Biuletyn informacyjno instrukcyjny

Page 1

Miejska Biblioteka Publiczna w Krakowie

BIULETYN INFORMACYJNO INSTRUKCYJNY

Krak贸w Rok 1980 Nr 123


Zespół redakcyjny TERESA BIEŃKOWSKA ANNA JAWORSKA JÓZEF KORPAŁA ZOFIA MAŃKA KRYSTYNA STRZELECKA ZDZISŁAWA VOGEL EWA WARGOWSKA JÓZEF ZAJĄC

Redaktor STANISŁAW KASZYŃSKI

Projekt okładki ZYGFRYD GARDZIELEWSKI

Maszynopis: Janina Szelerewicz, matryce i druk: Krzysztof Brasławski, MBP Kraków-Pracownia Małej Poligrafii 85/80, 400 A5, H-13


WŁADYSŁAW WOLSKI Władysław

Wolski

rektorem Krakowie,

w

w

tym:

Wojewódzkiej cznej

był

latach

Wojewódzkiej

-

i

w

także

-

1971

połączonej

Biblioteki

/początek

dy­

Publicznej

dyrektorem

Miejskiej

okresie

1949

Biblioteki

lat

Publicz-

50-tych/kiedy

ta łączność miała miejsce po raz pierwszy. jego działalności bibliotecznej, partyjnej

0

i

państwowej

teksty.

informują

Pragnę

niezwykle

tylko

mądrym

i

wyczerpująco

dodać, w

że

był

stosunkach

załączone człowiekiem

z

ludźmi

bar­

dzo serdecznym, co umiał łączyć z polemicznym temperamentem. Postanowiliśmy sylwetkę,

w

blicystyczne

przypomnieć

naświetlaniu Jego

na

zresztą

autorstwa.

łamach

Trudno

Biuletynu

szczególnym, oprzeć

bo

poprzez

się

wrażeniu,

niecodzienną pu­

teksty że

większość

z nich zachowała nadal swoją aktualność. Niniejszy tarzem,

to

wybór,

zaledwie

uzupełniony drobna

monotematyczna,

głównie

ksty

podstawowe

złożyły

ki

kontrowersyjne",

które

w

cząstka

miarę tego

poświęcona się

na

ukaże

napisał-przy

problematyce

książkę się

konieczności, co

w

komen­

tym:

cząstka

bibliotekarskiej.

Władysława br.

moim

Wolskiego

nakładem

pt.

Te­ "Kart­

Wydawnictwa

Lite­

rackiego - zatem powtarzanie ich w Biuletynie byłoby bezcelowe. Myślę, ksty,

nie

że tylko

zarówno

wspomniana

przypomną

książka,

niekonwencjonalną

jak

i

zamieszczone

sylwetkę

człowieka,

tu

te­

uparcie

dążącego do wytkniętych celów, ale posłużą także za kanwę refleksji o sprawach szeroko pojmowanej kultury, bibliotekarstwa i czytelnictwa. Jacek Wojciechowski

3



TEKST STAŁY I

ZAMIESZCZONY DODATEK

MYŚLI"

-

W

DO

STANOWI

TEMAT

ÓWCZESNEJ

WARTO

OD

NIEGO

"WIATRAKACH" BYDGOSKIEGO

-

SKONDENSOWANĄ

SYTUACJI

BIBLIOTEK,

ROZPOCZĄĆ

TAKI

TYTUŁ

DWUTYGODNIKA SUMĘ

PRZEMYŚLEŃ

TOTEŻ

PREZENTACJĘ

NOSIŁ "FAKTY

MYŚLĘ,

NA ŻE

TEMATYCZNYCH

PUBLIKACJI. "Wiatraki”. 1968 nr 5 s. 1, 2

Czy kopciuszek kultury?

Dobrze czy źle? WŁADYSŁAW WOLSKI Artykułem Czesława Kałużnego „Trzy rzeczy niezbędne" („Wiatraki”, nr 4) zainicjowaliś­ my dyskusję o bibliotekach pu­ blicznych. Pragniemy się zorien­ tować czy — i w jakim stopniu istniejąca sieć bibliotek zaspoka­ ja rozbudzone potrzeby czytelnicze i w jaki sposób — jakimi środkami, metodami pracy popu­ laryzatorskiej — biblioteki pu­ bliczne pogłębiają i poszerzają społeczny odbiór książki? Jaka jest ranga społeczna, wpływ i autorytet biblioteki w danym śro­ dowisku? Z jakimi kłopotami i trudnościami boryka się bibliotekarz w swej codziennej pracy? Z pytaniami tymi zwróciliśmy się do bibliotekarzy i działaczy kulturalnych w terenie. Ponawia­ jąc jo w tym miejscu czynimy to w nadziei, że skłonią one innych zainteresowanych czytelników książki, publicystów kultural­ nych, działaczy społecznych —- do udziału w dyskusji.

Dzisiaj publikujemy wypowie­ dzi: WŁADYSŁAWA WOLSKIE­ GO — dyrektora Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krako­ wie i WŁADYSŁAWA MALEW­ SKIEGO — dyrektora Wojewódz­ kiej i Miejskiej Biblioteki w Bia­ łymstoku.

ytuł jest skradziony. Wziąłem go z artykułu pt. „Ostatnie miejsce”, gdzie Bogusław Czarmiński, opisując sytuację biblio­ tek w powiecie rybnickim, stawia na łamach „Tygodnika Kulturalnego” właśnie takie pytania: dużo, czy ma­ ło? dobrze, czy źle? Artykuł B. Czarmińskiego omawia sytuację bibliotek w jednym powie­ cie, który rzeczywiście zajmuje ostatnie miejsce w województwie — przykład jaskrawy, bo województwo katowickie z kolei zajmuje ostatnią lokatę w kraju. Czy z tego wynika jednak, że poza tym wyjątkiem, jaki z natury rzeczy stanowi ostat­ nie miejsce, w ogóle Jest dobrze?

T


Wbrew urzędowemu optymizmowi twierdzę, że jest źle. Najsmutniejsze, że nie widać żadnych działań, zmie­ rzających ku poprawie istniejącej sytuacji w bibliotekarstwie. Odwrot­ nie — oszukując się statystycznymi pozorami osiągnięć, spoczywamy na laurach. W pięcioleciu, zamkniętym rokiem 1966, liczba czytelników wzrosła o 1 milion 700 tysięcy osób. Ludzi, od­ czytujących sprawozdania na uro­ czystych zebraniach — taka okazja! — rozpiera radość i duma z wiel­ kiego osiągnięcia. A bibliotekarzy ogarnia coraz większa troska. Bo zdobyć książkę w Polsce jest coraz trudniej. Jeszcze trudniej jest znaleźć książkę potrzebną, poszuki­ waną. Pomieszczenia bibliotek stają się przecież coraz bardziej ciasne. Nie tylko czytelnicy często nie mogą docisnąć się do lady bibliotecznej, ale i książek nie ma gdzie układać. Zmniejszanie funduszów na kupo­ wanie książek ogranicza możliwość dostarczenia czytelnikowi poszuki­ wanego tytułu, ale nie mniejszą bie­ dą jest fakt, że i dla tych kupionych książek także nie ma miejsca na re­ gałach. Jakże więc włączyć je do obrotu? Dodajmy, że istnieją biblioteki, po­ siadające 600—700, a czasami nawet 1000 czytelników, gdzie nie ma etatu i nie ma możliwości zatrudnienia kwalifikowanego bibliotekarza. Nie spełni trudnej funkcji pracownik, który tę pracę traktuje jako dodat­ kowe zajęcie, za skromną, ryczałto­ wą opłatę. Na przykre konsekwen­ cje istniejących zaniedbań wcale nie trzeba będzie długo czekać.

Wszystkim miłośnikom radosnego odczytywania roczników statystycz­ nych, mogę już dziś przedstawić liczby, co najmniej zastanawiające. Nawet z tej samej, tak często wykorzystywanej kolumny: o wzroście. Przyjrzyjmy się więc dynamice tego wzrostu.

6

Jeśli w 1964 roku biblioteki pu­ bliczne zdobyły 500 tysięcy nowych czytelników, to w następnym roku już tylko 351, a w 1966 roku zaled­ wie 280 tysięcy. Dzieje się tak w kraju, który z roku na rok ma co­ raz więcej ludzi wykształconych, więc nie próbujmy sobie wmawiać, że w skupieniu rzesz czytelników wokół biblioteki osiągamy już pułap. Mimo tego wszystkiego przyznaję się otwarcie że list redaktora pisma „Fakty i Myśli", z propozycją napisania ar­ tykułu o bibliotekach, przyjąłem obo­ jętnie — nawet sie nad nią nie zastana­ wiałem. Reaguję w ten sposób już od dawna — w zeszłym roku nie napisałem ani jednego artykułu na temat bibliotek. Może ktoś powiedzieć, te świadczy to tylko o zaniku mojej aktywności, ale obiektywnie rzecz oceniając, ile razy można napisać na jeden i ten sam te­ mat, żeby się nie powtarzać i nie znużyć czytelnika? A powtarzanie wynika z tej prostej

przyczyny, że niewiele zmieniło w tej dziedzinie. Należy do nielicz­ nych wyjątków, by ktoś, — poza biblio­ tekarzami oczywiście — rozumiał. Jak ważną jest rola bibliotek w rozwoju kul­ tury społeczeństwa. Koniecznego klimatu ciągle one nie mają.

się

Ustawy o bibliotekach, przygoto­ wywanej od wielu lat, jak nie było, tak i nie ma. To znaczy, że dotąd koncepcja organizacyjna bibliotek, ich struktura, nie została w odpo­ wiednich resortach sprecyzowana. W zamian karmi się nas ogólnymi mowami, głównie na różnych uro­ czystościach. Ale mowami jesteśmy wszyscy dostatecznie przesyceni. Chcielibyśmy, żeby w ogólnej hie­ rarchii potrzeb i zadań, działalność bibliotek była ceniona w stopniu, na jaki zasługuje. Potrzebujemy dzia­ łania, którego nie może zastąpić wy­ szukiwanie nowych słówek, w ro­ dzaju lansowanej ostatnio policentryzacji życia kulturalnego, bo w tym nie ma żadnej treści.

Ranga zawodu bibliotekarskiego jest niska. Każdy, nawet bez pojęcia o charakterze pracy bibliotekarskiej, może się w bibliotekach rządzić i na bibliotekarzy pokrzykiwać.


Bardzo mało pomaga biblioteka­ rzom, przyznawanie honorowego ty­ tułu zasłużonego działacza kultury, bo i ten tytuł nie posiada wielkiego znaczenia. Można takiego zasłużo­ nego działacza sponiewierać i nie słyszałem, aby minister, który tym tytułem ludzi obdarza, choćby w jed­ nym wypadku, w obronie skrzyw­ dzonego działacza — z tytułem za­ służonego! — wystąpił. Paradoksem jest, że w kraju gwałtownie rozwijającym się, będą­ cym na dorobku, kiedy kwalifika­ cje, wiedza i ogólna kultura ludzi posiada znaczenie nieomal decydu­ jące, przybytki książek traktowane są po macoszemu. Równocześnie ileż wysiłku — i pieniędzy! — poświęco­ no na kampanię wprowadzenia oby­ czaju, aby wszędzie wolny czas spę­ dzać nad szklanką czarnej kawy. Jakby naszym celem było zwiększe­ nie importu, dla zajęcia jakiegoś tam miejsca w świecie w spożyciu tego nektaru. Na biblioteki, a szcze­ gólnie czytelnie, pomieszczeń nie było, natomiast wszystkie czynniki od góry do samego dołu dbały z przejęciem, aby klub był. Czasami nawet kosztem biblioteki. I nikt nie pomyślał, że sadzając przy stoliku z kawą ludzi, którzy nie zdążyli jeszcze poznać głębszych treści, sze­ rzyć się będzie nudę. Tak, jak i nikt nie chciał pomyśleć, że w „kraju ludzi kształcących się", w pierwszej kolejności trzeba szerzyć obyczaj spędzania wolnego czasu w czytel­ niach. Nie ma u nas dotąd tego oby­ czaju, bo należycie urządzonych czy­ telni brak. W tym wypadku nawet luksus przyniósłby ogromne ko­ rzyści, bo budowanie dla książek pa­ łaców — współczesnych kościołów — opłaci się stokrotnie. Nie jestem zakamieniałym prze­ ciwnikiem rozrywki. Jest ona natu­ ralną potrzebą każdego człowieka. Ale jeśli nam wszystkim zależy, żeby książka stała się naturalną po­

trzebą w naszym społeczeństwie, żeby rósł zastęp ludzi, pragnących intelektualnej rozrywki, szukających jednocześnie w książce wiedzy o świecie w ogóle i o świecie przeżyć ludzkich, to musimy poważniej trak­ tować biblioteki. Widzieć rolę, jaką mają do spełnienia i dać im bazę dla szerokiej działalności. Ile razy moż­ na jednak to powtarzać? Trzeba trafu, że następnego dnia po otrzymaniu Listu z redakcji, pojechałem do Katowic, na zebranie Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Spotkałem się tam z przedstawicielami zarówno biblio­ tek publicznych, jak i związkowych, szkolnych oraz naukowych. Nie trzeba chyba przypominać, jakie miejsce zaj­ muje to województwo w istniejącej mo­ cy produkcyjnej całego kraju, jak wiel­ kie znaczenie posiadają więc kwalifika­ cje i poziom ogólnej kultury tej społecz­ ności. Jest chyba również zrozumiałe, te ani Jednego, ani drugiego nie można osiągnąć w wymaganej skali, bez szero­ kiego udostępnienia ludziom potrzebnej książki. Zastałem tam ludzi z wysokimi zawo­ dowymi kwalifikacjami, ofiarnych, ale smutnych. Nie, nie skarżyli się, ale moż­ na było odczuć, że są rozżaleni. Jest zresztą głęboko ludzkie, że nikt nie lubi znajdować się na szarym końcu, szcze­ gólnie gdy posiada się poczucie odpowie­ dzialności za zajmowany odcinek pracy. Znajdować się na niskim poziomie wskaźników osiągnięć kulturalno-oświa­ towych. reprezentując potężne woje­ wództwo z wielkimi możliwościami, to rzeczywiście wstyd. Jakże więc tych cichych, skromnych działaczy pocieszyć? — myślałem, sie­ dząc wśród nich w rozterce, mimo przy­ jaznej atmosfery. I nic nie wymyśliłem. Ale przypomniałem sobie propozycje re­ dakcji „Faktów i Myśli’, więc obieca­ łem im, że coś napiszę. Jeżeli nawet to nie pomoże, niech przynajmniej będzie wydrukowane. Zawsze przyniesie jakąś satysfakcję, bo ktoś przeczyta i pomyśli, inny się obrazi, ale w ten sposób zauwa­ ży problem, może ktoś Jeszcze się przej­ mie, a to przecież będzie sprzyjało stwo­ rzeniu lepszego klimatu dla trudnej pracy bibliotekarzy, obowiązki których rozsze­ rzają się z każdym rokiem, choć w co­ dziennym trybie nie łatwo to zauważyć.

7


Więc czy jest dobrze, czy źle? Pa­ trząc na jakąś dobrze urządzoną bi­ bliotekę, na tłumy czytelników, moż­ na powiedzieć, że jest dobrze. Obser­ wując ogólną sytuację trzeba nie­ stety powiedzieć, że jest tle. Już dziś nie spełniamy swej roli należycie, ubogo odpowiadamy na potrzeby dnia dzisiejszego. Potrzeby ciągle wzrastają i nie widać żadnych perspektyw, aby miał dokonać się prze­ łom w sytuacji bibliotek. Zbyt cicho, bez zewnętrznych efektów i blichtru przebiega praca bibliotekarza — trzeba widocznie dużo czasu dla zro­ zumienia strat, jakie przyniesie nie­ docenianie jej. WŁADYSŁAW WOLSKI

8


TEKST MATYCE

(JAK

CHRONOLOGICZNIE I

KILKA

WCZEŚNIEJSZY,

NASTĘPNYCH).

O

PODOBNEJ

ZAWIERAJĄCY

TAKŻE

TE­ KIL­

KA INTERESUJĄCYCH SZCZEGÓŁÓW. "Życie Literackie" 1966 nr 5 s. 1, 8

WŁADYSŁAW WOLSKI

SYTUACJA BIBLIOTEK JEST WCIĄŻ NIEPOKOJĄCA

J

eden z grudniowych numerów „Trybuny Ludu” po prostu mnie rozrzewnił. I dotąd, gdy tylko go wspomnę, łza mi się w oku kręci. Wydrukowano tam największą czcionką — kwadrat, 48 punktów! — najtłustszą, jaką dy­ sponuje dla gazet Dom Słowa Pol­ skiego, na czołowym miejscu na pierwszej stronie, ogromny tytuł: BIBLIOTEKI I CZYTELNICY. Z całą powagą wydrukowano tam dane, już dawno ogłoszone w ma­ łym i dużym roczniku GUS, w bro­ szurce T. Zarzębskiego wydanej na początku roku 1965-go, a od wielu miesięcy wałkowane wte i wewte na wszystkich tzw. łamach. Jed­

nym słowem, „Trybuna Ludu" w grudniu 1965 roku podsumowała już dawno podsumowane rezultaty pra­ cy bibliotek w 1964 r. W trzy ty­ godnie później bibliotekarze podsu­ mowywali już rok 1965-ty. Dziś na przykład mogę ogłosić, źe w województwie krakowskim było zarejestrowanych czytelników 324.400 wobec 297.938 w 1964 roku, czyli w 1965 roku było ich więcej o 26.462. W poprzednim roku przyrost wy­ nosił 20.162 czytelników. Dlaczego uczepiłem się tego faktu — może ktoś powiedzieć: drobnego — i tyle o tym piszę? Bo nie jest to niestety przypadkowe potknięcie się niejednej redakcji. Siłą magne­

9


su przyciągającego stanowią gołe cyfry, którymi można się chwalić. W bibliotekach łatwo Je znaleźć, każdy może się nimi zadowolić. Miliony czytelników i co roku przyrost, miliony woluminów, ty­ siące placówek. Można powtarzać i znowu powtarzać, oszołomić liczba­ mi, żeby podsumować: patrzcie, jak byczo jest! Czyżby tak było rzeczywiście? Mam przed sobą list bibliotekarki Świeżutki, ze stycznia br. „Nikt nie liczy się z tym, to bibliote­ ka ma swoje wytyczone prace, które wymagają skupienia. Na wyższych szczeblach bibliotecznych nikt sobie nie zdaje sprawy. Jak bibliotekarze na wsiach w swojej pracy są bardzo sa­ motni”. Pisze to bibliotekarka z Łysej Góry, gdzie jest słynna „Kamion­ ka” — zakłady ceramiczne, gdzie pracuje i mieszka poseł Franciszek Mleczko, autor książki „Wieś ro­ dzinna wzywa”, którego wpływ w gromadzie, zawdzięczającej Jego inicjatywie i energii tak wiele, jest naprawdę nie byle jaki. A biblio­ tekarka gromadzka jest samotna. I nie dlatego, że ma jakieś swoiste cechy charakteru, ale dlatego tylko, że jest bibliotekarką. To nie z nią, ale z biblioteką nikt się tam nie li­ czy. Właśnie przeniesiono jej biblio­ tekę do innego lokalu. Po raz czwar­ ty w ciągu stosunkowo krótkiego czasu. Przeniesiono bibliotekę bez jej zgody i udziału. Pracownicy Gromadzkiej Rady Narodowej po prostu przenieśli sobie, samowolnie, parę tysięcy tomów wraz z całą do­ kumentacją. bo tak sami zdecydo­ wali. Nawet wbrew stanowisku przewodniczącego prezydium Po­ wiatowej Rady Narodowej. I prawdopodobnie znajdą jakieś wytłumaczenie, ważny powód, bo zawsze w takich wypadkach naj­ mniej ważna jest biblioteka. Lekce­ waży się i tych kilkuset czytelni­ ków, którym ona służy.

10

W żadnym sklepiku nikt nie do­ tknie najpośledniejszego towaru bez udziału człowieka, odpowiedzialne­ go za powierzone mu wartości ma­ terialne. Z książkami można robić, co się komu podoba. Jakby nie by­ ły one dobrem społecznym. Ciągle pokazuje się społeczeństwu tylko milionowe liczby — ku chwa­ le osiągnięć. Czasami Jeszcze sły­ chać melodyjne zawodzenia o za­ szczytnej roli bibliotekarza w społe­ czeństwie. Tymczasem bibliotekarz musi dopiero walczyć o rzecz pro­ stą z najprostszych: o zdobycie na­ leżnej rangi społecznej dla placó­ wek bibliotecznych. Nikt nie chce wiedzieć, Jak nie­ jednokrotnie trudno jest czytelniko­ wi zdobyć potrzebną książkę, z Ja­ kimi kłopotami musi borykać się bibliotekarz, aby zaspokoić potrze­ by czytelnika. Nawet tam, gdzie bi­ blioteka nie jest usuwana ze swo­ jego lokalu. Bo jak na przykład na­ leżycie obsłużyć kilkuset czytelni­ ków dziennie, kiedy ma się dla nich kilka metrów kw. — choćby przy ulicy Łobzowskiej w Krakowie — gdy wszystkie sposoby, zmierzające do powstrzymania napływu nowych, zupełnie nie są skuteczne? Bibliotekarz z Krosna opowiada, że ma 3 tysiące czytelników doro­ słych i 1,5 tysiąca młodzieży, a ca­ ła biblioteka, łącznie z magazyna­ mi na książki, posiada zaledwie 70 metrów kw. i wejście wprost z uli­ cy, jak do sklepu. Krosno, jak po­ wszechnie chyba wiadomo, nie znaj­ duje się na wybrzeżu Morza Śród­ ziemnego i zimą w sezonie czytel­ niczym akurat jest najtrudniej. Chrzanów chyba 7 lat budował Dom Kultury kosztem milionów złotych. Zapowiadano solennie, że znajdzie się tam miejsce i dla bi­ blioteki. Biblioteka kupiła nawet część mebli, przechowywała Je, aby po zakończeniu budowy móc od ra­ zu rozwinąć swoją działalność. Oka­ zało się Jednak, że dla biblioteki miejsca nie ma. Bibliotece trudno urządzać się gdzieś kątem, bo dla swoich celów potrzebne jej są lo­ kale, uwzględniające potrzeby funkcjonalne. Ale w Chrzanowie, w Domu Kultury zabrakło dla biblio-


teki nawet najmniejszego kąta. Na­ tomiast, kiedy na uroczystościach, którymi obywatele darzeni są dosyć często, władze powiatowe, aby się czymś chwalić — teraz już w no­ wej sali Domu Kultury — będą wy­ liczać czytelników, tomy, przyro­ sty cyfrowe i wzrosty w procen­ tach — będą sypać liczbami, któ­ rych dostarczą im bibliotekarze swoją pracą. Ktoś niedawno opowiadał ml, że cenzus wykształcenia pensjonariu­ szy naszych więzień jest z roku na rok coraz wyższy. Na moje pytanie, czy można to samo zaobserwować jeśli chodzi o kadry administracji więziennej, usłyszałem w odpowie­ dzi, że owszem, również, ale w tem­ pie o wiele powolniejszym. Wzrost poziomu wykształcenia wychowaw­ ców wyraźnie nie nadąża, pozosta­ je w tyle. Szkolnictwo wszystkich stopni i rodzajów ma decydujący wpływ na burzliwe wprost zmiany struktury naszego społeczeństwa. Ustabilizo­ wany na ogół stan kadr admini­ stracji odpowiada w ten sposób sy­ tuacji społecznej dnia wczorajszego, kiedy procent ludzi wykształconych był o wiele niższy. No cóż, można najwyżej powiedzieć, że dzieło prze­ rasta swoich twórców. Jest w tym określona prawidło­ wość. Cały ambaras w tym, żeby tę prawidłowość widzieć. Śmiem twierdzić, że zachodzących zmian w społeczeństwie, a więc i nagroma­ dzania się innych, nowych potrzeb, nie widzi wielu ludzi, kierujących działalnością kulturalno-oświatową. Posiadają nawet wyższe wykształ­ cenie, a nie dostrzegają, że otacza­ jący ich świat się imienia. Są prze­ konani, że wyuczone kiedyś, czy przyswojone metody, są ciągle sku­ teczne. W dzisiejszej rzeczywistości są w swoich poglądach w istocie już głęboko zacofani, czasami wręcz staroświeccy. Ciągle jeszcze pokutują u nas fi­ lantropi, którzy zamierzają wiecz­ nie dźwigać oświaty kaganiec — dla maluczkich. W ustroju socjalistycz­

nym „maluczcy" szybko wyrastają na ludzi dojrzałych. Są inni, mają więc inne potrzeby, wymagania i żądają, aby je wypełniać. Pod wpływem wymagań całkowi­ cie innego rzędu zmieniają swój charakter i biblioteki. Staroświec­ cy filantropi, którzy nie mogą roz­ stać się z miłym ich sercu obrazem małej wypożyczalni, rozpowszech­ niającej literaturkę ku pokrzepieniu ducha, stanowią zaporę przed prą­ dem wymagań współczesności. Dzię­ ki nim, zadowolonym z małego, na­ sze bibliotekarstwo, w porównaniu ze sianem w innych krajach, jest również staroświeckie. W listopadzie z.r. odbyła się w War­ szawie międzynarodowa konferencja, poświecona sprawie małych i średnich bibliotek. Z prostej kolejności, wsród państw uczestniczących, wyłoniła się Warszawa i trzeba było przyjąć role organizatorów konferencji. Pierwszy dzień debat był po prostu żenujący — nie mieliśmy nic do powie­ dzenia. A byliśmy gospodarzami. Tyl­ ko dzięki wrodzonym nam zdol­ nościom improwizowania i bajdurzenia, potrafiliśmy Jakoś ratować twarz, dy­ skutując nad problemami ... wysunięty­ mi Jednak przez naszych gości. We wrześniowym numerze "Biblioteka­ rza” ukazał się artykuł T. Krzyzewskiego, który zwraca uwagę, że na wystawie Mechanizacji i Automatyzacji Procesów Informacji — "Inforga 65“ — zorganizo­ wanej przez państwa RWPG w Moskwie, w dziale 4-ym: środki mechanizacji prac bibliotecznych i urządzenia bibliotecz­ ne — Polska nie miała żadnych ekspo­ natów. Nic dziwnego, Ze nas tam me było, bo chodzi o urządzenia stosowane w nowoczesnych bibliotekach. Najpierw trzeba je mieć, aby móc coś pokazać. Nie dziwię się, źe T. Krzyźewskl przy­ pomina dyskusję, prowadzoną kiedyś na tamach „Przeglądu Bibliotecznego" przez I. Morsztynkiewiczową l H. Uniejewską na temat naszego stuletniego opoźnienia technicznego w stosunku do blbliotek Zachodu. Ma rację, gdy pisze, że sprawa naszego zacofania techniczno-organizacyjnego bibliotek ciągle pozostaje otwarta.

Cieszy nas wzrost poziomu wy­ kształcenia wśród bibliotekarzy. Zjawisko optymistyczne, ale przecież

11


zmiany te następują żywiołowo, bo w ogóle stajemy się społeczeństwem ludzi wykształconych. Bibliotekom to wystarczyć nie może, potrzebne im są kadry nie tylko z wykształ­ ceniem ogólnym, ale i z kwalifika­ cjami zawodowymi. Prymitywne wymagania w stosunku do naszych bibliotek powodują powstanie groź­ nej tendencji: że nic im nie może zaszkodzić. Wobec tego zlikwidowa­ no licea bibliotekarskie. Przyjmuje­ my do pracy ludzi bez kwalifikacji i pogłębiamy zacofanie bibliotek. Nawet księgarze mają swoje tech­ nikum. Po prostu dyrekcja Domu Książki dość wcześnie zorientowała się, że w Ministerstwie Kultury i Sztuki latami trzeba czekać na ja­ kąś decyzję i zwróciła się bezpo­ średnio do Ministerstwa Oświaty. I tam sprawę szybko załatwili. Księ­ garze mają swoją dyrekcję, zarząd, a bibliotekarze takiego nie mają. Gdyby mieli, to nie trzeba by było wielkiego trudu, aby uzgodnić z kim trzeba i na przykład technikum księgarskie przekształcić na księgarsko-bibliotekarskie, co przynaj­ mniej częściowo by sprawę załat­ wiło. Ale bibliotekarze nie mają ani swojej dyrekcji, ani szkolnic­ twa zawodowego, a tylko szczątki departamentu. Istnieje państwowy ośrodek kształcenia korespondencyjnego bi­ bliotekarzy. Akurat otrzymałem od dyrektora list z dnia 28 grudnia 1965 r., z równie krzepiącą infor­ macją: na VII (bieżącym) kursie dla pracowników bibliotek powszech­ nych, przewidzianych w programie wybranych zagadnień z psychologii, pedagogiki, filozofii i socjologii nie będzie „ze względów budżetowych”. Ogranicza się przygotowanie do za­ wodu wtedy, gdy wymagania wy­ raźnie wzrastają. Wszystko razem wpływa i na spo­ sób traktowania bibliotekarzy. W Miejskiej Bibliotece Publicznej w Krakowie pracują młodzi absolwen­ ci Uniwersytetu Jagiellońskiego, posiadający oprócz tego i zawodowe

12

kwalifikacje bibliotekarskie. Z ta­ kimi dyplomami już po dwóch la­ tach pracy, według Rozporządzenia Rady Ministrów z 1958 roku, należy im się stanowisko „bibliotekarza”. Ale uznać ich prawo to jednocześ­ nie podnieść uposażenie. Są więc, bezprawnie całkowicie, „młodszymi bibliotekarzami”, i pobory mają również odpowiednie: 1000 lub 1100 zł miesięcznie. Stanowisko dyrekto­ ra tej biblioteki zajmuje docent, ale okazuje się, że bibliotekarzom to wcale życia nie ułatwia. Czy zostaną tam? Wątpię. A na wielu stanowiskach w bibliotekach dziś są nieodzowni pracownicy z wyższym wykształceniem. Nawet tych, którzy przychodzą do biblio­ tek z zamiłowania do tego zawodu, przy takim stosunku do nich i w takiej atmosferze, nie potrafimy utrzymać. W ogóle musimy dokonać przeło­ mu w traktowaniu bibliotek. Trzeba kiedyś zacząć myśleć o osiągnięciu poziomu naprawdę europejskiego, w dalszej perspektywie widząc bi­ blioteki z fotokomórkami i maszy­ nami elektronowymi, jakie już są w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli odpowiednie instancje nie zajmą się sytuacją w bibliotekarstwie, bę­ dziemy musieli uczyć się od opóź­ nionej w rozwoju Afryki, bo tam zaczynają budować całkiem, całkiem nowoczesne biblioteki. I cóż wte­ dy, dumni Sarmaci, powiemy? Najbardziej jaskrawym przykła­ dem zacofania w traktowaniu bi­ bliotek i pracy bibliotekarzy są nieprzemyślane do końca konkursy. Dla ubogich? Kiedyś Jan Okopień próbował w „Polityce” spojrzeć krytycznie na konkursy czytelnicze. Uczynił to z umiarem i bardzo de­ likatnie. I proszę — delikatność nie po­ mogła. Na łamach tej samej „Poli­ tyki” spotkał się z repliką, nazwaną „Nagana za inicjatywę”. Po pierw­ sze nie ma tu żadnej inicjatywy, tylko powtórzenie skompromitowa­ nego już wcześniej i dlatego przer-


wanego konkursu-maratonu „Sa­ mopomocy Chłopskiej". Całą robo­ tę przerzucono na barki przemęczo­ nego bibliotekarza, który w dodat­ ku ma swoją o wiele poważniejszą pracę. Bo bibliotekarz rzeczywiście Jest przemęczony. W ciągu ostatnich lat czytelnictwo wzrosło gwałtownie, lecz lokale i personel pozostał bez zmian. Duża częstotliwość odwiedzin powoduje, że w wypożyczalniach tworzą się nieustanne kolejki; obsłu­ gę ich utrudnia jeszcze niesłychany prymitywizm bibliotekarskich war­ sztatów pracy, gdzie wszystko trze­ ba wykonywać ręcznie. Przygotowa­ nie biblioteki do pracy wymaga całego ogromu czynności „technicz­ nych", a także papierkowych, bo i tu już dotarła biurokracja. A przy tym wszystkim bibliotekarz musi być popularyzatorem kultury, książki, co także wymaga czasu. Dzień okazuje się za krótki i trud­ no w nim zmieścić sprawy rzeczy­ wiście ważne, tymczasem drogocen­ ny czas trzeba jeszcze marnować na wypełnianie biletów loteryjnych (i sprawozdania!) „Złotego kłosa". Twierdzę, że dla propagandy czy­ telnictwa więcej robi Olgierd Jędrzejczyk, który regularnie i upar­ cie (bo sam wyszukuje sobie książ­ ki) budzi zainteresowanie dla lektur. Poprzez „Gazetę Krakow­ ską” próbuje docierać do ludzi nie posiadających jeszcze swojego abo­ namentu w żadnej bibliotece. A cóż robią organizatorzy kon­ kursu „Złoty kłos"? Korzystając z poparcia Ministerstwa Kultury i Sztuki, zmuszają bibliotekarzy, aby zbierali dla nich kupony od ludzi, którzy czytają książki niezależnie zupełnie od ich kampanii. Jeżeli to ma być jakaś propaganda, to ja nie znam się na żadnej propagandzie. Mówi się wiele o niesłychanych osiągnięciach tego konkursu. To jest nieprawda. Bibliotekarze bi­ bliotek publicznych mają w swoich placówkach około 5 milionów czy­ telników. Gdyby zebrali milion ku­

ponów dla konkursu, byłoby to za­ ledwie 20 proc. potencjalnych moż­ liwości. Ale tego miliona nie ma, bo i po co? Szkoda papieru zresztą. 200 tysięcy! — nawet ładnie brzmi, a w rzeczywistości jest re­ zultatem nikłym. Rezultat nikły, a pieniądze pły­ ną jak woda. Papier także. Żeby zainteresować bibliotekarza w zbie­ raniu kuponów, wprowadzono swoi­ stego, bibliotekarskiego toto-lotka. Zbieraj kupony, a możesz coś wy­ grać. I nawet wygrywają. Na to pieniądze są — nie ma ich tylko na programowane zajęcia w szkole­ niu bibliotekarzy z zakresu psy­ chologii, pedagogiki, filozofii i so­ cjologii. Niech bibliotekarze wyda­ ją książki „jak leci" i upodabnia­ ją swoją pracę do wydawania śle­ dzi. Łącząc elementy hazardu z na­ ciskiem administracyjnym — bi­ bliotekarze nie mają swojego za­ rządu, ale władze nad sobą to jed­ nak posiadają — uzyskuje się ku­ pony konkursowe, bo istnieje więź przyjaźni między bibliotekarzami, a czytelnikami. Przez życzliwość dla bibliotekarza, czytelnik kupony wypełnia, choć niejednokrotnie z wewnętrznymi oporami. Jeśli czytelnicy kupony konkur­ sowe wypełniają, to dlatego, że naj­ lepiej widzą pracę bibliotekarzy, wiedzą co im w pracy przeszkadza, więc pragną ze swej strony przyjść im z pomocą. Najsmutniejsze, że do tej kampa­ nii pozwalają się wciągać poważ­ ni pisarze. W każdym spisie, reko­ mendującym książki do czytania, są już dawno czytane i przeczytane tzw. pewniaki. Ostatnim laureatem był Jerzy Andrzejewski. Jego książ­ ka „Popiół i diament" jest lekturą szkolną, czytaną bez względu na konkurs. Oprócz tego była przecież sfilmowana — ile osób oglądało film? Autor zdobył więc Złoty kłos. Ale zebrał zaledwie 49.288 głosów. Nie wiem, czy ta ilość głosów co­ kolwiek oznacza, bo mogę zapew-

13


nić tego utalentowanego pisarza, że czytelników na kartach jego ksią­ żek jest o wiele, wiele więcej. 49 ty­ sięcy niewiele tu oznacza. Mimo zamieszczonego na łamach „Życia Literackiego'’ artykułu Z. Kwiatkowskiego o nieskuteczności wystąpień prasowych, uparcie po­ wtarzam apele w sprawach biblio­ tek i wierzę, że musi nadejść mo­ ment, kiedy te sprawy zostaną wreszcie poważnie rozważone. WŁADYSŁAW WOLSKI

14


Dlaczego milion czytelników traktujemy

nej pomocy i kierownictwa. Biblioteka jest warsztatem pra-. cy. Wszystkim nam zależy prze cież, aby była warsztatem no­ woczesnym, a nie pozostawała na poziomie roboty chałupni­ czej. Istnieje paradoks Najhar­ dziej postępowa dziedzina na­ szej gospodarki orzemysł z nowoczesna technologia produk cji posiada na swojej peryfe­ rii najbardziej, zacofaną orga­ nizację służby bibliotecznej,

lekceważąco? WŁADYSŁAW WOLSKI eśli mówimy o czytel­ nictwie, to cytujemy zwykle materiały sta tystyczne wyłącznie z bibliotek publicznych. Przedstawiony w ten sposób obraz jest prawdziwy jednak tylko w ma­ łej części — kiedy określa sy­ tuacje np. we wsiach, gdzie poza biblioteką gromadzką, lub punktem bibliotecznym rzeczy­ wiście książki nie można zna­ leźć. W miastach biblioteki oubliczne maja szeroką sieć swo­ ich placówek, nie są jednak już jedynym ośrodkiem, propa gującym książkę i czytelnic­ two. Materiały o czytelnictwie w miastach i ośrodkach przemy­ słowych, ograniczone do dzia­ łalności bibliotek publicznych, oo prostu nie odpowiadają orawdzie. Rzeczywistość jest bardziej optymistyczna. Nie wiem dlaczego przy ogólnej ocenie sytuacji czytel­ nictwa, wypada z pola widze­ nia działalność związkowych bi­ bliotek zakładowych. Mamy państwowa siec bibliotek pod­ porządkowanych radom naro­ dowym, więc w swoim rachun­ ku uwzględniamy tylko te bi­ blioteki, bo są niejako oficjal­ ne. Nie widzimy kroczącego obok partnera, wielką organizację społeczną, zawodową Tymczasem jest to partner potężny, a w przyszłości — i to najbliższej — będzie odgry­ wał niewątpliwie jeszcze więk­ sza role. Jut dziś mamy prze­ szło 5 tysięcy bibliotek związ­

J

kowych, które grupują ponad milion czytelników (około 20 milionów wypożyczonych ksią­ żek w ciągu roku). Ale prze­ glądając statystyki Minister­ stwa Kultury i Sztuki, jego oceny stanu czytelnictwa w kra ju - można stwierdzić, że mi­ lion czytelników bibliotek związ kowych zupełnie nie jest uwzglę dniany, nie liczy się. W konsekwencji pokazuje się nam obrazek: najniższy poziom czytelnictwa jest w wojewódz­ twach katowickim i łódzkim, tzn. w okregach przemysło­ wych a najwyższy w ośrod­ kach wiejskich Ministerstwo Kultury i Sztu­ ki jest odpowiedzialne z urzę­ du za biblioteki, za ich stan i sytuację. Jako spadkobierca Naczelnelj Dyrekcji Bibliotek i Centralnego Zarządu, bardzo pochopnie zlikwidowanych, odpowiada za wszystkie bibliote­ ki. Ale w stosunku do biblio­ tek związkowych ministerstwo zachowuje tylko pozycje życz­ liwej neutralności. Życzliwej, bo nie interesuje się nimi, a neutralności, bo nie spieszy z fachową pomocą. Umowa za­ warta z Centralna Rada Związ ków Zawodowych stwarza tyl­ ko pozory współpracy, bo zu­ pełnie pomija organizacyjną strukturą bibliotek związko­ wych. Wydaje mi się, te przede wszystkim w tej sprawie fa­ chowy resort winien sformuło­ wać konkretne rekomendacje dla szerokiej już dziś sieci pla­ cówek bibliotecznych związ­ ków zawodowych wymagają­ cych przecież wyspecjalizowa-

Rozwój bibliotek związkowych pozostawiony został całkowicie tendencjom żywiołowym, gdzie każdy, jak może rzepkę sobie skrobie. Ргэса, która wvmaga wysokich kwalifikacji zawodowvch i intelektualnych. uza­ leżniona jest od widzimisię zu­ pełnie przypadkowych ludzi. Raz jest to kierownik Domu Kultury, innym razem Rada Zakładowa, gdzieniegdzie wprosi dyrektor zakładu, ale najczęściej o wszystkim decyduje księ gowy, który zna tylko przepi­ sy finansowe. Powie ktoś, że biblioteki podlegają w rzeczywistości za­ rządom okresowym zw. zaw. ale przecież tam nie ma i nie będzie fachowców, bo na to nas nie stać Zarządów tych jest zresztą tyle ile jest gałęzi przemysłu pomnożonych przez ilość okręgów. Nie pomogą nawet wysokie kwalifikacje zawodowe poszczę gólnych bibliotekarzy związkowych, jeśli o ich pracy i rozwoju bibliotek decydować mają ludzie, którzy w sprawach bibliotecznych są niekompetentni. A trzeba pamiętać, że bibliote­ karze związkowi nie są zrzeszeni w fachowym dla siebie związku, ale każdy z nich w innym, branżowym, który wca­ le nie jast związkiem ich za­ wodu. Biblioteki związkowe to dziś juz poważne instytucie, wy­ magające pomocy i fachowe go kierownictwa. Bibliotekarze związkowi bardzo takiej po­ mocy potrzebują. Nadeszła pora, aby podysku­ tować czy przy Centralnej Ra­ dzie Zw. Zaw. nie powinien powstać dział zarządzania bi­ bliotekami z jednoosobowymi etatami w każdej Wojewódz­ kiej Komisji Z. Doskonałą okazją byłoby spotkanie związ­ kowców z dyrektorami biblio­ tek wojewódzkich w Często­ chowie, w dniu 12 czerwca br. Nie wątpię, że staną się one tam przedmiotem ożywionej dyskusji.

"Trybuna Robotnicza" 1965 nr 137 s. 3

15


iejeden działacz będzie zaskoczony, gdy się dowie, że po­ ważny polityczny organ pra­ sowy poświęca czołowe miej­ sce na pierwszej stronie spra­ wie bibliotek, wysuwa problem u nas lekceważony. „Zadanie polega na tym, aby przy pomocy wszelkich środków, zwiększyć rolą bibliotek w budownictwie komunistycznym” 1). Piszą tam nie o WOK-ach, ROK-ach 2), nie o kompleksowych placówkach — najwidoczniej ich ję­ zyk nie lubi przyswajać sobie tak pięknych określeń — ale zajmują się zwyczajnymi bibliotekami. Tacy są konserwatywni. Można zrozumieć, że nie podejmu­ ją inicjatywy powoływania klubów „Ruchu”, bo nie posiadają tego typu sklepików. W ogóle specjalizacja w organizacji życia i pracy każe im traktować odrębnie handel i inaczej działalność oświatową, którą pojmu-

N

wykładu, który powtórzony został i w Barcelonie, brzmiał: „Rola książki w świecie". Bardziej szczegółową tezą, wysuniętą przez autora, są słowa Franklina Delano Roosevelta, że „wojna idei nie może być wygrana bez książek, tak samo jak bitwa morska bez okrętów". Rozpatruje on rolę książki w dzisiej­ szym świecie, w dzisiejszej sytuacji, a wiąc interesuje go produkcja wydawni­ cza, stan bibliotek, czytelnictwo — do tego stopnia, że analizuje, kto czyta i co czyta. Jest wyraźnie zaniepokojony, że w ZSRR nie tylko monterzy czy toka­ rze, ale nawet niekwalifikowani robotni­ cy czytają dzieła klasyków, ,,a nie wy­ dawnictwa, które grosza nie są warte. Jak to często bywa u nas". U nas, tzn. na zachodzie. Trudno tu streszczać całe wystąpienie, ale wyraźnie niepokoi autora problem, ze jeśli o losie postępu decydują myśli­ ciele i uczeni, badacze i inżynierowie, to Związek Radziecki może zająć w świecie pierwsze miejsce, gdyż rozmach, z jakim pracuje się tam w tej dziedzinie, Jest nieprawdopodobnie wielki.

WŁADYSŁAW WOLSKI

ją bardzo poważnie. I dlatego twier­ dzą, że „niezbędne jest, aby biblio­ tekarz był otoczony troską i pow­ szechną opieką”. W Madrycie powstało Hiszpańskie To­ warzystwo Książki. Na uroczystym inau­ guracyjnym posiedzeniu tego towarzy­ stwa wygłosił wykład A. Zischka, przy­ były tam z Niemiec zachodnich. Opra­ cowanie tego wykładu ogłosił w niemiec­ kim specjalistycznym czasopiśmie, więc możemy się z nim zaznajomić 3). Tytuł

16

Oczywiście, autor szukał i faktów po­ cieszających dla siebie. Znajduje je m. in. w tym. że i w Rosji Jest dość dużo domów kultury, „które tracą pieniądze na gry i dywany, zamiast tego, żeby je wydawać na sale czyteinlane...”, gdy tymczasem książki Jakoby niszczeją. Rosjanie replikowali krótko: określili to Jako bzdurę i napisali, że nie przy­ padkowo A. Zischka w danym wypadku nie potrafi przedstawić żadnego faktu, dowodu 4). Cytowany na wstępie arty­ kuł „Prawdy” świadczy na rzecz Rosjan.


Mnie jednak interesuje, w jakiej sytuacji możemy włączyć się do dys­ kusji Madrytu z Moskwą prowadzo­ nej poprzez Hanower. Niestety, nie ulega wątpliwości tylko jedno: że nie kupujemy dywanów. Natomiast jeśli chodzi o różnego rodzaju gry, to zdradzamy w tym kierunku wy­ raźne zamiłowanie. Najgroźniejszą zaś grą jest stała tendencja ciągle nowych, jak najbardziej efektow­ nych akcji i ładnie brzmiących ha­ seł. W tym rozgardiaszu gubimy z pola widzenia potrzeby bibliotek, bez których nie można wyobrazić sobie nowoczesnego społeczeństwa: ani na­ leżytych kwalifikacji ludzi czynnych zawodowo, ani wysokiego poziomu świadomości społecznej. Napisałem niedawno, że bibliotek nic nie potrafi zniszczyć. Teraz, po wysłuchaniu kilku przemówień, po przeczytaniu paru urzędowych pise­ mek, a szczególnie po ostatniej waż­ nej naradzie nie jestem już taki pe­ wien. Trzeba chyba samokrytycznie przyznać, że twierdzenie moje było pochopne. Były czasy, kiedy działaczowi oświatowemu chodziło o to, aby w ogóle nauczyć ludzi czytania ksią­ żek. Jeżeli stopniowo rodziły się nawyki stałego obcowania z litera­ turą piękną, to niewątpliwie było to osiągnięciem, dawało wyższy po­ ziom rozwoju umysłowego i ogólnej kultury. W miarę rosły i zaintereso­ wania innymi działami literatu­ ry, już nie tylko pięknej. Były takie czasy, ale przeszły. Dziś tamto jest również ważne, ale już wystarczyć nie może. Żyjemy bowiem w innym zupełnie okresie. Po pierwsze czytelnik jest inny. Właściwości ustrojowe stworzyły fakt szeroko otwartych szkół — i to szkół wszelkich typów, do wyboru — dzięki czemu niewymiernie wzrósł poziom ogólnego wykształcenia. Ro­ la bibliotek to nie tylko „nieść oświaty kaganiec”, ale ugruntować u ludzi uzyskane już wykształcenie i rozwijać je dalej.

Po drugie, w dobie wysokiego technicznego stanu sił produkcyj­ nych, precyzyjnej aparatury i skom­ plikowanej technologii wytwarzania, stawiane są ludziom bardzo wysokie wymagania. Nawet na pola wkracza naukowa metoda uprawy. Gdzie człowiek czynny zawodowo, produ­ cent, ma szukać wyjaśnień i pomo­ cy? Jest oczywiste, że w książce. Po trzecie, rozwój życia społecz­ nego, wzrost aktywności społecznej również wymagają określonej wie­ dzy. Są wprawdzie jeszcze działa­ cze, którzy nie zdają sobie sprawy z wymagań nadchodzącego czasu i me­ todycznie nie pogłębiają posiadanej wiedzy, nic nie czytają. Znam ta­ kich i mogę przepowiedzieć im z absolutną pewnością, że potrzeby życia są nieubłagane: zostaną za­ stąpieni przez mądrzejszych. Dzielenie tych wszystkich zadań na biblioteki naukowe i publiczne ma u swych źródeł iluzję, że biblio­ teki naukowe mogą samodzielnie sprostać wszystkim wymaganiom kształcących się mas. dziś napraw­ dę wielkich. W nowoczesnym spo­ łeczeństwie dobrze usytuowana bi­ blioteka w każdym większym sku­ pisku ludzkim jest już koniecznoś­ cią życiową. W 20-leciu zrobiliśmy bardzo dużo. Musimy jednak zdawać sobie sprawę, że jest to wiele, jeśli cho­ dzi o nasze ograniczone możliwości, ale bardzo mało w stosunku do istot­ nych, wciąż rosnących potrzeb. Lu­ bimy sugerować się danymi ilościo­ wymi, statystycznymi, z dumą wy­ mieniamy duże liczby, co z kolei stwarza miłą atmosferę, że „byczo jest”, jak jest Placówka typu wypożyczalni To­ warzystwa Dobroczynności, którą na początku lat 1900-nych mogliśmy określić jako bibliotekę, w naszych czasach, kiedy kryteria i wymagania są już inne, biblioteką nie jest. Prawdziwych bibliotek mamy, nie­ stety, bardzo mało. Przeważnie ist­ nieją tradycyjne wypożyczalnie


sprzed pół wieku. Nawet literatura, którą wydajemy tam czytelnikom, jest na ogół ta sama, bo formy dzia­ łania kształtują i strukturę księgo­ zbiorów. Na tym odcinku jesteśmy głęboko zacofani i stanowczo nie na­ dążamy za potrzebami społecznymi. Powyższe nie oznacza, że proponu­ ję zmienić nazwy. Nie, bo nam po­ trzebne są prawdziwe biblioteki "a istniejące placówki muszą stać się ich zalążkiem. Nawet nie ma potrze­ by prowadzenia specjalnych ekspe­ rymentów, bo w przodujących kra­ jach i na Wschodzie i na Zachodzie wyprzedzili nas w tej dziedzinie o dziesiątki lat i mamy tam do wybo­ ru formy i metody, wypróbowane już w praktycznej działalności. W swoim czasie Związek Młodzie­ ży Wiejskiej rozpoczął kampanię czytelniczą na wsi. Była to pożytecz­ na praca i ZMW bardzo poważnie do niej się przygotowywał. Były na­ wet seminaria wspólne z biblioteka­ rzami. Ale aby osiągnąć widoczne rezultaty w rozwoju czytelnictwa, trzeba czasu i cierpliwości. A kam­ pania jest kampanią i nie może trwać długo. Toteż młodzi wiejscy działacze nie zdążyli wyjść poza okres przygoto­ wawczy, kiedy usłyszeli nowe hasło: kawa podniesie kulturę na wsi. Otwieramy klubo-kawiarnie. Zrówna­ my poziom życia wsi z miastem. Nauczymy chłopa pić kawę. Obo­ wiązkowo czarną. Czy wywołane to zostało dużymi rezerwami dewiz w Banku Narodo­ wym, czy też trzeba było gwałtow­ nie zwiększyć spożycie kawy, bo jej import decydował o powodzeniu na­ szego handlu zagranicznego, tego nie wiem. Sądząc po trudnościach, z jakimi kupuje się kawę w Krako­ wie, kampania ta niepotrzebna była ministrowi Trąmpczyńskiemu, ale ideowa organizacja, jaką jest ZMW, zajęła się otwieraniem barów ka­ wowych.

13

Później okazało się, że coś tu nie gra. Wprawdzie można młodym lu­ dziom na wsi wmówić, że kawę tak­ że się pije. ale oni się przy niej nu­ dzą. Ostatecznie ideę uratował bridż. W jednym z klubów-kawiarni w województwie krakowskim po­ mógł świetnie miejscowy wikary — jest doskonałym bridżystą więc chłopców tego także nauczył. Nie wszędzie jednak taki ksiądz się zna­ lazł, więc Zarząd Główny ZMW pod­ pisał umowę z "Ruchem" i stopnio­ wo oddaje mu swoje lokale dla no­ wej kampanii. Widziałem kiedyś, w piśmie emi­ gracyjnym, rozprawkę o lotnictwie wojskowym w Polsce, w okresie międzywojennym. Autor zupełnie zdecydowanie łączył regres w lot­ nictwie z kartograjstwem rozpow­ szechnionym wówczas wśród lotni­ ków. Przyjęte jest u nas powszech­ nie, że kulturalny człowiek gra w bridża. Ale ta umiejętność z nieba nie spada — trzeba się uczyć. I lu­ dzie uczą się. poświęcają temu du­ żo czasu, bo wymaga tego moda. Jesteśmy świadkami ciekawego zjawiska. Co roku nasze wyższe uczelnie opuszcza wciąż wzrastająca ilość absolwentów. Nauka kroczy dziś tak szybko naprzód, że czło­ wiek, który ogranicza swą wiedzę do tego. co wyniósł z uczelni, po pa­ ru latach już wie niewiele. A w czy­ telniach na ogół nie widzimy tych Judzi. Takiej mody wytworzyć nie potrafiliśmy. Natomiast rosną, sze­ rzą się kluby bridżowe. Mają być świadectwem wzrostu poziomu kul­ turalnego w naszym kraju. Proszę z tego nie Wyciągać po­ chopnych wniosków, że jestem zwo­ lennikiem zakazów w tej dziedzinie i pragnę stworzyć z karciarzy gru­ pę prześladowaną przez ustrój. Nie mogę takiej koncepcji wysuwać choćby z tego względu, że sam od czasu do czasu tym się zabawiam. Jeżeli poruszam ten problem, to


przede wszystkim chodzi mi o zaata­ kowanie pojęć. O właściwe określe­ nie kryteriów ocen.

notrawienie czasu, który powinien być wykorzystany z większym po­ żytkiem społecznym i w sposób po­ mocny w rozwoju umysłowym każ­ Chcę podważyć zasadę pokutującą dego człowieka. dość szeroko, że wysoka wiedza za­ Przesadzam? Niestety, krążą ta­ sad i reguł gier karcianych może w kie teoryjki wśród filantropów ogóle świadczyć o czymś w sen­ kulturalnych, którzy widząc posz­ sie dodatnim, pozytywnym. Za­ czególne ujemne zjawiska, uogólnia­ równo indywidualnie — o człowie­ ją je i rozciągają na całą młodzież. ku — i jako zjawisko społeczne. Po­ A to nie jest prawda, bo młodzież w jęcie to narzucone jest przez modę, a swej masie wcale nie jest taka zła. modną, jak wiadomo, może być każ­ To ludzie starsi wnoszą tam złe oda niedorzeczność. Najgorsze jest byczaje, głupie mody, zamiast po­ jednak, że nawet do największej mocy we właściwym wyborze kie­ niedorzeczności stopniowo się przy­ runku zainteresowań. Powinniśmy zwyczajamy. budzić wśród młodzieży zaciekawie­ nie problematyką wartościową. To­ Syn rolnika po przyjściu na wyż­ szą uczelnię, aby przystosować się też stwarzajmy jedynie warunki, które pozwolą je zaspokajać. Prze­ do panujących obyczajów w domu stańmy fetyszyzować rozrywkę i akademickim, szybko przyswaja so­ wciągać młodzież na manowce. bie arkana gier karcianych. Młody Przede wszystkim uporządkujmy student często przegrywa całe sty­ sprawy biblioteczne. Nadajmy im pendium już w dniu jego otrzyma­ instytucji wższej użyteczności nia. I w ten sposób wkracza zwy - rangę cięsko do szeregów ludzi kultural- | publicznej. I jeśli już możemy wy­ nych. Ale jeśli nie zdoła się odegrać, datkować jakieś środki społeczne, to to po prostu przymiera głodem, co przeznaczajmy je właśnie na biblio­ teki. Na czytelnie i książki, które de­ nie może nie odbić się na jego cydują w sposób stanowczy o stanie sprawności fizycznej i umysłowej. Jedyny ratunek, to pomoc z domu. umysłów i naszym miejscu w walce o ideowe oblicze ludzi. W „Gazecie Krakowskiej” ukazał się artykuł o krakowskich klubach W Ł A D Y S Ł A W W O L S K I karcianych, o modzie i wyższym 3 wtajemniczeniu ). Artykuł nie wy­ wołał żadnej dyskusji, choć był na­ 1) „Prawda”, 6. III. 64. Art. wstępny. pisany bardzo interesująco, ukazy| 2) Woj., Rejonowe Ośrodki Kultury. wał ciekawe fakty. Przeszedł bez 3) „Dokumentation — Fachbibliotek — Werkbücherel”, Hannover 1961, rocznik echa. A myślę, że w niektórych or­ XI zeszyt 4. — „Die Rolle des Buches in ganizacjach społecznych, powinien der Welt” von A. Zischka, str, 123-125. być przynajmniej zaanonsowany. 4) "Bibliotekar”. Moskwa 1964. z. 2. Paradoks: poziom wiedzy i kwali­ str. 56. fikacji zawodowych pozostawia je­ 5) „Gazeta Krakowska” z dnia 22. II 1964. szcze wiele do życzenia, a my znów Andrzej Magdoń: "Poddani króla pik". ograniczamy środki materialne na biblioteki, natomiast propagujemy karciarstwo. Organizacje społeczne wspierane dotacjami przez państwo opłacają lokale, ogrzewają je. zaku­ pują odpowiednie umeblowanie, aby młodzi ludzie ubodzy duchem, już znudzeni życiem, mogli w cieple, wygodzie i spokoju spędzić wolny czas na grze w karty. Nie uwzględ­ "Życie Literackie" 1964 nr 12 s.3 nia się, że jest to straszne mar­

19


38 ROZPORZĄDZENIE MINISTRA OŚWIATY z dnia 24 stycznia 1948 r. wydane w porozumieniu z Ministrem Administracji Publicznej i Ministrem Ziem Odzyskanych w sprawie rejestracji bibliotek i wypożyczalni książek oraz sprawozdań z ich działalności. Na podstawie art. 5 ust. 4 dekretu z dnia 17 kwietnia 1946 r. o bibliotekach i opiece nad zbiorami bibliotecznymi (Dz U. R. P. Nr 26, poz. 163) zarządza się, co następuje: §1. 1. Zarządzający bibliotekami publiczny­ mi, społecznymi, prywatnymi oraz dochodowymi wypożyczalniami książek obowiązani są zgłosić je do zarejestrowania w sposób określony niniej­ szym rozporządzeniem. 2. Rozporządzenie niniejsze nie stosuje się do: a) bibliotek, których księgozbiór ma mniej niż 50 tomów, b) bibliotek domowych nie przy­ stosowanych do społecznego udostępnienia ich zbiorów, c) bibliotek przy władzach i jednostkach wojskowych, d) punktów bibliotecznych działa­ jących wyłącznie za pomocą kompletów rucho­ mych, rejestracji których dokonują ich biblioteki macierzyste. § 2. Obowiązek rejestracji spełnia się przez złożenie wypełnionej karty rejestracyjnej w trzech egzemplarzach w tym inspektoracie szkolnym, w obwodzie którego ma swą siedzibę biblioteka. Na dowód spełnionego obowiązku rejestracji za­ rządzający biblioteką otrzymuje bezpłatnie za­ świadczenie. § 3. Biblioteki nowozakładane mają być zgłoszone do zarejestrowania w terminie 30 dni przed udostępnieniem ich dla czytelników. § 4. 1. Inspektorat szkolny prowadzi księgę rejestracji bibliotek, w której w kolejności chro­ nologicznej zapisuje rejestrowane biblioteki. 2. Rejestrację bibliotek znajdujących się na polskich statkach pasażerskich i handlowych przeprowadzają te inspektoraty szkolne, w obwo­ dzie których znajdują się miasta, będące portami macierzystymi tych statków. § 5. 1. jeżeli właścicielem lub posiadaczem biblioteki jest osoba fizyczna, rejestracja musi być dokonana osobiście, przy czym powinien być przedstawiony dowód osobisty właściciela lub posiadacza biblioteki. 2. Jeżeli właścicielem łub posiadaczem biblio­ teki jest osoba prawna, zarządzający powinien do karty rejestracyjnej dołączyć wykaz osób uprawnionych do występowania w jej imieniu.

§ 6. Urząd rejestracyjny może zażądać zmia­ ny w nazwie biblioteki, jeżeli właścicielem lub posiadaczem biblioteki jest osoba fizyczna lub osoba prawna prawa prywatnego, a w nazwie bi­ blioteki zostały użyte określenia pokrywające się z nazwami bibliotek utrzymywanych przez Pań­ stwo lub związki pubłiczno-prawne. § 7. 1. O zmianie właściciela lub posiadacza biblioteki, zamierzonej reorganizacji lub likwida­ cji biblioteki należy urząd rejestrujący zawiado­ mić na piśmie w terminie 30 dni przed zamie­ rzonym dokonaniem zmiany lub likwidacji bi­ blioteki. 2. Jeżeli biblioteka została czasowo lub na stałe unieruchomiona, należy o tym zawiadomić urząd rejestrujący w przeciągu 7 dni od daty unieruchomienia. § 8. Każda zarejestrowana biblioteka oraz do­ chodowa wypożyczalnia książek zobowiązana jest do składania corocznych sprawozdań w ter minie do dnia 31 stycznia następnego roku. § 9. Biblioteki istniejące w chwili wejścia w życic niniejszego rozporządzenia powinny być zgłoszone do rejestracji najpóźniej do dnia 29 lutego 1948 r., przy czym ich zarządzający obo­ wiązani są łącznie z kartą rejestracyjną złożyć wypełniony kwestionariusz sprawozdawczo - sta tystyczny za rok 1947 w trzech egzemplarzach. § 10. Wzory kart rejestracyjnych, zaświad­ czeń o dokonanej rejestracji, ksiąg rejestracyj­ nych, corocznych sprawozdań oraz kwestiona­ riusza sprawozdawczo-statystycznego za 1947 r. ustala Minister Oświaty. § 11. Rozporządzenie niniejsze wchodzi w życie z dniem ogłoszenia. Minister Oświaty: Stanisław Skrzeszewski

Minister Administracji Publicznej: w z. Władysław Wolski

Minister Ziem Odzyskanych: w z. Józef Dubieł


WŁADYSŁAW WOLSKI

DNI OŚWIATY KSIĄŻKI W MAJU I PRASY - CZY WE WRZEŚNIU? iosna... W Polsce Ludowej pełnia wiosny kojarzy mi się z kiermaszem książek. Wysypanie stert książek na place i ulice jest o tej porze roku naturalne, zgodne z prze­ obrażeniami w przyrodzie, jest wy­ razem harmonii z potrzebą ludzką — człowiek pragnie słońca i prze­ strzeni. W dniach zimowych zamy­ kał się w czterech ścianach swego mieszkania czy budynków publicz­ nych, które teraz chętnie opuszcza. A książka jakby zeszła z regałów i wyszła za nim na powietrze. Ktoś może szybko uogólnić: no właśnie — mowa o Dniach Oświa­ ty, Książki i Prasy! Otóż nie. Kier­ masze książek żyją życiem własnym i mają swoich gorących zwolenni­ ków. Stoiska z książkami otoczone są zawsze masą ludzką, a ogólna sympatia jaką się cieszą, jest wy­ mierna nie tylko optycznie, ale i wysokością obrotów. Ich żywotność potwierdzona zostaje złotówką. A Dni Oświaty, Książki i Prasy? Niektórzy obserwatorzy są prze­ świadczeni, że Dni Oświaty są ma­ sową imprezą, przekształconą na­ wet w jakieś powszechne świętowa­ nie oświaty. Pogląd oczywiście jak najbardziej fałszywy. Sami uczest­ nicy kampanii takich złudzeń nie mają.

W

Rolnik zajęty jest pracą w po­ lu, starsza młodzież przygotowuje się do wszelkich egzaminów. Rów­ nież nauczyciele, stanowiący duży odsetek działaczy kulturalno-oświatowych, przeciążeni są obowiązka­ mi, wynikającymi z zakończenia i podsumowania roku szkolnego. Przedłużanie „Dni” dla terenów wiejskich na okres całego miesiąca jest tylko stwarzaniem pozorów, że coś się tam jednak dzieje. Nie mo­ że się nic „dziać”, bo przygotowa­ nie urodzaju wymaga trudu od świ­ tu do zmroku i raczej nie należy rolnikowi w jego pracy wówczas przeszkadzać. Mieszkańców miast ciągnie w ma­ ju do lasu, na trawkę i powietrze, a lokale placówek kulturalno-oświa­ towych tracą swoją atrakcyjność. Dni Oświaty, Książki i Prasy od­ bywają się więc w okresie, kiedy pracownicy placówek kulturalno-o­ światowych pozbawieni są swego naturalnego ludzkiego otoczenia i muszą je „obchodzić” w pustce, dla samych siebie. Muszą to robić wy­ łącznie dla sprawozdawczości mini­ sterialnej i prasowej. Nie zdoła tego ukryć powoływa­ nie reprezentacyjnych Społecznych Komitetów Dni, bo są one całkowi­ tą fikcją. Powstają w kancelariach jedynie na papierze — członkowie

21


tych komitetów dowiadują się o swoim udziale z komunikatów pra­ sowych. Nawet nasze przywiązania do wszelakich zebrań, w tym wy­ padku, chyba naprawdę wyjątko­ wym, nie doprowadza do zwołania tego komitetu. I słusznie zresztą. Powołani ludzie — przedstawiciele różnych organizacji i instytucji — nie mają zbędnego czasu, aby go tracić na fikcję debat o fikcji dzia­ łania. Czym więc są Dni Oświaty, Książ­ ki i Prasy w rzeczywistości? Po prostu resortowi urzędnicy rozjeż­ dżają się z delegacjami służbowymi, organizują uroczystości dla innych urzędników, czasami nawet efek­ towne zewnętrznie, zawsze kosztow­ ne, ale bez praktycznego pożytku. Nie ma tylko tych, którym cała ta kampania oświatowa jest po­ święcona. Gdy zbliża się maj, ogarnia mnie nuda i znużenie. Przez całe życie zajmowałem się konkretną, prakty­ czną robotą — czyli rzeczywiście d z i a ł a ł e m . Teraz zostałem d z i a ­ ł a c z e m kulturalno - oświatowym, więc zamiast pracować muszę brać udział w różnych uroczystych inau­ guracjach, „podsumowaniach”, aka­ demiach, lub nikomu niepotrzebnych spotkaniach. Muszę wielokrotnie wysłuchiwać wciąż takich samych, całkowicie wypranych z konkret­ nej treści, jak najbardziej ogólnych przemówień.

I nie ma żadnej skutecznej rady na tę wirusową chorobę urządza­ nia uroczystych zebrań dla wysłu­ chiwania jałowych przemówień. Można ich wprawdzie czasami uni­ kać, ale uniknąć nie każdy umie i nie zawsze można. Proszę pomyśleć na przykład o sytuacji biednych, zaharowanych, przewodniczących pre­ zydiów rad narodowych. Każdy pra­ cownik ma konstytucyjnie zagwa­ rantowane prawo do odpoczynku. Oni go nie posiadają. Wszystkie uroczyste spotkania odbywają się w dni. lub o porze,

22

dla zwykłego śmiertelnika przezna­ czonych na wypoczynek. Nie mogą się one jednak odbywać bez Prze­ wodniczącego, bo to on właśnie otrzymuje „zalecenie”, aby się „spot­ kał” np. z aktywem kulturalnym. W ogóle żadna uroczystość nie mo­ że się bez nich obejść. Dotyczy to zarówno Dni Oświaty, Książki i Prasy, Inauguracji Roku Oświato­ wego, jak i Dni Truskawek czy Kwitnącej Jabłoni, nie licząc więk­ szych i pomniejszych jubileuszy. I mogą nawet czasami owoce nie obrodzić na z góry wyznaczony „Dzień Truskawek”, ale zawsze jest wóda w GS-ach i trzeba reprezen­ tować urząd w sposób nie mniej wyczerpujący. Tak naprawdę, to przewodniczący mają dużo prawdziwej roboty, ale przychodzą na te puste zebrania, bo muszą. Toteż prowadzenie zebra­ nia najczęściej spychają na zastęp­ cę lub jakiegoś podległego sobie urzędnika, a sami sterczą z postną miną zmęczonego człowieka. Czy można się dziwić? Jeżeli przema­ wiają, to z natury rzeczy mowa ich jest również postna, bo o czym mó­ wić na zebraniu „z okazji”, ale bez określonej potrzeby? Sens tych spotkań mają ratować nagrody i odznaczenia. Toteż przez cały maj rozdajemy i otrzymujemy przeważnie odznaczenia. Przeczyta-


łem kiedyś w prasie, że w Związku Radzieckim obliczono 13 jednostkom gospodarczym ile wydały w okre­ sie 5 kwartałów na znaczki do kiapy marynarek. Okazało się, że 3 miliony rubli, a zużyto 70 ton me­ tali kolorowych. ZSRR jest wielkim i zasobnym krajem, wszystko tam robią z wielkim rozmachem, aie obawiam się, że i u nas trzeba bę­ dzie postarać się o zezwolenie de­ wizowe na kupno jakiegoś automa­ tu amerykańskiego, bo jak dalej tak pójdzie to nasze prymitywne warsztaciki nie podołają w zaspo­ kajaniu potrzeb na honorowe od­ znaki. Zbyt dużo mamy owych "spot­ kań” i zapewnienie im należytej frekwencji staje się poważnym pro­ blemem w działalności kulturalnooświatowej. Najlepszym sposobem jest wiązać je z wydawaniem na­ gród pieniężnych. Jeżeli je dostają, to niech się trochę pofatygują i za­ pełnią salę. Istnieje jednak obawa, że pieniędzy może nie wystarczyć. Niech więc przychodzą odbierać ho­ norowe odznaki, a nikt nie będzie mógł wysunąć zarzutu, że w Dni Oświaty. Książki i Prasy nie ma ru­ chu na odcinku działalności kultu­ ralno-oświatowej. Według mego rozumienia Dni Oświaty, Książki i Prasy powinny być wielką inauguracją roku oświa­ towego. Inauguracją potraktowaną jak najbardziej rzeczowo, A więc zorganizowaniem interesujących wstępnych wykładów w uniwersy­ tetach powszechnych, w bibliote­ kach dyskusjami o jakiejś nagro­ dzonej książce, prelekcjami twór­ ców dla szerszego audytorium w

domach kultury — w ogóle przez rzeczywiste rozpoczęcie akcji oświa­ towej w sezonie jesienno-zimowym. Nie w maju, aie w drugiej połowie września — października. Bo w ma­ ju odbywa się tylko świętowanie, na co nikt nie ma akurat czasu ani specjalnej ochoty. Piszę o tym wszystkim, co w tym roku wiosna ma u nas wyjątkowe znaczenie. Mamy wybory do Sejmu i do rad narodowych wszystkich szczebli. Plenum KC PZPR przy­ jęło już wytyczne dla akcji wybor­ czej. Komitety Frontu Jedności Na­ rodu przedstawiają program działa­ nia na lata najbliższe i kandydatów na posłów i radnych. Przez kraj przejdzie fala zebrań, na których rzeczowo omawiana będzie realiza­ cja programów rad starej kaden­ cji i dezyderaty na przyszłość. Wy­ borcy będą spotykać się z nowymi kandydatami, aby poznać ich za­ mierzenia i ocenić ich wybór. Waga kampanii wyborczej, Jej bezwzględny priorytet, nie wymaga żadnego uzasadnienia. Wydaje mi się. że powinniśmy w tym okresie wstrzymać się z przedsięwzięciami, które nawet w minimalnym stopniu mogłyby tej ogólnonarodowej kam­ panii przeszkadzać. Nie powinniśmy w maju inaugurować specjalnych Dni Oświaty, Książki i Prasy, bo same wybory będą wielkimi pow­ szechnymi Dniami Oświaty Obywa­ telskiej, kiedy książka i prasa zaj­ mie poczesne miejsce. „Tradycyj­ ne" Dni Oświaty przenieśmy na je­ sień. na początek roku oświatowego — potraktujmy je wreszcie rzeczo­ wo. jako pracę, a nie obchody i świętowanie. WŁADYSŁAW WOLSKI

"życie LiteracKie" 1965 nr 13 5. 1. ć

23


TEKST ZAMIESZCZONY W "ŻYCIU LITERACKIM". WBREW POZOROM, PODANE FAKTY NIE SĄ ZMYŚLONE. "Zycie Literackie" 1966 nr 23 s. 4, 12

WŁADYSŁAW WOLSKI

O KONKURSACH - PRZEKORNIE bibliotece dzwoni telefon. Ktoś z drugiej strony przewodu telefonicznego wprawdzie mówi „prze­ praszam” i „bardzo pro­ szę”. ale wyraźnie można odczuć, że bardzo się spieszy. — Proszę pana, w jakiej książce jest opisana bitwa pod Głogowem, z okresu panowania Bolesława Krzywoustego? — Czy rozwiązuje pan jakąś krzyżówką? — spytałem... — Nie, ale w radio jest taki bły­ skawiczny konkurs — co godzina magnetofon — muszę się szybko dowiedzieć. Ode mnie się nie dowiedział. Czy wygrał magnetofon, na który miał tak wielką ochotą, nie wiem. Jedno nie ulega wątpliwości: w konkur­ sie cytowany był ustąp Galla Ano­ nima i człowiek trochę oczytany mógł się zorientować przynajmniej w rodzaju książki, z jakiej wzięto opis bitwy pod Głogowem. Mój roz­ mówca nic nie czytał, nic nie wiedział, ale chciał mieć magnetofon. Za nic. Trzeba przecież tylko trochę

W

Ż

y c i e

Nr 749

24

Literackie str.

4

bezczelności, ździebko sprytu i łutu szczęścia — dlaczego więc nie spró­ bować? W ten sposób powstaje zabawa przez wielu ludzi nazywana propa­ gandą czytelnictwa. Z pozoru wy­ daje się, że uzyskanie funduszów na organizację i nagrody rzeczowe czy pieniężne dla niezliczonych dziś konkursów jest już samo przez się kolosalnym osiągnięciem w rozwoju kulturalnym naszego narodu. Oba­ wiam się jednak, że tylko z pozoru. Natomiast nie jest pozorem wyda­ wanie pieniędzy, których niestety zawsze brakuje na potrzeby na­ prawdę rzeczowe. Nietrudno pobudzić ludzi do ha­ zardu, bo jest to namiętność właś­ ciwie nikomu nieobca. Toteż ludzie z rozwagą i najrzetelniej pracują przy wypełnianiu kuponów różnych loterii i loteryjek. Pracują pilnie, ściśle przestrzegając wyznaczonych terminów — świadczy o tym coty­ godniowy plon kilkunastu milionów „rozwiązań”. Próbujemy wprawdzie stworzyć pozory czegoś niewinnego i w naj­ większej grze, ściągającej regular­ nie miliony złotych haraczu, daje­ my liczbom nazwy różnych dyscy­ plin sportowych, ale nie zmienia to przecież istotnego stanu rzeczy.


Jest faktem niezaprzeczonym, że miliony Polaków uczestniczy w grach, które w ogóle niewiele róż­ nią się od zwykłej ruletki. Ciąg ten podkarmiany jest iluzja, że udział w grze może przynieść poprawę lo­ su osobistego. Czy to dobrze? Mam wątpliwoś­ ci. Myślę, że przyzwyczajanie do hazardu jest szkodliwe i nie należy go rozprzestrzeniać. Chyba jest te­ go dosyć. A tymczasem z uporem, godnym lepszej sprawy, propagu­ jemy ciągle różne nowe gry i gier­ ki — nawet radiowa piosenka miesiąca jest zwykła loterią fantową i niczym więcej. Przebrnęliśmy właśnie przez czwarty etap konkursu „Złoty kłos”. Czytelnicy, w sposób jasny i nie­ dwuznaczny, wypowiedzieli się, ja­ ki autor najbardziej im się podo­ bał, jaka książka najgłąbiej utkwi­ ła im w duszy. Przeglądam kupony uczestników konkursu i nie wiem, czy mam się martwić, czy śmiać- I jeśli tu pod­ śmiewam się bez żadnych wahań, to tylko dlatego, że chcę pozłościć organizatorów czytelniczego plebis­ cytu, któremu daje się symbol „Zło­ tego kłosa”, choć zawiera takie oto plewy. Bo Albert Camus niewątpliwie w grobie się przewraca, kiedy odda­ ją mu swoje głosy tacy „czytelni­ cy”, którzy nie potrafili zapamiętać — spisać? — nawet karty tytułowej. Ale strzelają na chybił-trafił. A może trafią i coś upolują? Toteż piszą A. Lamus, czasem Gamus, a jeśli ktoś już i trafi w nazwisko, to pisze, że głosuje za książką Camusa-Dumas; jeśli dobrze utkwiła mu w pamięci "Dżuma”, to twier­ dzi, że napisał ja C. Albert. Mamy w tych kuponach K. Simo­ nowa z książka "Myszy i ludzie", a J. Steinbecka z książką .Dzwo­ ny Bazyli" lub — jeszcze iepiej! — jako autora „Krzyżaków". Z kolei, gdy ktoś zapamiętał „Dzwony Bazylei”, to przedstawia

się jako człowiek wyjątkowo obe­ znany z językiem francuskim i na­ zywa autora Laragonem. Czego w tych kuponach nie ma? Że K. Simonow napisał „Siódmy Krzyż'’, ale tą samą książką ktoś inny przypisuje niejakiemu Szechowi, natomiast M. Szołochow miał napisać Cichy Donos. Nawet nasz Julian Kawalec raz figuruje jako Kowal innym razem po prostu jak Kawaler, a Wojciech Żukrowski jest i Żurkowskim i Żułkowskim i napisał książkę Hłopiń. Zofia Nałkowska popełniła książ­ kę Naszkowskieso "Lata próby", a książkę „Chopin” napisał Baszkie­ wicz. Ta ostatnia wypowiedź nie po­ winna nikogo dziwić, bo Baszkie­ wicz był kiedyś w naszej narodo­ wej reprezentacji piłkarskiej, o czym się nie zapomina, Można ra­ czej przekręcić inne nazwiska, jak Prochowiaka, R. Kłosa — zamiast Kłysia — lub całkowicie zapomnieć nazwisko Barlow i jego książką — „Patrioci” — przypisać jakiemuś panu Aragan. Nie jest pominięty i Ernest He­ mingway (Hemigwaj, Chemigwaj, Heminq — wprawdzie różnie, ale podobnie), którego wspomina się z podziwem, jak z anegdotki: Stary człowiek i może. Podziwiają, ale uważają, że sami mogą ubiegać się o Srebrny kłos czytelnika oświeco­ nego i o premię 1000 złotych. Jeden głos tylko można trakto­ wać jako samokrytyczny, kiedy już całkowicie dojrzały czytelnik wy­ powiedział się, że najbardziej odpo­ wiadają mu Kije samobije. O czym świadczą te wypowiedzi? Przede wszystkim, że w konkur­ sach mogą brać udział ludzie, którzy wcale nie nauczyli się czytać- A bibliotekarski Toto-lotek, jakim jest ten konkurs, czytać nikogo nie nauczy. Natomiast właściwi czytel­ nicy, światli i oczytani — a mamy ich miliony w naszych bibliotekach

25


— nie chcą brać udziału w tej szop­ ce. Mówią: nie — glosują swoją absencją z druzgocącą przewagą — 95:5. W żadnym wypadku nie można winić w tym wszystkim biblioteka­ rzy. Oni tylko robią, co mogą, aby uniknąć zarzutu uchylania się od tej niby-działalności. Musza ucze­ stniczyć w wielkiej kampanii, pu­ stej, ale bardzo krzykliwej, zamiast zajmować się swoją właściwa pra­ cą: rzeczywiście propagować i wpływać na czytelnictwo. Zbierają kupony, obliczają je, zestawiała ta­ bele. bo to dopiero ma jakoby świadczyć o ich aktywności społecz­ nej. Toteż niektórzy spośród bibliote­ karzy tracą na to bardzo dużo energii. Istnieje w jakimś sensie i współzawodnictwo — prawie jak w sporcie. W tym roku absolutnym czempionem jest dyrektor Woje­ wódzkiej Biblioteki mgr Adam Zwoliński, bo województwo war­ szawskie uznane zostało za niepo­ konane. Żałują tylko, że w tym czasie nie byłem w Warszawie, bo z przyjemnością bym przejrzał ze­ brane kupony. Tam dopiero muszą być rarytasy! Chciałem nawet kolegom z war­ szawskiej Wojewódzkiej Biblioteki przesłać swoje gratulacje. Rozu­ miałem, że w rozległym woje­ wództwie dużą role spełnia każda furgonetka dla przewożenia ksią­ żek, a normalnie — po ludzku — nie można jej otrzymać. Żeby uzy­ skać etat na samochód, trzeba po­ siadać pieniądze i vice versa — że­ by otrzymać pieniądze, należy wy­ legitymować sie przyznanym eta­ tem. Jeśli przypadkiem ma się Już jedno i drugie, to w sferze marzeń pozostaje jeszcze tzw. talon, które­ go np. biblioteka w Wadowicach próżno oczekuje od roku. Zupełnie co innego, gdy się wóz wygra. U nas jest wielki szacunek dla szczęśliwych wypadków losu, traktuje się je jak zrządzenie

26

Opatrzności — dostaje się wtedy wszystko od razu: etat na samo­ chód, etat dla kierowcy i nieliche kredyty na koszty eksploatacji wraz z godzinami nadliczbowymi. Widocznie więc postanowili zdo­ być samochód w ten sposób. Tro­ chę tylko dziwiłem się, źe nie spe­ szył ich incydent na krajowej na­ radzie bibliotekarzy, kiedy taką furgonetką zdobyło Lipno — no­ men omenl — i powszechna weso­ łość z powodu konfuzjl ówczesnego zwycięskiego dyrektora. Ale loteria jest tylko loterią. Wprawdzie dyrektor Zwoliński czempionem pozostał, furgonetką jednak podebrał mu Chełm Lubel­ ski, z województwa, które w ogóle jest na 7-ym miejscu. Zwyciązca musi zadowolić się kilku tysiącami złotych nagrody dla pracowników swojej biblioteki. Dobre i to. Pie­ niądze przecież im się przydadzą. A mogło być jeszcze gorzej. Po­ wiatowa i Miejska Biblioteka Pu­ bliczna w Chrzanowie została ofi­ cjalnie zawiadomiona o przyznaniu nagrody pieniężnej jej pracowni­ kom. I bądźmy szczerzy: ucieszyli się. Po paru dniach otrzymali list, który cytują: „Po ostatecznych dy­ skusjach lista nagród uległa zmia­ nie. Wasza biblioteka została z niej skreślona. Z prawdziwym smutkiem powiadamiamy o tym”. I następu­ je tylko podpis: Z. Dróżdź-Satanowska — Dział kulturalny. Zresztą co tu dużo mówić: sam przecież również biorą udział w tej zabawie — taki jest nasz wspólny los. Oczywiście nie wszystkie ku­ pony są humorystyczne, ale nie ulega wątpliwości, że pozory powo­ dzenia konkursów podtrzymuje młodzież szkolna. Bez niej od razu byłoby widać plajtę. Na czele ta­ bel niezmiennie utrzymują sią lek­ tury szkolne, które młodzież czyta, bo szkoła tego żąda. Ale wykorzystywanie tego faktu przez konkurs, który ma jakoby


przedstawiać jakieś odrębne działa­ nie, wciąganie wielkich rzesz mło­ dzieży do akcji mechanicznego wy­ pisywania kuponów, pedagogicznie nie jest chyba słuszne. W tym roku Złoty klos zdobyły książki: „Medaliony" Nałkowskiej i „Cichy Don” Szołochowa, czyli lek­ tury 11-tej klasy. Ale w konkur­ sie „Bliżej książki współczesnej" odnotowano Już zupełnie dziwne zjawisko. „Trybuna Ludu” doniosła, że w dużych zakładach pracy — „Ursus” i „Zakłady Lniarskie w Ży­ rardowie” — dużą ilość głosów zdobyła biografia Marii CurieSkłodowskiej. Nie książka córki uczonej, ale mała książeczka Heleny Bobińskiej — lektura 7-ej klasy szkoły podstawowej. Któż więc tam na nią głosował? Jeszcze większą niewiadomą sta­ nowią utwory sfilmowane, a otrzy­ mują one zawsze wysoka lokatę. Wydaje mi się, że całe nieporozu­ mienie wynika z prostej konsta­ tacji: ciągle jeszcze na niwie dzia­ łalności kulturalno-oświatowej plą­ czą się ludzie, którzy myślą, że nasz naród jest wciąż głupiutki. A tymczasem ludzie są już zupeł­ nie inni, bardziej wykształceni, mądrzejsi — ho! ho! — o wiele mądrzejsi od poniektórych organi­ zatorów działalności oświatowej. Że Jednak imprezy tego rodzaju znaj­ dują rezonans w określonych licz­ bach? Owszem — dzieci nietrud­ no zmobilizować. Jest ich u nas dostatecznie dużo. Niejednokrotnie więc ratują one pozory przedsię­ wzięć... kulturalnych. No właśnie, pozory.

WŁADYSŁAW WOLSKI


A OTO PRÓBKI WYSTĄPIEŃ. POLEMICZNYCH ORAZ ICH ODZEWÓW


WŁADYSŁAW WOLSKI

LIST alarmujący 0 BIBLIOTEKACH 1 CZYTELNICTWIE „Ministerstwo Kultury i Sztuki: papieru higienicznego nie ma, mydła nie ma, ręczników nie ma: zarmaat nich wisi oprawiony w ramkę i szklą napis: „Utrzymanie czystości Jest dowodem twego szacunku dla pracy innych i świadectwem twej kultury". ("Świat" — Nr 27 — 2. VII. 1961 r.)

porą rzucone hasło, wytycza­ jące ścisłe określony kierunek działania, jeśli w dodatku po­ parte jest wysiłkiem organizacyj­ nym, może tworzyć cuda — rzeczy­ wiście mobilizuje do osiągnięcia koniecznych celów, Niestety. istnieje jeszcze i przeciwieństwo. Są tacy magicy, którzy raczą nas ulewą slo­ ganów i absolutnie nie troszczą się o materialne, rzeczowe, zabezpiecze­ nie realizacji głoszonych haseł. Wię­ cej nawet: szumne, uroczyste a reklamiarskie przedsięwzięcia przesła­ niają niezdolność do naprawdę rze­ telnej i konkretnej pracy. A niekie­ dy po prostu ukrywają brak podsta­ wowych kwalifikacji zawodowych wykonawców. Wtedy hasło o pię­ knej nawet zewnętrznie wymowie, jest puste. Ministerstwo Kultury i Sztuki ce­ luje u nas w tej sztuce, gdzie wła­ śnie brak właściwej treści działa­ nia zakryty jest gęstą mgłą pozor­ nie słusznych założeń i sformułowań. Niektóre i nich brzmią nawet bardzo ładnie. Np. koordynacja. Potrze­

W

bę koordynacji uznają przecież wszyscy. Ale wystarczy próbować koordynować nie tam, gdzie należy, wbrew ukształtowanemu konstytu­ cyjnemu układowi form rządzenia, aby cała koordynacja stała się fik­ cją. Ministerstwo nadal jednak żyje sloganem, który wprawdzie pozbawiony jest treści, aie mówić można 0 nim pięknie i... dużo. Temu to resortowi powierzone zo­ stało bibliotekarstwo. Od czasu do czasu na łamach czasopism pojawia­ ją się artykuły poświecone tej, tak ważnej przecież, problematyce. Osta­ tnio podjął dyskusję na ten temat „Tygodnik Demokratyczny” w arty­ kule Serafina Michniewskiego pt. „W nauce trzeba myśleć o 1980 roku”. Artykuł zajmuje się konkretnymi, merytorycznymi problemami — słu­ sznie alarmuje o naszym zacofaniu — ale powiedzmy sobie szczerze: kto ma realizować wysuniete tam dezy­ deraty? Czy jeszcze i inne. sformu­ łowane w innych artykułach, jeśli dyskusja rzeczywiscie rozwinie się. Jednym siewem, czy warto w obec­ nej sytuacji bibliotekarstwa brać udział w merytorycznej, szczegółowej dyskusji. A sprawa jest naprawdę poważna. I nie tyiko dlatego, że "w nauce trze­ ba myśleć o 1980 noku", choć nale­ ży o tym rzeczywiście pamiętać, lecz nade wszystko z przyczyn daleko bliższych; nasze zacofanie zagraża wypełnieniu najpilniejszych potrzeb już w dniu dzisiejszym. A wiadomo jak drogo później kosztuje odrabia­ nie zaległości. Wbrew wielce optymistycznym urzędowym oświadczeniom, a niekie­ dy nawet i triumfalnym fanfarom, trzeba ogłosić alarm. Czytelnictwo, jego rozwój, posiada zbyt wielkie znacznie dla kształtowania się świadomości społecznej, dla postępu technicznego — zarówno w przemy­ śle, jak i w rolnictwie — dla ogólnego naszego rozwoju gospodarczego i kulturalnego, aby milczeć, kierując sie obawam: narażenia się na .,okrzyk” ze strony resortowych zadufków — jakimiś tam względami oso­ bistego spokoju.

29


Bibliotekarstwo w ogóle nie ma swego gospodarza. Nie posiada re­ sortu. który by się tymi problema­ mi zajął poważnie. Brak nam cen­ tralnej planującej komórki, sztabu kierującego informacją i udostęp­ nieniem literatury, koniecznej prze­ cież dla normalnego postępu w roz­ woju kraju. Początek zapowiadał się obiecują­ co. Powołano Naczelną Dyrekcję Bi­ bliotek. Byt to rok 1946 — czasy bu­ dowy sieci publicznych bibliotek po­ wszechnych i porządkowania go­ spodarki wszystkich innych biblio­ tek. Ogólną opiekę nad księgozbio­ rami sprawowało wówczas Minister­ stwo Oświaty. W końcu 1951 roku Ustawa prze­ kazała zakres działania, w przedmio­ cie bibliotek l zbiorów bibliotecz­ nych, Ministerstwu Kultury i Sztu­ ki. Naczelna Dyrekcja przekształco­ na została w Centralny Zarząd Bi­ bliotek. Nastąpiła drobna zmiana na­ zwy, a znaczenie wyrazów „Naczel­ na — Centralny” i „Dyrekcja — Za­ rząd” mogło wywołać dyskusję w w zakresie semantyki, ale nie zapo­ wiadało żadnych tendencji likwidatorskich. Zgromadzeni przez Mini­ sterstwo Oświaty w jednym ognisku specjaliści swego dzieła, fachowcy w zakresie książki, mogli nadal rozwi­ jać owocną działalność. Następnie jednak Centralny Za­ rząd przekształcono w Departament Już wtedy zarysowały się niepokoją­ ce dysproporcje: rozszerzająca się sieć bibliotek powszechnych i zawę­ żające się oddziaływanie sztabu ko­ ordynującego ich działalność. W Ministerstwie Kultury 1 Sztuki szybko się jednak z tym zjawiskiem uporano. Departament bibliotek po prostu uległ likwidacji. Wobec tego. ze Departament Świetlic — jak to powszechnie wiadomo — ze świetli­ cami nie umiał sobie poradzić, prze­ kazano mu dodatkowo olbrzymią sieć bibliotek z milionowym bogactwem księgozbiorów. W ten sposob "powstał” Departa ment Pracy Kulturalno-Oświatowej i Bibliotek. I bibliotek. Ale z trudem skoncentrowane stare kadry napra­ wdę wykwalifikowanych fachowców, zarówno jak i młode, wychowane już w naszych warunkach, rozpro­ "Życie Literackie" 1961 nr 34

30

szono. Okazali się zbędni1). Zbędni są w Ministerstwie nawet urzędu­ jący dyrektorzy bibliotek wojewódz­ kich — od kilku lat zaniechano ab­ solutnie zwoływania narad, na któ­ rych dawniej, w okresie istnienia fachowej centrali, można było prze­ dyskutować i wytyczyć kierunki działania. Ustawę bibliotekarską przygotowuje się w sekrecie przed bibliotekarzami — do tajemnicy do­ puszczeni są tylko wybrani. W ogó­ le całą działalność resortu cechuje zanik form demokratycznych i rezy­ gnacja ze współpracy z pracownika­ mi terenowymi, którzy w gruncie rzeczy pozostawieni są sami sobie. W zamian dużo szumu wokół ogól­ nych akcji i kampanii, turystyczne eskapady i zwielokrotniony fundusz nagród, który ma uciszyć niepokój w terenie, ułagodzić pracowników. Tym bardziej, że nagrody są jeszcze i dodatkową okazją do uroczystych zebrań, aby je wręczyć, do spotkań i akademii, na których nie trzeba przecież omawiać żadnych palących zagadnień, można natomiast dużo mówić o osiągnięciach. Są jeszcze coroczne „ideologiczne” seminaria, na których wprawdzie nie ma żadnej ideologii, ale za to są uświetnione wspaniałą zabawą. Na seminariach tych rzeczywiście człowiek może się serdecznie uba­ wić — i w dodatku na koszt państ­ wa. Ale o rzetelnej pracy mówić ani nie ma gdzie, ani kiedy 2). Powstaje więc pytanie: jak długo tak można i czy nas na to stać. Wy­ starczy pobieżny przegląd co robi się w tej dziedzinie w innych, choćby sąsiadujących z nami krajach, aby kategoryczni wysunąć minimalne żądanie: skarbnice wiedzy, jakimi są biblioteki, należy przekazać facho­ wemu kierownictwu, o wysokich kwalifikacjach zawodowych. I to jak najprędzej. WŁADYSŁAW WOLSKI 1) Ci, nieliczni zresztą, którzy jeszcze pozostali, są już bardzo skromni i cisi. Sam tam byłem, dobrze jadłem, do­ skonale się bawiłem l niczego nie załat­ wiłem. Ale szeroki gest ministerstwa był naprawdę imponujący.


Krzywdzące alarmy biblioteczne

Czy jest powód do rozdzierania szat? Jak to pisał Gałczyński? Z książki płynie odwaga, książka życiu pomaga, chcemy książek Jak słońce i piosenek Jak wiatr.

Z „piosenkami jak wiatr” u nas trudno, (jak to przynaj­ mniej udowodnił sopocki festi­ wal piosenki). Z „książkami jak sionce” wcale nie łatwiej. Ale problemy książki są wielorakie, a jednemu z nich na imię „bi­ bliotekarstwo”. podległe były Biblioteki pierwotnie

Ministerstwu Oświaty, by następnie przejść do Ministerstwa Kultury. Nie­ wiele jednak zmienił w ogólnej sytuacji bibliotekarstwa pol­ skiego sam fakt, że pieczę nad bibliotekami sprawował naj­ pierw Centralny Zarząd Biblio­ tek przy Ministerstwie Kultury, a następnie Departament Pra­ cy Kulturalno-Oświatowej i Bibliotek. O ile zresztą nam wiadomo, biblioteki stanowią w

tym Departamencie mórkę.

osobną

ko­

Cóż jednak zwyczajnego czy­ telnika obchodzą te biurokra­ tyczne sfery wpływów? Obcho­ dzą. Okazuje się. że muszą ob­ chodzić, skoro jeden z dyrekto­ rów bibliotek wojewódzkich. Władysław Wolski wszczyna na łamach „Życia Literackiego" (nr 34 z 20 sierpnia br.) dysku­ sję na temat stanu aktualnego polskiego bibliotekarstwa. Wię­ cej niż dyskusję: jego artykuł nosi tytuł „List alarmujący o bibliotekach i czytelnictwie”. Bibliotekarstwo — pisze Wolski — to ogóle nie ma swe­ go gospodarza. Nie posiada re­ sortu, który by się tymi prób-

lemami zajął poważnie. Brak nam centralnej planującej ko­ mórki, sztabu kierującego in­ formacją i udostępnieniem li­ teratury, koniecznej przecież dla normalnego postępu w roz­ woju kraju”. Autor artykułu blioteką wojewódzką województwa

kieruje bi­ na terenie krakowskiego,

31


posiadającego szacowne trady­ cje kulturalne i czytelnicze. Uwagi jego drukuje krakowski tygodnik. Warto więc sięgnąć do faktów, aby przekonać się. czy jest rzeczywiście powód do wszczynania alarmu z powodu polskiego bibliotekarstwa i czy­ telnictwa. D kilku lat zainicjowano wśród polskich bibliotek ak­ cję współzawodnictwa. Właśnie Wojewódzka Komisja Współza­ wodnictwa Bibliotek w Krako­ wie podkreśliła — cytujemy protokół — „wielką rolę, jaką odegrało współzawodnictwo w przygotowaniu placówek tere­ nowych do pracy kulturalnooświatowej, a ponieważ współzawodnictwo przyczyniło się do podniesienia pracy bibliotek w terenie, należałoby tę pracę kontynuować". Podobną zresztą aprobatę zgłoszono pod adresem organi­ zatorów innego konkursu, orga­ nizowanego pod hasłem „Wie­ dza pomaga w życie". Kraków zgłosił propozycje przedłużenia konkursu do 1962 roku. A efekty? We współzawodnictwie bi­ bliotecznym w roku 1959/60 pierwsze miejsce zajęło woje­ wództwo łódzkie, głównie z po­ wodu uzyskania 86 lepszych lo­ kali dla swoich bibliotek. Wo­ jewództwo krakowskie zajęło — niestety — we współzawodni­ ctwie tym ostatnie miejsce. Po­ dobnie liczba czytelników wzro­ sła w województwie łódzkim o 32,592 (w czasie jednego roku), a w województwie krakowskim tylko o 5,306. Nowych czytelni przy bibliotekach — donosili­ śmy już o tej ciekawej i nowej formie — założono w woje­ wództwie łódzkim 67, w woje­ wództwie krakowskim 11. Na marginesie: województwo łódz­ kie uważane było do niedawna za jedno z najbardziej zanie­ dbanych pod względem czytel­ niczym.

O

W czytelnictwie tym obser­ wowaliśmy w ostatnich kilku­ nastu latach ciekawy proces: na początku, gdy nie tylko bi­ bliofile, ale „normalni" czytel­ nicy rekonstruowali dopiero z mozołem swoje prywatne, zde­ wastowane w czasie wojny do­ mowe biblioteki, a książki by­ ły tanie i rozchodziły się w kiepskiej szacie graficznej, ale dużych nakładach, biblioteki i czytelnie przeżywały swój kry­ zys. Podwyższenie cen książek, a nade wszystko zaspokojenie pierwszego głody i bardziej pla­ nowe inwestowanie prywatnych księgozbiorów (przede wszy­ stkim literatura encyklopedycz­ na i słownikarska) — spowodo­ wały renesans wypożyczalni, które zresztą zastosowały mniej natrętne, ale za to bardziej pomysłowe metody propagandy książki i pracy z książką. Dało to w ostatnich latach wyraźne efekty: księgozbiory bibliotek publicznych wzrosły z ponad 27 milonów tomów w roku 1958 do ponad 31 milionów tomów w roku 1960. W tym samym czasie liczba tomów, przypada­ jących na jednego mieszkańca wzrosła z 0,93 w roku 1958 do 1,05 w roku 1960. Nie należymy pod tym względem wcale do państw zanie­ dbanych: zainteresowanych od­ syłamy do rocznika statystycz­ nego. Jak kształtuje się ilość tomów bibliotecznych, przypadających na jednego mieszkańca w po­ szczególnych województwach? W roku 1958 najwyższe miejsce pod tym względem zajmował — uwaga, uwaga! — Koszalin (1,39) przed Białymstokiem (0,99), Kielcami (0,92) i Rzeszo­ wem (0,86). Mowa oczywiście o województwach, nazwy miast są tylko synonimami, w mia­ stach liczby te kształtują się zupełnie inaczej. Stosując nadal te symbole, przekonamy się, że


Kraków, a więc województwo krakowskie w tej grupie woje­ wództw zajmowało ostatnie miejsce ze swymi 0,81 tomami na jednego mieszkańca. Analo­ gicznie w roku 1960 w woje­ wództwie koszalińskim na je­ dnego mieszkańca wypadło 1,55 tomu, w województwie bia­ łostockim 1,17, a w krakow­ skim jeden tom. Wzrost więc wszędzie dosyć znaczny, ale proporcje zachowane. Dalej: na każdego mieszkańca województwa koszalińskiego wydano w roku 1958 na książki 1,37 zł, w roku 1950 już 1,87. Na każdego mieszkańca wojewódz­ twa krakowskiego wydano w tym samym czasie 1,21 zł i 2,18 zł. I tu wzrost bardzo widoczny: ale w takim wypadku rażąca jest już dysproporcja z nie cie­ szącym się wcale pod względem rozwoju kulturalnego najlepszą opinią województwem szczeciń­ skim. gdzie na zakup książek bibliotecznych na jednego mie­ szkańca wydano w roku 1960 aż 2.59 z!’ O dobrej pracy bibliotekarza nie świadczy jednak wielkość księgozbioru, jakim dysponuje: nie jego w tym wypadku zasłu­ ga. Natomiast decydująca jest liczba czytelników na stu mie­ szkańców. I znowu w dwu osta­ tnich latach przybyło na każ­ dych stu mieszkańców dwu no­ wych czytelników: jest ich w tej chwili ponad 12. I jest ich dwunastu w województwie kra­ kowskim. ale aż 17 w bydgo­ skim, a 14 w rzeszowskim. I tu na podkreślenie zasługuje po­ ważny wysiłek bibliotekarzy, którzy potrafili — mimo poja­ wienia się wielu konkurentów książki chociażby w postaci te­ lewizji i specyficznych stosun­ ków w naszym ruchu wydaw­ niczym (duzo tłumaczeń tzw. literatury trudnej”) podnieść

ogromną liczbę czytelników z 3.063 tysięcy w roku 1958 do 3,587 tys. w roku 1960. Gdzie więc tu miejsce na wnioski o „alarmującym stanie” naszego bibliotekarstwa? Jeśli ponad trzy i pół miliona mieszkańców kraju korzysta z bibliotek, nie ma naprawdę powodów do roz­ dzierania szat. NASUWAJĄ się natomiast wnioski innego rodzaju: w ostatecznym rachunku wszy­ stko zależy od pracy bibliote­ karza. Zastanawiająco wysoki jest stan czytelnictwa w woje wództwach. zaliczanych ciągle jeszcze do zaniedbanych pod względem rozwoju kulturalne­ go, jak chociażby szczecińskie, czy białostockie. Można tu brać pod uwagę niedostatek innych rozrywek kulturalnych, trzeba jednak uwzględnić również nie­ wielkie przygotowanie czytelni­ cze miejscowego społeczeństwa. Bibliotekarz staje się i stać się może działaczem kulturalnym dużego stylu, niezależnie od te­ go. czy będzie on podlegał Mi­ nisterstwu Oświaty, czy Kultu­ ry. Naszym zdaniem spór o kompetencje pod tym względem powinien być wreszcie roz­ strzygnięty, a ustawa o biblio­ tekarzach ujrzeć światła dzien­ ne, A pewno nasze bibliotekar­ stwo wiele ma jeszcze w swojej pracy braków i niedo­ ciągnięć. Święci jednak garn­ ków nie lepią, a cyfry mówią więcej od demagogicznych po­ lemik. Z książki powinna pły­ nąć odwaga, ale nie odwaga niesłusznej i gołosłownej kry­ tyki. LESZEK GOLINSKI "Trybuna Ludu" 1961 nr 255 /C/

33


PODOBNA SYTUACJA: TEKST - ODPOWIEDŹ - REPLIKA

WŁADYSŁAW WOLSKI

FERALNA TRZYNASTKA ok — jak wiadomo — liczy so­ bie 365 dni. Ministerstwu Kul­ t u r y i Sztuki potrzeba było aż kilku lat, żeby przygotować projekt ustawy o bibliotekach. W ciągu tego długiego okresu było zresztą ich wiele — ktoś podjął się trudu policzenia i twierdzi, że ostat­ ni projekt jest z kolei trzynastym wynikiem mozołu projektantów.

R

Projekty różniły się jedną cechą bardzo charakterystyczną: każdy następny był gorszy od poprzednie­ go. Co stwierdziwszy, można było spokojnie znów wstawiać do planu pracy na rok następny nowy projekt ustawy. Po paru latach trudu wypichcono coś. czemu dano poważną nazwę i rozesłano do zainteresowa­ nych resortów. Tym samym Ministerstwo Kultury i Sztuki zaakcentowało, że swoją pracę wykonało. Także i swój plan. Nawet w 200 proc. Bo w tym roku widziałem aż dwa projekty. Nie spotkałem ani jednego biblio­ tekarza, który powiedziałby o osta­ tecznym projekcie choć jedno dobre słowo. A przecież to oni najgoręcej pragną tej ustawy, oni na nią cze­ kają, bo im najbardziej jest po­ trzebna. Potrzebna w pracy na co dzień. Czyżby więc ustawę o bibliote­ kach przygotowano bez udziału bi­ bliotekarzy? Formalnie wszystko ja­ koby było w porządku. Pozory zo­ stały zachowane. Były i komisje fa­ chowców i konsultacje ze Stowarzy­ szeniem Bibliotekarzy Polskich. Na­ wet Związek Zawodowy Pracowni­ ków Kultury zorganizował dysku­ sję w swoich organizacjach. Każdy sobie mógł więc podyskutować. Ale

34

w ukazujących się kolejno projek­ tach bibliotekarze nie mogli odna­ leźć swoich propozycji. A jeśli na­ wet czasami one były, to w formie zniekształconej. Interesujący jest jeszcze jeden fakt, Ministerstwu Kultury podlega sieć bibliotek publicznych. Sieć bar­ dzo rozległa. Metodyką pracy, szko­ leniem i instruowaniem, kontrola bi­ bliotek terenowych, zajmują się bez­ pośrednio, w tym kierunku wyspe­ cjalizowane, biblioteki wojewódzkie. Istnieją oprócz tego duże, dobrze prowadzone, biblioteki miejskie w miastach wydzielonych z woje­ wództw. Tego zespołu fachowców ministerstwo zupełnie nie potrafiło wykorzystać. Nie zwołano ani razu ich przedstawicieli — a lata sobie biegły — aby wspólnie z minister­ stwem przedyskutować zasady przy­ gotowywanego aktu ustawodawcze­ go Wprawdzie dostawali oni róż­ nymi drogami niektóre z projektów i mogli zgłaszać swoje uwagi pi­ semnie, ale jak wiadomo, nie jest to zupełnie to samo, bo wyklucza możliwość wzajemnej wymiany po­ glądów. Bibliotekarstwo stanowi specyfi­ czny zawód. Stosunkowo niskie uposażenie, trudne warunki pracy, a jednocześnie nikłe możliwości te­ go, co nazywa się robieniem karie­ ry, sprawiają, że nie pchają się tu­ taj karierowicze. Stąd wysoki sto­ pień ideowości wśród szeregów bi­ bliotekarzy. Praca z ludźmi staje się dla nich treścią ich życia. Zaprzy­ jaźniają się z czytelnikami i aby im jak najlepiej służyć, zapoznają się z cennymi zbiorami, którymi w bibliotece rozporządzają, z czasopis­ mami pomocniczymi — pragną do­


konać dobrego wyboru, bo tego żąda od nich czytelnik. Zresztą, nie tylko żąda. bo przy każdej wymianie książki sprawdza, kontroluje war­ tość — wysoką czy niską jakość — porady uzyskanej w bibliotece. Bibliotekarz pracuje z ludźmi Zwykło się u nas oceniać ich pracę na podstawie biurokratycznie trak­ towanych ocen formalnych manipu­ lacji, a zapomina się o istotnej fun­ kcji żywego kontaktu tego zespołu pracowników z milionami czytelni­ ków. Nie zawsze pamięta się o wy­ sokiej randze ich roli społecznej w kształtowaniu wiedzy i świadomości ogółu. Ale bibliotekarz potrzebuje pomo­ cy. Pokrzykiwanie jest tu zbędne. Potrzebna jest życzliwa rada i ta­ kie usytuowanie placówek biblio­ tecznych, aby mogły one swoją działalność rozwijać. A już na pew­ no, w żadnym wypadku, nie ogra­ niczać. Od dłuższego czasu zastanawia mnie sprawa, widoczna chyba dla wszystkich, jakiejś "niemożności" w tej dziedzinie, resortu kultury. I myślę, że wynika to z niewłaście wego połączenia odmiennych funkcji bibliotek i ministerstwa. Biblioteki są placówkami par excellence oświatowymi, a ministerstwo nie bar­ dzo rozumie istotę pracy oświato­ wej — po prostu w działalności oraktycznej resort ma inne fun­ kcje. Również bardzo ważne, ale inne. Nie wiem dlaczego Ministerstwo Oświaty, którego zasługa jest pierw­ szy w Polsce Dekret o bibliotekach i organizacjach sieci bibliotek pu­ blicznych w całym kraju, oddało je do innego resortu. W pierwszym okresie biblioteki tej zmiany nie od­ czuły, bo Ministerstwo Kultury przejęło je wraz z Naczelną Dyrek­ cją, przekształconą w Centralny Za­ rząd Bibliotek, który działał na pod­ stawie zasad, ustalonych w Oświa­ cie. Stopniowo jednak staliśmy się świadkami anachronizmu: z jednej strony rozbudowująca się nadal sieć bibliotek, wzrastające potrzeby, ko­ nieczność poszukiwań nowych form i metod pracy i uwiąd organu kie­ rującego. Centralny Zarząd Biblio­ tek przekształcono w Departament, aby go ostatecznie w 1954 roku zli­

kwidować, a bogate księgozbiory o d dano, jako dodatek, instancji kieru­ jącej organizacją rozrywek kultu­ ralnych. Wprawdzie bibliotek nic nie potrafi zniszczyć, ale czy nie czas za­ stanowić się nad właściwym usytuo­ waniem placówek, które rozporzą­ dzają olbrzymim majątkiem, możli­ wym do obliczenia w złotówkach, a nie poddającym się ocenie, jeśli cho­ dzi o istotną wartość posiadanych księgozbiorów. Chodzi przecież o rzecz niebagatelna: o właściwe wy­ korzystanie posiadanego bogactwa. Żeby z niego racjonalnie korzys­ tać, trzeba raz na zawsze ustalić, że ma ono służyć szerzeniu oświa­ ty. Biblioteki są bliższe szkołom i dlatego bibliotekarz jest bardziej bliski nauczycielowi, aniżeli inne­ mu działaczowi frontu kulturalne­ go. W Ministerstwie Oświaty na­ stąpiłoby naturalne skoordynowa­ nie dwóch największych sieci bi­ bliotek — publicznych i szkolnych. Łatwiej byłoby rozwiązać problem kadr w terenie. Wciągnięcie nau­ czycieli do pracy społecznej w opar­ ciu o bibliotekę wyjdzie na korzyść i bibliotece i szkole. Dlaczego więc nie powrócić do starej koncepcji? W Ministerstwie Oświaty jest oświata pozaszkolna, obejmująca dorosłych, szkoły dla pracujących i oświata rolnicza. Daj­ my więc temu ministerstwu z po­ wrotem Dyrekcję Bibliotek, niech biblioteki jako warsztat pomocni­ czy pomogą władzom oświatowym w szerokim zakresie w wypełnianiu ich obowiązków. Jednocześnie bi­ blioteki, z racji przynależności do tego resortu, uzyskają znowu rangę placówek oświatowych. W Ministerstwie Kultury i Sztu­ ki pewne rzeczy — jak widać — nie są rozumiane. W projekcie ustawy biblioteki dzielą się m. in. na nau­ kowe i publiczne. Że biblioteki nau­ kowe — określony ich zespół — bę­ dą posiadały swój odrębny charak­ ter, nad tym chyba dyskutować nie trzeba. Nie wolno jednak zapomi­ nać, że Biblioteka Publiczna w War­ szawie od swego zarania była biblio­ teką naukową. A od tego czasu mi­ nęło przeszło pół wieku. Jeśli więc

35


już wtedy istniała potrzeba takiej biblioteki, to co można powiedzieć teraz? Czy takich bibliotek dziś juz nie ma więcej? A czy nie ma po­ trzeby, żeby ich było jeszcze więcej? „Polska krajem ludzi kształcących się". Dziś nie jest to juz tylko slo­ gan, ale w najbliższej perspektywie czasu może okazać się, że biblioteki nie zdołały przygotować się. aby sprostać potrzebom społecznym. Weźmy choćby napór studiujących zaocznie na biblioteki. A dotyczyć to będzie w pierwszym rzędzie bi­ bliotek publicznych. Projekt nie wskazuje żadnych per­ spektyw, nie wyznacza dróg rozwo­ ju — rejestrując fakty, zamraża stan rzeczy i nie próbuje rozwiązać żad­ nej, z istniejących, trudności. Ministerstwo Kultury bardzo go­ rąco popiera inicjatywę terenu or­ ganizowania czytelń. To trzeba przyznać. W tej akceptacji kryje się jednak niebezpieczeństwo imprez, które nie zawsze są bibliotece po­ trzebne. Czytelnia, to inna, wyższa jakość pracy bibliotecznej. Prawdziwa czy­ telnia biblioteki, to nie rozpowszech­ nianie kolorowych czasopism, ale udostępnianie czytelnikom książki naukowej i poważniejszych, często fachowych czasopism. W ogóle im więcej biblioteka posiada takich książek, które może dać do wglądu tylko na miejscu w czytelni, po­ cząwszy od wydawnictw encyklope­ dycznych i różnego rodzaju informa­ torów. aż do książki potrzebnej dla studiów, tym bardziej staje się prawdziwą biblioteką. Tymczasem istnieją tendencje, aby bibliotekarz w czytelni sprzeda­ wał mydło i inne drobne przedmio­ ty handlu aż do globulki „zet”, a ministerstwo to popiera. Z placów­ ki oświatowej robi się sklepik. Za­ miast łączyć ze szkołą, przychodzą więzi z handlem, dla iluzorycznego jakoby rozszerzenia sfery działalno­ ści. Nazywa się to tworzeniem czy­ telń prasy dla gromad. Zainteresowanie dla kultury po­ zorowane jest poprzez rzucanie na ladę zleżałych, przedawnionych cza­ sopism ze zwrotów. W każdym ra­ zie aktualnej bieżącej prasy tam nie ma. I pchają się te placówki drobnego handlu właśnie do biblio­

36

tek, nadając czytelniom bibliotecznym zupełnie niewłaściwy charak­ ter, wypaczając ich sens i odciągijąc bibliotekarza, za dodatkowe wy­ nagrodzenie, od podstawowej dzia­ łalności pracownika oświatowego. Te handlowe czytelnie mogą być pożyteczne, jeśli w danej miejsco­ wości nie ma innej, ale w żadnym wypadku nie powinny być przyjmowane w bibliotekach. Wydaje mi się, że postawienie na porządku dziennym pilnej sprawy, jaką jest ustawa o bibliotekach, mo­ że i powinno spowodować przedys­ kutowanie problemu zasadniczego: jaki resort najwłaściwiej może kie­ rować i opiekować się bibliotekami I dopiero po powzięciu takiej de­ cyzji przystąpić do przygotowania projektu ustawy. Bo przed tym sprawowanie pieczy nad biblioteka­ mi trzeba chyba przekazać takiemu resortowi, dla którego problematy­ ka bibliotek nie będzie obca. Tylko taki resort przygotuje właściwy pro­ jekt.

WŁADYSŁAW WOLSKI

"Życie Literackie" 1964 nr 1 s. 3


Redaktor Naczelny „Życia Literackiego’’ Kraków W związku z artykułem pt. „Feralna trzynastka", ogłoszonym w numerze [?] z dnia 12 stycznia 1964 r., podpisa­ nym przez Ob. Władysława Wolskiego — Ministerstwo Kultury i Sztuki prosi o zamieszczenie następującego wyjaśnienia: 1. Na wstępie artykułu autor stwier­ dza,. że ostatni projekt ustawy o bibliotece, jest z kolei trzynastym wyni-7 kiem mozołu projektantów", gdy tym­ czasem był on tylko w trzech kolejnych redakcjach rozesłany do uzgodnienia, między innymi do prezydiów wojewódz­ kich rad narodowych oraz zainteresowa­ nych organizacji społecznych. W opraco­ waniu ostatniej redakcji czynny udział brałi przedstawiciele Zarzadu Głównego Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Ostatnia wersja na zlecenie Ministerstwa wydrukowana została w czasopismie fa­ chowym „Bibliotekarz" umozliwiając tym samym zgłaszanie ewentualnych uwag: i wniosków szerokiemu ogółowi bi­ bliotekarzy. Tenże projekt ustawy był przedmiotem dyskusji na Ogólnokrajowym Zjeździe Delegatów Stowarzysze­ nia Bibilotekarzy Polskich (w czerwcu 1963 r.); na którym podjęto uchwałe, wzywającą Zarząd Główny Stowarzysze­ nia ,,do obrony podstawowych założeń projektu ustawy o bibliotekach". Wnioskodawcą tego punktu uchwały był właśnie autor artykułu Ob. Władysław Wolski. 2. Projekt ustawy ma charakter ra­ mowy i obejmuje postanowienia, doty­ czące ogółu bibliotek i ich wzajemnego

37


powiązania, a w szczególności ma na celu stworzenie podstaw prawnych i orga­ nizacyjnych, umożliwiających wszech­ stronne zaspokajanie potrzeb szerokich warstw społecznych przy równoczesnym pianowym i najbardziej celowym zuży­ ciu środków na działalność bibliotek. Wychodząc z powyższego założenia, projekt pozostawia pełną samodzielność poszczególnym instytucjom i organiza­ cjom w prowadzeniu bibliotek a równo­ cześnie nadaje Ministrowi Kultury i Sztuki uprawnienia do normowania nie­ których zagadnień, dotyczących ogółu bibliotek i ich wzajemnego oddziaływa­ nia. 3. Należy podkreślić, źe zadaniem ustawy jest ustalenie podstaw organiza­ cyjnych i wytyczanie zadań dla wszyst­ kich rodzajów bibliotek (naukowych, fa­ chowych, szkolnych oraz publicznych bibliotek powszechnych) (art. 3 projek­ tu) natomiast formy i metody pracy w tych bibliotekach należą do zadań sa­ mych bibliotekarzy i działaczy biblio­ tekarskich, którzy powinni je rozwią­ zywać zgodnie z zasadami naukowymi i dydaktycznymi bibliotekarstwa. 4. Projekt ustawy jest w ostatecznym stadium uzgadniania międzyresortowe­ go i należy spodziewać się, że do poło­ wy bieżącego roku zostanie przedłożony Radzie Ministrów. Ministerstwo stwierdza, co jest zresztą również zrozumiałe dla działaczy oświa­ towych i bibliotekarskich, źe opracowa­ nie projektu omawianej ustawy Jest sprawą niezmiernie skomplikowaną a jej wydanie traktowane Jako zadanie bardzo pilne. Dyrektor Gabinetu Mgr STANISŁAW NEUMARK Warszawa, dnia 11 stycznia 1964.

38

Artykuł „Feralna trzynastka" był opublikowany zaledwie przed miesiącem, a już ma swoją historię. Wesołą, czy też smutną — bardzo trudno mi określić. Ostatecznie nawet bardzo smutne wy­ darzenia mają momenty dość zabawne, które pozwalają znieść bardzo dużo. W danym wypadku zabawne jest obserwo­ wanie dokonywanego manewru. Ministerstwo Kultury i Sztuki zwoła­ ło z całego kraju aktyw kierowniczy od tzw. upowszechnienia, a w tej liczbie i bibliotekarzy. Żeby było poważniej, na imprezę poświęcono trzy dni — 15—17 stycznia br. Miejscem zboru była tym razem Warszawa, wbrew ukształtowanej już tradycji zjeżdżania się w miejsco­ wościach uzdrowiskowych, lub ośrod­ kach turystycznych z najbardziej skom­ plikowanymi połączeniami kolejowymi. Było więc dość wygodnie, kawa — wy jątkowo dobra i można było nawet cho­ dzić wieczorami do teatrów. Artykuł mój ukazał się na kilka dni wcześniej, aby dać ministerstwu możli­ wość ustosunkowania się do niego wo­ bec zebranych bibliotekarzy z całego kraju. Taki był cel artykułu. Przedsta­ wiciele ministerstwa nie chcieli Jednak rozmawiać z bibliotekarzami na temat ustawy o bibliotekach. Dyskusji nie podjęli. A w ogóle o artykule była mowa. Od razu we wstępnym referacie, minister Z. Garstecki mówił z ubolewaniem, te zarzucam ministerstwu rzecz bardzo brzydką: zgodę na oddawanie placówek oświatowych ,,Ruchowi”. W rzeczywisto­ ści ministerstwo kategorycznie wypo­ wiedziało się przeciw temu i rozesłało odpowiednie pismo okólne do wszystkich prezydiów wojewódzkich rad narodo­ wych. Takie oświadczenie było dla bi-


bliotekarry bardzo miłe i wyraźnie ich uspokoiło. Jednak do dnia dzisiejszego, po upły­ wie paru tygodni, nawet po wysłucha­ niu wszystkich oświadczeń, pisma tego nie udało mi się przeczytać ani w ory­ ginale, ani w odpisie. Nie widziałem żadnej informacji prasowej o odważnej obronie bibliotek wobec prób wkracza­ nia tam punktów handlowych. Odważ­ nej, bo dyrektor Herbst to taka potęga, te nawet nie jestem pewien czy poseł Władysław Machejek zdecyduje się ten ustęp wydrukować. Jest przecież także redaktorem. O artykule więc mówiło się, a o usta­ wie nic. W tej sytuacji bibliotekarze próbowali jedynie wytłumaczyć pracow­ nikom ministerstwa co to są biblioteki w ogóle, Jaki jest ich charakter i rola w szerzeniu wiedzy, wyjaśniali ich funk­ cjonalność i specyfikę. Czy ze skut­ kiem? Dopiero czas może dać odpo­ wiedź na to pytanie. W dziesięć dni po rozjechaniu się bi­ bliotekarzy do swoich województw, mi­ nisterstwo wysłało wyjaśnienie do re­ daktora „Życia Literackiego". W prze­ ciwieństwie do narady warszawskiej, wyjaśnienie nie wspomina ani jed­ nym słowe o klubach „Ruchu”, choć w artykule była o tym mowa. Minister­ stwo tego nie wyjaśnia, choć wydawało­ by się, że może to uczynić w sposób dla siebie bardzo wdzięczny. I to niepokoi. Okazuje się, że oświadczenie: my prze­ ciw — głoszone w zamkniętym gronie zainteresowanych ludzi, nie jest prze­ znaczone dla szerszej publikacji. Natomiast, kiedy już nie ma zgroma­ dzonych bibliotekarzy i nie grozi żaden dialog, można mówić o projekcie usta­ wy o bibliotekach. Niech bibliotekarze sobie to przeczytają. Każdy oddzielnie — aby tylko nie wspólnie. Opowiadano mi śmieszną historyjkę. Jak to rozdzwoniły się w ministerstwie telefony. Chodziło o ustalenie, ile w rzeczywistości było tych projektów. Nikt

Korespondencja nie mówił o istocie sprawy, a wyłącz­ nie który to jest projekt z kolei. Nade­ słane wyjaśnienie również zaczyna się od tego „problemu". A następnie dopiero, ze projekt ustawy jest bardzo do­ bry. Dobry, bo "pozostawia pełną samo­ dzielność poszczególnym Instytucjom i organizacjom”, a „formy i metody pra­ cy w tych bibliotekach należą do zadań samych bibliotekarzy" —jednym słowem będzie raj na ziemi, pełna swaboda, każdy będzie robił, co zechce. Nie­ zrozumiałe Jest tylko, jakie problemy projekt załatwia. „Ministerstwo stwier­ dza..., że opracowanie projektu... jest sprawą niezmiernie skomplikowaną..." Zgadzam się z tym i dlatego właśnie uważam, ze trzeba zabrać się do tego po­ ważnie. Wyjaśnienie wskazuje, że Ogólnokrajowy Zjazd Stowarzyszenia Biblioteka­ rzy Polskich podjął uchwałę wzywającą Zarząd Główny „do obrony podstawo­ wych założeń projektu ustawy o biblio­ tekach”. DO OBRONY! Jeśli bronić, to przed kim? Przecież, poza Minister­ stwem Kultury, nikt tym problemem nie zajmował się, nie mógł więc i niczym zagrażać. A Ogólnopolski zjazd bibliotekarzy juź w czerwcu 1963 roku odczuwał, że podstawowym założeniom projektu, uprzednio opracowanym przez bibliote­ karzy, grozi niebezpieczeństwo. Prze­ widywał, źe trzeba będzie ich bronić. Pisząc artykuł ..Feralna trzynastka” o tym poważnym argumencie zupełnie za­ pomniałem i dziękuje tow. St. Neumerkowi, że mi o nim przypomniał. Z gło­ sem Zjazdu choć trochę trzeba się li­ czyć.

WŁADYSŁAW WOLSKI

''Życie Literackie" 1964 nr 8 s.

39



Z KOLEI KILKA PUBLIKACJI WYRAŹNIE INTERWENCYJNYCH ’’Gazeta Krakowska" 1962 nr 23 s. 4

Władysław Wolski

Gestie, kompetencje i kultura zecz absolutnie w naszym kraju niesłychana. Bez fanfar, zupełnie bez szumu, nawet bez przyjętej formy re­ klamy, w jaką przekształ­ ciły się konferencje praso­ we o pracy kulturalno-

R

oświatowej — bez tego wszystkiego, do czego tak miło przywykliśmy, wyła­ nia się nagle szeroka akcja oświatowa, gdzie widać jakiś plan działania. Czuje się jakaś koncepcję. Oto Ministerstwo Oświa­ ty, wspólnie ze wszystkimi

organizacjami, prowadzą­ cymi działalność kulturalno-oświatową, ustaliło plan rozwoju n i e s z k o l n y c h form oświaty dorosłych w latach 1961—1965. i zrobio­ no to bez ładnej Komisji Koordynacyjnej.

Ale

i

bez

Ministerstwa Kultury.

41


Ustalono kierunki działania dla każdej poszczególnej orga­ nizacji z Centralną Radą Zwią­ zków Zawodowych, ZMS i ZMW na czele. W planach swych i dyrektywnych okól­ nikach, Ministerstwo Oświaty sięgnęło po kluby domy kul­ tury l świetlice. Nie mówi się wyraźnie o bibliotekach, ale w wyliczeniu form pracy oświa­ towej widzimy, jakieś kursy czytelnicze.

Jeśli uwzględnić, że w administracji terenowej ró­ wnież następują zmiany, gdyż powstają połączone wydziały oświaty i kultu­ ry, to przy aktualnie for­ mującej się decentralizacji władzy, jasne jest, kto w tych sprawach będzie de­ cydował. Kropkę nad „1” postawił zresztą minister Wieczorek z Urzędu Rady Ministrów, który mówi jak najwyraźniej („Życie War­ szawy" 19. XII. 61): "Chodzi o to, aby łącze­ nie wydziałów nie sprowa­ dzało się jedynie do strony organizacyjnej, lecz by w możliwie najkrótszym czasie stały się one jednolity­ mi organizacjami pod jed­ nym kierownictwem, pro­ wadzącymi skoordynowaną działalność. Wymaga to ba­ cznej uwagi prezydiów rad, które nie powinny do­ puścić do sytuacji, w której połączony wydział dzia­ łałby na zasadzie dwóch wewnętrznych plonów, po­ dejmujących czynności na własną rękę". Kierownictwo połączone­ go wydziału obejmuje wszędzie dotychczasowy inspektor oświaty. Nie za­ pomnijmy również, że pod­ stawową kadrę pracowni­ ków kulturalno - oświato­ wych w terenie stanowią nauczyciele, którzy w tej sytuacji jut całkowicie podlegają Ministerstwu Oświaty.

42

szystko razem jest bardzo Interesujące, ale bynajmniej sprawy nie załat­ wia. Bo sprawy te w za­ sadzie podlegają Minister­ stwu Kultury i Sztuki. Przedstawiciele tego re­ sortu zaskoczeni faktami— jak zwykle pocieszają sie­ bie i innych, że „tak może być, ale nie musi”. Wpraw­ dzie podlegli resortowi pra­ cownicy chcieliby wiedzieć: a jak będzie? — ale re­ sort na takie pytania nie odpowiada, W Departamencie Pracy Kulturalno-Oświatowej i Bibliotek problemy oświatowe zupełnie po­ plątały się z r o z r y w ką. Wobec tego, że kie­ rownictwo departamentu pragnie być gwałtownie „nowoczesne" i kroczyć z „duchem czasu", więc wszystko przesłania — roz­ rywka. Doczekamy się w końcu, że do czytelń wpro­ wadzony zostanie... jazz Żeby było weselej... czy­ tać. Tysiące bibliotek, świe­ tlic, domów kultury — ca­ ła masowa robota prowa­ dzona przez te placówki, codzienny kontakt z milio­ nami ludzi — wszystko to dla kierownictwa resortu nie istnieje. Ogromną pra­ cę kulturalną zepchnięto całkowicie na ów bardzo nieoperatywny departa­ ment. Dwa resorty zupełnie niezależnie od siebie zaj­ mują się j e d n ą spra­ wą i wydają nieuzgodnione dyrektywy. Powstaje jeszcze większy bałagan. Nie trudno sobie wyobra­ zić tych "skołowanych” te­ renowych pracowników

W

kultury. Od twego resortu niczego dowiedzieć się nie mogą, a to ostatecznie pa­ raliżuje ich działalność. Sprawa naprawdę doj­ rzała, aby w końcu rzetel­ nie się nią zająć.


POLEMIKI • PROPOZYCJE • DYSKUSJE

Od czego zacząć? Tow. Władysław Wolski i Krakowa, w rwiązku z arty­ kułem pt „Reorganizacje nie uzdrawiają", nadesłał dość ob­ szerny List, w którym czytamy m. in.: „Przeczytałem artykuł "Reorganizacje nie uzdrawiają...". W artykule tym, polemizując z powyższym twierdzeniem, przeprowadzacie analizę sy­ tuacji na odcinku pracy kul­ turalno-oświatowej, i piszecie, że w „krakowskiej sytuacji trudno wiec zgodzić się z poglądami, że reorganizacje nie uzdrawiają". Stawiacie prob­ lem dość stanowczo: „Czas najwyższy właśnie na reorga­ nizację i poważne rozwązania koncepcyjne". Zgoda. Rzeczywiście czas najwyższy. Przecież to wszystko w dodatku kosztuje nas masą pieniędzy, które mogły­ by być wykorzystaną z lepszym pożytkiem, Ale mówmy konkretnie. Od czego należy

zacząć? (...) Czy zwróciliście uwagi, że na naradzie pracowników kulturalnych województw: łódzkiego, rzeszowskiego, ka­ towickiego i krakowskiego nie było nikogo z kierowników re­ sortu? Resortu, gdzie, oprócz ministra, jest jeszcze aż trzech urzędujących wiceministrów. Nie było nawet dyrektora właściwego departamentu. By li tylko niżsi urzędnicy. A cóż oni biedni mogą powiedzieć poza udzielaniem "dobrych rad (...) A czy sądzicie, że na innych naradach, już nie kilku ,"nę­ dznych" województw, jak w

Nowym Targu, ale naradach, Jeżeli więc mówicie reorgagdzie zjeżdżają się działacze nizacja, to trzeba według mnie tego pionu ze wszystkich wo­ sprawę postawić otwarcie i jewództw —- pionu najbardziej jasno. Czas najwyższy na rerozgałęzionej sieci placówek arganizację w Ministerstwie kuituralno-oświatowych, pio- Kultury i Sztuki (...) nu roboty masowej — czy są­ dzicie, że tam jest inaczej? Dziwne to jakieś minister­ OD REDAKCJI. — Pozostastwo ... wiając innym kwestię reorga(...)Domy kultury, świetlice, nizacji Ministerstwa Kultury biblioteki, punkty bibliotecz- i Sztuki, której domaga się ne, a więc placówki, obejmu- nasz krewki korespondent — jące swą działalnością najpozwalamy sobie zauważyć. te szersze rzesze naszych obywa- w uwagach jego, choć impetycznych, niemało tkwi praw­ teli, mają olbrzymie uznanie w... statystyce. (...) Niestety dy. Na pewno można niejedno placówki te jednak me mają zmienić w funkcjonowaniu oapteki ze strony żadnego z re- wego ministerstwa nawet bez reorganizacji. No, ale to po­ sortów, a swojego resortu nie zostawiamy już czynnikom mają. Dla Ministerstwa Kul­ tury i Sztuki tą to placówki bardziej niż my kompetent­ zupełnie nieinteresujące. Nie nym, do których Ob. tow. Wol ma tam przecież żadnych ar- skiego przekazujemy. Niezaletystów, wirtuozów, pisarzy, żnie od tego radzi byśmy byli czy gwiazd filmowych — są zamieścić na tych łamach (je­ tylko skromni, nisko opłacani dnak !) dpowiedź Minister działacze terenowi, którzy w stwa Kultury i Sztuki. Może swej mrówczej, cichej pracy warto i od tego zacząć? nie potrafią błysnąć dość ja­ snym światłem, aby z wysoko­ ści resor tu można było dotrzec ich potrzeby i bolączki. Nawet Wy, towarzyszu Re­ daktorze, którzy jesteście, jak widać, człowiekiem delikat­ nym, czego o sobie absolutnie powiedzieć nie mogę, w swoim artykule stwierdzacie, że opuszczającnaradę nowotarską nietrudno było odnieść wra­ żenie, że przedstawiciele wy­ sokich resortów trochę się roz­ minęli z terenem". Czy się roz­ minęli? Żeby sie rozminąć trzeba jednak dokądś dążyć. "Gazeta Krakowska" A tu to ja mam bardzo powa­ żne wątpliwości... 1961

43


List do redakcji

A woda cieknie... można przechowywać książki w pokoju, gdzie woda ciurkiem cieknie z sufitu za każdym razem, gdy pada deszcz? Każdy normal­ ny człowiek odpowie, że nie można, bo szkoda książek. Ale rzewodniczący Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w MSZANIE DOLNEJ, tow. FRANCISZEK JAROSZ mówi, że można. Twierdzi, że trze­ ba tylko w odpowiednich miejscach podstawiać wiadro, miski lub jakieś inne pojemne naczynia.

C

zy

W Miejskiej Bibliotece Pu­ blicznej w Mszanie Dolnej zgromadzony księgozbiór liczy ponad 10 tysięcy tomów. 10 tysięcy książek, przeliczonych na gotówkę, stanowi pokaźny majątek. W każdej bibliotece znajdują się jednak pozycje, których w wypadku stracenia nigdzie już kupić nie można. Nie wszystkie nakłady przecieź są wznawiane. Taka książka dla biblioteki stanowi wartość, której nie można określić w złotówkach. Całość stanowi dobro narodowe, które wymaga wyjątkowej dbałości. Zdarza się, źe bibliotekarz czasem jest absolutnie bezsil­

44

ny — na jego oczach niszczeją książki, marnuje się dobro pu­ bliczne, a nie może nic zdzia­ łać, Nie może nic uczynić, bo odpowiedzialne władze nie są odpowiedzialne, jeśli ta od­ powiedzialność dotyczy dóbr kulturalnych. Za marne gra­ ty w swoich biurach odpo­ wiadają, za książki — nie. Nie wiadomo skąd to się bierze, ale administracja na ogół lekceważy książki, nie dba o biblioteki. Szkoda, że z naszego słow­ nika usunięto stare nazwy burmistrzów, czy prezydentów miast. Są przewodniczący pre­ zydiów. Przewodniczących zaś, jak wiadomo, jest tak du­ żo w naszym życiu społecz­ nym, że wśród nich gdzieś gi­ nie gospodarz miasta, miaste­ czka. A chce się powiedzieć przecież krótko: towarzyszu burmistrzu — biblioteka miej­ ska mieści się w budynku za­ rządu miejskiego i jeśli już zupełnie nie dbacie o książki, to pomyślcie przynajmniej o waszym budynku. Bez remon­ tu dachu niszczeje przecież i sam budynek. Czy nie pora i o tym pomyśleć? W. WOLSKI DYR. WOJEWÓDZKIEJ BIBLIOTEKI PUBLICZNEJ


Władysław Wolski

KULTURA

A MNIE JEST SMUTNO... Limanowa Jest Jednym s tych powiatów, gdzie zlik­ widowano Wydział Kultu­ ry. Jego sprawy i agendy zostały przekazane Inspe­ ktoratowi Oświaty. Jednym słowem, inspektor oświaty pewnego pięknego dnia okazał się nie tylko kierow­ nikiem szkół, ale i wszys­ tkich innych placówek kul­ turalnych w powiecie. W niektórych sytuacjach ży­ ciowych mówi sie, że żadne bydlę nie jest zdolne przeżyć warunków, w jakich niejedno­

krotnie znajduje się człowiek. Człowiek dużo może znieść. Ma to dowodzić, że człowiek jest „stworzeniem" mocnym. Tymczasem, wbrew pozorom, w rzeczywistości człowiek jest istotą nader słabą.

I

inspektor Janiszewski Limanowej również nie jest mocarzem. Inspektor Oświaty ma na ziemi jed­ nego boga. Jest nim Mini­ ster Oświaty. Przed nim odpowiada za sytuację szkolnictwa na swoim te­ renie. Natomiast piacówi kulturalne podlegają inne­

z

mu, obcemu resortowi. Akurat takiemu resortowi, gdzie słowo „podlegają" należy właśnie wziąć w cu­ dzysłów. Szkolnictwo ma swoje kłopoty. Poważne kłopoty. Rozpoczyna się nowy rok szkolny i trzeba dać szko­ łom — nowym uczniom! — odpowiednią liczbę izb lekcyjnych. Bezwzględnie trzeba. Więc Inspektor Janiszew­ ski, szukając w Tymbarku brakującej izby lekcyjnej.


zaszedł do podległej sobie biblioteki, obejrzał i orzekł: nadaje się. Nie dziwię się — Mini­ sterstwo Oświaty stanow­ czo żąda od niego dodatko­ wej izby, a Ministerstwo Kultury ma do niego tak daleką drogę, że zostanie bezradne, nawet jeśli bi­ blioteka w Tymbarku by­ łaby w ogóle zlikwidowa­ na. Swoją bezradność na­ wet lekko wytłumaczy: przecież mamy decentrali­ zację. Jeżeli biblioteka zostanie zlikwidowana, to Wydział Kultury Prezydium Woje­ wódzkiej Rady Narodowej w Krakowie wyśle do po­ wiatu pismo, że on — Wydział — na likwidację zgody nie dawał. Wobec tego. że powiat o tym wie­ dział jeszcze przed otrzy­ maniem pisma, więc pismo z całym spokojem zostanie wszyte do akt, a Wydział Kultury będzie dumny ze swojej papierowej działal­ ności. Od tero, że gdzieś tam zostanie zlikwidowana biblioteka, dziury w niebie nie będzie. Natomiast wywoła to zadowo­ lenie na plebanii, gdyż biblio­ teka gromadzka przestanie być przeszkodą w zbożnej działal­ ności biblioteki parafialnej...

Powiadam więc: rozu­ miem inspektora Janiszew­ skiego. A mimo to bibliote­ ki mi szkoda. Wprawdzie Jej wysoka rangę społeczną zaznacza pięknie wyklejone hasło: „Biblioteka szkolą nowego człowieka", ale ha­ sło hasłem, a nawet inspe­ ktor Janiszewski jakoś nie zwrócił na nie uwagi. I nieprawda, że lokal bi­ blioteki nadaje się na izbę lekcyjną.

46

• Po pierwsze — Izba jest jendak zbyt mała. •

Po drugie - pod biblio­ teka jeat masarnia, więo w dni wędzenia wędlin przez nieszczelną podłogę, dym zupełnie swobodnie zapełnia izbę;

po trzecie - masarnia, w swojęj produkcji zużywa niestety nie wszystko. Kości i inne nieużyteczne od­ pady wyrzuca tuż na pod­ wórze. Pod okna tej izby;

po czwarte - następuje sprzeczność drugiego punktu z trzecim: swąd każe ot­ worzyć okno, a smród idcy z podwórza na to nie pozwała...

W takim lokalu może być tylko biblioteka, a nie ja­ kaś tam izba lekcyjna. Tam, gdzie chodzi o lokal najgorszego rzędu, bibliote­ ka ma priorytet bezwzglę­ dny. Mędrcy administrują­ cy kulturą uważają, że je­ śli wypisze się piękne ha­ sło, to ludzie od razu po­ lecą po książki, żeby kształtować się na nowego człowieka. W bibliotece powiatowej i miejskiej w Limanowej jest wypisane inne hasło: „Polska piękna, gospodar­ na i kulturalna”. A miejska wypożyczalnia książek zaj­ muje pokój o powierzchni 24 m kw. W pokoiku tym stoją 24 regały z książka­ mi (około 8 tysięcy książek), szafka katalogowa i stół dla pracującej bibliotekarki. Uwzględniaiąc warunki kli­ matyczne naszej szerokości geograficznej, trzeba było jeszcze postawić piec. W ten sposób otrzymujemy krzyżówkę, która żadna wyobraźnia rozwiązać nie potrafi, jak tam można zaponad sspokoić wymagania 1000 czytelników? Oto ilu-

stracja gospodarności i kul­ tury. Gospodarności, bo nawet w tych warunkach „wygo­ spodarowano” od bibliote­ ki jeden pokój dla zespołu adwokackiego. A kultury? Bo tam, gdzie chodzi o po­ trzeby w innych dziedzi­ nach zawsze można sprawę załatwić kosztem j a k i e ś placówki kulturalnej... „Prasa źródłem wiedzy i postępu" — także hasto, które można zobaczyć w bi­ bliotekach. Ale jeśli prasa jest tym źródłem, to nale­ ży go ludziom udostępnić, propagować jego wartości poprzez żywą działalność. Biblioteki powinny rozwi­ jać nie tylko czytelnictwo książek, ale również prasy i periodyków. Proszę mi powiedzieć jak mają one to robić, jeśli ani dla ksią­ żek, ani dla ludzi szuka­ jących książki, nie mają odpowiednich lokali? Pra­ sa wiec pozostaje już tylko w sferze marzeń. Biblioteki potrzebują patro­ na— patrona nie z nazwy, lecz rzetelnej troski o bardzo ważny odcinek naszej działal­ ności oświatowo-wychowaw­ czej. Haseł mamy dość - cho­ dzi o ich rzeczywistą realiza­ cję.

"Gazeta Krakowska" 1962 nr 208


„Wołanie o pomoc" M

ARII Bielawskiej, kierowniczki Bi­ blioteki Powiatowej i Miejskiej w Bochni, przedstawiać nie trzeba. Dzia­ łalność jej była omawiana niejednokrot­ nie, z różnych stron zjeżdżali się ludzie do Bochni, aby zobaczyć na miejscu for­ my i metody pracy oświatowej, które wywołały rozgłos w całym kraju. Można powiedzieć, że Bielawska jest sławna. Rząd ocenia jej pracę bardzo wysoko. Została odznaczona orderem Polonia Restituta, a Minister Kultury i Sztuki jedną z pierwszych odznak Zasłużonego Działa­ cza Kultury przyznał właśnie Marii Bie­ lawskiej. Niech mi Maria Bielawska i czytelnicy tego artykułu wybaczą urzędowy wstęp z wyliczeniem wyróżnień, ale jest to ko­ nieczne, aby w pełni można było uświa­ domić sobie bzdurę, z jaką mamy do czynienia na „odcinku“ pracy bibliote­ karskiej w województwie krakowskim. Bo nagrody sypią się, a pracować trud­ no. Och! — Jak ciężko... Czasami wręcz nie można. Nagradzać Jest łatwo. Na nagrody pie­ niądze zawsze można znaleźć. 13 maja br. w Prezydium WRN w Krakowie wręczo­ no ufundowane nagrody wojewódzkie. Otrzymali je m. in. Jan Wiktor i Maria Bielawska. Pisarz i bibliotekarka. Wszyst­ ko odbyło się bardzo uroczyście i wzru­ szająco. Jan Wiktor, dziękując w imieniu nagrodzonych, opowiedział, że przecież tą młodą nauczycielką, panną Anielą z „Orki na ugorze“, był nie kto inny, jak Maria Bielawska, dziś zasłużona działacz­ ka oświatowa, wspólnie z nim nagrodzo­

na. Wytworzony nastrój skłaniał do

wspomnień i swobodnych pogawędek. Słowo „m i ł o" było powtarzane wielo­ krotnie przez miłe panie i dobrodusz­ nych panów. Pani Zofia Dunajecka, kie­ rownik Wojewódzkiego Wydziału Kultu­ ry mówiła mi z miłym uśmiechem: „Wszyscy są tacy mili — proszę sobie wyobrazić, że Przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Bochni, Tomasz Krzykalski, był taki miły, że przywiózr tu Marię Bielawską swoim sa­ mochodem"... Jeżeli dowiecie się Jeszcze, drodzy czy­ telnicy, że była kawa, dobre wino i ja­ kieś słodycze, to zrozumiecie, dlaczego nie można było tam stawiać jakiegoś nie­ właściwego pytania. Na przykład: Jak to się dzieje, że przewodniczący Tomasz Krzykalski jest taki miły, a Maria Bie­ lawska otrzymała na zakup książek w r. 1964 DLA CAŁEGO POWIATU TYLKO 3 TYSIĄCE ZŁOTYCH, co nie wystarcza na zakupienie nawet 150 książek. Prze­ wodniczący zarządza milionami, ale wy­ gospodarować na książki choćby skrom­ nej sumy — nie potrafi. Proszę mi jednak wierzyć, że o takich przykrych sprawach w atmosferze powszechnego „umilenia" nie można było mówić — byłoby się zwy­ czajnym, excusez le mot, chamem. Ale wszystko się zawsze kiedyś koń­ czy, nawet i uroczystości. Trzeba było powrócić do dnia powszedniego. Nie wiem, czy Maria Bielawska powróciła do domu pociągiem, czy odwiózł jJą miły przewodniczący Krzykalski, ale wiem, że w Bochni miała już tylko kłopoty i po­ ważne przykrości. Jest to powiat z szeroko rozbudowaną siecią bibliotek i przodujący w woje­ wództwie, Jeśli chodzi o rozczytanie jego mieszkańców. Oprócz biblioteki miejskiej w samej Bochni, z sum budżetowych bi­ blioteki powiatowej trzeba dostarczyć książki 21 bibliotekom gromadzkim, gdzie potrzebny jest taki zasób książek, aby można było choćby w minimalnym stop­ niu zasilić i 118 punktów bibliotecznych. W ogóle w powiecie jest 20.493 czytelni­ ków. A Jak już wspomniałem, Bochnia nie ma pieniędzy na książki. Było ich tak mało,że wydali je wszystkim na początku roku.

47


Bibliotekarze pracują w trudnych wa­ runkach, czasami w niesprzyjającej atmo­ sferze, ale wiara w swoją misję utrzy­ muje u nich stan optymizmu i zaufania, że musi być lepiej. Bibliotekarzy z Boch­ ni zgubił ten optymizm. Popełnili błąd. Uradowani nagrodą swojej kierownicz­ ki, również „umileni“ komplementami, uwierzyli nieodpowiedzialnej urzędniczce Wojewódzkiego Wydziału Kultury, że otrzymają pieniądze na książki z woje­ wództwa. Jakby nie wiedzieli, że tam żadnym obietnicom wierzyć nie można. Pieniędzy oczywiście żadnych nie było i nawet gdyby były, to owa urzędniczka nimi by nie dysponowała. Ale cóż jej szkodziło obiecać, być „dobrą”? W Bochni uwierzyli i obawiając się, że niektóre książki znikną i będą nie do zdobycia — kupili. Popełnili nadużycie ku­ pując te książki dla bibliotek, bo cala suma stanowiła przekroczenie budżetu. Rezultat: zablokowanie konta w banku — biblioteka nie może otrzymać ani grosza nawet na bieżące wydatki, przewidziane w budżecie. Bibliotekarze żartują, że Bie­ lawska dostała nagrodę, więc ma z czego płacić. Ale jest faktem, że bieżące wydat­ ki pokrywane są przez składkę dokony­ waną między bibliotekarzami. Przyjazd na wojewódzkie seminarium szkoleniowe musieli sami opłacić. Na benzynę dla bi­ bliobusu pieniędzy nie ma. — Nie pozo­ staje nic innego, jak zawiesić działal­ ność, usiąść i płakać! Chyba, że... pomoże ofiarność społeczna. Bo w województwie krakow­ skim nie ma takiej siły, która może tę sprawę uregulować. Interwencja, aby odblokować budżet, spowodowała... wnio­ sek o dalsze obcięcie budżetu bibliote­ ki! Nie wiem nawet, czv miły prze­ wodniczący Krzykalski interesował się szczegółami, ale proponuje się zmniej­ szenie o 2.700 zł funduszu w 6 l na płace — skromne bibliotekarskie płace! — obcięcie kwot w kilku innych paragra­ fach gospodarczych i zobowiązuje się bibliotekę do „wypracowania“ dochodów na kwotę 15 tys. złotych. Skąd oni je wezmą? "Kultura" 1964 nr 23

48

I to się nazywa, że Marię Bielawską nagrodzono. Ale pracować nie mo­ że. A przecież dziś nie Jest juź ona młodziutką panną Anielą z „Orki na ugorze“ i należałoby chyba uszanować lata jej ofiarnej pracy i szczodrze na­ gradzane zasługi. A jeśli uszanować, to przede wszystkim otoczyć życzliwością, nie szarpać nerwów, nie przysparzać trosk. Do czego to podobne, że z jednej strony się nagradza, a w pracy, której ona jest całkowicie oddana, spotykają ją ciągle tylko przykrości? Piszę, bo niestety, nie widzę żadnej możliwości, aby można było Marii Bie­ lawskiej pomóc u nas, w województwie krakowskim. Toteż proszę traktować moje wystąpienie jako apel o pomoc. Niech mi wolno będzie zwrócić się do czytelników „Kultury“ z gorącą prośbą: pomóżcie materialnie Bibliotece Powia­ towej i Miejskiej w Bochni! Nawet naj­ skromniejsze datki pieniężne, przy sze­ rokim zasięgu znanej u nas ofiarności społecznej, mogą skutecznie pomóc. A jeśli na apel mój odpowiedzą i litera­ ci — chodzi przecież o fundusz na książ­ ki! — sprawa będzie niewątpliwie zała­ twiona. Przede wszystkim liczę na li­ teratów krakowskich, którzy chyba w pierwszym rzędzie zobowiązani są choć w ten sposób pomóc bibliotece w Bochni. Dlatego też proszę inne pi­ sma o przedrukowanie niniejszego apelu. Pieniądze proszę przesyłać na adres: Wojewódzka Biblioteka Publiczna, Kra­ ków, Łobzowska 12. Całkowicie zdaję sobie sprawę, że jest to obrazek smutny. W żadnym województwie bibliotekarz nie znalazł się w sytuacji, żeby musiał apelować do w kraju. Niestety, ofiarności społecznej taka jest już nasza wojewódzka rze­ czywistość. Może dopiero akcja społecz­ na spowoduje, że instancje wojewódz­ kie ockną się i zrozumieją fakt jak najbardziej oczywisty: dalej tak trwać nie może. Muszą nastąpić zmiany. Spra­ wy działalności kulturalno-oświatowej powinny być wreszcie traktowana rze­

czywiście poważnie.

WŁADYSŁAW WOLSKI


I JESZCZE KILKA PUBLIKACJI O INNYM CHARAKTERZE. TEN TEKST NIE BYŁ NIGDZIE PUBLIKOWANY, ANI NAWET PRZEZNACZONY DO DRUKU. JEST TO WYSTĄPIENIE W DYSKU­ SJI POCHODZĄCE Z ROKU 1965. WŁADYSŁAW WOLSKI, WYJĄT­ KOWO (BO ZAZWYCZAJ IMPROWIZOWAŁ i, PRZYGOTOWAŁ WY­ STĄPIENIE W FORMIE PISEMNEJ. MYŚLĘ JEDNAK, ŻE Z UWAGI NA CIEKAWE PRZEMYŚLENIA, WARTO JE TU PRZEDSTAWIĆ. TYTUŁ - Z KONIECZNOŚCI - POCHODZI ODE MNIE. DO KO­ NAŁEM TEŻ NIEWIELKICH SKRÓTÓW, DOSTOSOWUJĄC TEKST DO KONWENCJI DRUKU, INNEJ NIŻ KONWENCJA MOWY.

CZAS WOLNY I MŁODZIEŻ

K

westia wolnego czasu jest trochę sztucznie przenoszona na grunt Polski z Zachodu, bo u nas panuje zupełnie inna sy­ tuacja. Tam socjologowie pracują dla wielkich przedsiębiorstw rozryw kowych, a ich zadaniem jest rozpracowanie sprawy wolnego czasu z pun ktu widzenia możliwości osiągania zysków. Jeśli więc tamtejsze wiel­ kie przedsiębiorstwa zajmują się organizacją wolnego czasu młodzie­ ży, to dlatego, że młodzież również posiada pieniądze. U nas na zjawisko wolnego czasu - przyjmijmy już umownie ten termin - trzeba spojrzeć inaczej, z punktu widzenia potrzeb i sytua­ cji w naszym kraju. A jest to problem bardzo szeroki: to kwestia tej części aparatu państwowego, który zajmuje się usługami wszelkiego ro­ dzaju, więc kawiarń, nawet restauracji, ale i kin, teatrów itd. Jeśliby ZMS chciał ująć całość problemu w swoje ręce, to ja­ sne, że nie da sobie rady. Nlatomiast nie ulega wątpliwości,że orga­ nizacja ta ma do spełnienia zadania, które wynikają z jej ideowego programu /.../. Trzeba, żeby ZMS, reprezentujący interesy młodzieży, w spo­ sób stanowczy domagał się, aby wszystkie organizacje,prowadzące dzia­ łalność usługową, obowiązane były do wydatkowania - w ramach swojej działalności - pewnych, środków, które pomogłyby ZMS w prowadzeniu po­ żytecznej akcji społecznej. Chodzi o to, aby ZMS mógł rozwijać swoją pożyteczną robotę i w klubie, i w klubo-kawiarni, czy po prostu w kawiarni młodzieżowej, gdzie nie sprzedaje się alkoholu. A tymczasem

49


tylko gdzieniegdzie taicie lokale istnieją. Mamy duże, bogate organizacje handlowe, jak zakłady gastronomi­ czne, które zresztą czerpią zyski z obrotu alkoholem, przedsiębiorstwa podlegające Ministerstwu Handlu Wewnętrznego, czy "Ruch" wprawdzie nie handlujący alkoholem, ale również posiadający duże zyski. Dlaczego tak 3ię u nas dzieje,że na zebraniach partyjnych każdy kierownik takiej instytucji mówi o sobie jako o działaczu społecznym, a siedząc na fo­ telu dyrektorskim jest przede wszystkim handlowcem i "nie może" mieć równocześnie placówek, które przynoszą mniejsze zyski a szczególnie placówek społecznie pożytecznych, choć obniżających ogólny zysk finan­ sowy. Jeżeli nie będziemy mieli lokali bezalkoholowych, jak tych kilka, którym patronuje ZMS, to nie będziemy mogli prowadzić pożytecznej dzia­ łalności /.../ Jest rzeczą istotną jak będą działały i jak będą urządzone m.in. i kluby ZYS. Trzeba znaleźć na ten cel środki, trzeba lokale tak urzą­ dzić, aby młodzież chciała do nich chodzić. Ważne, żeby klub był dla młodzieży miejscem odprężenia, które jest potrzebne każdemu człowie­ kowi. Nieprawda, że nie ma na to środków: jest tak, że jedni mają środ­ ki i tych spraw nie załatwiają, a drudzy mają potrzeby,traktują je ja ko społeczną konieczność, ale nie mają środków na ich zaspokojenie/.../ Chcemy wszystko załatwić kazaniami. A przecież jak się organizu­ je jakieś seminarium, odczyt, to jest jeszcze kwestia przyjmowania te­ go, co mówi prelegent. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że nie każde zgromadzenie potrafi wysłuchać nawet 45-minutowego referatu, szcze­ gólnie jeśli jest źle przygotowany. Dlatego nie wszędzie - i w TWP, które odfajkowuje, że odbyło się tyle prelekcji rezultaty są stu­ procentowe; często treść dochodzi do zgromadzonych w minimalnym sto­ pniu /.../. Nie ulega żadnej wątpliwości, że kultura to jest książka, wiedza to jest książka, ale człowiek, który nauczył się składać litery, nie będzie umiał czytać od razu poważnej książki. Potrzebny jest wielki trud do pokonania, wysiłek, żeby go można było przyuczyć do czytania dobrej, poważnej lektury. Szybkich sukcesów tu mieć nie będziemy, ale nie trzeba zapominać o rzeczy podstawowej, mianowicie o kierunku ide­ owym w pracy z książką. Najważniejsze jest jednak właściwe traktowanie młodzieży. Ludzie lubią mówić, że młodzież jest zła, bo na ogół zapominają, jakimi sami byli, gdy byli młodzi. Jestem stary, ale nie zapomniałem, że byłem młody i wtedy lubiłem się łobuzować. Wcale się tego nie wstydzę, bo młodzież musi się trochę połobuzować, chodzi tylko o granice i formy,

50


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.