Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Wszelk ie powielanie lub wyk orzys tanie niniejs zeg o plik u elektroniczneg o inne niż jednorazowe pobranie w zak res ie włas neg o użytk u stanowi narus zenie praw autors kich i podleg a odpowiedzialnoś ci cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryg inału włos kieg o CHERNOBYL Projekt okładk i AGNIES ZKA PAS IERS KA/PRACOWNIA PAPIERÓWKA Fotog rafia na okładce i fotog rafia Autora pochodzą z Jego archiwum Copyrig ht © 2011 S ELLERIO EDITORE, PALERMO Copyrig ht © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013 Copyrig ht © for the Polish translation by PAWEŁ BRAVO , 2013 Redakcja MAGDALENA BUDZIŃS KA Korekta ALICJA LIS TWAN / D2D.PL, AGATA CZERWIŃS KA / D2D.PL Redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL The translation of this work has been funded by S EPS S EGRETARIATO EUROPEO PER LE PUBBLICAZIONI S CIENTIFICHE
Via Val d'Apos a 7 – 40123 Bolog na – Italy seps@seps.it – www.seps.it
IS BN
978-83-7536-624-2
Skład wers ji elektronicznej: MICHAŁ NAKONECZNY / VIRTUALO S P. Z O.O.
Spis treści
Motto 1. MAPA PIOŁUNU 2. WOJSKOWE ZAKAŻENIE 3. CZYM BYŁ CZARNOBYL 4. RABINI NAD DNIEPREM 5. CZERWONI I BIALI 6. HOŁODOMOR 7. KIEDY TAŃCZYŁ CZERNOBOH 8. DIABEŁ LEPI GARNKI, ALE NIE ROBI POKRYWEK 9. ODNALEZIONY DZIENNIK Z POLSKI 10. MEFISTOFELES I FAUST SPACERUJĄ PO ROSJI 11. RADIOAKTYWNY DISNEYLAND PODZIĘKOWANIA Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
To nie poznanie rozświetla tajemnicę, lecz tajemnica rozświetla poz nanie. Paul Evdok imov, Kobieta i zbawienie świata
Błagam na pożegnanie: niech pan przynajmniej uwierzy w istnienie diabła. Michaił Bułhak ow, Mistrz i Małg orzata, przeł. Andrzej Drawicz
1. MAPA PIOŁUNU
Niektóre z moich najdziwniejszych przygód miały początek w antykwariatach. Można się tam oddawać niespójnym dywagacjom, odkrywając to, czego się człowiek nie spodziewał, a wiele rzeczy pozostaje w zawieszeniu, bez żadnej konkluzji. I tak pewnego ciepłego wrześniowego dnia 1983 roku wszedłem do małej paryskiej księgarni antykwarycznej między rue Madame a rue du Vieux Colombier, pełnej map i rycin przedstawiających starożytne budowle egipskie lub babilońskie, jakby wyjęte z typowej ilustracji ukazującej dawną siedzibę loży masońskiej. Miałem zamiar kupić na prezent starą mapę Polski. Ale takiej nie mieli i w zamian zaproponowali mi kolorową mapę Ukrainy: piękny druk norymberskiego kartografa Johanna Homanna (1663–1724) z 1705 roku. W lewym górnym rogu widniał napis, okolony śmiesznymi wąsatymi postaciami w uszatych czapkach i z szablami w dłoniach – Ukrania quae et Terra Cosaccorum… Gdy ją studiowałem niezdecydowany, podszedł do mnie inny klient. Osobliwie wysoki, blady, z blond włosami ułożonymi w wymyślną zaczeskę, ubrany w elegancki, choć nieco wytarty wełniany płaszcz. Przedstawił się, mamrocząc niezrozumiałe nazwisko, a potem powiedział, że jest księciem czegoś tam oraz „tłumaczem i badaczem zjawisk chemicznych”. Mówił nieco azjatycką francuszczyzną, ale potem swobodnie przeszedł na włoski z zawadiackim neapolitańskim akcentem. Wysunął mi ostrożnie mapę z dłoni i spojrzał na nią z lekkim uśmieszkiem. Palcem pożółkłym od nikotyny przebiegł pionową czarną linię oznaczającą rzekę i wyszeptał: – To gorzki Dniepr, wspomniany przez Herodota pod nazwą Borysthenes, co w języku Scytów oznaczało „rozległą ziemię”. Rzymianie zwali go Danaper. Tu prawie tworzy jezioro, a tuż powyżej, w plątaninie cieków, spotyka Prypeć, której nazwa, jak pewnie pan wie, oznacza „piaszczysty brzeg”. A tu, proszę spojrzeć, w pierwszym zakolu rzeki po lewej zaznaczono Czernobel. Nazwa miasta pochodzi ze złączenia słów „czornyj” i „bylia”. Dosłowne znaczenie więc to „czarna łodyga”. Pochodzenie tej nazwy nie jest dobrze znane, istnieje kilka hipotez. Jedna z nich każe szukać jej korzeni w ukraińskim słowie oznaczającym bylicę piołun, Artemisia absinthium, główny składnik absyntu, obok nasion anyżu, kopru włoskiego, hyz opu i melisy zmieszanych z dzięglem, miętą, jałowcem, rumiankiem i kolendrą. Anna, polska przyjaciółka, której zawiozłem mapę kupioną za ciężkie pieniądze, nie doceniła prez entu. Przeciwnie, strasznie się wściekła i rzuciła mi ją w twarz, krzycząc: – Ta cała Ukraina zawsze była polska. Nie widzisz, że tu jest Lublin, Lwów i Podole?! I tak mapa została u mnie. To trochę z jej powodu w chwili wybuchu elektrowni atomowej w Czarnobylu znajdowałem się całkiem blisko, w domku otoczonym jabłoniowym sadem na przedmieściach Warszawy. Z powodu Czarnobyla stałem się radioaktywny. Jego nazwa wniknęła we mnie głęboko, choć ukradkiem, zmuszając mnie do łykania rozmaitych lekarstw szkodzących pamięci i psujących
nastrój. Brałem je na wszelki wypadek i żeby uspokoić rodziców. W związku z tym przez parę lat regularnie zachodziłem do staroświeckiej, przesiąkniętej zapachami apteki Świętego Jana. Właściciel nosił zawieszone na szyi śmieszne okularki, był uprzejmy i wymawiał bardzo wyraźne gardłowe „r”. Był dumnym przedstawicielem ginącego gatunku wszystkowiedzących farmaceutów. Za jego plecami, pomiędzy polakierowanymi na błękitno regałami pełnymi starych słojów, wisiała reprodukcja obrazu Leonarda da Vinci z uśmiechniętym Janem Chrzcicielem, wskazującym palcem na niebo. Dla mnie ten gest był nie tyle napomnieniem, by nie tracić z oczu spraw wyższego rzędu, ile zadziornym gestem triumfu, jaki czynią często piłkarze po strzeleniu bramki. Nie mówiąc już o tym, że w moim przypadku z nieba, do którego ów palec zapraszał, spadła radioaktywna plaga. Opowieść, która teraz nastąpi, to oczywisty przejaw moich wąskich horyzontów, jak zwykle poukrywanych za parawanem przeróżnych historii i rozważań. Ale jest to również mój skromny wkład w historię tego miasteczka, ofiary niejednego diabła, które przecież marzyło o innych, łagodniejszych kolejach losu. W zeszłym roku pewnego mroźnego listopadowego ranka znalazłem się na placu przed odrapanym dworcem kolejowym w Kijowie. Przede mną stały rzędami autobusy, do których wsiadały kobiety, starsze i młodsze, udające się do pracy w miastach całej Europy. Naprzeciw nowoczesnej, zbyt suto pozłacanej cerkwi parkował żółty mikrobus, który za szybę miał wsuniętą tabliczkę z symbolem radioaktywności. Oparci o drzwi stali dwaj młodzieńcy, piloci wycieczki. Smukły brodacz ubrany na czarno z mistycznym spojrzeniem popa i drugi – krępy, pryszczaty, ostrzyżony na jeża, z dwoma kolczykami w każdym uchu. Czekali na klientów i kontrolowali listę na nowiutkim iPadzie. Było nas siedmioro: oprócz mnie dwóch fizyków z uniwersytetu petersburskiego, parka szczebioczących narzeczonych z Moskwy, białoruska psycholożka przypominająca Juliette Binoche w wersji blond i Litwin uzbrojony w nielichy sprzęt fotograficzny. Po załatwieniu formalności pozwolili nam wsiąść. Pierwsza niespodzianka – przesuwane drzwi się nie domykały i w efekcie przez całą drogę prosto na mnie szedł lodowaty powiew. Ale najbardziej przeszkadzał mi zgniły fetor, jakby mieszanka zapachowa kapusty, wódki i ludzkich gaz ów trawiennych. Za rogatkami miasta wjechaliśmy na szeroki, monotonny i całkowicie pusty trakt przecinający ciemną, gęstą puszczę. Od czasu do czasu na poboczu migały policyjne radiowozy, na wpół ukryte za zesztywniałymi z zimna funkcjonariuszami. Po półgodzinie sennego milczenia krępy pilot siedzący obok smętnego kierowcy wziął mikrofon i patrząc ciągle prosto przed siebie, wyrecytował „krótkie wprowadzenie do wycieczki”. Powiedział, że nie ma się czego obawiać, bo „wszystko jest zabezpieczone”. Po raz pierwszy usłyszałem słowo „strefa”. – Do strefy nie wolno wnosić ani wynosić z niej żywności. Nie wolno niczego zbierać. Jeśli coś upadnie na ziemię, musi poz ostać w strefie. Po czym nacisnął guzik w małym telewizorze podczepionym do sufitu i włączył dokument National Geographic zatytułowany The Battle of Chernobyl, który jeszcze bardziej nas zmroził, budząc nagłą chęć natychmiastowego powrotu. Ale było za późno. Na drodze wyrósł właśnie rozpadający się posterunek wojskowy. Kazali nam wysiąść i podać dokumenty. Następnie gestami, tak jakby się bali otworzyć usta, polecili nam przejść wąski pas ziemi
niczyjej, po którym wałęsało się parę bezpańskich psów, potem znów skierowali nas do mikrobusu i ruszyliśmy pomału szeroką prostą drogą. Tu i tam stały chałupy – widać było, że dawno opuszczone. Po chwili znów nagłe hamowanie: wszyscy wysiadają, by pobiec ścieżką i sfotografować staruszka z taczką, który odchodzi szybko jak spłoszone zwierzę. Widoki za oknem stawały się coraz bardziej rozmyte. Nie było śniegu, więc dominowały ciemna zieleń i młode, niskie brzózki. Kiedy dotarliśmy do przedmieść Czarnobyla, wyrosło przed nami kilka budynków w sowieckim stylu otoczonych poskręcanymi drzewami. Powiedziano nam, że w całej strefie mieszka tylko siedemset osób, na ogół ludzi starszych, którzy woleli powrócić do swoich domów, nie zważając na zagrożenie, i pracowników, którym wolno przebywać w strefie wyłącznie przez czternaście dni, po czym muszą tyle samo czasu spędzić poza nią i przejść kontrolę medyczną. Dowiedzieliśmy się jeszcze, że miasto Czarnobyl, chociaż leży zaledwie dwadzieścia dziewięć kilometrów od elektrowni, ucierpiało względnie niewiele, jeśli chodzi o napromieniowanie. Z powodu wiejącego wówczas wiatru radioaktywny pył rozniósł się głównie na północ, osiadając na terenie Białorusi. W październiku 1988 roku rozważano wprawdzie możliwość wyburzenia części miasta z powodu skażenia, ale zarzucono ten pomysł, ponieważ wraz z gruz em wzniosłaby się w powietrze ogromna chmura radioaktywnych drobin. W centrum obsługi przyjezdnych o dumnej nazwie Chernobyl Interform Agency unosił się ciepły zapach barszczu. Przyjął nas człowiek w kombinezonie moro, nasz przewodnik. Powtórzył podane nam już zalecenia i kazał podpisać formularz, w którym przyjmowaliśmy odpowiedzialność za wszystko, co mogło się nam przytrafić. Przyjrzałem się uważnie temu mężczyźnie – jego kanciasta, surowa i smutna twarz przypominała mi rysy jakiegoś aktora kinowego. Ale z jakiego, u licha, filmu? Wraz z przewodnikiem poszliśmy nieopodal na stary dworzec autobusowy… napić się kawy i coś przekąsić. Mały kolorowy sklepik spożywczy prowadzony przez rumianą blondynkę o złotych zębach był pełen smakołyków: jajka, warzywa, wódka, piwo, wędliny, sery. Wszystko leż ało na ladzie. Zaciekawiły mnie małe ogórki szmaragdowej barwy. – Nie są dobre – zareagowała ostro sklepowa. – Trzyma je pani dla ozdoby? – zapytałem. Błysnęła złotem w uśmiechu i poraziła mnie jak Meduza. Była też chłodziarka z mrożonkami, w której myszkowali moi współtowarzysze. Potem przez resztę poranka co rusz wyciągali z chlebaków paluszki krabowe, które ssali jak liz aki. Poszliśmy w stronę starszej części miasta. Nieliczne opuszczone parterowe domki, niektóre jeszcze drewniane. Nie widać było jasno określonej tkanki miejskiej, na skrzyżowaniach tu i tam stały narożne budynki sprzed stu lat. Wszystko to przypominało smętny, gęsty las poprzetykany gdzieniegdzie martwymi, ciemnymi domami. Nieco dalej rozpadające się płoty grodziły resztki niegdyś zadbanych ogrodów i kwietników, które z upływem wieków zrosły się, tworząc zielone miasto. Epoka stalinowska i wojna Hitlera potworzyły bezludne wyrwy, zrównały z ziemią nieliczne budowle spajające jakoś ten świat: przede wszystkim synagogi, sklepy i siedziby kupców. Jedynym prawdziwym budynkiem publicznym, który się ostał, odnowiony i pomalowany niczym marcepanowe ciastko, była stara cerkiew z dzwonnicą w fasadzie. Można było jednak dostrzec, że Czarnobyl, w odróżnieniu od innych skupisk miejskich
w promieniu trzydziestu kilometrów, miał za sobą długie dzieje i roztaczał urok właściwy niektórym opuszczonym miastom, jakie moż emy napotkać w Syrii na północ od Aleppo. Przed remizą stoi szary, nowoczesny pomnik ku czci strażaków, którzy jako pierwsi dotarli do elektrowni i przypłacili to życiem. Z powodu poskręcanych węży gaśniczych przypomina grupę Laokoona. Tablica głosi: „Tym, którzy ocalili świat”. Wróciliśmy do busa i zaczęliśmy toczyć się po zupełnie bezludnej równinie. Przejechawszy most na Prypeci, na którym w równych odstępach sterczały wysokie neonowe latarnie, znaleźliśmy się nagle na wprost elektrowni. Jak wszystkie rzeczy, które sobie wyobrażamy na podstawie zdjęć, wydawała się mniejsza i całkiem niegroźna. Z powodu komina przywodziła na myśl kuter zacumowany na biegnącym dookoła budynków kanale chłodzącym, pełnym czarnej jak smoła, nieruchomej wody. Swojego czasu zamieszkiwały go ponoć śmieszne żaby o różowawym połysku. Fizyk z Petersburga zapytał, czy dziś żyją w nim ryby, na co otrzymał suchą odpowiedź: – Z pewnością, są tam ryby aktywne i radioaktywne. Mój znajomy z Kijowa, który pomógł mi załatwić formalności związane z pozwoleniem na wjazd do Czarnobyla, ale sam nie chciał jechać („Już tam raz byłem, jestem młody i jeszcze chcę mieć dzieci”), opowiadał mi później, że podczas wyprawy, którą odbył parę lat wcześniej wraz z grupą mieszkańców Vicenzy goszczących regularnie dzieci z napromieniowanych wsi, zrobił eksperyment z dużym bochenkiem. Kiedy wszedł na mostek i pokruszył do kanału kawałki chleba, rzuciły się na nie czarne ryby. Na koniec poleciało pół bochenka w całości i z wody wychynęła ogromna bestia, która rozdziawiła paszczę i połknęła go jednym kłapnięciem. Im dłużej trwała „wycieczka”, tym lepiej się orientowaliśmy, że pytania nie są mile widziane. To, które chętnie byśmy zadali (ale przezornie trzymaliśmy je dla siebie), brzmiało: dlaczego komin wciąż dymi, a za ogrodzeniem widać krzątaninę, ludzi wysiadających z mikrobusów oznaczonych unijną flagą, a w jednym przypadku – ale to może moje patriotyczne przywidzenie – znaczkiem firmy Ansaldo? Było jasne, że coś w tej elektrowni jednak działa. Tylko betonowy sarkofag na lewo od komina, przykrywający wciąż aktywny rdzeń reaktora numer cztery, wydawał się spokojny i niewzruszony jak babiloński katafalk. Tkwił tam jak swego rodzaju gigantyczny plaster, kontrastujący z pomalowanym na jaskrawoczerwono sąsiednim reaktorem numer pięć. Zrobiliśmy sobie zdjęcia przed wielką tablicą pamiątkową na jednej ze ścian elektrowni. Także i tam wspominano tych, którzy ocalili świat. Dostaliśmy jednak polecenie, by nie obejmować kadrem sąsiednich budynków. Po powrocie do busa byliśmy przekonani, że to już koniec wizyty, że już pochłonęliśmy naszą nadmiarową dawkę promieniowania i możemy wrócić do normalnego świata na porządny obiad. Ale rozklekotany pojazd skierował się prosto na zachód i niebawem mijaliśmy już jeden z tych napisów ustawionych z kolosalnych betonowych liter, które można spotkać przy wjeździe do wielu sowieckich miast: Prypeć. Miasto na brzegu rzeki o tej samej nazwie zbudowano w 1970 roku, dwanaście kilometrów od elektrowni, jako miejsce pobytu inżynierów i załogi wraz z rodzinami. Żyło tam czterdzieści pięć tysięcy ludzi (w tym szesnaście tysięcy dzieci) ze wszystkich stron ZSRR. W porównaniu z większością obywateli sowieckich mieszkańcy Prypeci byli uprzywilejowani. Zarabiali
trzykrotność średniej krajowej, mieli samochody i mieszkania, na dodatek w solidniej postawionych i wygodniejszych blokach. Dzieci chodziły do ładnych szkół, działały obiekty sportowe i wielki park rozrywki. W sklepach nie brakowało towaru. Ale to wszystko okazało się pułapką. Mało kto zdawał sobie sprawę z ryzyka. Po wybuchu reaktora Prypeć dotknęło największe skażenie. 28 kwietnia w wielkiej tajemnicy w ciągu dwóch godzin ewakuowano wszystkich mieszkańców. Musieli zostawić prawie cały dobytek. Większość przeniesiono do miast na Syberii, aby nie rozpowiadali o tragedii. Dziś, choć minęły lata, choć część ludzi powróciła – mniej lub bardziej nielegalnie – by odzyskać swoje mienie, choć domy zwyczajnie pookradano, ciągle wszystko jest, jak było: puste miasto wygląda jak opuszczone niedawno, co wzmaga jego widmową atmosferę. We współczesnych miastach projektowanych od zera na desce kreślarskiej największe wrażenie robi brak zawartości. Bloki stoją porozrzucane jak osobne wyspy. Prypeć w swoim obecnym stanie opuszczenia uwypukla koszmar działań urbanistycznych, które nie uwzględniają prawdziwych ludzkich potrzeb. Zaraz za posterunkiem kontrolnym, który pozwala się domyślać, że całe miasto jest otoczone zasiekami, napotykam wielki drewniany krucyfiks stojący u wylotu zadrzewionej alei, wzdłuż której ciągną się betonowe bloki. Przejechaliśmy aż do głównego placu, z hotelem, fantazyjnymi fontannami i wielkim, przeszklonym, wspartym na kolumnach budynkiem, nad którym góruje dawniej neonowy, dziś dość szyderczy napis „Dom Kultury Energetyk”. Przeprowadzono nas przez wiele budynków, niektóre miały jeszcze komplet szyb w pozamykanych oknach. Wspinaliśmy się po zawalonych gruzem i stertami rzeczy schodach, kręciliśmy się wścibsko po radioaktywnych mieszkaniach. Zwiedziliśmy i obfotografowaliśmy wszystko, co się da: basen z olimpijską trampoliną wychyloną melancholijnie nad pustą błękitną misą; sale gimnastyczne z nietkniętym parkietem w jodełkę; elegancką restaurację z nadrzecznym tarasem i ścianą wyłożoną szklaną mozaiką jak z kalejdoskopu; posępny komisariat z poz amykanymi celami i wypatroszonymi szafkami. Podczas jednego z postojów kierowca opowiadał nam, że w 1986 roku pracował tu jako taksówkarz i 27 kwietnia wieczorem wyjechał na dyżur. Wiedział już wówczas o „wypadku”, bo słuchał Głosu Ameryki. Dojeżdżając do postoju, zobaczył, jak milicja zgarnia taksówkarzy, by skierować ich do przewożenia ludzi. Uciekł do domu, wysłał rodzinę do matki na Krym. Potem ukrywał się parę tygodni. – Wszyscy moi koledzy, którzy kursowali między Prypecią a punktem ewakuacyjnym, poumierali. Dojechaliśmy wreszcie do szpitala. Przed wejściem stał fotel ginekologiczny, który wyglądał jak chory z porozkręcanymi protezami. W labiryncie korytarzy walały się potłuczone próbówki i naczynia, połamane łóżka ze śladami białej emalii, skoroszyty i papierzyska rozwleczone przez wiatr, sterty opatrunków i pościeli. Pod oknami stały wielkie donice z kikutami roślin. Łatwiej mi odtąd wyobrazić sobie Sanatorium pod Klepsydrą Brunona Schulz a i Szpital Przemienienia Stanisława Lema. Na koniec zawieziono nas do rozległego parku rozrywki, który owej wiosny szykowano właśnie na pierwszomajowy festyn. To najbardziej skażona część Prypeci, leży bowiem najbliżej elektrowni, więc tuż po katastrofie właśnie tu wiatr przyniósł pierwsze podmuchy radioaktywnego pyłu. Położ one między elektrownią a miastem drzewa uschły w ciągu paru dni.
Pośrodku parku, pomiędzy szkieletami karuzeli, góruje wielki diabelski młyn. Przez wiele lat miałem na biurku drewnianą pozytywkę w tym kształcie. Nakręcałem ją niekiedy, a jej melancholijna muzyczka mnie hipnotyzowała. Diabelskie młyny przypominają wiatraki wybijające głucho, jak na wielkim zegarze, rytm ludzkich tragedii. To karuzele śmierci, dość posępne, jak ta na wiedeńskim Praterze, pojawiająca się w tle Trzeciego człowieka Carola Ree da z Orsonem Wellesem.
WYDAWNICTWO CZARNE S P. Z O.O.
www.czarne.com.pl Sek retariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: mateusz@czarne.com.pl, tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl, honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sęk owa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: redakcja@czarne.com.pl Sek retarz redakcji: malg orzata@czarne.com.pl Dział promocji: ul. Anders a 21/56, 00-159 Wars zawa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: agnieszk a@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl, dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl Dział mark eting u: katarzyna@czarne.com.pl Dział sprzedaży: irek.gradk ows ki@czarne.com.pl tel. 504 564 092, 605 955 550 agnieszk a.wilczak@czarne.com.pl Audioboo ki i eboo ki: Izabela Reg óls ka, iza@czarne.com.pl Wołowiec 2013 Wydanie I
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.