Czas kobiet

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Je​le​na Czy​żo​wa

Czas ko​biet Prze​ło​ży​ła Agniesz​ka So​w iń​ska


Wszel​k ie po​wie​la​nie lub wy​k o​rzy​sta​nie ni​niej​sze​g o pli​k u elek​tro​nicz​ne​g o inne niż jed​no​ra​zo​we po​bra​nie w za​k re​sie wła​sne​g o użyt​k u sta​no​wi na​ru​sze​nie praw au​tor​skich i pod​le​g a od​p o​wie​d zial​no​ści cy​wil​nej oraz kar​nej. Ty​tuł ory​g i​na​łu ro​syj​skie​g o Время женщин Pro​jekt okład​k i AGNIESZ​KA PA​SIER​SKA / PRA​COW​NIA PA​PIE​RÓW​KA Fo​to​g ra​fia Au​tor​k i po​cho​d zi z Jej ar​chi​wum Co​p y​ri​g ht © by ELE​NA CHI​ZHO​WA, 2009 Agre​ement by www.nib​be-wie​d ling.com Co​p y​ri​g ht © for the Po​lish edi​tion by WY​DAW​NIC​TWO CZAR​NE, 2013 Co​p y​ri​g ht © for the Po​lish trans​la​tion by AGNIESZ​KA SO​WIŃ​SKA, 2013 Re​d ak​cja MAŁ​GO​RZA​TA PA​SIC​KA Ko​rek​ta AGA​TA CZER​WIŃ​SKA / D2D.PL, SAN​DRA TRE​LA / D2D.PL Pro​jekt ty​p o​g ra​ficz​ny i re​d ak​cja tech​nicz​na RO​BERT OLEŚ / D2D.PL Skład wer​sji elek​tro​nicz​nej EWA KRA​J EW​SKA / VIR​TU​ALO SP. Z O.O. Pu​bli​shed with the sup​p ort of the In​sti​tu​te for Li​te​ra​ry Trans​la​tion, Rus​sia. Opu​bli​k o​wa​ne ze wspar​ciem In​sty​tu​tu Tłu​ma​czeń Li​te​rac​k ich, Ro​sja. ISBN 978-83-7536-660-0


Spis treści

Dedykacja I Matka II Córka III Matka IV Glikierija V Jewdokija VI Ojczym VII Ariadna VIII Sołomon IX Wnuczka Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


Moim bab​ciom


Moje pierwsze wspomnienie: śnieg… Brama, biały, mizerny koń… Ja i babcie wleczemy się za wozem. Koń jest duży, tylko z jakiegoś powodu brudny. Hołoble są za długie, wloką się po śniegu. Na wozie jest coś ciemnego. Babcie mówią: trumna. Znam to słowo, ale mimo wszystko się dziwię – przecież trumna powinna być szklana. Wtedy wszyscy by zobaczyli, że mama śpi, ale za​raz się obu​dzi. Ja to wiem, ale nie mogę po​w ie​dzieć… W dzieciństwie nie umiałam mówić. Mama prowadzała mnie do lekarzy, pokazywała różnym specjalistom, ale na próżno: nie znaleziono przyczyny. Milczałam do siódmego roku życia, a potem zaczęłam mówić, choć sama nie pamiętam, jak to się stało. Babcie też nie zapamiętały, nawet moich pierwszych słów. Pytałam je oczywiście, a one odpowiadały, że zawsze wszystko rozumiałam i że zawsze rysowałam obrazki – i dla nich to było tak, jakbym z nimi rozmawiała. Przyzwyczaiły się do odpowiadania za mnie. Same zapytają, same sobie odpowiedzą… Wcześniej moje rysunki leżały w pudełku. Żal, że się nie zachowały. Wszystko bym mogła sobie przy​po​mnieć. A tak nie pa​mię​tam. Na​w et twa​rzy mamy. Babcia Glikierija mówiła, że miałyśmy fotografię, niewielką, do paszportu, a potem ją zgubiłyśmy, gdy zamawiałyśmy portret na cmentarz. On także przepadł. Może ojczym w końcu tego nie za​ła​twił, a Zi​na​ida wy​rzu​ci​ła. Jak moje ry​sun​ki. Długo nie lubiłam zimy. Czułam niepokój, gdy padał śnieg. Myślałam o mamie… Wydawało mi się, że musi jej być bardzo zimno – w letniej sukience… Później to minęło, ale niepokój pozostał, jakby w dzieciństwie, które zniknęło z mojej pamięci, było coś strasznego, o czym mam już nie wie​dzieć…


I

Matka Siekam cebulę i przytakuję, babki wiedzą lepiej – jak pora, to pora. Zresztą co im powiesz? Su​ro​w e są. Gdzie tam ja prze​ciw​ko nim…? Namieszkałam się wcześniej w hotelu robotniczym, w ciasnocie. Niby bez krzywdy – pokój tylko na osiem łóżek. A teraz – po domowemu. Dziękuję, rado zakładowa. Zoja Iwanowna po​w ie​dzia​ła: – Dziecko niczemu nie winne. Urodziłaś, już trudno, z powrotem nie wepchniesz. No bo jak u nas jest? To matka jest głową: i napoi, i nakarmi. No i co, że bez męża? Teraz i takim się pomaga. Sytynowi, majstrowi z szóstego, rodzina się powiększyła: dwoje teraz mają. Znaczy się, od​dziel​ne dwu​po​ko​jo​w e im się na​le​ży. Wpro​w adź się na jego miej​sce. Dziewięć i pół metra – sama jestem sobie panią. Gdyby tak matka, świeć Panie nad jej duszą, mo​gła choć jed​nym okiem… A oni: – Nie ty pierwsza, nie ty ostatnia. Tylko pamiętaj: dziecko jest nasze, fabryczne. Wspólne, znaczy się. Dla władzy nie ma pasierbów. Nie bój się: i żłobek, i przedszkole, a podrośnie, to kolonie. Nie ma strachu, nie sama przecież jesteś, a w kolektywie. Niedobrze, że taisz. Przecież wiatr nie na​dmu​chał. Ta​kich psów trze​ba od razu pod sąd! Prze​mil​cza​łam. Wię​cej nie py​ta​li. Dobrze, że to miasto, myślałam. Tysiące po ulicach ich chodzi. Nie to, co na wsi. Tam by po​zna​li – chło​pów na pal​cach moż​na by zli​czyć… Jeśliby z fabryki był, może bym się i otworzyła… Zoja Iwanowna życzliwa. A tak – co po​w iesz? Tyl​ko imię znam. Ani ad​re​su, ani na​zwi​ska… Jew​do​ki​ja unio​sła brew. – Olej się koń​czy. Jak niby? W tym tygodniu brałam. Ale patrzę – skończył się. Na samym dnie ostatki. Piją go czy jak? – A ce​bu​la? – Oglą​dam się. – Prze​sma​żyć prze​cież trze​ba. – To – po​ucza – na mar​ga​ry​nie prze​smaż. Pięk​ny on był, po​staw​ny. Ale zro​zu​mieć go nie szło. Mó​w ił dzi​w acz​nie, po mia​sto​w e​mu. – A pani – spy​tał – dłu​go już cze​ka? Kiwnęłam głową i milczę: nieswojo tak z nieznajomym. Grzeczny niby, ale mimo wszystko. Chwi​lę po​stał i za​py​tał: – Pani do Dziad​ka Mro​za się wy​bie​ra? – Jak to? – zdzi​w i​łam się. – Ma pani – kiw​nął gło​w ą – pa​kow​ny wo​rek. To na pre​zen​ty? Śmiesz​nie mi się zro​bi​ło.


– Ja​kie pre​zen​ty! – Uśmiech​nę​łam się. – Na ry​nek jadę, po ziem​nia​ki. Uniósł brwi. – Na ry​nek? – po​w tó​rzył. – Z wor​kiem? – No tak – wy​ja​śni​łam – dziś nie​dzie​la. Dla ca​łe​go po​ko​ju trze​ba wziąć. – Dla pokoju? – Pokręcił głową. – A co z przedpokojem? Zostanie głodny? Czy pani pokój jest do​bry, po​dzie​li się ze wszyst​ki​mi? Otar​łam ukrad​kiem ce​bu​lo​w e łzy. Uśmiech​nę​łam się do sie​bie. Mieszam, mieszam… Mimo wszystko kiepsko na margarynie. Pryska na wszystkie strony. Całą rękę po​pa​rzy​łam. Jew​do​ki​ja znów po​ucza: – Po​sma​ruj sza​rym my​dłem. Chwilę postał w miejscu, potem podszedł do latarni. Nogi miał długie, jak u żurawia. Chodzi, przy​tu​pu​je. Zer​k​nął na ze​ga​rek. – Ile mamy tak cze​kać? Cier​pli​w ość mu się, wi​dać, skoń​czy​ła. Pew​nie prze​marzł. Buty ma lek​kie, wia​trem pod​szy​te. – Pew​nie już za​raz – po​cie​szam. – Ja już dłu​go sto​ję… – Niee. Kiep​sko to wy​glą​da. – Roz​glą​da się. – Cze​ka​my, cze​ka​my, a ni​ko​go nie ma. – Śpią jesz​cze prze​cież. – Śpią? – do​py​tu​je. – I słusz​nie. Sam, du​reń, po​w i​nie​nem… A pewnie, myślę. Twarz ma jakąś taką pogiętą. Pewnie hulał całą noc. Choć alkoholem od nie​go nie czuć. Na​sze chło​py jak się z wie​czo​ra po​pi​ją, to do obia​du cuch​ną. – A pan – ze​bra​łam się w so​bie – tak wcze​śnie… Też ma pan coś do za​ła​twie​nia? – A jak​że… – Zmru​żył oczy. – Obu​dzi​łem się i na ry​nek. Po kar​to​fle. – Oj! – ucie​szy​łam się. Spoj​rzał na mnie i po​w ie​dział: – Zdu​mie​w a mnie pani. W Ame​ry​ce się pani uczy​ła? Prze​stra​szy​łam się. – Dla​cze​go w Ame​ry​ce? Na wsi. Ma​ły​je Po​łow​cy. Zmarsz​czył brwi. – W naszej – dopytuje – radzieckiej szkole? A najważniejszej rzeczy pani nie pamięta: ko​lek​tyw jest tam, gdzie ja. – Jaki ko​lek​tyw? – Cał​kiem zbił mnie z tro​pu. – A ja z panią? – Zaśmiał się. – Obywatele zebrani na przystanku… W tych wyjątkowych oko​licz​no​ściach pro​po​nu​ję wziąć tak​sów​kę… Za​pro​sił do sie​bie w go​ści. Miesz​ka​nie duże, prze​stron​ne. – Gdzie są po​zo​sta​li? – za​py​ta​łam. – Na da​czy – od​po​w ie​dział. – W sen​sie przod​ko​w ie. Jak to na da​czy?, my​ślę. Zima prze​cież… Roz​glą​dam się. – A są​sie​dzi gdzie? – Niestety. – Rozłożył ręce. – Tego dobra u nas nie uświadczysz. Mieszkamy jak za ko​mu​ni​zmu.


Weszłam. Prawda. Bogato żyją. Biurko, książki na półkach. Nad kanapą jakiś brodaty męż​czy​zna. Ubra​ny w swe​ter ro​bio​ny na dru​tach. W ra​mie wisi. – A to kto? Mach​nął ręką. – O, tu jest je​den. Może, zga​du​ję, też przo​dek? Pod bro​dą prze​cież nie po​znasz… Za​pa​rzył kawę. Bia​łe, cie​niut​kie fi​li​żan​ki – strach pić. Nie daj Bóg uszko się obe​rwie. – Po​słódź so​bie – ra​dzi. Wzię​łam łyk, aż mnie wy​krzy​w i​ło. Dwie ły​żecz​ki po​sło​dzi​łam, a mimo to gorz​ka. – Czarna kawa – mówi – ma swoich amatorów. Spróbować trzeba. Nie martw się, przy​w yk​niesz. Upił odrobinę, odstawił. Sam najwyraźniej nie bardzo przywykł… Wina nie piliśmy, a ja jak pi​ja​na. Słu​cham jego gło​su. Nie wiem, jak to się sta​ło… Chy​ba by​łam za​mro​czo​na… Szarpnęłam szufladę, wymacałam tarkę. Marchewkę trzeba zetrzeć… Cebula skwierczy, skwier​czy… Wy​łą​czy​łam fa​jer​kę. Ręka ćmi. Od​krę​ci​łam wodę – wsu​nę​łam pod kran… W tygodniu zaprosił do kina. Ucieszyłam się. Zazdrościłam naszym dziewczynom: wszystko w pa​rach. – Do mnie nie pój​dzie​my – mówi. – Przod​ko​w ie z da​czy przy​ga​lo​po​w a​li. Na​słu​cha​li się ra​dia. A sam ja​kiś po​chmur​ny. Przy​cho​dzi​my, a tam ko​me​dia. Noc kar​na​w a​ło​w a. – Jak do​brze – mó​w ię. – Wszyst​kim od nas się po​do​ba​ła. Wzru​szył ra​mio​na​mi. Wy​cho​dzi​my z kina. Ja się cie​szę, a on za​sę​pio​ny. – Nie podobało ci się? – zdziwiłam się. – Bo mi to bardzo… Nam by tak… Dobre ich życie, jak w baj​ce. – Baj​ki się skoń​czy​ły. – Uśmiech​nął się. – Sły​sza​łaś o Wę​grzech…? – O jakich Węgrzech? To co w telewizji? Tak, wiem. No wyjaśnili nam przecież: to wrogi ele​ment… Knu​li coś tam prze​ciw​ko nam. I po co? Źle im się tam żyje? Usta mu drgnę​ły, jak​by go ktoś ude​rzył. Oczy mętne – ani martwe, ani żywe. Jakby rybie. Machnął ręką, poszedł… Biec za nim? Sta​łam bez ru​chu. I tak sta​łam, do​pó​ki nie znik​nął… – Oj, za​po​mnia​łam! Mam dla was po​st​ny cu​kier. Lubią go. Kolorowy, własnej roboty. Rozpuścisz z konfiturami, chwilę postoi, złapie smak – coś w ro​dza​ju kar​me​lu. Pod​w a​ży​łam no​żem. Niech dzio​bią. Zawsze taki w kawałkach. Nie daj Bóg podać rozdrobniony. Szczypczyki maleńkie, błyszczące. Stare. Teraz takich nie ma. Łupią dźwięcznie, drobniutko. Babki kawałeczek wezmą i – do ust. Wezmą garstkę i ssą. Wcześniej myślałam, że żałują. Na cukier to już chyba zarobię? Nie, odpowiedziały, tak smaczniej. Ech, dziewuchę też tak nauczyły. Przysuniesz cukiernicę – od​su​w a… Wyjeżdżałam z hotelu robotniczego, dziewczyny straszyły: „Ale sobie pomieszkasz, z sąsiadami!”. W hotelu sami swoi. A tam – obca, ze wsi, z dzieckiem. Idź, mówią, z żoną Sytina


się na​radź: może coś sen​sow​ne​go ci po​ra​dzi. Zna​la​złam ją. – Babek się nie bój – mówi. – Najważniejsze: postaw się, niech nie myślą, że są gospodyniami. W kuchni zajmiesz moje miejsce: dobre sobie wywalczyłam, przy oknie. Szkoda, że chło​pa nie masz. Mo​je​go to się bały… Wprowadziłam się. Babki ciche, ale i tak strach. Sytina to kawał baby. Wrzaśnie, to i zmar​łe​go z gro​bu pod​nie​sie. A ja? Na początku starałam się po cichutku. Rankiem obwiniesz w prześcieradło, wózek pod schodami – kłódką przypięty. Kłódka ciężka, na łańcuchu. Wózek fabryka mi podarowała, kłódkę sama kupiłam – w żelaznym. W dół – biegiem, kłódkę otworzysz, wsuniesz na dno pod materacyk, i na górę – po dziecko. Załadujesz i – zamieć nie zamieć – do żłobka. Podrzucisz niańkom – i do roboty. Żłobek nasz, fabryczny. Ale i tak dusza boli. Bywało, majster poprosi, trzeba zostać na drugiej zmianie. Przychodzisz po nocy – niańka dyżurna obudzi, zawinie, przy​nie​sie. Wszyst​ko by​ło​by do​brze, ale sła​bo​w ać za​czę​ła. Zoja Iwa​now​na po​cie​sza​ła: – Wszyst​kie dzie​ci cho​ru​ją, to i two​ja musi swo​je od​cho​ro​w ać. Fabryka niańkom dopłaca. A i matki na święta zawsze coś zaniosą – któraś słodycze, któraś pończochy. I ja nosiłam, ale jak się doprosisz? Dzieciaków masa, a niańka jedna. To mokra się naryczy, to kolka ją złapie. Naszarpałam się – ze zwolnienia na zwolnienie. A płacili, to jasne, uśred​nia​jąc – prze​cież nie spraw​dzą wy​daj​no​ści. Na początku jeszcze nic takiego. Temperatura podwyższona, podasz lekarstwa. Dzień, dwa i spada. Potem zaczęły się konwulsje. Sinieje, zwija się. Oczy mętne, białe. Serce zamiera. Po​sta​no​w i​łam od​dać na wieś. Mat​ka jesz​cze żyła. Ale bab​ki się po​sta​w i​ły. Same nikogo nie mają. Dzieci i mężowie poginęli, poumierali. A wnuków nie mają. Idź, mó​w ią, pra​cuj. Ja​koś od​cho​w a​my we trzy. I tak się potoczyło: rano do roboty, z roboty – po sklepach, tu odstać swoje, tam odstać, a w domu jakbym służącą była. Oprać wszystkich, posprzątać, ugotować. Emerytury mają tyle, co kot napłakał. Przyszło dokładać. Za to dziecko jak księżniczka. Trzy niańki na nią jedną – dopilnowana, uczesana. Na spacery wyprowadzają, książki czytają. Uczą, kto to słyszał, fran​cu​skie​go. Dziewczyna mądra, jednym słowem: miastowa. Rysuje. Liter się nauczyła, jak miała cztery lata. Wszyst​ko ro​zu​mie. Tyl​ko nie mówi. Pięć lat, na szó​sty jej idzie, a wciąż mil​czy. Sama jestem sobie winna. Jakbym nie milczała do ostatniej chwili, aż brzuch nie wy​sko​czył… Ale jak tu się przy​znać? Wstyd… Wcześniej, do uchwały1 – ani-ani. Nie ustrzegłaś się – to ródź. Ale kto by upilnował nasze dziewczyny – i tak to robiły. Jedna, mówili, ciągle to robiła. Chłopy się śmiali: ot, pasożytka – całą brygadę wybiła. A ona jak gdyby nigdy nic – poleży trochę i znów. A dwie, gadali, umarły. Od zakażenia krwi chyba. Aż wyszła uchwała – teraz, proszę bardzo, możesz i co roku. Strasz​ne – na żywo skro​bią. Ale nie ma wyj​ścia, po​sta​no​w i​łam. Przy​szłam do szpi​ta​la, a dok​tor: „Póź​no. Dziec​ko duże. Te​raz już ródź”. Ku​pi​łam w ap​te​ce ta​blet​ki. Wy​pi​ję, my​ślę, może zgo​nię. Ty​dzień je ły​ka​łam. Gdzie tam… Trzy lata jak skończyła, zaprowadziłam ją do przychodni. Lekarka obejrzała gardło, porozkładała obrazki na stole. Tak, mówi, wszystko jest w porządku. Słyszy, rozumie. Tylko


za​stój w roz​w o​ju. Trze​ba cze​kać – może sama za​cznie mó​w ić. Profesor jest w Moskwie, powiedziała. Ale jechać – to znowu pieniądze. A skąd je brać? I tak – od wy​pła​ty do za​licz​ki… Na początku ciągle płakałam: że dziwadło z niej wyrośnie… Ani do szkoły, ani na kolonie. A co naj​w aż​niej​sze – bez ro​dzi​ny. Kto taką za mąż weź​mie, nie​mo​w ę? Babki, do końca życia wdzięczna im będę, pocieszały mnie. Na wszystko jest Boża wola. Przyjdzie czas, zacznie mówić. Ale bywa, idziesz ulicą, wokół pełno cudzych, rozgadanych dzie​cia​ków. Ser​ce krwa​w i. Od​w ra​casz gło​w ę, prze​ły​kasz łzy. Babki radzą: w pracy nic nie gadaj. Zapytają, to mów: wszystko dobrze. Ludzie mają długie języki. I głupie. Cała bieda w tych językach. W oczy ci powspółczują, a między sobą? Kto ich tam wie? Osła​w ią. Ob​mó​w ią. – Będą pa​nie ja​dły ka​pu​śniak? Będą. Zupa jest zdrowa. Niezły kawałek udało mi się dostać wczoraj w samie na placu. Mostek. To lubią, z tłuszczykiem. A ten jeszcze i z kością. Dobrą, ze szpikiem. Szpik, mówią, dziec​ku wy​bij. Nam już nie trze​ba… – Tam w miskach, w kącie… bieliznę namoczyłam. Wieczorem już popiorę, jak wrócę ze zmia​ny. O babkach przecież nie wiedzą. Powiedziałam: matka przyjechała ze wsi, ona dogląda. Zoja Iwanowna też dopytywała. Nie, mówię, w domu nie choruje. A ona: póki w wieku żłobkowym, wszystko w porządku, podrośnie – do przedszkola trzeba będzie dać, do kolektywu. Potem do szkoły pójdzie, trudno jej będzie. Z nieprzyzwyczajenia. Podumałam, podumałam – może i prawda to, że z dziećmi łatwiej. Ożywi się, rozgada. Babki nie dały. Niech, mówią, w domu sie​dzi. Zdą​ży się na​mę​czyć. Te​raz znów no​w ość wy​my​śli​ły: do te​atru pój​dzie. Na choinkę czy jak?, dopytuję. No, ale wzięłam. Bilety w fabryce rozdawali, wszystkim dzieciatym. Wyjęłam, pokazałam im. Z boku talon na podarek: Dziadek Mróz cukierki będzie rozdawał, słodkości różniste, wafle. Dziadek Dziadkiem, a fabryka, rzecz jasna, dopłaca. W fabryce mówiono, że on dobry. I czekoladka dołożona. My nie kupujemy. Mała pojęcia nie ma, co to cze​ko​la​da. Cza​sem tyl​ko ba​to​nik so​jo​w y, cza​sem ja​kieś kar​mel​ki… Spojrzały: nie. Po prezent sama możesz pójść. A ona nie pójdzie. Zabierzemy ją do innego teatru – do Marinskiego. Bilet nie jest potrzebny. Tak nas wpuszczą. Znajomą tam mają. Do cerkwi razem chodzą. Zaprowadzą, usadzą i dopilnują. Tamta też samotna: ani dzieci nie ma, ani wnu​ków. Ubranie specjalne postanowiły kupić: chińskie, z aksamitu. Bluzeczka na guziczki, rajtuzy i czap​ka. Wszyst​kie dzie​ci, po​w ia​da​ją, to te​raz no​szą. Dro​gie, wyj​dzie ze sześć ru​bli. I ko​kar​dy we wło​sy. Je​dwab​ne, pod ko​lor. A może nylonowe wystarczą?, pytam. Nie, mówią. Nie wolno. Od nylonowych końcówki się roz​dwa​ja​ją. W domu z mięk​ki​mi ta​siem​ka​mi cho​dzi. Bab​ki ze sta​rych ubrań je rwą. *** Zebrały się w kuchni na poranną herbatę. Tu, dopóki dziecko się nie obudziło, decydowały o wszyst​kim, co waż​ne. Ro​bi​ły pla​ny. Dzień otwie​rał się przed świ​tem, jak dłu​gi wiek.


O dziewiątej – wstać, umyć się, ubrać. O dziesiątej bajka w radio. O drugiej obiad. Po obie​dzie le​ża​ko​w a​nie: śpi czy nie śpi, po​le​żeć trze​ba. W ciągu dnia, zależnie od pogody, zajmowały się różnymi sprawami. Najważniejszy był jed​nak spa​cer. Za​leż​ny od pór roku, jak na wsi. Na skwerek przy Lwim Mostku chodziły wiosną. W sadach wiosną jest pełno błota – zamykają, by przeschło. Jesienią do soboru Nikolskiego – przy ogrodzeniu pod dębami pełno żołędzi. W październiku spadały liście z klonów. Chodzisz, szeleścisz… W listopadzie – pierwszy śnieg. Zimą – albo też do Nikolskiego, albo na skwer Pobiedy. Górka tam wysoka… Dzieci zjeżdżają po kolei – ktoś tak po prostu, inny na sankach. Sanki są. Stare, dobre. Ale nie bardzo chciały ją puszczać. Spacerować też ją nauczyły na stronie, dalej od ludzi. Z obcymi dziećmi bieda: „Oj, a pani dziew​czyn​ka to co – głu​cho​nie​ma?”. La​tem swo​bod​niej – jed​ni na wsi, inni na obo​zach. Tu, za stołem, ledwo wziąwszy dziecko na ręce, postanowiły: w pierwszej kolejności trzeba ją ochrzcić. W tajemnicy przed matką. Chwała Bogu, że w Nikolskim dzwonnik znajomy. Głuchy, ale wszyst​ko ro​zu​mie. Zgo​dził się po​mó​w ić z ba​tiusz​ką, za​pro​sić go do domu. W metryce zapisane miała: Siuzanna. Imię barbarzyńskie, przebacz Panie. Kiedyś tak nazywano dziewki nieprzyzwoite, żeby zastępów świętych nie obrażać. A teraz, matka rodzona sama wy​bra​ła to imię so​ba​cze… Myślały, myślały, wertowały Żywoty świętych. Dobrych imion nie brakuje, ale pierwszego z brzegu przecież nie wybierzesz. Ojciec Innocenty powiedział: szukajcie zgodnie z metryką. Choć po​dob​ne zna​cze​nie, pierw​sza li​te​ra ta sama niech cho​ciaż bę​dzie. Gli​kie​ri​ja też wy​my​śli​ła: może Se​ra​fi​ma, po​w ia​da. Nie. Po​sta​no​w i​ły, że na cześć So​fii. Wieczorami, przy matce, uciekały od imienia, mówiąc: jej, dla niej, ona. W ciągu dnia zwra​ca​ły się do niej czu​le: So​fiusz​ka. Mię​dzy sobą za​w sze: So​fi​ja. Batiuszka się dopytuje: może wśród was Wiera jest? Albo Lubow? Albo Nadieżda? Dobrze byłoby ją matką chrzestną zrobić, żeby Anioła razem świętować. Głowami pokręciły: nie ma. Ani Lubwi. Ani Nadieżdy. Ani Wiery. Prawie się pokłóciły, wybierając, która z nich będzie matką chrzestną. To oczywiste, że chrzestna musi być jedna. I przed Bogiem odpowiada. I rodziną się staje. A pozostałe to co – obce? Ojciec Innocenty je pogodził. Bóg was wszystkie po kolei zapyta o dziew​czyn​kę. Któ​ra pierw​sza przed Nim sta​nie, ta pierw​sza od​po​w ie. I śmiech, i grzech: zaczęły porównywać swoje choroby. Która serce ma chore, której nogi jeszcze sprawne. Ojciec Innocenty mówi: człowiek nie zna dnia ani godziny. Bywa, że Pan młodych, zdrowych do siebie wzywa, a starych i chorych nie rusza. Nie przenikniesz Jego za​mia​rów. Zgo​dzi​ły się z nim. Wspo​mnia​ły mło​dych i zdro​w ych. Swo​ich. Koszulka do chrztu znalazła się w komodzie Jewdokii Timofiejewny. Doleżała tam do naszych czasów, Bóg wie od kiedy. Po Wasiliju, jej starszym synu. Jego kości już w proch się zdążyły ob​ró​cić, a ko​szul​ka żywa. Materiał cieniutki, lekuchny: anielskie odzienie. Nie przydało się dla wnuka. Syn z żoną do chrztu nie dali: mat​ka, mamy swo​ją wia​rę, mó​w i​li. Syn naczelnikiem został. „Ja – puszył się – od samej wojny w dwudziestym roku z bol​sze​w i​ka​mi”.


W ta​jem​ni​cy to się bała. Że im tym chrztem w ży​ciu za​szko​dzi. Nowe życie, śmieją się, budujemy, mamuśka. To zabierz do carskiej przeszłości. W sensie na dro​gę po​w rot​ną. Nie ma dro​gi po​w rot​nej. Wa​sza re​li​gia to opium mas. Czego to nie wymyślą?! Opium to w aptece się dostaje, jak coś boli. Synowa to samo: mamuśka, rozejrzyj się wokół. Ale dla mnie za późno na rozglądanie się. Wy się rozglądajcie. Sami macie tym życiem żyć. Nim zdążyli się rozejrzeć, przyszli po nich. Tak i zginęli – w tym swo​im ko​mu​ni​zmie. Do​brze, że choć wnu​ka nie za​bra​li. Ta bab​ka go wzię​ła. Minęły dwa miesiące, zabrała gościniec i na Świętej Trójcy do tej pojechała. Wyczekała chwili, gdy malec na dworze się bawił, zaczęła rozmowę. Razem chodźmy. Na antychrysta wyrośnie. To grzech! Ta się wystraszyła: „No co ty! Co ty! Dowiedzą się, od razu przyjdą. Za​bio​rą do domu dziec​ka. Tam zgi​nie”. Jej się poszczęściło podczas ewakuacji. A ich zbombardowali pod Ługą. To znaczy, że ta pierw​sza przed Nim sta​nę​ła – i ona pierw​sza mu​sia​ła od​po​w ia​dać. Koszulkę przygotowały, wyprały. Rozłożyły do wyschnięcia na ręczniku. Gdy prały, zdawało się, że udało im się wybielić. Ale jak wyschła – wciąż żółta. Może gdyby wygotować… Ale prze​stra​szy​ły się: ży​cie mi​nę​ło, pew​nie ro​ze​szła​by się w rę​kach. Wcześniej podgrzały wodę. Batiuszka mówi: no, decydujcie się i ubierajcie dziewczynkę. Przyniosły, ubrały Sofiuszkę. Jewdokija poszarzała na twarzy. Niełatwo własne dziecko zmartwychwstałym zobaczyć… Po chwili udało jej się jednak zapanować nad sobą. Tylko nie trzeba, mówi, robić ze mnie chrzestnej. Jak spojrzę na tę koszulkę, dusza we mnie czernieje. Lepiej już ty, Ariadna. Twoi, chwała Bogu, jakoś tak po ludzku. Mąż na pierwszej wojnie, syn – na dru​giej, wnu​ki z sy​no​w ą po​mar​li pod​czas blo​ka​dy. Jak po ludzku, gdy wszyscy w rowach leżą? Niech lepiej Glikierija – nigdy nie rodziła. Ten jej graf, mąż bez ślu​bu, uciekł przed re​w o​lu​cją. Kto go wie, może wciąż gdzieś jesz​cze żyje. No dobrze, zdecydowały. Ariadna wie najlepiej. Gdzie tam nam do niej… Wykształcona. W mło​do​ści na​w et za gra​ni​cą miesz​ka​ła. Gli​kie​ri​ja chrzest​ną zo​sta​ła, a dwie po​zo​sta​łe wtó​ru​ją ba​tiusz​ce. Ojciec Innocenty upomina: tylko cicho śpiewajcie, żeby nikt nie usłyszał. Kto ma usłyszeć?, od​po​w ie​dzia​ły, ni​ko​go nie ma. Pięknie odprawił, niczego nie opuścił. Sofijka mądralka oczkami mruga, uważnie się przy​słu​chu​je, jak​by ro​zu​mia​ła. Tyl​ko raz się roz​pła​ka​ła. Gdy Gli​kie​ri​ja wy​rze​ka​ła się dia​bła. Usiedli przy herbacie. Batiuszka się uśmiecha: grzeszny, powiada, i namiętny miłośnik her​ba​ty ze mnie. Lu​bię du​szy swo​jej do​go​dzić – prze​gry​zać każ​dy łyk kost​ką cu​kru. Wspomnieli samowary. Z czajnika to nie to samo. Wrzątek słaby wychodzi, bez smaku. W sa​mo​w a​rze to wrza​ło…! A z ko​mu​nią świę​tą to już jak wyj​dzie, rze​cze. Nie szko​dzi, od​po​w ia​da​ją, same przy​nio​są. *** Na dworze pięknie. Mroźno, sucho. Ciut się ociepli, pójdzie się na spacer. Wyjrzały na dwór – bielusieńko. A stróża ani widu, ani słychu. Kiedyś, bywało, jeszcze przed wschodem z łopatą wy​cho​dził. Ci dzi​siej​si cał​kiem się roz​pu​ści​li. Po​sie​dzia​ły, wspo​mi​na​jąc to, co mi​nę​ło.


Ariadna pierwsza oprzytomniała. Poszła na strych zdjąć ze sznurka suche rajstopki. Jewdokija zajęła się kaszą. Matka po nocy ugotowała, wsunęła pod poduszkę. Kasza spod poduszki jest sypka. Gryka i gryka… Innej nie ma. Ani manny, ani płatków owsianych. Gryka jest droga, a jeszcze weź ją dostań. Dobrze, że Antoninie fabryka kartki daje. Dwa kilo mie​sięcz​nie – dla niej i dziec​ka. Ariadna ubrała, wyprowadziła. Sofiuszka przyuczona – sama do kranu idzie. Glikierija trzyma czerpak w pogotowiu. Latem woda w rurach jest ciepła. A zimą grzać trzeba, żeby umyć rącz​ki. Jew​do​ki​ja ko​men​de​ru​je: no, od​pocz​nij​cie. Niech dziec​ko zje w spo​ko​ju. Zjadła i za herbatę. Wypiła, odstawiła filiżankę. Żegnać się, Boże, zmiłuj się nad nami, nie bę​dzie​my jej uczyć. Jesz​cze mat​ka zo​ba​czy… Po śniadaniu Glikierija sadza do tamborka. Na szycie za wcześnie. W sam raz zaś na wyszywanie. I haft płaski, i węzełkowy, i krzyżykowy. Poranna lekcja – żółciutki płatek. Nie odda, póki nie skoń​czy. Pra​cu​je, a Gli​kie​ri​ja opo​w ia​da jej to o świę​tych, to o Bo​gu​ro​dzi​cę za​ha​czy. Następnie kolej na Ariadnę: bajki czyta. Ma swoje, francuskie. Książka opasła, z obrazkami. Podczas blokady nie spalili… Doczyta do końca i odpytuje: sama zapyta, sama odpowie. Dziwacznie gada – po francusku. A jeśli się przypadkiem pomyli – sprawdza, czy Sofiuszka zrozumiała. Mała marszczy czółko, kiwa główką. Palcem w książce pokazuje – nie tak ma być, ale tak. Raz zo​ba​czy​ła to Jew​do​ki​ja. – Na​praw​dę czy​tać umie czy tak na śle​po po​ka​zu​je? Ariad​na się ob​ru​szy​ła: – Dlaczego na ślepo? Kiedy czytam, palcem wodzę po wierszach, żeby ona też śledziła. A litery już daw​no zna. Jesz​cze wio​sną jej po​ka​za​łam. – No to – Jew​do​ki​ja się dzi​w i – za​daj jej ja​kieś sło​w o. Niech znaj​dzie je w książ​ce. So​fi​ja uśmiech​nę​ła się chy​trut​ko, oczka​mi prze​bie​gła kil​ka li​ni​jek – dwa razy zna​la​zła. – A niech was! – uradowała się Jewdokija. – Kto tam was, gramotnych, sprawdzi. Umó​w i​ły​ście się! So​fiusz​ka marsz​czy no​sek. Śmie​je się, zna​czy. *** Radio jest duże. I czarne. Wisi w pokoju Jewdokii. Sofija przychodzi, staje na krzesełku. Włą​cza, przy​tu​la ucho. Po ci​chut​ku, żeby bab​ciom nie prze​szka​dzać. – Nie mogłam wczoraj zasnąć i wiecie, co mi się przypomniało? Wcześniej cukierki były w torebkach. Niektóre tak sypano, inne w pazłotko owinięte. Otworzysz, a w środku srebrne szczyp​czy​ki. Iwan Sier​gie​icz czę​sto ku​po​w ał, roz​piesz​czał mnie. Oczy we​so​łe, uśmie​cha się, jak​by od​młod​nia​ła. – I rozpieścił, jak widzę. – Jewdokija zacisnęła usta. – Nie miałaś już czego wspominać: cu​kier​ki w zło​cie… – Prze​cież ja – zmarsz​czy​ła się – nie o cu​kier​kach… Jew​do​ki​ja sie​dzi. War​gi ma su​che, cien​kie. W li​nij​kę za​sznu​ro​w a​ne.


– Wczoraj, na Oficerskiej, patrzę, znów coś kopią. Wyryli dół ogromny, para z niego kłębami bucha. Po bokach kładki, na skraju trójkąty ostrzegawcze porozstawiali. Idziemy z Sofiją i, wszyscy święci!, nieczysta to siła, głosy spod ziemi. Kto tam może siedzieć, we wrzątku? Zerknęłam. Mężczyźni. Dwóch. Mordy brudne, dłubią coś pod rurą. I śmieją się jeszcze: czego się, babciu, boisz? A można się przestraszyć. Biesy, przebacz Panie! Ryją, ryją. Wkrótce na wy​lot się prze​ko​pią. Nie mogą wy​sie​dzieć na zie​mi. – Na Oficerskiej? Gdzie to? – Glikierija nałupała cukru, nasypała na spodeczek. Sama jest ma​leń​ka. Jak wró​be​lek. – No tu, za ro​giem. Jak tam ona się u nich na​zy​w a? De​ka​bry​stów. Gli​kie​ri​ja ssie cu​kier. Za​my​śli​ła się. – O de​ka​bry​stach kie​dy zro​bi​ło się gło​śno? Pod​czas re​w o​lu​cji czy woj​ny? – Bóg z tobą. – Ariadna wzruszyła ramionami. – Jeszcze w poprzednim wieku. Powstanie dekabrystów było w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku. Przeciwko prawu pańsz​czyź​nia​ne​mu. Wy​kształ​co​na jest. Książ​ki czy​ta. Całą pół​kę ma. – Aa… – Gli​kie​ri​ja gło​w ą po​ki​w a​ła. – Wte​dy… Ja tego nie pa​mię​tam. To zna​czy, że to oni dali matce mojej wolność. Moi to wszyscy z pańszczyźnianych. Ale matkę moją nie bardzo to cieszyło. Z panami, mówiła, lepiej. Zyskali tylko ci, co do miasta chodzili zarabiać. Ale oni i wcze​śniej byli wol​ni. Kie​dyś to wszę​dzie pła​ci​li. Star​cza​ło, by i panu od​dać, i ro​dzi​nie. – Przed wojną – Jewdokija podparła policzek – też wszędzie ryli. Idę i myślę: czegóż tak ryją? Przecież się w końcu dokopią… Powiedziałam synowej, wargi wydęła: rury, mówi, kładą. Za cara nie dba​no o to, by woda była we wszyst​kich do​mach. – Matka opowiadała, że nasz pan dobry był. I za mąż siłą nie wydawał. Ojciec mój kowalem był. I przychodzą z matką do pana. A on niczego sobie… Pobłogosławił ich. Młodzi jeszcze dłu​go do nie​go cho​dzi​li o bło​go​sła​w ień​stwo pro​sić. Wol​ni byli, a i tak cho​dzi​li… – Jak to, mówię, nie dbali? U nas od zawsze był kran. I woda czysta, nie śmierdziała niczym. A my, roz​ma​rzy​ła się sy​no​w a, wszę​dzie rury po​ło​ży​my. I po​cią​gi pod zie​mią pu​ści​my… Śmie​je się. – Wcze​śniej, do woj​ny – wspo​mi​na Gli​kie​ri​ja – czę​sto się śmia​li… Jew​do​ki​ja się skrzy​w i​ła. – Tacy z nich i maj​stro​w ie. To śmie​ją się, to ryją zie​mię… – Boże – westchnęła Ariadna – ile to bezimiennych grobów… Jak pomyślę, ile zostało z blo​ka​dy… – Z blo​ka​dy…! A ka​nał? Gli​kie​ri​ja się prze​że​gna​ła. – Jed​ni ko​pią, dru​dzy się kła​dą do zie​mi. – Tak… – Jewdokija stuknęła filiżanką. – Myślą, że innym wykopali. A potem, zobacz, wychodzi na to, że dla siebie… Szkoda gadać. – Wygładziła ręką ceratę. – Jak się z wami siedzi, grze​chy się zbie​ra​ją. Ząb rwie. Gęba pu​sta już zu​peł​nie, a zęby bolą… Raj​sto​py z gru​bej weł​ny. Gli​kie​ri​ja roz​pru​ła sta​ry swe​ter, nit​kę zwi​nę​ła w dwa kłęb​ki. Walonki z kaloszami, bielusieńkie. Teraz czarne rzucają. Cholewy ani nie zegniesz, ani nie rozciągniesz – i chodź, jakbyś miała kopyta. Pod czapkę chusteczka bawełniana; zawiążą,


spytają: nie ciasno? Nowy, ciepły płaszcz. Jewdokija swój przenicowała. Flauszowy, watoliny dwie war​stwy dała. Sama ma dru​gi – w jej wie​ku wy​star​czy. – Idziemy do Nikolskiego. – Zawiązała chustkę, poprawiła końce. – Sanek nie bierzemy, pój​dzie​my pie​cho​tą. Ariad​na drzwi za​my​ka. – Jak bę​dzie​cie wra​cać, zwróć​cie uwa​gę, może gdzieś cho​in​ki przy​w ieź​li… Schody są łagodne i szerokie. Na każdym piętrze po dwa mieszkania. Dom jest stary, choć tylko jedna wnęka się zachowała. Bolszewicy nie zdążyli się dobrać. Trytony, muszle – wszystko nie​tknię​te. So​fi​ja za każ​dym ra​zem się obej​rzy. Lubi baj​ki. Ariadna już jakiś czas temu to zauważyła. Wcześniej tak bywało: siedzi, słucha, byleby coś czytali. Czy to Czerwonego Kapturka, czy Pi​no​kia, czy Jasia i Małgosię. Teraz już się nauczyła: sama książkę przynosi, otwiera, podaje Ariadnie. Czytaj, o Syrence. Ariadna jest już zmęczona, sił braknie. Ileż można, w kółko to samo… Przecież, mówi, na pamięć już to znasz. A ona zachmurzy się, oczy łzami się wypełnią. I palcem pokazuje – czytaj. Ariadna próbowała kombinować: to ten fragment opuści, to drugi. Ale gdzie tam! Wyrosła. Teraz już jej nie oszu​kasz… Glikierija pierwsza się domyśliła. Przecież to o niej, o niemej dziewczynce. Sofiuszka sama jest sy​ren​ką. Tyl​ko tam​ta choć wie, za co głos stra​ci​ła. A na​sza nie… Przed domem jest skwerek. Na nim pomnik: przodem do placu, tyłem do nas. W ciepłe dni dzie​cia​ki łażą po ba​lu​stra​dach. Zimą są ob​lo​dzo​ne, śli​skie. Skrę​ci​my za róg i już wi​dać ko​pu​ły. Babcia podparła plecy ręką. Odpoczniemy, mówi, krztynę. Co rano tak zastyga, nieswojo. Stoi, roz​glą​da się wo​kół. – Ot – szep​cze – po​żyć by jesz​cze dwa​dzie​ścia lat… Idę obok i my​ślę: sta​ra jest, po co jej jesz​cze tyle? – Zo​ba​czyć, jak się to wszyst​ko u nich skoń​czy. U ja​kich nich? Kim oni są? Jew​do​ki​ja jak​by usły​sza​ła, burk​nę​ła groź​nie: – U tych… bolszewików. No nic – mówi – tylko siedź cicho. I babki starej nie słuchaj. Pod nogi patrz lepiej, żebyś nie upadła… Najpierw do cerkwi pójdziemy, muszę świeczkę postawić. Kiepski dziś dzień dla mnie, rocznica niedobra. A potem przespacerujemy się do dzwonnicy. Na ka​na​le zro​bi​my kół​ko i do domu. Na dole jest mroczno. Górna świątynia za to elegancka. Wejdziesz po schodkach – piękno nie​opi​sa​ne: zło​to wszę​dzie, gdzie nie spoj​rzysz. Jak była dzieckiem, nosiły ją do komunii. Teraz – strach. Znów niszczą cerkwie. Korci ga​dów. Po woj​nie jak​by przy​ci​chli. A te​raz znów się wzię​li do ro​bo​ty… Bab​cia Jew​do​ki​ja w cer​kwi jest su​ro​w a.


– Zobacz – uczy – to jest ołtarz. Przed nim są carskie wrota: gdy je otworzą, wszystko widać. Batiuszkowie chodzą po ołtarzu jak święci po niebie. Wieczorem, gdy msza się zaczyna, zapalają te wielkie świeczniki. Ich światło jest ciche i błogie. Rozejrzysz się, dusza się raduje: zło​to pło​nie, roz​bły​śnie, uwie​dzie ża​rem. Po​stoi, przy​nie​sie świecz​ki, po​tem weź​mie za rękę, pod​pro​w a​dzi. – Świeczkę – mówi – podtop od dołu. Mocno ją wstaw, żeby nie upadła. Nie przewracaj oczami. Patrz prosto na ikonę. A teraz się przeżegnaj, póki nikt nie widzi. Nie tak: trzema palcami. Módl się do Bogurodzicy o dusze zagubione, grzeszne. Mnie nie wysłuchała, może do cie​bie, nie​mo​w y, się zni​ży… Twarze na ikonach są ciemne, srogie. Ognie tańczą pod nimi, wiją się na świeczkach. Babcia Jew​do​ki​ja mówi: – Dusze się topią. Jak się wypalą, przyjdzie starucha w czerni, zmiecie ogarki. I my tak samo: po​pa​li​my się, po​pa​li​my i zga​śnie​my. Świe​ce palą się do koń​ca, a lu​dzie nie za​w sze. Z bab​cią Gli​kie​ri​ją le​piej się cho​dzi. Z nią do świę​te​go Ni​ko​ła​ja. – Módl się – uczy – So​fiusz​ka, za cier​pią​cych i po​dró​żu​ją​cych. W pokoju też go ma. A pod nim ogień płonie na czerwonym spodeczku. Babcia podchodzi. Po​stoi, po​roz​ma​w ia. Szep​cze, szep​cze. A on mil​czy. Pew​nie nie umie mó​w ić. – Nikołaj – opowiada – to święty wszystkich. I tych, co po morzu pływają, i tych, co w lesie się zgu​bi​li; on dro​gę im wska​zu​je. Od​w ie​dza sie​dzą​cych w wię​zie​niach, uzdra​w ia cho​rych… Pod​pro​w a​dzi pod iko​nę, ob​ja​śni: – Zobacz. Całe życie człowieka przedstawione. I na tym świecie, i na tamtym. Tam jest jasno. Pośrodku Pan siedzi, a po prawicy i lewicy jego siedzą święci. Nie pamiętają minionego życia, nowym się cieszą. A po co mieliby pamiętać? Mają teraz nowe, swoje… Na dole – straszy – jest piekło. Męki tam straszliwe: płacz i zgrzytanie zębów. W piekle, nie bój nic, są grzesznicy. Ale On zstąpi i do nich. Grzesznicy bywają różni: zagorzali, ale i z głupoty. Życie – wzdycha – różnie po​tra​fi się uło​żyć, szcze​gól​nie w mło​do​ści… Wyszłyśmy z cerkwi. Poszłyśmy wzdłuż kanału. A tam zaraz dom straszny: olbrzymy stoją. Babcia mówi: ćwoki, kapuściane łby. Idziemy obok, zerknęła ukradkiem: ale mają giry. Na​dep​nie taki, roz​gnie​cie. Zro​bi​ły​śmy kół​ko – i do domu. – No. – Bab​cia Gli​kie​ri​ja po​ma​ga się ro​ze​brać. – Gdzie by​ły​ście, co wi​dzia​ły​ście? – Gdzie byłyśmy? – odpowiada babcia Jewdokija. – W cerkwi, powiedz, byłyśmy, a potem wzdłuż ka​na​łu się prze​szły​śmy. – No i jak tam? Mroź​no na dwo​rze? Wy​mar​z​ły​ście? Zdję​ła ka​lo​sze, wa​lon​ki opar​ła o ka​lo​ry​fer – niech schną. – A cze​mu taka za​chmu​rzo​na? – Bab​cia Ariad​na sta​nę​ła w drzwiach. – Wiadomo. Bałwanów tych się boi. – Jewdokija rozwiązuje chustkę. – Ile byś nie mówił, to jak gro​chem o ścia​nę. – To prze​cież rzeź​by. – Ariad​na kiwa gło​w ą. – Moż​na się bać rzeźb? Wzię​ła za rękę, za​pro​w a​dzi​ła do sie​bie. – Mówiłam ci przecież. To Atlasy. Rzeźbiarze ich zrobili z kamienia. Jest taka bajka, jakby


świat trzymali na swoich barkach, wiesz? W środku są puści. Druty tam tylko są, żeby się lepiej trzy​ma​li. Na stole ołówek, otwarta książka. Obok niej stos kartek. Babcia Ariadna daje jedną – ry​so​w ać. – Po​ry​suj chwi​lę, póki się obiad grze​je. Wy​szła. Na górze chmura. Pod chmurą ogromny dom. Na dole długi kanał. Wzdłuż niego ogrodzenie. Przed domem stoją te olbrzymy. Głowy czarne, straszne. A wewnątrz pustka. Stroszą wielkie pal​ce – we​zmą i ru​szą z miej​sca… Odłożyła kredki, przysłuchuje się: nie, nie wołają. Znów wzięła kredkę. Litery duże, koślawe. Na​pi​sa​ła: BOL​SZE​WI​CY .


WY​DAW​NIC​TWO CZAR​NE SP. Z O.O. www.czar​ne.com.pl Se​k re​ta​riat: ul. Koł​łą​ta​ja 14, III p., 38-300 Gor​li​ce tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: ma​te​usz@czar​ne.com.pl, to​masz@czar​ne.com.pl, do​mi​nik@czar​ne.com.pl, ho​no​ra​ta@czar​ne.com.pl, ewa@czar​ne.com.pl Re​d ak​cja: Wo​ło​wiec 11, 38-307 Sę​k o​wa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: re​d ak​cja@czar​ne.com.pl Se​k re​tarz re​d ak​cji: mal​g o​rza​ta@czar​ne.com.pl Dział pro​mo​cji: ul. An​d er​sa 21/56, 00-159 War​sza​wa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: agniesz​k a@czar​ne.com.pl, anna@czar​ne.com.pl, do​ro​ta@czar​ne.com.pl, zo​fia@czar​ne.com.pl Dział mar​k e​tin​g u: ka​ta​rzy​na@czar​ne.com.pl Dział sprze​d a​ży: tel. 504 564 092, 605 955 550 irek.grad​k ow​ski@czar​ne.com.pl, agniesz​k a.wil​czak@czar​ne.com.pl Au​d io​bo​oki i ebo​oki: Iza​be​la Re​g ól​ska, iza@czar​ne.com.pl Skład: D2D.PL ul. Morsz​ty​now​ska 4/7, 31-029 Kra​k ów, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: info@d2d.pl Wo​ło​wiec 2013 Wy​d a​nie I


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.