Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Jelena Czyżowa
Czas kobiet Przełożyła Agnieszka Sow ińska
Wszelk ie powielanie lub wyk orzystanie niniejszeg o plik u elektroniczneg o inne niż jednorazowe pobranie w zak resie własneg o użytk u stanowi naruszenie praw autorskich i podleg a odp owied zialności cywilnej oraz karnej. Tytuł oryg inału rosyjskieg o Время женщин Projekt okładk i AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA Fotog rafia Autork i pochod zi z Jej archiwum Cop yrig ht © by ELENA CHIZHOWA, 2009 Agreement by www.nibbe-wied ling.com Cop yrig ht © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013 Cop yrig ht © for the Polish translation by AGNIESZKA SOWIŃSKA, 2013 Red akcja MAŁGORZATA PASICKA Korekta AGATA CZERWIŃSKA / D2D.PL, SANDRA TRELA / D2D.PL Projekt typ og raficzny i red akcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL Skład wersji elektronicznej EWA KRAJ EWSKA / VIRTUALO SP. Z O.O. Published with the supp ort of the Institute for Literary Translation, Russia. Opublik owane ze wsparciem Instytutu Tłumaczeń Literack ich, Rosja. ISBN 978-83-7536-660-0
Spis treści
Dedykacja I Matka II Córka III Matka IV Glikierija V Jewdokija VI Ojczym VII Ariadna VIII Sołomon IX Wnuczka Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Moim bab​ciom
Moje pierwsze wspomnienie: śnieg… Brama, biały, mizerny koń… Ja i babcie wleczemy się za wozem. Koń jest duży, tylko z jakiegoś powodu brudny. Hołoble są za długie, wloką się po śniegu. Na wozie jest coś ciemnego. Babcie mówią: trumna. Znam to słowo, ale mimo wszystko się dziwię – przecież trumna powinna być szklana. Wtedy wszyscy by zobaczyli, że mama śpi, ale zaraz się obudzi. Ja to wiem, ale nie mogę pow iedzieć… W dzieciństwie nie umiałam mówić. Mama prowadzała mnie do lekarzy, pokazywała różnym specjalistom, ale na próżno: nie znaleziono przyczyny. Milczałam do siódmego roku życia, a potem zaczęłam mówić, choć sama nie pamiętam, jak to się stało. Babcie też nie zapamiętały, nawet moich pierwszych słów. Pytałam je oczywiście, a one odpowiadały, że zawsze wszystko rozumiałam i że zawsze rysowałam obrazki – i dla nich to było tak, jakbym z nimi rozmawiała. Przyzwyczaiły się do odpowiadania za mnie. Same zapytają, same sobie odpowiedzą… Wcześniej moje rysunki leżały w pudełku. Żal, że się nie zachowały. Wszystko bym mogła sobie przypomnieć. A tak nie pamiętam. Naw et twarzy mamy. Babcia Glikierija mówiła, że miałyśmy fotografię, niewielką, do paszportu, a potem ją zgubiłyśmy, gdy zamawiałyśmy portret na cmentarz. On także przepadł. Może ojczym w końcu tego nie załatwił, a Zinaida wyrzuciła. Jak moje rysunki. Długo nie lubiłam zimy. Czułam niepokój, gdy padał śnieg. Myślałam o mamie… Wydawało mi się, że musi jej być bardzo zimno – w letniej sukience… Później to minęło, ale niepokój pozostał, jakby w dzieciństwie, które zniknęło z mojej pamięci, było coś strasznego, o czym mam już nie wiedzieć…
I
Matka Siekam cebulę i przytakuję, babki wiedzą lepiej – jak pora, to pora. Zresztą co im powiesz? Surow e są. Gdzie tam ja przeciwko nim…? Namieszkałam się wcześniej w hotelu robotniczym, w ciasnocie. Niby bez krzywdy – pokój tylko na osiem łóżek. A teraz – po domowemu. Dziękuję, rado zakładowa. Zoja Iwanowna pow iedziała: – Dziecko niczemu nie winne. Urodziłaś, już trudno, z powrotem nie wepchniesz. No bo jak u nas jest? To matka jest głową: i napoi, i nakarmi. No i co, że bez męża? Teraz i takim się pomaga. Sytynowi, majstrowi z szóstego, rodzina się powiększyła: dwoje teraz mają. Znaczy się, oddzielne dwupokojow e im się należy. Wprow adź się na jego miejsce. Dziewięć i pół metra – sama jestem sobie panią. Gdyby tak matka, świeć Panie nad jej duszą, mogła choć jednym okiem… A oni: – Nie ty pierwsza, nie ty ostatnia. Tylko pamiętaj: dziecko jest nasze, fabryczne. Wspólne, znaczy się. Dla władzy nie ma pasierbów. Nie bój się: i żłobek, i przedszkole, a podrośnie, to kolonie. Nie ma strachu, nie sama przecież jesteś, a w kolektywie. Niedobrze, że taisz. Przecież wiatr nie nadmuchał. Takich psów trzeba od razu pod sąd! Przemilczałam. Więcej nie pytali. Dobrze, że to miasto, myślałam. Tysiące po ulicach ich chodzi. Nie to, co na wsi. Tam by poznali – chłopów na palcach można by zliczyć… Jeśliby z fabryki był, może bym się i otworzyła… Zoja Iwanowna życzliwa. A tak – co pow iesz? Tylko imię znam. Ani adresu, ani nazwiska… Jewdokija uniosła brew. – Olej się kończy. Jak niby? W tym tygodniu brałam. Ale patrzę – skończył się. Na samym dnie ostatki. Piją go czy jak? – A cebula? – Oglądam się. – Przesmażyć przecież trzeba. – To – poucza – na margarynie przesmaż. Piękny on był, postawny. Ale zrozumieć go nie szło. Mów ił dziw acznie, po miastow emu. – A pani – spytał – długo już czeka? Kiwnęłam głową i milczę: nieswojo tak z nieznajomym. Grzeczny niby, ale mimo wszystko. Chwilę postał i zapytał: – Pani do Dziadka Mroza się wybiera? – Jak to? – zdziw iłam się. – Ma pani – kiwnął głow ą – pakowny worek. To na prezenty? Śmiesznie mi się zrobiło.
– Jakie prezenty! – Uśmiechnęłam się. – Na rynek jadę, po ziemniaki. Uniósł brwi. – Na rynek? – pow tórzył. – Z workiem? – No tak – wyjaśniłam – dziś niedziela. Dla całego pokoju trzeba wziąć. – Dla pokoju? – Pokręcił głową. – A co z przedpokojem? Zostanie głodny? Czy pani pokój jest dobry, podzieli się ze wszystkimi? Otarłam ukradkiem cebulow e łzy. Uśmiechnęłam się do siebie. Mieszam, mieszam… Mimo wszystko kiepsko na margarynie. Pryska na wszystkie strony. Całą rękę poparzyłam. Jewdokija znów poucza: – Posmaruj szarym mydłem. Chwilę postał w miejscu, potem podszedł do latarni. Nogi miał długie, jak u żurawia. Chodzi, przytupuje. Zerknął na zegarek. – Ile mamy tak czekać? Cierpliw ość mu się, widać, skończyła. Pewnie przemarzł. Buty ma lekkie, wiatrem podszyte. – Pewnie już zaraz – pocieszam. – Ja już długo stoję… – Niee. Kiepsko to wygląda. – Rozgląda się. – Czekamy, czekamy, a nikogo nie ma. – Śpią jeszcze przecież. – Śpią? – dopytuje. – I słusznie. Sam, dureń, pow inienem… A pewnie, myślę. Twarz ma jakąś taką pogiętą. Pewnie hulał całą noc. Choć alkoholem od niego nie czuć. Nasze chłopy jak się z wieczora popiją, to do obiadu cuchną. – A pan – zebrałam się w sobie – tak wcześnie… Też ma pan coś do załatwienia? – A jakże… – Zmrużył oczy. – Obudziłem się i na rynek. Po kartofle. – Oj! – ucieszyłam się. Spojrzał na mnie i pow iedział: – Zdumiew a mnie pani. W Ameryce się pani uczyła? Przestraszyłam się. – Dlaczego w Ameryce? Na wsi. Małyje Połowcy. Zmarszczył brwi. – W naszej – dopytuje – radzieckiej szkole? A najważniejszej rzeczy pani nie pamięta: kolektyw jest tam, gdzie ja. – Jaki kolektyw? – Całkiem zbił mnie z tropu. – A ja z panią? – Zaśmiał się. – Obywatele zebrani na przystanku… W tych wyjątkowych okolicznościach proponuję wziąć taksówkę… Zaprosił do siebie w gości. Mieszkanie duże, przestronne. – Gdzie są pozostali? – zapytałam. – Na daczy – odpow iedział. – W sensie przodkow ie. Jak to na daczy?, myślę. Zima przecież… Rozglądam się. – A sąsiedzi gdzie? – Niestety. – Rozłożył ręce. – Tego dobra u nas nie uświadczysz. Mieszkamy jak za komunizmu.
Weszłam. Prawda. Bogato żyją. Biurko, książki na półkach. Nad kanapą jakiś brodaty mężczyzna. Ubrany w sweter robiony na drutach. W ramie wisi. – A to kto? Machnął ręką. – O, tu jest jeden. Może, zgaduję, też przodek? Pod brodą przecież nie poznasz… Zaparzył kawę. Białe, cieniutkie filiżanki – strach pić. Nie daj Bóg uszko się oberwie. – Posłódź sobie – radzi. Wzięłam łyk, aż mnie wykrzyw iło. Dwie łyżeczki posłodziłam, a mimo to gorzka. – Czarna kawa – mówi – ma swoich amatorów. Spróbować trzeba. Nie martw się, przyw ykniesz. Upił odrobinę, odstawił. Sam najwyraźniej nie bardzo przywykł… Wina nie piliśmy, a ja jak pijana. Słucham jego głosu. Nie wiem, jak to się stało… Chyba byłam zamroczona… Szarpnęłam szufladę, wymacałam tarkę. Marchewkę trzeba zetrzeć… Cebula skwierczy, skwierczy… Wyłączyłam fajerkę. Ręka ćmi. Odkręciłam wodę – wsunęłam pod kran… W tygodniu zaprosił do kina. Ucieszyłam się. Zazdrościłam naszym dziewczynom: wszystko w parach. – Do mnie nie pójdziemy – mówi. – Przodkow ie z daczy przygalopow ali. Nasłuchali się radia. A sam jakiś pochmurny. Przychodzimy, a tam komedia. Noc karnaw ałow a. – Jak dobrze – mów ię. – Wszystkim od nas się podobała. Wzruszył ramionami. Wychodzimy z kina. Ja się cieszę, a on zasępiony. – Nie podobało ci się? – zdziwiłam się. – Bo mi to bardzo… Nam by tak… Dobre ich życie, jak w bajce. – Bajki się skończyły. – Uśmiechnął się. – Słyszałaś o Węgrzech…? – O jakich Węgrzech? To co w telewizji? Tak, wiem. No wyjaśnili nam przecież: to wrogi element… Knuli coś tam przeciwko nam. I po co? Źle im się tam żyje? Usta mu drgnęły, jakby go ktoś uderzył. Oczy mętne – ani martwe, ani żywe. Jakby rybie. Machnął ręką, poszedł… Biec za nim? Stałam bez ruchu. I tak stałam, dopóki nie zniknął… – Oj, zapomniałam! Mam dla was postny cukier. Lubią go. Kolorowy, własnej roboty. Rozpuścisz z konfiturami, chwilę postoi, złapie smak – coś w rodzaju karmelu. Podw ażyłam nożem. Niech dziobią. Zawsze taki w kawałkach. Nie daj Bóg podać rozdrobniony. Szczypczyki maleńkie, błyszczące. Stare. Teraz takich nie ma. Łupią dźwięcznie, drobniutko. Babki kawałeczek wezmą i – do ust. Wezmą garstkę i ssą. Wcześniej myślałam, że żałują. Na cukier to już chyba zarobię? Nie, odpowiedziały, tak smaczniej. Ech, dziewuchę też tak nauczyły. Przysuniesz cukiernicę – odsuw a… Wyjeżdżałam z hotelu robotniczego, dziewczyny straszyły: „Ale sobie pomieszkasz, z sąsiadami!”. W hotelu sami swoi. A tam – obca, ze wsi, z dzieckiem. Idź, mówią, z żoną Sytina
się naradź: może coś sensownego ci poradzi. Znalazłam ją. – Babek się nie bój – mówi. – Najważniejsze: postaw się, niech nie myślą, że są gospodyniami. W kuchni zajmiesz moje miejsce: dobre sobie wywalczyłam, przy oknie. Szkoda, że chłopa nie masz. Mojego to się bały… Wprowadziłam się. Babki ciche, ale i tak strach. Sytina to kawał baby. Wrzaśnie, to i zmarłego z grobu podniesie. A ja? Na początku starałam się po cichutku. Rankiem obwiniesz w prześcieradło, wózek pod schodami – kłódką przypięty. Kłódka ciężka, na łańcuchu. Wózek fabryka mi podarowała, kłódkę sama kupiłam – w żelaznym. W dół – biegiem, kłódkę otworzysz, wsuniesz na dno pod materacyk, i na górę – po dziecko. Załadujesz i – zamieć nie zamieć – do żłobka. Podrzucisz niańkom – i do roboty. Żłobek nasz, fabryczny. Ale i tak dusza boli. Bywało, majster poprosi, trzeba zostać na drugiej zmianie. Przychodzisz po nocy – niańka dyżurna obudzi, zawinie, przyniesie. Wszystko byłoby dobrze, ale słabow ać zaczęła. Zoja Iwanowna pocieszała: – Wszystkie dzieci chorują, to i twoja musi swoje odchorow ać. Fabryka niańkom dopłaca. A i matki na święta zawsze coś zaniosą – któraś słodycze, któraś pończochy. I ja nosiłam, ale jak się doprosisz? Dzieciaków masa, a niańka jedna. To mokra się naryczy, to kolka ją złapie. Naszarpałam się – ze zwolnienia na zwolnienie. A płacili, to jasne, uśredniając – przecież nie sprawdzą wydajności. Na początku jeszcze nic takiego. Temperatura podwyższona, podasz lekarstwa. Dzień, dwa i spada. Potem zaczęły się konwulsje. Sinieje, zwija się. Oczy mętne, białe. Serce zamiera. Postanow iłam oddać na wieś. Matka jeszcze żyła. Ale babki się postaw iły. Same nikogo nie mają. Dzieci i mężowie poginęli, poumierali. A wnuków nie mają. Idź, mów ią, pracuj. Jakoś odchow amy we trzy. I tak się potoczyło: rano do roboty, z roboty – po sklepach, tu odstać swoje, tam odstać, a w domu jakbym służącą była. Oprać wszystkich, posprzątać, ugotować. Emerytury mają tyle, co kot napłakał. Przyszło dokładać. Za to dziecko jak księżniczka. Trzy niańki na nią jedną – dopilnowana, uczesana. Na spacery wyprowadzają, książki czytają. Uczą, kto to słyszał, francuskiego. Dziewczyna mądra, jednym słowem: miastowa. Rysuje. Liter się nauczyła, jak miała cztery lata. Wszystko rozumie. Tylko nie mówi. Pięć lat, na szósty jej idzie, a wciąż milczy. Sama jestem sobie winna. Jakbym nie milczała do ostatniej chwili, aż brzuch nie wyskoczył… Ale jak tu się przyznać? Wstyd… Wcześniej, do uchwały1 – ani-ani. Nie ustrzegłaś się – to ródź. Ale kto by upilnował nasze dziewczyny – i tak to robiły. Jedna, mówili, ciągle to robiła. Chłopy się śmiali: ot, pasożytka – całą brygadę wybiła. A ona jak gdyby nigdy nic – poleży trochę i znów. A dwie, gadali, umarły. Od zakażenia krwi chyba. Aż wyszła uchwała – teraz, proszę bardzo, możesz i co roku. Straszne – na żywo skrobią. Ale nie ma wyjścia, postanow iłam. Przyszłam do szpitala, a doktor: „Późno. Dziecko duże. Teraz już ródź”. Kupiłam w aptece tabletki. Wypiję, myślę, może zgonię. Tydzień je łykałam. Gdzie tam… Trzy lata jak skończyła, zaprowadziłam ją do przychodni. Lekarka obejrzała gardło, porozkładała obrazki na stole. Tak, mówi, wszystko jest w porządku. Słyszy, rozumie. Tylko
zastój w rozw oju. Trzeba czekać – może sama zacznie mów ić. Profesor jest w Moskwie, powiedziała. Ale jechać – to znowu pieniądze. A skąd je brać? I tak – od wypłaty do zaliczki… Na początku ciągle płakałam: że dziwadło z niej wyrośnie… Ani do szkoły, ani na kolonie. A co najw ażniejsze – bez rodziny. Kto taką za mąż weźmie, niemow ę? Babki, do końca życia wdzięczna im będę, pocieszały mnie. Na wszystko jest Boża wola. Przyjdzie czas, zacznie mówić. Ale bywa, idziesz ulicą, wokół pełno cudzych, rozgadanych dzieciaków. Serce krwaw i. Odw racasz głow ę, przełykasz łzy. Babki radzą: w pracy nic nie gadaj. Zapytają, to mów: wszystko dobrze. Ludzie mają długie języki. I głupie. Cała bieda w tych językach. W oczy ci powspółczują, a między sobą? Kto ich tam wie? Osław ią. Obmów ią. – Będą panie jadły kapuśniak? Będą. Zupa jest zdrowa. Niezły kawałek udało mi się dostać wczoraj w samie na placu. Mostek. To lubią, z tłuszczykiem. A ten jeszcze i z kością. Dobrą, ze szpikiem. Szpik, mówią, dziecku wybij. Nam już nie trzeba… – Tam w miskach, w kącie… bieliznę namoczyłam. Wieczorem już popiorę, jak wrócę ze zmiany. O babkach przecież nie wiedzą. Powiedziałam: matka przyjechała ze wsi, ona dogląda. Zoja Iwanowna też dopytywała. Nie, mówię, w domu nie choruje. A ona: póki w wieku żłobkowym, wszystko w porządku, podrośnie – do przedszkola trzeba będzie dać, do kolektywu. Potem do szkoły pójdzie, trudno jej będzie. Z nieprzyzwyczajenia. Podumałam, podumałam – może i prawda to, że z dziećmi łatwiej. Ożywi się, rozgada. Babki nie dały. Niech, mówią, w domu siedzi. Zdąży się namęczyć. Teraz znów now ość wymyśliły: do teatru pójdzie. Na choinkę czy jak?, dopytuję. No, ale wzięłam. Bilety w fabryce rozdawali, wszystkim dzieciatym. Wyjęłam, pokazałam im. Z boku talon na podarek: Dziadek Mróz cukierki będzie rozdawał, słodkości różniste, wafle. Dziadek Dziadkiem, a fabryka, rzecz jasna, dopłaca. W fabryce mówiono, że on dobry. I czekoladka dołożona. My nie kupujemy. Mała pojęcia nie ma, co to czekolada. Czasem tylko batonik sojow y, czasem jakieś karmelki… Spojrzały: nie. Po prezent sama możesz pójść. A ona nie pójdzie. Zabierzemy ją do innego teatru – do Marinskiego. Bilet nie jest potrzebny. Tak nas wpuszczą. Znajomą tam mają. Do cerkwi razem chodzą. Zaprowadzą, usadzą i dopilnują. Tamta też samotna: ani dzieci nie ma, ani wnuków. Ubranie specjalne postanowiły kupić: chińskie, z aksamitu. Bluzeczka na guziczki, rajtuzy i czapka. Wszystkie dzieci, pow iadają, to teraz noszą. Drogie, wyjdzie ze sześć rubli. I kokardy we włosy. Jedwabne, pod kolor. A może nylonowe wystarczą?, pytam. Nie, mówią. Nie wolno. Od nylonowych końcówki się rozdwajają. W domu z miękkimi tasiemkami chodzi. Babki ze starych ubrań je rwą. *** Zebrały się w kuchni na poranną herbatę. Tu, dopóki dziecko się nie obudziło, decydowały o wszystkim, co ważne. Robiły plany. Dzień otwierał się przed świtem, jak długi wiek.
O dziewiątej – wstać, umyć się, ubrać. O dziesiątej bajka w radio. O drugiej obiad. Po obiedzie leżakow anie: śpi czy nie śpi, poleżeć trzeba. W ciągu dnia, zależnie od pogody, zajmowały się różnymi sprawami. Najważniejszy był jednak spacer. Zależny od pór roku, jak na wsi. Na skwerek przy Lwim Mostku chodziły wiosną. W sadach wiosną jest pełno błota – zamykają, by przeschło. Jesienią do soboru Nikolskiego – przy ogrodzeniu pod dębami pełno żołędzi. W październiku spadały liście z klonów. Chodzisz, szeleścisz… W listopadzie – pierwszy śnieg. Zimą – albo też do Nikolskiego, albo na skwer Pobiedy. Górka tam wysoka… Dzieci zjeżdżają po kolei – ktoś tak po prostu, inny na sankach. Sanki są. Stare, dobre. Ale nie bardzo chciały ją puszczać. Spacerować też ją nauczyły na stronie, dalej od ludzi. Z obcymi dziećmi bieda: „Oj, a pani dziewczynka to co – głuchoniema?”. Latem swobodniej – jedni na wsi, inni na obozach. Tu, za stołem, ledwo wziąwszy dziecko na ręce, postanowiły: w pierwszej kolejności trzeba ją ochrzcić. W tajemnicy przed matką. Chwała Bogu, że w Nikolskim dzwonnik znajomy. Głuchy, ale wszystko rozumie. Zgodził się pomów ić z batiuszką, zaprosić go do domu. W metryce zapisane miała: Siuzanna. Imię barbarzyńskie, przebacz Panie. Kiedyś tak nazywano dziewki nieprzyzwoite, żeby zastępów świętych nie obrażać. A teraz, matka rodzona sama wybrała to imię sobacze… Myślały, myślały, wertowały Żywoty świętych. Dobrych imion nie brakuje, ale pierwszego z brzegu przecież nie wybierzesz. Ojciec Innocenty powiedział: szukajcie zgodnie z metryką. Choć podobne znaczenie, pierwsza litera ta sama niech chociaż będzie. Glikierija też wymyśliła: może Serafima, pow iada. Nie. Postanow iły, że na cześć Sofii. Wieczorami, przy matce, uciekały od imienia, mówiąc: jej, dla niej, ona. W ciągu dnia zwracały się do niej czule: Sofiuszka. Między sobą zaw sze: Sofija. Batiuszka się dopytuje: może wśród was Wiera jest? Albo Lubow? Albo Nadieżda? Dobrze byłoby ją matką chrzestną zrobić, żeby Anioła razem świętować. Głowami pokręciły: nie ma. Ani Lubwi. Ani Nadieżdy. Ani Wiery. Prawie się pokłóciły, wybierając, która z nich będzie matką chrzestną. To oczywiste, że chrzestna musi być jedna. I przed Bogiem odpowiada. I rodziną się staje. A pozostałe to co – obce? Ojciec Innocenty je pogodził. Bóg was wszystkie po kolei zapyta o dziewczynkę. Która pierwsza przed Nim stanie, ta pierwsza odpow ie. I śmiech, i grzech: zaczęły porównywać swoje choroby. Która serce ma chore, której nogi jeszcze sprawne. Ojciec Innocenty mówi: człowiek nie zna dnia ani godziny. Bywa, że Pan młodych, zdrowych do siebie wzywa, a starych i chorych nie rusza. Nie przenikniesz Jego zamiarów. Zgodziły się z nim. Wspomniały młodych i zdrow ych. Swoich. Koszulka do chrztu znalazła się w komodzie Jewdokii Timofiejewny. Doleżała tam do naszych czasów, Bóg wie od kiedy. Po Wasiliju, jej starszym synu. Jego kości już w proch się zdążyły obrócić, a koszulka żywa. Materiał cieniutki, lekuchny: anielskie odzienie. Nie przydało się dla wnuka. Syn z żoną do chrztu nie dali: matka, mamy swoją wiarę, mów ili. Syn naczelnikiem został. „Ja – puszył się – od samej wojny w dwudziestym roku z bolszew ikami”.
W tajemnicy to się bała. Że im tym chrztem w życiu zaszkodzi. Nowe życie, śmieją się, budujemy, mamuśka. To zabierz do carskiej przeszłości. W sensie na drogę pow rotną. Nie ma drogi pow rotnej. Wasza religia to opium mas. Czego to nie wymyślą?! Opium to w aptece się dostaje, jak coś boli. Synowa to samo: mamuśka, rozejrzyj się wokół. Ale dla mnie za późno na rozglądanie się. Wy się rozglądajcie. Sami macie tym życiem żyć. Nim zdążyli się rozejrzeć, przyszli po nich. Tak i zginęli – w tym swoim komunizmie. Dobrze, że choć wnuka nie zabrali. Ta babka go wzięła. Minęły dwa miesiące, zabrała gościniec i na Świętej Trójcy do tej pojechała. Wyczekała chwili, gdy malec na dworze się bawił, zaczęła rozmowę. Razem chodźmy. Na antychrysta wyrośnie. To grzech! Ta się wystraszyła: „No co ty! Co ty! Dowiedzą się, od razu przyjdą. Zabiorą do domu dziecka. Tam zginie”. Jej się poszczęściło podczas ewakuacji. A ich zbombardowali pod Ługą. To znaczy, że ta pierwsza przed Nim stanęła – i ona pierwsza musiała odpow iadać. Koszulkę przygotowały, wyprały. Rozłożyły do wyschnięcia na ręczniku. Gdy prały, zdawało się, że udało im się wybielić. Ale jak wyschła – wciąż żółta. Może gdyby wygotować… Ale przestraszyły się: życie minęło, pewnie rozeszłaby się w rękach. Wcześniej podgrzały wodę. Batiuszka mówi: no, decydujcie się i ubierajcie dziewczynkę. Przyniosły, ubrały Sofiuszkę. Jewdokija poszarzała na twarzy. Niełatwo własne dziecko zmartwychwstałym zobaczyć… Po chwili udało jej się jednak zapanować nad sobą. Tylko nie trzeba, mówi, robić ze mnie chrzestnej. Jak spojrzę na tę koszulkę, dusza we mnie czernieje. Lepiej już ty, Ariadna. Twoi, chwała Bogu, jakoś tak po ludzku. Mąż na pierwszej wojnie, syn – na drugiej, wnuki z synow ą pomarli podczas blokady. Jak po ludzku, gdy wszyscy w rowach leżą? Niech lepiej Glikierija – nigdy nie rodziła. Ten jej graf, mąż bez ślubu, uciekł przed rew olucją. Kto go wie, może wciąż gdzieś jeszcze żyje. No dobrze, zdecydowały. Ariadna wie najlepiej. Gdzie tam nam do niej… Wykształcona. W młodości naw et za granicą mieszkała. Glikierija chrzestną została, a dwie pozostałe wtórują batiuszce. Ojciec Innocenty upomina: tylko cicho śpiewajcie, żeby nikt nie usłyszał. Kto ma usłyszeć?, odpow iedziały, nikogo nie ma. Pięknie odprawił, niczego nie opuścił. Sofijka mądralka oczkami mruga, uważnie się przysłuchuje, jakby rozumiała. Tylko raz się rozpłakała. Gdy Glikierija wyrzekała się diabła. Usiedli przy herbacie. Batiuszka się uśmiecha: grzeszny, powiada, i namiętny miłośnik herbaty ze mnie. Lubię duszy swojej dogodzić – przegryzać każdy łyk kostką cukru. Wspomnieli samowary. Z czajnika to nie to samo. Wrzątek słaby wychodzi, bez smaku. W samow arze to wrzało…! A z komunią świętą to już jak wyjdzie, rzecze. Nie szkodzi, odpow iadają, same przyniosą. *** Na dworze pięknie. Mroźno, sucho. Ciut się ociepli, pójdzie się na spacer. Wyjrzały na dwór – bielusieńko. A stróża ani widu, ani słychu. Kiedyś, bywało, jeszcze przed wschodem z łopatą wychodził. Ci dzisiejsi całkiem się rozpuścili. Posiedziały, wspominając to, co minęło.
Ariadna pierwsza oprzytomniała. Poszła na strych zdjąć ze sznurka suche rajstopki. Jewdokija zajęła się kaszą. Matka po nocy ugotowała, wsunęła pod poduszkę. Kasza spod poduszki jest sypka. Gryka i gryka… Innej nie ma. Ani manny, ani płatków owsianych. Gryka jest droga, a jeszcze weź ją dostań. Dobrze, że Antoninie fabryka kartki daje. Dwa kilo miesięcznie – dla niej i dziecka. Ariadna ubrała, wyprowadziła. Sofiuszka przyuczona – sama do kranu idzie. Glikierija trzyma czerpak w pogotowiu. Latem woda w rurach jest ciepła. A zimą grzać trzeba, żeby umyć rączki. Jewdokija komenderuje: no, odpocznijcie. Niech dziecko zje w spokoju. Zjadła i za herbatę. Wypiła, odstawiła filiżankę. Żegnać się, Boże, zmiłuj się nad nami, nie będziemy jej uczyć. Jeszcze matka zobaczy… Po śniadaniu Glikierija sadza do tamborka. Na szycie za wcześnie. W sam raz zaś na wyszywanie. I haft płaski, i węzełkowy, i krzyżykowy. Poranna lekcja – żółciutki płatek. Nie odda, póki nie skończy. Pracuje, a Glikierija opow iada jej to o świętych, to o Bogurodzicę zahaczy. Następnie kolej na Ariadnę: bajki czyta. Ma swoje, francuskie. Książka opasła, z obrazkami. Podczas blokady nie spalili… Doczyta do końca i odpytuje: sama zapyta, sama odpowie. Dziwacznie gada – po francusku. A jeśli się przypadkiem pomyli – sprawdza, czy Sofiuszka zrozumiała. Mała marszczy czółko, kiwa główką. Palcem w książce pokazuje – nie tak ma być, ale tak. Raz zobaczyła to Jewdokija. – Naprawdę czytać umie czy tak na ślepo pokazuje? Ariadna się obruszyła: – Dlaczego na ślepo? Kiedy czytam, palcem wodzę po wierszach, żeby ona też śledziła. A litery już dawno zna. Jeszcze wiosną jej pokazałam. – No to – Jewdokija się dziw i – zadaj jej jakieś słow o. Niech znajdzie je w książce. Sofija uśmiechnęła się chytrutko, oczkami przebiegła kilka linijek – dwa razy znalazła. – A niech was! – uradowała się Jewdokija. – Kto tam was, gramotnych, sprawdzi. Umów iłyście się! Sofiuszka marszczy nosek. Śmieje się, znaczy. *** Radio jest duże. I czarne. Wisi w pokoju Jewdokii. Sofija przychodzi, staje na krzesełku. Włącza, przytula ucho. Po cichutku, żeby babciom nie przeszkadzać. – Nie mogłam wczoraj zasnąć i wiecie, co mi się przypomniało? Wcześniej cukierki były w torebkach. Niektóre tak sypano, inne w pazłotko owinięte. Otworzysz, a w środku srebrne szczypczyki. Iwan Siergieicz często kupow ał, rozpieszczał mnie. Oczy wesołe, uśmiecha się, jakby odmłodniała. – I rozpieścił, jak widzę. – Jewdokija zacisnęła usta. – Nie miałaś już czego wspominać: cukierki w złocie… – Przecież ja – zmarszczyła się – nie o cukierkach… Jewdokija siedzi. Wargi ma suche, cienkie. W linijkę zasznurow ane.
– Wczoraj, na Oficerskiej, patrzę, znów coś kopią. Wyryli dół ogromny, para z niego kłębami bucha. Po bokach kładki, na skraju trójkąty ostrzegawcze porozstawiali. Idziemy z Sofiją i, wszyscy święci!, nieczysta to siła, głosy spod ziemi. Kto tam może siedzieć, we wrzątku? Zerknęłam. Mężczyźni. Dwóch. Mordy brudne, dłubią coś pod rurą. I śmieją się jeszcze: czego się, babciu, boisz? A można się przestraszyć. Biesy, przebacz Panie! Ryją, ryją. Wkrótce na wylot się przekopią. Nie mogą wysiedzieć na ziemi. – Na Oficerskiej? Gdzie to? – Glikierija nałupała cukru, nasypała na spodeczek. Sama jest maleńka. Jak wróbelek. – No tu, za rogiem. Jak tam ona się u nich nazyw a? Dekabrystów. Glikierija ssie cukier. Zamyśliła się. – O dekabrystach kiedy zrobiło się głośno? Podczas rew olucji czy wojny? – Bóg z tobą. – Ariadna wzruszyła ramionami. – Jeszcze w poprzednim wieku. Powstanie dekabrystów było w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku. Przeciwko prawu pańszczyźnianemu. Wykształcona jest. Książki czyta. Całą półkę ma. – Aa… – Glikierija głow ą pokiw ała. – Wtedy… Ja tego nie pamiętam. To znaczy, że to oni dali matce mojej wolność. Moi to wszyscy z pańszczyźnianych. Ale matkę moją nie bardzo to cieszyło. Z panami, mówiła, lepiej. Zyskali tylko ci, co do miasta chodzili zarabiać. Ale oni i wcześniej byli wolni. Kiedyś to wszędzie płacili. Starczało, by i panu oddać, i rodzinie. – Przed wojną – Jewdokija podparła policzek – też wszędzie ryli. Idę i myślę: czegóż tak ryją? Przecież się w końcu dokopią… Powiedziałam synowej, wargi wydęła: rury, mówi, kładą. Za cara nie dbano o to, by woda była we wszystkich domach. – Matka opowiadała, że nasz pan dobry był. I za mąż siłą nie wydawał. Ojciec mój kowalem był. I przychodzą z matką do pana. A on niczego sobie… Pobłogosławił ich. Młodzi jeszcze długo do niego chodzili o błogosław ieństwo prosić. Wolni byli, a i tak chodzili… – Jak to, mówię, nie dbali? U nas od zawsze był kran. I woda czysta, nie śmierdziała niczym. A my, rozmarzyła się synow a, wszędzie rury położymy. I pociągi pod ziemią puścimy… Śmieje się. – Wcześniej, do wojny – wspomina Glikierija – często się śmiali… Jewdokija się skrzyw iła. – Tacy z nich i majstrow ie. To śmieją się, to ryją ziemię… – Boże – westchnęła Ariadna – ile to bezimiennych grobów… Jak pomyślę, ile zostało z blokady… – Z blokady…! A kanał? Glikierija się przeżegnała. – Jedni kopią, drudzy się kładą do ziemi. – Tak… – Jewdokija stuknęła filiżanką. – Myślą, że innym wykopali. A potem, zobacz, wychodzi na to, że dla siebie… Szkoda gadać. – Wygładziła ręką ceratę. – Jak się z wami siedzi, grzechy się zbierają. Ząb rwie. Gęba pusta już zupełnie, a zęby bolą… Rajstopy z grubej wełny. Glikierija rozpruła stary sweter, nitkę zwinęła w dwa kłębki. Walonki z kaloszami, bielusieńkie. Teraz czarne rzucają. Cholewy ani nie zegniesz, ani nie rozciągniesz – i chodź, jakbyś miała kopyta. Pod czapkę chusteczka bawełniana; zawiążą,
spytają: nie ciasno? Nowy, ciepły płaszcz. Jewdokija swój przenicowała. Flauszowy, watoliny dwie warstwy dała. Sama ma drugi – w jej wieku wystarczy. – Idziemy do Nikolskiego. – Zawiązała chustkę, poprawiła końce. – Sanek nie bierzemy, pójdziemy piechotą. Ariadna drzwi zamyka. – Jak będziecie wracać, zwróćcie uwagę, może gdzieś choinki przyw ieźli… Schody są łagodne i szerokie. Na każdym piętrze po dwa mieszkania. Dom jest stary, choć tylko jedna wnęka się zachowała. Bolszewicy nie zdążyli się dobrać. Trytony, muszle – wszystko nietknięte. Sofija za każdym razem się obejrzy. Lubi bajki. Ariadna już jakiś czas temu to zauważyła. Wcześniej tak bywało: siedzi, słucha, byleby coś czytali. Czy to Czerwonego Kapturka, czy Pinokia, czy Jasia i Małgosię. Teraz już się nauczyła: sama książkę przynosi, otwiera, podaje Ariadnie. Czytaj, o Syrence. Ariadna jest już zmęczona, sił braknie. Ileż można, w kółko to samo… Przecież, mówi, na pamięć już to znasz. A ona zachmurzy się, oczy łzami się wypełnią. I palcem pokazuje – czytaj. Ariadna próbowała kombinować: to ten fragment opuści, to drugi. Ale gdzie tam! Wyrosła. Teraz już jej nie oszukasz… Glikierija pierwsza się domyśliła. Przecież to o niej, o niemej dziewczynce. Sofiuszka sama jest syrenką. Tylko tamta choć wie, za co głos straciła. A nasza nie… Przed domem jest skwerek. Na nim pomnik: przodem do placu, tyłem do nas. W ciepłe dni dzieciaki łażą po balustradach. Zimą są oblodzone, śliskie. Skręcimy za róg i już widać kopuły. Babcia podparła plecy ręką. Odpoczniemy, mówi, krztynę. Co rano tak zastyga, nieswojo. Stoi, rozgląda się wokół. – Ot – szepcze – pożyć by jeszcze dwadzieścia lat… Idę obok i myślę: stara jest, po co jej jeszcze tyle? – Zobaczyć, jak się to wszystko u nich skończy. U jakich nich? Kim oni są? Jewdokija jakby usłyszała, burknęła groźnie: – U tych… bolszewików. No nic – mówi – tylko siedź cicho. I babki starej nie słuchaj. Pod nogi patrz lepiej, żebyś nie upadła… Najpierw do cerkwi pójdziemy, muszę świeczkę postawić. Kiepski dziś dzień dla mnie, rocznica niedobra. A potem przespacerujemy się do dzwonnicy. Na kanale zrobimy kółko i do domu. Na dole jest mroczno. Górna świątynia za to elegancka. Wejdziesz po schodkach – piękno nieopisane: złoto wszędzie, gdzie nie spojrzysz. Jak była dzieckiem, nosiły ją do komunii. Teraz – strach. Znów niszczą cerkwie. Korci gadów. Po wojnie jakby przycichli. A teraz znów się wzięli do roboty… Babcia Jewdokija w cerkwi jest surow a.
– Zobacz – uczy – to jest ołtarz. Przed nim są carskie wrota: gdy je otworzą, wszystko widać. Batiuszkowie chodzą po ołtarzu jak święci po niebie. Wieczorem, gdy msza się zaczyna, zapalają te wielkie świeczniki. Ich światło jest ciche i błogie. Rozejrzysz się, dusza się raduje: złoto płonie, rozbłyśnie, uwiedzie żarem. Postoi, przyniesie świeczki, potem weźmie za rękę, podprow adzi. – Świeczkę – mówi – podtop od dołu. Mocno ją wstaw, żeby nie upadła. Nie przewracaj oczami. Patrz prosto na ikonę. A teraz się przeżegnaj, póki nikt nie widzi. Nie tak: trzema palcami. Módl się do Bogurodzicy o dusze zagubione, grzeszne. Mnie nie wysłuchała, może do ciebie, niemow y, się zniży… Twarze na ikonach są ciemne, srogie. Ognie tańczą pod nimi, wiją się na świeczkach. Babcia Jewdokija mówi: – Dusze się topią. Jak się wypalą, przyjdzie starucha w czerni, zmiecie ogarki. I my tak samo: popalimy się, popalimy i zgaśniemy. Świece palą się do końca, a ludzie nie zaw sze. Z babcią Glikieriją lepiej się chodzi. Z nią do świętego Nikołaja. – Módl się – uczy – Sofiuszka, za cierpiących i podróżujących. W pokoju też go ma. A pod nim ogień płonie na czerwonym spodeczku. Babcia podchodzi. Postoi, porozmaw ia. Szepcze, szepcze. A on milczy. Pewnie nie umie mów ić. – Nikołaj – opowiada – to święty wszystkich. I tych, co po morzu pływają, i tych, co w lesie się zgubili; on drogę im wskazuje. Odw iedza siedzących w więzieniach, uzdraw ia chorych… Podprow adzi pod ikonę, objaśni: – Zobacz. Całe życie człowieka przedstawione. I na tym świecie, i na tamtym. Tam jest jasno. Pośrodku Pan siedzi, a po prawicy i lewicy jego siedzą święci. Nie pamiętają minionego życia, nowym się cieszą. A po co mieliby pamiętać? Mają teraz nowe, swoje… Na dole – straszy – jest piekło. Męki tam straszliwe: płacz i zgrzytanie zębów. W piekle, nie bój nic, są grzesznicy. Ale On zstąpi i do nich. Grzesznicy bywają różni: zagorzali, ale i z głupoty. Życie – wzdycha – różnie potrafi się ułożyć, szczególnie w młodości… Wyszłyśmy z cerkwi. Poszłyśmy wzdłuż kanału. A tam zaraz dom straszny: olbrzymy stoją. Babcia mówi: ćwoki, kapuściane łby. Idziemy obok, zerknęła ukradkiem: ale mają giry. Nadepnie taki, rozgniecie. Zrobiłyśmy kółko – i do domu. – No. – Babcia Glikierija pomaga się rozebrać. – Gdzie byłyście, co widziałyście? – Gdzie byłyśmy? – odpowiada babcia Jewdokija. – W cerkwi, powiedz, byłyśmy, a potem wzdłuż kanału się przeszłyśmy. – No i jak tam? Mroźno na dworze? Wymarzłyście? Zdjęła kalosze, walonki oparła o kaloryfer – niech schną. – A czemu taka zachmurzona? – Babcia Ariadna stanęła w drzwiach. – Wiadomo. Bałwanów tych się boi. – Jewdokija rozwiązuje chustkę. – Ile byś nie mówił, to jak grochem o ścianę. – To przecież rzeźby. – Ariadna kiwa głow ą. – Można się bać rzeźb? Wzięła za rękę, zaprow adziła do siebie. – Mówiłam ci przecież. To Atlasy. Rzeźbiarze ich zrobili z kamienia. Jest taka bajka, jakby
świat trzymali na swoich barkach, wiesz? W środku są puści. Druty tam tylko są, żeby się lepiej trzymali. Na stole ołówek, otwarta książka. Obok niej stos kartek. Babcia Ariadna daje jedną – rysow ać. – Porysuj chwilę, póki się obiad grzeje. Wyszła. Na górze chmura. Pod chmurą ogromny dom. Na dole długi kanał. Wzdłuż niego ogrodzenie. Przed domem stoją te olbrzymy. Głowy czarne, straszne. A wewnątrz pustka. Stroszą wielkie palce – wezmą i ruszą z miejsca… Odłożyła kredki, przysłuchuje się: nie, nie wołają. Znów wzięła kredkę. Litery duże, koślawe. Napisała: BOLSZEWICY .
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O. www.czarne.com.pl Sek retariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: mateusz@czarne.com.pl, tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl, honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl Red akcja: Wołowiec 11, 38-307 Sęk owa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: red akcja@czarne.com.pl Sek retarz red akcji: malg orzata@czarne.com.pl Dział promocji: ul. And ersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: agnieszk a@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl, dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl Dział mark eting u: katarzyna@czarne.com.pl Dział sprzed aży: tel. 504 564 092, 605 955 550 irek.gradk owski@czarne.com.pl, agnieszk a.wilczak@czarne.com.pl Aud iobooki i ebooki: Izabela Reg ólska, iza@czarne.com.pl Skład: D2D.PL ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Krak ów, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: info@d2d.pl Wołowiec 2013 Wyd anie I
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.