, które było wtedy bierne, Piłsudczycy byli przekonani, że objęcie przez nich władzy będzie gwarancją zmiany na lepsze. Nie byli ideologicznymi antydemokratami, wierzyli natomiast, że państwo potrzebuje ludzi szlachetnych, z wizją, którzy staną na jego czele i zaczną je urządzać. Sądzili, że saom dojście do władzy ludzi prawych poprawi sytuację, a na rozwiązania prawne można będzie wtedy poczekać. W następstwie zamachu zginęło około 400 osób. Skąd ta zaciętość? Były to przecież walki w mieście, ginęli także cywile, czasem po prostu zwykli gapie. Niemniej jednak walki faktycznie były zajadłe. Musimy jednak pamiętać, że w Polsce rywalizacja różnych opcji politycznych, różnych pomysłów na państwo zawsze miała charakter niesłychanie emocjonalny, zaś przewrót majowy był tylko bardziej dramatycznym ogniwem łańcucha wydarzeń, który zaczął się wcześniej. Już w styczniu 1919 r. narodowa demokracja przeprowadziła próbę obalenia rządu Jerzego Moraczewskiego w drodze zamachu stanu i usunięcia Piłsudskiego ze stanowiska naczelnika państwa. Sam Piłsudski potraktował pucz Januszajtisa jako trochę operetkowy, zamachowcy wykazali się niesłychaną nieudolnością, nie umieli go zrobić. Być może, gdyby potrafili go lepiej przeprowadzić, mogłoby to się skończyć bardziej drastycznie. Charakterystyczny jest list Jerzego Zdziechowskiego adresowany do Dmowskiego w kilka godzin po zamachu. Pisany był mniej więcej w duchu „no, tym razem się nie udało, ale następnym razem to my od razu rozstrzelamy tych co trzeba". To pokazuje intensywność emocji, która potem się objawiła w 1926 r. Przemoc była wpisana w tamte czasy, zresztą nie tylko w Polsce, także w innych krajach. Dziś może to nas dziwić, ale taki był koloryt tamtego okresu. Czy przesilenie w postaci zamachu pozowoliło póżniej zasypać podziały, czy potem one się pogłębiły? Zdecydowanie się pogłębiły! Natomiast w ciągu kilku lat po zamachu okazało się jedno: nie uda się sanacji wysadzić z siodła bez kolejnego przewrotu, a opozycja nie miała takich zdolności ani możliwości. Próba zmiany systemu drogą walki parlamentarnej nie udała się. W 1933 r. powstał Centrolew, sojusz partii lewicowych i centrowych, który usiłował przenieść walki na ulicę, w formie manifestacji i pochodów. Ale władza sobie z tym szybko poradziła, używając metod, mówiąc oględnie, dość stanowczych. Okazało się, że nie ma możliwości usunięcia piłsudczyków, i to wpłynęło na dalsze działania. Nikt nie zasypywał podziałów, ale nie spodziewano się konfrontacji, nie było też sił dążących do powtórzenia przewrotu. Spory pozostały tak samo silne, niekiedy się nawet intensyfikowały. Ruch ludowy bardzo się radykalizował i po 1935 r. opozycja spodziewała się nawet, że to on będzie mógł spełnić rolę tarana, który rozbije obóz rządzący – w większym nawet stopniu niż narodowa demokracja, która się zaplątała w ciasny nacjonalizm. Ale jednocześnie, jeśli spojrzeć z szerszej perspektywy, dochodziło czasami nie tyle do zasypywania tych różnic, ile do pewnych reorientacji. Po śmierci Piłsudskiego walka między sanacją a obozem narodowym w wymiarze czysto personalnym straciła sens. Główni antagoniści zeszli ze sceny: Piłsudski odszedł, a starzejący się Dmowski nie mógł być już uważany za przywódcę. Młodzi piłsudczycy i młodzi endecy szukali niekiedy czegoś, co mogłoby ich połączyć. W latach 30. pojawił się odruch konstruktywnego patriotyzmu, szukano formuły, w której można by podjąć wspólne działania. Podejmowano jakieś konkretne akcje czy były to raczej hipotetyczne rozważania? Cóż, były posunięcia organizacyjne, do obozu sanacyjnego przeszło sporo młodzieży, grupa narodowców „państwowych" narodowców, nazywało się to Związek Młodych Narodowców. Takie przesunięcia były, ale tylko w jedną stronę. Niektórzy młodzi endecy uważali, że piłsudczycy uwzględnili pewne postulaty polityczne narodowej demokracji, na przykład stosunek do mniejszości narodowych, w tym sensie, że wszyscy muszą bronić tego państwa. Zagrożenie zewnętrzne jeszcze się nie pojawiło, ale wyczuwano, że sytuacja międzynarodowa jest krucha i można się spodziewać w przyszłości zawirowań, wobec których należałoby się zjednoczyć. Przełom, aczkolwiek niedokładnie zbadany ( mogę więc mówić tylko o moich spostrzeżeniach, które nie są jeszcze poparte żadnymi publikacjami) dokonał się w sferze publicystyki. Pojawił się na przykład „nowy nacjonalizm", czyli ludzie, którzy się zastanawiali, jak zmodyfikować dotychczasowe stanowisko narodowej demokracji.
Zakładali, że nowe czasy wymagają nowego określenia, czym jest nacjonalizm i jaki jest jego stosunek do innych narodowości. Nowi narodowcy byli pewni pozycji Polski i gotowi byli patrzeć bardziej po partnersku na inne nacjonalizmy. Ich tezy były przyjmowane z oburzeniem przez „starych" nacjonalistów, ale mimo to „nowi" dążyli do znalezienia wizji, która mogłaby je połączyć. Dziś może to brzmieć zabawnie, ale tą wizją miała być nowa Europa, Europa większych podmiotów państwowych, Europa trochę ponad narodami, taka, która nawiązuje do idei wielonarodowościowych tworów, w ramach których szanowane będą aspiracje do szerszych terytoriów. Były to utopie, ale warto je zasygnalizować. Zmiana dotyczyła nie tylko stosunku do na przykład Ukraińców, ale także do Żydów. Uważano, że są oni takim samym narodem jak my, i gdy skończą diasporę, sformułują swój program jako narodu i jego postulaty, będzie można z nimi usiąść przy stole i może coś się z tego ułoży. To przedmiot badań, które trzeba przeprowadzić, a które kłócą się z utartą wizją Polski lat 30. Przejdźmy do kwestii ogólnych. Język polski zna termin „walki bratobójcze". Zawiera się w nim sugestia, że takie starcia są dla nas czymś moralnie nagannym, godnym potępienia. Kiedy nastąpiła ta refleksja i czym była spowodowana? Odniesienie terminu „walki bratobójcze" do historii Polski to wyraźny ahistoryzm. Można o nich mówić wtedy, kiedy mamy do czynienia ze wspólnotą, która ma poczucie jedności. Natomiast społeczeństwa wcześniejszych epok, zarówno na ziemiach polskich, jak i innych, takiego poczucia nie miały aż do XIX wieku. Najpierw trzeba odpowiedzieć na pytanie, kiedy zrodziło się coś, co można by nazwać polską wspólnotą narodową, rozciągniętą na wszystkie warstwy społeczne. Miało to miejsce właśnie w XIX wieku. Dążyli do tego romantycy, rewolucjoniści szlacheccy, pozytywiści, próbowano przekonać chłopów do walki w powstaniach, czyli do zaangażowania w sprawę narodową. Mimo tych wysiłków na przełomie wieków Wincenty Witos, opisując stan warstwy chłopskiej, wyraźnie podkreślał, że jej członkowie, mieszkający w różnych rozbiorach, czują się członkami wspólnoty terytorialnej w ramach zamieszkiwanych państw, nie czują natomiast więzi z innymi chłopami polskimi, zamieszkującymi po drugiej stronie granicy. Naród polski wciąż dopiero powstawał, był wielki spór wokół początków jego powstania, dziś trochę zaniechany, ponieważ dalszych badań się nie prowadzi, kwestia stała się niemodna. Według dotychczasowych ustaleń badaczy proces ten zakończył się dopiero podczas II wojny światowej. Wtedy, w dramatycznych okolicznościach i w sposób niejako przymusowy, rozmaite grupy społeczne zostały wciągnięte do wspólnoty, której członkowie na równi podlegali represjom i prześladowaniom. To ich w pewien sposób łączyło. Ja bym w ogóle nie używał terminu „walki bratobójcze" w odniesieniu do okresu międzywojennego, bo tymi kategoriami wtedy nie operowano. Pojęcie wspólnoty dopiero ewoluowało. Zastanawiano się wciąż, na czym ma ona polegać: czy ma być czysto etniczna, czy może jednak bardziej polityczna. Był to bardzo gorący spór, któremu towarzyszyło wielkie zacietrzewienie, żaden z obozów nie miał oporów przeciwko sięganiu w walce po przemoc. Nie było takiego głosu oburzenia, że to Polak strzela do Polaka, to się pojawiło dopiero później. W latach 20. jeszcze wszyscy pamiętali, że na frontach I wojny światowej Polacy walczyli w różnych armiach i strzelali do siebie. Nikt nie pytał: „Słuchaj, czy jesteś Polakiem? To nie będę strzelał do ciebie". Tak samo w 1926 r. żołnierze Piłsudskiego i ci lojalni wobec rządu, zwłaszcza oficerowie, kierowali się względami wyboru ideowo-politycznego. Jedyna wątpliwość, która się tu pojawiła, to aspekt złamania prawa, złamania przysięgi. Kazimierz Sosnkowski usiłował popełnić samobójstwo właśnie z powodu dyskomfortu, jakim dla niego było złamanie przysięgi. Był rozdarty między lojalnością przysiędze a posłuszeństwem Piłsudskiemu, ale nie z powodu tego, że Polak strzelał do Polaka. To są dzisiejsze kategorie. Czy w takim razie działania egzekutorów Polski Podziemnej, sztyletników z czasów powstania styczniowego lub walki między Armią Ludową i Armią Krajową, także cieszyły się przyzwoleniem jako czyny, których nie uważano za bratobójcze? Chodziło o program polityczny i wizję Polski, to było rozstrzygające. Tych, którzy mieli inną wizję, trzeba było zniszczyć jako szkodników, niereprezentujących budowanej przez nas wspólnoty. Samo przeświadczenie o własnej słuszności było usprawiedliwieniem, nie tylko w oczach samych realizatorów.
Pogrzeb jednej z ofiar przewrotu majowego A czy w takim razie mające miejsce już po II wojnie światowej walki Żołnierzy Wyklętych można uznać za bratobójcze? Wcześniej tak je określano, dopiero od niedawna słuszność tego określenia jest kwestionowana, na przykład przez Piotra Gontarczyka, który określił te walki mianem powstania. Badania nad zjawiskiem tzw. Żołnierzy Wyklętych są w bardzo wczesnej fazie, nie odpowiadają jeszcze na pytanie, czy zakres i motywacja ich uczestników pozwala na zastosowanie terminu „powstanie", czy też była to kontynuacja walki, wynikającej z przekonania, że nowa sytuacja ma charakter krótkotrwały. Racjonalne było założenie, że wybuchnie kolejny konflikt i zmiecie system jałtański, bo nie wierzę, by sądzili oni, że własnymi siłami pokonają Związek Sowiecki. Z drugiej strony określenie „wojna domowa" zakłada, że istnieje jakiś głęboki podział w społeczeństwie i na tle tego podziału pojawiają się grupy skłonne do bardziej radykalnego działania, ale muszą one mieć jakieś zaplecze, poparcie. Wtedy widać, że społeczeństwo jest podzielone i angażuje się w te wydarzenia. Nie przesądzałbym niczego, ale pytanie, w jakim zakresie ruch Żołnierzy Wyklętych cieszył się poparciem, czeka jeszcze na odpowiedź. Kolejną kwestią, która komplikuje sytuację, jest to, że władza komunistyczna była dla tego podziemia emanacją siły zewnętrznej, narzędziem w rękach moskiewskich. Ja bym nie przesadzał z eksponowaniem tego akcentu bratobójstwa. Dzisiaj usiłuje się ich zdyskredytować, na zasadzie „wznosili patriotyczne hasła, a strzelali do Polaków". A patriotyzm przekłada się na konkret, nie ma, w moim rozumieniu, jakiegoś patriotyzmu abstrakcyjnego. Wizja Polski i jej interes jest czymś bardzo konkretnym. Pamiętajmy, że w obozie zarówno komunistów, jak i narodowych demokratów dochodziło do morderstw i nie wysuwano wtedy argumentu, że to Polak strzela do Polaka. Nie zabijano ich pod zarzutem kolaboracji z Niemcami lub Sowietami, lecz jako nosicieli innej opcji. Taka kategoria, myślę, pojawia się dopiero po 1956 r., kiedy część ludzi uwierzyła, że to jest także ich państwo. Wcześniej tak mówiono, ale gdy państwo strzela do ludzi, trudno było w to uwierzyć. Dla Żołnierzy Wyklętych państwo komunistyczne nie było ich państwem, oni zaś dla władz komunistycznych nie byli częścią społeczeństwa w sensie ideologiczno-politycznym.
W historii Polski nie ma kataklizmów na miarę wojen secesyjnej lub trzydziestoletniej. Byliśmy spokojniejszym państwem niż inne czy raczej w inny sposób rozwiązywaliśmy takie konflikty? Polska historia jest pod tym względem faktycznie dość spokojna. Nie było w niej na szerszą skalę królobójstwa, a walki polityczne szlachty, które czasami objawiały się pod postacią rokoszy i starć zbrojnych, nie prowadziły do totalnego zagrożenia państwa wojną domową. Na ziemiach polskich w XIX wieku nie było na szeroką skalę terroryzmu. Można powiedzieć, że Polacy są społeczeństwem raczej spokojnym, nie mają odruchu, by w momencie jakichś problemów demolować sklepy czy budować barykady. Nasz opór raczej przejawia się niechęcią do władzy, która wyraża się zamykaniem się w kręgu własnych spraw, nieangażowaniem się w politykę. Andrzej Chojnowski – profesor, specjalizuje się w XX-wiecznej historii Polski. Wiele ze swych prac poświęcił Drugiej Rzeczypospolitej i dziejom obozu piłsudczyków.
Etniczność i polityka Kultura narodów Wschodniej Europy była napędem odrodzenia, ale bywała też jego hamulcem
źródło: Biblioteka Kongresu USA Bohdan Cywiński co pewien czas prezentuje czytającej publiczności naprawdę bardzo ważne książki dotyczące dziedziny swoich aktualnych zainteresowań badawczych. Są to zawsze sprawy z gatunku najważniejszych. Najpierw wydał „Rodowody niepokornych" – o tym jak w końcu XIX wieku Polacy zaczęli się stawać narodem politycznym, później „Ogniem próbowane" – o Kościele katolickim w naszej części świata w czasie XX-wiecznej próby. Teraz otrzymujemy „Szańce kultur". To fascynująca, wielowątkowa opowieść o wojskowo-politycznej ekspansji Imperium Rosyjskiego i o jej duchowych skutkach dla pokonanych. A ściśle o tym, jak podbite narody odnajdowały się w rosyjskim imperialnym tyglu religijno-kulturalnym, jak się broniły – bądź nie broniły – przed rusyfikacją i jak wykorzystywały szanse na skok cywilizacyjny, który był udziałem ich jako poddanych
wielkiego imperium, przeżywającego od pewnego czasu okres prosperity. Kresem narracji jest rok 1917, czyli upadek carskiej Rosji – dziejowy epilog będący jednocześnie prologiem czasów nowych i, dodajmy, wcale nie lepszych. Rzecz nie dotyczy jedynie rosyjskiego Drang nach Westen, tzn. zaczętego jeszcze w XVI wieku wyrąbywania przez Moskwę drogi do Europy kosztem Szwecji, Turcji i w końcu unicestwionej Rzeczpospolitej, ale także innych terenów – Kaukazu i Zakaukazia, Krymu i Mołdawii. Cywiński wychodzi od tego, czym była Rosja, a więc krajem-światem prawosławnym, samodzierżawnym i imperialnym. Poddane naciskowi tego olbrzyma kultury narodowe krajów podbitych radziły sobie różnie. Pouczające są przykłady z sąsiedniego podwórka – z krajów, współtworzących niegdyś wielką Rzeczpospolitą. Źle reagujący na europejskość w wersji łacińskiej i polskiej (osobliwie na unię brzeską) Ukraińcy sami, jak wiemy, zaprosili prawosławnego cara do siebie. Efekt tej polityki Bogdana Chmielnickiego jest znany – stopniowa aneksja kraju, likwidacja hetmanatu, przejęcie przez Moskwę cerkiewnego zwierzchnictwa nad Kijowem od Konstantynopola i urzędowa rusyfikacja kraju. Mimo to ukraińska kultura, choć rozwodniona, zaczęła się w XIX wieku odradzać. Niemałą rolę odegrały tu dwa, i dziś w tym kraju żywe, mity historyczne: Rusi Kijowskiej jako pierwszego państwa wschodnich Słowian i postrzeganej jako ukraińskie wojsko Kozaczyzny. Z Białorusinami było inaczej. Oni byli w Wielkim Księstwie Litewskim u siebie, mieli swoje prawa – statuty litewskie i swoją wiarę, czyli właśnie unię. Jedno i drugie Rosja administracyjnie zlikwidowała w XIX stuleciu, przy okazji przesiedlając sporo szlachty zaściankowej na Kaukaz. Tu represje, zwłaszcza po obu powstaniach, były bardzo surowe, a cele władz dwojakie; najpierw eliminacja wpływów polskich, potem rusyfikacja kraju poprzez Cerkiew, administrację i szkołę. Jakkolwiek w końcu XIX wieku możemy mówić i o białoruskim odrodzeniu narodowym, to było to zjawisko słabsze niż na Ukrainie. I kolejna rzecz dotycząca zarówno Białorusinów, jak i Ukraińców. Cywiński pisze o specyfice prawosławnej duchowości i moralności religijnej. Jak twierdzi, prawosławie „uczy cierpliwości, odporności na zły los i nie domaga się aktywnego przeciwdziałania złu. (...) W wymiarze społecznym i państwowotwórczym jest wielką siłą stabilizującą zbiorowość i państwo, nie pobudza jednak energii i dynamiki rozbudowy". Gdy razem z Moniką Plutecką nagrywaliśmy z Bohdanem Cywińskim rozmowę pt. „1918: dlaczego niektórym się udało?" (opublikowaną w „Więzi", nr 11–12, 2008), zwrócił on uwagę na niesłychanie ważną kwestię. W 1918 r. „udało się" katolikom i protestantom. Tę niesłychaną okazję, jaką było osłabienie Rosji, zdołali wykorzystać Finowie, Bałtowie i Polacy. Białorusini i Ukraińcy już nie. Dlaczego? Bo granica konfesyjna była jednocześnie granicą aktywności politycznej, kultura prawosławna niesłychanie tę aktywność utrudniała. To prawda, że w sąsiedniej, katolickiej w większości Kongresówce było zrazu dość podobnie – Polacy byli wyraźnie zmęczeni powstaniami. Gdy w 1897 r. stolicę Priwislinskiego Kraju odwiedzał car Mikołaj II, to przez tutejsze gazety przetoczyła się niesłychana orgia lizusostwa i narodowego zaprzaństwa. W 1915 r. warszawianki mdlały z rozpaczy, że „nasi" Kozacy uciekają przed Niemcami na wschód. A jednak parę lat później – gdy pojawiły się ku temu możliwości – powstało i polskie państwo, i przede wszystkim armia, która w 1920 r. obroniła kraj przed bolszewikami. Niesłychanie ciekawie autor opisuje litewskie odrodzenie narodowe i jego XVI-wieczne źródła. Wiemy, że w II połowie XIX wieku polska dominacja kulturalna i ekonomiczna na Litwie zaczęła niesłychanie uwierać pierwsze pokolenie litewskich narodowców, patriotów, budzicieli czy Lietuvisów – obojętnie jak ich nazwiemy. Wiemy też, że przez pewien czas nie mogli się zdecydować, który wróg jest dla nich groźniejszy: wielka Rosja ze swoim aparatem rusyfikacyjnym czy polska bądź spolonizowana szlachta i inteligencja. W końcu uznali, że głównym wrogiem są Polacy. Dla wyrugowania polskich wpływów kulturalnych zaczęli drukować po litewsku gazety i książki. Drukowali je na Litwie pruskiej, a następnie masowo przemycali na Żmudź i Kowieńszczyznę, w mniejszym stopniu na Wileńszczyznę. Jeśliby oddalić się od krajów terytorialnie nam bliskich, to mamy do czynienia z niesłychaną różnorodnością polityki rosyjskiej i reakcji na nią krajów takim czy innym sposobem wcielonych do imperium. Nieraz rosyjska dominacja wydawała się nowym czy potencjalnym poddanym cara rzeczą lepszą od status quo – tak było w połowie XVII wieku na Ukrainie, ale przecież nie tylko. 150 lat później niezgoda na dominację szwedzką popchnęła Finów w stronę Rosji. Podobnie było z Gruzinami i Ormianami, tym bardziej że te dwa kraje – continua starożytnego chrześcijańskiego Bliskiego Wschodu – były nieustannie zagrożone przez świat islamu. Tak więc z punktu widzenia biurokracji
petersburskiej niekiedy istniało coś takiego jak potencjalna, czy może lepiej powiedzieć: domniemana, zgoda niektórych mniejszości na rusyfikację. Ta ostatnia nieraz zresztą dokonywała się poniekąd samoistnie. W końcu XIX wieku Rosja zaczyna się szybko rozwijać gospodarczo, następują industrializacja i urbanizacja, a co za tym idzie migracje do miast. W tym także migracje chłopskiej ludności ziem nierosyjskich do na ogół rosyjskojęzycznych miast. Przybysze stawali się rosyjskimi mieszczanami, zazwyczaj robotnikami. Rusyfikację ułatwiała też oświata, do 1905 r. wyłącznie rosyjska. Na całym Zakaukaziu nie było uniwersytetu, a więc Gruzini, Ormianie i Azerowie jeździli na studia do Rosji. Światowa literatura była przekładana na rosyjski, słownictwo naukowe i techniczne też było tylko rosyjskie, co też bez wątpienia ułatwiało rusyfikację inteligentów inorodców. Ciekawe, że i rosyjski ruch rewolucyjny też był w jakiejś mierze rusyfikatorski. Uznawał, że każdy naród – także ten uciskany przez carat – jest wspólnotą pozorną i zaciera podział na wyzyskiwanych i wyzyskujących, a zatem rewolucja powinna znieść wszelkie narody. Dlatego przed I wojną światową ruch socjalistyczny w wielu krajach imperium dzielił się „po linii" stosunku do kwestii narodowej – tak jak zresztą i u nas. Później, gdy po 1917 r. bolszewicy mogli bez większych przeszkód realizować swoje projekty, okazało się, jak to wygląda w praktyce: proletariusz jako taki nie ma ojczyzny, niemniej jednak ojczyzną rewolucji jest... Rosja.
Czerniawa Rabacja Galicyjska nie była protestem społecznym, lecz starciem dwóch tożsamości: polskiej i... mazurskiej
Rzeź na obrazie Jana Lewickiego
To wstydliwy temat. Rabacją nie chwalili się nawet komuniści, choć wydarzenia lutego 1846 r. w Galicji śmiało mogłyby trafić do peerelowskich podręczników jako wzorcowy przykład antyfeudalnego zrywu polskiego ludu. O tym, że tak się nie stało, zadecydował nie tylko obecny w nich wątek zaborczej prowokacji, lecz także ich wyjątkowo okrutny charakter. Była to rzeź niemająca precedensu w naszej nowożytnej historii. Wypadki galicyjskie zaszokowały Polaków nieprzyzwyczajonych do tak krwawych scen w naszych wewnętrznych, domowych relacjach. Uczucie zgrozy, streszczone w słowach „Chorału" Kornela Ujejskiego: „brat zabił brata", niejeden raz przeważało nad refleksją szukającą realnych przyczyn tych wydarzeń. Potoczna interpretacja owych wydarzeń głosi, że był to protest chłopów przeciwko pańszczyźnie. Wyjaśnieniu temu nie sposób odmówić logiki: najprostszą drogą do zlikwidowania tego niewolniczego zobowiązania wydawała się fizyczna eliminacja klasy jego szlacheckich egzekutorów. Tyle że jest to wyjaśnienie nieprawdziwe, bynajmniej nie z tego powodu chłopi przystąpili do rzezi. Przy ocenie rabacji nie należy zbytnio przywiązywać się do logicznego punktu widzenia.
Usunąć ziemian W momencie chłopskiego zrywu galicyjski parlament (w przeważającej mierze składający się z tych samych „panów", przeciwko którym wybuchła rabacja) debatował nad kwestią zniesienia pańszczyzny i poddaństwa, jak również elementarnego uwłaszczenia klasy chłopskiej. Jednocześnie coś podobnego mgliście obiecywał, a raczej sugerował, wieśniakom austriacki rząd cesarski, w Galicji reprezentowany przez rezydującego we Lwowie namiestnika, arcyksięcia Ferdynanda Karola. Ani jedna, ani druga strona nie czyniła tego z miłości do chłopów, lecz w obliczu naglącej konieczności: po okresie kilkuletniego nieurodzaju i głodu, który najsilniej dotknął właśnie zachodnią połać Galicji, jej zdesperowani włościanie doszli już do krawędzi powszechnego buntu. W dodatku administracja arcyksięcia jak ognia pragnęła uniknąć sytuacji, w której zgłodniały galicyjski chłop otrzymuje wolność oraz podstawy niezależnego bytu ekonomicznego z rąk swojego dotychczasowego pana. W jej oczach osobnik ten, zapatrzony w przeszłość spod znaku niepodległej Rzeczypospolitej, reprezentował wszak najbardziej nielojalną, antypaństwową warstwę społeczną ogółu mieszkańców Galicji. Polska szlachta – przynajmniej tak sądzili Austriacy – nieustannie spiskowała, szykując się do kolejnego powstania. Z tamtejszymi ziemianami zaborcy kojarzyli także rewolucyjnych demokratów, gnieżdżących się w niewcielonym jeszcze do Austrii Krakowie. Rewolucjoniści, z Edwardem Dembowskim na czele, również zapowiadali, że oddadzą chłopom ziemię, i to w dodatku bez odszkodowania dla dziedziców. Dlatego też baron Franz Krieg, rządzący Galicją z ramienia Ferdynanda Karola, wymyślił genialny w swej prostocie ruch: postanowił pchnąć chłopów na szlachtę. W ten sposób za jednym zamachem miał pozbyć się zagrożenia ze strony szlachty oraz spacyfikować chłopów, uwalniając ich nagromadzony gniew kontrolowanym przez siebie antypańskim wentylem. Oczywiście po to, by nadal móc ich wyzyskiwać, tym razem już bez pośrednictwa ziemian. Bo znieść pańszczyzny władze zaborcze w istocie wcale nie zamierzały. Uczyniły to dopiero dwa lata później, już w obliczu parcia rodzącej się Wiosny Ludów. Diaboliczny plan Kriega udał się w zupełności. Chłopi zachodniej Galicji posłuchali mglistych obiecanek Austriaków – i uderzyli na panów. Konsekwentnie i bezlitośnie wyeliminowali ich z kręgu własnego pola widzenia. Wykonawcami zamiaru barona Kriega byli urzędnicy cyrkułów: starostowie oraz ich podwładni. Nie tylko rodowici austriaccy Niemcy, ale także osoby mówiące po polsku, acz mentalnie zgermanizowane. W połowie lutego 1846 r. ludzie ci, na podobieństwo rewolucyjnych emisariuszy, ruszyli w teren, by podburzać chłopów przeciwko panom. Schemat był wszędzie podobny: polska szlachta knuje spisek przeciw najjaśniejszemu monarsze. Dlatego dobry cesarz zwraca się z Wiednia do swoich wiernych poddanych, włościan Galicji, prosząc ich o obronę. Któż byłby w stanie odmówić takiej prośbie?
Lęk i chciwość Największą aktywnością wykazał się starosta z Tarnowa Joseph Breinl. 18 lutego zaprosił do siebie na odprawę lokalnych chłopskich przywódców, także z sąsiednich cyrkułów. Wśród nich Jakuba Szelę ze wsi Smarzowa koło Brzostka, który niebawem urosnąć miał do rangi symbolu „krwawych zapustów", jak nazwano chłopskie powstanie. Breinl nakazał im niezwłocznie wracać do swoich z hasłem mordowania szlachty. Jednocześnie każdy z watażków miał przyczyniać się do rozszerzania
zawieruchy, wysyłając do sąsiednich wsi gońców z paniczną pogłoską o totalnej rzezi, jaką sami panowie wydali rzekomo galicyjskim chłopom. Patrząc z dystansu dwóch stuleci, trudno przypuszczać, by ktoś mógł uwierzyć w tak bezsensowną plotkę. Jednak Breinl dobrze znał mentalność pańszczyźnianych półniewolników. Dlatego nawet nie starał się apelować do ich rozumu, lecz postawił na najniższe instynkty. Zabobonni włościanie bez trudu, a może nawet chętnie, uwierzyli w kłamliwy zew: jedni uciekali gdzie pieprz rośnie przed wyimaginowaną armią panów, inni zaś zbroili się w cepy, kosy i noże, po czym ruszali karać „buntowników". Starosta tarnowski postawił na równi na chłopską chciwość. Pozwolił chłopom rabować dworskie mienie, z czego ci ochoczo skorzystali. Samo słowo „rabacja", które unieśmiertelniło tamte wydarzenia, pochodzi z języka galicyjskiej wsi i oznacza wielkie rabowanie. Tak właśnie zapamiętali ten zryw jego włościańscy uczestnicy. Breinl naznaczył też swoistą taksę: pięć florenów za dostarczenie do cyrkułu nieporanionego szlachcica, osiem za pokaleczonego, dziesięć za martwego. Starosta wyjął więc spod prawa ziemianina, naznaczając cenę za jego głowę jak za upolowanego wilka albo dzika. Rabanci znali się na kłusownictwie, umieli też liczyć do dziesięciu, więc ochoczo pomnażali swoje wynagrodzenie, masowo mordując złapanych dziedziców.
Jakub Szela
Wypełnienie rozkazu Znamienne, że chłopskie gromady, napadając na dwory, czyniły to pod podsuniętym im hasłem obrony cesarza, nigdy zaś w imię pomsty za doznane wcześniej krzywdy. Mordu i rabunków dokonywali z reguły nie sami poddani dziedzica, lecz ludzie z innych wiosek. Jeżeli już zdarzyło się, że rabowali swoi, to czynili to oni nie z wrogości, lecz w imię swoiście pojętego pragmatyzmu: nie damy majątku naszego pana w ręce obcych – weźmiemy go sami. Owszem, zdarzało się nieraz, że uczestniczące w ruchawce jednostki przy okazji napadu załatwiały osobiste porachunki z jego ofiarami, ale przywódcy napastniczej gromady zawsze powoływali się na rozkaz, jaki otrzymali z cyrkułu. Przebieg rabacji, przynajmniej w pierwszych dniach jej trwania, nie przypominał anarchicznej rzezi. Kierowała nim swoiście pojęta dyscyplina. Zabijano tylko panów i młodych paniczów, kobiety puszczano wolno. Gdy te próbowały bronić swoich mężczyzn, albo też zrozpaczone rzucały się na ciała zabitych, odganiano je kolbami, grożono – ale nie pozbawiano życia. „Jeszcze nie nadszedł befel (rozkaz) na zabijanie bab" – tłumaczyli chłopi. Jakub Szela, sam analfabeta, za pomocą kancelisty wystawiał karty bezpieczeństwa dla wdów, które chciały opuścić zarażony śmiercią teren: „poleca się wszystkim gminom panią tę przepuścić". Niekiedy mogły one nawet odzyskać część rzeczy zrabowanych w dworach ich nieżyjących mężów. Także pijaństwo, o którym tyle się mówi przy okazji wspomnień o rzezi, nie było jej pierwszym motywem. Wydaje się, że w początkowych godzinach ruchawki chłopi działali jeszcze na trzeźwo. Rozpijali się wódką stopniowo, w miarę kolejnych sukcesów. Wódki dostarczały im karczmy, których arendarzami byli Żydzi. Ani jeden z nich nie zginął podczas rabacji, mimo że znaleźli się oni w samym oku cyklonu. To przecież nie gdzie indziej jak w karczmach zbierały się uzbrojone chłopskie gromady, tutaj naradzano się, planując kolejne napady, tutaj też dzielono zgromadzone łupy. Część z nich trafiała w ręce karczmarzy: Żydzi nie częstowali chłopów za darmo. Niektórzy desperacko próbowali ratować „swoich" panów. Niektórzy przeciwnie, świadomie wypełniali zalecenia z cyrkułów, prowokując antyszlachecką panikę lub też zachęcając do napadów. Większość jednakże – jak można sądzić – pozostawała bierna: ziemianom nie szkodzili, ale też nie potrafili wyrwać się z trybów diabolicznego układu i powstrzymać od sprzedawania wódki chłopom. Nietrudno zgadnąć, że kierował nimi strach. Ludzie wszędzie i w każdej epoce zachowują się podobnie.
Pogrzeb butelki wódki W odróżnieniu od Żydów, ofiarami rabacji padło kilkudziesięciu księży. Byłoby ich więcej, gdyby czasem w głowach oprawców nie pojawiła się refleksja: „jak zabijemy księdza, nie będzie komu odprawiać nabożeństwa". Rabanci nie zniszczyli ani jednego kościoła. Część spośród zabitych w sutannach to chłopscy synowie, tacy jak ksiądz Franciszek Golecki z Dobrkowa, zatłuczony cepami na ryneczku w Pilźnie. Zginęli, bo „obrażali cesarza", potępiając grzech zabójstwa. Tylko nieliczni spośród rzymskokatolickich duchownych zachodniej Galicji wystąpili aktywnie przeciw dziedzicom. Większość trzymała się z dala od prowokatorów. Niektórzy uciekli, lecz część pozostała na swoich placówkach. Tam, gdzie zabrakło panów, nierzadko właśnie księża stanowili w czasie zawieruchy jedyną ostoję społecznego autorytetu. Od 1840 r. biskup tarnowski Józef Wojtarowicz zakładał w swojej diecezji bractwa trzeźwości. Proboszczowie urządzali tam wiejskie procesje z symbolicznym pogrzebem butelki wódki, nad którą stawiano drewniany krzyż. Za rozpijanie ludu piętnowano dziedziców oraz żydowskich arendarzy. 14 marca 1846, gdy tylko ustała fala mordów, a nad opuszczonymi przez dawnych patronów wioskami unosiła się śmiertelna cisza winy i lęku, biskup Wojtarowicz wystosował odezwę do duchowieństwa: wracajcie, idźcie do tych ludzi i nauczajcie ich Ewangelii. To jest teraz ziemia misyjna. W połowie kwietnia 1846 r. w tarnowskiej rezydencji biskupa osadzono Szelę. Pierwszy z rabantów przebywał tam przez prawie dwa lata, aż do czasu, gdy władze zesłały go na osiedlenie na Bukowinę. Nie wiemy, czy i jak często spotykał się z Wojtarowiczem, ani też – o czym rozmawiali. Wiadomo tylko, że przed wybuchem rabacji Jakub Szela należał w swojej rodzinnej Smarzowej do kościelnego
bractwa trzeźwości.
Obcość Przypadki mordowania księży pochodzących z chłopów są jaskrawym dowodem na to, że określanie rabacji mianem konfliktu klasowego jest, łagodnie mówiąc, uproszczeniem. W imię czego zatem wymordowano dwa tysiące osób, z którymi łączyła zabójców wspólnota mowy, wiary, a czasem i obyczaju? Czy jedynie dla solidarności z półmitycznym cesarzem w Wiedniu, którego na galicyjskiej wsi nikt – poza „urlopnikami" z wojska – na oczy nie oglądał? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, porównajmy zachodnią, polską etnicznie część Galicji – teatr rabacyjnych wydarzeń – z innymi regionami przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. O ile ziemie pozostałych zaborów, pruskiego i rosyjskiego, w ciągu kilkudziesięciu lat poprzedzających rok 1846 przeszły widoczny proces modernizacji, o tyle zachodnia Galicja, położona peryferyjnie nie tylko względem Wiednia, lecz także stolicy prowincji, Lwowa, doświadczyła tejże modernizacji w minimalnym stopniu. Pozostała partykularzem cesarstwa położonym za górami i trudno dostępnym, krainą, do której posyłano urzędników za karę, jak na zsyłkę. Można powiedzieć, że stosunki społeczne niewiele się tutaj zmieniły od 1772 r., kiedy to ziemie te wcielono do monarchii Habsburgów. Stosunki te cechowała kastowość, a jej wyrazistym przykładem byli właśnie zachodniogalicyjscy ziemianie. Uciskali oni poddanych nie tylko przez egzekwowanie pańszczyzny; w stosunkach z chłopami powierzono im częściowo reprezentowanie państwa: to oni zbierali podatki w imieniu rządu. Wyzyskiwanym chłopom było wszystko jedno, dla kogo są przeznaczone dochody z ich pracy, dostrzegali jedynie, kto im te dochody odbiera. Wszystko, co złe, szło zatem na ich konto. Dodajmy do tego inne symptomy feudalnego ucisku, takie jak prawo do bicia poddanych kijami czy też nagminny, acz wstydliwie skrywany przed światem, zwyczaj deflorowania chłopskich córek przez panów, paniczów lub fornali. Galicyjski chłop traktowany był niewiele lepiej od bydlęcia. W odróżnieniu od panów zaborcza administracja zdobyła wśród włościan pewien mir. Austriackie prawo w pewnym stopniu ograniczało szlachecką samowolę w postępowaniu z poddanymi. Nie było to wiele, ale chłopu wystarczało, by mógł widzieć w Austriakach swoich obrońców. Wierzył on też, że w dalekim Wiedniu cesarz, jak dobry ojciec, nieustannie myśli o tym, jak poprawić los biednego Galicjanina. Po 70 latach konserwacji takich stosunków chłopi nie ufali już panom, ani tym z dworu, ani z miasta. Nazywali ich pogardliwie „ciarachami" (słowo to pojawia się jeszcze w „Weselu" Wyspiańskiego). Oni sami z dumą mówili o sobie: jesteśmy cesarscy. Utrwalone różnice klasowe przełożyły się tu na głębokie poczucie obcości kulturowej. Panowie, chociaż mówili tym samym językiem co chłopi, należeli jakby do innego plemienia. Nosili surduty, więc – dla podkreślenia różnicy – wieśniacy określali ich nazwą „surdutowi". Nienawiść do inaczej ubierających się panów posunięta była do tego stopnia, że podczas rabacji gdzieniegdzie mordowano także tych chłopów, którzy na swoje nieszczęście wdziali surdut albo futro po zabitym dziedzicu.
Polaki i Mazury Co więcej, obcość tę wyrażano w kategoriach etnicznych. Termin „Polak" zarezerwowano w ówczesnej Galicji wyłącznie dla przedstawicieli szlachty. „Polaki idą i będą nas wyrzynać!", „My cesarza będziemy od Polaków bronić!" – tego rodzaju wypowiedzi chłopów powtarzają się nagminnie w relacjach z krwawych dni lutego 1846. Jeśli sami włościanie Polakami się nie czuli, za kogo się uważali? Dzisiaj powiedzielibyśmy pewnie, że za Austriaków, jednak takie stwierdzenie nie wyczerpuje problemu. Otóż znaczna część mówiących po polsku galicyjskich chłopów uważała się wówczas za... Mazurów. Tak właśnie mówili o sobie włościanie z okolic Rzeszowa czy Tarnowa. Poza samą nazwą, „Mazurzy" z tych stron niewiele mieli wspólnego z mieszkańcami Mazowsza. W XVI i XVII w. osadnicy z tej krainy nie tylko kolonizowali południowe połacie księstwa pruskiego, lecz także obszerne pustki Podlasia, Litwy i Rusi. Na wypalanych leśnych polanach tworzyli osady, nazywane z reguły Buda albo Smolarnia. Z biegiem czasu zadomowili się tam do tego stopnia, że ich ruscy sąsiedzi zaczęli zwać „Mazurami" wszystkich, którzy mówili po polsku, a nie mieszkali w pańskich dworach. Jeszcze później, zapewne w okresie pierwszego rozbioru, nazwa „Mazury" przeszła z terenów ruskich na zachodnią, polskojęzyczną część Galicji. Pozbawieni świadomości narodowej chłopi chętnie określali się tym mianem, gdyż niosło ono
w sobie pewien przekaz emocjonalny. Mazurscy osadnicy byli wolni i nigdy nie objął ich rygor pańszczyzny. Nazywając się „Mazurami", Galicjanie – być może bezwiednie – wyrażali w ten sposób swoje dążenia do wyzwolenia się z poddańczego jarzma. Ową „mazurskość" chłopów spod Rzeszowa czy Tarnowa możemy oczywiście uznać za pomyłkę, rodzaj ślepej odrośli na łodydze narodowego uświadomienia polskich włościan. Pamiętajmy jednak, że ich polonizacja, dokonana w drugiej połowie XIX w., nie była samorzutnym, naturalnym procesem, lecz efektem żmudnej i cierpliwej pracy edukacyjnej kilku pokoleń księży i nauczycieli, a wreszcie przykładu dawanego chłopom przez urzędników, ekonomów czy folwarcznych inżynierów. Jeśli więc „mazurskość" nie utrwaliła się na dobre w galicyjskiej świadomości, to jedynie dlatego, że nie posiadając wykształconych elit, nie mogła stać się alternatywą dla polskości. Ale i tak broniła się dość długo. Za „Mazurów" uważali się jeszcze przedstawiciele pokolenia rodziców Wincentego Witosa. Rabację możemy zatem, prawem paradoksu, opisywać również jako etniczny konflikt pomiędzy „Mazurami" a „Polakami". Obok szlachty i księży, chłopi w 1846 r. zabijali również innych chłopów. To kolejny pomijany temat, bowiem pamiętnikarze z tamtego okresu – jako osoby piśmienne zaliczane do „panów" – siłą rzeczy koncentrują się na cierpieniach własnej klasy. Tymczasem ówcześni chłopi nie byli monolitem. Prawdopodobnie w każdej wsi znaleźli się tacy, którzy nie zgadzali się z promotorami rzezi. Także przez czynny opór.
Energiczni i niewyżyci Tradycyjne społeczności wiejskie Podkarpacia jeszcze przed II wojną światową składały się z trzech, nieco odrębnie rozwijających się względem siebie środowisk. Pierwsze z nich stanowiły lokalne elity, składające się z kilku spokrewnionych ze sobą rodzin zamożnych chłopów, od wieków osiadłych w okolicy. Kolejnym była biedota. Między nimi zaś plasowała się grupa pośrednia – zbyt uboga, by pretendować do grona bogaczy, jednak zbyt aktywna, by zadowolić się rolą ich parobków, zarezerwowaną dla biedaków. Za czasów austriackich ludzie ci często stawali się najlepszymi sojusznikami zaborczej administracji, gdyż związek z nią zapewniał im utrzymanie znaczenia w lokalnych wspólnotach. Ale ci sami ludzie, z natury energiczni i niewyżyci, najczęściej stawali w konflikcie z prawem, imali się rabunku i popełniali zabójstwa. Wiele wskazuje na to, że właśnie z tej grupy wywodziła się zasadnicza część przywódców rabacji. W każdym razie z tej warstwy pochodził Szela. Podobni jemu w lutym 1846 r. stanęli na czele uzbrojonych, chodzących od wioski do wioski gromad, zwanych w miejscowej gwarze „czerniawą".
Siedziba dawnego cyrkułu w Tarnowie, dokąd zwożono zabitych i pokaleczonych
panów: 5 florenów za żywego, 8 za rannego, 10 za martwego Gdy popatrzymy na mapę rabacyjnych wystąpień, stwierdzimy, że miały one miejsce w długim pasie, rozciągającym się od Sanoka po Myślenice. To stare tereny osadnictwa rolnego, tutaj też najgłębsze korzenie zapuścił system pańszczyźniany. Wystąpienia przeciw dworom urywają się nagle na południe od linii Nowy Sącz – Jasło – Krosno, czyli na terenach górskich, o żywych jeszcze w połowie XIX w. tradycjach zbójnictwa. Tutaj alternatywą znoszenia uciążliwej pańszczyzny zawsze była ucieczka „w Beskid" i przyłączenie się do bandy rabunkowej. Obszary niżej położone, pozbawione wysokich gór i dużych lasów, nie miały tego naturalnego wentyla. Na nich właśnie świst cierpianego od pokoleń pańszczyźnianego bata odbił się echem straszliwego pogromu rabacji. W tym sensie wydarzenia 1846 r. były więc reakcją na chłopską niewolę. Reakcją tyleż radykalną, co nieuświadomioną.
Jacek Borkowicz 28-05-2013, ostatnia aktualizacja 28-05-2013 18:00
Dwie miary francuskiej kolaboracji Próby rzetelnego opisania francuskiego oporu i kolaboracji w czasie II wojny światowej napotykają często ataki środowisk intelektualnych, szczególnie lewicowych.
Louis Aragon Pewnie strach przed tym spowodował, że np. Alan Riding, Brytyjczyk i korespondent „New York Timesa" we Francji, tak mocno autoocenzurował niedawno wydaną w Polsce swoją książkę. „A zabawa trwała w najlepsze". Riding miał wszystko, aby napisać pracę bezstronną. Był człowiekiem z zewnątrz, korespondentem prestiżowego dziennika, dziennikarzem z wieloletnim doświadczeniem, poszukującym żyjących jeszcze świadków, wreszcie osobą, która nie musiała poddawać się bieżącym modom intelektualnym. Tymczasem w typowy dla piszących na ten temat autorów, Riding jest wyjątkowo surowy w ocenie kolaboracji, ale tylko intelektualistów związanych z państwem Vichy. Nie ma litości dla pisarza i
poety Roberta Brasillacha, filozofa i pisarza Charlesa Maurrasa oraz redaktora naczelnego „La Nouvelle Revue Franćaise" Pierra Drieu la Rochelle. To oni stają się uosobieniem kolaboracji i zdrady. Co prawda wspomina, że la Rochelle wstawił się skutecznie u niemieckich okupantów w obronie wielkiego pisarza Andre Gida czy Jeana Paula Sartra, ale nawet uratowanie im życia nie usprawiedliwia w oczach autora postawy kolaboracyjnej redaktora. Jednak w swoim potępieniu zapomina, aby w sposób szerszy przypomnieć czytelnikowi, że la Rochelle zmienił swoje radykalne poglądy komunistyczne na narodowo-socjalistyczne, i że inni opisywani przez niego kolaboranci przeszli podobną drogę.
Francja podzielona Francja pod okupacją to kraj jeszcze bardziej podzielony niż przed wojną. Przedwojenny konflikt prawicowej Akcji Francuskiej z Frontem Ludowym, sojuszem większych i mniejszych partii socjalistycznych i komunistycznych został po 1940 r. powielony i wyolbrzymiony na podział na Francję okupowaną i na Francję Vichy. Różne w poszczególnych strefach były formy oporu, ale jeszcze częściej sposoby kolaboracji. Ci, którzy się na nią nie zgadzali, mogli wybrać milczenie, dołączyć do „Wolnych Francuzów" w Anglii, a w późniejszym okresie do Ruchu Oporu, lub kończyli w obozach koncentracyjnych. Prawica skupiona wokół marszałka Henriego Philippe Pétaina i jego kolaboracyjnego rządu Vichy wykorzystywała w swoich działaniach tendencje centralistyczne i etatystyczne silnie istniejące w społeczeństwie francuskim. Kierowała się konserwatyzmem społecznym i socjalizmem w gospodarce, realizując hasła „revolution nationale". „Rewolucja narodowa" to ostania rzecz, jakiej oczekiwały środowiska lewicowe, które uznały z czasem, że naziści i ich cenzura jest bardziej liberalna. To, co ukazywało się w Paryżu, bardzo często było zakazane na Południu. Przed II wojną, zgodnie z zaleceniami Kominternu, francuscy komuniści zaangażowani byli w ruch antyfaszystowski i działalność na rzecz „światowego pokoju". Jednak po podpisaniu paktu RibbentropMołotow komuniści stali się naturalnymi sojusznikami nazistów. Komunistyczna propaganda skupiała się na walce z burżuazyjną Wielką Brytanią i wykazywaniu bezsensowności wypowiedzenia wojny Niemcom w obronie Polski. Klęska 1940 r. nie otrzeźwiła komunistów, którzy zaraz po zajęciu Paryża wystąpili do władz niemieckich z prośbą o wznowienie wydawania dziennika „L'Humanite", pisząc w swojej petycji, że zadaniem redakcji „będzie kontynuacja pokojowej polityki europejskiej oraz obrona konkluzji wynikających z umowy o niemiecko-sowieckiej przyjaźni". Pomysł spodobał się Niemcom, ale na drodze do reaktywacji dziennika stanął ostry protest czynników rządowych z Vichy. Zaraz po wyzwoleniu w 1944 r. politrucy z KPF przystąpili do fabrykowania starych numerów swojego dziennika, tak aby wykazać, że od samego początku byli po stronie Ruchu Oporu.
Na dwa fronty Klasycznym przykładem tego typu postawy była osoba Louisa Aragona. Ale Riding, który poświęca mu sporo miejsca, w sposób wręcz karykaturalny przedstawia tego literata-działacza, usprawiedliwiając go i zapominając o postawie, jaką przyjął bezpośrednio przed wojną. Aragon – poeta, pisarz i krytyk literacki – wstąpił do partii komunistycznej w 1927 r. i trzy lata później po raz pierwszy wziął udział w czystkach, piętnując swoich byłych towarzyszy i przyjaciół z kręgu surrealistów. W 1934 r. uczestniczył w delegacji francuskiej na zjazd pisarzy sowieckich. Efektem tego wyjazdu było zorganizowanie z jego inicjatywy Kongresu Pisarzy w Obronie Kultury, którego celem było dążenie do porozumienia literatów francuskich i sowieckich pod sztandarem antyfaszyzmu. W tej prokomunistycznej szopce obok Aragona udział wzięli tak znani pisarze, jak Andre Gide, Andre Malraux czy Paul Nizan. W 1939 r. Aragon stał się piewcą sojuszu sowiecko-niemieckiego, publikując na łamach „Ce Soir" panegiryk „Długiego życia dla pokoju", za co gazeta została zamknięta, a Aragon powołany do wojska. Po kampanii, jak większość literackiego Paryża, udał się do słonecznej Nicei, która w ramach zawieszenia broni znalazła się pod kontrolą rządu z Vichy. Przed Aragonem otwierała się podwójna kariera; z jednej strony poety Ruchu Oporu, z drugiej kolaboranta. Jako komunistyczny literat niby ukrywał się, co jednak nie przeszkadzało mu w 1942 r. w opublikowaniu w okupowanym Paryżu swojej powieści „Pasażerowie z dyliżansu". Jak się wydaje zamiana bohaterów z podłych Niemców na Holendrów i komentarz, nieprzychylny dla sprawy Dreyfusa, to było małe poświęcenie na rzecz udziału w kolaboracyjnym życiu literackim. Zmieniona wersja książki ukazała się już po wyzwoleniu, ale jej pierwsze wydanie to biały kruk francuskich bibliofilów.
Aragon nie brzydził się równocześnie współpracą z Vichy, publikował w tamtejszej prasie, co prawda pod pseudonimami, swoje wiersze. Zresztą czegóż nie robi się dla poezji, zwłaszcza że w samym Lyonie ukazuje się w tym czasie 125 tytułów o łącznym, miesięcznym nakładzie Kolaboracja Aragona nie była przypadkiem odosobnionym. Jak twierdził nazistowski ambasador w Paryżu, podczas okupacji niemieckiej we Francji ukazało się więcej książek niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Nawet jeżeli nie jest to do końca prawda, to według stowarzyszenia wydawców w latach 1940–1944 nad Sekwaną ukazały się prawie 33 tysiące tytułów, z czego tylko 318 było przekładami z języka niemieckiego, a 466 z angielskiego. Sprzyjało temu porozumienie okupantów ze Związkiem Zawodowym Wydawców z września 1940 r., w którym zapisano, że to wydawnictwa przyjmują na siebie odpowiedzialność – a nie niemiecka cenzura – za publikowane książki. W ten sposób powstała lista książek zakazanych, na której znalazły się dzieła antyfaszystowskie i antykomunistyczne. Porozumienie parafowały tak wydawnictwa prawicowe, jak i lewicowe. Swoje dzieła oficjalnie wydali tacy giganci francuskiej literatury, jak A. Gide, A. Malraux, Jean Paulhan, Francois Mauriac. Początkujący pisarz Albert Camus opublikował swojego „Obcego". J.P. Sartre wydawał i wystawiał dwie sztuki teatralne, a Simone de Beauvoir, po zgodzie podziemnego Związku Pisarzy, obwarowanej zakazem udzielania wywiadów (sic!), zdecydowała się na publikację swojej pierwszej powieści „Zaproszona" i przyjęła kontrolowaną przez nazistów nagrodę Goncourtów i pracę w kolaboracyjnej rozgłośni radiowej.
Historia bez konsekwencji Po wojnie z intelektualistów tylko Robert Brasiliach zostaje skazany i zabity, la Rochelle najpierw się ukrywa, następnie popełnia samobójstwo, Maurras odbywa karę więzienia, a Celin, publikujący antysemickie pamflety, przez pewien czas jest otoczony ostracyzmem środowiskowym. Lewicowcy mają się znacznie lepiej. Nikt już nie chce pamiętać o ich kolaboracji, więc chodzą w glorii bohaterów Ruchu Oporu.
Wolność - i co dalej? Wyzwolenie nie zamyka pól konfliktu. Tylko zdecydowana polityka amerykańska powstrzymuje komunistyczny przewrót, jednak przedwojenne pęknięcia społeczne widoczne są przez kolejne dziesięciolecia i ulegają załagodzeniu dopiero w latach 80. W tym czasie Francję czekają jeszcze dwie wojny kolonialne, bunty studenckie, lewacki terroryzm, niebywała degeneracja partii politycznych oraz wprowadzone jeszcze w Vichy centralizacja i etatyzacja państwa, odpowiadająca wszystkim głównym siłom politycznym. Brak reakcji na lewicową kolaborację skutkuje zaostrzeniem konfliktu pomiędzy lewicowymi antystalinistami a antyantykomunistami. To na początku lat 50. dochodzi do konfliktu pomiędzy Camusem wybierającym wolność a Sartrem i de Beauvoir wspierającymi Stalina. To wtedy lewicowcy zaangażowani w Kongres Wolności Kultury stają się, w opinii swoich, byłych kolegów stalinistów, agentami amerykańskiego imperializmu. W równym stopniu dotyczy to Camusa, jak i Malraux czy Gida. Tego zdaje się nie zauważać Alan Riding. Jego historia Paryża okupacji jest historią bez konsekwencji. To właśnie obok przemilczeń moja największa do tej książki uwaga. Autor zdaje się nie dostrzegać następstw miękkiej kolaboracji. Wszak poeta musi tworzyć poezję, a literat pisać prozę. Taka jest ich rola – twierdzi Riding. Ale czy na pewno i za każdą cenę? Czy gdyby „Obcy" Camusa poczekał trzy lata, byłby gorszy niż ten z okresu okupacji? Nie, ale nie miałby piętna książki cenzurowanej, czy to przez samego autora, czy wydawców lub też cenzurę niemiecką. Pomimo swoich ułomności książka Ridinga nie jest pozbawiona zalet. Szczególnie interesujące są te rozdziały poświęcone teatrom, salonom towarzyskim i literackim, malarstwu. Jednak bardzo daleko jej do „Lewego brzegu" Herberta R. Lottmana.
Sebastian Rybarczyk
Jedyny taki żołnierz Andrzej Fedorowicz Perkusista z Nigerii, który walczył o Warszawę
W pierwszych dniach września 1939 r. do punktu werbunkowego przy ulicy Marszałkowskiej 72 w Warszawie zgłosił się czarnoskóry mężczyzna. Nazywał się August Browne i był muzykiem jazzowym od lat mieszkającym w Polsce. Mimo że miał brytyjski paszport i mógł łatwo opuścić kraj przed wybuchem wojny, pozostał w stolicy. Chciał walczyć w jej obronie. Punkt werbunkowy został założony przez Grupę Operacyjną generała Stanisława Bułak-Bałachowicza, legendarnego partyzanta z czasów wojny polsko-bolszewickiej. Mimo ukończonych 56 lat generał otrzymał zgodę dowódcy obrony Warszawy na stworzenie grupy partyzanckiej, walczącej z wojskami niemieckimi na przedpolach miasta. Bazą oddziału był położony na wschód od stolicy Okuniew, ale w jej centrum „bałachowcy" oprócz punktu werbunkowego mieli też składy zaopatrzenia i własny szpital. Ponieważ do jednostki zaciągnęło się wielu emigrantów, miała ona charakter niemal legii cudzoziemskiej. Największą grupę stanowili dawni podwładni Bułak-Bałachowicza z czasów walk z bolszewikami: Rosjanie, Białorusini i Kozacy, tacy jak Michaił Jakowlew – do wybuchu wojny wydawca pism dla mieszkającej w Warszawie „białej" emigracji rosyjskiej. Do oddziału wstąpiła też grupa czeskich i słowackich żołnierzy oraz kilku francuskich ochotników. Oddział uzupełniali słuchacze podchorążówek, harcerze, członkowie organizacji paramilitarnych i zwykli mieszkańcy. Szefem sztabu był 43-letni wówczas Mieczysław Szczudłowski, słynny lotnik myśliwski z czasów wojny polskobolszewickiej. Kiedy August Browne zgłosił się do Grupy Operacyjnej, miał 44 lata i bogaty życiorys. Urodził się w Nigerii. Jako młody człowiek zaciągnął się do floty handlowej, w której pływał do 1922 r. Po krótkim pobycie w Gdańsku przeniósł się do Warszawy, którą ogarnęła w tym czasie moda na jazz i „czarne" rewie.
Jazzman z karabinem Początkowo pracował jako tancerz. Ożenił się z pochodzącą z Krakowa Polką o imieniu Zofia, a w latach 1928 i 1929 urodziło mu się dwóch synów – Ryszard i Aleksander. Po kilku latach małżeństwo rozpadło się. Zofia wyjechała z dziećmi do Krakowa, ale August pozostał w stolicy, gdzie rozpoczął pracę jako jazzowy perkusista. Grał w ekskluzywnych lokalach, m.in. mieszczącej się w podziemiach filharmonii Caveau Caucasien. Muzykiem podobno był słabym, ale nadrabiał charyzmą i faktem, że był w tym czasie jednym z nielicznych czarnych jazzmanów w Warszawie. Zamieszkał przy ulicy Złotej i z czasem zasymilował się całkowicie. Nie wiadomo dokładnie, w których rejonach Warszawy walczył August Browne ani jakie były jego zadania. Ruchliwość Grupy Bałachowicza była ogromna. Początkowo oddział stacjonował w folwarku Czerniaków nad Wisłą. Najprawdopodobniej tak jak inni „bałachowcy" walczył w obronie południowych rubieży stolicy – Natolina, Augustówki, Powsina, Jeziorn, Wilanowa i Czerniakowa. W ciągu trwających niemal trzy tygodnie starć żołnierzom Grupy Operacyjnej udało się odbić z rąk Niemców Służew i tory wyścigów konnych oraz zniszczyć stanowiska karabinów maszynowych pod Natolinem. Pod koniec września oddział otrzymał zadanie przejścia do północno-zachodniej części miasta i zajęcia klasztoru kamedułów na Bielanach. Tam zastało ich zawieszenie broni. Po zakończeniu walk generał Bułak-Bałachowicz i kilku jego oficerów, m.in. Michaił Jakowlew, przystąpili natychmiast do tworzenia konspiracji. Warszawy nie zamierzał opuszczać również August Browne, chociaż mógł. Po wypowiedzeniu przez Wielką Brytanię wojny Hitlerowi wielu niemieckich obywateli zostało internowanych w tym kraju, Niemcy byli więc gotowi wymienić ich na obywateli brytyjskich, którzy znaleźli się pod ich okupacją. Skorzystała z tego m.in. była żona Browne'a, która – przez obóz przejściowy w Bytomiu – wyjechała z synami pod koniec 1939 r. do Londynu.
Czarnoskóry konspirator Nie wiadomo, czy muzyk brał udział w konspiracji Bułak-Bałachowicza. Po zastrzeleniu generała przez gestapo w maju 1940 r. jego organizacja się rozpadła. O tym, że był jednak zaangażowany w działalność podziemną, świadczy fakt, że po wybuchu powstania warszawskiego pod pseudonimem Ali znalazł się w składzie działającego w Śródmieściu batalionu Iwo kaprala Aleksandra Marcińczyka. Przeżył powstanie i w 1949 r. zgłosił się do ZBOWiD w Warszawie, by zarejestrować się jako kombatant. W 1956 r. wyjechał z drugą żoną do Wielkiej Brytanii, gdzie trzy lata później urodziła mu się córka. Zmarł tam w 1976 r.
Uderzyć na Stalina póki czas Sebastian Adamkiewicz Pierwszego lipca 1945 połączone siły Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, wspomagane przez niemiecki Wehrmacht, miały uderzyć na Związek Sowiecki. Winston Churchill tuż po wojnie stworzył plan ataku na ZSRS w celu odbicia Europy Środkowo-Wschodniej z rąk Stalina.
Wiedział, że jałtańskie ustalenia w oczach jego słowiańskich sojuszników mogły uchodzić za „drugie Monachium". Porównania tego nie unikał i sam Churchill, który w rozmowie z Jockiem Colvillem – swoim osobistym sekretarzem – stwierdzić miał, że w Jałcie zaufano tak samo Stalinowi, jak w 1938 r. Chamberlain zaufał Hitlerowi. Angielski premier doskonale też zdawał sobie sprawę z roli, jaką odgrywa ZSRS w obozie alianckim. Rola Stalina rosła z każdym dniem. O ile jeszcze w 1941 r. Związek Radziecki błagał o pomoc w obawie przed rychłym upadkiem, o tyle późniejsze zwycięstwa uczyniły z niego poważnego gracza na ówczesnej arenie światowej polityki. Stalin siadał do jałtańskiego stołu negocjacyjnego, mając przeciwko sobie schorowanego i prawdopodobnie osaczonego przez komunistyczną agenturę Franklina Delano Roosevelta oraz Churchilla, który bez realnego wsparcia Ameryki był bezradny.
Cień rosyjskiej dominacji Prawdopodobnie z tego właśnie powodu już w czasie obrad jałtańskich, premier Wielkiej Brytanii
rozpoczął torpedowanie rosyjskich pomysłów jak najdalszego przesuwania polskiej granicy na zachód. Według Churchilla takie decyzje jedynie zwiększały radziecką strefę wpływów, za którą Polska zaczęła być uważana. Choć z dzisiejszego punktu widzenia postawa ta mogła uchodzić za antypolską, w rzeczywistości skierowana była w stronę ZSRS, a jej celem była próba ograniczenia wpływów Sowietów w tej części Europy. Na śmielsze pociągnięcia negocjacyjne nie było jednak szans. Skutecznie blokowała je strona amerykańska, dla której – dopóki trwała wojna – Związek Sowiecki był przede wszystkim sojusznikiem. Churchill pisał wtedy do Anthony'ego Edena, ministra spraw zagranicznych i prawej ręki premiera w partii konserwatywnej: „Jest źle. Cień rosyjskiej dominacji pełznie coraz wyraźniej. Kiedy wojna się skończy, tereny znajdujące się pod kontrolą ZSRS obejmą wszystkie kraje nadbałtyckie, wschodnie Niemcy, Czechosłowację, dużą część Austrii, całą Jugosławię, Węgry, Rumunię i Bułgarię". Przestrzegał tym samym swojego ministra, że trzeba porzucić nadzieje związane z sojuszem ze Związkiem Sowieckim i wobec dążenia do dominacji ze strony tego państwa zacząć traktować je inaczej niż dotychczas.
Zapada żelazna kurtyna W połowie kwietnia 1945 r. zmarł Roosevelt. Zgodnie z amerykańskim prawem jego obowiązki przejął dotychczasowy wiceprezydent Harry Truman. 8 maja świat zaczął świętować zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami. W zaciszu londyńskiego gabinetu premiera nie było jednak spokoju ani ulgi. Churchill nadał telegram do Trumana, w którym starał się opisać sytuację Europy po zakończeniu konfliktu z Niemcami. 12 maja telegram trafił do Białego Domu. Ton listu był rozpaczliwy, niepasujący do powszechnej atmosfery zwycięstwa:
„Co tymczasem ma się wydarzyć w sprawie Rosji? Nigdy nie ustawałem w wysiłkach na rzecz przyjaźni z Rosją, ale podobnie jak Pan czuję głęboki niepokój wywołany jej błędną interpretacją postanowień jałtańskich, jej stosunkiem do Polski, jej przeogromnymi wpływami na Bałkanach [...]. Jak będzie wyglądała sytuacja za rok czy dwa, kiedy nasze siły stopnieją?". Z punktu widzenia brytyjskiego premiera sytuacja wydawała się tragiczna. Demokratyczne społeczeństwa euroatlantyckie nie mogły pozwolić sobie na utrzymywanie dużych armii, zwłaszcza wobec formalnego zakończenia wojny. Tymczasem totalitarny Związek Sowiecki pozostawał w gotowości bojowej, przygotowany do niesienia „płomienia rewolucji", który w 1920 r. powstrzymali Polacy broniący Warszawy. W każdym kolejnym słowie telegram Churchilla stawał się bardziej dramatyczny. Wniosek premiera brzmiał obrazowo: „Zapada żelazna kurtyna". Brytyjski premier nie zamierzał kończyć jedynie na rozmowach. Prawdopodobnie już w kwietniu 1945 r. polecił brytyjskiemu sztabowi przygotowanie planu ataku na Związek Sowiecki. Głównym powodem rozpoczęcia nowej wojny miało być „wyrwanie Europy Wschodniej z okupacji sowieckiej" oraz „korzystne rozwiązanie dla Polski". Churchill nie chciał więc czekać na przebieg wypadków w Europie. Postanowił działać. Plan ataku otrzymał kryptonim „Unthinkable", czyli „Nie do pomyślenia", co idealnie odzwierciedlało nadzwyczajny charakter projektu. W maju 1945 r. projekt trafił na biurko dowództwa sztabu, gdzie miał być poddany konsultacjom. Ich celem była ocena możliwości realizacji planu i wynikających z niego zagrożeń.
Na ZSRS! Chodziło wszak o materię niełatwą. Churchill podejmował trudną, ryzykowną grę, która mogłaby być niezrozumiana przez zachodnią opinię publiczną. Po sześciu latach bezwzględnego konfliktu, przekraczającego najśmielsze wyobrażenia, społeczeństwa europejskie pragnęły przede wszystkim spokoju. Nawet dla najbardziej zainteresowanych, czyli krajów Europy Środkowo-Wschodniej, rozpętanie nowej wojny było z jednej strony szansą na uratowanie niepodległości, z drugiej jednak groziło znacznym przedłużeniem działań wojennych, na co najpewniej Stary Kontynent nie był przygotowany. Plan musiał więc przewidywać dobrze skoordynowaną i szybką akcję, pozwalającą na maksymalnie krótkie i szybkie rozbicie sił sowieckich. Przewidywany atak planowano na 1 lipca 1945. Główne uderzenie wykonane miało być siłami 47 dywizji alianckich znajdujących się w Niemczech. Stanowiło to około połowy potencjalnych sił, którymi w tym czasie mogli dysponować Amerykanie i Brytyjczycy. Dodatkowo liczono na siły powstańcze, które mogłyby się ujawnić w czasie działań
wojennych. Oddzielną grupę stanowiło potencjalne wsparcie niemieckich oddziałów zbrojnych, szacowanych na około 100 tys. żołnierzy.
Churchill i Stalin w 1941, jeszcze jako przyjaciele Plany związane z wykorzystaniem sił niemieckich do ewentualnej ofensywy przeciwko Związkowi Sowieckiemu realizowano już i tak na zapleczu działań wojennych. Prawdopodobnie 22 maja brytyjski marszałek Bernard Law Montgomery otrzymał wyraźne polecenie powstrzymania się od niszczenia broni niemieckiej, zdobytej w czasie walki z pokonanym przeciwnikiem, oraz zachowanie w gotowości bojowej żołnierzy Wehrmachtu, znajdujących się w alianckich obozach jenieckich. W notatce pisanej po latach „Monty" przyznał, że w czerwcu 1945 r. – zmęczony pilnowaniem broni niemieckiej – zwrócił się do Londynu z prośbą o dalsze instrukcje. Te jednak nie nadeszły. Marszałek postanowił więc zniszczyć podległą mu broń. Nie ukrywał zresztą nigdy, że utrzymywanie sił niemieckich było dla niego kuriozalne i kosztowne. Krytycznie patrzono na ten pomysł z innego jeszcze powodu: wszyscy pamiętali, że pierwsze koncepcje współpracy antyradzieckiej pomiędzy zachodnimi aliantami a Niemcami były pomysłem nazistowskiej propagandy. W lutym 1945 r. Joseph Goebbels pisał: „Jeśli naród niemiecki złoży broń, wówczas Sowieci, zgodnie z porozumieniem zawartym między Rooseveltem, Churchillem i Stalinem, zajmą całą wschodnią i południowo-wschodnią Europę, w tym większą część Rzeszy. Nad tym terytorium zajętym przez Związek Sowiecki zapadnie żelazna kurtyna, poza którą nastąpi rzeź
narodów". Goebbels więc jako pierwszy użył terminu „żelazna kurtyna", który przejął od niego Churchill. W pierwszych dniach maja ofertę współpracy zasugerował również Brytyjczykowi Lutz Schwerin von Krosigk, piastujący urząd ministra spraw zagranicznych oraz faktycznie obowiązki kanclerza w nowym rządzie III Rzeszy. Anglicy mogli się więc łatwo narazić na sugestię, że ich działania to w istocie nowa odsłona europejskiego hitleryzmu.
Bez szans na realizację Szybko się okazało, że plan „Unthinkable" był już nieaktualny. Komisja, która w Sztabie Generalnym dokonać miała jego oceny, uznała go za zbyt ryzykowny, a wręcz skrajnie niebezpieczny. Alan Brook – ówczesny szef Sztabu Generalnego – wspominał po latach, że propozycja rozpoczęcia nowej wojny była dla niego wręcz szaleńcza. Członkowie sztabu ocenili bowiem, że siły mobilizacyjne armii sowieckiej znacznie przekraczają możliwości zachodnich aliantów. Ogólny stosunek sił lądowych oceniano na 4:1 na korzyść Związku Radzieckiego, stosunek sił pancernych – na 2:1. W tej sytuacji oceniono, że niemożliwe jest okupowanie zdobytych terenów i ich dłuższe utrzymanie. Stwierdzono też, że niewykonalne będzie szybkie zakończenie działań wojennych, co – jak wszyscy zdawali sobie sprawę – w ówczesnej sytuacji politycznej było warunkiem koniecznym. Dowódcy sztabu ostrzegali, że atakując Sowiety, należy się przygotować na wojnę żmudną i długą, przynoszącą tysiące, jeśli nie miliony kolejnych ofiar. Była to – jak sugerowano – zbyt wielka cena za obronę „nowego ładu dla Polski". Brook miał zanotować w swoim pamiętniku: „Jest to idea fantastyczna, a szanse na sukces prawie niemożliwe. Trzeba szczerze przyznać, że obecnie siły sowieckie są niewyobrażalnie silne". Dodatkowo wątpiono w przychylność amerykańską. W raporcie przypominano o zaangażowaniu Związku Sowieckiego w wojnę na Pacyfiku, co z punktu widzenia interesów amerykańskich było dużo ważniejsze od sytuacji Europy Środkowo-Wschodniej. Wszystko te argumenty prowadziły do jedynej konkluzji, że operacja „Nie do pomyślenia" była w istocie nie do pomyślenia. Jeszcze w czerwcu 1945 r. Churchill polecił, aby sztab rozpoczął pracę nad modyfikacją planu wojny z ZSRS. Tym razem projekt nie miał zakładać wojny ofensywnej, ale ocenić szanse i możliwości obrony Wielkiej Brytanii w przypadku agresji Związku Radzieckiego, przy jednoczesnym zaangażowaniu USA na Pacyfiku. W specjalnym raporcie, jaki powstał w wyniku projektu, niejednoznacznie oceniano angielskie szanse defensywne. O ile nie wróżono sukcesu na lądzie, o tyle sztab oceniał, że Wielka Brytania może być raczej spokojna o przewagę na morzu i w powietrzu. Obawiano się jedynie możliwości ataku rakietowego, choć jednocześnie przyznawano, że trudno ocenić potencjał sowiecki w tym względzie. Jeszcze w tym samym miesiącu szeroka informacja na temat planów brytyjskich dotarła do prezydenta Trumana. Jego odpowiedź nie pozostawiała złudzeń. Udział wojsk amerykańskich w ewentualnych działaniach ofensywnych na ziemiach polskich uznawano za niemożliwy, a jakąkolwiek próbę podjęcia walk z siłami sowieckimi za zbyt ryzykowną.
Premier wizytuje brytyjskie pozycje nad Renem, marzec 1945. Z prawej „Monty”.
Stalin wiedział o planach Churchilla Wszystkie te inicjatywy upadły ostatecznie w lipcu 1945 r, kiedy to w Wielkiej Brytanii, po upadku koalicji i nowych wyborach, wygrała Partia Pracy. Społeczeństwo brytyjskie uznało, że Churchill, przywódca Partii Konserwatywnej, bardziej nadawał się na czas wojny niż pokoju. O losach operacji „Untkinkable" zdecydowała jednak nie tylko niechęć Sztabu Generalnego, prezydenta USA czy też porażka wyborcza. Informacje o działaniach brytyjskich prawdopodobnie bardzo szybko dotarły do Moskwy. Stalin, dzięki sprawnej siatce komunistycznych agentów, dokładnie wiedział o planach Churchilla i projektach agresji na ZSRS. Tym samym zdawał sobie sprawę z braku jedności zachodnich aliantów. Ułatwiało mu to prowadzenie polityki faktów dokonanych na terenach objętych jego wpływami. W lutym 1946 r. w Fulton w stanie Missouri Churchill wygłosił płomienne przemówienie, w którym raz jeszcze użył sugestywnego porównania: „Od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem zapadła żelazna kurtyna, dzieląc nasz kontynent. Poza tą linią pozostały stolice tego, co dawniej było Europą Środkową i Wschodnią. Warszawa, Berlin, Praga, Wiedeń, Budapeszt, Belgrad, Bukareszt i Sofia, wszystkie te miasta i wszyscy ich mieszkańcy znajdują się teraz wewnątrz czegoś, co trzeba nazwać strefą sowiecką. Wszystkie te miasta są poddane, w takiej czy innej formie, wpływowi sowieckiemu, ale także – w wysokiej i rosnącej mierze – kontroli ze strony Moskwy". Mowa ta symbolicznie rozpocząć miała okres zimnej wojny, choć faktycznie pierwszą jej zapowiedzią był projekt operacji „Unthinkable".
Wojna 1920 na kredyt wygrana Andrzej Nastula
Według zasad ekonomii nie mogło się nam udać...a przecież się udało!
Z polskiego punktu widzenia wojna z Rosją Sowiecką, która zaczęła się – spontanicznie, poprzez kontakt czołówek bojowych – w lutym 1919 r., wybuchła w momencie najmniej dogodnym. W zasadzie państwo nie miało ustalonych granic. Wojsko dopiero pospiesznie budowano. Organizowano administrację i aparat finansowy. Kasa państwowa świeciła pustkami. Wpływy podatkowe były więcej niż mizerne. Tymczasem do prowadzenia wojny niezbędne są pieniądze. Wobec ich braku nie było innego wyjścia, jak skapitulować przed bolszewikami lub prowadzić wojnę za pożyczone pieniądze, wspomagając się inflacyjnym drukiem własnej waluty na wielką skalę. Ponieważ dla Polaków był to konflikt o przetrwanie państwa i narodu, władze Rzeczypospolitej sięgnęły po te nadzwyczaj kosztowne środki nadzwyczajne. To, że kasa państwowa świeciła pustkami, nikogo dziwić nie może. Odrodzone państwo budowano z ziem polskich rozdartych od ponad stu lat granicami trzech zaborów, na których toczyły się liczne bitwy I wojny światowej. Z dzielnic doświadczonych wieloletnią rabunkową gospodarką wszystkich walczących stron. Bez wdawania się w zbędne tu wyliczenia wypada jedynie podać szacunki ogólne. Łączną produkcję przemysłową na ziemiach polskich w 1919 r. szacuje się na 30 proc. w stosunku do okresu przed I wojną światową. Analogiczne szacunki dla produkcji rolnictwa wynoszą 60 procent. Ogólne zniszczenie miast – oprócz Śląska, Wielkopolski i Pomorza – oceniono na 40 procent. Wielkie były straty ludnościowe. W czasie I wojny światowej w armiach zaborczych, walcząc przeciwko sobie, zginęło około 400 tys. Polaków. Następne kilkaset tysięcy ludności cywilnej zmarło na skutek złych warunków bytowych i chorób. Miliony osób wysiedlono z Polski, niszcząc cały ich dobytek. W tak dramatycznej sytuacji gospodarczej i społecznej tradycyjny pobór podatków nie przynosił oczekiwanych rezultatów. W 1919 r. w Polsce obowiązywał system podatkowy ukształtowany przez zaborców. Jednorazowa danina od nieruchomości, podatek majątkowy, podatek od zysków wojennych. Istniały także podatki pośrednie. W 1920 r. wprowadzono kolejne: podatek czynszowy, od spadków, dochodowy, gruntowy, od kapitałów i rent oraz przemysłowy. Nie przyniosło to jednak istotnej poprawy w postaci odczuwalnego zasilenia kasy państwowej. Budowana dopiero administracja nie potrafiła wydobyć od zubożałej w wyniku wojny światowej ludności wszystkich należnych państwu danin. W omawianym okresie kwota dochodów podatkowych państwa przy przyjęciu wyników ostatniego roku pokoju – czyli 1913 – za 100 wynosiła zaledwie około 20 procent. Mało. Stanowczo za mało na normalne funkcjonowanie państwa, o prowadzeniu wojny nie wspominając. Niestety, załamaniu uległy także nadzieje związane z pożyczkami wewnętrznymi. Po udanej pożyczce emitowanej na podstawie dekretu Rady Regencyjnej z października 1918 r., która przyniosła Skarbowi Państwa około 75 milionów dolarów, co pokryło 20 procent wydatków państwa w 1919 r., liczono na pożyczki kolejne. W 1920 r. emitowano 5-procentową pożyczkę krótkoterminową i 5procentową pożyczkę długoterminową. W lipcu tego roku Sejm przyjął ustawę o pożyczce przymusowej, ale ustawy tej nigdy nie zrealizowano. Jeśli zaś chodzi o wpływy z pożyczek zrealizowanych, to ówczesny „Przegląd Gospodarczy" szacował je na wystarczające dla pokrycia wydatków wojennych państwa przez zaledwie cztery do sześciu tygodni. Kompletne fiasko.
Trudności ekonomiczne nie mogły jednak wstrzymać systematycznej rozbudowy armii. Wojsko było po prostu niezbędne na froncie i w istocie było ono najpoważniejszym spoiwem całego państwa. Gdzie był żołnierz polski, tam była Rzeczpospolita. Armia miała priorytet i resorty cywilne włącznie z Ministerstwem Skarbu musiały się do tego dostosować. W styczniu 1919 r. w wojsku służyło 250 tysięcy żołnierzy. Pod koniec tego roku już niemal 600 tysięcy, by w grudniu roku 1920 osiągnąć imponujący poziom miliona ludzi w siłach zbrojnych. Oczywiście wraz ze wzrostem liczebności armii i nasilaniem się walk na froncie rosły wydatki wojskowe. W lipcu 1920 r. były one sześć razy większe niż w styczniu roku poprzedniego. Z danych przedstawionych przez Ministerstwo Spraw Wojskowych wynika, że bezpośrednie wydatki wojskowe na całą wojnę z Rosją Sowiecką wyniosły ponad 1 miliard 800 milionów franków szwajcarskich. Nieodparcie rodzi się pytanie. Skąd wzięto te pieniądze wobec mizerii konwencjonalnych wpływów podatkowych?
Kredyt albo śmierć Wojnę można prowadzić za pieniądze własne, cudze lub pożyczone. Prowadzenie wojny z Sowietami za pieniądze cudze w grę nie wchodziło. Poza Francją w tym konflikcie nie mieliśmy w zasadzie sojuszników. Mówiąc bardzo oględnie, w państwach europejskich panowało większe zrozumienie dla celów i poczynań strony rosyjskiej niż dla działań polskich. Francja zdecydowała się na wsparcie sojuszniczej Polski dostawami sprzętu wojskowego na kredyt. Adam Krzyżanowski w swej pracy „Finansowanie wojny współczesnej" wydanej w 1938 r. tak oceniał te dostawy: „kredytodawcy dostarczali najczęściej towarów po starych, wojennych cenach, należy uznać stawiane przez nich warunki często za nadzwyczajnie ciężkie, w niektórych wypadkach nawet lichwiarskie. Ale trudno – ryzyko jest wielkie, a wojujący znajduje się często w sytuacji przymusowej". Znajdująca się w sytuacji przymusowej Polska sięgnęła zatem po kredyty na uzbrojenie i prowadzenie wojny. Ogólna suma zadłużenia Polski z tytułu wszelkich dostaw zrealizowanych w latach 1918–1921 na 31 grudnia 1921 r. wynosiła 1 miliard 468 milionów franków szwajcarskich. W tym 97 milionów franków, to jest 6,5 procent, stanowiły długi zaciągnięte w gotówce. Reszta zadłużenia miała formę dostaw towarów i usług. Z tego na potrzeby wojskowe zużytkowano 1 miliard 45 milionów franków, co stanowiło około 73 procent całości. Niski udział kredytów gotówkowych w ogólnej sumie zadłużenia wypada ocenić bardzo krytycznie. Posiadanie gotówki daje swobodę w doborze dostawców, wyborze asortymentu, umożliwia twarde negocjowanie cen i warunków dostaw. Kredyty na dostawy materiałowe są tych zalet pozbawione. Na domiar złego pośpiech w organizacji wojska i notorycznie trudna sytuacja na frontach sprawiały, że nawet te już z zasady samej obciążone licznymi ograniczeniami dostawy materiałowe nie mogły być zakupione w pełni racjonalnie. Sprowadzana broń i urządzenia techniczne były często przestarzałe, nierzadko mocno zużyte, różnych typów i wzorów. W dostawach kredytowych przeważało uzbrojenie lekkie, czyli takie, które składało się na osobiste uzbrojenie żołnierza. Umożliwiało to rozbudowę licznych jednostek piechoty i kawalerii. Niemniej w ramach kredytowych dostaw francuskich Polska otrzymała także sprzęt ciężki. Na przykład: 1,5 tysiąca armat, około 300 samolotów, 250 samochodów. Podobnie Amerykanie dostarczyli także niemal 800 samolotów i 11 663 samochody.
Jeśli chodzi o głównych kredytodawców, to nie zawiodły Stany Zjednoczone. Kredyty amerykańskie stanowiły 62 proc. wszystkich pożyczonych przez Polskę sum. 25 proc. ogólnej sumy kredytowych dostaw uzyskaliśmy we Francji, 6 procent w Anglii, a 3 proc. we Włoszech. Kredytów materiałowych udzielały także firmy prywatne, głównie amerykańskie, brytyjskie i włoskie. Jednak wobec niskiego zaufania do nowo utworzonego państwa nie były to sumy wielkie. Z militarnego punktu widzenia dzięki kredytowym dostawom sprzętu, uzbrojenia oraz ekwipunku wojskowego Polska mogła stworzyć milionową armię. Jednak by prowadzić wojnę i wygrać ją, nie wystarczy umundurować i uzbroić żołnierzy. Wojsko musi jeść, przemieszczać się, szkolić i wypoczywać. Trzeba leczyć rannych. Wspomagać rodziny żołnierzy. W końcu chować poległych i utrzymywać jeńców. Wszystko to kosztuje. Brakujące pieniądze trzeba było zdobyć skuteczniej i sięgnąć do kieszeni obywateli. Tymczasem w podatkach sytuacja wyglądała podobnie jak w wojsku. Józef Piłsudski nadzwyczaj małą liczbę żołnierzy na froncie w stosunku do nominalnych rozmiarów armii i możliwości mobilizacyjnych kraju tłumaczył „zbyt łagodną administracją wojskową, dzięki czemu nie mogliśmy zatracić charakteru armii ochotniczej, gdyż bił się u nas ten tylko, kto chciał, lub wreszcie ten, co był głupi". Podobnie było w cywilu. Wobec słabości aparatu fiskalnego państwa podatki płacił „ten tylko, kto chciał, lub wreszcie ten, co był głupi". Remedium na to był podatek inflacyjny, który z grubsza polega na emisji pieniędzy papierowych, której wielkość uzależniona jest od potrzeb budżetu. Mechanizm jego polega na tym, że państwo reguluje swe należności papierowymi banknotami drukowanymi bez pokrycia. Tracą na tym wszyscy posiadacze gotówki. Szczególnie rolnicy, czyli dwie trzecie ludności ówczesnej Polski, którzy po sprzedaży płodów wchodzą w jej posiadanie w nadziei utrzymywania się za uzyskane pieniądze przez wiele miesięcy.
Drukować, drukować...
Wobec chronicznych niedoborów w kasie państwowej kierownik Ministerstwa Skarbu Władysław Baryka stwierdził, że „nie pozostaje nic innego, jak czerpać ze znalezionych w skarbcu Polskiej Krajowej Kasy Pożyczkowej zapasów banknotów, emitując je bez pokrycia, co oczywiście jest niepożądane z punktu widzenia gospodarki walutowej, lecz co jest konieczne z braku innej drogi". Zatem narzędziem urzeczywistniania inflacyjnego finansowania wydatków wojennych była Polska Krajowa Kasa Pożyczkowa (PKKP) – instytucja emisyjna przejęta 11 listopada 1918 od okupacyjnych władz niemieckich. PKKP emitowała marki polskie, które stopniowo ustanowiono walutą obowiązującą na obszarze całego państwa. Teoretycznie wielkość emisji marki polskiej powinien zatwierdzać Sejm. W praktyce banknoty drukowano w ilości pozwalającej zaspokoić najpilniejsze potrzeby, a emisja była zatwierdzana już po fakcie. Inflacyjny druk pieniędzy okazał się zatem najskuteczniejszym sposobem mobilizacji środków finansowych, a co najważniejsze, był niezwykle praktyczny, bo gwarantował uzyskanie ich w odpowiedniej ilości w ściśle określonym czasie. Tej zalety nie ma tradycyjny pobór podatków, który jest kosztowny, wymaga posiadania armii urzędników i nie gwarantuje regularnego dopływu pieniędzy do państwowej kasy. W latach 1918–1921 metodą inflacyjną pokrywano znacznie ponad 80 proc. dochodów państwa. Pozornie jedyną niedogodnością była niska wydajność polskich drukarń. Marki drukowano początkowo w drukarni więzienia mokotowskiego w Warszawie, następnie w stołecznych drukarniach prywatnych. Papieru na banknoty dostarczała papiernia w Jeziornie. W końcu wobec małej wydajności rodzimej poligrafii druk przeniesiono do Wiednia. Ujemne skutki były jednak znacznie poważniejsze, a jednym z nich był stały spadek zaufania do krajowej waluty. Jeśli w 1918 r. jeden dolar kosztował 8 marek, to rok później już 110, a w 1921 r. aż 2950. Ponadto metoda ratowania budżetu drukiem pieniędzy bez pokrycia jest bardzo prosta do wprowadzenia, ale bardzo trudno od niej odejść. Doświadczyła tego Polska w latach powojennych. Mimo zakończenia działań wojennych i podpisania traktatu pokojowego w Rydze 18 marca 1921, maszyn drukarskich nie wyłączono. Wręcz przeciwnie, do kwietnia 1924 r., czyli do wprowadzenia w życie reformy walutowej Grabskiego, pracowały one na coraz większych obrotach, co doprowadziło do hiperinflacji. W 1923 r. jeden dolar kosztował już 6 milionów 257 tysięcy marek w porównaniu z 8 markami w 1918 r. Dodatkowo inflacja sparaliżowała system finansowy, bankowy i kredytowy. Nastąpiła ucieczka kapitałów za granicę, tak potrzebnych do powojennej odbudowy kraju. Korzystali jedynie ci przedsiębiorcy, którzy mieli dostęp do kredytów państwowych. Brali pieniądze. Zwracali grosze. Tracili zwykli obywatele, albowiem podatek inflacyjny jest podatkiem niezwykle niesprawiedliwym. Najmocniej uderza w ludzi ubogich i słabo wyedukowanych ekonomicznie. Andrzej Wierzbicki, polski działacz gospodarczy, oceniał w 1921 r., że gdyby nie skutki wojny, wytwórczość polskiego przemysłu osiągnęłaby 70 proc. wytwórczości odnotowanej w 1913 r. Długotrwałość działań wojennych zredukowała niestety tę wytwórczość do 25 procent.
Gra o całą pulę Ale innej drogi nie było. Z polskiego punktu widzenia wojna polsko-rosyjska 1919–1921 była konfliktem o wszystko, o samo istnienie niepodległego państwa. Polska z dążeń do takiego czy innego sprawowania kontroli nad ziemiami wchodzącymi w skład przedrozbiorowej Rzeczypospolitej zrezygnować nie mogła. Dopuszczenie Rosjan do Bugu, oddanie im Rusi Czerwonej ze stolicą we Lwowie byłoby końcem polskiej niepodległości. Zatem, skoro Rosja ze swych imperialnych ambicji rezygnować nie zamierzała, trzeba było się bić bez względu na koszty i inne konsekwencje.
Rzesze obrońców ojczyzny należało nie tylko zbroić, ale też ubrać i wykarmić W krajowej historiografii nasze metody finansowania tej wojny były bardzo ostro krytykowane (chociażby przez profesorów Zbigniewa Landaua i Jerzego Tomaszewskiego). Skądinąd nie bez racji. Wśród zarzutów dominowało obciążenie wojennymi kosztami całego społeczeństwa, w tym warstw najuboższych. Zarzucano, że na ludność, rujnowaną materialnie uruchomioną przez władzę inflacją, narzucono w latach następnych obowiązek spłacania lichwiarskich często kredytów wojennych. Jednak autor nawet słusznej krytyki powinien przedstawić rozsądną alternatywę: można było lepiej. Tymczasem nie sposób pojąć, jak krytycy wyobrażali sobie inny sposób finansowania owej wojny? Jak dowodzi historia najnowsza, nawet państwa tak potężne jak Wielka Brytania nie były w stanie prowadzić wojny inaczej, niż doprowadzając do pauperyzacji ludności, niemal bankructwa państwa, utraty cennych baz morskich na rzecz swych amerykańskich sojuszników w zamian za dostarczenie starych niszczycieli z demobilu. Nie wspominając już o tym, że wygraną z Niemcami w II wojnie światowej Brytyjczycy opłacili utratą imperium. Dziś nawet Stany Zjednoczone prowadzą na kredyt swe liczne wojny. Tyle tylko, że amerykańskie obligacje chętnie kupują inwestorzy z całego świata. Odrodzonej Polsce nikt większej gotówki pożyczyć nie chciał. Można ją było jedynie wydobyć z kieszeni własnych obywateli. I władze polskie to zrobiły w poczuciu wielkiej odpowiedzialności dziejowej. Nawet wbrew znacznej części społeczeństwa, zmęczonego ciągłymi wyrzeczeniami, a nie w pełni świadomego konsekwencji opanowania Polski przez bolszewików. Больше информации здесь: http://www.historia.uwazamrze.pl