dodatek specjalny • grudzień 2016 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375
UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Dziewięć płatków snu Anna Weiss Ostatnie zlecenie Marianna Szygoń Szansa Aleksander Litto-Strumieński J 2, 19 Magdalena Lipniak-Młyńczak
Życzenia noworoczne str. 31
ANTYMIASTO
POZNAŃ FANTASTYCZNY IV
SOFA patronuje!
W
nieskończonym wszechświecie z pewnością istnieje nieskończona liczba antymiast. My wybraliśmy te, które warto odwiedzić. Czternaście doskonałych opowiadań przeniesie was w przeszłość, przyszłość, światy równoległe, a nawet w zaświaty. Autorzy, posługując się własnym, niepowtarzalnym stylem, przedstawiają swoje wizje Antymiasta, losy jego bohaterów i antybohaterów. Stworzone światy nie są sztuczne. Stanowią kompletne, przemyślane uniwersum, w którym lęk przeplata się z nadzieją, śmiech ze strachem, groza z ironią. Treść każdego z opowiadań dopełniają niesamowite grafiki autorstwa Mariusza Kuli.
Fantastyczną antologię można nabyć tutaj!
wstępniak
W
ierzycie w horoskopy? Lubię grudzień za to, że mam dużo miejsca na przemyślenia, bo aż dwa wstępniaki! Witam Was, drodzy Sofowicze, w numerze specjalnym, tuż przed Nowym Rokiem. Czujecie ten dreszczyk emocji? O zmianach i braniu spraw w swoje ręce już pisałam wcześniej, więc nie będę się powtarzać. Nie będę też rozliczać „SOFY” i fakturować. Mam za to marzenie. Marzenie o spełnieniu. To takie uczucie, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że w tym miejscu i czasie, w tym konkretnym momencie jest Bogiem sytuacji. I gdyby to spełnienie miało trwać zaledwie minutę i kosztować mnie miesiące czy lata ciężkiej pracy, za każdym razem podjęłabym wyzwanie. Naturalnie nie można mieć pewności, czy idzie się dobrą drogą. Czasem trzeba wybrać inny kierunek, a rezygnować jest najtrudniej. Nikomu nie życzę takich wyborów, ale jednak są one potrzebne, by coś zrozumieć. Nostalgia nostalgią, a tu dodatek czeka, mili Państwo! Sedno tkwi w prostocie, a nie przepychu, dlatego prezentujemy Wam cztery opowiadania z sofowego konkursu „Pusta świątynia”, ułożone według kolejności miejsc na podium. Tylko tyle i aż tyle. Nie składam życzeń noworocznych w tym miejscu, gdyż znajdziecie je na kolejnych stronach numeru. Przeczytajcie, co każda z Redaktorek zapragnęła Wam przekazać! Do następnego poczytania, już w 2017 r. No, to chluśniem, bo uśniem! (Nie mogłam się opanować). Anna Wąsikowska
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
SIĘ
W
s i ę
SŁOWA(CH)
w
spis treści
s ł o w a ( c h )
opowiadania • miniatury • proza UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
SOFA dodatek specjalny/2016 (15) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska anna.wasikowska@sofadwumiesiecznik.pl
5
Dziewięć płatków snu – Anna Weiss
11 Ostatnie zlecenie – Marianna Szygoń 17 Szansa – Aleksander Litto-Strumieński 23 J 2, 19 – Magdalena Lipniak-Młyńczak
DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl PROMOCJA/WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl
31 ŻYCZENIA NOWOROCZNE 34 GALERIA AUTORÓW 35 wSPÓŁPRACA
OKŁADKA Grzegorz Ptak OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Karolina Drygała, Emilia Garbień, Przemysław Kijowski, Magda Kwasik, Marta Ługowska, Beata Pytel, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka WSPÓŁPRACA Anna Karowicz, Adam Buszek, Dariusz Zajączkowski, Iwona Niezgoda, Magdalena Zimna, Sylwia Kępa WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków
3
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
4
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Anna Weiss
Dziewięć
płatków snu
B
iały, majestatyczny budynek widoczny był z daleka. Przy bliższej obserwacji ogromne łuki i sfery układały się w koncentryczny wzór kwiatu lotosu, z dziewięcioma strzelistymi płatkami okalającymi dziewięć bliźniaczych bram. Przestrzeń pomiędzy bramami wypełniało tylko światło, padające z okien
na chłodne posadzki. Świątynia była pusta. Nie było w niej wizerunków czy imion, nie było bóstw ani duchów. W świątyni nie było też żadnego boga i w najbliższym czasie żaden nie zamierzał się do niej wprowadzić. Nie była zamieszkana przez nikogo poza Lotosem.
5
opowiadania • miniatury • prozA * Lotos dawno wyzwoliła się z okowów płci. Nie przystawało osobie tak szczególnej operować pojęciami właściwymi tłumom. Była Bezsenną, czy Bezsennym, pośród milionów Śpiących. I choć narosło wystarczająco wiele legend wokół jej rodzaju, nie znaczyło to, że nigdy nie potrzebuje snu. Aż tak łatwo nie było. Lotos jednak nigdy nie śniła, nie była w stanie śnić. Jej stany snu, długie medytacje pomiędzy dziewięcioma bramami, otwierały o wiele więcej bram, otwierały sny kobiet i mężczyzn, pozwalały dotykać wspomnień i zdarzeń, a także zręcznie ranić w sposób praktycznie niewykrywalny i niewytłumaczalny. Ofiary pamiętały o świcie strzępy swoich koszmarów, a Lotos nie mogło mniej obchodzić, jak bardzo próbować będą nie zasypiać. Ich ciało, ich zwierzęca biologia stawały się ich wrogiem, oddając ich za każdym razem, bez zdrad, w wyćwiczone zmysły oprawcy. * Świątynia nie była klatką, nie przy wybornym stylu życia Lotosa. Mimo to zawsze pamiętał, komu zawdzięczał swój obecny status – i nie należał do niewdzięczników. Niemal dziecko, a jednak zręczny pionek, umożliwiał trzymanie w szachu przepychanek i intryg. Spokój mieszkańców Miasta, a także spokój Patrona, który wyciągnął Lotosa z piszczącej biedy, by postawić go w sercu wydarzeń, otoczonego luksusem i szacunkiem, były nieocenionym przyczynkiem do lojalności. Być może lojalności psa, jednak przed swoim wywyższeniem Lotos znaczył niewiele więcej niż uliczny kundel. Od kiedy Patron otoczony był nieprzyjaciółmi, nie było nocy, by Lotos – na życzenie Patrona – nie wchodził w czyjś sen. Morale pikowało w dół, podczas gdy jakże racjonalni przywódcy wciąż utrzymywali, że bogowie, demony, duchy, szeptuni, bezsenni i inne mary nie istnieją, nie są prawdziwe oraz nie należy się ich obawiać. Być może robili to dla uniknięcia paniki, być może był to wyraz szczerych przekonań niepokornych technokratów. W obu wypadkach pozwalało to Lotosowi na sianie zamętu, pozostając przy tym bezkarnym. Otoczony był szacunkiem jako przedziwny doradca, jednak nie widziano w nim nic nadzwyczajnego. Wiedziała jedna osoba, być może dwie. Patron. I Lili. UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
* – Bezsenny – powiedziała cicho Patron. u k ł a d a m y
6
s i ę
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Zasnuta nocą świątynia wydawała się zbyt mała na te dwie osobowości. Lotos skłoniła głowę w geście powitania. Słowa Patron były niewiele głośniejsze od szeptu, jak zawsze w świątyni. Lotos nie łudziła się, że to święte miejsca temperują charaktery, raczej groźba podsłuchu, gdyby ktoś odważył się naruszyć którąś z dziewięciu bram. Więzy wokół Patron zaciskały się. Ginęli ludzie. Zbyt wielu ludzi. Zbyt szybko. Zbyt dokładnie. – Potrzebuję otworzyć świątynię – skonkludowała Patron mocnym tonem. – To znaczy? Wydawało mi się, że jest otwarta. Lotos z nieuświadomionych przyczyn zaczynała nie lubić tej propozycji. Tego rozkazu. – Jest otwarta dla ludzi naszego pokroju, nie dla mieszkańców. Potrzebuję świeżej krwi, świeżych umysłów. Świeżych snów dla ciebie, Bezsenny. To, co jest teraz, nie wystarcza. Lotos skłoniła się. Głównie dlatego, że mimowolny skurcz zacisnął jej usta, choć pamiętała dobrze, że wspólni wrogowie tworzą najlepszych przyjaciół. Gdy podniosła głowę, w jej oczach nie było już ziarenek chłodu, a te, które pozostały, były doskonale ukryte. – Jak każesz, Patronie – odpowiedziała. Nie żeby miała większy wybór. O istotach pokroju Patron również krążyły legendy, zaś Lotos, jak każda osoba z tłumu, szczerze nie wiedziała, co jest prawdą, a co nie. * Rozmowa z Patronem zaciążyła na Lotosie w sposób nieunikniony. Desakracja jego miejsca, jego świątyni, profanacja i świętokradztwo – to wszystko, o czym mógł myśleć. Nie chodziło tylko o biedaków, nie. Nie przyznałby się nikomu, lecz krąg śmierci zacieśniający się wokół Patrona mógł niedługo dotknąć także jego. Świadomość śmiertelności, świadomość możliwej śmierci była dla niego czymś nowym, czymś niezbadanym i wysoce odrzucającym. Śmiertelność nie przystawała Bezsennemu. Śmiertelność nie powinna dotykać Bezsennych. A jednak była tu, kalając święte miejsce, jakby co najmniej przelano krew pod samą kopułą. Patron nie wydał rozkazu. Nie poprosił o wiele, choć wiedział dobrze, jak bardzo Lotos nie może odmówić. Patron nie naciskał. A jednak Lotos wyraźnie miał w sobie rozkaz, jasny i konkretny: „Rozwiąż tę zagadkę, rozbij ten zaklęty krąg. Nie należysz do nieśmiertelnych.
Jeśli nie usłuchasz, zginiesz”. Patron nigdy nie powiedział tych słów. Nigdy otwarcie nie zagroził mu śmiercią. Lotos usłuchałby każdego rozkazu, według swej woli i przeciwko niej, jednak ten rozkaz nigdy nie wybrzmiał. A jednak był tutaj, blady i spocony, odbijający się w lustrze wraz z bladą i spoconą twarzą Lotosa, który wpatrywał się w swoje istnienie, w swoje życie, jakby próbując zapamiętać, jak wyglądał przed śmiercią. * Lili. Lili. Gorączkowe poszukiwanie nie było czymś odpowiednim dla Lotos. Doświadczała ona raczej nocy uciechy z artystami, słuchała poezji i muzyki, upijała się w takt cudzych oddechów. Również teraz, gdy szukała Lili na ulicach Miasta, pośpiech zakryty był dostojeństwem kroków i bogactwem stroju. Lili próbowała swoich sił jako żebraczka, ponieważ nigdy nie przekonała się do zawodu prostytutki. Zadowalały ją drobne podarki od Lotos, która pozbywała się czasem nadmiaru swojego przepychu, zwłaszcza nadmiaru dawno już zastąpionego nowym, świeżym nadmiarem. Lili nie była głupia. Miała również bujną wyobraźnię, żywioną setkami tysięcy kolorów, opowieści, legend i wyimaginowanych stworzeń, miejsce wiecznej zmiany, w którym Bezsenna mogła uczyć się kontroli nad swoją władzą, nowego dotyku, smaku, węchu, słuchać najdrobniejszych szelestów i czytać drobne znaki wyżłobione w skałach, przeglądać się w kropli wody. Czasami mogła też zadawać ból czy zasiewać myśli, które w Lili nigdy by nie powstały. Lili nie widziała nic odrzucającego w przedziwnej perwersji swojej jedynej klientki. Dziwne sny i zawiłe myśli zwalała na odurzające skutki wpółnarkotycznych oparów, których pełne było otoczenie Lotos. Ciężkie piżmo, ambra, kadzidło, róża. Być może haszysz. Być może opium. * – Nie można cię niemal znaleźć – powiedział Lotos z minimalnym cieniem uśmiechu. Zamiast drobnych monet do małego kubeczka żebraczki potoczyły się perły, duże i ciężkie, z rozerwanego pochopnie naszyjnika. Lili podniosła oczy, wiedząc, że dzień się do niej uśmiechnął w osobie przechodzącego Lotosa. Co dziwne, w jej brązowych oczach był już jakiś uśmiech, który
nie umknął uwadze Bezsennego. – Idziemy? – spytał Lotos niewinnie. – Do mnie czy do ciebie? – odparła dziewczyna, szczerząc zęby. Tak naprawdę nie było żadnej opcji, aby pójść do niej, gdyż nigdy nie wpuściłaby kogoś takiego jak Lotos do swojej zabiedzonej kliteczki. Wstyd. Wstyd. Nawet sama myśl o majestatycznym, niezwykłym Lotosie w tamtym miejscu napawała ją zażenowaniem. Nie miała nic przeciwko spaniu na miękkim, bogatym łóżku, jakiego w życiu nie myślała, że dotknie, przypadkowemu wdychaniu słodkich, narkotycznych perfum i otrzymywaniu wynagrodzenia, za które powinna robić dużo gorsze rzeczy. Lotos nigdy nawet jej nie rozebrał. „Chcę tylko patrzeć, jak śpisz” – powiedział kiedyś, gdy rozważała jeszcze inną ścieżkę kariery, i z tego, co wiedziała, nic gorszego się nie działo. Przez wszystkie te lata. – Tym razem do mnie – odpowiedział Lotos, jak gdyby były jakieś inne, bardziej zróżnicowane razy. Mały pokoik pod samą kopułą wkrótce napełnił się oparami. * Oddech Lili był spokojny i miarowy. Lotos przysiadła obok dziewczyny, opierając się swobodnie o jej ciało. Przymknęła oczy, wsłuchując się w rytm. Sny Lili były cudownie żywe, pełne miejsc realnych i nierealnych, w których Lotos mogła odkrywać coraz to nowe rejony. Najgorsze, co mogło się tu przytrafić, to wyśnieni kieszonkowcy na wyśnionych uliczkach – ale nawet oni omijali Lotos dużym łukiem, jakby świadomi niecodziennego gościa. Z rytmem wdechów i wydechów Lotos rozwijała sen, z dziecinną niecierpliwością żądając napływu wrażeń, dźwięków i kolorów. Nie było jednak żadnej uliczki, żadnego pałacu o kryształowych fontannach, nie było fioletowych drzew i rajskich ptaków o ognistych ogonach. Było łóżko. Nie byle jakie zresztą, to samo, na którym Lili śniła właśnie swoje wyobrażenia. Serce Lotos zabiło przez chwilę mocniej, oczekując, że być może Lili rozwinęła jakieś uczucia po wszystkich tych sesjach – nie żeby jej zależało, ale jednak byłby to nieoceniony komplement. Sen był gęsty od opium i po raz pierwszy Lotos poczuła, że balansuje blisko na granicy delirium. Malowany grubymi, oleistymi pociągnięciami pędzla pokój składał się z plam kolorów i świateł. Pulsował, a w nim pulsowało ciało Lili. Miękkie, krągłe, złote. I już, gdy Lotos miała po nie sięgnąć, sięgnął po nie ktoś in-
7
opowiadania • miniatury • prozA ny. Miękki, krągły, złoty. Zdrada. Zdrada. W jej własnym łóżku. W czasie, który obsypała ciężkimi perłami. Zdrada w przyćmionym świetle świątyni. Gniew Lotos pulsował w rytmie dwóch złotych, błyszczących ciał, pogrążonych w świetlistym pyle słodkich zapachów. Migdałowe, gorzkie, oskarżały chwile, które Lotos chciała zawłaszczyć, nad którymi chciała panować, które były jej należne. Lili była jej należna, była jej własnością. Lotos czuła gniew. Tylko gniew. * Lili przeciągnęła się leniwie, mrużąc oczy. – Jak było? – spytała, oczekując na zasłużone komplementy. Lotosa nie było przy niej. Lotos stał odwrócony tyłem, kontemplując któreś ze swoich rozlicznych dzieł sztuki. Przez moment chciała podejść do niego, stanąć obok ruchem, który odpowiadałby wspólnie spędzonej nocy. Jednak gdy się odwrócił, coś wewnątrz kazało jej zostać bez ruchu. Lotos uśmiechnął się, zakładając ręce za plecy. Myśli Lotosa zajmował właśnie zakres jego umiejętności, kontemplacja nie tyle dzieła sztuki, ile gniewu, który dało się prząść jak cienką jedwabną nić, rafinować go i klarować jak wino, szlifować jak kryształ. Lotos wciąż nie wiedział, kto poluje na zaufanych Patrona, ale zajmowała go myśl, czy gdy odnajdzie już mordercę, mógłby go zamordować przez sen. Jeśli mógłby – to jak? Czy mógłby wywołać nagły atak serca? Nagłą chęć samobójstwa? Koszmary tak potworne, że złamałyby i zmieliły kogoś zdolnego zabijać? – Przepraszam… – powiedziała Lili, próbując instynktownie się bronić. – Czy wszystko w porządku? – spytał Lotos ze swoim najsłodszym uśmiechem. – Twoje serce biło niespodzianie mocno, mruczałaś przez sen jak nigdy. Mam nadzieję, że nie śnił ci się żaden koszmar. Nawet twoja skóra wydaje się zaróżowiona… Lili roześmiała się z ulgą. – Nie, wszystko w porządku. – Tak więc? – Lotos nalegał, niezmiernie ciekaw, co też mu Lili odpowie. – Wszystko w porządku – uśmiechnęła się Lili. Jej ciemne oczy wciąż migotały wspomnieniami ostatniego snu. – Po prostu… zakochałam się. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
8
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
*
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Noc była duszna i gorąca. Lotos przemierzała ulice miasta szybkim krokiem, jakby uciekając przed niewidzialnym mordercą. Biedota wylegała na ulice, mężczyźni wołali coś do siebie. Jeden z nich grzebał za budynkiem w poszukiwaniu jedzenia czy czegoś na sprzedaż lub wymianę. Jego rysy przez moment wydały się znajome, przez moment dość długi, by Lotos odwróciła szybko twarz i przyspieszyła kroku. Nie należała już do tych ludzi. Nosiła swoją dumę jak tarczę i choć wracała czasem do pojedynczych wspomnień, w swoich myślach zdołała już zastąpić realność nowymi wspomnieniami. Zbliżając się do rezydencji Patrona, łapała strzępy snów, pragnienia, ambicje, emocje. Kochanki śniące o pieniądzach, mężczyzn nieznużonych brutalnością, osaczonych, dla których każdy oddech był zwycięstwem. Czy był tu ktoś zdolny zabić? Ktoś zdolny zacieśniać krąg, pozbawiać Patrona nie tylko pionów, ale i figur? Lotos tasowała ludzi jak karty, przesuwała ich umysły jak klisze. Być może nie spał lub nie było go tutaj. Bezsenna poszerzyła krąg o kolejną warstwę ulic. Seks. Pieniądze. Głód. Głód. Głód. Chciwość. Obawa. Seks. Głód. Spokój. Niewinność. Głód. Seks. Lotos zatrzymała się. Stała pod jednym z drobnych
sklepików, pachnących kurzem i starym drewnem. Był tu tylko jeden sen. Złote ciała. Miękkie ciała. Migdałowy gorzki smak. Nie było tu mordercy, nie. I choć za moment miała ruszyć w dalszy obchód, wiedziała już, że wróci tu w południe. Ruch będzie najmniejszy w upalnym słońcu, a przecież nawet i mordercy mogą odpoczywać w czasie zasłużonej sjesty. * Mosiężny dzwoneczek oznajmił czyjeś nadejście. Młody mężczyzna wystawił głowę zza zasłonki, by ujrzeć niewysoką postać w bogatym stroju, rozglądającą się w jego sklepie. – W czymś mogę…? – zaczął, jednak nie wiedzieć czemu spojrzenie klienta uciszyło go w jednym momencie. „Niektórzy ludzie”. – Wzdrygnął się, jednak pozwolił sobie na profesjonalny uśmiech. – Księgarnia. Nieźle – skomentował Lotos, patrząc wprost na sprzedawcę. – Poszukuję dzieł na temat snu. Książek, traktatów, senników. Potrzebuję odebrać je dziś wieczorem. Na dobranoc. – Nie wiem, czy tak szybko uda mi się coś… – Płacę dobrze. Sprzedawca popatrzył na niego uważnie. – Klient Lili, czyż nie? Mówiła mi o tobie. Lotos nie odpowiedział, ale też nie opuścił spojrzenia. – Kto inny o takim statusie nagle pojawiłby się w tej szemranej dzielnicy… Jeżeli chodzi o Lili… – Chodzi o książki – uciął Lotos. – Ale… jeśli mogę zobaczyć, jak śpisz, nie omieszkam skorzystać z tej sposobności. „A skorzystam, czy tego chcesz czy nie” – skończył w myślach. – Umm… Jeśli chcesz zobaczyć, jak my… um… To nie wchodzi w grę… „Słaby” – pomyślał Lotos. – Nie. Chodzi o twój sen. Płacę dobrze, nie mniej niż Lili. Sprzedawca wydawał się zmieszany. – Nie udawaj, że ktoś kupuje te woluminy, kurz zalega na szerokość palca – rzucił Lotos. – Przyjdę wieczorem. Miej dla mnie książki. * Sjesta była leniwa i spokojna dla wszystkich oprócz Lotos, nerwowej, niezdolnej do znalezienia choćby strzępu snu kogoś powiązanego z Patronem, choćby
odbicia psychiki kogoś odpowiedniego na mordercę. Bezsenna wróciła do świątyni, której jasne święte bramy wypełniały się stopniowo biedakami i żebrakami. Wlewali się na jasne, czyste posadzki jak parodia przedziwnego światła z ogromnych okien osadzonych w płatkach. Cuchnęli. * „Król żebraków” – zaklął Lotos w myślach. Podłoga świętego miejsca obłożona była dywanem z biedoty – poszarpaną kolorową mozaiką szmat i ciał. I much. Ktoś kwilił, ktoś szeptał, ktoś jęczał przez sen. Nie było złudzeń, że ktoś tu medytuje – świątynia zmieniła się w komunalną sypialnię. Liczba snów na metr kwadratowy była przytłaczająca, treść i charakter wołań przyprawiały Lotosa o mdłości. A jednak plan Patrona działał niezawodnie – wieści ze wszystkich części miasta, wspomnienia, ostrzeżenia, niecodzienności, dziwne postaci – wszystko to spływało wraz z biedakami do świątyni, a wraz z biedakami spływały też ich sny, nasączone tym, co widzieli za dnia. Godziny chłodnej medytacji stały się godzinami uporczywej pracy, podczas których Lotos nie tylko sortował, ale też łączył kolejne wspomnienia wypaczone realiami snów, tworząc przestrzenną, wielowymiarową siatkę powiązań i wydarzeń minionego dnia. Tym razem niemal z ulgą wymknął się do zapuszczonych dzielnic, odkrywając z obrzydzeniem, że mimo infestacji świątyni jakoś wcale nie są one mniej zaludnione czy mniej głośne. Do księgarni wszedł mocnym krokiem, pozwalając, by dzwoneczek wybrzmiał głucho od uderzenia, przecinając stagnację nocy. – Moje książki? – spytał bez niepotrzebnych wstępów. Sprzedawca wychylił się zza półek. – Są gotowe. – Świetnie. A sen? Sprzedawca spojrzał na niego uważnie, jakby żałując tego, co zaraz miał powiedzieć. – Również. * Lotos podążyła wąskimi schodkami na górę do małego pokoiku nad sklepem. Nie miała się czego obawiać. Sprzedawca – być może nie był słaby. Być może był wrażliwy. Zabawny. Miły. Z pewnością obawiał się jej bardziej niż ona jego. Być może nie bez powodu. Pokoik był drewniany, podobnie jak lóżko, krzesło, stół.
9
opowiadania • miniatury • prozA – Usiądę – poinformowała Lotos. – Nie przeszkadzaj sobie. Sprzedawca spróbował uśmiechnąć się półgębkiem, ale nie bardzo mu to wyszło. Było już za późno, żeby się wycofać, ale chyba zaczynał żałować. Mógł jeszcze powiedzieć „nie”, ale coś nie dopuszczało takiej możliwości. Rozebrał się do bielizny i ostrożnie ułożył na łóżku. Lotos znała to ciało. Złote. Krągłe. Migdałowe. Gorzkie. * Sen, o dziwo, nie zawierał w sobie Lili. Sprzedawca śnił mały pokoik, schody, drzwi. Okoliczne uliczki. Drzwi i mosiężny dzwoneczek. Książki. Schody. Pokoik. Dopiero po chwili Lotos zorientował się, co było nie tak. Widział wszystko ze swojej perspektywy, swoimi oczami – i w swoim ciele. Zatrzymał się i wizja również się zatrzymała. A więc wciąż miał kontrolę nad snem, choć, o dziwo – był to jego sen lub on sam był śniony. Przez moment patrzył na sprzedawcę, śpiącego na drewnianym łóżku równie realnie, jak miało to miejsce w księgarence. Detale pokoju zmieniły się, tworząc mieszankę drewnianego wystroju i dusznego, słodkiego powietrza, ciężkiego od perfum i kadzideł, którego sprzedawca nie mógł przecież znać. Lotos przypatrzył się figurom do gry stojącym na jego własnym stoliku i ze zdumieniem odkrył, że posiadają wyżłobione w drewnie ludzkie rysy. Patron. Lili. Lotos. Przeróżne znane mu osobistości. Sprzedawca. Niektóre z twarzy rozpoznawał dopiero przy bliższym przyjrzeniu się, jakby wykonał je marny artysta. Jedna z figur przesunęła się. Potem inna. Pion spadł z planszy i wraz z nim na posadzkę polała się krew. Lotos wybiegł z pokoju, w dół i ze świątyni. Nagle poczuł w sobie ból. Sztylet. * Sprzedawca kaszlnął i obudził się. Lotos otworzyła oczy. Ból w boku był wciąż niemal realny w jej ciele. – Już? – spytał sennie. – Nie. – Już… – Nalegam – szepnęła Lotos, odpalając miękki, odurzający narkotyk i słodkie kadzidło dla zabicia zapachu. UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
* Księgarz skulił się na łóżku. Raz jeszcze Lotos przesunął wzrokiem po pokoju i zaczął dostrzegać drobne nieścisłości i rozmycia. A więc to już sen. Podszedł do łóżka u k ł a d a m y
10
s i ę
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
mężczyzny. Złoty chłopiec był wciąż skulony, lecz po chwili otworzył oczy, patrząc wprost na Lotosa. – Życzysz mi śmierci? – spytał wprost Bezsenny. – Czy może chciałeś wyrzucić mnie ze snu? Mężczyzna gorączkowo pokręcił głową, naciągając wytarty koc po samą szyję. Lotos ocenił reakcję jako szczerą. – Więc? – Czasem… czasem śnię to, co dopiero się wydarzy… Nie życzę nikomu źle... Ach tak. Lotos był gotów zareagować sceptycyzmem, jednak jego własne umiejętności rozszerzały znacznie horyzonty myśli. – Prorok…? Mężczyzna nie potwierdził ani nie zaprzeczył, ignorując zupełnie nieprzystająco wysoki tytuł. Jeśli dało się go użyć, należało go użyć. Jeśli nie… Okno zamknęło się, zostawiając wąską smugę księżycowego światła. Postać Lotosa osnuła się cieniem, wręcz nienaturalnie głębokim. Z końców jego palców wysunęły się czarne, metaliczne szpony, błyszczące jak chityna. Czemu nie. Lotos poczuł próby przebudzenia, ale zbyt dobrze znał swój fach. Sen zachwiał się, ale się nie rozpadł. – Widzisz, potrzebuję pomocy w pewnej drobnej sprawie. Nie zamierzam ginąć od sztyletu w bok. Nie zamierzam również pozwolić na kilka innych śmierci, których, mam nadzieję, twoje sny nie są przyczyną… – zawiesił głos. Koc, który nerwowo trzymał sprzedawca, zmienił się w całun, by po chwili stać się kilkoma smugami ciemnego dymu. – Rozumiem, że zamierzasz udowodnić swoją niewinność poprzez pomoc w rozwikłaniu tej sprawy. Nie ukrywam, że niezależnie od zgody planuję użyć twoich snów, by ocalić te parę żyć… Przejawy niesubordynacji będą karane w odpowiedni sposób… Szpony lśniły ostrzegawczo. Dym wspiął się po złotej piersi. Lotos pozwolił, by sen urwał się nagle jak napięta struna. – Wierzę, że się rozumiemy – skomentował, znów w swojej ludzkiej, realnej formie. – Tak jest – odezwał się głos spod koca. Lotos wstał. – Dziękuję za książki, proroku – rzucił. – Słodkich snów.
Marianna Szygoń
Ostatnie zlecenie Ś
wiat powoli, lecz nieubłaganie tracił barwy. Blakł jak stare fotografie, odkąd odeszli z niego ludzie. Wyglądało na to, że zmartwychwstając, unieśli ze sobą odcienie i kontrasty, a pozostawili narastającą z dnia na dzień monotonię, choć przecież nie zabrali z Ziemi ani drobiny piasku, ani choćby atomu. Chociaż ci, którym przyszło bytować w postparuzyjnej rzeczywistości, nie mieli wzroku, to jednak czuli, jak energia przypisana do ich odwiecznych siedlisk blednie i się rozmywa. Jakby naprawdę tylko miliardy ludzkich oczu każdego dnia zmuszały świat do trwania. Zamieszkiwała skaliste pustkowie, naznaczone skarlałymi pozostałościami zwietrzałych wielotysięczników, poprzecinane bliznami po dawno stopniałych lodow-
cach i głębokimi niegdyś kanionami, przez tysiąclecia spłycanymi przez tony aluwiów. Nie zwykła opuszczać jaskiń, w których eony wcześniej znalazła i azyl, i dom. Samezuelowi pozwoliła poznać swe imię: Onoskelis. Nefilim wiedział tylko, że nie stworzył jej Bóg ani nie zrodziła kobieta, ale pewnej nocy po prostu wyłoniła się z mroku. Wezwała go, wabiąc energią tak silną, jakby nie uszczupliło jej powtórne odrzucenie przez istotę, którą ludzkość nazywała Opatrznością. Pozwoliła mu ogrzać się i nabrać mocy po wyczerpującej podróży i wielu dniach głodu. Siły, zyskiwane niegdyś dzięki obcowaniu z ludźmi, wracały. Wiedział, że nie przygarnęła go bezinteresownie, ale nie nalegał, by przedwcześnie wyjawiła, czego żąda. Tak potężny zadatek witalności sugerował jednak, że zadanie będzie trudne.
11
opowiadania • miniatury • prozA Gdy wreszcie poznał zlecenie Onoskelis, miał ochotę uśmiechnąć się z politowaniem, choć nie miał już ust. Mało brakowało, by zrezygnował, mimo że zwykle podejmował się najtrudniejszych wyzwań: miał bowiem odnaleźć człowieka, który lata temu zawitał do jej samotni, wzbudzając w Onoskelis namiętność przyćmiewającą żądzę mordu. Chociaż niewdzięcznik, uśpiwszy czujność kochanki, umknął w doliny, odmawiając zaprzedania duszy, nie zapomniała jego aury. Nigdy nie przestała tęsknić za dotykiem tego człowieka, doświadczanym w najbardziej intymny ze sposobów – w chwilach, gdy przybierała ludzką postać. – Pominiętych została zaledwie garstka – wyraził wątpliwość Samezuel. – Marna nadzieja, że jest wśród nich ten, którego pożądasz. – Wyczuwam go – przyznała. – Ta aura słabnie, ale wiem, że nie odszedł. Znajdź i sprowadź tego człowieka do mnie, zanim całkiem opadnie z sił. – To nie będzie łatwe ani bezpieczne – przekazał. – Sprawujący pieczę strzegą żywych jak oka w głowie, a to, co od ciebie dostałem, nie starczy na długo. To zaledwie muśnięcie mocy, zbyt wątłe, by stawać do otwartej walki z możnymi. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. – Nie pożałujesz, nefilimie – obiecała. – Szczodrze się odpłacę za wykonane zlecenie. Udał, że wciąż się waha. Onoskelis sięgnęła po rezerwy sił: zabłysła mocą, mamiąc Samezuela obietnicą transferu energii z niewyczerpanego zdroju. Znał to; w gabinecie detektywa, którego niegdyś nękał, widywał piękne kobiety prężące się jak kotki, między wierszami dopisujące siebie do zapłaty za dobrze wykonane zadanie. Ritę zapamiętał lepiej niż inne: uwodziła tamtego Irlandczyka w równym stopniu osobowością i ciałem; szkoda, że oboje spotkał tak tragiczny koniec. Niespodziewanie nefilima ogarnęła tęsknota za brudnym, brutalnym, a jednak na swój sposób uporządkowanym światem. Przyjął zlecenie Onoskelis. *** – Za kim węszysz tym razem, nefilimie? Pytanie przypłynęło z kłębowiska poślednich duchów, niczym ćmy krążących wokół ruin dawnego miasta, gdzie wyschłe na wiór pozostałości ludzkiego truchła wciąż emanowały resztkową aurą. Nie bez trudu odnalazł ten byt, widmo niegodne UKŁADAMY
u k ł a d a m y
12
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
posiadania imienia: mimo egoizmu i złośliwości nie raz służyło mu informacjami i było tak pomocne, jak tylko może być pospolita szumowina. Oczywiście nie pomagało bezinteresownie, a niekiedy wiadomości trzeba było z niego wydobywać siłą, ale warto mieć własnych konfidentów. Tego nauczył Samezuela detektyw, którego niegdyś nękał. – Szukam człowieka. – Nefilim wyłuskał przebiegły byt z plątaniny innych i przywołał do siebie, wiedząc, że z mocą otrzymaną od Onoskelis wyda się potężniejszy, niż jest naprawdę. Bezimienny duch bez żalu porzucił krążących towarzyszy. – Wszystkich już zabrano – nadał odpowiedź, usiłując uszczknąć energii Samezuela. – Trudzisz się nadaremnie. – Nie zwiedziesz mnie. – Samezuel trzymał moc w ryzach, nie udzielając widmu choćby odrobiny. – Wciąż tu są. Muszę wiedzieć gdzie. Mimo blokady pośledni byt wciąż ponawiał próby. – Gdybym znał miejsce ich ukrycia, nie krążyłbym nad tym ścierwem jak najlichszy żebrak – przekazał, szukając słabego punktu, w którym mógłby niepostrzeżenie rozpocząć transfer. – Choćbyś je znał, możni i tak nie pozwoliliby skorzystać takiej łajzie jak ty. – Znalazłbym dojście – padła chełpliwa odpowiedź. – Znajdź je dla mnie. – Samezuel niby przypadkiem pozwolił, by widmo przyjęło śladową cząstkę jego mocy. – Skoro potrafisz. Zachęcone zastrzykiem energii, zaczęło wirować jeszcze zapamiętalej. – Co dostanę w zamian? – wysłało pytanie. Nefilim w odpowiedzi ponownie rozszczelnił blokadę: bezimienny byt przechwycił dar aż nadto skwapliwie, nie roniąc ani kwantu. – Powęszę – obiecał, zanim zniknął w kłębowisku duchów. Samezuel zastygł, z dystansu doświadczając ich zmagań niczym wytrawny wywiadowca. Doceniał wszystko, czego nieświadomie nauczył go Irlandczyk, choć od czasów, w których żył, minęły całe stulecia. Robota śledczych nie zmieniła się wiele na przestrzeni wieków: świat, mimo pozornych zmian, wciąż pozostawał taki sam. Nawet na krawędzi nieistnienia rządziły nim te same mechanizmy.
*** Cynk od widma przyszedł w porę. Potężny podziemny kompleks, w którym niedobitki ludzi szukały schronienia przed zagładą, wydawał się oczywistym miejscem: wielu mogło nie zauważyć nawet, że nastał kres. Dobrze ukryty, najwidoczniej nawet przed boskim okiem, bunkier niełatwo było znaleźć, ale intuicja i tym razem nie zawiodła Samezuela. Ludzkie aury wyczuwał słabo, sprawiały wrażenie niewiele intensywniejszych niż szczątkowe emanacje zwłok, ale brał to na karb zabezpieczeń kompleksu, który nigdy nie poddał się bezcielesnym wrogom. Okolica wyglądała na wypaloną do cna. Usiana głębokimi lejami po bombach z egzotycznej materii przypominała krajobraz księżycowy. Samezuel, krążąc nad pobojowiskiem, poszukiwał w słabych aurach przekazanej mu przez Onoskelis sygnatury zaginionego osobnika. Nie rozpoznawał jej, ale nie to budziło coraz większy niepokój nefilima: raczej fakt, że nie wyczuwał energii ani trzymających pieczę strażników, ani wzbudzających postrach możnych, ani nawet szmatławych, żebraczych duchów. Teren i powietrze nad nim wydawały się tak puste, jakby na całej Ziemi nie pozostał żaden upadły byt. Ich nieobecność oznaczała, że Samezuel podążał fałszywym tropem. Zanim jednak wezbrał w nim gniew na bezimiennego ducha, który wywiódł go w pole, wokoło nagle zaroiło się od widm: osaczyły nefilima, wirując jak opętane. Wciąż nowe, zdawały się przybywać znikąd, zamykając Samezuela niczym w klatce. Na próżno ciskał się to w górę, to w dół, szukając luki; każdy prześwit kończył się ślepo. Wreszcie, opadłszy z sił, przestał walczyć i skupił się na rozpoznaniu dokuczliwych wrogów, by szukając znajomych sygnatur, zrozumieć, jakiemu panu służą. Przeraziła go ich jednorodność. Pojął, z czym ma do czynienia: otaczały go nie autonomiczne byty, lecz zwielokrotnione emanacje jednej, potężnej istoty. Fantomy trzymającego pieczę. *** – Szukasz ludzi, nefilimie? Dla kogo? Kolejne pytania Malfasa spadały na osłabionego walką Samezuela niczym bolesne razy. Każde odbierało mu energię; mimo to usiłował zwieść możnego wymijającymi odpowiedziami. – Dla siebie – przekazał. – Cierpię na niedostatek mocy. Jak każdy z was.
– Nie jesteś jednym z nas. Jako półczłowiek masz ją w standardzie. – Miałem do czasu, gdy potop odebrał mi ciało. Teraz głoduję jak wy. Samezuel, niby mimochodem, ale z satysfakcją, podkreślał niemoc możnych, zdając sobie sprawę, że balansuje na cienkiej linie, jednak nie zdołał wyprowadzić Malfasa z równowagi. Przetrzymywano go na ciemnym, cichym placu, gdzieś na terenie fabryki-molocha, między plątaniną szyn powyginanych przez żar a zastygłymi kałużami płynnego niegdyś szkła i metalu, gdzie tylko figury zamarłe w stopionej masie, z rękami wzniesionymi ku niebu, przypominały o dawnej obecności ludzi. Tutaj żadna szczątkowa emanacja nie przydawała nefilimowi sił. Trzymający pieczę i jego fantomy krążyli dyskretnie w oddali, ale moc możnego wystarczyła, by powstrzymać więźnia przed ucieczką. – Nie jesteś – powtórzył Malfas. – Ale idę o zakład, że masz zdobyć żywego dla jednego z nas. Kto cię wynajął? – Nikt – przekazał Samezuel. Możny nie uwierzył; bez skrupułów przejął następną porcję jego energii. Nefilim nie po raz pierwszy błogosławił swą bezcielesność, bogatszy o doświadczenia detektywa, którego niegdyś nękał. Irlandczyk znalazł się w podobnej matni, wystawiony przez zdradzieckiego informatora, słuchającego podszeptów Samezuela, ale przypadły mu w udziale o wiele większe cierpienia. Półczłowiek przez tysiąclecia zdążył już zapomnieć, czym jest ból bitego ludzkiego ciała. Nie przestał jednak doświadczać strachu ani cierpienia. I tak jak tamten śmiertelnik nie wydał zleceniodawczyni. I podobnie jak tamtemu człowiekowi oprawcy pozwolili bezsilnemu więźniowi odejść, ale tylko pozornie puścili go wolno: nie wyczuwał tego, ale wiedział, że trzymający pieczę podąży za nim, tak jak złoczyńcy poszli śladem detektywa, wyrzuconego z rozpędzonego samochodu na mokrą od deszczu ulicę wielkiego miasta. Gdy nękany głupiec zaprowadził ich wprost do Rity, nefilim zatriumfował, sam bowiem popychał go w jej ramiona, lecz ta intryga nie przyniosła mu spodziewanej satysfakcji, lecz rozczarowanie i żal, że nie zdoła nauczyć się niczego więcej. Że nie pozna rozwiązania zagadki… Zbyt łatwo poszło, to nie było wyzwanie, myślał wtedy, krążąc nad ciałami zabitych kochanków. Do tej pory
13
opowiadania • miniatury • prozA pamiętał terkotanie Tommy guna, wypluwającego serię za serią. Drugi raz nie popełnił tego samego błędu: następne ofiary doprowadzał do ostateczności, by w decydującej chwili wyrwać z łap śmierci i pozwolić im rozwiązać sprawę. Od tamtego momentu zawsze byli to detektywi. I zawsze kończyli źle, lecz nigdy nie pozostawiali niezamkniętych spraw. Teraz, wyczerpany i na granicy zanikania, rozmyślał, co dalej. Potrzebował energii, ale szaleństwem byłby powrót do Onoskelis, choć na pewno pomogłaby mu odzyskać siły. Nie, będzie musiał poradzić sobie sam, przemocą odbierając energię żebraczym widmom. Robił już tak nieraz, zdając sobie sprawę, że nikt się o nie nie upomni. Zacznie od zdradzieckiego konfidenta; a gdy już odzyska moc, sam ze zwierzyny zmieni się w myśliwego. Wiedział już, któremu z możnych deptać po piętach, by dotrzeć do żywych. *** Do samotnej świątyni na wzgórzu droga wiodła przez zaorany dawno ugór. Ciężkie niebo prawie dotykało jej wieży, ledwo widoczne już bruzdy w glebie prowadziły wprost do sczerniałych ze starości drzwi. Samezuel długo obserwował kościół z oddali, skrzętnie zapamiętując przybywających tu raz po raz dostojników. Trzymający pieczę skwapliwie strzegli tego miejsca i przeganiali każdego z niższych duchów, trafiających w pobliże. Nefilim miał aż nadto czasu, by obmyślić plan, dzięki któremu zamierzał dostać się do środka. Detektyw, którego niegdyś nękał, w takiej sytuacji albo udawał kogoś wtajemniczonego i odważnie parł do przodu, licząc, że bezczelnością zwiedzie strażników, albo też płacił ulicznikom, by odwrócili ich uwagę. Teraz obie te opcje nie wchodziły w grę. Pozostawała trzecia, której przez tysiąclecia nawet nie brał na poważnie, bo dla niego oznaczała niechybną śmierć. Możni i trzymający pieczę potrafili przybrać ludzką postać bez szwanku: łatwiej regenerowali energię zużywaną przy tej okazji, natomiast moce potrzebne do dokonania przemiany przekraczały możliwości nefilimów. Samezuel czuł, że nadchodzi czas, by poprosić o pomoc Onoskelis, ale pomny losu Irlandczyka i Rity odwlekał ten moment, rozważając, czyje podszepty skłaniają go ku temu rozwiązaniu. Po raz pierwszy w swym długim istnieniu nabrał podejrzeń, że nieświadomie wypełnia czyjąś wolę, lecz nie zamierzał cofnąć się z raz obranej drogi. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
14
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Nie mógł tego zrobić. Nie chciał. Ziemia osypywała się ze skib na czarne, błyszczące buty. Pył wzbudzany przy każdym kroku osiadał na nogawkach szerokich spodni i na połach znoszonego płaszcza. Spod kapelusza na oczy ściekał pot; Samezuel zapomniał już, jak ciężko być człowiekiem. Raz po raz potykał się o wystające korzenie. Kołnierzyk pił w szyję, więc poluzował go, prawie wyrywając guzik. Przed drzwiami kościoła ściągnął nakrycie głowy i szeroką dłonią otarł mokre czoło. Nie wyczuwał zainteresowania ze strony trzymających pieczę: najwyraźniej samotny człowiek z wysiłkiem pokonujący wzgórze umknął
ich uwadze. Onoskelis użyczyła mu energii, nie zadając zbędnych pytań. – Za wszelką cenę – powiedziała. Uspokoił oddech i założył kapelusz, po czym pchnął ciężkie skrzydło drewnianych drzwi. Zaskrzypiały donośnie; pył nawiany z ugoru sprawił, że nie odemknęły się zbyt szeroko. Półmrok w środku nie pozwoliłby odróżnić kamiennych figur od zastygłych w oczekiwaniu żywych, ale Samezuel doskonale wyczuwał ich obecność: kryli się po obu stronach nawy, niewidoczni dla ludzkich oczu wkraczającego do kruchty. Nie budzili strachu nefilima. Śmiało ruszył przed siebie, z początku
szczerze zdziwiony echem, które wzbudzały jego kroki. – Ręce do góry! Podejrzewał, że będą mieli broń. Posłusznie uniósł ramiona, cierpliwie znosząc obszukiwanie przez cuchnącego potem chłopaka. – Nie ma – usłyszał, gdy umorusane dłonie tamtego przestały błądzić po jego kieszeniach. – Papierów też nie ma. Ani chusteczki do nosa. Skurwysyn nie ma nic! – Coś za jeden? Wciąż z rękami w górze, odwrócił się powoli. W szarawym blasku z trudem przenikającym przez wyblakłe witraże zobaczył oblicza żywych: blade, zmizerniałe, ale zdeterminowane. – Szukałem was – odparł wymijająco, zaskoczony głębią swego głosu, i dodał, zwracając się do chudego okularnika, skrytego za plecami ciemnoskórego mężczyzny z pistoletem: – A właściwie ciebie. – Coś za jeden? – powtórzył ostrzej Mulat. – Art O'Reilly. – Samezuel nigdy nie przypuszczał, że w takich okolicznościach da śledczemu drugie życie i postanowił nacieszyć się tą chwilą. – Prywatny detektyw. – Prosto z balu przebierańców – zadrwiła starsza kobieta o rozczochranych włosach. – Nawet wygląda jak Humphrey Bogart. – Bogart nie był ryży. – Brudny chłopak chrząknął, jakby miał zamiar wybuchnąć śmiechem, ale zamiast tego niespodziewanie strącił gościowi kapelusz. – No i gdzie z tą czapką? W kościele jesteś, łajzo! Samezuel bez słowa podniósł nakrycie głowy i starannie otrzepał z pyłu, by ponownie je założyć i starannie poprawić. – Porozmawiajmy na osobności – zaproponował cherlakowi, konstatując, że Onoskelis ma bardzo dziwaczny gust. Widać było, że tamten się waha; wreszcie skinął głową. Ciemnoskóry opuścił pistolet. – Bądź czujny – mruknął, gdy okularnik, utykając, bez słowa czy gestu mijał nefilima. Zakładał, że gość podąży jego śladem w głąb świątyni. – Czego ode mnie chcesz? – rzucił, siadając na stopniach prowadzących do ołtarza i masując bolącą, wyraźnie krótszą i zdeformowaną przez dawne złamanie nogę. – Ja? Niczego. To pewna kobieta pragnie cię ocalić. Wybranek Onoskelis zmarszczył brwi. – Nie znam żadnej kobiety, która mogłaby i chciałaby mnie ocalić, Bogart.
15
opowiadania • miniatury • prozA – O'Reilly – sprostował Samezuel. – Ta cizia sporo zapłaciła, żebym wyciągnął cię z tej dziury. I zapłaci jeszcze więcej, gdy bezpiecznie dotrzemy do jej buduaru, więc nie będę dłużej strzępił języka. – A oni? – Okularnik wskazał na utyskujących towarzyszy. – O nich nie było mowy. – W takim razie wracaj do tej cizi i każ jej się gonić. Zaskoczony Samezuel odetchnął głęboko. Nie przewidział odmowy. Czy człowiek, którego na polecenie Rity miał odnaleźć prawdziwy O'Reilly, też postąpiłby tak głupio? Po raz kolejny pożałował, że nigdy się tego nie dowiedział. Na zewnątrz pociemniało; przez witraże zamiast światła zaczął sączyć się zmrok. Oprócz ciemności nefilim wyczuł w powietrzu coś jeszcze: coś, co sprawiało, że jego ludzkie ciało przeniknął zimny dreszcz. Trzymający pieczę zacieśniali krąg. Zdjął kapelusz i odruchowo spojrzał w sufit. Ze sklepienia, wprawianego w drżenie jakąś nieznaną siłą, opadał pył. Czas porzucić to ciało i uciekać, póki jeszcze można; wrócić do ograbiania duchów i byle jakiej egzystencji, naznaczonej widmem zanikania. Ale myślał o tym z niewytłumaczalną niechęcią. Poniósł porażkę – trudno. I tak dotarł dalej niż Art O'Reilly. Zaraz wpadną tu fantomy strażników; co je jeszcze powstrzymuje? Gdy usłyszał odgłosy walki, zrozumiał. Był teraz człowiekiem i doświadczał wszystkiego jak ludzie: oszczędzono mu widoku rozwartych niebios i światła tłamszącego mrok. Poczuł, jak podłoga drży od detonacji, jak wibracja silników przenika wiekowe mury. Usłyszał strzały i krzyki, drzwi świątyni, potraktowane ładunkiem wybuchowym, stanęły otworem, a powietrze przeszyły rykoszety świateł latarek taktycznych. Zaszokowani ludzie ucichli i skryli się między ławkami, ale komandosi wyłapali ich i popędzili na zewnątrz, ku gotowym do startu śmigłowcom. Samezuel biegł wraz z nimi, upadając na nierównościach, zadowolony, że wraz z pominiętymi umknie trzymającym pieczę. Chwilowo nie obchodziło go, komu zawdzięcza wybawienie, choć wyjaśnienie tej zagadki wydawało się oczywiste. Pył wzbudzany przez pracujące wirniki wypełniał powietrze czarną mgłą, ale nawet gdy maszyny wzniosły się w powietrze, kurzawa za oknami nie osłabła, jakby równie mroczne chmury zstąpiły na ziemię. Nefilim UKŁADAMY
u k ł a d a m y
16
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
skupił więc uwagę na towarzyszach podróży: mimo że akcja zakończyła się sukcesem, żołnierze nie zdjęli hełmów i masek, ignorując ocalonych, lecz siedząca naprzeciw Samezuela kobieta w cywilu uśmiechała się przyjaźnie. Raz i drugi przetarł podrażnione pyłem oczy, by nabrać pewności, że nie śni, ale ani bordowa sukienka ze srebrną broszą, ani żakiet z kołnierzem obszytym futrem, ani kapelusik z piórkiem nie zniknęły. Rita? Zamrugał i przymrużył powieki Arta O'Reilly. Potem wyciągnął jego dłoń, a kobieta uścisnęła ją czule. Wtedy ustało dudnienie silników, zniknęły śmigłowce, komandosi i ocaleni, bordowa suknia i znoszony płaszcz. Pozostały tylko dwa byty, zanurzone w mroku. – Onoskelis – pojął Samezuel. Potwierdziła, przekazując nefilimowi energię, tak jak obiecała. Zrozumiał, od kogo czerpała tyle mocy, ale osobliwy sojusz Opatrzności i istoty o niejasnym pochodzeniu wciąż uznawał za sprzeczny z naturą. – Jesteś z nimi? – przekazał pytanie. – Nie. Tylko czasem proszą mnie o przysługi – wyjaśniła. – A im się nie odmawia. – Pozwoliłaś zabrać tego człowieka… Nie zależało ci na nim – odgadł, łapczywie chłepcąc jej moc. – Tylko skąd miał twój znacznik? – Kiedyś nękałam go w górach… Nic więcej. Szukali dojścia do pominiętych, więc tamto nasze przypadkowe spotkanie zaczęło nagle zakrawać na palec boży, choć ten śmiertelnik zapewne uważa inaczej – zadrwiła i przestała przekazywać energię. – Bywaj, nefilimie. Ciesz się trwaniem, póki jeszcze możesz. Bez żywych nie będzie długie. Ten przekaz zabrzmiał jak groźba, ale to perspektywa samotnego zanikania w świecie pozbawionym ludzi i duchów zdjęła Samezuela lękiem. Zrozumiał, że istota zrodzona z nicości nie potrzebuje ich, by istnieć. – Co teraz zamierzasz? – pośpiesznie wysłał pytanie w obawie, że towarzyszka odejdzie, nie otrzymał jednak odpowiedzi, więc zażądał: – Weź mnie ze sobą! Onoskelis milczała, zataczając coraz większe kręgi. Zapewne rozważała, czy samotne bytowanie w nicości jest tym, czego naprawdę chce. Wreszcie podjęła decyzję. – Pójdź ze mną – przekazała.
Aleksander Litto-Strumieński
J
est cicho, tak bardzo cicho. Wszechobecna mgła obcina zdrętwiałe palce, uporczywie, choć daremnie szukające drogi, jakiejkolwiek drogi. Nie ma dnia, nie ma nocy, nie ma czasu ani przestrzeni, tylko posiniała biel zastępująca świat, twój świat. Lecz idziesz, musisz iść, masz zadanie do wykonania; pamiętasz, pomimo że ciężko jest zebrać myśli, niepotrzebne takie, odległe, poszarpane, ukryte gdzieś w zakamarkach nieprzeniknionego całunu, który otacza cię ze wszystkich stron. Z niemałym trudem uświadamiasz sobie, że musisz go znaleźć. Nie wiesz wprawdzie kogo, nie wiesz dlaczego, nie wiesz, kto ci to nakazał i czy jesteś winny mu posłuszeństwo, ale ten cel mobilizuje do działania, nie
pozwala rozpłynąć się w mlecznym niebycie, zachować resztek niepewnej tożsamości. Wyciągnięte, ledwie dostrzegalne i prawie już obce dłonie natrafiają na przeszkodę. Twarda, płaska, nie ugina się. Przystajesz, odczuwając radość, nareszcie do czegoś dotarłeś, znalazłeś punkt oparcia, granicę, za którą coś musi istnieć, namacalnego, realnego. Pięści uderzają gwałtownie, może ktoś usłyszy. Prawie natychmiastowa reakcja jest zaskoczeniem. – Kto? – pada krótkie, urwane pytanie, ale jasno i zdecydowanie wypowiedziane. Nie potrafisz odpowiedzieć. Nie możesz – „ja”, bo nie wiesz, kim jesteś, nie wiesz nawet, czy jesteś, nie
17
opowiadania • miniatury • prozA wiesz, kto ma odpowiedzieć, nie wiesz, kto powinien odpowiedzieć. Mgła zwraca naprężone palce, są coraz bliżej pochylonej głowy, widzisz je wyraźnie, oparte o nieco zmurszałe, chropowate deski, o które uderzasz teraz rozpalonym czołem, chwilowa utrata równowagi, zmęczenie, może to drzwi, tak, na pewno drzwi, za nimi ktoś jest, klamka powinna być gdzieś tutaj... może wyżej, w lewo... nie, w prawo, jest, chłodna, śliska, naciskasz, zamknięte, mocniej, napierasz barkiem, nic, zaraz, powinieneś odpowiedzieć, tylko co, starasz się skupić… – Mgła, wszędzie mgła – słyszysz wypowiedziane przez siebie słowa. – To prawda. Wejdź. – Głos. Drzwi skrzypią żałośnie, ukazując wstęgę zbawczej ciemności wnętrza. Wchodzisz. Mrok nie jest nieprzenikniony, coś go rozprasza, odwracasz się, szukając odźwiernego, lecz nie znajdujesz nikogo. Tylko nisza zakończona łukowatym nadprożem otula czerń zamkniętego teraz wejścia. Wokół ciemne, kamienne ściany, fragment posadzki pokrytej bliżej nieokreślonym wzorem, trudno rozróżnić. Szelest za plecami, dość odległy, przyzywa, idziesz z nadzieją w tamtą stronę, po omacku trochę, kroki brzmią głucho, dostrzegasz pierwsze, nieliczne szczegóły wnętrza, czując, że jest rozległe, teraz widzisz wyraźniej, przed oczyma majaczą nagie kolumny, podpierające zawieszony gdzieś niewidzialny strop, przestrzeń pomiędzy nimi niczego nie ukrywa. Pusto. Z jednym wyjątkiem. Nieruchoma stojąca postać, zakapturzona, wyraźnie widoczna na jaśniejszym tle okalającej przestrzeni, zdaje się być płaska, dwuwymiarowa, sprawia wrażenie wyciętej z płaszczyzny najgłębszej czerni. Podchodzisz z lekkim, instynktownym ukłonem. – Szukam… – zaczynasz. I nagle, z przelotnym uczuciem niedowierzania, a nawet przerażenia, zdajesz sobie sprawę, że nie wiesz kogo, nie wiesz, co mówić dalej, pospiesznie zmieniasz więc wątek. – Mam zadanie do wykonania. – Wiem, kogo szukasz. – Cichy głos uspokaja, wzbudza zaufanie i bliżej nieokreśloną pewność, że jesteś we właściwym miejscu, na właściwym tropie, może nawet przed właściwym człowiekiem. Oddychasz głęboko. Nie musi mówić niczego więcej. Rozumiesz, że powinieneś pójść za nim. To przynosi ulgę. Wszystko staje się nagle tak bliskie, przyjazne, znajome, jakby emanowało z twego wnętrza, stanowiąc nierozerwalną UKŁADAMY
u k ł a d a m y
18
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
część jego najgłębszej istoty. Idziesz. Zanikający mrok odsłania szeregi gotyckich kolumn, podtrzymujących gwiaździste sklepienie, z którego zwisają rozłożyste żyrandole z nielicznie rozmieszczonymi płomykami, odbitymi w otaczających je szkłach lub kryształach. Nieoczekiwanie dostrzegasz w jego ręku kandelabr z samotną świecą, rzucającą migocący blask, który obnaża ciemną purpurę szaty, opadającej do marmuru podłogi, dziwisz się, jesteś nawet przekonany, że wcześniej go nie widziałeś, jakby nagle pojawił się znikąd, osiadając w oczekującej nań wyciągniętej dłoni. Jego światło zatrzymuje się nagle, drżąc niespokojnie. Prosty drewniany stół, dwa krzesła. Zapraszający gest, siadacie naprzeciwko siebie. Chcesz rozpocząć rozmowę, jesteś niecierpliwy, podniecony, ale on cię uprzedza. – Wiem, kogo szukasz – powtarza wypowiedzianą wcześniej frazę – i wiem, że nie pamiętasz. – Kim jesteś? – Oczywiste pytanie, które musisz zadać. – Raczej spróbuj określić siebie. Splątane myśli, urywki pytań, nieokreślone wspo-
mnienia, usiłujesz pozbierać, scalić, nadać sens, echa, tylko echa, odbite gdzieś wewnątrz twego jestestwa. – Czemu jestem taki… – szukasz właściwego słowa – pusty? Kiwa głową z aprobatą. – Pusty to trafne określenie. Taki właśnie jesteś, takim stałeś się kiedyś. Dlaczego? Nie chciałeś pamiętać. To niełatwe. Ale mogę ci pomóc. – Więc powiedz – kim? Uśmiecha się przyjaźnie, przeciera czoło powolnym gestem. Pomarszczona, starcza twarz, niewyraźna w pełzających cieniach, odbija się w twoich oczach. – W tej chwili to nieistotne. – A co jest? – Twoje zadanie. – Oczywiście, przypominasz sobie, musisz kogoś odnaleźć. – Tak, pamiętam, ale kogo szukam? – Mordercy. Banał. Ciekawym jest tylko, że go szukasz, to rzadkie, nadzwyczaj rzadkie. Wyjątkowe. Dziwne. Mordercy są chyba zawsze poszukiwani, niewątpliwie, zaraz, jak to się nazywa, no tak, policja, śledztwo, sąd, wyrok, kara, uświadamiasz to już sobie dokładnie, aha, tylko jeszcze trzeba wiedzieć, kto był ofiarą, ale skąd on może… zresztą nieważne, zapytasz. – Wiem, o co chcesz zapytać. – Uśmiech znika, zastępuje go głęboka powaga i nieokreślony smutek, odbijający się również w tonie głosu. – To naturalne, powinieneś wiedzieć. Dziwisz się również, że szukasz zabójcy, ja też, od wielu lat nikt nie próbował. – Czy jego znasz także? – To pytanie wydaje ci się najważniejsze. – Tak. – Kogóż zabito? Dłuższą chwilę wpatruje się intensywnie w twoje oczy, jakby ogarniały go wątpliwości, czy powinien udzielić odpowiedzi, być może zbyt trudnej, nieoczekiwanej. Płomień świecy drży niespokojnie, jakby podzielał jego wahania, mrok nagle zafalował i ponownie zastygł w bezruchu. – Ciebie. Zbierasz myśli. Jesteś spokojny, opanowany. Rozumiesz. Wszystko staje się klarowne, układa w znany schemat, czytałeś nie raz o tym. Nie żyjesz, znajdujesz się po tamtej stronie, tunel zapewne przeszedłeś, tylko nie pamiętasz, światło na końcu też musiało być, most Czinwat, przy którym Mitra zważył twoje uczynki i pozwolił przejść. A to zapewne anioł, swojski taki, tylko
przebrany i skrzydła schował pod płaszczem czy opończą, może go krępują, albo któryś z twoich przodków, podobno czasem tam witają, prowadzą, drogę pokazują, strefa pośrednia, tybetańskie bardo, pewnie trzeba będzie wcielić się ponownie, ale nie od razu, dewakan, ogólnie wszystko jasne, chociaż szkoda, że umarłeś, reszta to szczegóły. – Nie żyję – podsumowujesz zwięźle. Starasz się, aby wypadło godnie i bez emocji. Nieźle wychodzi, naturalnie i bez patosu. – Nic podobnego – słyszysz stanowczą odpowiedź. – Jesteś absolutnie żywy i materialny. A to wszystko jest zwyczajnym fizycznym światem, tylko ciemno tu trochę, świece drogie, a fundusze mamy ograniczone, etaty również, tych na górze nie ma kto zapalać, więc wygląda nieco ponuro. Tylko widzisz… jakby to ująć, są pewne trudności z terminologią i dlatego, mówiąc, że zostałeś zabity, miałem na myśli ciebie. – Nie rozumiem. – Już sądziłeś, że wszystko się wyjaśnia. – Tak, tak. – Niecierpliwie macha ręką. – To trochę skomplikowane. Słowa czasem nieposłuszne bywają, nieprzewidywalne, to, co z nich odczytać możemy, nie pokrywa się z tym, co oznaczają lub miały oznaczać. Trzeba je zrozumieć, mają swoje humory. A tutaj ważne, kto jest sprawcą, to wszystko porządkuje. Mam nadzieję – dodaje ciszej, niepewnie. – Kto? – rzucasz niecierpliwie, z narastającym podświadomym lękiem, instynktownie czujesz, że mówi prawdę, a prawda, jak to prawda, nie musi się z niczym liczyć i być taką, jak powinna. – Nie domyślasz się? – Znów ten poważny wyraz na pooranej bruzdami twarzy, drżące odblaski płomieni i czająca się za nimi beznamiętna ciemność, jakby czekała na coś lub na kogoś, cierpliwie, od zawsze, i ta milcząca wymownie cisza, otoczona czarnym nimbem wędrujących wokół niespokojnych, wiecznie żywych cieni. – Nie – odpowiadasz szczerze i bez wahania, jeszcze z ufnością i przekonaniem, iż za chwilę zagadka zostanie wyjaśniona i powrócisz do znanej, bezpiecznej, uporządkowanej rzeczywistości. Najwyższy czas, masz przecież zadanie do wykonania, musisz go schwytać. Przymykasz oczy, analizując sytuację. Powinieneś się domyślić, kto jest sprawcą? Ofiarę zabójstwa już znasz, żyje wprawdzie, ale to szczegóły techniczne, można pominąć. Czy masz już wystarczającą liczbę dowodów? Ależ nie, nic nie masz, tylko słowa tej dziwnej zakapturzonej
19
opowiadania • miniatury • prozA postaci, mnicha zapewne, fakt, dużo wie, ale wszystko wygląda dziwnie, to otoczenie, tajemnice, niedomówienia, trzeba dalej pytać, przecież prowadzisz śledztwo. Podnosisz wzrok. Postać siedząca naprzeciwko hałaśliwie wstaje z krzesła. – Trza się ruszyć, idziemy. – Spluwa głośno na ziemię. Patrzysz zdziwiony, z niedowierzaniem. – Co się gapisz? Koniec fajrantu! Nie rozumiesz. – Zaraz, zaraz. Kim jesteś? Przecież wykonuję zadanie. Jesteśmy w świątyni, ale ty… – Jaka świątynia? Oszalałeś? To magazyn części. Świątynia! Aleś palnął. – Parska śmiechem. – Pochlało się, co? – dodaje przyjaźnie. Patrzysz z uwagą. Znoszona ortalionowa pikowana kurtka z kapturem, pochlapane żółtą farbą wymięte dżinsy, rozdeptane buty, szczera, nieogolona, przepita twarz ozdobiona szerokim uśmiechem. – Dobra, brachu, masz skierowanie? – pyta. – Jakie skie… skierowanie? – No, do roboty, mówię przecież, oprzytomnij. Pewnie w kadrach ci zabrali, mniejsza, szkoda czasu. Widzisz te skrzynki? – Widzę. – Niepewnie odwracasz się we wskazanym kierunku. Niedbale poustawiane, spiętrzone w niewysokich stosach. A przed chwilą wokół było przecież pusto. – Tu masz wózek. Ręczny, elektryczny szlag trafił. Przewozisz je pod tamtą ścianę. – Macha ręką. – Trochę ci zejdzie. Jakby co, to gdzieś mnie znajdziesz, pytaj kierownika. I znika, nie czekając na twoją reakcję. Wózek, zgrabny nawet, stoi tuż obok lekko wygiętego stalowego słupa, pokrytego ciemną, odpadającą miejscami farbą. Podnosisz wzrok, metalowe dźwigary podtrzymujące płaski dach są oddalone zaledwie o kilka metrów. Brudne żarówki w tandetnych oprawach i łączące je kable wiszą jeszcze niżej, prawie możesz ich dotknąć. Jakaś prowizorka, i to partacko wykonana. Całość przytłacza, nie wzbudza zaufania. Zaraz, masz zadanie, szukasz mordercy, cóż więc robisz tutaj, może to element śledztwa, kamuflaż, nie pamiętasz, przecież byłeś w innym miejscu, pusta świątynia, kolumny, gotyk, jak to możliwe… Odruchowo łapiesz najbliższą skrzynię, jest lekka, przenosisz bez większego wysiłku, jeszcze trzy wejdą, ustawiasz jedną na drugiej, poprawiasz, ujmujesz przymocowany z przodu metalowy pręt UKŁADAMY
u k ł a d a m y
20
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
zakończony poprzeczką i ciągniesz. Łatwo idzie, gumowe koła pracują cicho i lekko, posłusznie tocząc się w stronę wskazanego miejsca. Dojeżdżasz. Ściana wygląda paskudnie, opadający tynk, dziury, brud, pajęczyny, wokół rozrzucone pomięte papiery, coś chrzęści pod stopami. Chwytasz pierwszą skrzynkę i stawiasz na ziemi. Potem drugą i kolejne. Podnosisz dyszel, zawracasz, wpadając wprost na nieruchomą postać. To on, mnich, jak go nazwałeś, unosi rękę, trzymając lichtarz z płonącą świecą, wskazuje, abyś szedł za nim. Idziesz. Po chwili przystaje u podnóża kolumny. Płomienie migoczące w zwisających, pająkowatych żyrandolach odbijają się w lśniącym marmurze posadzki. Fotele miękkie, głębokie, wygodne, wyściełane czerwonym atłasem. Siadacie. Zbierasz myśli. – To gdzie w końcu jestem? – rzucasz z irytacją. – W pustej świątyni czy jakimś zatęchłym magazynie? – Tam, gdzie chcesz być, a ściślej, gdzie się zmaterializujesz. Podświadomość decyduje, więc masz wrażenie, że nie panujesz nad tym wszystkim i czujesz się zaskoczony. – Jakim cudem? – Twoje niedowierzanie wydaje się całkowicie uzasadnione. – Żadnym. To tylko fizyka. Mechanika kwantowa w makroskali. Następuje realizacja kolapsu twojej funkcji falowej. Czyli materializacja w określonym punkcie czasoprzestrzeni wybranego wszechświata, a że jest ich nieskończona ilość, to nie dziw się różnicom. – Funkcji falowej? – Coś już sobie przypominasz. – Tak, każdy z nas nią jest, na obraz i podobieństwo morskiej fali biegnącej poprzez ocean, tylko my możemy się zatrzymać i zaistnieć w określonym miejscu wybranego świata, przybierając znaną ci formę. Rzeczywistość może okazać się świątynią lub magazynem, wszystkim, co wybierzesz i stworzysz. – I w jednym z nich ukrywa się morderca? – Masz nadzieję, że wreszcie zaczynasz pojmować. – Nie, on jest we wszystkich, w których ty jesteś. Inaczej nie może być. – I w każdym mnie zabija? – Może wreszcie coś będzie wyjaśnione. – Prawie, są wyjątki, ale można je pominąć. Daleko, bardzo daleko. To oczywiście metafora, bo pojęcie odległości między nimi nie istnieje. – Kiedy mnie zamordował?
– Stopniowo; rozpoczął w dzieciństwie, już w kołysce, a mając kilkanaście lat, byłeś już trupem. Jak wszyscy. – Kiwa głową w zamyśleniu. – Nie rozumiem… Olśnienie przychodzi nagle. Wiesz już, gdzie szukać mordercy, pamiętasz powierzoną ci misję, no może nie całą, ale ten aspekt jest jasny, odnajdziesz go w pustej świątyni, tak było powiedziane, miałeś tylko ją zlokalizować i dokonałeś tego. Ogarniasz wzrokiem otoczenie. Z mroku wyłaniają się lancetowe gotyckie okna, zabarwione głębią granatu wieczornego nieba, łuki sklepień, choć odległe, niewyraźne, są jednak rozpoznawalne, wokół stoją w posępnym milczeniu wysmukłe kolumny, zakończone szerokimi kapitelami z wyrastającymi z nich rozłożystymi, kamiennymi liśćmi, łagodny, lekki zapach kadzidła zabarwia powietrze, w perspektywie majaczy kilka stopni wiodących do czegoś, co może stanowić ołtarz. – Jestem we właściwym wszechświecie? – Pytanie wydaje się retoryczne. – Tutaj ukrywa się morderca, wiem to.
– Nic nie wiesz. Ten budynek może się zmienić w cokolwiek, w magazyn na przykład, dworzec kolejowy albo przytułek dla bezdomnych, widziałeś przecież, ale jesteś na właściwym tropie, on ukrywa się w świątyni, ale nie w tej, to tylko dekoracja, tak jak wszystko, co cię otacza. – Więc nie jest to ta właściwa? – Nie. To miraż, majak, nic więcej. – Odnajdę ją? – Niepokój, zwątpienie. Ciągłe pomyłki są wystarczającym uzasadnieniem. – Musisz, to twoje zadanie. Jest bardzo blisko. I w niej ukrywa się zabójca. Twój zabójca. – Ale jak… – Ukryte pytanie, patrzysz niespokojnie, licząc na pomoc. – Szukasz wciąż w złym miejscu, w zewnętrznych przejawach światów, nie ten kierunek i nastawienie, powiedziano kiedyś metanoeite, zmieniajcie myślenie, tutaj… – Wyciąga spod stołu książkę. Gruba; otwiera, przewraca kilka kartek. – Czytałeś? Zapisano dawno, przed wiekami tak, posłuchaj: „Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego, który w was jest?”. Pojmujesz? – Patrzy przenikliwie. – Masz swoją świątynię, prawdziwą, tę, której szukasz, chociaż z tym „jest” to duża przesada, owszem niegdyś było, mieszkał w nim twój Duch, twoje prawdziwe Ego, istota twego człowieczeństwa. – I co się stało? – Zabiłeś je. – Ja?! – A któż inny? To twój świat, twoje życie, twoje wybory. – Odkłada ciężki wolumen, przeciąga po nim dłonią, jakby głaszcząc pieszczotliwym gestem. – W jaki sposób?! – Trudno ogarnąć, zrozumieć. – Nieszczęsna wolna wola, korzystałeś z niej bez rozeznania, granat w ręku dziecka, lecz nie wiń siebie, takie wychowanie odebrałeś, środowisko, nauczanie, wiara w autorytety, państwo, prawa, religie, których celem zawsze było i będzie dbałość o interesy wąskiej grupy uprzywilejowanych jednostek, taka selekcja negatywna, najgorsi pną się najwyżej, po trupach, bo inaczej nie można, nawet jakby chcieli. No i kreują wzorzec dla innych oraz materiał ludzki, który ma im służyć. Reszty dokonałeś sam. Pamiętasz, jak żyłeś? Czemu się poświęcałeś? Czego szukałeś? Komu wierzyłeś? A może tylko biernie i bezmyślnie żułeś podsuwaną papkę, płynącą z wtłaczanych ci do głowy sugestii i programów, zabijając to, co w tobie najważniejsze? Zabijając
21
opowiadania • miniatury • prozA swojego Ducha, którym w istocie jesteś? Milknie, odsuwa księgę, wpatrując się w nią przez chwilę. – Ona już niepotrzebna, niedługo wszystkie będą niepotrzebne. Zostanie pustka. Ludzkie skorupy, wydmuszki, powłoki bez treści. – I co teraz? – pytasz po dłuższej chwili. – Zadanie wykonałeś. Odnalazłeś mordercę. – Podałeś mi go na tacy. – A kimże ja jestem? Tylko częścią twojego świata. W ostatecznym rozrachunku jesteśmy jednością, więc żadna różnica, wychodzi na to samo. Usiłujesz zrozumieć. Niełatwe. Ale miałeś na myśli coś innego. – Co dalej? – powtarzasz pytanie. – Zależy od ciebie. Jak zawsze. Milczysz przez dłuższy czas. Nie popędza cię. Czeka. I choć do końca nie jesteś w stanie zrozumieć wszystkiego, to musisz uczciwie przyznać: – Jestem napiętnowany, popełniłem zbrodnię. – I to największą z możliwych – przytakuje. – Ale nie przejmuj się zbytnio, wszyscy tak robią, a Cheruby z płonącymi mieczami zaginęły gdzieś w pomroce dziejów. Chyba miały dość, ktoś nie dopilnował i odfrunęły. – Wzrusza ramionami. – Jest wyjście? – Oczywiście. Nie najłatwiejsze, ale wykonalne. – Powiesz jakie? – Powiem, powiem. – Poprawia fałdy okrywającej go tkaniny. – Rozpocznij realizację innych wszechświatów, ze zmienioną przeszłością. Ten też możesz zmienić, jeśli wiesz, czego pragniesz. – To możliwe?
– Wszystko, co zostało zabite, można wskrzesić. – Wymownie puka palcem w księgę. – Zawsze masz szansę. Patrzysz w mrok. Niebieskie światło płynące z wysmukłych okien powoli go rozrzedza, przeistaczając w znaną ci mleczną mgłę, wydobywając z otaczającej przestrzeni ulotne, niewyraźne kształty i obrazy. Jakieś domy, schody, korytarze, pokoje przenikają się wzajemnie, ukazując znajome oblicza. Siedząca naprzeciw ciemna postać wstaje, kiwa głową jakby na pożegnanie i znika. Zostajesz sam, palce błądzą po klawiaturze, ekran świeci monotonnie, czytany tekst zaczyna męczyć wzrok. Odsuwasz krzesło, kawa by się przydała. Ujmując pozostawioną świecę, odchodzisz. Brudna ściana, cztery przywiezione wcześniej skrzynie, niepotrzebny już wózek pozostają za tobą. Szeregi gotyckich kolumn mijają cię, stojąc. Idziesz. Wykonałeś zadanie, lecz nie czujesz spełnienia. Czy na pewno wszystko już wyjaśnione? Niepokój, niepewność, jakby coś jeszcze pozostało do załatwienia, jakby nie wszystko zostało zakończone. Nisza w kamiennej ścianie wita cię łukiem nadproża. Nagły podmuch gasi płonący knot. Rozglądasz się. Tak, nie ma nikogo, tylko gęstniejąca ciemność. Powoli zbliżasz się do znajomych drzwi, wyciągasz rękę, dotykasz chropowatych desek, niepewnym ruchem szukasz klamki, gdzieś tutaj musi być, tkwiąc na straży, na granicy, za którą… no właśnie, mgła, wszechobecna mgła, może kryje się wciąż po tamtej stronie, gotowa ogarnąć, pochłonąć, unicestwić. Jest. Chłodny dotyk metalu, obejmujesz, głaszczesz, nikną ostatnie światła, mrok zaczyna falować, lecz jeszcze nie wiesz, w jakim świecie znajdziesz własny punkt, ten właściwy, tobie pisany, w którym znów zaistniejesz.
reklama
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
22
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 https://www.facebook.com/sofadwumiesiecznik/ UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
J 2, 19
Magdalena Lipniak-Młyńczak
– Panie komisarzu! Otwarte z rozmachem drzwi uderzyły o ścianę, wywołując niewyobrażalny huk; mężczyzna siedzący za biurkiem podskoczył z przerażenia. Kawa, którą trzymał w dłoniach, wylądowała na jego mundurze. – Do wszystkich diabłów! – ryknął, zrywając się na równe nogi; od razu sięgnął po chusteczki, sycząc z bólu, kiedy gorący płyn przesiąkał przez materiał i parzył mu klatkę piersiową. – Posterunkowy Krukiewicz! Ile razy mam powtarzać, żeby posterunkowy pukał przed wejściem i nie robił takiego rabanu przy wchodzeniu?! Czy mam do posterunkowego mówić po chińsku, skoro ojczystego języka pan nie rozumie?! Krukiewicz – drobny mężczyzna przed trzydziestą, ale już łysiejący – skulił się pod wpływem morderczego spojrzenia szefa.
– Przepraszam, panie komisarzu – bąknął, skrobiąc stopą po podłodze. Komisarz przewrócił oczami, widząc ten pokaz dziecinady. – To nie moja wina! Powinien pan coś zrobić z tymi drzwiami, one naprawdę zbyt łatwo chodzą na tych zawiasach. Znam dobrego fachowca… Gardłowe warczenie dochodzące zza biurka skutecznie ostudziło zapał Krukiewicza. Posterunkowy przeczesał palcami przerzedzone włosy i przełknął nerwowo ślinę. – Mam coś dla pana. Komisarz otaksował go wzrokiem, po czym skinął łaskawie głową, przywołując podwładnego do siebie. Krukiewicz podszedł na paluszkach, trzymając w wyciągniętych dłoniach plik kartek niczym tarczę. Zwierzchnik wzniósł oczy do nieba.
23
opowiadania • miniatury • prozA – Dajże to wreszcie, człowieku – warknął, wyrywając z rąk podwładnego dokumenty. – Krukiewicz, kiedy ty dorośniesz… Rozmówca uśmiechnął się głupkowato. – Przy trójce bobasów w domu to niemożliwe, komisarzu – wyjaśnił pogodnie. – Dzieci wymagają ode mnie zniżenia się do ich poziomu. Komisarz, mimo bólu po oparzeniu i furii wywołanej niesubordynacją pracownika, uśmiechnął się półgębkiem. Wszyscy w komendzie wiedzieli, że Krukiewiczowi urodziły się trojaczki. Koledzy żartowali, że trafił mu się „złoty strzał” – taki, dla odmiany, o pozytywnym wydźwięku. Sam zainteresowany chodził przez kilka tygodni dumny jak paw, wszystkim chętnym do słuchania (i niechętnym również) zdradzając szczegóły dotyczące przewijania, karmienia, noszenia, wyboru wózeczków, kupowania kaftaników w hurtowniach zamiast w stacjonarnych sklepach, żeby było taniej… Było to na swój sposób urocze i nawet nieco apodyktyczny i wybitnie nierozrywkowy komisarz Znaniecki przymykał oko na przejawy ojcowskiego zachwytu nad własnym materiałem genetycznym. – Wy już bardziej zdziecinnieć nie możecie, Krukiewicz – oznajmił żartobliwie, zerkając na przyniesione dokumenty. Ostatni łyk kawy, który pozostał w filiżance po wtargnięciu posterunkowego do gabinetu i który w tym momencie komisarz wziął do ust, wylądował w formie rozbryzganej plamy na papierach. – Do wszystkich diabłów! – zaklął Znaniecki. Spojrzał na posterunkowego oszalałym wzrokiem. – Wezwij do mnie aspiranta Drzymałę. Natychmiast! Posterunkowy wybiegł z gabinetu, jak zawsze trzaskając za sobą drzwiami. Komisarz oparł się na krześle i powrócił do studiowania dokumentacji; kręcił z niedowierzaniem głową. Kolejny raz… Ilu jeszcze ludzi musi zaginąć, by ten pieprzony wykolejeniec wreszcie się znudził? Rozległo się pukanie do drzwi. – Wejść! Do gabinetu wsunęła się ruda głowa starszego aspiranta Drzymały. Komisarz spojrzał na podwładnego wzrokiem niezapowiadającym dobrych wiadomości. Wystarczył rzut oka, by młodszy mężczyzna domyślił się, o co chodzi. – Znowu pan od Jana? – bardziej stwierdził, niż zapytał, a kiedy Znaniecki skinął głową, usiadł naprzeciw niego, nie czekając na zaproszenie. Również bez UKŁADAMY
u k ł a d a m y
24
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
wyraźnego polecenia sięgnął po dokumenty, krzywiąc się, kiedy z papierów pociekły mu na spodnie pojedyncze kropelki kawy. – Kim, u diabła, jest ten facet? – szepnął podczas studiowania zgłoszenia. Komisarz wzruszył ramionami. Od tygodni nad tym rozmyślał. Pierwsza sprawa miała miejsce na początku września. Wówczas zgłosiła się do nich samotna matka, prosząc o pomoc w odnalezieniu syna. Chłopak zaginął i nikt nie wiedział, gdzie się podziewał. Ponieważ młodzieniec był obieżyświatem i – co tu dużo mówić – mocno zbuntowanym nastolatkiem, zapewne przeszliby nad jego kilkudobową nieobecnością do porządku dziennego, gdyby nie fakt, że do ich skrzynki dostarczoną dziwną przesyłkę. Święty obrazek przedstawiający zmartwychwstałego Jezusa na tle pustego grobu. Z drugiej strony odręcznie, ładnym, ozdobnym charakterem pisma zapisany został odnośnik do Biblii. „J 2, 19”. Policjanci przyjmujący zgłoszenie, uznając, że napis może stanowić jakąś wskazówkę, od razu wyszukali werset w Piśmie Świętym, jednak sprawdzenie fragmentu nie przyniosło żadnych efektów. Cytat z Ewangelii św. Jana stanowił jednak podsumowanie tego, co widniało na reprodukcji, więc funkcjonariusze doszli do wniosku, że nie ma to nic wspólnego ze sprawą. Inaczej podeszli do sprawy, kiedy zgłosiła się do nich pewna zrozpaczona żona, oznajmiając, że od trzech dni jej mąż nie daje znaku życia. Mówiąc te słowa, rzuciła na biurko obrazek, który znalazła w kopercie wsuniętej pod drzwi – zmartwychwstały Chrystus w progu pustego grobowca oraz skrót „J 2, 19”. Kolejne zgłoszenia zaczęły spływać w oszałamiającym tempie. Dwudziestoletni student prawa; trzydziestolatka pracująca w fabryce cukierków; młoda ekspedientka ze spożywczaka; matka trójki dzieci, która nie wróciła ze spotkania grupy modlitewnej. Różny wiek. Różne środowiska. Różne priorytety. Różne zawody. Nie było żadnego punktu wspólnego między poszkodowanymi osobami. Żadnego – poza jednym. W każdym przypadku rodzina po pewnym czasie otrzymywała tajemniczą przesyłkę, którą zawsze był ten sam święty obrazek z tym samym odnośnikiem do fragmentu Ewangelii św. Jana. – To jakiś świr – rzucił starszy aspirant, powtarzając jedynie to, co wielokrotnie było już mówione. – O co
mu chodzi z tym Janem? To naprawdę nie ma sensu. Komisarz wzruszył tylko ramionami. Podrapał się po czole i westchnął, trąc powieki. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. – Naprawdę musimy złapać tego drania – powiedział, patrząc na zgłoszenie zaginięcia w taki sposób, jakby ono było winne całej sytuacji. – Nie może być tak, że jakiś pieprzony fanatyk porywa przypadkowe osoby i potem bawi się w psychologiczne gierki. Co do tego, że za zaginięcia odpowiedzialna jest jedna i ta sama osoba, nie było wątpliwości. Pojawiały się one dopiero na etapie ustalania, kto to może być. Ani komisarz, ani aspirant, ani żaden inny funkcjonariusz nie mieli pomysłu. Znaniecki zerknął przelotnie na stojącą na półce, wciśniętą między Kodeks karny i opasły segregator z dokumentami przeznaczonymi do utylizacji Biblię Tysiąclecia. O ile wcześniej nie korzystał z niej wybitnie często, o tyle w ciągu ostatnich tygodni Pismo Święte przechodziło z rąk do rąk i czytane było tak żarliwie, że dorobiło się oślich rogów oraz tłustych plam na krawędziach stron. Mężczyzna wpatrywał się w grzbiet książki, jakby usiłując nakłonić ją do zwierzeń. – Co chcesz nam powiedzieć, Janie? – mruknął pod nosem tak cicho, by Drzymała nie usłyszał. – Co chcesz nam przekazać? Ewangelista milczał jednak, nieskory do wyjaśnień. * Siedem dni wcześniej. – Tędy, moje dziecko. Usiądźmy, proszę, przed ołtarzem, a potem udamy się do zakrystii. Jasnowłosa dziewczyna z wielgachną torbą na ramieniu uśmiechnęła się i pokiwała głową. Rozejrzała się po kościele i przymknąwszy powieki, przez chwilę chłonęła majestat wnętrza. – Człowiek czuje się tutaj zupełnie inaczej, kiedy w środku nikogo nie ma – powiedziała, po czym zarumieniła się, jakby z jej ust wyszło coś niestosownego. – Znaczy, nie miałam na myśli, że w kościele nie powinno być wiernych! Świątynia nie może stać pusta! Po prostu, gdy nie ma ludzi, ta cała atmosfera, ten spokój, którym tchną mury… – plątała się coraz bardziej, ale ksiądz położył jej dłoń na ramieniu. – Doskonale cię rozumiem, dziecko – uśmiechnął się
do niej po ojcowsku. – Też lubię te chwile samotności wieczorem albo między mszami. Nie ma to jak móc czcić Zbawiciela w oderwaniu od absorbującej obecności bliźnich. Oczywiście po to, by potem powrócić do nich z jeszcze większą radością. – Puścił jej oko. Dziewczyna pokiwała głową i wpatrzyła się z powagą w krzyż. Przez kilka minut siedzieli w ciszy i jedynie poruszające się bezgłośnie wargi świadczyły o cichej modlitwie. Wreszcie ksiądz przerwał milczenie. – No, pora się zbierać… Mam nadzieję, że prędko odnajdę te dokumenty wśród moich szpargałów. – Byłabym wdzięczna – powiedziała dziewczyna. Nastolatka od dawna angażowała się w życie Kościoła; jakiś czas temu została opiekunką najmłodszej grupy dzieciaków z Kółka Różańcowego. Jej pasja i charyzma poskutkowały tym, że dzieci jak zaczarowane odrywały się od ekranów komputerów i z własnej woli zaczęły przychodzić na spotkania. Grupa rozrosła się do tego stopnia, że maleńka salka katechetyczna przestała być wystarczająca – wobec tego dziewczyna skierowała do proboszcza prośbę o udostępnienie jednego czy dwóch pokojów na plebanii. Ksiądz zgodził się z ochotą, ale żeby wszystko odbyło się jak należy („Po Bożemu” – wyszczerzył zęby, poufałym gestem mierzwiąc jej czuprynę), wydał stosowne polecenie oficjalnie, na piśmie. Pozostało jedynie podpisać dokumentację przez obie strony i wpiąć do odpowiednich teczek. Proboszcz i jego towarzyszka szli powoli główną nawą, nie spiesząc się zbytnio. – Znasz wiersz dziewiętnasty w rozdziale drugim Ewangelii według św. Jana? – zapytał nagle ni stąd, ni zowąd kapłan. Dziewczyna spłoszyła się. – Och, proszę księdza… Tak, znam, na pewno znam, ale mam problemy ze skojarzeniem… – Zmarszczyła czoło, usilnie próbując sobie przypomnieć. – Gdyby ksiądz proboszcz był łaskaw… Towarzysz pogłaskał ją uspokajająco po plecach. – Spokojnie – powiedział łagodnym tonem. – Oczywiście, jako osoba świecka, nie musisz znać Pisma na pamięć. Wręcz podchodziłoby to pod swego rodzaju fanatyzm. – Puścił jej oko, a ona zachichotała. – Wspomniany wiersz brzmi następująco: Jezus dał im taką odpowiedź: „Zburzcie tę świątynię, a Ja w trzech dniach wzniosę ją na nowo”. – Przez chwilę z uwagą obserwował
25
opowiadania • miniatury • prozA
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
26
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
27
opowiadania • miniatury • prozA twarz dziewczyny, która wyraźnie była ciekawa, dlaczego ksiądz wybrał akurat ten fragment. – Czy wiesz, co mówi ten wiersz? Nastolatka zastanowiła się głęboko. – Świątynią, o której wspomina Jezus – zaczęła, starannie dobierając słowa – nie jest jerozolimskie sanktuarium wznoszone przez Żydów przez czterdzieści lat; mowa tutaj o żywym przybytku Boga, o ciele Chrystusa, które on „odbuduje” w czasie zmartwychwstania… Ksiądz z zadowoleniem pokiwał głową. – Świetnie wytłumaczone – pochwalił, a dziewczyna pokraśniała z dumy. – Można jednak z tego fragmentu wyciągnąć więcej. Konkretnie chodzi o wniosek, że generalnie ciało, nieważne, czy Chrystusowe czy zwykłe, śmiertelne i grzeszne, stanowi swego rodzaju świątynię. To miejsce, w którym zamieszkuje Duch Święty oraz sam Stwórca. – Milczał przez chwilę; ich kroki rozbrzmiewały echem, kiedy szli powoli po kamiennej posadzce. – Ciało to świątynia, jednak taką świątynię najpierw należy zniszczyć, by móc ją potem od nowa wznieść z gruzów. Jezus opuścił swoją świątynię aż na trzy dni, a potem ją odbudował podczas zmartwychwstania… Opuścił, rozumiesz? – Proboszcz spojrzał uważnie na nastolatkę, która powoli zaczynała gubić się w tych rozważaniach. – Świątynia musi być pusta, żeby następnie w czystej, nieskalanej formie zyskać dostęp do niebieskiej chwały. Świdrujący wzrok księdza zmroził nastolatce krew w żyłach. Poczuła, jak włoski na rękach stają jej dęba. – Nie bardzo rozumiem, do czego ksiądz… Schodzili właśnie do podziemi. Znajdujące się pod powierzchnią gruntu labirynty bardzo ułatwiały życie wikariuszom, kościelnym oraz ministrantom, którzy w sposób niezauważony krążyli po świątyni, dostając się w potrzebne zakątki bez problemu i bez wystawiania się na widok publiczny. Ponadto ciemne ścieżki były nieraz wykorzystywane przez parafialną grupę teatralną, której członkowie mogli dzięki nim wyłaniać się w różnych miejscach, zaskakując publiczność w czasie spektaklu. Ten drobny szczegół sprawiał, że jasełka w żadnej innej parafii nie były równie ekscytujące. Prowadząca grupę różańcową również nie raz była w podziemiach i znała to miejsce doskonale, więc nic wokoło nie zwróciło jej uwagi. Rozmowa z proboszczem rozluźniła ją i skłoniła do refleksji, więc nawet nie patrzyła zbytnio przed siebie, utkwiwszy spojrzenie w czubkach butów. Od pewnego czasu oboje szli UKŁADAMY
u k ł a d a m y
28
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
długim, ciemnym korytarzem, za jedyne źródło światła mając niewielkie lampki umocowane co kilkanaście metrów po obu stronach na ścianie. Zaabsorbowana konwersacją dziewczyna dopiero teraz zdała sobie sprawę, że zakrystia znajduje się w zupełnie innej części kościoła. Stanęła na środku korytarza, mrugając gwałtownie, jakby dopiero co obudziła się ze snu. – Dokąd my właściwie idziemy? Ze zdziwieniem dotarło do niej, że tej części podziemi nie kojarzy, lecz już nie dane jej było uznać, że cała sytuacja jest skrajnie podejrzana – poczuła uderzenie w tył głowy i jej świat zalała fala wszechogarniającej ciemności. * – Zdrowa, młoda, bez nałogów… Idealne wyniki badań… – Strzelisty i chudy jak szkapa mężczyzna w lekarskim kitlu zagwizdał z uznaniem nad papierami. – Będzie doskonałym dawcą. – Spojrzał na towarzysza z uznaniem. – Nie mam pojęcia, skąd ksiądz ich bierze, ale muszę przyznać, że w całej mojej karierze nie zdarzyło mi się pracować z tak profesjonalnym dostarczycielem jak ksiądz. Proboszcz machnął lekceważąco dłonią, jakby dając do zrozumienia, że nie zasługuje na tak miłe słowa. – To nie moja zasługa – oznajmił natchnionym głosem – ja jestem jedynie narzędziem w ręku Pana; to On podsyła mi perfekcyjne osoby. To Jemu należą się dzięki. Lekarz przewrócił oczami. – Tak, tak… – mruknął na odczepnego. Słyszał tę patetyczną gadkę już tyle razy, że powoli miał jej dosyć. Jednocześnie wolał nie wdawać się w dyskusję z księdzem, który wyraźnie sprawiał wrażenie psychicznie chorego. Wzruszył ramionami. Ocenianie dostarczycieli nie należało do jego obowiązków. Tak samo jak prowadzenie z nimi ideologicznych dysput. On miał za zadanie odebrać kolejnego dawcę i zorganizować operację w taki sposób, by narządy dotarły w odpowiednim czasie do odpowiednich osób. Obrzydliwie bogaci miliarderzy mieli to do siebie, że w ich słowniku nie istniało słowo „niemożliwe”. Gdyby ktoś chciał im wmówić, że niemożliwym jest kupienie sobie życia za pieniądze, roześmialiby mu się w twarz. Lekarz wiedział, że te spasione sukinsyny uważają, że
kasa jest lekiem na całe zło; kiedy ich wyniszczone niezdrowym stylem życia cielska w pewnym momencie odmawiały posłuszeństwa, nie przyjmowali do wiadomości, że doprowadzenie ich na powrót do stanu używalności jest „niemożliwe”. Rozwalona żłopaną na hektolitry brandy wątroba? Serce ledwo dyszące pod zwałami sadła gromadzącego się przez lata podczas wielogodzinnych uczt za stołami uginającymi się pod ciężarem skąpanych w tłuszczu mięsiw? Niepracujące nerki nabrzmiałe złogami, płuca pokryte od środka grubą warstwą sadzy z najdroższych cygar? Wysiadające narządy, osłabione całodniowymi orgiami? Wszystko da się kupić. Jedno obraca się w proch – trzeba skądś wziąć drugie. Transplantologia czyni cuda. Że niby kolejki? Że brak kwalifikacji do przeszczepu? Nie w takim stanie, nie z takim stylem życia? Bzdura. Wystarczy z odpowiednią werwą potrząsać kiesą, by znalazły się i ograny, i chirurg, który podejmie się ryzykownego zabiegu. Strzelisty mężczyzna w kitlu ponownie wzruszył ramionami. Ocenianie nie należało do jego obowiązków. On jedynie wycinał flaki z jednych i przeszczepiał je innym – przy współpracy z całych sztabem zaangażowanych w proceder pomocników. A że otrzymywał z tego spore profity… Przecież musiał jakoś utrzymać rodzinę. Niepracująca żona, teść z Parkinsonem i piątka dzieci, w tym jedno chore na mukowiscydozę – chyba nikt o zdrowych zmysłach nie kazałby mu zapewnić im bytu wyłącznie przy pomocy żałośnie niskiej szpitalnej pensji? Każdy orze, jak może. Lekarz pokiwał głową, gotowy odejść do swoich obowiązków. Przekazał już dolę wspólnikowi – rola księdza w tym miejscu się kończyła. Kolejny raz mężczyźni spotkają się przy okazji kolejnego doręczenia. Doktor już miał odwrócić się na pięcie i skierować w stronę wejścia do szpitala, który łączył się z kościołem za pomocą labiryntu podziemnych korytarzy (swoją drogą, mężczyzna wielokrotnie przyznawał w duchu, że ten, kto wpadł na to rozwiązanie, był istnym geniuszem), gdy jego uwagę przykuł ruch ze strony towarzysza. Spojrzał przez ramię, ciekawy, co wyczynia proboszcz. – Ksiądz się kiedyś doigra – burknął z dezaprobatą, widząc, że duchowny wyciąga z przepastnej kieszeni sutanny obrazek ze zmartwychwstałym Chrystusem i przykłada go do ściany, by na drugiej stronie napisać
zamaszystym, ozdobnym pismem skrót „J 2, 19”. – Po co ksiądz zostawia te ślady? Przecież to proszenie się o kłopoty! Duchowny spojrzał na niego wzrokiem, którym patrzy się na nieroztropne dziecko. – Biedny bezbożniku – powiedział, a w jego oczach czaiło się takie szaleństwo, że doktor aż się wzdrygnął. – Ci ludzie muszą wiedzieć, że ich bliscy zmierzają ku zbawieniu… Ja im tylko daję znak, że mogą zacząć się radować. Lekarz przełknął ślinę. Znał te bajki o pustej świątyni i o tym, że ciało należy oczyścić, by mogło być potem zabrane do wiecznej światłości; nie miał pojęcia, czemu księdzu ubzdurało się, iż pusta świątynia jednoznaczna jest z ciałem ogołoconym z organów wewnętrznych, a jego fanatyzm przyprawiał go o ciarki na plecach. Nie mówiąc o tym, że rozsyłanie obrazków i podtykanie ludziom pod nos próbek swojego pisma było strasznie nieodpowiedzialne i narażało na szwank całe przedsięwzięcie. Policjanci może są durni, ale kiedyś dojdą do tego, kto te małe diabelstwa rozsyła, a wtedy wszystko się rozsypie. Mężczyzna znowu wzruszył ramionami i odszedł bez słowa, kolejny raz postanawiając solennie, że musi porozmawiać ze swoim zleceniodawcą i poprosić go o znalezienie innego doręczyciela, normalnego – takiego, któremu nie zależy na fiasku dobrze prosperującego biznesu. Tak, zrobi to. Następnym razem. Na tę chwilę jakoś nie miał ochoty na konfrontację z popieprzonym księdzem. Proboszcz tymczasem wygładził starannie obrazek pognieciony nieco na kamiennej ścianie i spojrzał na niego z czułością. – Co za ignorant… – mruknął do siebie, patrząc z potępieniem za oddalającym się towarzyszem. – Zupełnie tego nie rozumie. Przecież to oczywiste, że puste ciało dziewczyny musi się odrodzić… Wyświadczyłem tej zbłąkanej duszy przysługę… A przy okazji ona przyczyni się do uświetnienia mojej świątyni; parafianie z pewnością będą zachwyceni nowymi witrażami. Odwrócił się na pięcie i odszedł spacerowym krokiem w stronę wyjścia z podziemi, pogwizdując wesoło pod nosem: „Chrystus Królem, Chrystus Panem…” i gładząc znajdujący się w kieszeni sutanny zwitek banknotów.
29
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
30
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Anna Wąsikowska – redaktor naczelna
życzenia noworoczne
Drodzy Sofowicze! Nie będę Wam życzyć, aby rok 2017 był udany. Nie będę Wam życzyć nadmiaru zdrowia i spokoju lub sukcesów w pracy. Chciałabym natomiast, abyśmy wszyscy docenili szansę, jaką daje nam życie. Po raz kolejny mamy do wykorzystania 365 dni (czasem jest to nawet 366, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi). Jakież wspaniałe mikstury można z tego warzyć! 100 dni miłych słów plus 30-dniowa szczypta spełniania marzeń da nam 130-dniowe szczęście, a ile jeszcze zostanie do wykorzystania! Nie bójcie się ryzykować, iść do przodu, walczyć o swoje. Życzę Wam, aby nie istniało w Waszym słowniku słowo „później”. Później, czyli nigdy. „Później” jako strata, letarg, niewykorzystana chwila – zamieńmy „później” na „teraz”. Korzystajmy z tego, co daje nam los, i bawmy się, bo w życiu chodzi o to, by nauczyć się tańczyć w deszczu, nawet jeśli burza nie mija tak szybko, jak byśmy chcieli.
31
Anna Wasińska – redaktor działu prozy
Niech nowy rok obfituje w dobrą literaturę, a portfele niech obfitują w środki, abyśmy mieli do nich dostęp. A tak poważnie: w 2017 roku mamy 365 nowych szans, aby spełnić marzenia, naprawić błędy, przeprosić, podziękować, szeroko się uśmiechać, być życzliwym dla każdego spotkanego człowieka, cieszyć się z sukcesów innych, spróbować czegoś nowego, stać się dla kogoś promykiem w życiu... Więc życzę tylko odwagi, abyśmy tego nie zmarnowali.
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
32
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
Niechaj przyszły rok odkrywa nowe horyzonty, a niemożliwe staje się możliwym. Niech rozsiądzie się wygodnie w Tobie, a Ty w nim. Bądź inspiracją, budowniczym i poruszycielem. Bądź czystym zwierciadłem i podążaj za sobą ze sobą. Zobacz świat w oczach biedronki i w szepcie kamienia. Bądź. Całym sobą w nowym roku. Niech się spełni. <3
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Edyta Saracka – specjalista ds. promocji
życzenia noworoczne
Na nowy rok – wszystkim Czytelnikom „SOFY” życzę, aby powodziło się zgodnie z potrzebami. Wygody ducha, miękkości dni i oparcia w otoczeniu. Do siego roku!
Paulina Siedlich – koordynator działu promocji
Aneta Rzepka – redaktor działu publicystyki
Drodzy Sofowicze, życzę Wam, aby nadchodzący nowy rok był lepszy od wszystkich pozostałych. Niech otaczają Was sami przyjaźni ludzie, otula pozytywna energia, ogrzewa ciepło dobrych emocji. Obyście mieli dużo czasu na bycie z najbliższymi i czytanie wartych uwagi książek. Spełniajcie swoje marzenia, realizujcie się zawodowo, na przekór wszystkiemu bądźcie szczęśliwi.
33
piszą dla nas
Galeria
autorów
Magdalena Lipniak-Młyńczak Studentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej, ale jej pasją od zawsze jest pisanie. Pochodzi z małego miasteczka w województwie śląskim. Zainteresowania ma dość szerokie – od gotowania po filmy katastroficzne (jej zamiłowanie do wszelkiego rodzaju makabry budzi pewien niepokój wśród nieznajomych; ci, co znają ją bliżej, zdążyli to tego przywyknąć). Ponieważ mieszka na końcu świata, wiele czasu spędza w komunikacji miejskiej, gdzie z upodobaniem oddaje się lekturze i rozwiązywaniu krzyżówek.
Aleksander Litto-Strumieński (Gorgiasz) Miłośnik Platona, Prousta, Dicka i światów równoległych, które przemierza w towarzystwie swego kota. W snach spaceruje z psami. Czasem zaczyna pisać albo kończy pisać i nigdy nie wie dlaczego. Pomysły czerpie z innych rzeczywistości, podszeptów krasnoludków lub starożytnych ksiąg, odczytując litery jako liczby.
Marianna Szygoń Pisać musi, bo inaczej się udusi. Urodziła się w tym samym roku, w którym w Emilcinie rzekomo wylądowało UFO. Zapewne dlatego tak bardzo lubi snuć opowieści z gatunku science-fiction, choć z upodobaniem płodzi też mroczne kryminały. Autorka dwóch domowej roboty e-booków, dostępnych za darmo w sieci: minipowieści fantastyczno-naukowej Metastaza i zbioru opowiadań kryminalnych Negatywy.
Anna Weiss Mieszka w Ramat Gan w Izraelu, jednak można spotkać ją też we Wrocławiu, zwłaszcza przy organizacji Festiwalu Simcha. Jej prace można przeczytać w czasopismach „sZAFa”, „Cegła”, „Kwartalnik Literacki” oraz na Portalu Pisarskim. Wydała dotychczas dwie książki (Smokołysanka, Zimowa noc) i ma wiele pomysłów na następne. Na co dzień zajmuje się tematyką wychowania dwujęzycznego, tłumaczeniami i nauczaniem języków oraz pracuje jako grafik kreatywny. Wraz z małym zespołem wykonuje również muzykę dawną i stylizowaną.
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
34
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
grudzień (dodatek specjalny) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
współpraca
Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W SOFIE publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje.