progressive - math - avant garde - technical - gore - grind - death metal - post metal - drone - ambient
WIELKI POWRÓT BESTII
W TYM NUMERZE Rebellion Tour III: Fotorelacja z koncertu w Rzeszowie Recenzujemy : Pig Destroyer, Antigama, Gorguts Testujemy: Zildjian Sound Lab
ROZMAWIAMY „Chyba juz po prostu czas skupic sie na czyms własnym” Paweł „Paul” Jaroszewicz (Antigama)
Prolog Bardzo miło mi powitać wszystkich zainteresowanych i żądnych odpowiedzi, co metafora ukryta w tytule magazynu oznacza? Otóż posłużenie się takim a nie innym określeniem, wspartym dość jednoznaczną ilustracją, jest wyłącznie żartem i wyolbrzymieniem znaczenia „ciężkostrawny”, jako synonim czegoś nie do zaakceptowania, niemniej jednak zdarzy wam się napotkać tutaj niejednokrotnie muzykę z pogranicza brutalnego death metalu czy grindcore’a – których cechami głównymi jest nie tylko problematyczna w zaakceptowaniu forma, ale i niemalże „wyrzygana” treść. To ta pierwsza strona medalu, fizyczna trudność, druga zaś dotyczy mentalnego stopnia trudności. Trudność w muzyce, czy metaforyczna „ciężkostrawność” nie odnoszą się wyłącznie do pierwszych kontaktów z danym tworem muzycznym, pierwszych wrażeń. To, co klasyfikuje muzykę mianem trudnej, nie leży wyłącznie u podstaw skomplikowanej budowy utworu, zawiłości lirycznej czy obskurnej, pozornie pozbawionej krzty ambicji struktury, (choć są to oczywiście czynniki charakterystyczne). Trud to przede wszystkim czas poświęcony na próbę zrozumienia i zinterpretowania muzyki na zrozumiały, już nie abstrakcyjny twór, lecz „namacalną” substancję panoszącą się po naszym umyśle. Zatem każdy rodzaj muzyki może bezpośrednio odnosić się do tej definicji, zawsze znajdziemy w niej element trudniejszy do przetrawienia. Stawiam wysoko poprzeczkę, gdyż zajmę się muzyką, która łączy w sobie większość czynników wskazujących, że dany twór jest jakkolwiek ciężki. Trochę to „filozoficzne”, ale nikt nie powiedział, że wszystko będzie podane jak na tacy. W końcu z muzyką ciężkostrawną będzie nam dane do czynienia. Muzyka trudna to i mowa o niej trudna, to chyba jedynie proste. Po co poświęcam temu uwagę? I po co właściwie Wy mielibyście zawracać sobie interes moim spostrzeżeniom? Sęk w tym, że wcale nie musicie, to raz, dwa, wiedza, czy też zamiłowanie do tej muzyki leży w długoletnich poszukiwaniach i eksperymentowaniu, które na chwilę obecną ugrzęzły w takich a nie innych klimatach. Z tego względu pragnę z miłą chęcią podzielić się moimi doświadczeniami i chciałbym zachęcić do wspólnej konwersacji, gdyż łatwo sklasyfikować muzykę mianem „do bani”, na podstawie pierwszego zetknięcia z nią, a trudniej o przedstawienie powodu, dlaczego taki właśnie osąd stwierdzamy. Będzie tutaj mowa o muzyce, która w większości stroni od mainstreamowego przepychu, którą bardzo rzadko (lub nawet wcale) usłyszeć można w mediach. Chciałbym tym samym pokazać, że istnieje pewien świat muzyki, o której wiele osób nie zdaje sobie sprawy, choć wbrew pozorom jest na wyciągnięcie ręki. No tak, można powiedzieć, że jak ktoś chce tę muzykę znaleźć, to przecież sam zacznie poszukiwania, bez niczyich rad lub opinii. Racja, lecz tutaj zaczyna i kończy się moja rola, pragnę Wam jedynie ułatwić dostęp do muzyki, wyselekcjonować to, co można uznać za początek przygody z muzyką, która choć trudna to godna uwagi, a na pewno ambitna.
2
SPIS TRESCI Str.2
PROLOG
Str.5 Str.6 Str.8
WYWIAD PAUL
Str.11 Str.12
FOTORELACJA
REBELLION TOUR
Str.16 Str.18
RECENZJE
Str.12
FOTORELACJA
CJA
NEW RELEASES 2013
Exhumed - „Necrocracy” CD/LP
Ulcerate - „Vermis” CD/LP
Brutal Truth / Bastard Noise
Devourment „Conceived In Sewage”
Locrian - „Return To Annihilation” CD/LP
Baroness - „Live BBC Session”
Mumakil „Files Will Strave” CD/LP
Primitive Man - „Scorn” CD/LP
Red Fang - „Whales & Leeches”
3
4
Recenzujemy
“BOOK BURNER” (RELAPSE 2012) Po 5 długich latach oczekiwań, legendarna bestia Pig Destroyer ponownie dobiera się do koryta robiąc niemały chlew. „Book Burner” – czyli 5 studyjny album grindcore’owych szaleńców z Waszyngtonu, nie pozwala zapomnieć o istnieniu tego osobliwego kwartetu, mocno odciskając po sobie ślad w pamięci odbiorcy.Oryginalny styl Pig Destroyer to czysta fuzja, zarówno fani thrash metalowego brzmienia miłujących się w grupach Voivod, Dark Angel czy Nuclear Assault, ale i lubiący hardcore’owe bujanki, i przede wszystkim Ci – umiłowani w nawałnice grindcore’owych, perkusyjnych blastów, wszyscy znajdą na „Book Burner” swoje miejsce i w pełni zaakceptują ten twór. Grupy ze statusem żywej legendy to zjawiska niezwykle problematyczne zwłaszcza, jeżeli dochodzi do momentu porównywania najnowszych albumów do tych starszych i w ostateczności wyciąganie wniosków.Panowie z Pig Destroyer bardzo sprytnie poradzili sobie z kwestią akceptowalności, zarówno świeża krew, rozpoczynająca swą przygodę z twórczością grupy, jak i starzy wyjadacze nie powinni mieć powodów do narzekań. Pierwszą, rzucająca się w oczy nowością jest przejście w jeszcze wyższy stopień chaotycznego, lecz przemyślanego grania. Znane i lubiane z wcześniejszych nagrań, połamane, gitarowe partię w wykonaniu Scott’a Hull’a to tylko jeden z wielu atrybutów tego uzdolnionego muzyka, lecz dopiero na „Book Burner” został osiągnięty szczyt ciężkiej do przetrawienia formy, zahaczającej o dysonanse w najczystszej postaci. Dobrymi przykładami tych zjawisk są momenty w „The Diplomat”, „Baltimore Strangler”, czy w moim ulubionym „Burning Palm” – jeden z najbardziej pokręconych numerów w historii zespołu. Kolejna nowość to zmiany w szeregach. Gdy dowiedziałem się, że Brian Harvey, perkusista z 13 letnim stażem w zespole, z nieokreślonych mi bliżej przyczyn zrezygnował z tej funkcji, miałem spore obawy, co do kolejnych poczynań zespołu, nawet sam wokalista JR Hayes w wywiadzie dla dcheavymetal.com nie był pewien czy szalony wózek spod szyldu Pig Destroyer będzie kontynuował jazdę. Przeraziłem się. Szczęśliwym trafem, na drodze stanął Adam Davris, znany fanom ciężkiego łupania z występów w popularnej grupie Misery Index, perkusista do 2012 roku staje się oficjalnym członkiem zespołu, ciągle utrzymując poziom i charakter grupy, przy tym wykorzystując swoje techniki gry i usprawniając pracę zespołu. Miłym akcentem, zwłaszcza dla słuchaczy, którzy z sentymentem wspominają czasy Terrifyer (rok 2004), z uśmiechem przyjmą fakt pojawienia się starych, dobrych kumpli z ekipy Agoraphobic Nosebleed, pana Richarda Johnsona i jak zwykle wściekłej, choć urokliwej damy Katherine „Kat” Katz. Mało tego, wisienką na torcie jest dodatkowy krążek poświęcony wyłącznie legendom hardcore/punkowego grania. Usłyszeć możemy współczesne aranżację kawałków Black Flag, Misfits czy Circle Jerks, na takie patenty stać tylko tak nieobliczalny zespół jak Pig Destroyer. Właśnie takie zabiegi sprawiają, że jesteśmy uświadamiany o pierwotnej aurze towarzyszącej zespołowi, powracającego do swoich korzeni, zaskakującego na nowo. No właśnie, czy tak jest w rzeczywistości? Czasami poddaję w wątpliwość stosowanie takich poczynań, zastanawiam się czy wtedy zespół usilnie próbuje takimi sposobami przekonać słuchaczy, zwłaszcza zagorzałych i najtrwalszych, że dalej robi swoje, wraca do początków. Nic bardziej mylnego, zespół uwzględniający muzyczny progres (a za taki uważam właśnie Pig Destroyer) nie musi dbać o zaspakajanie potrzeb wszystkich, choć w przypadku najnowszego „Book Burner” stworzono najbardziej skuteczny system zrzeszania wobec siebie przychylności słuchaczy, innowacyjny album i oldshoolowa aura – idealnie, nic tylko Book Burner, bez jedzenia, bez picia, Book Burner nasyci muzyczny głód słuchacza w stu procentach. Dlaczego jest to album udany? Bo jest oczywiście nowy, świeży, nieprzewidywalny, pozostawiający po sobie chęć kolejnego odkrywania, ale zarazem łączy w sobie to, co stare, tradycyjne i dobrze znane miłośnikom grupy. Jak to zwykle mówię, gdy album rzeczywiście trafił do celu – łączy w sobie wszystko, co zespół na dzień obecny ma najlepszego do zaoferowania. Wszystko brzmi świetnie, jest sporo melodii, zdzieranie gardła JR Hayes’a przebiega bez przeszkód, jest szybko, perkusja chodzi jak automat, znajdziemy tu także sporo momentów na oddech, wolniejsze zmiany tempa – czego chcieć więcej? Dla fanów muzycznego wyładowania to pozycja numer jeden, zwieńczająca ekstremalną scenę muzyczną zakończonego 2012 roku. AP
5
STOP TH CHAOS
Antigama, mająca 12 lat i wydane 4 pełnometrażowe albumy, warszawska formacja słynąca z eksperymentalnego stosunku do muzyki względnie ciężkiej, a grindcore w wydaniu Stop The Chaos nie wątpliwie ma taki charakter. Wspominałem o polskich grajkach ubóstwianych za granicami, a niedocenianymi w Polsce i o Antigamię, która nowatorskim podejście do sztuki tworzenia muzyki wybija się nie tylko ponad skale kraju. Czasy się zmieniają, a więc i ludzie, coraz częściej doświadczamy korzyści z użytku tego, co blisko, co nasze, mając w nosie co dzieje się za naszą zachodnią granicą. Wkrótce ma dojść do wiekopomnego wydarzenia, mitologiczny Nasum, zamierza wystąpić w Polsce, a u jego boku, nasza rodaczka, Antigama. Czy Dawid powali Goliata? Wierze w to, choć z drugiej strony śmiem twierdzić, że Antigama to zupełnie inny wymiar grania, może trochę ponad czasowy, a „Stop The Chaos” uświadamia słuchaczom, że Antigama znów stanęła na nogi, stąpa twardo i powraca do gry w doskonałej formie. Co z EP’ki trwającej ledwie 15 minut możemy się dowiedzieć? Tak jak wspomniałem, chłopaki zostawiają przeszłość z dala od twórczości Antigamy, biorą się w garść i zabierają się ostro do pracy. Kawał solidnego łupania, niezwykle zorganizowanego i zapiętego na ostatni guzik. Grindcore nigdy nie był tak poukładany, a zarazem nieprzewidywalny jak w przypadku „Stop The Chaos”. Wydaje mi się, że Antigama odwaliła kawał porządnej roboty, kondensując na tak niewielkiej przestrzeni atuty swojej dobrej kondycji.
6
Może trochę mniej eksperymentalny, bardziej surowy i jak zwykle szalony materiał to dopiero cząstka nieokiełznanych pokładów energii, jakie w Antigamie drzemią. Świetny początek, o dość klasycznym kształcie to „E Conspectu”, Łukasz Myszkowski drze się należycie, perkusyjne blasty w wykonaniu Pawła Jaroszewicza (znanego z Christ Agony, Crionics czy Hell-Born), debiutującego w barwach Antigamy, bez wątpienia stają się motorem napędowym tej zwariowanej kolejki. Tytułowy „Stop The Chaos” to wizytówka Antigamy, odejście od konwencji, szybkość i wściekłość, co tu dużo mówić, Antigama we własnej osobie, taką, jaką pamiętam z najefektywniejszych czasów tworzenia. „Find The Function” czy „Intricate Trap” to dające kredyt zaufania sztandary, które zapewniają słuchacza, że to, co zostało zapoczątkowane na „Stop The Chaos” będzie nadal kontynuowane, w stylu nie do podrobienia, wyróżniającą ekscentryczną Antigame.
POWRÓT DO GRY
M
Recenzujemy
METEOR
Miałem rozpocząć od uderzenia spowodowanego pojawieniem się Meteora, ale zacznę od zmiecenia z powierzchni ziemi, bo Antigama poczyniła wszelkie starania by najnowszy album nie dał słuchaczowi możliwości na podniesienie się z wrażenia i pozbierania mózgu z podłogi. 13 lat i 6 pełnych albumów to już kawał historii. Ośmielę się nawet stwierdzić, że mamy do czynienia z żywą legendą w swoim fachu. Warszawska Antigama, jako czołowy reprezentant innowacyjnego podejścia do grindcore’a wraz z Meteorem staje się instytucją, która na przełomie wielu lat wypracowała sobie styl nie do podrobienia, ciągle zaskakując i pnąc się coraz wyżej. Do tego ten światowy poziom, stający się wzorem nie tylko dla ojczystych naśladowników. Jestem dumny, że gdy mówię Antigama, w mojej głowie roi się od samych superlatyw związanych z twórczością grupy, a także z faktu, że Meteor jedynie spotęgował moją sympatię do tych nieobliczalnych Panów. Warszawiacy, nie dość, że poszli za ciosem udanego „Stop The Chaos”, to nie da się ukryć, że tym razem łaknące inspiracji umysły zostały w dużej mierze nakierowane na nieco starszych kolegów. Choć nie mam zastrzeżeń. Po pierwsze, piecze nad masteringiem trzymał sam ojciec chrzestny niekonwencjonalnego, gridncore’owego grania - Scott Hull, znany i lubiany z formacji Pig Destroyer i Agoraphobic Nosebleed. Informacja o obecności tego utalentowanego muzyka ściągała mi sen z oczu, rozbudzając moją wyobraźnie, rodząc pytanie - z jakim to dziełem będzie mi dane się zmierzyć? Nie przeliczyłem się, bo
szybkość i agresja albumu nie daje szans na jakiekolwiek zastanawianie się. Przyznaje, że z trudem próbuje pozbierać myśli, gdyż narzucone tempo nie pozostawia na słuchaczu suchej nitki. Chciałem uniknąć zbędnych porównań, ale zastępstwo zmarłego przed rokiem Szymona Czecha, przyjaciela grupy i wiernego architekta brzmienia Antigamy, przez Scott’a świadczy tylko o potędze i dziedzictwie, jakie przekazał Szymon, a że zostawił Antigamę w kwiecie swojej twórczej formy, jedynym rozsądnym rozwiązaniem było przekazanie opieki nad dźwiękiem komuś ze sporym statusem doświadczenia, Scott Hull okazał się właściwą osobą na właściwym miejscu.Po drugie, a tyczy się w dużej mierze kwestii inspiracji, ska „Stargate” czy „Perfect Silence”), to zarówno gitarowe jak i wokalne wariacje, przypominają czasami interpretacje znane z poczynań nieśmiertelnych Brytyjczyków. Co ciekawe, Łukasz Myszkowski w bardzo charakterystyczny sposób wypluwa z siebie słowa, miejscami manierą przypominając chrypę szalonego Mark’a Greenway’a (kawałek „Crystal Tune”). Jaki z tego wniosek? Że grindcore, będzie zawsze grindcorem i aby dalej mógł się rozwijać w pełnej krasie swego osobliwego plugastwa, powinien kultywować tradycje i zwracać się ku klasykom. Mimo, że podmiot moich spostrzeżeń, jakim jest Antigama, uosabia w sposób wzorowy, jak innowacyjnie można podchodzić do mniej innowacyjnego gatunku, to w sposób świadomy sięga do kart historii, by wspierając się wypróbowanymi patentami stwarzać dzieło na nowo.
7
„
DALEKA DROGA „ PRZEDE MNA, WYWIAD
Paweł “Paul” Jaroszewicz (Antigama) W tym miesiacu udało nam sie porozmawiac z Paulem, byłym pałkerem Vadera, Decapitated, a obecnym Antigamy. O najnowszym materiale warszawiaków i o niespodziewanym opuszczeniu składu Decapitated, opowie nam sam Paweł. Choć od pojawienia się Meteora minęło już kilka miesięcy, skutki uderzenia dały się we znaki tak mocno, że do tej pory uniemożliwiają powrót do normalności. Najnowsze dzieło Antigamy skutecznie zapadło w pamięć, nie pozostawiając tym samym wątpliwości, co do znakomitej kondycji zespołu. Szybko i agresywnie, bardziej klasycznie i mniej awangardowo, Antigama w niezwykle świeżym wydaniu. Zmieniło się wiele, bo pojawiły się nowe źródła pomysłów, a bez wątpienia rekrutacja Pawła Jaroszewicza na stanowisko perkusisty przyczyniła się do otwarcia horyzontów grupy na inne dźwięki. Perkusista Hell-Born, Crionics, Soul Snatcher, wcześniej m.in. Vader, do niedawna Decapitated. Na temat intensywnego życia twórczego, oraz tajników współpracy z zespołami, rozmawiamy z Paulem. Granie w tylu różnorodnych stylistycznie zespołach jest nie lada wyzwaniem, a na pewno wiąże się ze z wymagającą poświęceń pracą. I tak i nie (śmiech) Nigdy nie było tak, żebym musiał ogarniać wszystko jednocześnie. Kiedy jedna kapela robiła sobie przerwę, zajmowałem się następną. Tylko czasami musiałem działać na kilka frontów. Było tak od samego początku - nawet grając w lokalnych zespołach zawsze było ich kilka i jeździłem nie raz z jednej próby na drugą. Teraz staram się to ograniczyć. Z jednej strony chcę poświęcić więcej uwagi na jeden bądź dwa zespoły, z drugiej chcę również mieć trochę czasu na samodzielne ćwiczenie oraz ewentualnie na rodzinę/ dom. Cały czas jednak jestem otwarty na wszelkiego rodzaju gościnne udziały bądź sesyjne nagrania/koncerty itp. Jeżeli chodzi natomiast o stylistykę - każdy z tych bandów można swobodnie wrzucić do wielkiego worka z napisem „rock”.
8
Rozmawiamy Pawle, jak przez pryzmat tylu lat za zestawem perkusyjnym oceniasz swoje nastawienie do tworzenia? Co się najbardziej zmieniło, jakim torem przebiegła ewolucja? Nie gram na bębnach aż tak długo - w czerwcu minęło 10 lat od kiedy pierwszy raz sięgnąłem po pałki. Przez ten czas udało mi się nagrać sporo płyt dla większych i mniejszych zespołów. Każda taka sesja wiązała się z pracą różnymi ludźmi. Mogłem dzięki temu poznać różne sposoby tworzenia kawałków od całkowitej spontaniczności jak chociażby w Antigamie, przez dokładną analizę i „składanie” wszystkiego na komputerze jeszcze przed etapem prób, jak w przypadku Rootwater, po całkowite „dyktando” i aranżację na gorąco w studio z Vader. Na pewno nauczyło mnie to elastyczności i szybkiej adaptacji przy pracy. Zmieniła się przede wszystkim moja świadomość muzyczna, chodź i tak uważam, że jeszcze daleka droga przede mną. Można powiedzieć, że przez ostatnie lata, corocznie stajesz się częścią jakiegoś nowego przedsięwzięcia. Z którą grupą funkcjonuje / funkcjonowało Ci się najwygodniej? Co oznacza to ciągłe poszukiwanie nowych wrażeń wśród innych zespołów? Niezdecydowanie? Czy poszukiwanie tego właściwego miejsca umożliwiającego swobodną eksploatację muzycznej ekspresji? Fakt, przewinąłem się przez wiele składów w ostatnim czasie. Gdzieś w czeluściach Internetu znalazłem nawet stwierdzenie, że jest to już nudne, bo gdzie się nie spojrzy, tam Pawulon (śmiech). Wynikało to z różnych przyczyn. Tak naprawdę swój „dom”, nie licząc Soul Snatcher w którym jestem od początku, znalazłem dopiero w Antigamie. Widocznie tak miało być. Niczego jednak nie żałuję - wszystko miało swoje miejsce i czas. Oczywiście, nie mógłbym przejść obojętnie obok najważniejszego, a przynajmniej najbardziej poruszającego wydarzenia ostatnich dni. 11 Października na Twoim fanpage’u pojawiła się informacja, ze nie jesteś już pałkerem Decapitated. Zdradzisz nam, jakie były przyczyny rozstania i w jakich relacjach one przebiegły? Jak oceniasz czas spędzony w szeregach tego zespołu? Cóż. Tak widocznie musiało być. Nie do końca znaleźliśmy wspólny język z Wackiem, jak również odległość nie pozwalała na codzienne próby. Wacek oczekuje od perkusisty 100% zaangażowania i dyspozycyjności, a ja choćby z racji mieszkania w innym mieście nie byłem w stanie temu sprostać. Czas w tym zespole był na pewno bardzo dobrą szkołą i poskutkował nowymi kontaktami. Na pewno na plus. Nie ma sensu rozgrzebywać tego co było - trzeba teraz jeszcze mocniej przeć do przodu. Publiczność już zaczęła się do Ciebie przyzwyczajać, a czy Ty zdążyłeś się przyzwyczaić do Decapitated? W pewnym sensie tak, jednak jak już wspomniałem - cały czas wiedziałem, że nie jest to tak naprawdę mój zespół. Decydujące słowo zawsze miał tam Wacek. Chyba już po prostu czas skupić się na czymś własnym.
Według mnie, jednym z najbardziej ciekawych momentów Decapitated (a było ich bez wątpienia wiele) był występ przed Meshuggah w warszawskiej Progresji. Przed waszym setem pojawił się równie niekonwencjonalny i w dodatku także pochodzący z polski band Semantik Punk. Jakie masz wrażenia z tego eventu? Szczerze mówiąc nie widziałem ich koncertu, w tym czasie rozgrzewałem się przed swoim setem. Gig zaliczam do udanych, jednak stres przed grą „u siebie” był dużo większy niż przy pozostałych sztukach na tej trasie. Po cichu liczyłem, że Decapitated uda się zrealizować materiał z Tobą na perkusji. Cóż, wyszło jak wyszło. Na szczęście jest jeszcze Antigama. No właśnie, co skłoniło Cię do podjęcia współpracy z grupą, wykonującą niekonwencjonalny grindcore? Skąd zamiłowanie właśnie do tych rytmów? Jak to się wszystko zaczęło? Któregoś dnia Sebastian zadzwonił do mnie i zapytał czy mam czas się spotkać i porozmawiać. Mieliśmy wówczas sale prób obok siebie. Zaproponował mi granie w Antigamie - uznałem, że warto spróbować, bo nie grałem nigdy wcześniej takiej muzy i potraktowałem to jako wyzwanie. Okazało się, że
9
zawrzało i już w 15 minut mieliśmy zarys pierwszego numeru. Tak już zostało i wszystko wskazuje na to, że na dobre. Mam wrażenie, że pasujesz do tego zespołu jak ulał, a jak Ty to odczuwasz? Odnajdujesz się w Antigamie? Myślę, że będziemy razem grać dopóki któryś z nas nie padnie (śmiech). Śledzę uważnie ewolucję Antigamy i po raz kolejny stwierdzam, że pod względem kompozycyjnym, nagrania na Meteorze, czy nawet wcześniejszym Stop The Chaos, wydają się bardziej klasyczne, a na pewno są to materiały najbardziej bezkompromisowe. Bliżej teraz Antigamie np. do nowożytnego Napalm Death niżeli do Nyia, czy Kobong, jak to wcześniej bywało. W jak dużym stopniu Twoja obecność w składzie przyczyniła się do tych zmian? Jak bardzo ingerowałeś w „wygląd” tych albumów? Jesteś zadowolony z efektu końcowego? Cały proces tworzenia obu materiałów był bardzo spontaniczny. Wszystko powstało na próbach, a dopiero później dopracowywaliśmy szczegóły. Materiał na Meteor powstał w zaledwie 10 dni przed samym wejściem do studia. Było to niejako wymuszone moim grafikiem z Decapitated. Możliwe, że dlatego właśnie wyszło tak jak wyszło. Zawsze ciągnęło mnie do gry bardziej „do przodu” niż matematyki. Na pewno ma to wpływ na obecny styl Antigamy. Nic bym nie zmieniał na tych płytach, jednak na pewno następna płyta będzie jeszcze inna. Jaka? To się okaże. (śmiech)
.
perkusyjne. Jak w tym całym zamieszaniu znajdujesz czas dla siebie? Co prócz życia związanego z perkusją, stanowi Twój motor napędowy codziennej egzystencji? Rodzina. Poza nią w całości poświęcam się muzyce. Nie szukam czasu dla siebie, ponieważ i tak robiłbym wtedy dokładnie to samo co robię w tej chwili. A jak oceniasz obecną sytuację w Polsce dotyczącą promocji, dystrybucji i w ostateczności rozwoju muzyki z pogranicza cięższych odmian? Ja, jako konsument i obserwator zauważam coraz większe zainteresowanie polską twórczością wśród zagranicznej społeczności, także nasza narodowa świadomość, związana z tworzeniem i istnieniem tej muzyki znacznie się poprawiła. Czy to prawda? Jak to wygląda to od środka, w oczach bezpośredniego uczestnika tych zmian? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej strony jest coraz większe zainteresowanie zachodu naszą sceną, z drugiej zauważyłem, że ludzie w Polsce stają się (podobnie jak na zachodzie) coraz bardziej leniwi i mają głęboko w dupie koncerty i wszystko co się z tym wiąże. Wpływa to na frekwencję na koncertach, która ostatnimi czasy zaczyna być tragiczna. Poza kilkoma wyjątkami większość zespołów grających muzykę ekstremalną może liczyć najwyżej na 50 - 100 osób na koncercie - nieraz mniej. Mam nadzieję, że coś się zacznie zmieniać w niedalekiej przyszłości, ponieważ bez koncertów zespoły nie istnieją, a przy obecnym trendzie przestaje się to porostu opłacać.
,
JUZ CZAS, SKUPIC SIE, „NA CZYMS WŁASNYM
Przede wszystkim nie stawialiśmy sobie żadnych wyznaczników typu - ma to brzmieć tak i tak bo takie są kanony gatunku. Antigama z założenia łamie wszelkie zasady. Nie nazwał bym też tej muzyki grindcorem, to po prostu ekstremalny rock (śmiech). Choć oba materiały Antigamy z Twoim udziałem, jak na grindcore z krwi i kości przystało są zabójczo szybkie, to w jakim tempie został zrealizowany materiał? Epka powstała między sierpniem 2011 a styczniem 2012. Pierwsze pomysły, które trafiły na Meteor, powstawały w tym samym okresie, jak również przez resztę 2012 roku. Jak tylko nie byłem na trasie. Większość pracy zrobiliśmy jednak w styczniu 2013 przed wejściem do studia, a 2 kawałki powstały już podczas nagrań. Zastanawia mnie, jak odnajdujesz w tym wszystkim porządek. Udzielasz się w tylu, czasem bardzo różniących się względem siebie grupach. Do tego prowadzisz warsztaty
10
„
Jakie było Twoje podejście do tworzenia grindcore’a? Czy musiałeś jakoś specjalnie się do tego nastawiać?
Choć niemrawo, to coraz chętniej Antigama koncertuje po Polsce. Na pewno częściej niż miało to miejsce parę lat temu. Co planujecie na nowy, rok? Więcej koncertów? Chcemy się skupić na zagraniu jak największej liczby koncertów i promować Meteor na żywo. Mamy plany związane zarówno z Polską jak i zagranicą. Najbliższe koncerty Antigamy już w grudniu. Jak przedstawiają się plany na Twoją najbliższą przyszłość? Antigama, warsztaty, co jeszcze szykujesz? Może współpraca z kolejną grupą? Przede wszystkim Antigama. Poza tym planuję warsztaty, lekcje perkusji oraz sesyjne nagrania. Czas pokaże co uda się zrealizować. Zatem życzę owocnej współpracy z Antigamą i przede wszystkich wytrwałości w realizacji planów. Dzięki za wywiad! Również dzięki i pozdrawiam! Rozmawiał Adam Piętak
B A L D N U SO
Testujemy
N Y N A I S A J Ł W ZILDSTWÓRZ SWÓJ Y Z R E L A T ZESTAW
Zildjian nie przestaje zaskakiwać. Dla wszystkich poszukujących unikatowego połączenia perkusyjnych dźwięków, firma zaprezentowała „Zildjian Sound Lab Cymbal Set-Up Builder”, czyli nowoczesną platformę umożliwiającą komunikację między perkusistami. Dodatkowo, każdy użytkownik, będzie mógł skorzystać z pełnej biblioteki plików dźwiękowych oferowanej przez Zildjiana, a następnie podzielić się z przyjaciółmi pomysłami na zestawy perkusyjne. Do wyboru jest 9 zestawów perkusyjnych, a każdy z nich umożliwia unikalną konfigurację talerzy w dowolny dla użytkownika sposób. Można też wybrać konfigurację talerzy spośród pre-setów sygnowanych przez artystów Zildjiana. Prócz walorów muzycznych, ciekawą opcją staje się możliwość urozmaicenia wyglądu blach o szatę graficzną. Dla każdego elementu można stworzyć oryginalny wygląd, a dzięki opcji drukowania, każdy wzór graficzny może natychmiastowo widnieć na rzeczywistej perkusji z zachowaniem odpowiednich proporcji. Kompatybilność Zildjian Sound Lab
z portalami społecznościowymi pozwala na wymianę swoich zestawów między użytkownikami za pośrednictwem Facebooka i Twittera, a dzięki wykorzystaniu internetowego języka HTML5, Sound Lab może bez problemu być obsługiwany na wielu platformach. Wraz z pojawieniem się Zildjian Sound Lab ruszyła inicjatywa „Build It. Win It!”. Dzięki niej jeden szczęśliwiec, wybrany spośród członków klubu Zildjiana, będzie miał okazję wygrać swój wirtualny zestaw talerzy w fizycznej postaci. Ponadto, co tydzień spośród członków społeczności Sound Lab zostanie wybranych czterech zwycięzców, a ich rozlosowanie będzie zależało od tego, czy wytweetowali informację o Zildjianie i platformie. Konkurs jest dostępny dla wszystkich członków klubu Zildjiana i będzie trwał od 1 do 31 października.
Szczegóły “Build It. Win It!” - http://zildjian.com/builditwinit Zildjian Sound Lab Set Up Builder - http://zildjian.com/SoundLab
11
REBELLION TOUR VOL.III
FOTORELACJA
Kiedy zapytałem Pawła Jaroszewicza, perkusistę znanego ze współpracy m.in. z grupami Vader, Decapitated czy Antigama, jak ocenia kondycje współczesnej sceny metalowej w Polsce, otrzymałem taką odpowiedź: „…ludzie w Polsce stają się (podobnie jak na zachodzie) coraz bardziej leniwi i mają głęboko w d… koncerty i wszystko, co się z tym wiąże. Wpływa to na frekwencję na koncertach, która ostatnimi czasy zaczyna być tragiczna. Poza kilkoma wyjątkami większość zespołów grających muzykę ekstremalną może liczyć najwyżej na 50 - 100 osób na koncercie - nieraz mniej.” Cóż, jakie są realia rynku muzyki metalowej w Polsce, mogliśmy się przekonać 7 listopada w rzeszowskim klubie Wytwórnia podczas III edycji Rebellion Tour. Gnida, Banisher, Pyorrhoea, Vedonist i Hate, oraz uboga liczba słuchaczy. Słowa Pawła odnalazły swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości.
12
Fotorelacja
13
Foto: Dominika Pietak Tekst: Adam Pietak
C
hoć wstęp do klubu przewidziany był już od godziny 18, a pół godziny później miał zagrać pierwszy zespół, z racji wzmożonego ruchu ulicznego i niekończącego się stania w korku, do klubu zjawiłem się o 18.50. Mimo, że była już późna godzina, prócz kilkunastu osób i muzyki puszczonej z płyty, nic nie wskazywało na to, że sytuacja ma się nagle zmienić, a koncert zaraz rozpocząć. Była godzina 19, kiedy na scenę wkroczyli muzycy z Gnidy. Frekwencja przypominała sale wykładową w poniedziałkowy poranek, prócz osób siedzących w lożach, jedynie wokalista dawał jakiekolwiek oznaki życia. Jednak chwile później, wszelkie wątpliwości zostały rozmyte, gdyż pozorna atmosfera letargu momentalnie odeszła w niepamięć wraz z uderzeniem muzycznej ekspresji Gnidy. Bezkompromisowy grindcore o brutalnym, ale i dowcipnym zabarwieniu, 20 minut porządnego prania mózgu idealnie rozbudziło uwagę zgromadzonej publiczności.
C
hwile po zakończeniu występu Gnidy, wbrew z harmonogramem udostępnionym parę dni wcześniej na fanpage’u Wytwórni, swój repertuar odegrała Pyorrhoea. Dość sztampowe granie warszawiaków i raczej znikoma próba nawiązania relacji z publicznością, sprawiły, że w czasie trochę przydługiego występu parokrotnie poddałem się aktu ziewania, jednocześnie odchodząc myślami od sytuacji panującej w klubie. Gdy z powrotem „wróciłem” na koncert, po chwili przerwy pojawiła się kolejna kapela.
B
anisher to swojaki z Rzeszowa, a ich tegoroczne wydawnictwo to mieszanka death metalu i innych gatunków ekstremalnego grania, bardzo ciekawie prezentujące podejście do tworzenia. Mimo, że predyspozycje fizyczne wokalisty nie wróżyły długiego występu, okazało się, że mimo to chłopaki poradzili sobie wzorowo z zaciekawieniem swoją muzyką słuchaczy. Gdy po piątej piosence przypuszczenia, co do braku sił dalszego zdzierania gardła dawały powoli się we znaki, pierwsi odważni z publiczności zaczęli nieśmiało zbliżać się do sceny. Co do warstwy muzycznej, w międzyczasie pojawiały się charakterystyczne wyróżniki, znacznie urozmaicające raczej betonową strukturę death metalowego rzemiosła prezentowanego przez zespół. Jeden z nich szczególnie zapadł w pamięć, gitarzysta odegrał motyw przewodni serialu Benny Hill wsparty potężnym blast beatem perkusji. Doceniam starania i próbę rozbawienia publiczności, lecz prócz dłoni, która natychmiastowo przybiła mi piątkę z czołem żadna inna reakcja w tym momencie nie zaznała miejsca, tym bardziej nie śmiech.
N
astępny w kolejce był Vedonist, warszawska formacja prezentująca świeże podejście do praktyki thrash/death metalu. Ruch pod sceną znacznie się nasilił, charyzmatyczny frontman właściwie zachęcał publiczność, by ich aktywność nie polegała wyłącznie na biernym słuchaniu i piciu piwa. Częściowo poskutkowało, już prócz 3 osób
szarpiących w amoku barierkę pod sceną, do zabawy dołączyło jeszcze z 10, bez opamiętania oddających się praktyce tańca pogo. Trzeba było czekać jeszcze pół godziny, zanim gwiazda wieczoru Hate pojawił się przed publiką. Ku mojemu zaskoczeniu, pod sceną znalazła się już spora grupa ludzi. Nie przypuszczałem, że w końcu to nastąpi, ale rzeczywiście, większa część osób, choć leniwie i z dystansem znosiła poprzednie zespoły, teraz doczekała utęsknionego momentu i ruszyła kiwać głową w rytm muzyki Hate. Choć moja percepcja, mimo 4 godzinnych masochistycznych praktyk, nadal wytrwale śledziła sceniczne poczynania. Także i tym razem nadzieje na ciekawy występ legły w gruzach. Hate, po 3 letniej „koncertowej abstynencji” raczej klasycznie i do przewidzenia zaprezentował swój spektakl. W sumie to nie wiem czego spodziewałem się po tym leciwym już zespole, ze względu na średnią akustykę nie dało się wyczuć odpowiedniego klimatu. Tuż po 23 koncert dobiegł końca, pozostawiając niezadowolenie wynikające z nurzącej atmosfery, słabego performence’u scenicznego wykonawców i obolałego słuchum po krótce – za długo, za głośno, za drogie piwo. Jedynym pozytywnym aspektem tegorocznej edycji Rebellion Tour okazał się rozpoczynający wieczór Gnida. Szybko, konkretnie, z jajem i na tamat, najpozytywniej zapamiętany występ. Adam Piętak
15
GORGUTS COLORED S A N D S
12 lat przerwy między pełnymi albumami. To dużo? Gorguts udowadnia, że to wystarczająco mało, by piętno czasu nie odcisnęło śladu na jakości i finezji swojej twórczości. Śmiało można powiedzieć, że ¾ nowego składu stwarza sytuacje do nazwania Gorguts supergrupą. Jedynie wokal i gitara w wykonaniu Luc’a Lemaya to pozostałość po pierwotnej formacji, co nie oznacza, że Gorguts to już nie Gorguts, ba może to nawet coś więcej niż Gorguts. Zanim przejdę do konkretów nie darowałbym sobie gdybym nie wspomniał o koniach mechanicznych silnika napędowego Colored Sands. Po tak długiej przerwie i fundamentalnej rewolucji w składzie, nic nie mogło być przypadkowe, zatem członkostwo zostało przydzielone bardzo skrupulatnie i na pewno stanowi ogromne wyróżnienie. Od 2009 roku, czyli momentu reaktywacji, bass to Colin Marston, znany z ultra-technicznego gawędzenia w szeregach Behold the Arctopus i Dysrhythmia, dodatkowo z tej drugiej formacji pochodzi kolega Kevin Hufnagel gitarą wspierający. Za perkusyjnymi sterami zasiadł John Longstreth, długoletni członek szaleńców z Origin. Jak widzimy, skład obiecujący i w efekcie w pełni satysfakcjonujący najnowsze oblicze Gorguts. Tradycyjne i monumentalne potyczki melodyjnego jak i przesyconego dysonansami oblicza stanowią dobrze znany wzór niecodziennej sztuki w tworzeniu death metalu. Proces, jaki zapoczątkował album Obscura z 1998 można uznać za ogromny skok w ewolucji, nie tylko dla zespołu, ale całej sceny ciężkiego metalu. Praktykowana technika gry od wielu lat utrzymuje w przekonaniu, że połączenie ze sobą niełatwych w odbiorze dla ludzkiego ucha dźwięków z muzyką przenoszącą wyobraźnie słuchacza do legendarnych krain, to rodowód grupy, która przez te wszystkie lata była wyznacznikiem dla wielu naśladowców. Pełno tu „smaczków”, czy inaczej istotnych szczegółów, które zdecydowanie nakreślają na ustach słuchacza lekki uśmiech, bo muzyka, choć rewolucyjna i odświeżona, to osadzona w ramach sentymentu. Przywitani „Le Toit du Monde” z ulgą na sercu brniemy w kolejne minuty nowego/starego Gorguts. Dobrym przykładem, co do wszelkich naleciałości zamierzchłych czasów może być „The Battle Of Chamdo”, nasuwający na myśl „The Quest for Equilibrium” z poprzedniego albumu From Wisdom To Hate. Instrumentalny majstersztyk stanowi idealną kontynuację i na tyle odzwierciedla dawną aurę zespołu, że spokojnie mógłby ukazać się na poprzednich wydawnictwach. Z resztą, śmiało można to samo stwierdzić o reszcie, idealnie dopracowanych kawałków. Słyszalną na pierwszy rzut ucha różnicą wydaje się pozbawienie albumu przebojowości. Może wynika to z jeszcze niedostatecznego przyzwyczajenia się do Colored Sands, lub za bardzo w głowię mi huczy od Obscura i From Wisdom To Hate, z numerami, których motywy przewodnie można nucić bez końca. Oczywiście, 16
Recenzujemy wszelkie wątpliwości w tej kwestii rozmywa najwcześniej ukazany publiczności „Forgotten Arrows”, czyli wizytówka wszystkich pozytywnych cech zespołu, potężny twór godny twórczości Gorguts. Wybujała melodyka rozbieżnych względem siebie dźwięków, wsparta nawałnicą blastów, następnie przechodząca w stan melancholii, lekko wprowadzając w atmosferę doom. Później sytuacja nabiera niespodziewanego zwrotu akcji, dając jasno do zrozumienia, że z Gorguts mamy tutaj do czynienia, z niczym innym. Tytułowy „Colored Sands” to monstrum samo w sobie, pozornie kroczący żmudnym krokiem, niczym wabiąc słuchacza w otchłań pogrążonych w letargu dźwięków, by po pewnym czasie zdewastować jego psychikę nieprzewidywalnymi wariacjami. Stary poczciwy Gorguts by się rzekło. Jedyne, a zarazem dotkliwie dające poczucie braku czegoś ważnego to z pewnością tyczy się osoby Steeve’a Hurdle’a, gitarzysty i drugiego, niezwykle charakterystycznego wokalu, którego śmierć w 2012 roku poruszyła cały muzyczny światek. Jego nieobecność na płycie z 2001 roku wyraźnie dała się we znaki, bo Lemay, choć potrafi potężnie ryknąć to z przyczyn naturalnych nie jest w stanie wydrzeć się do takiego stopnia, że gdy słuchamy numerów z Obscura, mamy przed oczami osobę wychodzącą ze skróry. Ciarki na ciele, Hurdle wprowadza w ten stan natychmiastowo i bez pohamowania, za co mu chwała. Drugie wcielenie Gorguts, objawione w 1998 roku, po 12 latach zostaje wspaniale zwieńczone pod postacią Colored Sands, ustanawiając potężny tryptyk i dziedzictwo dla przyszłych pokoleń. Deathspell Omega, Ulcerate, nawet hardocre’owa Gaza, wymieniać można jeszcze długo, a każdy wymieniony, niezwykle istotny w świecie twór czerpał ogromną inspirację muzyką Gorguts. Nie jest to prosty skrót myślowy, tej techniki nie da się podrobić. Mowa tutaj nie tylko o specyficznym stylu, to przede wszystkim ucieczka od skamienienia, od utopienia się w sztandarowym i przerysowanym graniu. Gorguts przyjął to rozwiązanie za wytyczną w swojej twórczości, jednocześnie wyznaczając avant gardowe podejście do death metalowej profesji. Młoda krew u boku Lemay’a odwaliła olbrzymi kawał dobrej roboty, dając nadzieje, że legendy nie umierają, a ich przetrwanie nie będzie wyłącznie zależało od długości żywotności dyskografii na półce. To ciągła ewolucja, która choć w wielu aspektach drastyczna to wiele nie zmienia, dzięki utalentowanym grajkom i natchnieniu ponownego przywrócenia potwora do życia wszystko wróciło na właściwe miejsce, jakby czas się zatrzymał. Było to ogromne wyznanie dla świeżego Gorguts, z uśmiechem na twarzy potwierdzam, że podołane wzorowo. 9/10 Adam Piętak
“LEGENDY NIE UMIERAJA”, 17
Gigan - Multi-Dimensional Fractal Sorcery
Altar Of Plagues - Teethed Glory and Injury Gdy podczas moich poszukiwań muzycznych dziwaków natknąłem się na Altar Of Plague, ten niezwykły zespół paradoksalnie od paru dni nie istniał. Nie wiem, jakie były przyczyny zakończenia/ zawieszenia kariery, ale wiem, że aby pożegnać się z klasą, należy stworzyć materiał z klasą. To akurat wyszło Irlandczykom bez zarzutów, Teethed Glory and Injury to klasa sama w sobie.Oderwanie od przerysowanego grania to coraz częściej spotykane zjawisko, choć wcale nie takie łatwe do osiągnięcia. Jak bardzo należy urozmaicić muzykę, by ta stała się tworem oryginalnym, lecz nieprzesadzonym? Wiele nie trzeba, tym bardziej przy nadmiarze dostępnych sposobów wpływania na efekt końcowy muzycznej kompozycji. Mimo, że Altar Of Plagues, robi naprawdę sporo by zaciekawić słuchacza swoimi niecodziennymi pomysłami, to wszystko jak najbardziej zostało zachowane w granicach zdrowego rozsądku. Mamy tu tak wiele odchyłów od konkretnego nurtu, że gdybyśmy losowo wybierali poszczególne partie albumu, nie byli byśmy w stanie stwierdzić, czy to ciągle ten sam zespół, grający przez około 50 minut ten sam styl muzyki, czy inny. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, stwierdzam, że muzyka, choć skrajnie różnorodna to zradzająca jedną, idealną całość, którą bez wątpienia jest Teethed Glory and Injury. Pozbawione jakichkolwiek pozorów rozpoczęcie, trochę poddaje w wątpliwość, czy aby na pewno mamy do czynienia z black metalem? 8/10 Adam Piętak
18
Stało się, kolejne techniczne monstrum ujrzało światło dzienne. Co lepsze, album jest tak dobry, że już po pierwszych seansach przy nim, zaliczam go do czołówki zespołów prezentujących pokrzywione podejście do death metalu. Trójca technicznego i niekonwencjonalnego grania już w komplecie, prócz Gorguts i Ulcerate, do gry wchodzi Gigan wraz z kosmicznym Multi-Dimensional Fractal Sorcery and Super Science. Tytuł już mówi sam za siebie. Totalne wariactwo, zupełnie inne podejście do tworzenia niżeli Gorguts czy Ulcerate, do których Gigan często jest porównywany. Pierwszym charakterystycznym wyróżnikiem jest tempo, w jaki Gigan wyrzuca z siebie całe twórcze wyładowanie. Jest to bardzo szybki materiał, miejscami zahaczający o grindcore w stylu Cephalic Carnage („Electro-Stimulated Hallucinatory Response”). Doszło do zmian w składzie, za perkusją zasiadł Nate Cotton, szaleniec znany ze współpracy z math/grindcore‘owcami z Bedlam Of Cacophony. Co za tym idzie, jego techniczny i zabójczo szybki warsztat przekłada się na najnowszy majstersztyk amerykanów. O przykłady nie trudno, gdyż wspomniany styl gry opanowuje niemal cały album. Wyraźne piętno niepochamowanych podwójnych uderzeń stóp i grawitacyjnych blast beatowych uderzeń daje się we znaki w „Influence Through Ritualistic Projection”, lub „ Bardzo wyraźne uderzenia, niezwykle techniczne podejście do chaotycznego grania. 9/10 Adam Piętak
Carcass – Surgical Steel
Orbweaver – Strange Transmissions from the Neuralnomicon Chwile temu nie mogłem wyjść z podziwu, jaki wywołał we mnie ostatni album nietuzinkowego Gigan. Jakby tego było mało, teraz podziw jest jeszcze większy, ponieważ dawny kompan obozu Gigan, Randy Piro, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i stworzył konkurencyjny twór i równie pokręcony jak muzyka dawnych kolegów. Konkurencyjny to chyba za dużo powiedziane, zdecydowanie tyle tu różnic, co i podobieństw, raczej to dowód dobrej kondycji Pyro i spółki, bo „Strange Transmissions from the Neuralnomicon” od Orbweaver to zawodnik klasy olimpijskiej.Choć początek nie powala, zważywszy, że ciężko przebić bardziej nieprzewidywalny materiał, jakim jest „gigan”, to drugi kawałek zaskakuje nagłymi zwrotami akcji. Smooth jazzowe przerywniki ciekawie urozmaicają dość chaotyczny materiał. Pierwsza myśl, jaka nasuwa się po kilki minutach słuchania albumu, to ewidentne podobieństwo do pierwszego długogrającego albumu Gigan, na którym to Piro udzielił się wokalnie i gitarowo. Więcej przestrzeni i eksperymentu, nawet chrypliwe wywody Piro także i tym razem brzmią nader specyficznie i przekonywująco. To na pewno bardzo wściekły materiał. Brzmieniowo nie jest do końca dopieszczony, czuć w tym wszystkich wyzbycie się elektronicznego wsparcia, choć i na syntetyczne chwile przychodzi pora. Miejscami surowy, a czasem niestroniący od elektronicznych efektów rodem z filmów sci fi („Crystal Prims”). 8/10 Adam Piętak
Carcass to kameleon death metalu, pionierzy takich gatunków jak obsceniczny goregrind po latach stają się jednym z protoplastów melodyjnego oblicza śmiercionośnego brzemienia. Podział wyznawców obu praktyk był nieunikniony. Teraz, gdy mija 17 lat od wydania ostatniego pełno grającego albumu przychodzi czas na wielki powrót. Rodzi się pytanie, na którą stronę kart historii zostały zwrócone twórcze inspiracje? A może Carcass po raz kolejny wyznacza nową ścieżkę? Czy Surgical Steel podoła oczekiwaniom? Logiczne jest, że po tak długiej przerwie presja ze strony publiczności, krytyków i całej społeczności muzycznej jest ogromna. Każdy spodziewa się czegoś innego, a wiadomo, że niemożliwe jest zadowolenie wszystkich. Surgical Steel zdecydowanie nie zmierza ku tej tezie sprytnie radząc sobie z ciążącą nad nim presją. Obawy, co do zamierzeń muzyków przed uzyskaniem kompromisu między skrajnymi okresami w twórczości grupy nie dawały mi spokoju. Szczerze przyznam, że kompromis, choć zauważalny to niezwykle udany. Mimo, że niemal po kilku sekundach przesłuchania niektórych utworów jesteśmy w stanie z wielką łatwością przyporządkować je do poszczególnych albumów wydanych przed laty, to Surgical Steel, choć wypełnione niezwykle przebojowymi i autonomicznymi numerami, mimo wszystko pozostaje zwartą kompozycją, świetnie brzmiących ze sobą dźwięków. 9/10 Adam Piętak
Strefa Recenzji
Fuck The Facts - Amer Fuck The Facts przyzwyczajone do eksploatowania zaawansowanego podejścia do grindcore’a na wielu zróżnicowanych gatunkowo płaszczyznach, po raz kolejny oczarowuje mnie, bo choć im to przychodzi z łatwością, to w rzeczywistości rzadko daję podpuszczać się znanym i lubianym wydaniom. EP’ka „Amer” to kawał ambitnego grania, pełnego agresji, ale i melodyjnego opanowania. I nie ważne, z jakim gatunkiem skojarzycie Fuck The Facts, to zespół unikat – ot, co. Scot Hull przy grindcore’owym masteringu już raz w tym roku dokręcał śrubek do brzmienia rodzimej Antigamy, teraz przyszła kolej na Fuck The Facts. Przyznam szczerze, nie wiem jak on to robi, ale najwidoczniej końcowe poświęcenie materiału z jego strony przyczynia się do uznania albumu mianem w pełni udanego. Tak, z ręką na sercu twierdzę, że stało się to regułą, – bo EP’ka choć krótka, to udana jak ta lala. Podstawową i rzucającą się na pierwszy rzut oka, jest język, czyli francuski, który epizodycznie występujący na poprzednich albumach, teraz staje się motywem przewodnim Amer. Dzięki kochanym translatorom dowiedziałem się, że ponownie możemy zapoznać się z metaforycznymi konstrukcjami, lecz i tym razem bardzo romantycznymi. Kobieta w zespole, w dodatku pisząca teksty i zdzierająca do nich gardziel, to wielki skarb.
Eryn Non Dae. - Meliora
Deafheaven - Sunbather
Francja od zawsze kojarzyła mi się z avant gardą, zarówno w sferze codziennego życia, jak i wysublimowanej sztuki. Szczególnie na płaszczyźnie tej drugiej sfery objawia się wiele ciekawych zjawisk, a jednym z nich jest progresywna muzyka metalowa. Im dalej w las tym więcej drzew, a im moje poszukiwania zagłębiają się coraz dalej napotykam kolejne niespodzianki – Eryn Non Dae. i Meliora, to ci dopiero upominek.
Intrygująca muzyka, barwna, wręcz z pozytywnym przesłaniem, melodyjna i wciągająca, rozbudowana i porozciągana w przestrzeni. Co w tym takiego niezwykłego? A to, że wymienione przeze mnie elementy zostały przedstawione w otoczce post black metalowej poświaty, co sprawia, że najnowsze dzieło Deafheaven – Sunbater, dostało przepustkę by mianować je rzucającym się w oczy, przyciągającym i niezwykle oryginalnym tworem muzycznym.
Niepozorny początek to „Chrysalis”, trochę psychodeliczne, później śmiało ruszające na przód. Dużo tu połamanej rytmiki, lecz słuch zostaje właściwie ukojony przez wpadająca w ucho melodię. Tak naprawdę, analizę Meloria łatwo przeprowadzić na przykładzie pierwszego kawałka, ponieważ mamy tu wszystko, co Eryn Non Dae. ma do zaoferowania cover-HDnajlepszego. Mnóstwo zgiełku, matematycznego nieporządku, krzyku i hałasu, z drugiej strony, pełno tu miejsca, chwil na odsapnięcie w iście post metalowym stylu, czasami wokal nieśmiało coś szepcze by ponownie agresywnie krzyknąć. Tak, już na samym początku stwierdzam, że to jeden z tych niezwykle zróżnicowanych materiałów. Kolejny, tym razem aż 12 minutowy monument to „The Great Downfall”. Konstrukcyjnie dość podobnie, rozłożony w czasie głęboki początek nasycony ambientowymi dźwiękami wzbudzającymi u słuchacza poczucie dezorientacji. skonstruowany w ten sposób nie może się nudzić, a każdy znajdzie w nim coś dla siebie. 7/10 Adam Piętak
Illuminati – The Core Kompromis, to słowo, które kojarzy się, co najmniej dwojako. Gdy tyczy się muzyki, obawy, co do wyglądu efektu końcowego znacznie się potęgują. Gdy dodatkowo mowa o muzyce w kategorii death metal, możemy spodziewać się dwóch, skrajnych przypadków: albo materiał okaże się z totalną klapą, albo nie będziemy w stanie wyjść z podziwu geniuszu prezentowanego zespołu. Illuminati - The Core, to tytuł zmierzający w kierunku tej drugiej sentencji. Eksperyment w postaci tego wydawnictwa to jednocześnie niezwykle intrygujące przedsięwzięcie, łączące w sobie świat nieznośnego death metalu i łagodnego, jazzowego oblicza. Oba światy, choć z pozoru różne, idą tutaj łeb w łeb, nie pozwalając słuchaczowi na próbę przewidywania, co się zaraz ma wydarzyć. Radykalne połączenia blast beatowej perkusji wraz z akustycznymi wstawkami i śpiewanymi wokalami, o dziwo pasują tutaj jak ulał, nie budząc żadnych wątpliwości, co do kompromisu uzyskanego na siłę. Sceptycznie nastawiony do takich rozwiązań, mogę odetchnąć z ulgą, bo choć ciężko tu znaleźć łącznik charakteryzujący album, jako całość, to wrażenia po przebyciu przejażdżki przez The Core są przynajmniej na satysfakcjonującym poziomie. Ten młodziutki, zaledwie 5cio letni zespół pochodzący z Rumunii, swoim debiutem jasno dał do zrozumienia, że trzeba niewiele by konkurować z najlepszymi.
Zapewne wielu stwierdzi, że Sunbather obok black metalu nawet nie leżał. Faktycznie, wiele odchyłów wskazuje na oderwanie się od jasno określonego nurtu. Przestrzenne, atmosferyczne granie, rzekłbym monumentalne i pochłaniające, z dużą doza akustycznych przystanków, post-metalowych rozwiązań, blast beat’owcyh przytupów, patrii monologów, hipnotyzujących melodii i chrypliwego wokalu, a wszystko owiane mroczną aurą black metalowej naleciałości. Nie chcę bezmyślnie kategoryzować tego tworu, jest to po prostu jeden z tych tytułów, które poprzez fuzję wielu odmiennych składników stwarza podwalinę nowego brzmienia. „Dream House”, serwuję oszałamiającą przejażdżkę na granicy snu i jawy. Długo brzmiące partię piłowanego tremola skutecznie rozbudzają wyobraźnie, do tego nawałnica blast beatowych uderzeń. 9/10 Adam Piętak
9/10 Adam Piętak
9/10 Adam Piętak
19