23 minute read
Katarzyna Klimkiewicz Bo we mnie jest seks
Łódź
Przygotowując się do wywiadu, odniosłam wrażenie, że dziennikarze wypytali Cię już o wszystko. A może jednak jest coś, co umknęło ich uwadze. Jakieś pytanie, którego jeszcze nikt nie zadał?
Advertisement
No pewnie. Myślę, że jest tych pytań ile gwiazd na niebie. Tyle że to moje niebo i nie na wszystkie odpowiadam. (śmiech)
Z Łodzią wiąże Cię serial Komisarz Alex. Kiedy ostatnio byłeś tu na planie filmowym?
Mhm... cholera. Chyba na początku tego roku. Dużo się dzieje w moim życiu zawodowym, dlatego mój twardy dysk w głowie przechowuje w pamięci tylko ostatni tydzień, a obawiam się, że niebawem będzie działał, jak paczkomat, który przesyłkę przechowuje tylko przez 48 godzin. O właśnie dostałem SMS, że paczka z powodu nieodebrania w terminie wróciła do nadawcy. (śmiech)
Przeczytałam, że jeszcze w tym roku ruszają zdjęcia do siedemnastej serii serialu i że Ciebie na szczęście nie zabraknie w obsadzie?
Tak. Wracam na plan do Łodzi i chyba będę ostatnim bohaterem tego serialu, który występuje w nim od pierwszego odcinka.
No chyba jeszcze Magdalena Walach?
Serialowa Lucyna Szmidt poprosiła komendanta o urlop. Ciężko przeżyła śmierć Górskiego. No, ale może wróci... Byłoby fajnie, lubię grać z Magdą.
Miałeś czas, by poznać nieco Łódź? Masz jakieś miejsce, które szczególnie zapadło Ci w pamięci i mam nadzieję, że to nie filmowe prosektorium, o ile ono w ogóle jest w Łodzi?
Lubię Łódź. Dobrze czuję się w tym mieście. Po zdjęciach zawsze znajdę czas na spacer po klimatycznych miejscówkach (Księży Młyn, Cmentarz Żydowski, Cmentarz Ewangelicki czy Las Łagiewnicki). Lubię posiedzieć w woonerfach na ul. Traugutta i Piramowicza. W Łodzi jest dużo street artu. Lubię się włóczyć i odkrywać nowe murale. Widzę wtedy, jak Łódź się zmienia (nawet dziur w drogach jakby mniej). Cieszę się, że podnosi się z ruin i wieloletnich zaniedbań. Cieszę się, że udaje się miastu zachować ten cenny, niepowtarzalny fabrykancki i wielokulturowy charakter. Absolwentem łódzkiej filmówki jest mój syn Nikodem. Mam piękne wspomnienia z młodości związane z Retkinią, Bałutami i oczywiście z ulicą Piotrkowską. Jakie fajne imprezy tam były! No i fajne ciuchy tutaj macie, za każdym razem znajduję coś ciekawego.
Do ciuchów jeszcze wrócimy, obiecuję. Ale zostańmy na chwilę w krainie psa Aleksa. Gdzie tak naprawdę jest królestwo Leona Bergera, policyjnego patologa?
A nie mówili ci, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła? To może powiem tylko, że prosektorium zostało stworzone na potrzeby serialu i znajduje się w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej. Adresu nie podam, bo do tego miejsca z własnej woli się nie przyjeżdża. Jak ktoś mnie będzie miał odwiedzić, to i tak go przywiozą. (śmiech)
Zwierzęta
Wpisując w internetową wyszukiwarkę Leon Berger, w pierwszej kolejności wyskakuje leonberger – niezwykle mądry i zrównoważony pies, ze względu na swoje łagodne usposobienie i mądrość wspaniale dogada się z każdym, kto ma dobre serce, umie stawiać granice i jest odpowiedzialny. Dogadalibyście się?
W mojej młodości raczej nie, teraz powiedzmy… (śmiech) tak!
Skoro o psach mowa, to w Łodzi bywasz też, ponieważ angażujesz się w akcje adopcyjne na rzecz porzuconych psiaków. Sam masz psa ze schroniska. Jak zaczęła się przyjaźń z Batmanem?
Bardzo filmowo. Dostałem rolę w filmie „Proste pragnienia”. Parę dni zdjęciowych. Moim głównym partnerem miał być pies. Producent wybrał psiaka trochę niefortunnie (wyjątkowo nieutalentowanego białego pudla). Ciągle szczekał i szczerzył na mnie kły. Musiałem mu
podziękować za współpracę. Pojechałem do schroniska i znalazłem odpowiedniego aktora, czyli Batmana. Popatrzyliśmy sobie w oczy i od razu wiedziałem, że to jest ten właśnie pies. Nie zawiódł mnie. Po zdjęciach nie było innej opcji, wróciliśmy razem do Warszawy. To było 10 lat temu, nigdy nie żałowałem tej decyzji. Batman był psem po przejściach. Miał tylko trzy łapy. Ludzie mnie zaczepiali, jak razem spacerowaliśmy i pytali się: „Ojej, co się pieskowi stało”?. A ja odpowiadałem: „Nic się nie stało. To taka rasa, Trójnóg Berneński. Są takie tylko trzy w Polsce. Jeden u mnie a dwa w Łodzi”. (śmiech) Najwspanialszy przyjaciel ever. Mój inteligentny twardziel ma dzisiaj 21 lat. Piękny wiek. Polecam psy ze schroniska, one wiedzą o co chodzi w życiu.
Na filmowym planie w „Odwróconych” towarzyszył Ci też york Pikuś. Lubiliście się? Pytam, bo mam yorka o tym imieniu i bardzo się lubimy.
Może to wnuczek naszego Pikusia. Proszę go poczochrać za uszkiem. W filmie nasz Pikuś (w rzeczywistości nazywał się inaczej) to był pies matki Kowala. Mama odeszła i Kowal, czyli Andrzej Grabowski musiał się nim zaopiekować. Kowal nie miał zbyt wielkiego serca do psa, więc Rysio, czyli bohater, którego grałem, pomagał mu w opiece. Nie wyszło to filmowemu Pikusiowi na dobre. Ci, co oglądali serial, wiedzą jak ta opieka się skończyła. (śmiech) Pikuś był uroczy. Umiał przybijać piątkę. Ale nie za darmo. Musiał dostać ciasteczko. No, interesowny był nasz gwiazdor.
Młodość
Z Legnicą, rodzinnym miastem, wiążą Cię miłe wspomnienia? Bywasz tam jeszcze czasem?
Teraz moje kontakty z Legnicą ograniczają się głównie do spędzenia czasu z moją mamą, która tam mieszka. Chłonę każdą chwilę z nią, czasami powspominamy, czasami siedzimy milcząc. Ten czas jest bezcenny.
Jakie najprzyjemniejsze obrazy zostały w Twojej pamięci?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć w paru zdaniach, bo to jest temat na książkę. (śmiech) Wiadomo, że dzieciństwo to są pierwsze przyjaźnie, pierwsze miłości i walki na pięści.
To może swoją pierwszą miłość pamiętasz?
Oczywiście. To była blondynka Ewa. Chociaż w albumie rodzinnym mam parę zdjęć, jak w wieku lat trzech obcałowuję dziewczyny o różnych kolorach włosów. Dla Ewy jednak zorganizowałem moją pierwszą imprezę w domu. Rodziców wysłałem do sąsiadów. Oczywiście dla pozorów musiałem zaprosić jeszcze paru kolegów i koleżanki, ale to ona była najważniejsza. To było w czwartej klasie szkoły podstawowej. Na taśmie magnetofonowej parę szybkich kawałków i ten jeden wolny, najważniejszy. Dla mnie i dla Ewy. Szalejemy
w grupie przy „Waterloo” Abby, a ja czekam na następny utwór, którym jest „Gyöngyhajú lány”, czyli „Dziewczyna o perłowych włosach” węgierskiego zespołu Omega. No niestety złośliwość przedmiotów martwych wzięła górę. Magnetofon wciągnął taśmę. Zanim ją wyplątałem, wrócili rodzice. No i nie było przytulanki.
Wspominasz czasem przyjaciół z dzieciństwa, a może spotykacie się co jakiś czas w Legnicy?
Wspominam. Przychodzą w snach. Jednak jak już jestem w Legnicy, to cały ten czas pobytu rezerwuję dla rodziny.
Którą z chwil w życiu uważasz za najważniejszą? Czy właśnie tę, w której postanowiłeś zostać aktorem? Przecież wcale nie było to tak oczywiste, wcześniej przewijał się wątek mechanika samochodowego, historyka, marynarza...
To prawda, wykonywałem wiele zawodów w swoim życiu, byłem nawet pracownikiem cmentarza komunalnego we Wrocławiu. Każdy z tych momentów był ważny i nigdy nawet nie marzyłem o tym, żeby zostać aktorem, ale bardzo się cieszę, że nim jestem. A całe to moje życiowe doświadczenie pomaga mi w wykonywaniu tego zawodu, mam z czego czerpać inspirację do moich ról. Do sukcesu dotarłem ciężką pracą. Miałem też trochę szczęścia. I w to mi graj.
Aktorstwo
Aktorzy przyjaźnią się, czy walczą o rolę? Pytam, bo na zdjęciach z Michałem Żebrowskim i Borysem Szycem widać, że świetnie się bawicie nie tylko na scenie, a może to tylko złudzenie?
Niczym nie różnimy się od innych w relacjach zawodowych, po prostu jednego lubisz bardziej, drugiego mniej, to nic wyjątkowego. Swój zawód staram się traktować bardzo profesjonalnie i uważam, że nie muszę się kochać z każdym, żeby z nim pracować. Oczywiście przyjemnie jest mieć wokół siebie ludzi, z którymi fajnie się dogaduje. A jeśli chodzi o przyjaciół, to zdecydowanie więcej mam ich spoza branży, kiedyś trzeba od tej roboty odsapnąć, porozmawiać na inne tematy. W programie „Power Couple” zaprzyjaźniliśmy się Piotrkiem i Olą Gruszką i mimo że program dawno się skończył, my dzwonimy do siebie niemal codziennie.
Co Was skłoniło do wzięcia udziału w tym programie?
Dostaliśmy propozycję, kupiliśmy czerwone wino, przegadaliśmy pół nocy i doszliśmy do wniosku, że bierzemy to. Pamiętajmy, że to był specyficzny czas zamknięcia, pandemii, kontakty międzyludzkie były bardzo ograniczone, a tu nagle pojawiła się możliwość bycia wśród ludzi. Sprawdziłem nazwiska, kto jeszcze bierze udział, nie było nikogo, kto mógłby nam przeszkadzać, więc było git. Nie żałujemy. Była to fantastyczna przygoda, mamy wiele wspomnień. A ja czasami zapominałem o swoim wieku i czułem się jak dwunastoletni Januszek na podwórku w podartych tenisówkach.
Nie wypominaj sobie tak tego wieku, nie jesteś jeszcze taki stary.
Wiem, wiem, że wiek to kwestia umysłu. Zgadzam się z tym, ale też wiem, że czasami myślę jak dziaders. No i dobrze, no i na zdrowie. (śmiech)
Ponad 100 filmowych ról, teatralnych nie zliczę. Pamiętasz je wszystkie? Która z nich była dla Ciebie najważniejsza?
Każda rola to kawałek mojego życia. Trudno na to pytanie odpowiedzieć w kategoriach rankingu. Bez wątpienia ważnym spektaklem był „Made in Poland” Przemka Wojcieszka w legnickim teatrze. Rolę Wiktora udało mi się tak zagrać, że zdobyłem za nią wszystkie możliwe w Polsce nagrody aktorskie. To była moja trampolina do kariery, ponieważ po jakimś czasie otrzymałem propozycję angażu z warszawskiego Teatru Rozmaitości. Ucieszyłem się wtedy bardzo. Po 17 latach grania w jednym teatrze było to zupełnie nowe wyzwanie. A jeśli chodzi o film, to mam taki swój katalog ulubionych pozycji i trudno mi je wartościować. Myślę, że przyjdzie na to czas, jak będę umierać. Ponoć w ostatnich chwilach przewija nam się film z całego życia. Są oczywiście projekty, które bardzo dobrze wspominam, jak chociażby seriale „Odwróceni”, „Ślepnąc od świateł”, „Kołysankę” czy filmową ekranizację „Made in Poland”, w której za rolę Wiktora dostałem Lwy na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. I dużo mniejszych ról, które nie są może tak szeroko znane, ale trafiły się w odpowiednim czasie i były najzwyczajniej świetną przygodą.
U kogo najlepiej Ci się gra?
A jednak trafiło się pytanie, na które nie odpowiem. No wiesz to tak, jakby na rodzinnej imprezie przy stole zapytać, którego wujka bardziej lubisz.
To może powiesz, u kogo chciałbyś zagrać i kogo? Może amanta? W takiej roli chyba Cię jeszcze nie widziałam?
Jak to, w każdej roli jestem amantem. (śmiech) Jak się budzę rano, to myślę, co mi ten dzień przyniesie, w każdej chwili może zadzwonić telefon i krzyknę wow, ale super, ale zajebiście. Jestem szczęśliwy.
A są role, które byś odrzucił?
Nie. Mogę zagrać mordercę, księdza, gwiazdę porno czy narkomana. Nie mam z tym problemu. Odrzucam projekty, które mi się nie podobają. Wychodzę z założenia, że jeśli w scenariuszu nie ma nic takiego, co byłoby w niezgodzie z moim poczuciem dobrego smaku, to gram. To jest mój zawód, wykonuję go najlepiej, jak mogę.
Dlaczego lubisz zawód aktora?
Mało powiedzieć, że lubię, ja go po prostu kocham! Dziewczyno, ja mam szansę w jednym życiu, przeżyć tych żyć kilkadziesiąt, może nawet kilkaset. Każda rola to wcielenie się w inną postać, mnie nawet udało się przeskoczyć przez płeć, bo grałem kobietę uwięzioną w ciele mężczyzny. To czysta magia.
Łatwo pożegnać się z rolą?
To zależy. Jedną zdejmujesz jak płaszcz w przedpokoju, a inne przyklejają się do serca i ciała i trudno je zrzucić. Stryja ze „Ślepnąc od świateł” zrzucałem pół roku. No ale to było 17 kilogramów. Tyle właśnie przytyłem w okresie przygotowawczym, żeby stać się filmowym Stryjem. Cza-
sami mam rano film, w którym gram na przykład diabła a wieczorem w teatrze jestem aniołem. Trzeba umieć zadbać o higienę psychiczną w tym zawodzie.
Doskwiera Ci czasami ta popularność, czy wręcz przeciwnie chcesz, by trwała wiecznie?
Wiecznie? Jestem tylko człowiekiem, który jednego jest tylko pewien, że kiedyś umrze. Zanim do tego dojdzie, będę pracował i robił to co umiem. Wielu ludzi lubi moje role. Podoba im się to, jak prowadzę moje media społecznościowe. Jak mają okazję w realu zrobić sobie ze mną zdjęcie, to nigdy nie odmawiam. Czasami jest to trochę uciążliwe, no ale taka jest cena popularności. Gorzej by było gdyby rzucali za mną kamieniami.
Celebryta
Jesteś jednym z popularniejszych polskich aktorów na Instagramie i FB. Chyba nieźle na tym zarabiasz?
Nikomu nie zaglądam do kieszeni i nie chcę, by ktoś zaglądał do mojej. Sam prowadzę moje konta w sieci. Sam odpisuję na posty. Biorę pełną odpowiedzialność za wszystkie treści, które się tam pojawiają.
Na dobrze, to czas wrócić do ciuchów. Sam na co dzień dbasz o swoją garderobę, czy korzystasz z podpowiedzi stylistów?
Kiedyś uległem namowom i skorzystałem z usług stylisty. Nie wyszło mi to na dobre. Czułem się fatalnie. Mam swój własny, niepowtarzalny chabiorowy styl i tego się trzymam. Kiedy mam wątpliwości, co założyć na powiedzmy publiczne wydarzenia, to pytam moją żonę Agatę. Ma dobry gust i świetne oko. I to wystarcza.
Czarny mustang, którym jeździsz, to tak, aby komuś zaimponować? Żonę już masz i to bardzo fajną.
To prawda. Agata jest moim największym szczęściem. Długo się szukaliśmy na tym ziemskim padole. Odkąd jesteśmy razem, moje życie nabrało rytmu i sensu. A co do Mustanga to jest samochód uszyty na moją miarę. Zawsze chciałem mieć tego czarnego konia. Jeżdżę nim na co dzień. Latem i zimą. Nie traktuję go jako maskotki do lansu. To taki mój friend na czterech kółkach. Sporo ta przyjaźń kosztuje w czasach, gdy za litr benzyny trzeba płacić ponad sześć złotych, no ale coś za coś.
Jaki jesteś na co dzień, gdy nie odgrywasz żadnej roli?
Na co dzień jestem… (śmiech) niech odpowiedź na to pytanie pozostanie w czterech ścianach mojej prywatności.
Nad czym obecnie pracujesz, w czym zobaczymy Cię w najbliższym czasie, w teatrze, kinie, na telewizyjnym ekranie?
Na pewno można mnie zobaczyć w Teatrze 6. Piętro w sztuce ART francuskiej autorki Yasminy Rezy. Gram w niej z Michałem Żebrowskim i Borysem Szycem. Także w Och Teatrze w spektaklu „Dziewczyna z pociągu”, gdzie występuję wspólnie z żoną Agatką Wątróbską, a także z Czarkiem Żakiem, Anią Smołowik, Martą Ścisłowicz, Leszkiem Lichotą i Krzysztofem Czeczotem. W spektaklu „Pozytywni” w Garnizonie Sztuki, który gram już chyba siódmy rok przy pełnej widowni, „Wieczorek pożegnalny”, „Ożenek”, „Ucho prezesa”, no jest tego trochę. Filmowo szykuje się jedna z głównych ról, zdjęcia mają zacząć się w lutym, ale więcej powiedzieć nie mogę.
Z żoną dogadujecie się na scenie?
To jest po prostu świetna aktorka, ja jej nie muszę ciągnąć za uszy, ani ona mnie. Jest bardzo dobrze.
Dużo trzeba włożyć pracy, żeby osiągnąć sukces na miarę Twojego?
Bez pracy nie ma kołaczy – jak powiedział klasyk. W każdym zawodzie gdy chcemy coś osiągnąć, to musimy ciężko pracować. Nie pamiętam, kiedy byłem ostatni raz na zwolnieniu lekarskim, a bywałem chory, ale ten zawód jest taki, że jeśli ja nie przyjdę, to cała grupa ludzi nie będzie miała co robić. W Legnicy pracowałem przez 17 lat siedem dni w tygodniu. Pamiętajmy o tym, że praca aktora nie polega tylko na zagraniu spektaklu, każda rola wymaga wielu przygotowań. Cały czas musimy być w dobrej kondycji zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Aktor to nie jest pajacyk, który się wygina i tańczy, on ciężko pracuje na to, by to wyginanie miało jakiś sens.
Rozmawiała Beata Sakowska Zdjęcia Izabela Urbaniak
Bo we mnie jest seks
Czymś inspirującym i wyzwalającym była dla mnie ta jej bezwstydność, pojmowana oczywiście w sposób absolutnie pozytywny. Kalina nie bała się swoich potrzeb, nie wstydziła się tego, że ma apetyt na życie, na seks, że nie liczy się ze słowami, że mówi, co myśli, że bierze od życia, to co chce – mówi KATARZYNA KLIMKIEWICZ, reżyserka i scenarzystka, absolwentka Szkoły Filmowej w Łodzi.
Co takiego znalazła Pani w Kalinie Jędrusik, jej życiu i historii, że właśnie ją wybrała na bohaterkę swojej filmowej opowieści „Bo we mnie jest seks”?
To była wyjątkowa, nietuzinkowa, bardzo wyrazista osoba, jedni ją lubili, inni nienawidzili, ale można śmiało powiedzieć, że jest ikoną polskiej popkultury. Zaczęłam się zastanawiać, co w niej było takiego intrygującego, że chociaż od jej śmierci upłynęło już wiele lat i dawno minęły czasy, kiedy była gwiazdą, nadal jest inspiracją dla wielu kobiet, nadal jest wyjątkowa. Wczytywałam się w jej historię, biografię i zdecydowałam, że zrealizuję o niej film. Nie chciałam jednak pokazywać jej biografii, wolałam się skupić na fragmencie jej życia. Takie opowieści są dla mnie o wiele ciekawsze niż biografie, które próbują podsumować czyjeś życie od kolebki aż po grób. Taka narracja od razu narzuca potrzebę oceny, podsumowania czyjegoś życia. Mnie nie interesowało rozliczenie Kaliny z jej życia, czy też tego, jaką ono miało wartość lub co wniosła swoim życiem do społeczeństwa. Bardziej ciekawiło mnie, jak ona się odcisnęła na życiu ludzi, jakie wywierała wrażenie, na czym polegał ten jej fenomen. I to łatwiej było dostrzec w szczególe, we fragmencie jej życia.
I jaki fragment Pani wybrała?
Od występu na Barbórce, poprzez zakaz występów w telewizji, po wielki powrót, w którym wykonała ten swój słynny gest z plecami odsłoniętymi do granic możliwości. Myślę, że Kalina kojarzy się pozytywnie jako osoba wyzwolona, bezczelna, niepasująca do swoich czasów, buntownicza, która nie bała się, że komuś się narazi, która nie bała się być nielubiana.
Chyba Pani doskonale tą postacią wpisuje się w dzisiejsze czasy?
Czymś inspirującym i wyzwalającym była dla mnie ta jej bezwstydność, pojmowana oczywiście w sposób absolutnie pozytywny. Kalina nie bała się swoich potrzeb, nie wstydziła się tego, że ma apetyt na życie, na seks, że nie liczy się ze słowami, że mówi, co myśli, że bierze od życia, to co chce. Myślę, że wstyd jest takim kagańcem, który nam się narzuca. Wstydzimy się przyznać do tego, co myślimy, bo boimy się ośmieszenia, wstydzimy się swoich potrzeb, bo inni mogą ich nie zrozumieć. Kalina nie wstydziła się, ta jej bezwstydność stała się dla mnie punktem odniesienia, czymś, co w niej pokochałam. Realizując ten film, chciałam pokazać, jak ona mogła się czuć w różnych życiowych sytuacjach, chciałam spojrzeć od środka, jak to jest być seksbombą. Często znamy jej historię z perspektywy tego jak oceniali ją inni, szczególnie mężczyźni. W pewnym momencie pojawił się pomysł, by w filmie wykorzystać piosenki i to właśnie one stanowią taki trochę jej monolog wewnętrzny, w ten sposób odnosi się do tego, co się dzieje, komentuje to. Chciałam też wrócić do tamtych czasów, do lat 60., gdyż uważam, że był to bardzo ciekawy okres w kulturze, wzornictwie, modzie. Pokazać wizję przeszłości, która nie jest ponura i postać, która była wyjątkowo barwna.
Przecież lata 60. kojarzą nam z szarością, bezbarwnością, a w filmie ten świat jest taki kolorowy.
Znam te czasy ze slajdów moich dziadków, to właśnie na nich są one takie pastelowe. Dlatego może trochę je idealizuję. Myślę, że lata 60. to okres, w którym ludzie w końcu zaczęli czuć się bezpiecznie, życie po wojnie już się trochę unormowało. To nie był tylko czas walki politycznej, czy wiecznej inwigilacji. Ludzie się bawili, wyjeżdżali na wakacje. Warszawa w dużej mierze była już odbudowana, a warszawiacy byli z niej dumni. Chciałam pokazać w filmie tę nową Warszawę, nowe domy, osiedla, sklepy. Tak się utarło, że wszystko, co powstało w PRL-u, było brzydkie i obskurne. A tak nie jest i teraz zaczynamy to dostrzegać.
Idealizuje Pani te czasy?
Absolutnie nie, PRL trwał u nas przez długi okres i na pewno nie był rajem na ziemi, ale świat nie był czarno-biały, a ludzie próbowali znaleźć sobie w nim miejsce, chodzili na imprezy do Spatif-u, z chęcią oglądali Kabaret Starszych Panów, który stanowił pewną odskocznię. Nie był odgórnie narzucony, był poza polityką, ponadczasowy, błyskotliwy, atrakcyjny, światowy, a jednocześnie cały czas nasz prowincjonalny, choć pozbawiony kompleksów. I tak jak Kabaret Starszych Panów był pozbawiony kompleksów, tak Kalina była ich także pozbawiona, a ja chciałam spojrzeć na nią i jej czasy bez kompleksów.
Stąd też w filmie wątek otwartego związku, w którym Kalina żyła ze swoim mężem?
Jej relacja z mężem była oczywiście sensacyjna i do tej pory ludzi elektryzuje, bo jak to jest możliwe, że on akceptował jej kochanków i pozwalał na to, by z nimi mieszkali. Kalina miała bardzo duży temperament i potrzebowała dużo seksu. Jej mąż Stanisław Dygat, nie mógł jej tego zapewnić i w pewnym momencie dał jej wolność, ale to w żaden sposób nie umniejszało ich miłości, a wręcz ją wzmacniało. Oni bardzo się kochali, łączyła ich miłość oparta na przyjaźni.
Czy to jest film dedykowany kobietom?
Robiła go kobieta, o kobiecie, więc z tego wynika, że jest dla kobiet, ale nikt nie pyta mężczyzny, który robi film o mężczyźnie, czy to film dla facetów. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że to mężczyźni przez wiele lat narzucali pewien sposób narracji i w literaturze i w kinie. Ale głos kobiet, które stanowią połowę ludzkości, też jest przecież ważny.
W Pani twórczości głównymi bohaterkami są kobiety, które nie mają łatwego życia. W „Hanoi-Warszawa” młoda Wietnamka, która nielegalnie przedostaje się do Polski, w „Zaślepionej” dojrzała kobieta zakochuje się w młodszym mężczyźnie podejrzanym o terroryzm, w „Bo we mnie jest seks” niezależna kobieta żyjąca na swoich zasadach, niepasującą do swoich czasów. Dlaczego właśnie kobiety wybiera Pani na bohaterki swoich opowieści, są one Pani bliższe?
Przez wiele lat kobiety nie miały w sztuce wystarczająco głosu i przestrzeni, żeby zaistnieć. Wydaje mi się, że poprzez nie chcę też coś zrozumieć, uporządkować swoje doświadczenia, przemyślenia. Dla mnie robienie filmów jest właśnie rodzajem szukania odpowiedzi. Nie wykluczam, że kiedyś stworzę jakiegoś męskiego bohatera, ale póki co interesują mnie bardziej kobiecie postaci. Bohaterka filmu „Bo we mnie jest seks” zdecydowanie jednak różni się od dotychczasowych bohaterek, które zawsze kończyły marnie, doświadczały różnych przykrości i właściwie, mimo że walczyły z wielką determinacją, ostatecznie pozostawały same. Czułam, że nie chcę tych kobiet już tak dręczyć, że chciałabym opowiedzieć historię, w której kobieta nie zostaje ukarana, a jeśli ktoś próbuje ją karać, to ona wychodzi z tego i pokazuje, że ma to gdzieś, nie daje się zapędzić w kozi róg. I szczerze mówiąc, o wiele trudniej było opowiedzieć o takiej kobiecie, niż takiej, która obrywa ciągle od życia.
Jest Pani znana, jako reżyserka filmów dokumentalnych i krótkometrażowych. W ostatnim latach zajęła się Pani filmem fabularnym. Czy to już na stałe?
Tak. Film dokumentalny był dla mnie poligonem doświadczalnym, nie odnalazłam się w tym gatunku. Jestem osobą bardziej refleksyjną, a w filmie dokumentalnym trzeba mieć niesamowitą intuicję i wyczucie chwili. A ja często już po czasie orientowałam się, że byłam świadkiem jakiejś sytuacji, której nie zdążyłam zarejestrować i to budziło we mnie ogromną frustrację. Pracowałam nad kolejnym dokumentem, ale zupełnie mi nie szło, choć historie, które słyszałam od ludzi, były wstrząsające, przyjaciel zasugerował, żebym na ich postawie napisała scenariusz filmu fabularnego, tak powstał scenariusz do filmu „Hanoi-Warszawa”. Na bazie rozmów i tego, co zobaczyłam, stworzyłam historię o sytuacji Wietnamczyków w Polsce, którzy nielegalnie przekraczają granicę. Historia dzisiaj niezwykle aktualna wobec wydarzeń dziejących się na granicy z Białorusią. Pisząc ten scenariusz, rozumiałam, że czuję większą wolność, gdy mogę świadomie wybrać te fragmenty i opowieści, które dla mnie składają się w jakiś ciąg logiczny i w tym się lepiej odnajduję.
A jest już pomysł na kolejny film?
Nawet dwa, ale na razie nie chciałabym o nich rozmawiać. Teraz muszę chwilę odpocząć.
W filmową Kalinę Jędrusik wciela się Maria Dębska, która za tę rolę otrzymała główną nagrodę podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Jaką rolę w tym, jak gra aktor odgrywa reżyser?
To trudne pytanie. Z każdym aktorem pracuje się inaczej, każdy potrzebuje czegoś innego, jedni bardzo dużo informacji, inni wolą, żeby dać im jak najwięcej swobody. Z Marysią pracowało się doskonale, jest bardzo zdolna, zaangażowana, dużo włożyła w tę rolę. Pomagał jej cały babski sztab. Zaprosiłyśmy do współpracy coacha aktorskiego, by pomógł jej wydobyć różne energie, trenera i dietetyka, by mogła bezpiecznie przytyć i nabrać odpowiednich kształtów, trenera wokalnego, by swobodnie mogła zaśpiewać wszystkie piosenki. Ale to Marysia tchnęła w tę postać życie i nie mogę sobie wyobrazić nikogo innego w roli Kaliny.
Od razu wiedziała Pani, że Kalinę Jędrusik zagra Maria Dębska?
Nie, był casting. Marysia ma naturalny seksapil i charyzmę i to jest coś, czego nie da się zagrać. I ma niesamowitą aurę, udało jej się uchwycić tego ducha Kaliny.
Czy będąc współautorem scenariusza, łatwiej się potem reżyseruje?
Przy każdym filmie, przy którym pracowałam, miałam bardzo duży wpływ na scenariusz albo byłam jego współautorem lub autorem. Zawsze staram się pracować blisko ze scenarzystami i rozumieć ich wybory artystyczne. Bardzo łatwo jest nie zrozumiawszy czyjejś intencji coś zmienić i wykrzywić całą sekwencję zdarzeń. Myślę, że jest łatwiej, ale jak wchodzę na plan, staram się odciąć od tego, że jestem scenarzystą.
Czym dla Pani jest reżyserowanie, pracą, sztuką, opowiedzeniem historii?
Przede wszystkim zbiorowym doświadczeniem. Pisanie scenariusza jest dla mnie bardzo trudne, ponieważ jest dosyć samotnicze, a mi jest potrzebny drugi człowiek, który mnie uruchamia. Najbardziej szczęśliwa jestem na planie, kiedy czuję, że udaje mi się zainspirować grupę w taki sposób, że wszyscy są świadomi tego, iż gramy do jednej bramki, pracujemy na jeden cel, a jednocześnie każdy ma wolność w swojej przestrzeni. Nie uważam, że reżyser jest człowiekiem, który ma wszystko wiedzieć, musi wiedzieć, co jest ważne, co jest jądrem całej historii, ale też powinien zostawić przestrzeń improwizacji i przestrzeń wolności pozostałym członkom ekipy, żeby oni sobie też znaleźli miejsce w tej pracy. Na planie każdy członek ekipy jest artystą i może zainspirować innych do zmiany planów. Tak było, chociażby na planie filmu „Hanoi-Warszawa”, gdzie o ostatecznym kształcie jednego z ujęć zadecydowała sugestia głównego oświetleniowca. Gdy zaczynało nam brakować czasu na nakręcenie sceny zgodnej ze scenariuszem, która wymagała zbliżenia i przestawienia całego planu, zaproponował, aby zamiast dialogu bohaterki z policjantem, nakręcić scenę, jak od razu wsiada ona do radiowozu. Wyszło naturalnie. Lubię na planie tę wymianę energii, to poczucie, że jesteśmy razem. Oczywiście reżyser musi mieć ten ostateczny głos, by nie wprowadzić zbyt wielkiego chaosu.
Jak długo kręciliście film „Bo we mnie jest seks”?
32 dni. Wszystkie ujęcia realizowaliśmy w Warszawie.
Skąd wzięliście tyle tych autobusów popularnie zwanych ogórkami?
To właśnie też historia, kiedy czasami trzeba otworzyć się na coś nowego, gdy nie ma się tego, co by się chciało mieć.
Początkowo scena, w której dziewczyny – Kalina z Xymeną rozmawiają o Ryszardzie Molskim (szef telewizyjnej rozrywki, który wyrzucił Kalinę z pracy – red.), miała się odbyć na tle wielkiego banera z namalowanym Gomułką, w którego oku miały siedzieć. Ale zbudowanie takiej konstrukcji okazało się bardzo drogie. Kierownik planu wpadł więc na inny znakomity pomysł, zaproponował, byśmy scenę nagrali w zajezdni autobusowej, w której postawimy wielki plakat Gomułki i akurat w niej mieściło się też muzeum tych autobusów. To kolejny pomysł, który wyszedł lepiej niż oryginał. Warto więc otworzyć się na innych, a nie upierać się przy swoich pomysłach.
Realizuje Pani filmy w Polsce i za granicą, gdzie jest łatwiej, porównuje Pani, czy bierze miejsce takie, jakie jest i się dostosowuje?
Dostosowuje się, ale wolę pracować w Polsce. Już wyjaśniam dlaczego. W Anglii nikt nikomu nie zwróci uwagi, nawet jak widzi, że się wali i pali. Tam uznają, że jak ktoś za coś opowiada, to znaczy się na tym zna i dopóki sam nie poprosi o pomoc, to jej nie potrzebuje. Nie do pomyślenia jest, by ktoś mógł kogoś skrytykować. Z jednej strony to jest fajne, bo ludzie mają do siebie nawzajem szacunek, nie podważają czyiś kompetencji, co u nas jest częste, ale z drugiej strony trzeba długo drążyć, żeby wydobyć prawdę. Ludzie są tam dużo bardziej skryci. I ostatecznie wolę już to nasze krytykanctwo, malkontenctwo i to, że pewne rzeczy mówimy wprost. Lubię pracować w Polsce. A praca przy każdej nowej produkcji wiąże się z innymi wyzwaniami, inną energią.
Ma Pani swojego ulubionego reżysera/reżyserkę?
Bardzo lubię filmy Jima Jarmuscha – „Tylko kochankowie przeżyją”, jeden z bardziej romantycznych filmów, jakie widziałam. Lubię Jane Campion i jej „Fortepian”. Takim moim talizmanem jest „Czas Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli. A ostatnio szczególnie spodobał mi się serial „Gambit królowej” z doskonale poprowadzonymi postaciami kobiecymi. Polecam też serial „Zielona granica”, którego akcja toczy się wśród prymitywnych plemion dżungli amazońskiej. Dużo oglądam także filmów dokumentalnych.
Bywa Pani w Łodzi?
Ostatnio rzadko. Kończyłam tu Szkołę Filmową. I mam raczej miłe wspomnienia, ale teraz jestem pod wrażeniem, jak zmieniło się miasto. Nie mogę uwierzyć, że z tych ruin dawnego imperium Poznańskiego, które zapamiętałam, powstała Manufaktura. Zawsze z sentymentem wracam też do Łodzi Kaliskiej, podczas studiów bywałam tam bardzo często, wynajmowałam mieszkanie w pobliżu.
Rozmawiała Beata Sakowska Zdjęcia Magdalena kaczmarek
Katarzyna Klimkiewicz
Reżyserka i scenarzystka. Członkini Europejskiej Akademii Filmowej, przez wiele lat była członkinią zarządu i prezeską Stowarzyszenia Film 1,2. Jest także wiodącą reżyserką popularnego polskiego serialu Pierwsza miłość. Ukończyła reżyserię w Szkole Filmowej w Łodzi. Była stypendystką Binger Film Institute w Amsterdamie, robiła filmy w Berlinie, Izraelu, Wielkiej Brytanii, Chile. Jej krótkometrażowy debiut „Hanoi – Warszawa” zdobył wiele nagród w Polsce i na świecie, a Europejska Akademia Filmowa uznała go za najlepszy film krótkometrażowy 2010 roku. W pełnym metrażu zadebiutowała filmem „Zaślepiona”, który na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film otrzymał Grand Prix Wielkiego Jantara, nagrodę za reżyserię oraz Nagrodę Dziennikarzy.