7 minute read

Panował fajny entuzjazm

Rozmowa i zdjęcia: Kamil Piotr Piotrowski (Folk24/A-Press)

Rozmowa z Markiem Szurawskim, dziennikarzem, trenerem pamięci, szantymenem, współzałożycielem zespołu Stare Dzwony.

Advertisement

Za Tobą i przyjaciółmi z zespołu czterdzieś ci lat na scenie – gratuluję ! Jak to się wszystko zaczę ło, ską d się wzię ła ta muzyka morza, co było pierwsze, pieś ni morza czy ż agle, pływanie czy ś piewanie? Zależ y jak na to popatrzeć, z której strony. Śpiew sam w sobie jako uporzą dkowana sekwencja dź wię ków, jaką człowiek wydaje, czy wydawał wzię ła się myś lę równolegle z narodzinami człowieka. Natomiast ta muzyka dawnego pokładu, szanta, pieś ń kubryku – mówimy tu o klasyce – to w ich przypadku najpierw chyba było pływanie.

A w twoim wypadku? W moim wypadku rzecz się działa chyba równolegle… chociaż … jeś li chodzi o samą muzykę morza, to wzię ła się ona u mnie z ż eglarstwa. Lata to były dosyć odległe, bo zainteresowałem się tematem na począ tku lat sześ ćdziesią tych ub. wieku. Gdy zaczą łem się już pojawiać pod ż aglami, na Mazurach czy na morzu, wtedy zetkną łem się z piosenką ż eglarską . Miałeś wcześ niejsze doś wiadczenia muzyczne? Tak. Mój dom rodzinny był muzyczny, ja też muzykowałem trochę . Przez wiele lat uczyłem się grać na pianinie, wię c miałem podstawy muzyki w sobie, a w Warszawie, na studiach, zainteresowałem się gitarą . Morskie pieś ni trafiły do mnie przez ż eglarstwo. Tam, gdzie się pływało, takż e się ś piewało. To były fajne teksty, fajne piosenki, spodobały mi się .

Czyli najpierw była piosenka? Tak. Zdobyłem pierwsze ś piewniki. I ten pierwszy etap, zabawy, wchodzenia w ś rodowisko, poznawania tego nurtu trwał do momentu, gdy dotarło do mnie, ż e jest coś takiego, jak szanta, czyli marynarska pieś ń pracy.

Jak dawne pieś ni morza trafiły do Ciebie? Ogromną rolę odegrał tu Jerzy Wadowski, ówczesny sekretarz redakcji miesię cznika „Morze”, który miał wtedy najwię kszą kolekcję płyt winylowych z muzyką morza. Wadowski był w Stanach i Kanadzie. Przez jakiś czas pracował w sklepie muzycznym i miał okazję posłuchać tej muzyki. Przywiózł do Polski co ciekawsze wykonania. Nie pamię tam jak to się stało, ż e Wadowski udostę pnił nam częś ć tych zbiorów…

Nam? Starym Dzwonom. I mam tu na myś li jeszcze nasze począ tki w składzie Jurek Porę bski, Rysiu Muzaj, ja, Mirek Peszkowski, a wcześ niej jeszcze Aldek Długosz. Próbowaliś my coś w temacie szant robić, a dzię ki kolekcji Jurka poznaliś my oryginały i zachwyciliś my się tą prawdziwą , pełnokrwistą pieś nią morza, która dotarła do nas w najlepszym wydaniu, grup z Anglii, Francji, Ameryki. Poszliś my po najmniejszej linii oporu i staraliś my się , co było naturalne i oczywiste, to jak najwierniej skopiować.

Opowiedz jak doszło do spotkania Starych Dzwonów? Też trochę przez przypadek. Ja oczywiś cie trochę już grałem i ś piewałem, ale o wiele intensywniej robili to Jurek Porę bski i Rysiek

Muzaj. Peszkowski też się gdzieś tam przy tym pojawiał, jeszcze jako student szkoły morskiej, Aldek również się objawiał ale bardziej towarzysko, niż muzycznie. I w pewnym momencie to towarzystwo spotkało się na Mazurach. Taki zbieg okolicznoś ci.

Nie znaliś cie się wcześ niej? Każ dy o każ dym słyszał, ale nie było dotą d okazji do bezpoś redniego spotkania.

A jak już do tego spotkania doszło…? To fajnie było. Wspólne rozmowy, ś piewanie, poznawanie się nawzajem… Pamię tam jak Jurek uważ nie ś ledził jak gra Muzaj, jak łapie te swoje „dziwne” akordy. My z kolei patrzyliś my na Jurka, bo wtedy już był znany jako znakomity tekś ciarz i muzyk. Mirka z kolei podziwialiś my z racji, ż e w ogóle już pływał po morzu. I wszyscy razem mieliś my już na koncie jakieś festiwale… Nie zapadła wtedy jakaś wiążą ca decyzja, ż e zakładamy zespół, tylko, ż e próbujemy coś zrobić razem.

To kiedy pojawiła się nazwa Stare Dzwony? Wiesz, do tej pory nie mam poję cia kto wymyś lił tę absurdalną wtedy nazwę (ś miech). Po prostu nie pamię tam sytuacji. Zostało oczywiś cie i teraz ma już jakiś sens, ale wtedy… (ś miech).

To musiały być bardzo fajne, luź ne czasy? O tak! Pamię tam, ż e panował wś ród nas taki fajny entuzjazm do tego, by stare rzeczy robić klasycznie, i co ciekawe, nikt na siłę nie chciał prezentować swoich utworów – bo jak wspomniałem i Rysiek i Jurek mieli już na koncie sporo swoich piosenek – tylko zgodnie uznaliś my, ż e szanty to jest to, czym się razem bę dziemy zajmować. Była taka cudowna zgodnoś ć celów.

Która zawiodła Was nie tylko na festiwale ale do mediów… Któregoś razu Jurek Woź niak, też już nież yją cy, nagrał nas po dwóch, czy trzech latach od powstania Starych Dzwonów, gdzieś na Mazurach do „programu szantowego”. Pamię tam do tej pory, jak wtedy na omedze ś piewaliś my szanty! Wyobraź sobie (ś miech). Została nam z tego kaseta VHS.

Ale te nasze wersje szant, bliskie oryginałowi sprawdziły się , bo jeszcze póź niej, filmowiec i reż yser Andrzej Radomiński zrealizował z naszym udziałem już film o szantach w ogóle i rodzą cym się wówczas polskim ś rodowisku szantowym pt. „A wiatr na wantach melodię gra”*. Film dostał nawet jakieś nagrody na kilku festiwalach. tasz, który festiwal był tym waszym pierwszym zagranicznym? Oczywiś cie, a historia ta wiąż e się nierozerwalnie z Januszem Sikorskim, też już nież yją cym, który zaproponował mi współpracę w Rozgłoś ni Harcerskiej przy realizacji swojego programu „Kliper siedmiu mórz”. Bywałem tam czę sto i tam, na biurku znalazłem raz – też ani Janusz, ani ja nie mieliś my poję cia, kto go tam położ ył – informator po angielsku o festiwalu w Liverpoolu. Na jego końcu była m.in. informacja, ż e jeś li interesujesz się szantami, ś piewasz szanty, to koniecznie się skontaktuj. Niewiele myś lą c zadzwoniłem do Liverpoolu…

I dodzwoniłeś się ?! Wyobraź sobie, ż e tak! Trafiłem wtedy na Tony’ego Davisa (z zespołu The Spinners – przyp. red.), który po paru latach dopiero przyznał nam się – sukin kot (ś miech) – ż e jak wtedy usłyszeli szanty po polsku, to pokładali się ze ś miechu… Ale wtedy, niczego nie podejrzewają c, wysłałem mu kasetę VHS (tę z programem Jurka Woź niaka) i oni zobaczyli, ż e faktycznie Polacy ś piewają ich tradycyjne pieś ni, uznali to chyba ostatecznie za ciekawostkę i zaprosili nas do Liverpoolu.

I znaleź liś cie się w szantymeńskim raju, wś ród samych mistrzów gatunku, z legendarnym Stanem Hugillem na czele. Pamię tasz swoje wraż enia z tamtego pobytu? To było niesłychanie znaczą ce spotkanie. Dla mnie to było ogromne przeż ycie, bo patrzyłem z podziwem tam na pewnego starszego pana – legendę tego ruchu – Stana Hugilla, którego traktowaliś my jak Boga, a dla nich to był po prostu kolega. Na szczęś cie błyskawicznie się tam skumplowaliś my, nadają c na wspólnych falach z Anglikami. Zrobiliś my też na nich dobre wraż enie, co sprawiło, ż e oni autentycznie zainteresowali się tymi naszymi szantami w Polsce. A już w zdumienie wprawiał ich fakt, ż e ś piewamy je w zimie, na festiwalu w Krakowie, 600 km od morza, na który przybywa tysią ce młodych ludzi. To było dla nich coś niesamowitego. Na koniec naszego pobytu, po tych wszystkich rozmowach, ś piewaniach Anglicy zaproponowali, ż e oni bardzo chę tnie przyjadą do Krakowa. Pamię taj to był 1985 rok. Powiedzieli, ż e nie chcą ż adnych pienię dzy, przyjadą na swój koszt, byleś my im i ż onom zapewnili tylko pobyt. I tak się stało…

A jak wspominasz swoje pierwsze kontakty ze Stanem Hugillem? Wtedy podczas naszego wyjazdu do Liverpoolu, był dla mnie począ tkowo kimś nieosią galnym, a okazało się , ż e to normalny goś ć. Nie pamię tam czy już napisałem, czy byłem w trakcie pisania mojej książ ki „Szanty i szantymeni”, a w niej czerpałem z jego cytatów, wiedzy. Bardzo przychylnie się do tego odnosił i nasze kolejne spotkania to było takie fajne budowanie wię zi, najpierw koleż eńskiej, póź niej bliż szej, nici wrę cz sympatii. Zmarł za wcześ nie i ta nasza znajomoś ć była za krótka, by mówić o przyjaź ni, ale niewą tpliwie darzyliś my się szacunkiem i sympatią . Dla mnie zawsze pozostanie wartoś ciowym człowiekiem, wzorem erudyty. A gdy jeszcze odsłonił mi wiele faktów ze swej biografii, to do dziś nie mam wą tpliwoś ci, ż e powinien być wzorem do naś ladowania dla innych.

Stare Dzwony dla mojego pokolenia i młodszych są od zawsze legendą tej sceny, zespołem kultowym niemalż e. Czy wy czuliś cie to, ż e jesteś cie prekursorami, ż e niesiecie kaganek szantowej oś wiaty, ż e jesteś cie niejako odpowiedzialni za to, w którą stronę ta scena pójdzie i poszła? Nie. Nikt tego nie planował, nikt nie zabiegał o uznanie. Nigdy. Ja, i wiem, ż e moi koledzy też , nigdy tak do tego naszego ś piewania i grania nie podchodziliś my. I to od począ tku. Raczej to było na zasadzie, ja to teraz tak nazywam, jakbyś my tańczyli swój taniec, bawią c się tym bardziej prywatnie, wystę pują c dla przyjaciół, robią c przyjemnoś ć innym i sobie. Albo się to komuś podobało, albo nie.

Ale bywaliś cie jurorami, przecieraliś cie innym szlaki, wprowadzaliś cie na scenę przeboje, bywaliś cie wś ród „wielkich” tej sceny, organizowaliś cie liczne festiwale, nagraliś cie pierwszą płytę winylową , a nie dawno pierwszą koncer-

This article is from: