16 minute read

Spotkania z polskim Papieżem

Zawsze, jak widziałam w telewizji Papieża, przypominałam sobie Polskę. A przecież tak naprawdę on sam był już dawno w Rzymie i rzadko kiedy pojawiał się w Polsce. Od czasu, gdy objął urząd, bywałam w Polsce na pewno częściej niż on. Ile razy tam byłam, jego nie było – a mimo to był.

Fot.: Beata Walczak, Alexander Lesnitsky/Pixabay (zdjęcie ramki)

Advertisement

Pojawił się już podczas mojego pierwszego wyjazdu do Polski – jako gość-niespodzianka. Latem 1979 roku pojechałam z rodzicami i rodzeństwem do ówczesnego PRL-u, co nas kosztowało za dzień i osobę 30 marek tak zwanej wymiany przymusowej. Chcieliśmy odwiedzić strony rodzinne mojego taty. Tata już od dawna i na dobre zapuścił korzenie w Dolnej Saksonii, ale mimo to bardzo przeżywał ten wyjazd – my, dzieci, też to zresztą przeżywaliśmy, zastanawiało nas, jak naprawdę wygląda ten kraj, który znaliśmy z kilku czarno-białych fotografii. chwierutanej ławeczce przed domem. Dom był pobielony wapnem, w chłodnych sypialniach leżały puchowe pierzyny i wielkie poduchy, w które się człowiek dosłownie zapadał, za potrzebą szło się do latrynki na podwórku, również nocą, a podwórko było nieoświetlone i pełne zwierzaków.

Od Szczecina posuwaliśmy się w kierunku wschodnim z maksymalną prędkością 50 kilometrów na godzinę po wybistych drogach sielankowego Pomorza. Zachwycaliśmy się licznymi jeziorami i próbowaliśmy liczyć bociany na łąkach. Wydawało się, że czas zatrzymał się w miejscu, również w wytęsknionej wiosce rodzinnej taty. Wozy konne były podstawowym środkiem komunikacji, na polu zamiast traktorów pracowały konie, małe chałupki wiejskie nie były chyba nigdy remontowane, miały pompę i toaletę na podwórzu. Nawet niewielka wydma, gdzie tata bawił się jako mały chłopiec, wciąż jeszcze była tam, gdzie dawniej i nie powędrowała. Czuliśmy się tak, jakby ktoś pomalował stare wyblakłe fotografie, a uchwycone na zdjęciu osóbki zaczęły się ruszać jak na filmie.

Zamieszkaliśmy tam, w tej małej wiosce kaszubskiej niepodal Gdańska i sami staliśmy się częścią tego filmu z dawnych lat. Kaszubska wieśniaczka, Maria Trzebiatowska, wynajęła nam dwa pokoje w swojej chałupie. Rano kąpaliśmy się w małym jeziorku przydomowym, na śniadanie dostawaliśmy jeszcze ciepłe mleko prosto od krowy, zbieraliśmy na trawie w sadzie opadłe jabłka dawnych, zapomnianych odmian, przysiadywaliśmy na pogawędkę na roz-

Tylko w tak zwanej białej izbie ściany były wytapetowane, a ten pokój stanowił powód do dumy naszej gospodyni. Była malutka i stara, stawała w nowiuteńkim fartuchu przed nowiuteńkim obrazem na ścianie. “Das is äin grrosses Glick fier Pollen”, mówiła, „to ogromne szczęście dla Polski“, i pokazywała na portret Karola Wojtyły, który właśnie został papieżem w Rzymie i przyjął imię Jan Paweł II, w szykownej mitrze na głowie. Patrzył na nas żywo i pogodnie. „To prawda“, odmrukiwaliśmy, nie wiedząc, co właściwie powinniśmy odpowiedzieć. Nie byliśmy katolikami, byliśmy ewangelikami, a i to tylko troszkę. Ojciec Święty nie mieścił się w filmie o naszych stronach rodzinnych. Nie obchodziło go to jednak ani trochę, codziennie w pokoju gościnnym przyglądał się nam wszystkim podczas śniadania i osiągnął tyle, że co i raz zerkaliśmy w jego stronę i czasem o nim rozmawialiśmy. Czy ja wiem, może to właśnie jego czujnemu spojrzeniu zawdzięczam, że starałam się być dzielna i odważnie udawałam się po ciemku do sławojki, że nauczyłam się „proszę“ i „dziekuję“, dzięki czemu mogłam chodzić do wiejskiego sklepiku po sprawunki. Polubiłam proste wiejskie życie w katolickiej polskiej wiosce i wcale nie chciałam wyjeżdżać. Oczywiście do naszej gospodyni mówiliśmy grzecznie „proszę pani”, ale między sobą nazywaliśmy ją „Trzebbie“, i to jeszcze przez wiele lat, bo póki żyła, jeśli jechaliśmy do Polski, zatrzymywaliśmy się u niej. Po wspaniałym pobycie u „naszej pani Marysi“ pobyt w komunistycznym Gdańsku wydał nam się okropny. W hotelu dla zachodnich turystów rządził komu-

wegwollte. Klar, dass wir unsere Vermieterin mit „Pani” Trzebiatowska anredeten und nicht mit „Frau”, insgeheim nannten wir sie aber liebevoll „Tschebbie“ auch später noch, denn solange sie lebte, machten wir auf unseren Polenreisen immer wieder Station bei ihr. Nach diesem ersten Besuch bei „der guten Pani“ empfanden wir unseren anschließenden Aufenthalt im noch vom polnischen Sozialismus geprägten Danzig als herben Kontrast. Das Interhotel und die Westtouristen waren fest in der Hand des staatlichen Reisebüros Orbis, die Straßen in der Hand von polnischen Herren, die einem in aller Öffentlichkeit traumhafte Schwarztauschkurse für D-Mark in Zloty aufdrängten. Da freuten wir uns richtig, wenn wir mal einen Bekannten entdeckten: Johannes Paul, dessen Porträt in den Gebäuden seines Einflussbereichs hing, den großen alten Backsteinkirchen.

Im Sommer 1981 stellte ich Pani Trzebiatowska meinem neuen Freund Fred vor. Zusammen waren wir in unserem R4 von West-Berlin aus losgefahren, wo ich inzwischen lebte, und stellten – nach nervigen Zwischenstopps auf überfüllten Campingplätzen – unser Zelt auf ihrer idyllischen Streuobstwiese auf. Die hatten wir ganz für uns allein und vergaßen sofort alles um uns herum. Erst nachdem wir in der Wohnstube bei Kaffee und Kuchen dem Papst unsere Aufwartung gemacht hatten, begannen wir wieder wahrzunehmen, was sonst noch los war im Land. Der Heilige Vater hatte mittlerweile ziemlich viele Missionare beschäftigt, die am „Glick fier Pollen” bastelten. Einen kannten wir schon aus der Tagesschau, denn er war ein richtig berühmter Laienbruder, der zwar keine Kutte trug, dafür aber stets das Bildchen einer gewissen „Schwarzen Madonna” am Revers, und der Lech Wałęsa hieß. Ziemlich viele Leute hörten auf ihn, den Streikführer von der Danziger Leninwerft, weil er für eine gerechte Sache kämpfte, und eigentlich mochte ich solche Kämpfer für die Gerechtigkeit bedingungslos, trotzdem war ich bei seinem Anblick immer wieder stutzig geworden. „Was hat ne Madonna mit nem Streik zu tun?“ fragte ich Fred, aber auch er war irritiert und wusste es nicht, denn von unseren West-Berliner Demos waren wir andere Streiksymbole gewohnt.

Die Antwort bekamen wir, als wir Tschebbie an einem Sonntag zur Messe fuhren. Gespannt schaukelten wir die alte Frau mit unserem R4 über etliche Schlaglöcher ins nächste Kirchdorf, blieben selber dann aber vor der Kirche stehen, die von den Ankommenden regelrecht gestürmt wurde. Auch draußen gab es viel zu sehen für uns z. B. die ein bis zwei Trecker-Besitzer pro Dorf, die es sich nicht nehmen ließen, mit der ganzen Familie im Sonntagsstaat auf ihren frisch geputzten Treckern vorzufahren. Die Armen kamen in Panjewagen. Alles in allem stand da ein überraschend riesiger, bunt gewürfelter Fuhrpark um die kleine, brechend volle Dorfkirche herum, während von deren Kanzel gerade die neue politisch-religiöse Botschaft für die kommende Woche verkündet wurde. Die Faszination des neuen Bewusstseins war hier und fast überall auf dem Lande ganz direkt zu spüren. Nur im hintersten Masuren, an der russischen Grenze, wohin es uns einmal verschlug, wirkten die Leute auf uns eher wie Wilderer und Fallensteller und soeben den masurischen Geschichten von Siegfried Lenz entsprungen – und als ob es ihnen völlig egal war, wer gerade Polens Geschicke lenkte, die katholische Kirche oder die kommunistische Partei.

Um 1990, zur Wendezeit, waren Fred und ich in Gdańsk bei polnischen Kurzzeit-Freunden zu Besuch. Wer sichergehen wollte, stellte damals sein Auto auf einem bewachten Parkplatz ab, das machten sogar die Polen so. Dieses Problem hatten wir nicht, denn instinktiv hatten wir unseren neuen Golf zu Hause gelassen. Vom Bahnhof Berlin-Lichtenberg aus waren wir mit dem Zug nach Gdańsk gefahren, zusammen mit unzähligen autolosen, schwer bepackten Polen, die im Westen für den privaten Verbrauch oder für einen sehr privaten Handel eingekauft hatten, zum Beispiel ganze Paletten River-Cola von Aldi. Auch Marian und Izabela, ein junges Pärchen, das in Berlin studierte, hatten einige Waren mitgenommen – und uns, weil wir ihrer Mutter und Schwiegermutter Jadwiga durch Zufall eine gut bezahlte Putzstelle in West-Berlin vermittelt hatten. Von den dabei verdienten Devisen konnte sie sich nun ihre Wohnung in einer Gdansker Platte kaufen, und so etwas war neu in Polen. Viele ihrer Freundinnen machten es bekanntlich wie sie ließen zu Hause ihren Job sausen, um im Westen D-Mark zu erwirtschaften. Bei Jadwiga ging den ganzen Tag Telefon. Dem Tonfall nach, führte sie sehr ernste Gespräche und notierte dabei etwas in einem Rechenheft. „Jetzt spricht sie über Wurst“, übersetzte Marian, oder: „Jetzt vermittelt sie Konserven mit Kochschinken“. Aha.

Einmal lud sie uns in ein neureich eingerichtetes „Restauracja“ ein. Die Kellner bewegten sich majestätisch in roten, silbrig betressten Zirkusdirektor-Jacketts und servierten mit weißen Handschuhen. Meine Cola wurde mir wie ein Pokal auf einem glänzenden Tablettchen gereicht. Mit einem eleganten Zipp zog unser weißer Handschuh die Dose auf und goss mir die Cola in ein Weinglas. So vornehm habe ich nie wieder eine River-Cola von Aldi getrunken.

Jadwigas Plattenbauwohnung war nach westlichem Standard eingerichtet und Jadwiga selbst, eine wendige,

nistyczny Orbis, na ulicach pełno było facetów, którzy scenicznym szeptem proponowali niewiarygodne przeliczenia czarnorynkowe za marki niemieckie. Było niemiło i obco, naprawdę więc ucieszyliśmy się, gdy we wnętrzu gotyckiego kościoła z czerwonej cegły odkryliśmy naszego dobrego znajomego – Jana Pawła II.

Latem 1981 przedstawiłam pani Trzebiatowskiej mojego nowego przyjaciela, Freda. Przyjechaliśmy rozklekotanym R4 z Berlina Zachodniego (tam od jakiegoś czasu mieszkałam), po drodze zatrzymywaliśmy się na zatłoczonych polach campingowych, co nas okropnie wnerwiało, aż wreszcie wylądowaliśmy w sadzie u naszej pani Trze-

W hotelu dla zachodnich turystów rządził komunistyczny Orbis, na ulicach pełno było facetów, którzy scenicznym szeptem proponowali niewiarygodne przeliczenia czarnorynkowe za marki niemieckie. Było niemiło i obco, naprawdę więc ucieszyliśmy się, gdy we wnętrzu gotyckiego kościoła z czerwonej cegły odkryliśmy naszego dobrego znajomego – Jana Pawła II.

Fot.: Beata Walczak

biatowskiej i zapomnieliśmy o Bożym świecie. W pokoju gościnnym u pani Marysi, przy kawie i cieście, przywitaliśmy się z Papieżem, a pani Marysia wtajemniczyła nas w to, co się działo w Polsce. Ojciec Święty zatrudniał w międzyczasie licznych misjonarzy, którzy pracowali nad tym, jak zorganizować „Glick fier Pollen”. Jednego z nich znaliśmy już z niemieckich wiadomości, wydawało się nam, że jest takim prawdziwym tercjarzem, bez habitu co prawda, ale za to zawsze z „Czarną Madonną” w klapie. Był to oczywiście Lech Wałęsa, przywódca zeszłorocznych strajków w Stoczni im. Lenina. Zyskał sobie duży posłuch, bo walczył o sprawiedliwość. Właściwie to bardzo lubię takich bojowników o demokrację, ten jednak sprawiał mi niejakie trudności. „Co ma Madonna do strajków?“ pytałam zirytowana Freda, ale i on nie wiedział, co mi na to odpowiedzieć. Byliśmy z Berlina Zachodniego i znaliśmy tamte demonstracje – byliśmy przyzwyczajeni do innych symboli strajkowych.

Odpowiedź pojawiła się, gdy w niedzielę Trzebie, jak ją nazywaliśmy, zabrała nas na mszę. Zawieźliśmy starszą panią naszym rozklekotanym autkiem, pokonując na trasie głębokie wyboje, do następnej wsi, gdzie znajdował się kościół. Jednak do kościoła nie weszliśmy, czym się zresztą wcale nie wyróżnialiśmy, bo przed kościołem było mnóstwo ludzi. Wszystko nas ciekawiło. Z okolicznych wiosek nadjeżdżały traktory, pojazdy świątecznie wypucowane, pasażerowie świątecznie wystrojeni. Biedniejsi przyjeżdżali wozami konnymi. Przed kościołem zebrało się wiele najróżniejszych pojazdów, a sam kościół po prostu pękał w szwach, gdy ksiądz głosił z ambony aktualne wytyczne religijno-polityczne. W całym kraju, nie tylko w tej niewielkiej wiosce, czuło się fascynację tym, co się dzieje. Dopiero gdy nieco później pojechaliśmy na sam wschodni kraniec Polski, na Mazury, mieliśmy wrażenie, że ludzie, których tam spotykamy, to kłusownicy, jakby żywcem wyjęci z książek Siegfrieda Lenza – i że jest im wszystko jedno, kto akurat decyduje o losach Polski – Kościół katolicki czy partia komunistyczna.

W roku 1990, krótko po zmianach politycznych, Fred i ja znowu wylądowaliśmy w Gdańsku, u przygodnych znajomych. Już w Berlinie słyszeliśmy opowieści o tym, że w Polsce giną samochody, trzeba je odstawiać tylko na parkingi strzeżone, i że tak robią nawet Polacy. Postanowiliśmy uniknąć tych problemów, zostawiliśmy naszego nowego golfa w domu. Odjechaliśmy z dworca Berlin-Lichtenberg bezpośrednim pociągiem do Gdańska w towarzystwie wielu obładowanych Polaków, którzy zaopatrywali się na Zachodzie na własne potrzeby albo na handel i wieźli całe zgrzewki River Coli z Aldiego. Jechaliśmy w towarzystwie Mariana i Izabeli, pary młodych ludzi, studiujących w Berlinie. I oni wieźli mnóstwo towaru, ale zabrali ze sobą i nas, bo tak się złożyło, że pomogliśmy ich matce i teściowej, Jadwidze, załatwić dobre miejsce sprzątaczki w Berlinie. Za zarobione pieniądze Jadwiga kupiła mieszkanie w gdańskim falowcu – tak wyglądały nowe czasy w Polsce. Wiele jej przyjaciółek zrobiło to samo – zostawiły w Polsce pracę i jechały jako sprzątaczki na Zachód, gdzie otrzymywały zarobki w markach. Jadwiga przez cały czas rozmawiała przez telefon, ocenialiśmy, że są to poważne sprawy i ciągle coś tam notowała w zeszyciku. „Rozmawia o kiełbasie“, informował nas Marian, „a teraz o szynce w puszkach“. Aha.

Pewnego dnia Jadwiga zaprosiła nas do nowobogacko urządzonej „restauracji“. Kelnerzy poruszali się bardzo majestatycznie, przyodziani w stroje godne dyrektorów cyrku, czerwone kurtki ze srebrnymi lamówkami. Nosili też białe rękawiczki. Dostałam puszkę coli zaserwowaną

umtriebige Frau, war nach westlichem Standard gekleidet. Unterwegs in den öffentlichen Verkehrsmitteln und auf den Straßen sahen wir oft ganz andere Leute, Männer in abgewetzten Anzügen und mit wodkatrübem Blick, Frauen in ärmlichen Pullis und Röcken in der Hand den unvermeidlichen Einkaufsbeutel mit verblasstem Muster. Diese nicht wenigen offensichtlich verarmten Menschen ohne Putzstellen und Schwarzmarktverbindungen passten nicht ins Bild der schönen Stadt, nicht ins Bild vom „Glick fier Pollen”. „Hier ist was faul, Johannes Paul“, blaffte ich sein Porträt an, das im Schaukasten der Marienkirche in der Altstadt hing.

Immer wieder begegneten wir in Polen dem Heiligen Vater auf die eine oder andere Art. Schließlich begleitete er mich und meine Mutter im Sommer 1999 in Wrocław, dem früheren Breslau, als wir dort ein paar Tage Urlaub machten. Wir trafen auf eine junge und lebendige polnische Stadt, in die wir sofort bereitwillig eintauchten. Kaum hatten wir unser Gepäck im Hotel Monopol abgestellt, zog es uns wieder hinaus zu einem Bummel durch die quirlige Innenstadt. „Fast wie früher”, sagte meine Mutter, die hier bis 1944 ihre Jugend verbracht hatte, und ließ lächelnd ihre Augen kreisen. Neugierig guckten wir in die Schaufenster der gutbestückten Schuh- und Modegeschäfte. Vor allem bewunderten wir die frisch restaurierten Häuserzeilen der Altstadt. „Extra für dich”, neckte ich meine Mutter. Gleich am ersten Abend versackten wir fast in einem der vielen Straßenrestaurants, die rund ums „Ratusz” und den „Rynek“ – das Rathaus und den großen Platz mit den schönen Patrizierhäusern – die Szene bestimmen. Wäre nicht das polnische Stimmengezwitscher um uns herum gewesen, ich hätte gemeint, in einer wohlhabenden Bürgerstadt irgendwo in Westeuropa zu sein.

An einem sonnigen Nachmittag bummelten wir über eine Oderbrücke hinüber zur berühmten Dominsel, wo uns ein malerisches, hervorragend restauriertes Ensemble von Kirchen und Funktionsgebäuden des Klerus erwartete und – wen wundert’s noch – Seine Heiligkeit Johannes Paul der Zweite: Beinahe aus jedem Fenster eines Kirchenbüros oder Gemeindesaals schaute er uns an und nach, egal, um welche Ecke wir auch bogen. Auf dem Rückweg durch die Stadt nahmen wir nun auch an etlichen Fenstern von Privatwohnungen Fotos mit einem lächelnden Papst wahr, kleine Bildpostkarten, die wir bisher übersehen hatten.

Johannes Paul hatte Wrocław besucht. Das wusste außer uns hier jeder, natürlich auch der Kellner unseres Lieblingslokals am Rynek. Und die Altstadt hatten die Breslauer extra für den Papst so schön restauriert. „Also doch nicht für mich“, spielte meine Mutter die Enttäuschte und bestellte uns darauf noch zwei Wodka. Und dann fiel uns die gute Tschebbie wieder ein, die schon lange in Polens Norden unter der Erde lag und vielleicht von ihrem Heiligen Vater und dem „Glick fier Pollen” träumte. Ob sie wohl einverstanden gewesen wäre, mit allem?

Am letzten Morgen blickte mich der Papst noch einmal an – und da beschloss ich, ihn mitzunehmen. Kurz vor der Abreise wollten wir im ehemaligen Kaufhaus Wertheim noch unsere übrig gebliebenen Zlotys unterbringen. Da mein Notizheft voll war mit Reiseerlebnissen, suchte ich ein neues in der Papierwarenabteilung und konnte mich dort nicht losreißen von einem Heft mit einem bunten Maria-und-Jesus-Bild und der Aufschrift „Religia”. So etwas hatte ich in einem deutschen Kaufhaus noch nie gesehen. Fasziniert schlug ich das oberste Heft des Stapels auf: Von der Innenseite des Heftdeckels schaute mich mit missionarischem Blick Johannes Paul der Zweite an. Und er hielt offenbar Rechenkästchen für die angemessene Religionsheft-Linierung. Zur Aufrechnung von guten und bösen Taten? Für meine schriftstellerischen Notizen war dieses Heft weniger geeignet, aber eins war mir klar, es musste mit nach Deutschland für einen ganzen Zloty.

Lange schob ich zu Hause das merkwürdige Heft vor einem Fach ins andere, bis ich am 1. Januar 2002 plötzlich eine Erleuchtung hatte. Von diesem Datum an dem Euro-Stichtag, wurde es unser Haushaltsbuch. Ich fühlte mich unsicher der unbekannten Währung gegenüber, wollte erstmals in meinem Leben ehrlich alle Ausgaben notieren und fand dazu in diesem Heft nicht nur Rechenkästchen, sondern auch seelsorgerlichen Beistand – sozusagen. So kam es, dass Johannes Paul, der polnische Papst, kritisch über jede Flasche Wein und überhaupt über jeden unnötig ausgegebenen Euro in unserem Haushalt wachte und sich schon einmischte, obwohl Polen damals noch gar nicht zur EU gehörte. So war er eben.

2005, nach dem Tod des polnischen Papstes geschrieben. 

Nina Marzahn Fot.: Katarzyna Wierciak/Pixabay

mi niczym puchar wina na błyszczącej tacy. Dłoń kelnera w białej rękawiczce pociągnęła za kółeczko, cola zasyczała, a kelner przelał ją do kieliszka na wino. Tak elegancko nigdy jeszcze nie zaserwowano mi coli z Aldiego.

Mieszkanie Jadwigi było urządzone zgodnie z zachodnimi standardami, a Jadwiga, ruchliwa, zaaferowana kobieta, tak się też ubierała. Ale na ulicy, albo gdy jechaliśmy środkami komunikacji miejskiej, widywaliśmy i innych ludzi, mężczyzn w wyświeconych garniturach, ze wzrokiem zmętniałym od wódki, kobiety w wyświechtanych sweterkach i spódniczynach, z nieodłączną, wyblakłą reklamówką w dłoni. Wcale nie było ich tak mało, tych ludzi bez pracy jako sprzątaczka na zachodzie i bez interesów na czarnym rynku, i całkiem nie pasowali do obrazu pięknego miasta i „Glick fier Pollen”. „Coś tu nie gra, Johannes Paul“, warknęłam mu, gdy trafiłam na jego portret w kościele Mariackim na Starym Mieście w Gdańsku.

Wciąż go w Polsce spotykaliśmy, tego polskiego Ojca Świętego. Jak nie tak, to siak. Latem 1999 roku pojechałam z mamą na kilka dni do Wrocławia. Dawny niemiecki Breslau to było młode, pełne życia polskie miasto, w którym natychmiast się po czubek głowy zanurzyłyśmy. Ledwo odstawiłyśmy bagaże w Hotelu Monopol, popędziłyśmy powałęsać się po Śródmieściu. „Prawie jak dawniej”, oceniła mama, która w tym mieście mieszkała w latach młodości, do roku 1944. Oglądałyśmy z ciekawością wystawy dobrze wyposażonych sklepów obuwniczych i konfekcyjnych. Podziwiałyśmy pięknie odrestaurowane pierzeje Rynku. „Patrz, Mamo, specjalnie dla Ciebie”, żartowałam. Od razu pierwszego wieczora wylądowałyśmy w jednej z licznych restauracji wokół ratusza i rynku, w jednej z pięknych patrycjuszowskich kamienic. Gdyby nie szmer rozmów po polsku, można by pomyśleć, że znajdujemy się w jednym z zamożnych miast w Europie Zachodniej.

Było słoneczne popołudnie, szłyśmy właśnie przez most nad Odrą do słynnej Katedry na Ostrowie Tumskim, do wspaniale odrestaurowanego zespołu zabytków kościelnych, gdy zobaczyłyśmy – no cóż, czy to kogoś dziwi? – Jego Świątobliwość Jana Pawła II. Spoglądał na nas niemal z każdego okna wszystkich owych biur i urzędów arcybiskupich, nieważne, w którą stronę poszłyśmy. Gdy wracałaśmy do miasta, zwróciłyśmy uwagę, że Papież jest też w oknach mieszkań prywatnych – najczęściej był to ten obrazek, na którym się uśmiecha.

Jan Paweł II odwiedził Wrocław. Wszyscy to wiedzieli, tylko my dwie – nie. Na szczęście kelner w restauracji na Rynku nas o tym poinformował. To dla Papieża wrocławianie tak pięknie odnowili całą starówkę. „Jednak nie dla mnie“, mama odegrała osobę głęboko rozczarowaną i zamówiła dwie wódki. Przypomniała mi się nasza zacna Trzebie – już dawno nie żyła, spoczywała w swej pomorskiej ziemi, gdzie być może wciąż śnił się jej Ojciec Święty i obiecywał „Glick fier Pollen”. Ciekawe, czy pochwalałaby to wszystko?

Ostatniego dnia zobaczyłam znowu Papieża – i postanowiłam, że tym razem muszę go ze sobą zabrać. Przed wyjazdem wpadłyśmy jeszcze na chwilę do Domu Towarowego (dawny Kaufhaus Wertheim) – chciałyśmy wydać resztę złotówek. Ponieważ właśnie skończyło mi się miejsce w zeszycie, w którym zapisywałam wrażenia z podróży, poszłam do działu papierniczego, gdzie oczarowały mnie kolorowe zeszyty z Maryją i Jezusikiem i napisem „Religia”. Czegoś podobnego nie widziałam w Niemczech w żadnym Domu Towarowym. Zafascynowana sięgnęłam po jeden z zeszytów, przewróciłam okładkę, a z wewnętrznej strony skierowało się ku mnie misjonarkie spojrzenie Jana Pawła II. Zapewne to on odpowiadał za poliniowaną w specjalny sposób pierwszą kartkę zeszytu. Może trzeba tu było wpisywać dobre i złe uczynki? Jako zeszyt do notowania wrażeń z podróży polski zeszyt do religii nie spełniał swoich celów, ale i tak postanowiłam go zabrać do Niemiec. Za całą złotówkę.

W domu długo przekładałam ten zeszyt z jednego miejsca na drugie, aż 1 stycznia 2002 roku przeżyłam olśnienie. Był to dzień, gdy w Niemczech wprowadzono nową walutę – euro. I od tego właśnie dnia zeszyt z Papieżem stał się naszą domową książką wydatków. Nieznany pieniądz sprawił, że czułam się trochę niepewnie i po raz pierwszy w życiu postanowiłam prowadzić książkę wydatków, a po tym specjalnym zeszycie w kratkę spodziewałam się nie tylko praktycznej pomocy przy zapisywaniu rozchodów – lecz chyba też, no, przyznajmy się – wsparcia duchowego. I tak to, Jan Paweł II, polski Papież przez lata spoglądał krytycznie na każdą butelkę wina i czuwał nad każdym zbędnie wydanym euro w naszym gospodarstwie domowym. Ewidentnie mieszał się, chociaż Polska wcale jeszcze wtedy nie należała do Unii. Tak to było. 2005 – napisane po śmierci Jana Pawła II.  Nina Marzahn

This article is from: