Tytuł oryginału: Fuse Copyright © 2012 by Julianna Baggott © for the Polish edition by Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2013 Tłumaczenie: Janusz Maćczak Redakcja: Agnieszka Trzeszkowska Korekta: Joanna Egert-Romanowska Projekt okładki: Katarzyna Borkowska, kb-design@o2.pl Zdjęcia na okładce: © Gunnar Assmy – Fotolia.com; © Seamartini Graphics – Fotolia.com; © iStockphoto LP 2010. All rights reserved; © Darren Pearson (dariustwin)/Flickr Select/Getty Images/Flash Press Media; © Noel Hendrickson/Getty Images/Flash Press Media Koordynacja produkcji: Małgorzata Wnuk Wydawca prowadzący: Natalia Sikora Przygotowanie pliku e-booka: Anita Pilewska Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Wydanie pierwsze, Warszawa 2013 Egmont Polska Sp. z o.o. ul. Dzielna 60, 01-029 Warszawa tel. +48 22 838 41 00 www.egmont.pl/ksiazki ISBN 978-83-237-7671-0 Skład i łamanie: Katka, Warszawa
Mojemu ojcu Billowi Baggottowi. Dziękuję, że pomogłeś mi tworzyć światy, zwłaszcza pierwszy świat mego dzieciństwa.
PROLOG WILDA
Leżała na cienkiej warstwie śniegu i patrzyła w dal, gdzie szare niebo stykało się z szarą ziemią. Wiedziała, że wróciła. Monotonny, płaski horyzont przecinały tylko trzy karłowate drzewa rosnące w rzędzie. Wyglądały, jakby spinały ziemię z niebem. Westchnęła nagle urywanie, jakby ktoś usiłował skraść jej oddech, a ona wciągnęła go z powrotem do płuc. Usiadła. Wciąż była małą, zaledwie dziesięcioletnią dziewczynką. Miała wrażenie, że upłynęło mnóstwo czasu, jednak to tylko złudzenie. W rzeczywistości nie straciła lat, lecz najwyżej kilka dni czy tygodni. Szczelniej otuliła się cienką kurtką, która stanowiła namacalny dowód. Dotknęła jej srebrnych guzików. Pod kurtką miała szalik owinięty dwukrotnie wokół szyi. Kto ją ubrał? Kto owinął jej szyję szalikiem? Spojrzała na swoje buty – ciemnoniebieskie z grubymi sznurówkami, nowe – a potem na dłonie w rękawiczkach; każdy palec zamknięty w ciasnym kokonie. Pukle jej lśniących ciemnorudych włosów spływały na kołnierz kurtki. Koniec każdego loku był gruby i równy, jakby niedawno obcięty. Podciągnęła rękaw kurtki, odsłaniając ramię. W jasnym świetle dnia zobaczyła, że kość nie jest już zdeformowana, a ze skóry znikły wypuczone fałdy plastiku i odłamki szkła, a nawet wszystkie pieprzyki i piegi. Jej skóra była biała – tak biała, jak powinien być śnieg, może nawet bielsza. Nigdy nie widziała prawdziwie białego śniegu. Pod warstwą bieli widniały drobne niebieskie żyłki. Przytknęła wewnętrzną część nadgarstka do policzka, potem do warg. Poczuła dotyk gładkiej skóry na gładkiej skórze. Rozejrzała się i pojęła, że te stwory są gdzieś w pobliżu. Wyczuwała w powietrzu elektryczne wibrowanie ich ciał. Przypomniała sobie, jak poprzednio zabrały ją spośród innych bezdomnych, osieroconych dzieci, wraz z którymi sypiała w prymitywnie skleconych przybudówkach nieopodal targowisk. Nie wiedziała, dlaczego wybrano właśnie ją. Jeden ze stworów chwycił ją i podniósł, a potem, trzymając w ramionach, gnał wielkimi susami przez rumowisko, pozostałe zaś pędziły, otaczając go kręgiem. Dyszał miarowo, mechanicznie, a jego nogi pracowały jak tłoki. Oczy jej łzawiły od pędu powietrza, toteż widziała jego kanciastą twarz niewyraźnie, rozmazaną. Wtedy się nie bała, ale teraz tak. Stwory były już tuż obok – ich mocne ciała wydawały brzęczący dźwięk niczym olbrzymie pszczoły – lecz nie zwróciły na nią uwagi. Poczuła się jak dziecko z bajki. W opowieściach jej matki – kiedyś miała matkę – występował drwal, który miał wyrwać dziewczynce serce i zanieść je złej królowej, ale nie
potrafił się na to zdobyć. Inny drwal rozpłatał siekierą brzuch wilkowi, by uratować ludzi pożartych przez zwierza. Drwale z tych opowiastek byli silni i dobrzy. Niekiedy jednak zostawiali małe dziewczynki w lesie, a one potem musiały radzić sobie same. Zaczął padać drobny śnieg. Wstała powoli. Świat zakołysał się, jakby zrobił się nagle ciężki. Opadła na kolana i wtedy usłyszała głosy pośród drzew. Szło ku niej dwóch ludzi. Nawet z tej sporej odległości dostrzegła na ich twarzach czerwone szramy. Jeden kulał. Dźwigali jakieś worki. Owinęła szalikiem nos i usta. Powinni ją znaleźć. Była znajdą; pamiętała, że użyto tego słowa w tamtym jaskrawo oświetlonym pokoju. „Chcemy, żeby uznano ją za znajdę” – powiedział drżący męski głos z głośnika. „Willux, Willux” – szeptali ludzie, ludzie o gładkiej skórze, niestopieni z niczym. Poruszali się lekko i zręcznie wokół jej łóżka – otoczonego przez metalowe słupki z przymocowanymi przezroczystymi torebkami wypełnionymi płynem, który skapywał do rurek – pośród niewielkich urządzeń wydających ciche miarowe dźwięki oraz plątaniny przewodów. Czuła się, jakby miała matki i ojców – zbyt wielu, by mogła ich rozróżnić. Z tego pokoju zapamiętała mocne światło błyszczącej żarówki, tak jaskrawej i bliskiej, że czuła jej promieniujące ciepło. Zapamiętała, jak po raz pierwszy powiodła dłonią po skórze, a kiedy dotknęła brzucha, wydawał się zbyt gładki. Pępek – który matka nazywała zawsze guzikiem jej brzuszka, a głosy w tamtym pomieszczeniu określały jako „umbilicus” – zniknął. Teraz sięgnęła pod kurtkę i koszulę i przesunęła ręką po brzuchu. Tak jak poprzednio, natrafiła tylko na gładką skórę. „Wyleczona – orzekły wtedy głosy zza białych masek, lecz brzmiała w nich troska. – To jednak sukces”. Któryś dodał, że trzeba zatrzymać ją na obserwacji. Obecnie chciała zawołać do odległych postaci niosących worki, ale nie mogła całkowicie otworzyć ust. Wydawało się, jakby delikatnie zszyto je z boków, przy kącikach. Zresztą, co miałaby powiedzieć? Nic nie przychodziło jej na myśl. Słowa chaotycznie wirowały w głowie, plątały się. Nie potrafiła uszeregować ich i wymówić. W końcu zdołała krzyknąć tylko: – Chcemy! Nie wiedziała dlaczego. Ponownie spróbowała zawołać o pomoc, lecz z jej ust znów wydobyło się jedynie: – Chcemy! Postacie podeszły. Okazało się, że to dwie młode kobiety. Zbieraczki – co poznała po brodawkach i bliznach na ich dłoniach. Niewątpliwie dotykały mnóstwa trujących cebulek, jagód, grzybów. Jedna zamiast dwóch palców miała dwa srebrne zęby starego widelca. To ona kulała, a jej twarz, chociaż przypalona na kolor ciemnej czerwieni, była zaskakująco ładna. Głównie z powodu oczu, które jarzyły się złociście pomarańczowo niczym płynny metal – zabarwione jaskrawym blaskiem eksplozji bomb. Kobieta
była ślepa. Trzymając się kurczowo ramienia swej towarzyszki, spytała: – Kim jesteś? Zabrzmiało to jak śpiew ptaka. Dziewczynka słyszała w jasnym pokoju nagrane głosy ptaków, odtwarzane z niewidzialnych głośników. „Gruchanie” – pomyślała teraz i w tym momencie usłyszała pośród drzew inne ptaki. Miały głosy takie, do jakich przywykła od urodzenia – nie słodkie i czyste, tylko skrzypiące i zgrzytliwe. Te dwie kobiety się jej bały. Czy już zauważyły, że jest inna? Chciała im powiedzieć, jak się nazywa, lecz jej imię gdzieś zniknęło. W umyśle odnalazła tylko słowa: „Ognisty Kwiat”. Tak dawniej czasami nazywała ją matka; zrodzona z ognia i zniszczenia, wypuściła korzenie i urosła. Nigdy nie poznała ojca, ale była przekonana, że zaginął właśnie pośród ognia i zniszczenia. A potem jej imię powróciło. Wilda. Ma na imię Wilda. Położyła dłoń na zimnej ziemi. Pragnęła oznajmić tym kobietom, że jest nowa. Chciała im powiedzieć, że świat na zawsze się zmienił. Rzekła jednak tylko: – Chcemy naszego syna. Te słowa ją zaskoczyły. Dlaczego to powiedziała? Na twarzach obydwu młodych kobiet odmalowało się zdziwienie. Niewidoma spytała: – Jak to? Czyjego syna? Druga kobieta miała bliznę biegnącą w dół policzka, jakby w twarz wtopił się jej warkocz, pokryty obecnie warstwą skóry. Powiedziała: – Ona ma nie po kolei w głowie. – Kim jesteś? – spytała ponownie niewidoma. A dziewczynka powtórzyła: – Chcemy naszego syna. Tylko to potrafiła powiedzieć. Zbieraczki rozejrzały się nagle – obie, ślepa też. Usłyszały wibracje elektrycznych synaps przeszywające powietrze. Stwory, które wcześniej porwały dziewczynkę, były niespokojne. – Wiele ich – odezwała się kobieta z blizną po warkoczu. – Chronią ją. Wyczuwasz je? Wysłali je nasi Życzliwi Obserwatorzy, żeby jej strzegły. – Anioły – rzekła niewidoma. Obie kobiety zaczęły się cofać. Ale wtedy Wilda podciągnęła rękaw i odsłoniła ramię tak białe, że zdawało się jaśnieć. – Chcemy naszego syna z powrotem – powiedziała powoli.
CZĘŚĆ I
PRESSIA ĆMY
W HOLU KWATERY GŁÓWNEJ OPR z
nagich belek nośnych wysokiego sufitu zwisało kilka zapalonych lamp naftowych domowego wyrobu. Ocaleli leżeli na kocach i matach, tuląc się do siebie nawzajem, by się ogrzać. Ich ciała zachowały zbiorowe wilgotne ciepło, mimo iż wysokich okien nie zabito deskami. Z pozbawionych szyb framug okiennych zwieszały się podarte resztki cienkich zasłon. Przez okna wpadały gnane wiatrem wirujące płatki śniegu – niczym setki ciem zwabionych światłem płonącym w kloszach lamp, o które uderzą. Na dworze było jeszcze ciemno, ale zbliżał się ranek i niektórzy z tych wstających wcześnie już się budzili. Pressia znowu nie położyła się spać przez całą noc. Czasami tak pogrążała się w pracy, że traciła poczucie czasu. Trzymała mechaniczną rękę, którą właśnie skonstruowała ze złomu dostarczonego jej przez El Capitana: srebrzyste szczypce zamiast dłoni, staw łokciowy z łożyska kulkowego, a wszystko połączone starym przewodem elektrycznym i zaopatrzone w skórzane rzemienie tej wielkości, by objęły wątły biceps chłopca po amputacji. Miał dziewięć lat i wszystkie pięć palców stopiło mu się razem, tak że przypominały płetwę – całkowicie bezużyteczne. Szorstko szepnęła jego imię: – Perlo! Jesteś tu? Ruszyła naprzód, klucząc pomiędzy leżącymi ocalałymi, którzy wiercili się i mamrotali. Usłyszała przenikliwe kwilenie. – Ucisz je! – rzuciła jakaś kobieta. Pressia zobaczyła, że pod jej kurtką coś się wije, a po chwili przy szyi kobiety ukazała się jedwabiście czarna głowa kota. Niemowlę krzyknęło. Ktoś zaklął. Potem jakiś mężczyzna zanucił kołysankę: – Upiorne dziewczynki, potworne dziewczynki, upiorne dziewczynki. Kto je ocali od tego świata? Od tego świata? Rzeka szeroka, rzeka się wije, rzeka woła, rzeka się wije… Niemowlę ucichło. Muzyka nadal potrafiła koić. „Jesteśmy nieszczęśnikami, lecz wciąż potrafimy śpiewać – a pieśni wznoszą się w nas – pomyślała Pressia. Chciałaby, aby dowiedzieli się o tym ludzie w Kopule. – Tak, jesteśmy brutalni i podli, ale także zdolni do zaskakującej czułości, uprzejmości, do piękna. Jesteśmy ludźmi – pełnymi wad, a jednak dobrymi, prawda?”. – Perlo? – spróbowała raz jeszcze, przyciskając do piersi sztuczną rękę.
Niekiedy w tłumie takim jak ten szukała swojego ojca – chociaż nie pamiętała jego twarzy. Matka przed śmiercią pokazała jej pulsujące tatuaże na swojej klatce piersiowej – jeden z nich symbolizował ojca Pressii i stanowił dowód, że on przeżył Wybuch. Oczywiście, tutaj go nie ma. Przypuszczalnie nie ma go nawet na tym kontynencie – czy raczej na tym, co z niego zostało. Dziewczyna nie potrafiła jednak się powstrzymać przed zaglądaniem w twarze ocalałych w poszukiwaniu kogoś, kto jest choć trochę podobny do niej: oczy o migdałowym kroju, lśniące czarne włosy. Nie umiała przestać szukać bez względu na to, jak irracjonalna była jej wiara, że pewnego dnia może go odnajdzie. Przemierzyła korytarz i doszła do ściany oklejonej plakatami. Zamiast czarnego szponu, symbolu OPR, budzącego niegdyś strach w ocalałych, na tych plakatach widniała twarz El Capitana – sroga, z mocną, wydatną szczęką. Pressia popatrzyła wzdłuż rzędu plakatów, wzdłuż szeregu oczu El Capitana; zza pleców wystawała wątła sylwetka jego brata Helmuda. Nad głową El Capitana widniało hasło: „Jesteś silny i sprawny? Wstąp do służby. Solidarność nas ocali”. El Capitan sam je wymyślił i był z niego dumny. Na dole napis drobnym drukiem oznajmiał położenie kresu Szałom Śmierci – krwawemu sportowi polegającemu na tym, że wyznaczone zespoły żołnierzy OPR zabijały słabych i znosiły ich zwłoki na nieprzyjacielskie pole – oraz zlikwidowanie obowiązkowego poboru w wieku szesnastu lat. Ochotnikom El Capitan obiecywał „posiłki bez strachu”. Strachu przed czym? OPR miało mroczną, ponurą przeszłość. Ludzi wywlekano z domów, więziono, oduczano umiejętności czytania, używano jako żywych celów… Wszystko to jednak już się skończyło. Plakaty odgrywały swoją rolę. Obecnie zgłaszało się więcej rekrutów niż kiedykolwiek wcześniej. Przybywali z miasta obdarci i głodni, poparzeni i okaleczeni. Niekiedy zjawiali się całymi rodzinami. El Capitan powiedział Pressii, że będzie musiał zacząć odsyłać niektórych z powrotem. „To nie jest państwo opiekuńcze. Usiłuję sformować tutaj armię”. Jednak jak dotąd udawało jej się zawsze przekonać go, by pozwolił każdemu zostać.