#cz
ześć
MENU OCZY SZEROKO ZAMKNIĘTE 6 TAK MAŁO FESTIWALI, TAK DUŻO PIENIĘDZY 10 TROCHĘ PORNO, TROCHĘ WYSOKA KULTURA 12 NA POLE 14 DOMOWO NA SCENIE 18 O WILKU MOWA 20 MRS. REBEL 24 WYSTARCZY TROCHĘ WYOBRAŹNI 36 WILK I ŻÓŁW 40 PRZY DRZWIACH ZAMKNIĘTYCH 44 KUKIEŁKI WALCZAKA W TEATRZYKU ŻYCIE 48 WANDAL 52 IDEAŁ DEREK NOAKES 54 POLECAJKI 56
facebook.com/calmmagazine 4
Gdy zaczynam pisać ten wstępniak, piekę jarską frittatę i słucham SOFY. Jest środek lata, ludzie świecą bladymi łydkami, a dzieciaki na osiedlu uruchomiły swoje niewyczerpalne nakłady energii. Zielono, parno, zapach smażonych frytek w centrum miesza się z wątpliwego pochodzenia perfumami. Turyści zalegają stolicę, zupełnie jakby ktoś wbił kij w mrowisko. Młodzi wyjeżdżają w poszukiwaniu doznań muzycznych na większe i mniejsze festiwale. Albo do Krakowa (trzeba tylko uważać, żeby nie złapać wilka!). Ludzie biegają z aparatami i wysilają swoją wyobraźnię. Jest teatr, są domowe klimaty i seriale. Wieczorami przy dźwiękach francuskiej muzyki, dyskusje o porno i wandalizmie oraz próby stworzenia własnej dream machine. Radosne wrzawy, a nawet trochę kąśliwe przekrzykiwanie się. Nowy numer CALM! (no w końcu)
REDAKTOR NACZELNA ALEKSANDRA ZAWADZKA REDAKCJA KLAUDIA ŻARK KATARZYNA SROKA JOANNA SZASZEWSKA
MAGDALENA STEFANOWSKA ŁUKASZ MAZUREK EWELINA LEWANDOWSKA MACIEJ S. TOMASZEWICZ KOREKTA DOMINIKA KOSTECKA KONTAKT CONTACT.CALMMAGAZINE@GMAIL.COM
5
OCZY SZEROKO
ZAMKNIĘTE
ARTYSTA WYMYŚLIŁ MASZYNĘ, MASZYNA WYMYŚLIŁA SZTUKĘ, SZTUKĘ ODBIORCA ODCZYTYWAŁ INDYWIDUALNIE, PATRZĄC PRZEZ ZAMKNIĘTE OCZY NA MIGOCZĄCE ŚWIATŁO. TO NIE JEST FABUŁA FILMU SCIENCE-FICTION, TO HISTORIA MASZYNY, KTÓRA OD PIĘĆDZIESIĘCIU LAT STAĆ MOGŁA W KAŻDYM DOMU OBOK OGŁUPIAJĄCEGO TELEWIZORA. ALE NIE STOI.
W
yobraź sobie następującą sytuację: spotykasz się ze znajomymi w mieszkaniu jednego z Was w celu znalezienia się we własnym, niepowtarzalnym świecie. Brzmi znajomo? Wyobraź więc sobie, że aby osiągnąć ten cel, nie tylko nie wydajesz pieniędzy na alkohol czy wszelakiej maści, do niedawna legalne, „dopalacze”. Nie musisz nawet łamać prawa! Wystarczy, że usiądziecie w kółeczku dookoła tuby z wyciętymi wzorami geometrycznymi, nałożonej na gramofon, obracającej się z określoną prędkością i podświetlonej od środka. Może i z boku będzie to wyglądać co najmniej głupio, ale działanie tego urządzenia potwierdzili między innymi: Iggy Pop, David Bowie, Paul McCartney i Marianne Faithfull zaraz obok Rolling Stonesów. A komu można wierzyć w dzisiejszych czasach, jeśli nie rockmanom?
przypisuje się zahipnotyzowanie swych wojowników haszyszem), w czasie II wojny światowej szkolony był przez kontrwywiad oraz wynalazł technikę cut-up polegającą na cięciu tekstu na fragmenty i mieszaniu ich w celu stworzenia nowych treści. Technikę tę stosował, poza Burroughsem, między innymi David Bowie. W Maroku prowadził restaurację, w której występował Master Musicians of Jajouka, marokański zespół, który swoją muzyką był w stanie wprowadzić się w taneczny trans mogący trwać kilkadziesiąt godzin. Innymi słowy – Brion Gysin miał ciekawe życie. Warto również wspomnieć o wydaniu przez niego kilku powieści, nagraniu płyty i zrobieniu dowcipu polegającego na umieszczeniu przepisu na ciasteczko z marihuaną w książce kucharskiej autorstwa swej przyjaciółki.
W roku 1958 Brion Gysin jechał pociągiem przez Francję, ponieważ chciał odwiedzić znajomych artystów. Był zmęczony, więc oparł głowę o szybę i przymknął oczy. Światło zachodzącego słońca migające przez mijane drzewa wywołało u niego hipnotyczne wizje. Większość ludzi uznałaby to za wynik przemęczenia, jednak nie Brion Gysin. Z początku zachwycił się wizjami, zaraz jednak uświadomił sobie, że były one skutkiem działania migoczącego światła na jego fale mózgowe. Nie tylko logicznie wytłumaczył sobie to zjawisko, ale postanowił podzielić się nim ze światem. Gysin wraz z matematykiem i elektrotechnikiem Ianem Sommervillem wpadli na pomysł skonstruowania urządzenia, które wywoływać będzie ten sam efekt. Tak, w roku 1961, rozpoczęła się historia tej niezwykłej maszyny, która wykorzystując efekt migotania (ang. flicker), wywołuje u odbiorcy halucynacje zbliżone do tych, które uzyskuje się po zażyciu LSD.
Historia Briona Gysina przypomniana została przez Nika Sheehana w filmie FlicKeR. Obraz koncentruje się na życiu i artystycznej działalności artysty oraz na samej idei dream machine. „Pierwsze dzieła sztuki, które należy oglądać z zamkniętymi oczami”, jak określił swoją maszynę jej twórca. Film porusza również kwestie bliskie Gysinowi: hipnozę, szamanizm, kontrkulturę. Dream machine zdaje się żyć w tym filmie, który hipnotyzuje widza zarówno, często chaotycznymi, wypowiedziami neurologów, naukowców i artystów (wszak to urządzenie łączyło magię, sztukę i naukę!), jak i widokiem ludzi siedzących przy wirującej tubie. W filmie tym Gysin opowiada o maszynie mającej stanowić alternatywę dla telewizji, mającej pobudzać do twórczego działania i otwierać umysł. Gysin pukał do drzwi korporacji takich, jak Columbia Records czy Philips, gdyż chciał, by te zajęły się produkcją dream machine. Wszystkie jednak odmówiły. Twórca mówił, że spowodowane jest Sam Gysin jest postacią ciekawą. Na podstawie jego to „wybudzającą” funkcją maszyny stojącej w opozycji życia nakręcić by można parę niezłych filmów, a na do usypiającej telewizji. Prawda jest taka – zdaniem pewno jeden dobry. Beatnik, poeta, pisarz, malarz, wypowiadającego się w filmie neurologa – że jedna performer, bliski przyjaciel Williama S. Burrough- na cztery tysiące osób może źle reagować na migosa i jedyny szanowany przez niego człowiek. Sam tanie światła, które może prowadzić do epilepsji. widział w sobie inkarnację króla Asasynów (któremu Naukowiec, zapytany o to, co z pozostałymi prawie 7
FOTO PLUTOCHAUN
czterema tysiącami (jeśli odjąć jednego odbiorcę, to PS W internecie można znaleźć gotowe szablony do zostaje 3999 osób), odpowiada, że one powinny sobie wydrukowania, wycięcia i skonstruowania dream machine, chociażby w celach kolekcjonerskich, bądź artysprawić maszynę marzeń. stycznych. Znajdują się one na stronach zawierających W filmie Nika Sheehana Genesis P-Oridge, muzyk i instrukcję konstruowania dream machine. Na stroprzyjaciel Gysina, prezentuje swoje archiwum pełne nach internetowych oferujących wysyłkową sprzedaż zdjęć i wideo pokazujących działalność Briona Gys- dream machine nie znajdziecie raczej ani szablonów, inga. Archiwum to jednak nie jest kompletne; policja ani instrukcji konstrukcji owej maszyny. Możecie skonfiskowała jego część. P-Oridge uznaje, że policja więc albo je kupić, albo skonstruować, albo nic z tym zainteresowana była działalnością „radykalnych arty- nie robić. stów”. PSS Redakcja nie namawia do wypróbowania owego Można uznać jego maszynę za koniec sztuki, skoro urządzenia, które może być niebezpieczne dla osób każdy może zostać za jej pomocą artystą. Można mających problemy z układem nerwowym. to także uznać za całkowicie indywidualną, a więc MACIEJ S. TOMASZEWICZ najprawdziwszą sztukę, odbieraną przez artystę wewnątrz jego powiek. Zdaniem Briona Gysina koniec sztuki polegać będzie na patrzeniu na nią przez zamknięte oczy. Będą to narodziny lub odrodzenie sztuki. I ta notka dołączona miała być do dream machine. Zdaniem Iggy’ego Popa nie trzeba na nią patrzeć, trzeba tylko być w jej pobliżu, co idealnie pokazuje jedna scena filmu Nika Sheehana – Iggy Pop, niczym szaman przy ognisku, tańczy na scenie przed migoczącą tubą maszyny marzeń.
8
prze c i n e k
,
TAK MAŁO FESTIWALI, TAK DUŻO PIENIĘDZY PRZED TOBĄ PRYWATNA ŚCIANA PŁACZU – EMPIKOWA TABLICA INFORMUJĄCA O ZBLIŻAJĄCYCH SIĘ IMPREZACH. KIEDY NA NIĄ PATRZYSZ, DATY I CENY BILETÓW ZLEWAJĄ CI SIĘ W JEDNO WIELKIE „NIENAWIDZĘ SWOJEGO ŻYCIA”. KIEDY O NIEJ MYŚLISZ, TO TAK JAKBYŚ KROIŁ WYJĄTKOWO DUŻĄ CEBULĘ. STOISZ TAM I PRZEŻYWASZ FESTIWALOWY WELTSCHMERZ, KIEDY ZNIKĄD WYŁANIA SIĘ ON – BOGDAN.
O
mija Twoje stłamszone „ja” i stertę 50 twarzy Greya przy wejściu, a potem sunie z bananem na twarzy do kasy biletowej empiku. Wiesz dlaczego? Bo ma coś, czego nie masz Ty. Bogdan ma czas i pieniądze. Oto jego historia… Załóżmy, że Bogdan jest studentem, mieszka na stałe w Warszawie, nie musi pracować w wakacje, a jego konto bankowe to mityczny róg obfitości. Gust ma eklektyczny i lubi się zabawić, ale nie pije zbyt dużo alkoholu. Do tego mało śpi, a żarcie ogarnia po taniości. Jego cel jest ambitny – zaliczyć jak największą liczbę gigów w sezonie letnim 2013.
KLĘSKA URODZAJU
Na początek planowanie i zakup biletów. Nawet dla Bogdana to nie bułka z masłem, bo w tym roku agencje koncertowe srogo zaszalały. Festiwale, juwenalia, gigi na stadionach (z dachem lub bez). Jest tego 10
tyle, że nasz bohater z łezką w oku wspomina 2007 rok, kiedy jechał w wakacje do Węgorzewa na Union of Rock i myślał, że jest taki światowy, bo zachlewał się amareną przy Anathemie i Pidżamie Porno. Te czasy to już przeszłość. Dzisiaj Sigur Ros gra tego samego dnia co Portishead w miejscowościach oddalonych od siebie o setki kilometrów. Jak żyć? Bogdan z bólem serca decyduje się na dwadzieścia cztery imprezy. Kilka z nich zobaczy tylko w części przez pokrywające się daty. Ale co to dla niego? Jest mocnym zawodnikiem. Jego wybór pada na następujące wydarzenia: FreeForm, The xx, Czyżynalia, Orange, Ursynalia, Impact, Paul McCartney, Sigur Ros, Kraftwerk, Halfway Festival, Alicia Keys, Opener, Jarocin, Atoms for Peace, Depeche Mode, Audioriver, Woodstock, Off, Coke, System of a Down, Roger Waters, Tauron oraz Selector. Mimo posiadania platynowej karty Master Card,
Bog dan jest oszczędny, dlatego decyduje się na zakup biletów/karnetów w najtańszej wersji. No chyba, że w grę wchodzi pole namiotowe. Wtedy wybiera opcję z polem. Pani przy kasie błyszczą się oczy, kiedy wreszcie widzi wynik zakupów naszego krezusa. Wierzcie lub nie, ale Bogdan za same wejściówki płaci w sumie ponad 4000 zł. Cztery koła za dwadzieścia cztery mniejsze lub większe imprezy odbywające się na przestrzeni czterech miesięcy.
interesujących go imprez odbędzie się w Warszawie, pod nosem. Co zrobią miłośnicy muzyki z Suwałk albo Sanoka? Tego nie wiedzą nawet najstarsi górale. Ogólny koszt tras z i do wyniesie naszego bohatera mniej więcej 600 zł. To dużo, ale pamiętajmy, że dla niestudenta wydatek będzie dwa razy większy!
SZKOŁA PRZETRWANIA
Bogdan to cwana bestia. Jak idzie gdzieś w swoim Bogdan dokupuje do tego książkę 1001 sposobów na mieście, to żre kanapki i konsumuje napoje (także potrawy z ziemniaka i wychodzi tryumfalnie na spot- wyskokowe) przed założeniem butów. Jak gdzieś kanie przygody. jedzie, to mama kupuje mu konserwy, serki topione, szproty w oleju i inne rarytasy na cały wyjazd. Jedyne, KOLEJE LOSU na co musi się wykosztować, to obiady i ewentualne W tym momencie należałoby wspomnieć, że nasz rozwodnione piwo lub woda w trakcie wydarzenia. „wyjadacz gigów” ma już kilka par kaloszy (także Chłopak swoje już przeżył, dlatego doskonale wie, ile marki Hunter), olejki do opalania, wilgotne chustec- złociszy musi uciułać w portfelu. MOCNO ekonomzki, latarki, przenośną lodówkę, przeciwsłoneczne iczny w tej kwestii Bogdan, który spędzi poza rodzinraybany i oczywiście – gwóźdź programu – namiot nym miastem aż trzydzieści jeden dni (sic!), musi być Quechua (razem z instrukcją obsługi w formie video). gotowy na wydanie około 1000 zł. Nie zachleje mordy Jest przygotowany na wszystko. Pozostaje logistyka! i nie kupi sobie fajek, żeby odreagować nie do końca mądre decyzje. No chyba, że znajdą się dobre dusze, Nie będę przy tej okazji zamęczał Cię opisem każdej które poczęstują go tym i owym, o co – całe szczęście podróży Bogdana. Wystarczy wspomnieć o dwóch – na festach nie trudno. najbardziej skrajnych przypadkach, w których każdy normalny młody człowiek puknąłby się w głowę. Sz- SUMMA GIGARUM padlem. Kiedy ustaną ostatnie dźwięki Burn Selector Festival, a spocony po koncercie The Knife Bogdan wyjdzie Załóżmy, ze Bogdan podróżuje PKP z legitymacją. na lekko już jesienne ulice stolicy, jego budżet będzie PolskiBus jest zbyt wolny na jego wojaże. Poza tym skurczony o jakieś dwie średnie krajowe. Dolicz do bardzo lubi siedzenie gdzieś pod stołem w Warsie i tego brak wolnych od zdzierania gardła weekendów przebijanie się do przedziałowego WC po głowach przez całe wakacje, choroby „pobłotne”, nieprzespane czyberdziestu nawalonych festiwalowiczów. Zresztą, noce, hektolitry kawy i tigerów, pięć miliardów matckto nie lubi? zynych „wziąłbyś się wreszcie do roboty” i tym podobnych. Przypadek 1. Bogdan chce zobaczyć Kraftwerk 28 czerwca w Poznaniu, ale 29 czerwca z chęcią odwiedziłby Bogdan osiągnie swój cel. Zejdzie spod sceny nieHalfway Festival w Białymstoku. 30 czerwca w Pozna- pokonany. Potem wróci do domu, położy się w łóżku niu jest jednak Alicia Keys, a on kiedyś się nią jarał, i włączy kojące skołatane nerwy radio. I gdy jego oczy no i głupio by było odpuścić. Czyli wyrusza z War- będą powoli się zamykać, ze snu wyrwie go znajomy szawy do Poznania, po koncercie jedzie z Poznania głos płynący z głośnika. I jedno zdanie, które niczym do Białegostoku, aby po jednym dniu festiwalowym ciekły azot, zmrozi mu krew w żyłach: „Emememem, wrócić z powrotem do Poznania, a z Poznania do War- pierwszym headlinerem Opener Festival 2014 zosszawy. Koszt transportu? Około 150 zł (w najlepszym taje…”. wypadku). I trzy noce spędzone w przytulnym pociągu. Depresja. Przypadek 2. Dla wielu bardzo znany, czyli Woodstock i Off. Jeśli chce zobaczyć część jednej imprezy i ŁUKASZ MAZUREK część drugiej, a potem wesoło wrócić do stolicy, wyda około 100 zł. Ale Bogdan i tak ma szczęście. Aż dziewięć 11
JUŻ W STAROŻYTNOŚCI NAGIE CIAŁO BYŁO POSTRZEGANE JAKO COŚ ZUPEŁNIE NATURALNEGO I ASEKSUALNEGO. NIKOGO NIE PODNIECAŁ WIDOK NAGIEJ KOBIETY IDĄCEJ PO ULICY, KTÓRA CO PRAWDA NOSIŁA BOGATĄ BIŻUTERIĘ, ALE BIELIZNA JAKOŚ JEJ UMYKAŁA. LUDZKIE CIAŁO NIE BYŁO TEMATEM TABU I NIKOGO SPECJALNIE NIE EKSCYTOWAŁO. DZIŚ ZA PARADOWANIE NAGO PO ULICY GROZI NAM MANDAT, A WPÓŁ NAGIEGO CZŁOWIEKA MOŻEMY SPOTKAĆ TYLKO PRZED BUDKĄ Z NAPOJAMI WE WŁADYSŁAWOWIE.
N
ikogo nie podnieca widok kobiety opalającej się topless albo gołego mężczyzny w saunie. Nagość nie ma nic do ukrycia i sama w sobie nie działa na nasza wyobraźnię. Mężczyzn kręcą raczej kobiety ubrane w seksowną bieliznę i szpilki, albo te owinięte w prześcieradło. Więc jak to się dzieje, że pornografia cieszy się taka popularnością? Internet mówi, że kochamy porno, a liczba Polek sięgająca po filmy erotyczne wzrosła ostatnio do 20%. Zaczęłam rozmawiać o tym z koleżankami. Chyba każda z nas widziała choć raz w życiu jakiś film erotyczny albo jego fragment. Nie mówię tu o scenie rozbieranej, podczas której odwracałyśmy wzrok jako małe dziewczynki. Chodzi mi o prawdziwego, niemieckiego pornola. Powiem Wam, że trafiłam na kilka takich fragmentów i, niestety, jestem załamana. Mam wrażenie, że przemysł pornograficzny nie jest ani trochę przystosowany do seksualności kobiet. Nie wiem, kogo podniecają zajmujące cały kadr kutongi, wyeksponowane niczym ogórki w warzywniaku albo nienaturalne damskie waginy, które w takiej formie mogłyby posłużyć jako rekwizyty na WUM-ie. Sam akt seksualny (o ile można go tak nazwać) jest bardzo przewidywalny. Nie ma tam namiętności ani żądzy, tylko automaty. Brutalne, odpychające, obrzydliwe – tak myśli o klasycznym porno większość kobiet. Moje koleżanki, zapytane o to, czego brakuje im w pornografii, odpowiadają: fabuły, gry wstępnej, czułości i klasycznych pozycji – czyli, w sumie, samo życie. Do tej listy można dodać jeszcze pocałunki, ale nie za dużo, żeby film nie zamienił się w romansidło. Kolejnym problemem pornosów są aktorzy. Nie chodzi nawet o kultowe już dialogi powtarzające się w każdym filmie ani o wątpliwą grę aktorską, która kończy się szybciej niż się zaczęła. Kobiety występujące w filmach erotycznych wypaczają myślenie mężczyzn o seksie. Czytałam opinie, że z pornosów wiele można się nauczyć i że niektórzy mężczyźni wręcz powinni się w ten sposób dokształcać, ale co jeśli ktoś nie ma do tego dystansu? Taki facet, jeśli widzi gwiazdkę porno kochającą się we wszystkich pozycjach i przeżywającą trzydzieści orgazmów na minutę, to z pewnością rozczaruje się w normalnym życiu. Alternatywą dla klasycznego porno, które dla niektórych uchodzi za zbyt wulgarne, może być jego lekka wersja – soft core (lub po prostu soft porno), które pozwala odpocząć naszym oczom i uruchamia wyobraźnię. Wszystko tu 12
jest bardziej subtelne, pokazane pośrednio. Granice między porno a soft porno są więc dość jasne. Gdzie szukać soft porno? Na pewno nie w teledyskach. Rozebranie kilku dziewczyn, które machają sylikonami w rytm muzyki – zimno. Soft porno nie jest też wrzuceniem fragmentów filmu erotycznego do klipu (jak zrobiło to Massive Attack w swoim teledysku do piosenki Paradise Circus). Zespół Rammstein także eksperymentował z pornografią, ale teledysk do kawałka Pussy bardziej kojarzy się z więziennymi torturami niż z erotyką na poziomie. Z seksem można spotkać się też w innych dziedzinach sztuki, na przykład w fotografii Helmuta Newtona, który w swoich aktach balansuje na granicy pornografii i artyzmu. Jego zdjęcia ukazują kobiety świadome swej seksualności, często bardzo namiętne. Niestety, zdarzają się też naturalistyczne, wręcz nieestetyczne przejawy art porno. Jest to, jak sama sztuka, niezwykle (ro)złożona dziedzina. Niektórzy utożsamiają soft core z erotyką, która pojawia się w filmach. To ten rodzaj erotyki, który najlepiej oddziałuje na naszą wyobraźnię. Jasne jest, że to, co niedostępne dla wzroku, wzbudza ciekawość i podsyca zmysły. W klasycznym porno stosunek seksualny pokazany jest od początku do końca, a wszystko jest bardzo dokładnie oświetlone (sic!). Tutaj bardziej liczą się pojedyncze gesty, koronkowa bielizna i atmosfera. Sam seks można zastąpić zarysem sytuacji. W erotyzmie jest miejsce na niedopowiedzenia. Takie sceny rozbudzają naszą fantazję. Ważna jest też fabuła (której zarys w pornosach trwa maksymalnie pięć minut). Nie kręcą nas: Napalona parka, Rodzinny trójkącik czy Mary Jane na masażu (trzy tytuły z głównej na RedTubie). W sofcie potrzeba czegoś ambitniejszego, mniej przewidywalnego. Taki film musi być jak dobra gra wstępna. Ma trzymać w napięciu i mieć szczęśliwe zakończenie. Podsumowując, szukajcie a znajdziecie. Bo chociaż większość internetowej pornografii to chłam i nie ma w sobie nic z erotyki, to może uda Wam się znaleźć coś interesującego. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że wódka ma sponiewierać, nie smakować. Z porno jest podobnie – ma nas podniecać, nie wzruszać. Tyle że i z jednym, i z drugim trzeba ostrożnie, żeby nas nie zemdliło.
JOANNA SZASZEWSKA
RYS. MAGDALENA MOŚCICKA
TROCHĘ PORNO, TROCHĘ WYSOKA KULTURA
NA POLE
„KRAKÓW HEJNAŁ GRA, TAK WITA MNIE. PATRZY NA MNIE JAKBY WIEDZIAŁ ŻE...”. TAK ŚPIEWALI ARTUR ROJEK Z MARKIEM GRECHUTĄ O MOIM UKOCHANYM MIEŚCIE, Z KTÓRYM JESTEM ZWIĄZANA OD URODZENIA. JEŻELI KTOŚ JESZCZE NIE BYŁ W TYM KRÓLESTWIE SZTUKI, STAROCI I BOHEMY, TO ZAPRASZAM.
A
le cóż tam dla Was z mojego „zapraszam, bla, bla”, raczej chcielibyście wiedzieć, co tam warto zobaczyć, gdzie warto spędzić czas, wypić piwo, zjeść dobre jedzenie czy w spokoju zapalić papierosa. Oto więc przedstawiam mój krótki przewodnik pisany z perspektywy wspomnień zbuntowanej nastolatki, która wolny czas spędzała na wypijaniu dużej ilości kaw oraz czytaniu samych mądrych rzeczy wyrastających ponad poziom licealny, oczywiście to wszystko w Krakowie. Kiedy już dojedziecie do celu waszej podróży, rozpakujecie się i mniej więcej będziecie pamiętać gdzie mieszkacie, czas na odpoczynek! Żadna knajpa nie daje tyle ciepła, miękkości no i... (muszę to napisać) relaksu, co klubokawiarnia Relaks! Tęczowy szyld, wnętrze w stylu retro, miękkie fotele i kanapy, tanie piwo, wyśmienite kawy, pyszne gofry, naleśniki, pierogi, sałatki i dobra muzyka. Miejsce idealne na rozmowy, czy nawet na samotne chwile, które pozwolą wam pozbierać myśli i zastanowić się, co chcecie robić dalej. Ul. św. Tomasza 28, nie przegapcie tego miejsca! Kiedy już chwilę odpoczniecie, czas na coś konstruktywnego. Oczywiście jest rynek, są miliony gołębi, które tylko czekają na okruszki waszego obwarzanka, na Wawel też warto dotrzeć, co nie sprawi Wam żadnego problemu, ale może by tak poobcować trochę ze sztuką? Galeria Bunkier Sztuki zaprasza! Już sama nazwa jest taka przyjemna, prawda? Zabunkrować się ze sztuką. Tylko Wy i sztuka, doświadczenia, emocje, mniam! Wystawy dotyczące współczesnych zagadnień kultury są naprawdę świetne. Byłam tam kilkanaście razy i jeszcze nigdy się nie nudziłam. Wejścia nie są drogie, a za chwile tam spędzone warto wydać każdą kwotę. Jeżeli już naprawdę stwierdzicie, że obecna wystawa nie jest dla Was, to zawsze możecie napić się kawy w tamtejszej kawiarni, to też jakaś forma obcowania ze sztuka, prawda? Pl. Szczepański 3a, polecam się zabunkrować! Macie za sobą chwile relaksu, widzieliście rynek i Wawel, obcowaliście ze sztuką, no i nadszedł czas wielkiego głodu! Na dodatek nadchodzi wieczór i przydałoby się usiąść gdzieś na spokojnie, pooglądać zdjęcia na aparacie. Ale znowu bez przesady, jesteście po dwóch kawach, nie chcecie za dużo siedzieć. Oto przed wami Botanica. „A w Krakowie, na Brackiej pada deszcz”. Według Grzegorza T. nie zawsze tam jednak pada, ale trzeba przyznać, że kwiaty podlewają solidnie. Botanica to kawiarnia pełna flory. 16
Wielkie lampo-kwiaty, rzeźby-zawijasy i atmosfera trochę jak ze szklarni. Wygodne czarne, skórzane kanapy, sala dla palących, dwa poziomy do przesiadywania i pyszne tosty. To jest moja propozycja na podwieczorkoobiad w miłym miejscu, gdzie podsumujecie dzień. Bracka 9, kto nie wpadnie, ten przegrywa. Wracając jeszcze do podstawowego zwiedzania Krakowa, takiego z rodziną czy wycieczką szkolną, to pamiętajcie, że musicie wejść na Kopiec Kościuszki, zajrzeć do Muzeum Narodowego i sprawdzić, czy nie ma was na ul. Floriańskiej, czyli najsłynniejszej alei w Krakowie. Kiedyś była piękniejsza, teraz za dużo na niej kebabów. Oprócz tego polecam sklep z misiami Bukowski, który znajduje się na ul. Siennej 1. Każdy znajdzie tam swojego przyjaciela na całe lata. Tyle tych miejsc, że zaczynam się gubić, ech. Jednak ostatnią radą, jaką dla was mam i wydaje mi się ona najwłaściwsza, to chodźcie tam, gdzie Wam się podoba. Tyle jest miejsc w Krakowie jeszcze nieodkrytych! Chodząc po starym mieście, wszyscy fotografowie będą zachwyceni „ścianizmem” i „drzwianizmem” krakowskich kamienic. Idealne obiekty do fotografowania. Na ul. Grodzkiej poszperajcie w tanich księgarniach, bo skarbów tam jest co niemiara. Małe lumpeksy, które są prawie na każdej ulicy, czekają wypełnione świetnymi ciuchami, które chcą abyście je przygarnęli. Jeszcze jedno! Nie ma to jak szybka, ale wspaniała zapiekanka. Koniecznie wpadnijcie na plac Nowy na Kazimierzu. Genialne zapiekani od Endziora szybko Was uzależnią, a kiedy już z pełnymi brzuchami stwierdzicie, że nie możecie iść dalej zwiedzać, to obok znajdziecie miłą kawiarnię Zbliżenie, gdzie każde wagary miały niezapomniany smak. Gdy wreszcie wyjdzie słońce i zacznie lekko przypiekać Wam policzki, to biegnijcie nad Bulwary Wiślane i rozłóżcie się na miękkiej, zielonej trawce. Nie ma nic lepszego od lenistwa w towarzystwie Wisły, Wawelu, kościoła Mariackiego i pomnika Smoka Wawelskiego, który zieje ogniem. Ciekawi pewnie jeszcze jesteście, gdzie fajnie iść na nocną imprezę? Nie jestem fanką klubów, bo cenię sen ponad wszystko i w tej kwestii ciężko mi doradzić Wam jakieś miejsce. Ale wiem jedno – jeżeli wyjdziecie po 22 na krakowski rynek, to impreza sama Was znajdzie. No to co? Nie pozostaje nic innego, jak czekać na dobrą pogodę, wsiadać w pociąg i fru do Krakowa! Zapraszam.
KATARZYNA SROKA
MAGDALENA STEFANOWSKA
DOMOWO NA SCENIE czyli relacja z koncertu domowych melodii w toruńskiej Od Nowie (08.03.2013r.)
MÓWI SIĘ, ŻE DO TRZECH RAZY SZTUKA. SPARAFRAZUJĘ TROCHĘ TO PRZYSŁOWIE I RZEKNĘ: DO DWÓCH RAZY SZTUKA, GDYŻ PO TRUDACH I NIEPOWODZENIACH, ZA DRUGIM RAZEM UDAŁO MI SIĘ ZDOBYĆ BILET NA KONCERT DOMOWYCH MELODII. PEŁNA RADOSNEGO OCZEKIWANIA WYBRAŁAM SIĘ DO TORUNIA.
G
odzina dwudziesta. Kinowa sala studenckiego klubu „Od Nowa” wypełniona jest po brzegi. Cisza i napięcie. Zaraz się zacznie. Odkąd poznałaś ich piosenki, tak bardzo chciałaś usłyszeć ich na żywo. Ciekawa jestem, ile osób myślało tak jak ja. No i w końcu, po dziesięciominutowym opóźnieniu koncert wystartował. Rozpoczął się piosenką Okruszek. Przenikający ciszę, nasączony emocjami głos wokalistki, sprawił, że popłynęły mi łzy. To było niesamowite uczucie. Tak silne uderzenie, już na początku. Niestety, wspaniały nastrój zniszczony został przez siedzącego za mną mężczyznę, który konwersował z niejakim Waldkiem. Nieśmiała początkowo wokalistka, rozkręcała się w trakcie koncertu i coraz częściej zwracała się do publiczności. To był mój pierwszy (mam nadzieję, że nie ostatni) koncert domowych melodii, zatem zaskoczył mnie trochę klimat panujący podczas występu. Niby widziałam wcześniej, jak wygląda to na zdjęciach, ale to jednak nie to samo. Kurczę, po prostu nie sądziłam, że będzie aż tak DOMOWO. Białe pianinko znane z klipów, staroświecki dywan rozłożony na drewnianych deskach i świecący sznur puszczony po podłodze. Wokalistka przyniosła ze sobą biały kubek, który stał przy instrumencie. Do tego, członkowie zespołu wystrojeni w urocze kombinezonowe, kwieciste piżamki . Mieli też gołe stópki, co było naprawdę słodkie. Dodam, że było całkiem chłodno. W moim odczuciu to bardzo ciekawy pomysł na wizerunek, trafia do fanów, czujących się na koncercie jak w przytulnej chatce. Takie wrażenia spotęgował też niesamowity głos Jucho, jej szept, moc i cały wachlarz emocji, który rozkłada za pomocą dźwięków. Słuchając powoli płynącego brzmienia, miałam
wrażenie, że leżę w łóżku, widzę gwiazdy, a tajemnicza wróżka śpiewa do poduszki. Tylko dla mnie. Poza tym, fajnie było obserwować więź, która spaja członków zespołu; jak wytwarza się między nimi Ten rodzaj energii, który generuje dobre granie, humor, a u widzów świadomość, że ta trójka tworzy naprawdę zgrany team. Wykonali wszystkie piosenki. Przesławną Grażkę, która momentalnie rozhulała publikę, magiczną Północ dającą chwilkę zamyślenia czy swojskiego Zbyszka. Hitem koncertu był zaś nowy utwór o zaskakującym tytule: Panie prezydencie. Skoczna satyra na coś, co zwiemy instytucją władzy samej w sobie. Nie miałam wrażenia, że tytuł odnosi się do konkretnej osoby (np. obecnego prezydenta). Utwór jest pytaniem o to, jakim prawem jedni ludzie rządzą innymi. Poważny temat przepuszczony przez domowomelodyjne sito, czyli okraszony wesołością i żartem, spuentowany odgonieniem polityków daleko za próg Jusinego mieszkanka, a także przekleństwem, które dodaje całości charakteru. Gdy zabrzmiał ostatni utwór, zdziwiona zerknęłam na zegarek. Grali tylko godzinę. Właściwie to ich piosenki nie są długie, znowuż tak wiele ich nie mają. Byłam rozczarowana. Ale podejrzewałam, że torunianie tak łatwo nie wypuszczą długo oczekiwanych gości. Wrócili. W sumie zagrali chyba ze cztery piosenki na bis. Zabawa była przednia, ludzie powstawali, tańczyli, śpiewali. Najbardziej podobało mi się, kiedy Jucho prosiła publiczność o wsparcie (może dlatego, że sama uwielbiam śpiewać). Wokalistka zabrała w końcu swój kubeczek i podusię, dając do zrozumienia, że to koniec domowej uczty dla zmysłów. Melodyjna trójka ukłoniła się w pas, podziękowała za miły wieczór i pożegnała Toruń legendarnym: To- ruń! 19
O WILKU MOWA
FOTO MAT. PRASOWE
PARAFRAZUJĄC PEWIEN KULTOWY KOMIKS, PIOTRUŚ PAN ISTNIEJE I JEST IRLANDCZYKIEM. KAŻDA SZAFIARKA ZAMKNIĘTA NA GODZINĘ W JEGO GARDEROBIE BEZ WĄTPIENIA POSTRADAŁABY ZMYSŁY. JEGO STYL… NIE, TO NIE VINTAGE. TO EFEKTY WPROWADZENIA W ŻYCIE FUTURYSTYCZNEJ WIZJI SZALONEGO PROJEKTANTA – MOTYWY ZWIERZĘCE, CEKINY, TROCHĘ ROCK’N’ROLLA, TROCHĘ NONSZALANCKIEJ ELEGANCJI, A NA DOMIAR ZŁEGO PORTKI PO DZIADKU.
M
odnisie zazdroszczą, a obrońcy praw zwierząt rozpływają się z zachwytu (ignorując tym samym drobny incydent związany z wypchanym ptakiem umocowanym na ramieniu). Kto równie często jak nasz bohater pozwala sobie na słodkie sesje ze zwierzętami? Tam przytuli wilka, tu pogłaszcze węża, kiedy indziej jeszcze zaopiekuje się osamotnioną papugą. Nim natomiast chętnie zajęłaby się spora czereda dziewcząt i… chłopców. Marzenie każdego fryzjera, ulubieniec entuzjastów muzyki nie dającej się jednoznacznie zdefiniować. Panie i panowie, przed państwem Patrick Denis Appes. Jego biogram ma w sobie coś z życiorysu romantycznych artystów. Urodzony 30 czerwca 1983 roku w Londynie chłopiec, który od najmłodszych lat pobierał lekcje muzyki i jeszcze jako dziecko zbudował swój pierwszy instrument, już w wieku 16 lat opuścił dom rodzinny, by zarabiać na utrzymanie, wcielając się w rolę ulicznego grajka. Sam pisze teksty swoich piosenek, sam układa do nich muzykę i wykonuje je jedynie przy drobnej pomocy współpracowników. Chciałoby się rzec, że zawsze gra pierwsze skrzypce, jeśli chodzi o jego image sceniczny i wizerunek medialny. Jest multiinstrumentalistą. Gra m.in. na: harfie, wiolonczeli, gitarze, pianinie, akordeonie i ukulele. Harfa, niejako znak rozpoznawczy, zawsze pojawia się tuż przed wyjściem Irlandczyka na scenę i wywołuje tym samym dzikie wrzaski i omdlenia wśród oczekującego tłumu. Patrick Wolf, bo taki przyjął pseudonim artystyczny, łączy muzykę elektroniczną z folkiem, w którym przeważają celtyckie brzmienia. Niektórzy, z braku lepszego określenia i palącej potrzeby klasyfikowania, nazwą to popem. Jego muzyka to jednak coś więcej. Układa się w labirynt eklektycznego brzmienia, które zawiera zarówno postępowość, jak i klasykę, współczesny, żywiołowy pop z elementami rzępolenia na średniowiecznym fidelu. To jakby obfitości natury dodać charakteru surowego industrializmu, a potem 22
dołożyć do tego czarny patos i zwiewne echo śpiewu leśnych bożków. Każda płyta Patricka, a wydał ich do tej pory sześć, opowiada oddzielną historię. Jest zapisem przeżyć muzyka, które towarzyszyły mu w danym momencie jego życia, a tym samym podczas nagrywania poszczególnych albumów. Dlatego też tak bardzo różnią się one pod względem nastroju, tematyki i wykorzystywanych środków. Debiutancki Lycanthropy jest najbardziej niespokojny pod względem treści, młodzieńczy, buntowniczy, jak gdyby przesiąknięty żalem. Jego niespójność wynika niewątpliwie z faktu, że powstawał przez osiem lat początkowej twórczości Wolfa. Płyta Wind in the Wires jest natomiast powrotem do jego korzeni i rodzinnych tradycji. Przy jej nagrywaniu oparto się na charakterystycznym brzmieniu i instrumentach muzyki irlandzkiej i kornwalijskiej. Znalazł się na niej jednak utwór, który był zapowiedzią tego, w jakim kierunku będzie zmierzała dalsza twórczość Wolfa – energiczny, buńczuczny Tristan. Z kolei The Magic Position to opowieść o radości i miłosnych uniesieniach. Przedstawia wszystkie etapy zakochania, które nie zawsze wydaje się tak beztroskie, jak być powinno. Nazwa albumu jest przy okazji tytułem jednej z najbardziej rozpoznawalnych i euforycznych piosenek Wolfa. Natomiast The Bachelor to depresyjne i brudne wydawnictwo. Rozdrażnienie i smutek rozbrzmiewa w każdej minucie przesłuchiwanych piosenek. Po deszczu zawsze pojawia się tęcza, dlatego też wydana w 2011 roku Lupercalia została nasączona pozytywnym przekazem. Jest pełna nadziei i czułości. Wolf powraca na niej do tematu miłości, spokoju wewnętrznego, jaki osiągnął, i niczym niezakłóconego szczęścia. Jest to też niewątpliwie najbardziej popowy i łagodny album Patricka. Warto dodać, że wydanie Lupercaliów zbiegło się niejako w czasie z poślubieniem przez niego Williama Pollocka. Tegoroczne wydawnictwo, Sundark and Riverlight, to podsumowanie dotychczasowej
Wolf potrafi zbudować atmosferę bliskości ze słuchaczami, a jednocześnie podkreślić pozycję prawdziwego artysty, który budzi szacunek i podziw. Wydaje się osobą nieprzeciętnie ciepłą, wrażliwą i uczuciową. Jest przy tym podręcznikowym przykładem ekstrawertyka. I nie ma nic wymuszoCzyżby był to kolejny niedoceniany geniusz? Jego nego w jego pogawędkach ze słuchaczami, szerodziałalność nie wzbudza przecież zainteresowania kich uśmiechach, czy odgarnianiu nieposkromionej porównywanego do popularności festiwalowych arty- tęczowej grzywki z czoła. stów. Patrick – zdawać by się mogło – unika motłochu, nie szuka rozgłosu na siłę i preferuje klimatyczne Cały fenomen tej ekscentrycznej postaci polega spotkania ze swoimi słuchaczami. W Polsce był już właśnie na tym, że przy swoim ekspresywnym i trzy razy i wszystko wskazuje na to, że ma do niej rozczulającym sposobie bycia sprawia wrażenie ogromny sentyment. Zawsze czeka tu na niego oddana chłopaka, z którym dałoby się wypić butelkę taniego grupa fanów, którzy nie opuszczą żadnego jego kon- wina nad Wisłą. certu i nie zapomną umilić go w wyjątkowy sposób, a to przynosząc drobne upominki, a to zaściełając KLAUDIA ŻARK scenę czerwonymi balonikami w kształcie serduszek. twórczości. Znalazły się na nim najlepsze utwory muzyka, których nie może zabraknąć na żadnym koncercie. Ich nowa, akustyczna aranżacja jest ukłonem w stronę tradycyjnych rozwiązań, a te stanowią przecież podstawę muzycznej wizji Wolfa.
FOTO MANUEL BARTUAL
23
MRS. REBEL
MODEL ANETA SOBOLEWSKA
| REBEL MODELS MAKE UP DARIA DĄBROWSKA STYL URSZULA ZANIEWSKA PHOTO ALEKSANDRA KRZECZKOWSKA | FB.COM/ PAGES/ALEKSANDRA-KRZECZKOWSKAPHOTOGRAPHY/127603903996638
FOTO ALEKSANDRA KRZECZKOWSKA
CALM! MAGAZINE: Jak to się zaczęło? ALEKSANDRA KRZECZKOWSKA: Od zawsze ciągnęło mnie do aparatu, jednak moja prawdziwa pasja zrodziła się półtora roku temu, kiedy odkryłam, jak wielką satysfakcję sprawia mi robienie zdjęć ludziom. Próbowałam z naturą i architekturą, ale żadna z tych dziedzin nie fascynowała mnie tak jak fotografia ludzi. Początki były bardzo trudne, zaczynałam od fotografii koleżanek, a teraz pracuję z modelkami, które zajmują się tym zawodowo. Fotografia obecnie jest nieodłączną częścią mojego życia. Uwielbiam to robić, nie wyobrażam sobie, że mogłabym przestać.
non stop ćwiczyć, samo nie przyjdzie. Nigdy nie uczestniczyłam w żadnych kursach. Moim zdaniem takie kursy uczą schematów, które ograniczają fotografów. A żeby wnieść coś oryginalnego do zdjęć, trzeba łamać ogólnie przyjęte reguły, więc jestem samoukiem i chyba tak pozostanie.
Twoje sesje są niesamowite, każda ma w sobie coś wyjątkowego. Nie lubisz się powtarzać. Co Cię inspiruje? Inspirację czerpię tak naprawdę ze wszystkiego. Najczęściej jest to muzyka. Dzięki niej w mojej głowie rodzi się mnóstwo pomysłów i wizji na to, jak zdjęcie Jak nauczyłaś się robienia zdjęć? Jesteś samoukiem? ma wyglądać. Przez fotografię zyskałam większą Wszystko, do czego doszłam, osiągnęłam ciężką i wrażliwość, przez co dostrzegam pomysły w naprawdę ciągłą pracą. Żeby móc zobaczyć progres, trzeba prostych rzeczach. Wystarczy trochę wyobraźni i 36
WYSTARCZY TROCHĘ WYOBRAŹNI ALEKSANDRA KRZECZKOWSKA MA DOPIERO OSIEMNAŚCIE LAT, A JUŻ OSIĄGA SUKCESY W ŚWIECIE FOTOGRAFII. JEJ ZDJĘCIA SĄ MIŁE DLA OKA, A TAKŻE ODDZIAŁUJĄ NA EMOCJE I NA DŁUGO POZOSTAJĄ W GŁOWIE. w głowie powstaje gotowy pomysł. Jakie sesje lubisz najbardziej? Czy którąś z nich wspominasz szczególnie dobrze? Takie, na których oprócz pięknej modelki, wspaniałych stylizacji widać coś jeszcze, emocje i ekspresję. A jeśli chodzi o moje sesje, to każdą wspominam dobrze, każda jest dla mnie wyjątkowa i wniosła coś nowego do mojego portfolia. Oprócz tego, poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi, spędziłam z nimi świetne chwile i na pewno na długo pozostaną w mojej pamięci.
Maxmodels i Photobloga. No i niestety, wiele moich zdjęć jest wykorzystywanych na różnych stronach internetowych bez mojej zgody. Czy zdarzyło Ci się zrobić sesję dla magazynu? Tak, ale zaledwie do kilku takich, jak „MODO magazine”, „The Stylisto”, „Papercut”, „Best Fashion Photos” czy „MK Fashion Magazine”. Dopiero od niedawna zaczęłam wysyłać swoje zdjęcia do magazynów, mam nadzieje, że z czasem będzie ich coraz więcej.
Masz ulubioną modelkę? Gdzie możemy oglądać Twoje zdjęcia? Jeśli chodzi o takie, z którymi pracowałam, to każda Przede wszystkim na moim facebookowym fanpage’u. jest jedyna w swoim rodzaju, nie umiem wybrać jedTam dodaje najwięcej zdjęć i staram się to robić nej, bo każda wniosła coś nowego do mojego portfow miarę systematycznie. Dodaję też zdjęcia na lia, coś świeżego. A moje ulubione modelki to Cara 37
Delevingne i Magdalena Frąckowiak, są naprawdę przepiękne!
Wkurza mnie to, że wielu ludzi nie docenia mojego wysiłku. To fotograf pilnuje, żeby sesja była dopięta na ostatni guzik i poświęca na to mnóstwo czasu. Co chciałabyś robić za pięć lat? Jak chcesz żeby Musi wszystko zorganizować, zgrać wszystko w czasie wyglądało Twoje życie zawodowe? i ściągnąć ludzi, a potem jeszcze godzinami siedzieć Nie wiem, co chciałabym robić za rok, a co dopiero za przed komputerem i przerabiać zdjęcia. Niektórzy pięć lat. Mam jednak nadzieję i głęboko w to wierzę, żyją w przekonaniu, że „to jest przecież takie proste!”. że uda mi się pracować dla jakiegoś magazynu mo- Ale jak się coś kocha, to można przymknąć oko na dowego. Chciałabym połączyć swoją pracę z pasją. takie rzeczy. Staram się patrzeć tylko na pozytywne Nie wyobrażam sobie, że mogłabym robić coś, co nie strony mojej pracy. daje mi satysfakcji. Canony czy nikony? Co najbardziej lubisz w swojej pracy? Co ona Ci Oczywiście, że canony! Nie wyobrażam sobie daje? pracować teraz na innym aparacie. Daje mi kontakt ze świetnymi ludźmi. Dzięki fotografii poznałam mnóstwo wspaniałych osób, Co możesz poradzić ludziom, którzy dopiero których nie miałabym okazji poznać, gdyby nie zaczynają pracę z aparatem? zdjęcia. Fotografia to także okazja do samorealizacji i Żeby dążyli do celu i się nie poddawali. Najważniejsze spełniania swoich marzeń. Lubię w niej wszystko: od jest to, aby ćwiczyć, mieć głowę pełną pomysłów i nie przygotowań, po sesję i późniejsze przerabianie zdjęć. stać w miejscu. A ciężka praca na pewno przyniesie I to, że za kilkanaście lat będę miała tyle cudownych efekty, potrzeba tylko czasu i cierpliwości, żeby można wspomnień! było je zobaczyć. Co Cię wkurza w Twojej pracy?
FOTO ALEKSANDRA KRZECZKOWSKA
38
JOANNA SZASZEWSKA
keep calm
WILK I ŻÓŁW
FOTO CLAUDE TRUONG-NGOC
PROROK, NAJBRZYDSZY I NAJBARDZIEJ ROZWIĄZŁY, LEGENDA. TE TRZY OKREŚLENIA SĄ KWINTESENCJĄ SERGE’A GAINSBOURGA, KOMPOZYTORA, PIOSENKARZA, AKTORA, SCENARZYSTY, REŻYSERA, MUZYKA, A PRZEDE WSZYSTKIM FRANCUZA. TERAZ PADNIE PYTANIE: EEE, A KTO TO SERGE GAINSBOURG?
N
ie dziwi mnie ono, trochę zastanawia, ale też wywołuje chęć najprostszego odpowiedzenia Wam, co to za facet. Je t’aime... moi non plus, mówi Wam to coś? Piosenka o miłości, właściwie o seksie, jęki, stęki, achy i ochy. To Serge ją stworzył, zakochany po uszy w Brigitte Bardot. Jego hołd dla niej. Jednak gdy B.B. go porzuciła nagrał wersję Je t’aime ze swoją żoną Jane Birkin i ta wersja jest najpopularniejsza i domyślam się, że nie raz ją słyszeliście. Nigdy nie byłam zapaloną fanką muzyki francuskiej. Stałam się nią dopiero po przeczytaniu biografii Serga autorstwa Sylvie Simmons. Jego życiorys to majstersztyk melodii, słów, dowcipu i wieloznaczności. Gainsbourg został ukryty pod postacią mężczyzny przypominającego połączenie wilka z żółwiem, wciąż trzymającego w dłoni lub w ustach papierosa marki Gitane. Gdy piszę ten artykuł, w tle oczywiście towarzyszą mi piosenki Serge’a. Jego twarz z teledysków mówi do mnie: „Albo napiszesz, jedno zdanie, że jestem legendą, albo będziesz musiała wkleić całą moją biografię”. Jednak nie mam wyboru i muszę zmieścić kwintesencję Gainsbourgowatości w kilkuset słowach. Zanim Serge był Sergem, urodził się jako Lucien Ginsburg. Syn rosyjskich emigrantów miał być uczczeniem nowego życia we Francji. Czyż Lucien nie brzmi francusko i dostojnie? Może i tak, ale Serge zawsze lubił podkreślać swoje wschodnioeuropejskie pochodzenie. Jako dziecko z jednej strony był nadpobudliwy, z drugiej bardzo nieśmiały. Jego talent był widoczny od zawsze, a jako syn muzyka nie mógł go nie rozwijać. Dorastanie miało wielki wpływ na jego twórczość, a w nim przede wszystkim takie wydarzenia, jak: pierwsza chęć odbycia stosunku z prostytutką, noszenie żółtej gwiazdy Dawida na piersi, czy granie na pianinie z ojcem w różnych klubach i pubach. Jego twórczość zawsze dotyczyła seksu, no może czasem pojawił się utwór o pierdzeniu. Piosenki, filmy, reklamy, które reżyserował, wszystko było przesączone erotyzmem. Nawet nagrywając piosenkę 42
Lemon Incest ze swoją córką (znaną aktorką i piosenkarką), Charlotte Gainsbourg, nie mógł powstrzymać się od dwuznaczności. Lubił, nie, nie lubił, on kochał wstrząsać światem, a jeszcze bardziej kochał, gdy o nim mówiono. Był wielkim fanem sztuki i Salvadora Dalego. Raz miał nawet okazję uprawiać miłość w domu artysty. Uwielbiał porządek, seks, piękne kobiety, alkohol, muzykę i papierosy, chociaż nie, papierosy właściwie były już kawałkiem jego ciała. Gdzie był Serge, tam i był dym gitan. Nie cierpiał przestawiania jego rzeczy, sprzeciwu, szpitali i mówienia do niego per „Lulu”. Gainsbourg to właściwie potrójna osobowość: 1. Lulu Ginsburg, młody chłopak, który postanawia zostać artystą, ale nie wychodzi mu to do końca. 2. Serge Gainsbourg muzyk, artysta, który wyzwala w publice nienawiść i miłość jednocześnie. 3. Gainsbarre, alter ego Gainsbourga, które prowadziło się źle i zatapiało życie w alkoholu. Ostatnia postać zazwyczaj brała udział w wywiadach, których udzielał Serge. Długo wstydził się występować na scenie po traumie, która go spotkała podczas jednej z tras koncertowych, kiedy publika go wyśmiała. Zajął się wtedy współpracą z gwiazdami, dla których pisał i komponował. Współpracował z Francoise Hardy, Isabelle Adjani, Brigitte Bardot, Jane Birkin, Juliette Greco, France Gall, no i oczywiście był producentem płyty swojej ukochanej córki Charlotte. Jeżeli już nad czymś
pracował, to, po pierwsze, robił wszystko na ostatnią chwilę, a po drugie, oddawał temu całego siebie. Nie było żadnej ulgi. Nowości i prowokacja były jego ulubionymi przewodniczkami. Nie chciał być taki, jak wszyscy i nigdy nie był. Pewnie dlatego jego geniusz został odkryty dosyć późno, właściwie to za późno. Zawsze był o krok dalej od innych artystów i budował nowe trendy, które niekoniecznie rozpowszechniały się we Francji, ale reszta świata korzystała z nich bez oporów. Trochę był z niego beznadziejny ojciec, który przez przypadek nauczył swoje dzieci czegoś naprawdę dobrego. Zawsze gdy sądził, że to, co teraz tworzy, okaże się hitem światowym i gdy to pokaże publicznie ludzie padną mu do stóp, to dzień wcześniej ktoś go ubiegał, np. The Beatles. Dopiero po kilkunastu latach ktoś w radiu mówił: Hej, ten album jest dobry, stworzony dawno temu, a odpowiada dzisiejszym trendom, drodzy państwo oto Serge Gainsbourg! Myślę jednak, że Je t’aime...moi non plus jest doskonałym
przykładem jego perwersji, skrajności i ironii, które poszły w świat. No bo w końcu „Kocham cię... Ja ciebie też nie”? Jak to rozumieć? Jego śmierć nie była przesączona erotyzmem. Serce nie wytrzymało, gitan i alkohol zrobiły swoje, a świat stracił człowieka, którego chce się poznać, obcować z nim i powiedzieć mu: Panie Gainsbourg, pan jest genial. KATARZYNA SROKA
43
FOTO TEATR SYRENA
PRZY DRZWIACH
ZAMKNIĘTYCH 44
P
asjonuję się teatrem od wielu lat, zawsze interesowała mnie praca aktora, nie na planie filmowym, tylko właśnie w teatrze. Jak to wszystko wygląda od kuchni. Myślę, że wielu ludzi może ciekawić życie artysty. Z różnych portali plotkarskich możemy dowiedzieć się o życiu prywatnym aktorów, gdzie się ubierają, co jedzą, gdzie się spotykają. Kilka aktorek stara się również pokazać na portalach społecznościowych swoje życie zawodowe, więc wstawiają miedzy innymi zdjęcia z garderoby. Wszystko wydaję się takie piękne i niewątpliwie jest, ale czy aby na pewno aktorstwo to bankiety, imprezy, ładne zdjęcia, śmieszne minki i udawane przyjaźnie? O tym i o wielu innych ciekawych rzeczach mam okazję porozmawiać z aktorką Beatrycze Łukaszewską – kobietą, która całym sercem oddaje się swojej pracy.
No to aktorka-matka wstaje rano i wiezie dziecko do szkoły. Całe szczęście aktorka-matka nie musi być na dziewiątą w pracy, więc wraca do domu i ma chwilę dla siebie. I wtedy zależy, jeśli gram spektakl na jedenastą, to o wpół do jedenastej muszę być w teatrze, a jeśli gram spektakl o dziewiętnastej, to przyjeżdżam na próbę na dziesiątą. Więc od dziesiątej do czternastej próba, później są obowiązki matki, odbieram dziecko ze szkoły. Ależ zrobiłaś minę.
CALM! MAGAZINE: Aktorstwo to strasznie ciężki zawód, wymagający od aktora wielu poświęceń, ale dający zapewne spełnienie i satysfakcję. Czasem mam wrażenie, że od tego spełnienia ważniejsza jest sława. Co jest dla Pani ważniejsze ? BEATRYCZE ŁUKASZEWSKA: No, to absolutnie dla mnie spełnienie, ale takie spełnienie w sensie aktorskim. Czyli że rola, z która wychodzę na scenę, daje mi spełnienie, że znalazłam się całą sobą, swoimi uczuciami w tej postaci. No i takie niesamowite zmęczenie po spektaklu to jest to. Oczywiście, jak za tym spełnieniem idzie sława, to fantastycznie. Tylko umówmy się, że teatr to raczej nie jest sława. Nie w tych czasach. Kiedyś to tak, za Modrzejewskiej to była sława, wielka. O, gdybym była taką Modrzejewską, to miałabym dwa w jednym: spełnienie i sławę.
Dostaje Pani angaż w nowym spektaklu, bierze Pani tekst na warsztat, to co Panią w nim najbardziej interesuje? Od czego Pani zaczyna? W tej mojej roli? W tekście?
Skończyła Pani łódzką Filmówkę, jednak nie spotkamy Pani często w serialach czy filmach, za to gra Pani w teatrze, czy czuje się Pani spełniona? Zdałam do szkoły filmowej właśnie po to, żeby grać w filmach. Jako mała dziewczynka grałam w filmach i pomyślałam sobie, że tak, to jest droga, jaką chcę pójść. Teatr wtedy to była sfera dla mnie zupełnie nieosiągalna. I o dziwo, właśnie w tej filmówce zakochałam się w teatrze, bo wtedy sięgnęłam do wnętrza i po prostu poczułam to. Nie oszukujmy się, jak siedzi się w teatrze przez cztery lata szkoły, pracuje się, gra dyplom, to naturalne było dla mnie, że ja idę do teatru. A jak wsiąknie się w ten teatr i dostanie się etat, który nie jest łatwą sprawą po szkole, to się człowiek cieszy. Jak się jest aktorem etatowym, to chyba jest się spełnionym. Tak, ja jestem. Skoro już dowiedzieliśmy się, jak bardzo kocha Pani teatr, proszę zdradzić nam kilka tajemnic z życia aktora teatralnego. Wstaje Pani rano je śniadanie i? Ale tak prywatnie, prywatnie ? Czy aktorka? Czy aktorka-matka ?
Tylko uważnie słucham. To nie jest tak, że aktorka idzie do spa, masaże i zbiera siły na wieczorny spektakl. Tylko normalnie, ze szkoły, do szkoły, zakupy i różne inne rzeczy. Potem lecę na spektakl, czyli o osiemnastej znowu jestem w teatrze. A później dom.
I w tekście, i w roli. Patrzę, czy mam dużo. To jest pierwsza rzecz, jaką robię. Później szukam swoich scen, patrzę z kim to są sceny, z jakimi partnerami będę grała. To jest dla mnie bardzo ważne. Fajnie, jak to jest ktoś, kogo już znam, bo czuję się bezpieczniejsza i spokojniejsza. Jak to jest ktoś nowy, to czekam na pierwszą próbę z takim troszkę lekkim drżeniem. Dalej to spotkanie z reżyserem i pierwsza próba czytana. A ogólnie co jest dla mnie ważne w tej mojej roli i na co zwracam uwagę? Trudno powiedzieć, to zależy. Staram się ją poznać. Rozszyfrować jej emocje, to jest dla mnie ważne. Emocje? Tak. Emocje i jak te emocje mają się w przebiegu akcji. No i co to za sztuka, prawda? Czy to jest dramat, który pozwoli mi na skonstruowanie przebiegu emocjonalnego, czy na przykład jest to komedia, gdzie wbiegasz na jedną scenę, na jednej emocji, a później kolejne sceny i kolejne emocje, jak w kalejdoskopie. Bierze Pani tekst i uczy się na pamięć? Nie, absolutnie nie. Zakreśla sobie Pani kwestie kolorami? Zgadłaś. Rzeczywiście to jest pierwsza rzecz, jaką robię. Zakreślam sobie swoje kwestie. Biorę scenariusz, szukam mojej postaci i na niebiesko zaznaczam moje fragmenty. To jest pierwsze podejście do tekstu. Drugie podejście jest już poważniejsze, mianowicie zaczynam czytać po swojemu i wyobrażam sobie, jak ta postać będzie wyglądać. Zaczynam więc szukać tych intencji, emocji, a później dopasowywać je do postaci. I to jest praca nad tekstem. Oczywiście dalej 45
szukamy tego na scenie. Nie wiem, jak to zwięźle opisać, dla mnie nie ma jednej recepty. Oczywiście, jeśli to jest wiersz, to trzeba pilnować, żeby wszystko się zgadzało: średniówka, przerzutnie – ale ja generalnie pracuje na prozie. Czasem mam wrażenie, że polscy aktorzy wyrabiają sobie „swój własny styl” i zamiast otwierać się na nowe wyzwania, za wszelką cenę konstruują postać tak, aby pasowała do tego stylu. Czy można mówić o takim zjawisku, zauważyła je Pani? No właśnie! To dobrze czy źle? O pisarzu, który ma swój styl mówi się: super, niepowtarzalny, innowacyjny. Czy w aktorstwie chęć posiadania takiego stylu nie jest gubiąca? I dla aktora, i dla widza ? No właśnie, niestety tak jest, że jest źle. To jest trafione pytanie. U mnie już zapaliła się czerwona lampka i zaczynam mieć alergię właśnie w takich momentach, gdy ta kwestia jest poruszana albo gdy widzę takiego aktora. Aktora, który od początku do końca gra tak samo. To jest rzeczywiście straszne. Na rynku, niestety, jest wiele takich osób. Nie będziesz mnie chyba zmuszała, żebym mówiła nazwiskami. Nie, oczywiście, że nie. To dobrze, ale tak to jest okropne zjawisko. Niektórzy od początku szkoły do starości jadą tym samym. I to są lenie. Dla mnie to jest lenistwo i to jest karygodne w aktorstwie, dlatego że aktor w ogóle się nie wysila jedzie tym swoim sposobem. Oczywiście bycie sobą jest jak najbardziej wskazane. Gdy konstruuję postać, to konstruuję ją przez siebie, przez swoje emocje i swoje myśli. Bycie sobą jest fajne, to początek do bycia prawdziwym, ale potem te swoje emocje wkładam do jakiejś postaci, a nie, że jestem, jaka jestem i taką mnie bierzcie. Uważa Pani, że w polskim teatrze występuje takie zjawisko? Czy może w teatrze jest dobrze? Nie, nie wydaje mi się. W teatrze jest dobrze. Gorzej z filmem i telewizją. Tak, z telewizją. I właśnie tu biłam taką pianę na tych aktorów, którzy grają ciągle tak samo. W serialach jest to zjawisko nagminne. A co do teatru, to ciężko mi ocenić. Przecież znam kolegów i koleżanki z teatru tyle lat, znam ich prywatnie, więc inaczej już na to patrzę. Oczywiście każdy ma coś takiego swojego, charakterystycznego, ale nie można tego mylić z postaciowaniem. Przecież każdy ma jakieś cechy, których się nie pozbędzie. Czym różni się dobry aktor od złego aktora, według Pani oczywiście? Zły aktor to taki, który odcina kupony. Kiedyś coś zagrał i po prostu jedzie na nazwisku. Zły aktor to taki, który właśnie wytwarza sobie ten swój powiedzmy „styl” i
46
ciągle nim gra. Taki, który nie wgryza się w postać, tylko po prostu powie tekst, zrobi głupią minę, coś tam przy gra. A dobry aktor to taki, który znajduje niesamowitą przyjemność w tym, co robi. Tę przyjemność można osiągnąć tylko wtedy, kiedy się wejdzie w postać. Najważniejsze, dobry aktor musi ciągle pracować. O tu mogę powiedzieć. Pan Janek Matyjaszkiewicz to osoba, której z czystym sumieniem jestem w stanie dać miano dobrego aktora. Dlaczego? To taki facet, który zawsze ma przy sobie notesik ze swoimi kwestiami i ciągle pracuje. Myśmy grali spektakl już pięć lat, a on ciągle pracował i rozwijał się. Ja właśnie uważam, że staję się lepszą aktorką przez to, że ciągle mam umysł na pełnych obrotach. Chodzi Pani na sztuki swoich kolegów i czuje zazdrość? Udusiłabym. Nie no, to jest tak, że, oczywiście, zazdrość jest. We mnie jest taka zazdrość pozytywna, że stać mnie na to, że jeżeli widzę jakąś fajną role, dobrze zagraną, to jestem w stanie iść do koleżanki i powiedzieć: gratuluje ci, koleżanko moja droga, ale ci zazdroszczę, bo też chciałabym to zagrać. Marzy Pani o jakiejś roli? Ewentualnie dostała Pani kiedyś taką rolę życia? Ja bym takie bardziej cierpiące role chciała. O takich marzę. Żeby tak po prostu przeżyć coś. Takie ciężkie rzeczy. O, wiem, Przy drzwiach zamkniętych to jest dla mnie taki klimat zawiesisty, gdzie trójka ludzi kisi się w jednym pokoju. Chciałabym się tak pokisić. Teraz przypomniałam sobie moją rolę w Żołnierzu królowej Madagaskaru, gdzie grałam Kamillę. Teraz z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę z tego, że to mogłaby być rola marzeń dla aktorki. I to chyba właśnie była moja rola marzeń. Dziękuję bardzo za poświęcenie mi czasu i za wspaniałą rozmowę. Przyjemność po mojej stronie.
EWELINA LEWANDOWSKA
FOTO TEATR SYRENA
KU KIE ŁKI WALCZAKA
W TEATRZYKU ŻYCIE
FOTO KASIA CHMURA-CEGIEŁKOWSKA
JUŻ W 1970 ROKU TOCZYŁ SIĘ SPÓR O DALSZE LOSY POLSKIEGO TEATRU. ZNIESMACZONY TADEUSZ RÓŻEWICZ ZARZUCAŁ MU BRAK WŁASNEGO JA, BEZREFLEKSYJNE PRZEJMOWANIE OBCYCH WZORCÓW I KURCZOWE TRZYMANIE SIĘ SKOSTNIAŁYCH ZASAD. AKT PRZERYWANY MIAŁ BYĆ W ZAMIERZENIACH JEDYNIE ZAPISEM TEGO KRYZYSU, A NIE ODPOWIEDZIĄ NA KRYZYS. KTÓŻBY WÓWCZAS PRZYPUSZCZAŁ, ŻE DRAMATURGIA RÓŻEWICZA WYWRZE TAK OGROMNY WPŁYW NA DRAMAT POLSKI I WYTYCZY DLA NIEGO NOWE ŚCIEŻKI ROZWOJU.
J
akie zauważalne zmiany w nim zaszły? Dzisiaj przede wszystkim pozwala się sztuce żyć i żyje się swoją sztuką. Twórców młodego pokolenia cechuje spontaniczność, chęć eksperymentowania i niemała wyobraźnia. Do teatru wkraczają codzienność i problemy zwykłych ludzi. Dramat pozostaje zawieszony w rzeczywistości, a pojawienie się rzeczywistości w tworach z natury sztucznych jest przyczyną powstawania pewnych dysonansów. Dysonanse poznawcze sprawiają z kolei, że widz wierci się w swoim fotelu, poci, marszczy jak suszona śliwka i rozgląda nerwowo w poszukiwaniu drogi ucieczki. Człowiek lubi mieć wszystko poukładane. Człowiek lubi to, co przewidywalne. Lubi się wygodne rozsiąść i wysłuchać ładnej, prostej historii. Strategie metateatralne mają obudzić w nim poczucie dyskomfortu.
odniosło mniejszy lub większy sukces. Pojawili się też twórcy oderwani od tego nurtu, jak choćby Iwan Wyrypajew, który od jakiegoś czasu zdobywa serca bywalców warszawskich teatrów. Warto jednak choć na chwilę zatrzymać się przy innym autorze, a mianowicie przy Michale Walczaku, którego okrzyknięto nadzieją polskiego teatru, a w którego twórczość miałam ostatnio okazję się zagłębić.
Michał Walczak urodził się w 1979 roku w Sanoku. Studiował w Warszawie, w Szkole Głównej Handlowej oraz na Akademii Teatralnej. W 2002 roku zadebiutował dramatem Piaskownica. Została mu za niego wręczona nagroda w konkursie „My na progu nowego wieku”. Następnie powstało jeszcze kilkanaście dramatów, m.in. Nocny autobus, Kac i Dziwna rzeka. Na ich tle wyróżnia się Podróż do wnętrza Koncepcja metateatru wydaje się stałym elementem pokoju – reżyserski debiut Walczaka na scenie Garaż większości pisanych obecnie dramatów. W ostat- Poffszechny Teatru Powszechnego w Warszawie. nim czasie miałam okazję obejrzeć dwa spektakle Sztuki dramatopisarza, za które przypadły mu w wyreżyserowane przez młodych, lecz budzących udziale liczne nagrody, były wystawiane na scenach niemałe zainteresowanie twórców. Choć różniły się wielu polskich teatrów. one zarówno tematyką, jak i źródłami inspiracji, oba polegały na próbie zbudowania bliskiej relacji Spektakle, które realizuje Michał Walczak, są aktor-widz i grze, w jaką wplątana zostaje niczego ucieleśnieniem ducha teatru współczesnego. Mam nieświadoma publiczność. Wiele zmieniło się od tu na myśli zabawę formą – igranie z wszelkimi czasów starożytnych, kiedy to nie bohaterowie, a konwencjami, ciągłą zmianę perspektywy, przesłanie, które niosła ich historia, stanowiło główny niejednostajność miejsca i czasu, ale przede wszystfilar dramaturgii. Dziś podstawowymi warunka- kim wspomniane już otwarcie na rzeczywistość. mi, jakie spełniać ma sztuka teatralna, są ukazanie Bohaterowie Walczaka, z którymi prawdopojej teatralności i swoiste psychoanalityczne seanse dobnie możemy się utożsamiać, to zwykli, prości odbywające się na scenie. To inwencja i pomysłowość ludzie o podstawowych potrzebach. Ich cechy reżysera odgrywa tu główną rolę. charakterystyczne zostały wyolbrzymione w celu podkreślenia komizmu wielu ludzkich postaw, które Współczesna awangarda teatralna to między in- są nam na tyle znajome, że nie mamy żadnego probnymi grupa dramatopisarzy, którzy pojawili się na lemu nie tylko z ich odszyfrowaniem, lecz także z początku XXI wieku i zostali określeni w tytule Ro- dostrzeżeniem pewnej groteskowości, przesady w zamana Pawłowskiego Pokoleniem porno. Kilku z nich chowaniu każdego z nich. Autorowi dramatu wyraźnie 50
zależało na zbudowaniu wrażenia ich nieszczerości. Mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju komizmem postaci i koncepcją postaci-typów we współczesnej, nowatorskiej odsłonie.
Brak jednoznaczności w wydarzeniach i zachowaniu bohaterów jest świadomym zabiegiem Walczaka, który najprawdopodobniej chciał w ten sposób wyrazić zarówno poczucie absurdu towarzyszące procesowi tworzenia, jak i chwiejność Miłość z kolei urasta u Walczaka do rangi uczucia naszych własnych opinii i dotychczas zebranych rodem z szekspirowskich tragedii, choćby zakochani doświadczeń. bohaterowie mieli jedynie kłócić się w piaskownicy o figurkę Batmana. Charakterystyczną cechą tych Główny bohater Podróży do wnętrza pokoju, Skóra, dramatów jest właśnie występowanie w nich posta- jest idealnym przykładem formy metateatralnej. Nie ci, które są dorosłymi dziećmi, nieprzystosowanymi należy on do końca do świata dramatu i nie potrafi się do samodzielnego funkcjonowania i wykonywania w nim odnaleźć. Tworzy więc własną rzeczywistość, swoich obowiązków. Autor podaje w ten sposób w w której się zamyka i dystansuje do wszystkiego, co wątpliwość stwierdzenie, że dzisiejsze społeczeństwo znajduje się poza jego umysłem. Tytułowa podróż do jest gotowe na to, by przyjmować i spełniać ocze- wnętrza pokoju jest tak naprawdę podróżą Skóry w kiwania młodych ludzi, którzy wyraźnie od niego głąb własnego ja. Próba ucieczki od zewnętrzności odstają. Walczak głosem młodego pokolenia? Jestem kończy się samoograniczeniem, zamknięciem w skłonna zgodzić się z tym stwierdzeniem. czterech ścianach osobowości i w efekcie prowadzi do jej destrukcji. Postaci tego autora często zadają sobie pytania o realność swojego istnienia i funkcje, które pełnią I jak tu nie bać się wizyt w teatrze, gdy w świecie dramatu. Charakteryzują się więc pew- bohaterowie coraz bardziej przypominają nam nas nego rodzaju nadświadomością. Nie tylko zdają samych krążących w amoku po deskach własnych sobie sprawę z tego, że znajdują się na scenie i są scen? obserwowane, lecz także same przyglądają się widowni, a nawet komentują jej zachowanie i własną grę autorską. KLAUDIA ŻARK
FOTO KASIA CHMURA-CEGIEŁKOWSKA 51
FOTO RICHARD COCKS
WANDAL
W ŚREDNIOWIECZU ANONIMOWOŚĆ TWÓRCY BYŁA CZYMŚ NA PORZĄDKU DZIENNYM. DOKONANIA ARTYSTYCZNE NIE BYŁY SYGNOWANE, GDYŻ MIAŁY BYĆ TWORZONE NA CHWAŁĘ BOGA. BRAK PODPISU W WIĘKSZOŚCI UTWORÓW BYŁ TAKŻE PRZEJAWEM CHĘCI UKRYCIA SIĘ ZA DZIEŁEM, PRÓBĄ WYEKSPONOWANIA WARTOŚCI DYDAKTYCZNYCH CZY MORALNYCH. ŚREDNIOWIECZE DAWNO ZA NAMI, A JEDNAK ZDARZAJĄ SIĘ TWÓRCY, KTÓRZY CHCĄ POZOSTAĆ ANONIMOWI.
D
zisiaj wydaje się to absurdalne. Nie oszukujmy się, sława, pieniądze i kariera w dwudziestym pierwszym wieku, gdzie popularność może osiągnąć praktycznie każdy sprytny dzieciak z dostępem do internetu, brak takich zapędów w okoliczności możliwości, powoduje pukanie się w czoło. A jednak są tacy „postrzeleńcy”. Wiecie kim jest Banksy? Niepisany król street artu. Bezczelny koleś w kapturze na głowie, który szczególnie upodobał sobie szczury. Anglik o bliżej nieznanej tożsamości. I choć artysta zamiast chwały bożej woli szturchanie i rozdrapywanie pryszczy politycznych i społecznych, to już wytworzył wokół siebie kawał legendy. Tak bardzo, że końcu każdy chciałby „schwytać Banksy’ego”. Na początku było graffiti i flegmatyczny tryb pracy. Banksy wspomina nieraz historię o tym, jak jako młody chłopak malował z grupą znajomych pociągi. Zostawał w tyle, więc gdy zjawiły się władze, nie udało mu się uciec jak innym i musiał schować się pod jednym z wagonów. Spędził tam ponad godzinę, czas wystarczający na rachunek sumienia dotyczący pracy. Zdał sobie sprawę, że albo skróci czas malowania o co najmniej połowę, albo podda się całkowicie. Wtedy właśnie zaobserwował numer seryjny namalowany za pomocą szablonu i to go olśniło. Postanowił spróbować tej techniki. I to był ten moment przełomowy, w którym nadał temu, co robi, mocy i wyrazistości.
Dzieł, które są stworzone przez Brytyjczyka, nie sposób się doliczyć. Mamy tu zarówno street arty, wlepki, rzeźby, a także przerobione obrazy i wymyślone okładki płyt. Najbardziej znane są oczywiście jego prace umieszczone na murach i budynkach: „Love plane”, „Well hung lover” czy „Gay Bobbies” to tylko niektóre z nich. Poza pracami Banksy ma też inne „grzeszki” na sumieniu. Zalazł za skórę chociażby Paris Hilton, gdy podmienił pięćset sztuk jej debiutanckiego albumu na sparodiowane remiksy utworów autorstwa Danger Mouse. Trzeba przyznać, że Why Am I Famous oraz What Have I Done to wdzięczne tytuły. Przerobił też okładkę, przez co celebrytka na zdjęciu wyglądała na nagą, a wewnątrz zawarł między innymi wizerunek Hilton z psią głową. W 2006 roku natomiast, w ramach protestu przeciwko temu, co dzieje się w więzieniach typu Guantanamo, umieścił w Disneylandzie skutą dmuchaną lalkę ubraną w pomarańczowy kombinezon oraz w czarny worek założony na głowę. W czym tkwi sukces tego artysty? Przede wszystkim w bezczelności. Zdecydowanie i pewność, że robi się to, co się czuje. No i oczywiście niesamowity talent, bo bez tego przecież ludzie nie wyrywaliby ze ścian jego prac. ALEKSANDRA ZAWADZKA
Artysta zazwyczaj stara się ograć teren, na którym pracuje. Jego dzieła wkomponowują się w klimat i historię miejsca, a oprócz tego poruszają tematykę antywojenną, antykapitalistyczną i pacyfistyczną. 53
FOTO MAT. PRASOWE
IDEAŁ DEREK NOAKES
NIGDY BYM NIE UWIERZYŁ, GDYBY OCZYWIŚCIE KTOŚ UZNAŁ ZA STOSOWNE POINFORMOWANIE MNIE, ŻE RICKY GERVAIS JEST W STANIE WZRUSZYĆ MNIE JAK ŚMIERĆ MUFASY W KRÓLU LWIE*.
R
icky Gervais jest jednak geniuszem. Argumentacja tego faktu (nie tezy!) jest, z definicji, niepotrzebna. Co poniektórych przekonał do siebie, gdy wyśmiał całą śmietankę Hollywood podczas prowadzenia ceremonii wręczenia Złotych Globów. Ale my skupmy się na czymś bardziej wyrafinowanym niż porównanie seksu z Hugh Hefnerem do obcowania z ucharakteryzowanymi statystami serialu The Walking Dead. Pełna argumentacja zajęłaby masę stron. Postaram się więc argumentować – a robię to tylko dla nieprzekonanych – pokrótce i bardzo pobieżnie na przykładzie serialu The Office. Serial ten był prosty jak budowa cepa, osiągnął zaś wysoki sukces kasowy i artystyczny, gdyż był pierwszym brytyjskim serialem komediowym, 54
który zdobył Złotego Globa. Serial zaadaptowany był przez telewizję amerykańską, francuską, niemiecką, szwedzką, izraelską i chilijską. Realizowano go w konwencji mockumentary (fikcja udająca dokument). Wypełniony był po brzegi aluzjami i niedopowiedzeniami, bawił i smucił. Przepełniały go również egzystencjalne myśli trzydziestoletnich przegranych, pracujących w biurze spółki zajmującej się handlem papierem. Każdą postać cechuje niesamowita głębia psychologiczna, widoczna w małych gestach, mimice, czy wreszcie w tym, czego postaci nie robią. Gervais współtworzył serial, odegrał również główną rolę szefa oddziału – chama, prostaka, narcyza i tępaka, Davida Brenta. Była to postać komiczna, o wysokim
mniemaniu. Brent sam obnażał swoje wady i przywary przez silenie się na bycie cool szefem. Była to jednak także postać smutna, by nie rzec, że w pewien sposób tragiczna. Inne seriale to chociażby Statyści, w których czołowe postaci filmu i muzyki wcieliły się w samych siebie. David Bowie był natchnionym burakiem, Daniel Radcliff, w stroju harcerza, szykował się do inicjacji seksualnej, a Ben Stiller to po prostu burak nastawiony na zysk. Nawet Chris Martin, przemiły wokalista Coldplay, był dupkiem, który miał gdzieś akcje charytatywne, chciał jedynie dzięki nim wypromować swój zespół. Warto przedstawić tu także Life’s too short, mockumentary, którego głównym bohaterem jest Warwick Davies, aktor cierpiący na karłowatość. On również odgrywa zadufanego w sobie drania i egoistę przekonanego, że jeśli grał Ewoka w Star Wars i profesora Flitwicka w Harrym Potterze, to jest gwiazdą wielkiego formatu. W Life’s too short gościnnie wystąpiła nieuprzejma Helena Bohnam-Carter, nieśmieszny Liam Neeson i obrażony Johnny Depp. Gervais wyjątkowo subtelnie łączy smutek ze śmiechem, balansując na granicy między nimi. W Dereku pokazuje, jak cienka jest ta granica. O ile w The Office Gervais poruszał egzystencjalne tematy trzydziestolatków, o tyle w Dereku porusza egzystencjalne tematy osiemdziesięciolatków. Derek jest niskim i pulchnym pięćdziesięciolatkiem. Nosi brzydkie swetry, ma przetłuszczone włosy. Przyjaźni się z erotomanem menelem oraz dozorcą z depresją. Wszyscy trzej posiadają aparycję godną zboczeńców. Derek, podobnie zresztą jak jego przyjaciele, spędza całe dnie w domu starców, w którym pracuje. Sprawia wrażenie opóźnionego w rozwoju. Wie, że nie jest ani mądry, ani ładny, jednak świadom posiadania najważniejszej cechy świadczącej o wartości człowieka. Derek jest dobry. I wie, że dobroć wystarczy. Tego przed swą śmiercią nauczyła go jedna z pensjonariuszek domu spokojnej starości. Ta dobroć emanuje z niego do tego stopnia, że ciężko zwrócić uwagę na niepoprawny angielski, śmieszny wygląd czy pokraczny chód. Serial skonstruowany jest podobnie jak The Office. Kamera towarzyszy bohaterom w ich codzienności, nierzadko wypowiadają się oni bezpośrednio do niej, tak jak ma to miejsce w filmach dokumentalnych. Bohaterowie nie raz zwracają się bezpośrednio do kamery, mówiąc coś do „ekipy”. I tutaj wspomnieć należy chyba o aktorstwie. Na szczególną uwagę
zasługuje gra Ricky’ego Gervaisa, który wcielił się, jak łatwo zgadnąć, w rolę tytułowego dziecka w ciele dorosłego. Na pochwałę zasługuje niewątpliwie Karl Pilkington, znany z programu dokumentalnego Idiota za granicą (kolejne genialne dziecko Gervaisa), w Dereku debiutujący przed kamerą jako aktor. Obaj zasłużyli na pochwałę. Ba! Nagrody jakieś bym im wręczył za taki realizm. Sceptycy mogliby przyczepić się momentami do ckliwych scenek, podczas których bohaterowie wypowiadają niby oklepane życiowe prawdy prosto do kamery. To, w połączeniu z wstawkami muzycznymi pojawiającymi się w prawie każdym z ośmiu epizodów (pilot i siedem odcinków), można uznać za tani chwyt służący taniemu wyciskaniu tanich łez. Sam bym go za coś takiego bez wątpienia uznał! Jednak nie tutaj. Nie, oglądając Dereka wzywającego karetkę pogotowia do ptaszyny, która wypadła z gniazda. Nie, widząc starców przebranych za kapelę z lat osiemdziesiątych czy Gervaisa ćwiczącego wrestling na tradycyjnie biednym Pilkingtonie. Nie, oglądając płacz Dereka po śmierci jednej z pensjonariuszek. Gervais, scenarzysta, reżyser i producent serialu uzyskał efekt niewymuszonej, prostej i nieskrępowanej scenariuszem naturalności. Wiele scen było improwizowanych. Nie wynika to oczywiście z niedbałości autorów, lecz raczej z tego, ile naturalności można było wyciągnąć ze starszych aktorów. Nieraz zasypiali na planie, nie dosłyszeli tego, co się do nich mówiło. Było też, jak wspominają aktorzy, wiele możliwości do improwizacji, z których szkoda byłoby nie skorzystać. W większości komedii widać różnicę między tym, co bohaterowie myślą o sobie, co mówią, a jak widz ich postrzega. W Dereku jest to jedna płaszczyzna. Dzięki wykorzystaniu tej szczerości Gervais uzyskał niesamowicie ciepły, realistyczny i słodko-gorzki efekt.
*Jeśli dla kogoś jest to spoiler, cieszę się. Ktoś, kto nie oglądał Króla Lwa, zasługuje na każdy możliwy spoiler. Wszystkiego. MACIEJ S. TOMASZEWICZ
55
POLECAJKI
OGÓLNIE RZECZ BIORĄC WSZYSTKO, CO NAM SIĘ OSTATNIO SPODOBAŁO I CZYM CHCIELIBYŚMY SIĘ Z WAMI PODZIELIĆ. SUBIEKTYWIZM GWARANTOWANY.
Smena 8M. Trafiła w moje ręce jakiś czas temu. Jeżeli ktoś chce pobawić się analogowymi aparatami i podszkolić swój warsztat smena jest do tego idealna. Stary rosyjski aparat z kwadratowym wizjerem, który odzwierciedla to, co wyjdzie na kliszy. Obiektyw z kilkunastoma opcjami, na które trudno się zdecydować, bo w końcu instrukcje z fizyką ukrytą w słowach nie są najprostsze. Ale zawsze warto mieć smene w swoich analogowych zbiorach, a znajdziecie ją na strychu lub na Allegro.
Polisemia, neologizmy, aliteracje? Jeśli doceniasz gry słowne, lubisz bawić się w odnajdywanie znaczeń ukrytych pomiędzy wersami, a przy tym jesteś turpistycznym estetą, to mam coś dla Ciebie, Czytelniku. Poezję Joanny Mueller odkryłam pewnego zimowego wieczoru i momentalnie wciągnęła mnie ona w swoją poplątaną krainę. Jeżeli chcesz przekonać się o godnym podziwu indywidualizmie tej autorki, sięgnij po tomik Somnabóle fantomowe. Niech Cię zaboli.
Krakowski Kredens to sklep kojarzący się wszystkim z kiełbasą. I słusznie, mają tu pyszne mięso dla prawdziwych twardzieli, ale w KK można znaleźć o wiele więcej! Na przykład pyszne słodycze – świeże owoce w czekoladzie, prawdziwe krówki (takie jak kiedyś były, możecie kupić rodzicom) i moje ulubione pischingery za złotówkę. Polecam też pierogi domowej roboty (wszystkie smaki świata) i nalewkę orzechową. Jedzenie jest pięknie zapakowane, w sklepach panuje atmosfera lat osiemdziesiątych, a produkty podawane są wyłącznie zza (spod) lady! www.krakowskikredens.pl 56
W tym miesiącu polecam Nicka Cave’a mniej znanego. - Australijczyk zabiera nas w narkotyczną podróż na Dziki Zachód, by poetycko szydzić z religijnego fanatyzmu. Robi to na stronach swojej pierwszej powieści Gdy oślica ujrzała anioła. - Australijczyk w swej książce ukazuje Śmierć Bunny’ego Munro. Śmierć, której wyczekujemy coraz niecierpliwiej, im bardziej poznajemy tytułowego seksoholika. Gdyby czytelnicy przyznawali nagrodę za najobrzydliwszą postać literacką roku, domagałbym się nominacji w 2009.
Jeśli towarzystwem, które cenisz sobie najbardziej, jest towarzystwo książek, a przy tym lubisz zjeść w miłej atmosferze i pragniesz skryć się na moment przed szczypcami niedającego za wygraną mrozu, zaszyj się w ciepłym wnętrzu restauracji Kafka. Jej lokalizacja wydaje się wprost idealna dla studentów. Wystarczy wyjść tylną bramą UW i kierować się w dół ulicy Oboźnej, aż znajdzie się budynek z numerem trzy. Czeka tam na Ciebie zachęcające menu, bonusowa chwila na zaczerpnięcie oddechu i poroże (sic!) na ścianie. Zawsze też możesz opuścić Kafkę z naręczem książek. Tylko 10 zł za kilogram.
Jeśli codziennie rozplątujesz słuchawki, a przy wyborze mieszkania decydująca jest obecność balkonu, to mamy coś dla Ciebie. Sprawdź BalconyTv – międzynarodowy projekt muzyczny, który polega na nagrywani minikoncertów akustycznych i krótkich wywiadów właśnie na balkonach! Młode zespoły, wokalistki o charakterystycznych głosach, chłopcy z gitarą czy czołowi przedstawiciele muzyki alternatywnej – wszystkich ich możesz spotkać na www.balconytv.com
57
CALMMAGAZINE.PL