10 minute read

TUNE Każdy koncert gramy tak, jakby miał być ostatnim

Każdy koncert gramy tak, jakby miał być ostatnim

Każda chwila, każdy koncert i każda płyta są ostatnimi i tak będziemy do tego podchodzić. Mamy nadzieję, że najdłużej jak to możliwe będziemy zespołem ostatniej płyty i ostatniego koncertu – mówią muzycy zespołu TUNE: KUBA KRUPSKI, MICHAŁ CHOJECKI, ADAM HAJZER, WIKTOR POGODA, LESZEK SWOBODA.

Advertisement

W lutym wróciliście na scenę, by zagrać koncert w łódzkiej Scenografii z okazji 10. rocznicy wydania Waszej pierwszej płyty, Lucid Moments. Jakie emocje Wam towarzyszyły?

Kuba Krupski: Ten koncert był dla nas ważnym testem, który zdaliśmy z sukcesem. Bardzo zbliżył nas do siebie i spotkał się ze świetnym przyjęciem. To prawdopodobnie najlepszy koncert, jaki zagraliśmy w życiu.

Michał Chojecki: Emocje utrzymywały się długo po koncercie. Zagraliśmy po dwuletniej przerwie, więc towarzyszyła nam jakaś niepewność. Na szczęście wyszło nawet lepiej, niż planowaliśmy.

Jaka publiczność przyszła Was posłuchać? Czy to były te same twarze, które widywaliście na koncertach dziesięć lat temu czy zupełnie inne osoby ?

Adam Hajzer: Twarze były zupełnie inne, natomiast ludzie byli ci sami. Ci, którzy przychodzili na nasze koncerty dziesięć lat temu, przyszli z własnymi dziećmi.

Wiktor Pogoda: Cieszymy się też z dużej liczby młodych ludzi, którzy przyszli na koncert. Fajnie, że publiczność była tak zróżnicowana, to znaczy, że jeszcze nie jesteśmy tacy starzy!

Słuchając Waszych trzech płyt można odnieść wrażenie, że są od siebie zupełnie różne, poza pewnymi wspólnymi mianownikami, niemalże jakby nagrane przez trzy różne zespoły. Jak na przestrzeni tych lat zmieniliście się Wy sami i Wasza muzyka?

Adam: Zawsze mieliśmy fioła na punkcie eksperymentowania. Pierwsza płyta została dobrze przyjęta i wypracowaliśmy pewną stylistykę, której być może powinniśmy byli się trzymać – tak zrobiłaby większość zespołów, zwłaszcza że odnosiliśmy z nią sukcesy w dużych komercyjnych programach. Po niej tak nam odbiło, że pomyśleliśmy: „Spróbujmy jakoś inaczej”. Nie dlatego, żeby osiągnąć jakiś komercyjny sukces. Dopiero przy trzeciej płycie zaczęliśmy myśleć o tym, że fajnie by było być kiedyś wreszcie puszczanym w radiach, bo zaczynało to być trochę irytujące, że nikt nie chciał nas puścić. Musieliby obciąć połowę utworu. (śmiech)

Wiktor: Dzięki tej trzeciej płycie byliśmy w stanie zaprezentować utwory z drugiej i z pierwszej, które były dla nas bardzo ważne. Faktycznie udało się trafić do zupełnie innej grupy i to zaprocentowało. Nie wstydzimy się niczego, co wyszło z naszych rąk, wiec dobrze, że trzecia płyta była szansą zaprezentowania wcześniejszego materiału. Zobaczymy, w którą stronę pójdziemy tym razem.

Michał: Te zmiany wynikają z tego w jakim miejscu się aktualnie znajdujemy w życiu. Przez te dziesięć lat przerobiliśmy i osiemnaste urodziny, i zdawanie prawa jazdy, śluby, porody i całe szerokie spektrum innych wydarzeń. Wszystko to jakoś tak naturalnie ewoluuje.

Kuba: Muzyka jest bardzo fajnym obrazem tego, kim byliśmy i tego co się działo w zespole. Pierwsza płyta była hermetycznym tworem złożonym przez Adama i Leszka. Przy drugiej wyraźnie widać, ze każdy z nas zaczyna dorzucać swoje pięć groszy – to ma swoje wady i zalety. A przy trzeciej płycie widać wnioski, do których doszliśmy po dwóch poprzednich – to hybryda tego, co graliśmy na samym początku i drugiej płyty. Zrozumieliśmy, że forsowanie wszystkich pomysłów na jednej płycie czy w jednym utworze nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem. To chyba na niej słychać. Myślę, że jest najbardziej przyjazna odbiorcy.

Czy wciąż uważacie, że ramy art rocka są dla was wystarczająco pojemne? Czy dalej definiujecie tak swój styl?

Wiktor: Chyba nigdy za bardzo nie lubiliśmy tego pojęcia, które przylgnęło do nas, gdy było modne dziesięć lat

temu. Teraz nazwalibyśmy to pewnie bardziej muzyką alternatywną, pamiętając oczywiście o tym, że taka muzyka też może docierać do szerokiej publiczności.

Kuba: Nie baliśmy się tego na samym początku, a potem okazało się, że sami wpadamy w ogromną niszę, dziurę z której nie możemy się wydostać. Nie wstydzimy się tego i nie uważamy, że art rock sam w sobie jest zły, ale bardzo chcielibyśmy wyjść z tej szufladki.

W odróżnieniu od większości zespołów i wokalistów, którzy startują w talent showach bez własnego repertuaru, Wy poszliście do Must be the music jako kompletni i ukształtowani twórcy. Doszliście do finału. Jakie drzwi otworzył przed Wami program?

Adam: Przede wszystkim poszliśmy do programu po nagraniu pierwszej płyty, wiec naturalnie pomógł on w jej promocji i sprzedaży. To dało nam niesamowitego kopa.

Kuba: Program był doskonałą szansą, żeby wyjść z niszy art rocka, ale nawet w programie nieopatrznie zostaliśmy przedstawieni w ten sposób. (śmiech)

Wiktor: To nawet dla profesjonalnego muzyka dosyć duże wyzwanie, żeby zagrać w programie telewizyjnym dla takiej liczby osób. Duża odpowiedzialność. Sprawdziliśmy, że możemy dać radę!

Kubo, można powiedzieć, że jesteś prawdziwym weteranem Must be the music. Z twoją poprzednią grupą KamieńKamieńKamień też udało Ci się dotrzeć do finału. Jaki jest Twój przepis na (dwukrotny!) sukces w talent show?

Kuba: To chyba żaden wstyd, że byliśmy w dwa zespoły na pierwszych castingach. To było bardzo śmieszne doświadczenie, bo biegałem wtedy z piętra na piętro pomiędzy dwoma zespołami. Mieliśmy casting po castingu – najpierw Tune potem KamieńKamieńKamień – został wybrany ten drugi. Po ukończeniu tej całej przygody z Kamieniami w Must be the music dostałem telefon z programu, bo ktoś przypomniał sobie o tym naszym castingu. Przez telefon usłyszałem: „bardzo przepraszamy, ale pani, która was przesłuchiwała już dawno tutaj nie pracuje”. Dostaliśmy propozycję pójścia na casting jeszcze raz i wtedy się udało. To taki sygnał, że w tym wszystkim jest sporo przypadku. Jeśli coś nie uda się za pierwszym razem, to po prostu trzeba walczyć do samego końca.

Będąc przy programie, nie mogłabym nie zapytać Was o Korę, której oddaliście hołd w swoim coverze Krakowskiego spleenu. Kim była dla Was przed programem i po nim?

Wiktor: Dla wszystkich z nas była wielką inspiracją, wszyscy jej słuchaliśmy i wszystkich nas ukształtowała. Niesamowicie pomogła nam w programie. Tą piosenką chcieliśmy jakoś podziękować, przynajmniej na tyle, na ile mogliśmy.

Kuba: To nie było łatwe, bo wszystkie dzieła Kory są skończone – tam nie można niczego dodać. To było wyzwanie, zagrać tę piosenkę tak, żeby nie próbować jej robić inaczej niż Maanam, a z wiadomych przyczyn nie mogliśmy zrobić jej dokładnie tak samo. To były wyzwanie wokalne, muzyczne i produkcyjne. A Kora – bez całej aury osoby „dziwnej”, którą wokół siebie roztaczała – to była bardzo ciepła, mądra i pozytywna osoba. To nie była diva i gwiazdorka jak o niej mówiono. Ceniła swoją prywatność i stworzyła sobie takie alter ego, pod którym funkcjonowała. Wspaniała osoba.

Kto i co jeszcze Was inspiruje i ma wpływ na Waszą muzykę?

Leszek Swoboda: Mnie inspiruje muzyka, która jest zawsze na sto procent. Taka, w której widać, że każdy daje z siebie wszystko i czuć te wibracje nawet przez monitor i słuchawki. Lubię, jak ktoś nie kalkuluje i robi rzeczy na maksa. Oprócz klasyki jak Pink Floyd oczywiście inspirują mnie The Mars Volta – mają gdzieś, że występują na jakiejś gali czy rozdaniu nagród, mają swój świat i nie boją się go przestawić innym. Inspiruje mnie to, że ludzie potrafią się zatracić w muzyce i jestem pewien, że takie zespoły były, są i jeszcze będą.

Wiktor: Mnie inspiruje to, co wysyła Leszek. (śmiech) Od paru lat wpadłem w ten wir Spotify i playlisty, że sam już nie rejestruję czego słucham.

Michał: Słucham tego, co podrzuci internet, sporo ze sobą rozmawiamy i podsyłamy sobie różne rzeczy. To sprawia, że słucham, robię „stop”, lecę do pianina i wracam do tego i zaczynam analizować. I to jest bardzo zdradliwe, bo w dorosłym życiu, kiedy mamy już inne obowiązki, nie tylko przygotowanie muzyczne do koncertów i nagrania, powoduje sytuacje, że orientuję się, iż jest czwarta rano i powinienem już dawno spać. Ale właśnie wtedy, kiedy coś tak wciąga, powstają wartościowe rzeczy.

Adam: Mnie nie inspirują zespoły, tylko jakieś poszczególne składowe, bity, powidoki dźwięków, książka, obraz. Czasem na przykład sobie chodzę po markecie, coś buczy i totalnie nie jestem w stanie zidentyfikować zespołu czy piosenki i ta zapamiętana mgła budzi we mnie emocje i zaczynam tworzyć.

Kuba: Ja jestem dosyć blisko tego co powiedział Leszek. Muzyka na sto procent, niezastanawianie się nad tym co się robi. Chociaż jestem też wielkim fanem Davida Bowie, który jest absolutnym zaprzeczeniem muzyki na żywioł… a najbardziej inspiruje mnie to, co piszą chłopaki z TUNE.

Rozumiem, że TUNE nie jest dla Was „etatowym” zajęciem. Czym zajmujecie się na co dzień?

Kuba: Na co dzień Witek jest programistą, Adam UX designerem, Leszek prowadzi kursy angielskiego i projektuje strony internetowe, Michał pracuje w branży modowej, a ja zajmuję się architekturą.

A jak oceniacie łódzką scenę klubową? Czy znajdujecie tu dla siebie miejsce? Jak ją widzicie zarówno jako twórcy, jak i odbiorcy muzyki?

Kuba: Z jednej strony słabo, a z drugiej strony super. Łódź zrobiła się miastem koncertowym dla dużych i znanych, za to kompletnie wykruszyły się miejsca dla początkujących i nieznanych zespołów. Jak zaczynałem grać, to na każdym rogu był klub, w którym można było zagrać koncert. To były kultowe miejsca jak Stereo Krogs, New Yorker (wcześniej Lizard King). Tego wszystkiego już nie ma i trochę się martwię o młode zespoły. Dobrze, że jest Michał i jego festiwal (Rockowanie organizowane przez Łódzki Dom Kultury – przyp. red.) i dobrze, że są miejsca wspierane przez miasto jak dom kultury. Dla dużych i znanych mamy Atlas Arenę, Wytwórnię i mnóstwo innych miejsc na duże koncerty z przytupem.

Leszek: Wydaje mi się, że to, co powiedział Kuba, jest nie tylko problem Łodzi, ale całej Polski, jeśli nie całego

rynku muzycznego w ogóle. Wszystko strasznie się spolaryzowało – jest pewna zamknięta i hermetyczna grupa popularnych artystów, potem długo, długo nic i nieznane zespoły, które dopiero zaczynają. Wymarła „muzyczna klasa średnia”. Nawet medialnie widzimy kilka powtarzających się nazwisk, nie ma przestrzeni na nowe zespoły.

Michał: Łódź była kiedyś wytwórnią młodych zespołów, nazywana polskim Seattle i szkoda, że przez pandemię straciliśmy tyle miejsc, mam nadzieję, że to się jeszcze zmieni.

Kuba: Wciąż mamy u nas perełki, ostatnio na przykład udało mi się odkryć młody łódzki zespół Heima. I fajnie, żeby dla takich fajnych zespołów znalazły się miejsca do grania. Człowieka w wieku od 17 do 25 lat nosi, po prostu chce grać, a nie zorganizuje sobie koncertu w Wytwórni ani w Atlas Arenie! Przydałoby się na to trochę przestrzeni.

Czy mimo to wciąż znajdujecie w Łodzi takie miejsca lub inicjatywy, które są Wam szczególnie bliskie?

Michał: Miałem ostatnio okazję organizować festiwal Rockowanie. To twór, który powstał przy Łódzkim Domu Kultury. Zawsze byłem obok tego festiwalu, ale tym razem złożyło się tak, że w czasie pandemii byłem głównym organizatorem 7. edycji Rockowania. Zobaczyłem od kuchni, że środowisko muzyczne jest dosyć duże, a sam festiwal bardzo się rozrósł. Na samym początku zgłoszeń było kilkanaście, w realiach sprzed lockdownu nawet 200, a podczas edycji, którą organizowałem około 120. Cieszę się, że jest scena młodych zespołów, udało się odnaleźć kilka naprawdę dobrych.

Kuba: Dla mnie największym festiwalowym przeżyciem w Łodzi było Camerimage, którego niestety już nie ma. Myślę, że to bardzo ważne, żeby pilnować tych festiwali, które mamy w Łodzi i nie dać im odpłynąć do innych miast.

A jak z Waszymi koncertami? Czy w najbliższym czasie będzie można usłyszeć Was z materiałem z pierwszej płyty gdzieś jeszcze poza Warszawą, gdzie gracie 9 kwietnia?

Kuba: Postanowiliśmy sobie, że gramy każdy koncert tak, jakby miał być ostatni. Udało nam się to zrealizować na koncercie w Łodzi i myślę, że uda się też w Warszawie. Co będzie dalej? Tego nie wiemy.

Michał: Nie traktujemy tych koncertów jako trasy. Chcieliśmy dać jeden jubileuszowy koncert, ale dostaliśmy wiele pytań i próśb po koncercie w Łodzi, aby powtórzyć to wydarzenie. Być może zagramy gdzieś jeszcze, ale coraz bardziej skłaniamy się do pomyślenia nad pracą twórczą. To na pewno pochłonie dużo energii i czasu.

Czy to oznacza pracę nad nowym materiałem?

Kuba: Jeśli będzie nowy materiał, to nad nim też będziemy pracować, jakby miał być ostatnim. (śmiech)

Czego sobie życzycie jako TUNE?

Kuba: Wracając do tego, co mówił Leszek o zespołach, które go inspirują – one mają taką energię właśnie dlatego, że w ogóle ich nie obchodzi, co będzie dalej albo to, że sobie skręcą nogę na koncercie. Każda chwila, każdy koncert i każda płyta są ostatnimi i tak będziemy do tego podchodzić. Mam nadzieje, że najdłużej jak to możliwe będziemy zespołem ostatniej płyty i ostatniego koncertu.

Rozmawiała Aleksandra Żabowska Zdjęcia Izabela Urbaniak i Marta Nowicka

This article is from: