Dziecko w czasie

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Wydanie elektroniczne


O książ​ce Nagrodzona Whitbread Prize i Prix Fémina Etranger powieść, w której przeplatają się wątki czasu i ponadczasowości, dzieciństwa i dorosłości. Wzruszająca i niezwykła. Studium bólu po utracie naj​bliż​szej oso​by i ra​dze​nia so​bie z cier​pie​niem, w któ​rym jest tak​że miej​sce na na​dzie​ję. Jedna chwila nieuwagi w supermarkecie i trzyletnia Kate zostaje porwana, niemal na oczach swojego ojca, Stephena Lewisa, poczytnego autora książek dla dzieci. Zdarzenie to wywiera druzgocący wpływ na jego życie. Małżeństwo z Julie rozpada się. Jaka przyszłość czeka karierę pisarską Stephena? Czy dziewczynka zostanie kiedykolwiek odnaleziona? Tragiczne wydarzenia sta​ją się dla bo​ha​te​ra pre​tek​stem do po​dró​ży w głąb sie​bie, do świa​ta pra​gnień i wspo​mnień.


IAN McE​WAN Jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy brytyjskich; laureat wielu nagród literackich. Jego dorobek obejmuje scenariusze filmowe, zbiory opowiadań i szereg powieści, tłumaczonych na kilkanaście języków, m.in. Betonowy ogród, Dziecko w czasie, Niewinni, Amsterdam, Pokuta, Sobota, Na plaży Chesil, Solar i Słodka przynęta. Wielokrotnie nominowany do Booker Prize, najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody literackiej, McEwan otrzymał ją za powieść Am​ster​dam. Inna książka – Dziecko w czasie – zdobyła Whitbread Prize i Prix Femina Etranger. Pokuta, uznana przez krytyków za jego najwybitniejsze dzieło, laureat aż trzech znaczących nagród (w tym National Book Critics Circle Fiction Award), święciła triumfy na europejskich i amerykańskich listach bestsellerów. Na kanwie Nie​win​nych i Po​ku​ty powstały głośne filmy. W 2007 McE​wan zo​stał wy​róż​nio​ny Com​mon We​alth Award w dzie​dzi​nie li​te​ra​tu​ry. www.ianm​ce​wan.com


Tego au​to​ra PO​KU​TA NA PLA​ŻY CHE​SIL UKO​JE​NIE DZIEC​KO W CZA​SIE NIE​WIN​NI SO​BO​TA AM​STER​DAM CZAR​NE PSY PIERW​SZA MI​ŁOŚĆ, OSTAT​NIE PO​SŁU​GI W PO​ŚCIE​LI SO​LAR SŁOD​KA PRZY​NĘ​TA BE​TO​NO​WY OGRÓD PRZE​TRZY​MAĆ TĘ MI​ŁOŚĆ MA​RZY​CIEL


Ty​tuł ory​gi​na​łu: THE CHILD IN TIME Co​py​ri​ght © Ian McE​wan 1987 All ri​ghts re​se​rved Po​lish edi​tion co​py​ri​ght © Wy​daw​nic​two Al​ba​tros A. Ku​ry​ło​wicz 2006 Po​lish trans​la​tion co​py​ri​ght © Ma​rek Fe​dy​szak 2001 Re​dak​cja: Mał​go​rza​ta Chwa​łek Zdję​cie na okład​ce: Ani​ta Pat​ter​son Pep​pers/Shut​ter​stock Pro​jekt gra​ficz​ny okład​ki: An​drzej Ku​ry​ło​wicz ISBN 978-83-7885-179-0 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.


Spis treści

O książce O autorze Tego autora Dedykacja 1 2 3 4 5 6 7 8 9 Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


Wiele zawdzięczam następującym książkom: Dream Babies Christiny Hardyment, Ukryty porządek (Who Zeness and the Implicate Order) Davida Boh​ma oraz Ma​g i​cal Child Jo​se​pha Chil​to​na Pe​ar​ce’a.


1

…oraz rodzicom zbyt długo wprowadzanym w błąd przez samozwańczych eks​per​tów od opie​ki nad dzieć​mi, pre​zen​tu​ją​cych nie​zdro​wy re​la​ty​wizm… Pod​ręcz​nik opie​k i nad dziec​k iem, HMSO 1

D

otowanie transportu publicznego od dawna kojarzyło się zarówno rządowi, jak i większości jego zwolenników z zaprzeczeniem wolności osobistej. Dwa razy dziennie w godzinach szczytu dochodziło do awarii rozmaitych środków komunikacji, i Stephen przekonał się, że do Whitehallu szybciej można dotrzeć pieszo niż taksówką. Był koniec maja, ledwie wpół do dziesiątej, a temperatura już sięgała dwudziestu siedmiu stopni. Szedł szybko w kierunku Vauxhall Bridge, mijając podwójne i potrójne rzędy schwytanych w pułapkę warkoczących samochodów z samotnymi kierowcami w środku. Owo dążenie do wolności odbywało się w nastroju pogodzenia się z losem raczej niż zapalczywości. Zaobrączkowane palce cierpliwie bębniły po progach rozgrzanych dachów, kryjące się w białych rękawach łokcie wystawały z otwartych okien. Na kierownicach leżały rozłożone gazety. Stephen szybko przeciskał się przez tłum, przez napływające z odbiorników samochodowych fale czczej gadaniny: jednobrzmiących zgłosek, energicznych prezenterów porannej muzyki, wiadomości w skrócie, informacji o sytuacji na drogach. Kierowcy, którzy nie czytali gazet, słuchali w otępieniu. Stałe parcie tłumu na chodnikach dawało im zapewne poczucie względnego ruchu, powolnego dry​fo​wa​nia. Poruszając się zrywami i klucząc przy wyprzedzaniu, Stephen, jak zawsze, niemal nieświadomie wypatrywał dzieci, pięcioletniej dziewczynki. Było to coś więcej niż zwyczaj, gdyż zwyczaj można zarzucić. Była to głęboka skłonność, piętno odciśnięte na jego charakterze przez doświadczenie. W zasadzie nie prowadził już poszukiwań, choć kiedyś, przez długi czas, czynił to wręcz obsesyjnie. Dwa lata później pozostały jedynie ślady tej obsesji. Teraz odczuwał tęsknotę, daremny głód. Zegar biologiczny, beznamiętny w niepowstrzymanym ruchu, pozwalał jego córce rosnąć, rozszerzał i urozmaicał jej słownictwo, dawał jej coraz większą siłę i pewność ruchów. Zegar ten, mocny jak serce, dotrzymywał słowa danego nieustającemu trybowi warunkowemu: dziewczynka rysowałaby, zaczynałaby czytać, traciłaby mleczne zęby. Byłaby domownikiem, którego obecność uważaliby za naturalną. Wydawało się, że mnożenie przykładów może zedrzeć ów tryb warunkowy, wątłą półprzezroczystą zasłonę, która oddzielała go od niej delikatnymi splotami czasu i przypadku; wró​ci​ła ze szko​ły i jest zmę​czo​na, jej zą​bek leży pod po​dusz​ką, a ona szu​ka ta​tu​sia. Każda pięcioletnia dziewczynka – choć chłopcy też się do tego nadawali – wypełniała treścią jej dalsze istnienie. W sklepach, na placach zabaw i w domach przyjaciół Stephen mimowolnie doszukiwał się Kate w innych dzieciach bądź zwracał uwagę na zachodzące w nich powolne zmiany oraz na ich rosnące umiejętności. Czuł również niewykorzystany potencjał tygodni i miesięcy, które powinna mieć dla siebie. Dorastanie Kate stało się istotą samego czasu. Jej złudny rozwój, owoc obsesyjnego żalu, był nie tylko nieunikniony – nic nie mogło zatrzymać nieubłaganego zegara – ale


i niezbędny. Gdyby nie wyobrażenie, że córka nadal żyje, Stephen czułby się zagubiony, czas by się za​trzy​mał. Był oj​cem nie​wi​dzial​ne​go dziec​ka. Jed​nak tu, na Mil​l​bank, spo​ty​kał je​dy​nie byłe dzie​ci, wlo​ką​ce się do pra​cy. Dalej, tuż przed Parliament Square, zainstalowała się grupka licencjonowanych żebraków. Nie wolno im było żebrać w pobliżu parlamentu i Whitehallu ani w żadnym innym miejscu widocznym z placu, lecz kilkoro z nich wykorzystywało to, że tam właśnie zbiegały się drogi zmierzających do pracy ludzi. Stephen widział ich jaskrawe odznaki z odległości paruset jardów. Pogoda im sprzyjała. Wyglądało na to, że niezależność dodaje jałmużnikom pewności siebie. Pracownicy najemni musieli im schodzić z drogi. Tuzin żebraków pracował po obu stronach jezdni, wytrwale posuwając się ku niemu pod prąd. Stephen obserwował jakąś dziewczynkę – tym razem chudą nastolatkę. Ona dostrzegła go już wcześniej. Szła wolno, lunatycznie, z przepisową czarną miseczką w wyciągniętej ręce. Strumień urzędników rozstępował się przed nią i na powrót skupiał. Dziewczyna utkwiła wzrok w Stephenie, który – jak zwykle – miał ambiwalentne uczucia. Dawanie pieniędzy zapewniało powodzenie programowi rządowemu. Niedawanie wymagało stanowczego zignorowania czyjejś nędzy. Sytuacja bez wyjścia. Sztuka złego rządzenia polega na zerwaniu więzi między porządkiem publicznym a najskrytszymi uczuciami, skłonnością do tego co słuszne. Obecnie zdawał się w tej kwestii na przypadek. Jeżeli miał drobne w kieszeni, dawał je. Jeżeli nie miał, nie da​wał nic. Nig​dy nie wrę​czał że​bra​kom bank​no​tów. Dziewczyna, ubrana w brudną żółtą sukienkę, miała brązową karnację od ciągłego przebywania na słońcu. Jej włosy były krótko ostrzyżone, pewnie po odwszawieniu. Gdy Stephen znalazł się bliżej, spostrzegł, że jest ładna, piegowata, ma spiczasty podbródek i figlarny wyraz twarzy. Była niespełna sześć jardów od niego, gdy podbiegła i podniosła z chodnika kawałek jeszcze lśniącej gumy do żucia. Włożyła ją do ust i zaczęła żuć. Gdy znowu spojrzała w stronę Stephena, prowokująco od​chy​li​ła małą gło​wę. Po chwili znalazła się przed nim, z miseczką z przydziału w dłoni. Zgodnie z żebraczym zwyczajem upatrzyła go sobie już wcześniej. Przerażony, sięgnął do tylnej kieszeni po banknot pię​cio​fun​to​wy. Dziew​czy​na pa​trzy​ła obo​jęt​nie, jak kła​dzie go na mo​ne​tach. Gdy tyl​ko od​su​nął rękę, wy​ję​ła bank​not z mi​secz​ki, zwi​nę​ła w cien​ki ru​lon i rzu​ci​ła: – I tak je​steś chu​jem. Gdy wy​mi​ja​ła Ste​phe​na, ten moc​no za​ci​snął dłoń na jej twar​dym, wą​skim ra​mie​niu. – Co po​wie​dzia​łaś? Dziew​czy​na wy​szarp​nę​ła mu się. Zmru​ży​ła oczy i od​par​ła pi​skli​wym gło​sem: – Że bar​dzo panu dzię​ku​ję. – Zna​la​zł​szy się poza jego za​się​giem, do​da​ła: – Bo​ga​ty gnój! Stephen pokazał z łagodnym wyrzutem puste dłonie i uśmiechnął się, nie rozchylając warg, by dać do zrozumienia, że nie dotknęła go ta obelga. Ale dziewczyna podjęła już swój marsz w miarowym lunatycznym tempie. Przyglądał się jej przez chwilę, dopóki nie zginęła w tłumie. Nie obejrzała się wię​cej. ••• Urzędowa Komisja do spraw Opieki nad Dziećmi, przedmiot szczególnej troski premiera, utworzyła czternaście podkomisji, których zadaniem było opracowanie zaleceń dla organu nadrzędnego. Twierdzono cynicznie, że tak naprawdę mają one zaspokoić zasadniczo odmienne


interesy niezliczonych grup: reprezentujących branżę cukrowniczą i sieci barów szybkiej obsługi, przemysł odzieżowy, zabawkarski, wytwórców fajerwerków i mleka dla niemowląt, instytucje charytatywne, organizacje kobiece, grupę zwolenników przejść dla pieszych z ręcznie uruchamianą sygnalizacją świetlną – grup, które wywierały naciski ze wszystkich stron. Tylko nieliczne spośród kręgów opiniotwórczych odrzuciły propozycję współpracy. Powszechnie zgadzano się, że w kraju peł​no jest lu​dzi nie​wła​ści​we​go po​kro​ju. W kwe​stii tego, co two​rzy po​żą​da​ne ce​chy oby​wa​tel​skie i co należy czynić, by wykształcić je w przyszłości u dzieci, prezentowano bezkompromisowe poglądy. W podkomisjach znaleźli się wszyscy. Członkiem jednej z nich – wyłącznie dzięki wpływom swego przyjaciela Charlesa Darke’a, który zrezygnował tuż po tym, jak komisje rozpoczęły pracę – został nawet Stephen Lewis, autor książek dla dzieci. Podkomisja Stephena, pod przewodnictwem nadętego lorda Parmentera, zajmowała się czytaniem i pisaniem. Przez upalne miesiące ostatniego, jak się okazało, prawdziwego lata w XX wieku Stephen co tydzień uczestniczył w zebraniach w mrocznej sali Whitehallu, w której planowano ponoć nocne naloty na Niemcy w 1944 roku. Dawniej miałby dużo do powiedzenia na temat czytania i pisania, ale w trakcie tych sesji zwykle opierał ręce na wielkim wypolerowanym stole, zastygał z pochyloną głową w pozie podyktowanego szacunkiem skupienia i milczał. Teraz sporo czasu spędzał sam. Wbrew jego nadziejom przebywanie w sali pełnej ludzi nie osłabiło w nim skłonności do introspekcji. Wzmogło ją wręcz i nada​ło jej ramy. Rozmyślał głównie o żonie i córce oraz o tym, co ze sobą pocznie. Głowił się też nad przyczyną nagłego wycofania się Darke’a z życia politycznego. Przed sobą miał wysokie okno, przez które nawet w środku lata nie przenikało światło słońca. Za oknem widniały prostokąty krótko przystrzyżonej trawy okalające dziedziniec, który mógł pomieścić kilka ministerialnych limuzyn. Niepełniący służby szoferzy włóczyli się, palili papierosy i obojętnie spoglądali w stronę sali obrad. Stephen snuł wspomnienia i śnił na jawie o tym, co było i co mogłoby być. A może to on był wy​two​rem wspo​mnień i snów? Nie​kie​dy wy​gła​szał wy​ima​gi​no​wa​ne prze​mo​wy, gorz​kie i smut​ne akty oskarżenia, których szkice za każdym razem uważnie przeglądał. Tymczasem słuchał jednym uchem. Komisja podzieliła się na teoretyków, którzy już dawno wyrobili sobie pogląd na dyskutowany temat albo kazali wyrobić go dla nich innym, oraz pragmatyków, liczących na to, że odkryją własną opinię w chwili jej wypowiadania. Uprzejmość była wprawdzie wymuszona, ale nigdy nie prze​kra​cza​no jej gra​nic. Lord Parmenter przewodniczył obradom komisji, wygłaszając zręczne banały, wskazując wybranych mówców zezowatym spojrzeniem głęboko osadzonych, pozbawionych rzęs oczu, unosząc lekką jak puch rękę, by stłumić emocje, i z rzadka składając oschłym i obojętnym głosem błazeńskie oświadczenia. Jedynie po ciemnym dwurzędowym garniturze można było poznać, że jego właściciel jest człowiekiem. Parmenter miał arystokratyczne podejście do komunału. Długą i zażartą dyskusję dotyczącą teorii rozwoju dziecka przerwała kiedyś jego doniosła uwaga: „Chłopcy zawsze będą chłopcami”. W podobny sposób – jako kłopotliwe pewniki – prezentował opinie, że dzieci nie znoszą mydła i wody, szybko się uczą i zbyt szybko rosną. Parmenter był w swej banalności wzgardliwy, nie bał się pokazać, że jest dość ważny i silny, by się nie przejmować tym, jak głupie wydają się jego sądy. Nie musiał na nikim robić wrażenia. Nie zniżyłby się do tego, by być po pro​stu in​te​re​su​ją​cym. Ste​phen nie miał wąt​pli​wo​ści, że lord jest bar​dzo in​te​li​gent​nym czło​wie​kiem. Członkowie komisji nie uważali za konieczne poznawać się zbyt dobrze. Po zakończeniu długich posiedzeń, gdy już zgarnęli dokumenty i książki do teczek, nawiązywali uprzejme rozmowy,


podtrzymywane na korytarzach i cichnące, w miarę jak schodzili po spiralnych betonowych scho​dach i roz​pra​sza​li się na wie​lu po​zio​mach pod​ziem​ne​go par​kin​gu mi​ni​ster​stwa. Przez całe duszne lato i późniejsze miesiące Stephen odbywał cotygodniową podróż do Whitehallu. Poza tym jego życie było wolne od obowiązków. Niemal cały ten czas spędzał przed telewizorem, w bieliźnie, rozciągnięty na kanapie, popijając w ponurym nastroju czystą szkocką, czytając czasopisma od deski do deski lub oglądając transmisje z olimpiady. Wieczorami więcej pił. Posiłki jadał samotnie w pobliskiej restauracji. Nie próbował się kontaktować z przyjaciółmi. Nie odpowiadał na telefony rejestrowane przez automatyczną sekretarkę. Na brud w mieszkaniu oraz wielkie czarne muchy, niespiesznie odbywające swe patrole, przeważnie nie zwracał uwagi. Gdy przebywał poza domem, bał się powrotu w zabójcze szeregi znajomych przedmiotów, widoku przysadzistych foteli z brudnymi talerzami i starymi gazetami leżącymi obok. Rzeczy – sedes, pościel, brud na podłodze – z uporem zmawiały się, żeby tkwić właśnie tam, gdzie je zostawił. Również w domu Stephen nie mógł uciec od stałych tematów swoich rozmyślań: córki, żony i tego, co ma robić. Tutaj jednak brakowało mu skupienia, jakiego wymagał nieprzerwany tok myśli. Śnił na ja​wie cha​otycz​nie, nie​mal bez udzia​łu świa​do​mo​ści. ••• Człon​ko​wie pod​ko​mi​sji sta​ra​li się być punk​tu​al​ni. Lord Par​men​ter za​wsze przy​cho​dził ostat​ni. Gdy zasiadał na krześle, przywoływał zebranych do porządku cichym chrząknięciem, które zręcznie przeistaczał we wstęp. Sekretarz podkomisji Peter Canham siedział na prawo od lorda, na krześle odsuniętym od stołu – dla zaznaczenia swojego obiektywizmu. Od Stephena wymagano jedynie, żeby przez dwie i pół godziny stwarzał pozory czujności. Te ramy czasowe pamiętał z czasów szkolnych, z setek, tysięcy godzin lekcyjnych, w których oddawał się rozmyślaniom. Sama sala też wyglądała znajomo. Nieobce były mu wyłączniki światła z brązowego bakelitu i przewody elektryczne w zakurzonych rurkach, przytwierdzonych bezceremonialnie do ściany. Sala do historii w jego szkole prezentowała się podobnie: takie same zniszczone i bardzo wygodne krzesła, taki sam długi poobijany stół, którego polerowaniem ktoś jeszcze zawracał sobie głowę, usypiająca mieszanka resztek majestatu i podupadłej biurokracji. Gdy Parmenter z uprzejmością pochlebcy przedstawiał ogólny zarys porannych prac, Stephen słyszał, jak jego nauczyciel monotonnym głosem z walijskim akcentem opiewa wspaniałości dworu Karola Wielkiego bądź przedstawia okresy upadku moralnego i odnowy średniowiecznego papiestwa. Przez okna nie widział otoczonego budynkami parkingu i prażących się w słońcu limuzyn, lecz – niczym z drugiego piętra – różany ogród, boiska, balustradę w szare cętki, za nią surowe ugory ginące wśród dębów i buków, a jeszcze dalej – rozległą połać odsłoniętego podczas odpływu przybrzeża oraz szeroką na przeszło pół mili błękitną wstęgę rzeki. Utracony czas i utracony krajobraz – wrócił tam kiedyś i odkrył, że drzewa wycięto, ziemię zaorano, a przez ujście rzeki przerzucono most. A ponieważ utrata była stałym tematem jego rozmyślań, z łatwością przeniósł się w mroźny, słoneczny dzień przed supermarket w południowym Londynie. Trzymał córkę za rękę. Dziewczynka miała na szyi czerwony wełniany szalik, zrobiony na drutach przez matkę, i tuliła do piersi postrzępionego osiołka. Przesuwali się w stronę wejścia. Była so​bo​ta, pa​no​wał tłok. Ste​phen trzy​mał ją moc​no. Parmenter skończył mówić i teraz jeden z akademików niepewnie dowodził zalet niedawno wynalezionego alfabetu fonetycznego. Dzięki niemu dzieci uczyłyby się czytać i pisać w młodszym


wieku i z większą przyjemnością, to zaś wróżyło łatwe przejście na zwykły alfabet. Stephen trzymał w dłoni ołówek, jakby zamierzał robić notatki. Marszczył czoło i lekko kiwał głową, trudno było jed​nak oce​nić, czy na do​wód zgo​dy, czy nie​do​wie​rza​nia. Pączkujący język Kate i idee, które wyjaśniał, stanowiły źródło nękających ją koszmarów. Nie potrafiła ich opisać rodzicom, ale byli pewni, że zawierały elementy znane jej z bajek: gadającą rybę, wielką skałę z miastem w środku, samotnego potwora spragnionego miłości. Tej nocy koszmarom nie było końca. Julie musiała kilka razy wstawać do córki i udało się jej zasnąć dopiero dobrze po świcie. Stephen zrobił śniadanie i ubrał Kate. Mimo ciężkich nocnych przeżyć była pełna energii, bardzo chciała iść na zakupy i pojeździć w sklepowym wózku. Zaintrygowała ją piękna słoneczna pogoda, niezwykła w tak mroźny dzień. Przynajmniej raz pomagała siebie ubrać. Stała między jego udami, podczas gdy on naciągał jej na nogi ciepłą bieliznę. Ciało Kate było takie jędrne, takie nieskazitelne. Stephen podniósł córkę i wtulił twarz w jej brzuszek, udając, że ją gryzie. Skóra pachniała ciepłem pościeli i mlekiem. Kate piszczała i wiła się jak piskorz, a gdy po​sta​wił ją na zie​mię, bła​ga​ła, żeby zro​bił to jesz​cze raz. Pozapinał guziki jej wełnianej koszuli, pomógł włożyć gruby sweter i zapiął szelki ogrodniczków. Mała zaczęła nucić jakąś nieokreśloną piosenkę, łączącą improwizację, dziecięce wierszyki i fragmenty kolęd. Stephen posadził córkę na krześle, włożył jej skarpetki i zasznurował buty. Gdy przed nią uklęknął, pogładziła go po włosach. Podobnie jak wiele innych małych dziewczynek była zabawnie opiekuńcza w stosunku do ojca. Zanim wyszli z mieszkania, dopilnowała, by pozapinał płaszcz po samą szy​ję. Zaniósł Julie filiżankę herbaty. Leżała na wpół uśpiona, w pozycji embrionalnej. Powiedziała coś, co stłumiły poduszki. Wsunął rękę pod pościel i pomasował ją po krzyżu. Przekręciła się na plecy i przyciągnęła głowę Stephena do piersi. Gdy się całowali, wyczuł w jej ustach mocny metaliczny smak głębokiego snu. Kate wciąż podśpiewywała za drzwiami sypialni. Przez chwilę miał ochotę zrezygnować z zakupów i posadzić ją z książkami przed telewizorem. Mógłby się wówczas wśliznąć pod ciężką kołdrę i położyć obok żony. Kochali się tuż po świcie, ale robili to sennie, bez prze​ko​na​nia. Ju​lie pie​ści​ła go te​raz, jego dy​le​mat spra​wiał jej przy​jem​ność. Zno​wu ją po​ca​ło​wał. Sześć lat małżeństwa było okresem powolnego przystosowywania się do kolidujących ze sobą reguł cielesnych rozkoszy, domowych obowiązków i potrzeby samotności. Zaniedbywanie jednej sfery prowadziło do zubożenia lub chaosu w pozostałych. Delikatnie ściskając w palcach sutek Julie, kalkulował. Przed południem, po przerywanej nocy i wyprawie na zakupy, Kate będzie po​trze​bo​wa​ła snu. Wte​dy mo​gli​by mieć cały czas dla sie​bie. Póź​niej, pod​czas smut​nych mie​się​cy i lat Stephen próbował powrócić do tamtej chwili, przekopać się przez pokłady zdarzeń, wpełznąć pod koł​drę i cof​nąć swą de​cy​zję. Jed​nak czas – nie​ko​niecz​nie taki, jaki jest w rze​czy​wi​sto​ści, bo tego nikt nie wie, lecz taki, jaki stworzyła ludzka myśl – uparcie nie pozwala skorzystać z drugiej szansy. Thelma, jego przyjaciółka, mawiała przy różnych okazjach, że nie ma czasu bezwzględnego, nie ma niezależnego istnienia. Jest jedynie nasze słabe i osobliwe rozumienie tych pojęć. Stephen odłożył przy​jem​ność na póź​niej, pod​dał się pre​sji obo​wiąz​ku. Uścisnął dłoń żony i wstał. W korytarzu, głośno coś mówiąc i unosząc wytartego osiołka, podeszła do niego Kate. Stephen schylił się, by owinąć jej szyję czerwonym szalikiem. Dziewczynka wspięła się na palce, chcąc sprawdzić, czy zapiął guziki płaszcza. Trzymali się za ręce, zanim jesz​cze prze​stą​pi​li próg miesz​ka​nia. Poczuli się tak, jakby wkroczyli w środek burzy. Główna ulica stanowiła trasę wylotową na


południe, pojazdy pędziły po niej z szaloną prędkością. Mroźny i bezchmurny dzień usuwał z obsesyjnych wspomnień cienie niedomówień, cynicznie dostarczał wszelkich szczegółów. Przy schodach leżała w słońcu puszka coca-coli, w której tkwiła, wciąż trójwymiarowa, słomka. Kate chciała ją uratować, ale Stephen nie pozwolił. Jakiś pies z marzycielsko uniesionym pyskiem załatwiał się, drżąc w przysiadzie pod drzewem, rozświetlonym jakby od wewnątrz. Był to strudzony życiem dąb, którego kora, z niezwykle błyszczącymi wybrzuszeniami i bruzdami skrytymi w nie​prze​nik​nio​nym cie​niu, spra​wia​ła wra​że​nie świe​żo wy​rzeź​bio​nej. Od su​per​mar​ke​tu dzie​lił ich dwu​mi​nu​to​wy spa​cer. W po​bli​żu ze​bry, przed któ​rą cze​ka​li, by przejść przez czteropasmową jezdnię, znajdował się salon sprzedaży motocykli, miejsce spotkań motocyklistów z całego świata. Brzuchaci mężczyźni w wytartych skórach opierali się o nieruchome maszyny lub siedzieli na nich okrakiem. Gdy Kate wyciągnęła z ust kłykieć i pokazała na nich, nisko zawieszone słońce oświetliło parujący palec. Nie znalazła jednak słowa na opisanie tego, co widzi. Wreszcie przeszli na drugą stronę ulicy przed niecierpliwą sforą samochodów, które warcząc, ruszyły naprzód w chwili, gdy oboje dotarli do wysepki pośrodku jezdni. Kate wypatrywała pani z lizakami, tej, co zawsze ją rozpoznawała. Stephen wyjaśnił, że jest sobota. Gdy posuwali się w tłumie w stronę wejścia, mocno trzymał ją za rękę. W zgiełku głosów, nawoływań i elektromechanicznego brzęku kas znaleźli wózek. Kate uśmiechała się od ucha do ucha, siadając wy​god​nie na swo​im miej​scu. Ludzie robiący zakupy w supermarkecie dzielili się na dwie grupy, odmienne niczym plemiona lub narody. Pierwsi mieszkali w zmodernizowanych, położonych tarasowato domach z epoki wiktoriańskiej, które były ich własnością. Drudzy – w wieżowcach i osiedlach komunalnych. Ci z pierwszej grupy kupowali zwykle świeże owoce i warzywa, ciemne pieczywo, kawę ziarnistą, świeże ryby ze specjalnego stoiska, wino i wódki, natomiast z drugiej – puszkowane lub mrożone warzywa, pieczoną fasolę, zupy błyskawiczne, cukier biały, babeczki, piwo, wódki i papierosy. Do drugiej grupy należeli emeryci kupujący mięso dla swoich kotów i suchary dla siebie. A także młode matki z papierosami w mocno zaciśniętych ustach, wymizerowane ze zmęczenia, które czasem nie wytrzymywały przy kasie i dawały dziecku klapsa. W skład pierwszej grupy wchodziły efektownie ubrane młode bezdzietne małżeństwa, którym najwyżej brakowało czasu. Były także matki robiące zakupy z opiekunkami do dziecka oraz ojcowie, tacy jak kupujący świeżego łososia Stephen, którzy ro​bi​li to, co do nich na​le​ża​ło. Co jeszcze kupił? Pastę do zębów, serwetki, płyn do mycia naczyń, najlepszy bekon, udziec barani, stek, zieloną i czerwoną paprykę, rzodkiew, ziemniaki, folię aluminiową oraz litr szkockiej. A kto znajdował się w pobliżu, gdy sięgał po te artykuły? Kto szedł jego śladem, gdy pchał wózek z Kate między stertami towarów, kto przystawał w odległości paru kroków, gdy się zatrzymywał, kto udawał zainteresowanie treścią etykiety, a potem dalej ruszał za nim? Stephen wracał tam setki razy, widział własną rękę, półkę, widział, jak przybywa towarów w wózku, słyszał szczebioczącą Kate i starał się przesunąć wzrok, unieść go pod ciężarem czasu, znaleźć tę osłoniętą postać na skraju pola widzenia, człowieka, który stale znajdował się gdzieś z boku, lekko cofnięty, który – przepełniony dziwną żądzą – obliczał szanse lub po prostu czekał. Jednak czas na zawsze zatrzymał spojrzenie Stephena na jego doczesnych sprawunkach, a wokół dryfowały i rozwiewały się niewyraźne, nie​okre​ślo​ne kształ​ty. Kwadrans później znaleźli się przy kasach. Było osiem równoległych stanowisk. Stephen dołączył do krótkiej kolejki najbliższej drzwi, gdyż wiedział, że dziewczyna przy tej kasie szybko pracuje.


Gdy zatrzymał wózek, stały przed nim trzy osoby, a kiedy się obrócił, by podnieść Kate z siodełka, nie widział za sobą nikogo. Dziewczynka dobrze się bawiła i nie chciała, żeby jej przeszkadzał. Zaczęła jęczeć i zaczepiła stopą o siodełko. Musiał ją wysoko podnieść. Wydostając Kate z wózka, z ledwie uświadamianym zadowoleniem zauważył, że jest rozdrażniona – była to nieomylna oznaka zmęczenia. Zanim ten drobny incydent się skończył, w kolejce przed nimi znajdowały się dwie osoby, z których jedna odchodziła od kasy. Stephen stanął z przodu wózka, żeby wyładować zakupy na ta​śmo​ciąg. Kate trzy​ma​ła gru​by drą​żek z dru​giej stro​ny, uda​jąc, że pcha wó​zek. Nikt za nią nie stał. Klient stojący tuż przed Stephenem, mężczyzna o zgarbionych plecach, miał właśnie zapłacić za kilka puszek karmy dla psów. Stephen przeniósł pierwsze artykuły na taśmę. Gdy się prostował, uświadomił sobie chyba obecność postaci w ciemnym płaszczu za Kate. Trudno jednak nazwać to świadomością, było to raczej błahe podejrzenie, ożywione rozpaczliwym wspomnieniem. Płaszcz mógł być równie dobrze sukienką lub torbą na zakupy albo jego wymysłem. Stephen był pochłonięty zwykłymi czynnościami kupującego, zależało mu na tym, by mieć je z głowy. Należał raczej do istot roz​ko​ja​rzo​nych. Mężczyzna z karmą dla psów odchodził od kasy. Kasjerka przystąpiła już do pracy, palcami jednej ręki błyskawicznie wystukując ceny na klawiaturze, a drugą przyciągając do siebie zakupy. Gdy Stephen wyjmował łososia z wózka, zerknął na Kate i mrugnął do niej. Mrugnęła w odpowiedzi, lecz zrobiła to niezdarnie, marszcząc nos i zamykając obie powieki. Położył rybę na taśmie i poprosił dziewczynę o torbę. Wyciągnęła jedną spod półki. Wziął torbę i odwrócił się. Kate zniknęła. W kolejce za nim nie było nikogo. Niespiesznie odepchnął wózek, sądząc, że schowała się za ladą. Potem zrobił kilka kroków i zajrzał w głąb jedynego przejścia między półkami, do którego zdążyłaby dotrzeć. Cofnął się i popatrzył w lewo i w prawo. Po jednej stronie zobaczył kolejki kupujących, po drugiej – pustą przestrzeń, a za nią chromowany kołowrót i automatycznie rozsuwane drzwi prowadzące na zewnątrz. Być może uciekał tamtędy człowiek w płaszczu, ale w tym czasie Ste​phen szu​kał trzy​let​nie​go dziec​ka i bał się, że mała wpad​nie pod sa​mo​chód. Był to lęk teoretyczny, wynikający z ostrożności. Gdy przecisnął się przez tłum kupujących i wydostał na szeroki chodnik, wiedział już, że nie zobaczy tam córki. Kate nie była tak śmiała. Nie chodziła samopas. Wolała towarzystwo osoby, z którą przebywała. Poza tym panicznie bała się ruchu ulicznego. Stephen odwrócił się i odprężył. Musiała być w sklepie, a tam nie mogło jej się przytrafić żadne nieszczęście. Liczył na to, że zobaczy, jak wychodzi zza którejś z kolejek przy kasach. W pierwszym przebłysku zaniepokojenia dość łatwo było przeoczyć dziecko w tłumie, patrzeć zbyt usilnie, zbyt szybko prześlizgiwać się wzrokiem. Mimo to wracał z uczuciem nudności i ściśniętym gardłem, nogi niosły go nieprzyjemnie lekko. Kiedy mijał kolejno wszystkie kasy, nie zważając na kasjerkę, która wcześniej go obsługiwała, a teraz nerwowo starała się przyciągnąć jego uwagę, przez żołądek przebiegł mu dreszcz. Panując nad sobą – wtedy jeszcze potrafił przejmować się tym, jak idiotycznie wygląda – przebiegł między wszystkimi półkami, obok gór pomarańczy, rolek papieru toaletowego i puszek z zupami. Dopiero gdy znalazł się z powrotem w punkcie wyjścia, zrezygnował z przestrzegania nakazów przyzwoitości, napełnił powietrzem ściśnięte płuca i wy​krzyk​nął imię cór​ki. Przebył całe przejście dużymi ciężkimi krokami, raz po raz krzycząc „Kate!”, i znowu skierował się ku drzwiom. Ludzie obracali się do niego. Nie można było go wziąć za jednego z pijaków, którzy wtaczali się do sklepu, żeby kupić jabłecznik. Jego strach był zbyt widoczny, zbyt silny, wypełniał bezosobową fluoryzującą przestrzeń ludzkim uniesieniem, którego nie mogli zignorować. W ciągu


paru chwil zakupy ustały. Odstawiono koszyki i wózki, ludzie się gromadzili z imieniem zaginionej na ustach i niebawem wszyscy wiedzieli, że ma trzy latka, że ostatnio widziano ją przy kasie, że jest ubrana w zielone ogrodniczki i nosi miniaturowego osiołka. Twarze matek stały się napięte i czujne. Kilka osób widziało małą dziewczynkę jeżdżącą na wózku. Ktoś pamiętał, w jakim kolorze był jej sweter. Okazało się, jak niewielka jest anonimowość klientów miejskiego sklepu, tworząca cienki pancerz, zza którego ludzie obserwują, osądzają i zapamiętują. Grupa kupujących zebranych wokół Stephena ruszyła w stronę drzwi. U jego boku szła kasjerka o twarzy stężałej w wyrazie niezłomnej determinacji. Pojawili się inni członkowie hierarchii sklepowej w brązowych i białych fartuchach oraz w niebieskich garniturach, którzy nagle przestali być magazynierami, zastępcami kierowników lub przedstawicielami firmy i przeistoczyli się w potencjalnych bądź prawdziwych ojców. Wszyscy stali teraz na chodniku przed sklepem. Niektórzy tłoczyli się wokół Stephena, zadając mu pytania lub go pocieszając, podczas gdy inni, z większym pożytkiem, wyruszyli w różnych kierunkach, by zaj​rzeć do po​bli​skich skle​pów. Zaginione dziecko stało się własnością wszystkich. Lecz Stephen był samotny. Patrzył niewidzącymi oczyma na życzliwe twarze ludzi wciskających się w pole jego widzenia. Ich obecność była niestosowna. Ich głosy nie docierały do niego, utrudniali mu obserwację. Przesłaniali mu widok Kate. Musiał przepłynąć wśród nich, odepchnąć, żeby się do niej dostać. Brakowało mu powietrza, nie mógł myśleć. Słyszał, jak sam wypowiada słowo „porwana”, podchwycone i przekazywane przechodniom, których zwabiło zamieszanie. Wysoka dziewczyna o zręcznych palcach, sprawiająca wrażenie tak silnej, płakała. Stephen zdążył poczuć chwilowe rozczarowanie jej słabością. Przy krawężniku, jakby wezwany wypowiedzianym przezeń słowem, zatrzymał się obryzgany błotem biały policyjny radiowóz. Oficjalne potwierdzenie nieszczęścia przyprawiło go o mdłości. Zgiął się wpół. Być może zwymiotował, ale nie pamiętał tego. Chwilę później znowu był w sklepie. Tym razem o doborze ludzi u jego boku zadecydowały zasady porządku społecznego: został kierownik, młoda kobieta, która mogła być jego asystentką, zastępca kierownika i dwaj po​li​cjan​ci. Na​gle zro​bi​ło się ci​cho. Zmierzali szybkim krokiem w głąb rozległego sklepu. Dopiero po dłuższej chwili Stephen zdał sobie sprawę, że jest prowadzony, zamiast prowadzić. Ze sklepu wyproszono już klientów. Przez okno z prawej strony ujrzał jeszcze jednego policjanta, otoczonego przez kupujących i zapisującego ich spostrzeżenia. Kierownik sklepu pospiesznie wyrzucał z siebie słowa, po części snując hipotezy, po części narzekając. Dziewczynka – zna jej imię, pomyślał Stephen, ale jego stanowisko nie pozwala mu go używać – dziewczynka mogła zawędrować do strefy przeładunkowej. Powinni byli pomyśleć najpierw o tym. Drzwi chłodni czasem pozostawiano otwarte, mimo że często czynił swo​im pod​wład​nym wy​mów​ki z tego po​wo​du. Przyspieszyli kroku. Ktoś mówił niezrozumiale, krótkimi seriami słów przez policyjne radio. Obok działu serów przeszli do strefy, gdzie projektanci odrzucili wszelkie pozory: płytki z PCW na podłodze ustąpiły miejsca betonowej wylewce, w której iskrzyły się zimnym blaskiem kryształki miki, a światło docierało z nagich żarówek zwisających z niewidocznego wysokiego sufitu. Przed górą spłaszczonych kartonowych pudeł stał wózek widłowy. Przestąpiwszy brudną kałużę mleka, kie​row​nik spie​szył ku otwar​tym na oścież drzwiom chłod​ni. Weszli za nim do niskiego, wąskiego pomieszczenia, w którym dwa przejścia ciągnące się między półkami niknęły w półmroku. Na biegnących wzdłuż ścian półkach stały nierówno sterty puszek i pudeł, a pośrodku wisiały na hakach ogromne sztuki mięsa. Grupka podzieliła się na dwie części


i ruszyła w głąb chłodni. Stephen szedł z policjantami. Zimne i suche powietrze wnikało do nozdrzy i pozostawiało w ustach smak zmrożonej cyny. Kroczyli powoli, zaglądając za pudła. Jeden z policjantów zapytał, jak długo można tu wytrzymać. Przez szczeliny w mięsnej kotarze Stephen dostrzegł, że kierownik zerka na podwładnego. Młody mężczyzna odchrząknął i taktownie odparł, że osobie zamkniętej w chłodni nic nie grozi, o ile pozostaje w stałym ruchu. Z jego ust wydobywały się kłęby pary. Stephen wiedział, że gdyby znaleźli tu Kate, byłaby już martwa, lecz ulga, którą poczuł, gdy obie grupy spotkały się na drugim końcu chłodni, była czysto abstrakcyjna. Z premedytacją stał się bezstronny. Jeżeli miała się znaleźć, to ją znajdą, gdyż on był nastawiony wyłącznie na prowadzenie poszukiwań; jeżeli nie miała się znaleźć, to z czasem musiałby stawić temu czoło w ra​cjo​nal​ny spo​sób. Ale nie te​raz. Po wyjściu z chłodni znaleźli się w strefie złudnego tropikalnego ciepła; ruszyli do biura kierownika. Policjanci wyjęli notesy i Stephen przedstawił swoją wersję wydarzeń, przekonującą zarówno formą, jak i dbałością o szczegóły. Tak zdystansował się od własnych uczuć, że znajdował przyjemność w zwięzłym i umiejętnym porządkowaniu istotnych faktów. Obserwował siebie i widział człowieka pod presją, zachowującego się z podziwu godnym opanowaniem. W drobiazgowym opisie ubrania córki i dokładnym portretowaniu jej twarzy potrafił zapomnieć o samej Kate. Podziwiał również to, jak wytrwale policjanci zadawali rutynowe pytania, zachwycał się olejowo-skórzanym zapachem ich lśniących kabur. Oni i on byli ludźmi zjednoczonymi w obliczu niewymownych trudności. Jeden z policjantów przekazał opis Kate przez radio i usłyszeli zniekształconą odpowiedź z radiowozu patrolowego krążącego w sąsiedztwie. Wszystko to działało bardzo uspokajająco. Stephen wkraczał w stan bliski uniesienia. Asystentka kierownika przemawiała do niego z troską, która w jego odczuciu była całkowicie zbędna. Ściskała ramię Stephena i nalegała, by wypił herbatę, którą mu przyniosła. Kierownik stał tuż za progiem swego biura i skarżył się podwładnemu, że supermarkety są ulubionym terenem działania porywaczy dzieci. Asystentka szybko zatrzasnęła nogą drzwi. Nagły ruch uwolnił zapach perfum z zakładek jej stonowanego kostiumu i sprawił, że Stephen pomyślał o Julie. Stanął w obliczu mroku, który nadciągał z głębi jego świadomości. Chwycił za oparcie krzesła i czekał, pozwalając, by pustka wypełniła mu umysł. Gdy poczuł, że odzyskał panowanie nad sobą, wstał. Przesłuchanie dobiegło końca. Policjanci odkładali notesy i również podnosili się z krzeseł. Asystentka zaproponowała, że od​pro​wa​dzi go do domu, ale Ste​phen ener​gicz​nie po​krę​cił gło​wą. Niemal zaraz potem, nie pamiętając żadnych wydarzeń łączących obie te chwile, stał przed supermarketem i wraz z sześcioma innymi klientami sklepu czekał przy przejściu dla pieszych. W ręce trzymał torbę z zakupami. Przypomniał sobie, że nie zapłacił za nie. Łosoś i folia aluminiowa były prezentem, odszkodowaniem od firmy. Jadące pojazdy zwolniły niechętnie i zatrzymały się. Przeszedł na drugą stronę ulicy. Starał się jakoś przełknąć zniewagę normalności otaczającego go świata. Zrozumiał, jak dziecinnie prosta jest ta sytuacja: poszedł z córką na zakupy, zgubił ją i teraz wraca, żeby powiedzieć o tym żonie. Motocykliści pozostali na miejscu, podobnie jak – nieco dalej – puszka coca-coli ze słomką. Nawet pies przechadzał się pod tym samym drzewem. Na schodach Stephen przystanął przy uszkodzonym stopniu. W jego uszach rozbrzmiewała głośna, niesamowita muzyka, orkiestrowe dzwonienie, którego dysharmonia znikła, tam stał, trzy​ma​jąc się po​rę​czy, i po​ja​wi​ła się zno​wu w chwi​li, gdy ru​szył da​lej. Otworzył drzwi i nasłuchiwał. Zaduch i półmrok panujące w mieszkaniu wskazywały, że Julie jeszcze śpi. Zdjął płaszcz. Gdy uniósł rękę, by go powiesić, poczuł skurcz w żołądku i poranna kawa


niczym czarna strzała – bo tak ją sobie wyobraził – napłynęła mu do ust. Wypluł ją w złożone dłonie i poszedł do kuchni się umyć. Musiał przestąpić porzuconą na podłodze piżamę Kate. To było względnie łatwe. Wszedł do sypialni, nie myśląc, co za chwilę zrobi lub powie. Usiadł na skraju łóżka. Julie odwróciła się do niego, ale nie otworzyła oczu. Odnalazła rękę męża. Jej dłoń była nieznośnie gorąca. Sennym głosem powiedziała coś o tym, jak zimna jest jego ręka, i wetknęła ją so​bie pod bro​dę. Roz​ko​szo​wa​ła się po​czu​ciem bez​pie​czeń​stwa, ja​kie za​pew​nia​ła jego obec​ność. Stephen spoglądał na żonę i miał wrażenie, że pewne utarte zwroty: oddana matka, silnie związana uczuciowo ze swym dzieckiem, kochająca rodzicielka – nabierają nowego znaczenia; pomyślał, że to przydatne i odpowiednie określenia poddane próbie czasu. Na policzku Julie, tuż pod okiem, spoczywał kształtny czarny lok. Była spokojną, uważną kobietą, miała śliczny uśmiech, kochała go gorąco i lubiła mu to mówić. Stephen zbudował swoje życie na ich wzajemnej bliskości i się od niej uzależnił. Julie była skrzypaczką, uczyła gry w ratuszu. Wraz z trojgiem przyjaciół stworzyła kwartet skrzypcowy. Angażowano ich na koncerty i mieli już na swoim koncie jedną pochlebną recenzję w gazecie o zasięgu ogólnokrajowym. Przyszłość zapowiadała się, dotąd, wspaniale. Palcami lewej ręki, o gdzieniegdzie stwardniałej skórze, gładziła go po nadgarstku. Patrzył teraz na nią z odległości paruset jardów. Widział sypialnię, blok mieszkalny z okresu panowania Edwarda VII2, smołowane dachy dobudówek na jego tyłach z koślawymi chropowatymi cysternami, południowolondyński rozgardiasz, zamgloną krzywiznę ziemi. Julie była ledwie plamką wśród splątanych prześcieradeł. Stephen wznosił się coraz wyżej i szybciej. Pomyślał, że stąd, gdzie powietrze jest rozrzedzone i skąd miasto przybiera postać geometrycznego wzoru, jego uczucia będą przy​najm​niej nie​wi​docz​ne, że zdo​ła się ja​koś opa​no​wać. Właśnie wtedy otworzyła oczy i napotkała jego twarz. Wyczytanie z niej wieści zajęło jej parę sekund. Wyprostowała się na łóżku i wydała z siebie jęk niedowierzania, krótki skowyt połączony z chra​pli​wym wes​tchnie​niem. Przez pe​wien czas wy​ja​śnie​nia nie były ani moż​li​we, ani po​trzeb​ne. ••• Członkowie komisji w większości byli nieprzychylnie nastawieni do alfabetu fonetycznego. Pułkownikowi Jackowi Tackle’owi z Kampanii przeciw Przemocy w Domu wydał się on zupełnie absurdalny. Rachel Murray, młoda kobieta, obaliła argumenty jego zwolenników, popierając tezy swego wystąpienia lingwistyczną frazeologią, która nie zdołała ukryć pełnej rozdrażnienia pogardy autorki. Tessa Spankey, wydawca książek dla dzieci, duża kobieta z dołeczkami u nasady każdego palca, rozpromieniła się teraz. Miała podwójny podbródek i życzliwą twarz, całą w piegach i kurzych łapkach. Starała się objąć wszystkich zebranych czułym spojrzeniem. Mówiła powoli i uspokajająco, jak do grupy niesfornych dzieci. Nie ma na świecie języka, stwierdziła, w którym łatwo nauczyć się czytać i pisać. Jeżeli nauka może być zabawą, to bardzo dobrze. Lecz zabawa jest sprawą drugorzędną. Nauczyciele i rodzice powinni pojąć, że sedno nauki języka tkwi w pokonywaniu trudności. Przezwyciężenie ich daje dzieciom poczucie godności i dyscypliny umysłowej. Język angielski to pole minowe nieregularności i wyjątków przewyższających liczbą reguły. Trzeba jednak po nim przejść, to zaś oznacza pracę. Nauczyciele za bardzo obawiają się utraty sympatii, za bardzo pragną osładzać pigułki. Powinni się pogodzić z trudnościami, cenić je i sprawić, by podobnie uczynili ich uczniowie. Istnieje tylko jeden sposób, by nauczyć się poprawnej pisowni wyrazów: przyswoić je sobie, poddać się wpływowi słowa pisanego. Jakże


inaczej – w tym miejscu odklepała dobrze wyćwiczoną listę – uczymy się pisowni takich wyrazów j a k through, tough, plough, cough i though? Pani Spankey zmierzyła matczynym wzrokiem uprzedzająco grzeczne twarze. Poprzez pilność, odparła, wytrwałość, dyscyplinę i bardzo ciężką pra​cę. Rozległ się szmer aprobaty. Akademik, który zaproponował wprowadzenie alfabetu fonetycznego, za​czął mó​wić o dys​lek​sji, sprze​da​ży pań​stwo​wych szkół i bra​ku miesz​kań. Towarzyszyły temu spontaniczne pomruki niezadowolenia. Ów delikatny w obejściu człowiek pospiesznie dodał, że dwie trzecie jedenastolatków ze szkół w śródmieściach nie umie czytać ani pisać. Parmenter skwapliwie wtrącił z jaszczurczym spojrzeniem, że potrzeby grup specjalnych nie leżą w kompetencjach komisji. Canham potakiwał mu. Komisja zajmuje się środkami i celami, a nie pa​to​lo​gią. Dys​ku​sja prze​sta​ła być spój​na. Z ja​kie​goś po​wo​du za​pro​po​no​wa​no gło​so​wa​nie. Stephen opowiedział się za bezużytecznym w jego mniemaniu alfabetem. Nie miało to niemal żadnego znaczenia, bo właśnie przechodził przez szeroki pas spękanego wyboistego asfaltu, oddzielający dwa wieżowce. Niósł teczkę z fotografiami Kate oraz starannie napisane na maszynie wykazy nazwisk i adresów uszeregowanych alfabetycznie. Fotografie – powiększone zdjęcia z wakacji – pokazywał każdemu, kogo zdołał zainteresować. Wykazy, sporządzone w bibliotece na podstawie informacji ze starych numerów miejscowych gazet, zawierały nazwiska rodziców, których dzieci zmarły w poprzednim półroczu. Zgodnie z jedną z wielu jego teorii Kate porwano, żeby nią zastąpić utracone dziecko. Pukał do drzwi i rozmawiał z matkami, które najpierw okazywały zaciekawienie, a potem wrogość. Odwiedzał opiekunki do dzieci. Przechadzał się po pasażach handlowych z wyeksponowanymi fotografiami córki. Kręcił się koło supermarketu i przy wejściu do sąsiadującej z nim drogerii. Wypuszczał się coraz dalej, aż w końcu objął swoimi po​szu​ki​wa​nia​mi kwa​drat o boku trzech mil. Znie​czu​lał się wła​sną ak​tyw​no​ścią. Wszędzie chodził sam, wyruszając codziennie tuż po późnym zimowym świcie. Policja straciła zainteresowanie sprawą po tygodniu. Wyjaśniono im, że zamieszki na północnych przedmieściach nadwerężają jej zasoby. Julie nie opuszczała domu. Otrzymała specjalny urlop z college’u. Gdy wychodził, siedziała w fotelu w sypialni, zwrócona ku wystygłemu kominkowi. Tam również ją za​sta​wał, kie​dy wra​cał wie​czo​rem i włą​czał świa​tło. Zaczęło się od bardzo ponurej krzątaniny: spotkań z wysokiej rangi policjantami, grupami posterunkowych, psami gończymi, dziennikarzami paru gazet, kolejnych wyjaśnień i zabarwionego panicznym lękiem żalu. W tym czasie Stephen i Julie trzymali się siebie kurczowo, w oszołomieniu zadając sobie pytania retoryczne, czuwając całą noc, w jednym momencie snując pełne nadziei teorie, a chwilę później popadając w czarną rozpacz. Tak było jednak, zanim bezlitosny upływ dni odsłonił bezwzględną, gorzką prawdę. Potem w ich domu zaległa martwa cisza. Ubranka i zabawki Kate wciąż leżały porozkładane, łóżeczko nie było pościelone. Pewnego popołudnia ów nieład zniknął. Stephen stwierdził, że pościel jest zdjęta, a przed drzwiami jej sypialni stoją trzy pękate plastikowe torby. Był zły na Julie, oburzony tym aktem kobiecego samozniszczenia, rozmyślnego defetyzmu, ale nie potrafił z nią o tym porozmawiać. Brakowało miejsca na gniew, nie było okazji. Poruszali się niczym ludzie na trzęsawisku, bez sił do konfrontacji. Nagle ich smutki stały się oddzielne, odgraniczone, niewyrażalne. Ich drogi się rozeszły: on poza domem ze swoimi wykazami i codziennymi mozolnymi marszami, ona w fotelu, pogrążona w głębokim żalu! Przestali się wzajemnie pocieszać, dotykać i kochać. Zniknęła gdzieś dawna bliskość, zwyczajne założenie, że są po tej sa​mej stro​nie. Sku​pi​li się na wła​snych stra​tach, za​czę​ły na​ra​stać nie​wy​po​wie​dzia​ne ura​zy.


U schyłku spędzonego na ulicach dnia, gdy Stephen kierował się w stronę domu, największy ból sprawiała mu świadomość, że jego żona siedzi tam w ciemności, że najmniejszym niemal ruchem nie potwierdzi, iż wie o jego powrocie, a jemu zabraknie dobrej woli i pomysłowości, by się przebić przez mur milczenia. Podejrzewał – jak się później okazało, słusznie – że Julie uważa jego wysiłki za typowo męski wybieg, próbę maskowania uczuć pokazem fachowości, zdolności organizacyjnych i wysiłku fizycznego. Utrata dziecka doprowadziła do pogłębienia się pewnych cech ich charakterów. Odkryli w sobie wzajemną nietolerancję, którą smutek i wstrząs psychiczny uczyniły barierą nie do pokonania. Nie mogli dłużej znieść wspólnych posiłków. Stephen jadał na stojąco w barach, żeby nie tracić czasu, nie chcąc usiąść i wsłuchać się we własne myśli. O ile się orientował, Julie w ogóle nie jadła. Na początku przynosił chleb i ser, które z upływem czasu spokojnie pokrywały się pleśnią w nieodwiedzanej kuchni. Wspólny posiłek oznaczałby pogodzenie się z fak​tem, że ich ro​dzi​na się zmniej​szy​ła. Od pewnego momentu Stephen nie mógł na nią patrzeć. Nie chodziło jedynie o to, że widział w jej twarzy odbicie nikłych śladów Kate bądź siebie. Oburzała go jej inercja, upadek woli, niemal ekstatyczne cierpienie, grożące udaremnieniem jego starań. Miał zamiar odnaleźć córkę i zamordować tego, kto ją porwał. Musi tylko działać pod wpływem odpowiedniego bodźca i pokazać zdjęcie Kate odpowiedniej osobie, by trafić do córki. Gdyby dzień był dłuższy, gdyby potrafił się oprzeć rosnącej co rano pokusie, by zostać w pościeli, gdyby mógł szybciej chodzić, nie rozpraszać się, pamiętać o obejrzeniu się od czasu do czasu, nie tracić tylu minut na jedzenie kanapek, zaufać swej intuicji, chodzić bocznymi ulicami i poruszać się szybciej, objąć po​szu​ki​wa​nia​mi więk​szy te​ren, a na​wet biec, biec… Parmenter stał, drżącą ręką wsuwając pióro do wewnętrznej kieszeni marynarki. W drodze ku drzwiom, które Canham przed nim otworzył, starzec pożegnał wszystkich uśmiechem. Członkowie komisji pochowali papiery i nawiązali zwyczajowe, zdawkowe rozmowy trwające do chwili opuszczenia budynku. W korytarzu było gorąco. Stephen szedł z akademikiem, którego propozycje odrzucono tak znaczną większością głosów. Mężczyzna nazywał się Morley. Na swój kulturalny i niezdecydowany sposób wyjaśniał, jak dawne niewystarczające systemy alfabetu utrudniają mu pracę. Stephen wiedział, że niebawem znowu będzie sam, ale nawet teraz nie mógł powstrzymać dryfujących myśli, nie potrafił się wyzbyć refleksji, że sytuacja pogorszyła się do tego stopnia, iż kiedy pewnego lutowego dnia powrócił pod wieczór ze swych poszukiwań i zastał fotel Julie pusty, nie poczuł niczego szczególnego. Krótki list leżący na podłodze zawierał jedynie nazwę i numer telefonu jakiegoś azylu w Chilterns. Stephen błąkał się po mieszkaniu, zapalając światła, zaglądając do za​nie​dba​nych po​koi, ma​łych de​ko​ra​cji sce​nicz​nych, któ​re za​raz zo​sta​ną ro​ze​bra​ne. W końcu powrócił do fotela Julie, pokręcił się przy nim przez chwilę, jakby obliczał prawdopodobieństwo jakiegoś niebezpiecznego czynu. Potem obszedł fotel dwa razy i usiadł. Wpatrywał się w ciemne palenisko, gdzie przy kawałku folii aluminiowej leżały pod różnym kątem zużyte zapałki; upływały minuty, czas, w którym czuł, jak guzowaty materiał dostosowuje się do jego kształtów, minuty puste jak wszystkie inne. Zgarbił się, po raz pierwszy od tygodni siedział nieruchomo. Pozostał w tej pozycji przez wiele godzin, całą noc, zapadając chwilami w drzemkę; gdy nie drzemał, nie spuszczał wzroku z paleniska. Wydawało mu się, że w otaczającej ciszy cały czas coś się gromadzi, że wzbiera w nim potężna fala świadomości, która nie załamała się raptownie ani nie eksplodowała, lecz niosła go we wczesnych godzinach rannych ku pierwszej chwili pełnego zrozumienia istoty jego straty. Przedtem wszystko było fantazją, codziennym


i zapamiętałym naśladowaniem smutku. Tuż przed świtem zaczął płakać w półmroku i właśnie od tego mo​men​tu miał od​mie​rzać czas swo​jej ża​ło​by.


2

Dajcie mu wyraźnie do zrozumienia, że z zegarem się nie dyskutuje i kiedy nadchodzi pora, by iść do szkoły, by tatuś poszedł do pracy, a mamusia zajęła się swoimi obowiązkami, owe urozmaicenia w rozkładzie dnia są niepowstrzymane ni​czym fale. Pod​ręcz​nik opie​k i nad dziec​k iem

T

o, że Stephen Lewis miał sporo pieniędzy i cieszył się popularnością wśród uczniów, było konsekwencją urzędniczej pomyłki, chwilowej nieuwagi w obsłudze wewnętrznej poczty w wydawnictwie Gotta, przez którą paczka z maszynopisem trafiła na niewłaściwe biurko. To, że Stephen nie wspominał już o tej pomyłce – z odległej teraz przeszłości – było po części zasługą tantiem autorskich i zaliczek, które odtąd napływały od Gotta oraz od wielu wydawców zagranicznych, a po części wynikiem pogodzenia się z losem, które przychodzi z pierwszymi oznakami starzenia się; gdy miał dwadzieścia kilka lat, myśl, że stanie się poczytnym autorem książek dla dzieci, wydawała mu się zabawna, gdyż wówczas mógł robić jeszcze wiele innych rze​czy. Te​raz nie po​tra​fił so​bie wy​obra​zić sie​bie w żad​nej in​nej roli. Kim jeszcze mógłby być? Dawni przyjaciele z czasów studenckich, eksperymentatorzy w dziedzinie estetyki i polityki, wizjonerscy konsumenci narkotyków przystali na jeszcze skromniejsze role. Paru znajomych, niegdyś naprawdę wolnych ludzi, pogodziło się z perspektywą uczenia cudzoziemców języka Szekspira do końca życia. Niektórzy wchodzili w wiek średni, bez zapału udzielając korepetycji z angielskiego lub kształcąc „umiejętności życiowe” opornej młodzieży w porozrzucanych po całym mieście szkołach średnich. Dotyczyło to szczęśliwców, którzy znaleźli zatrudnienie w swojej profesji. Pozostali myli podłogi w szpitalach i byli taksówkarzami. Jednej dziewczynie przyznano odznakę żebraka. Stephen lękał się, że kiedyś spotkają na ulicy. Wszyscy ci obiecujący ludzie, pokrzepieni i pobudzeni do życia studiowaniem literatury angielskiej, z której czerpali swoje inteligentne hasła: „Energia to nieustająca rozkosz”, „Do diabła z szelkami”, „Niech żyje luz” – wyszli z bibliotek na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, spragnieni podróży w głąb siebie lub na Wschód, w malowanych autobusach. Gdy świat zmalał i spoważniał, wrócili do domu, by służyć edukacji w marnym teraz i ograniczonym liczebnie zawodzie; szkoły wystawiono na sprzedaż prywatnym inwestorom, wkrótce miano obniżyć wiek eme​ry​tal​ny. Wyobrażenie, że im lepiej wykształcone społeczeństwo, tym łatwiej można rozwiązać jego problemy, spokojnie odchodziło w niebyt wraz z ogólniejszą zasadą, głoszącą, że życie coraz większej liczby ludzi będzie na ogół coraz lepsze, a obowiązkiem rządów jest reżyserowanie tego dramatu uświadomionego potencjału poprzez rozszerzanie zakresu możliwości. Kasta ludzi doskonalących rzeczywistość była niegdyś ogromna i pracy dla takich jak Stephen i jego przyjaciele nigdy nie brakowało. Nauczyciele, kustosze, mimowie, aktorzy, wędrowni gawędziarze – wielka grupa, i to w całości opłacana przez państwo. Obecnie obowiązki rządu zostały określone na nowo


w prostszych i bardziej klarownych kategoriach: utrzymanie porządku i obrona państwa przed jego wrogami. Przez pewien czas Stephen miał nieokreśloną ambicję, by zostać nauczycielem w szkole państwowej. Widział siebie, wysokiego i nieprzystępnego, przy tablicy, a przed sobą pełną respektu klasę onieśmieloną jego skłonnością do nagłego sarkazmu, chłonącą w milczeniu każde jego słowo. Teraz wiedział, jak bardzo mu się poszczęściło. Pozostał autorem książek dla dzieci i trochę już za​po​mniał, że to wszyst​ko jest efek​tem po​mył​ki. Rok po ukończeniu University College, po objeździe Turcji, Afganistanu i Północno-Zachodniej Prowincji Pogranicznej w stanie odurzenia narkotycznego wrócił do Londynu z amebozą i odkrył, że wciąż głęboko w nim tkwi potrzeba etyki pracy, którą wraz ze swoim pokoleniem tak usilnie próbował zniszczyć. Pragnął ładu i poczucia celu. Wynajął tanio kawalerkę, znalazł pracę jako archiwista w agencji informacyjnej i przystąpił do pisania powieści. Co wieczór pracował cztery, pięć godzin, zachwycony romantycznością i szlachetnością tego przedsięwzięcia. Nie wzruszała go monotonia pracy zawodowej; miał przecież tajemnicę, która rosła w tempie tysiąca słów dziennie. Snuł też wszystkie typowe rojenia. Był Tomaszem Mannem, Jamesem Joyce’em, może nawet Wil​lia​mem Szek​spi​rem. Przy​da​wał tym usi​ło​wa​niom nie​zwy​kło​ści, pra​cu​jąc przy świe​cach. Miał zamiar opisać swoje podróże w powieści o hipisach zakłutych nożami podczas snu, o dziewczynie z dobrego domu skazanej na dożywotni pobyt w tureckim więzieniu, o pretensjonalnym mistycyzmie, amebozie i potęgowanych przez narkotyki doznaniach seksualnych, zatytułowanej Ha​szysz. Najpierw jednak musiał dotrzeć do przeszłości głównego bohatera, napisać coś o jego dzieciństwie, aby pokazać, jak daleką w sensie fizycznym i etycznym drogę musiał przebyć. Lecz pierwszy rozdział za nic nie chciał się skończyć. Zaczął żyć własnym życiem i w ten właśnie sposób Stephen napisał powieść o letnich wakacjach, które spędził z dwiema kuzynkami, mając lat jedenaście, powieść o krótkich spodniach i krótkich włosach dla chłopców oraz o wstążkach i wetkniętych do majtek sukienkach dla dziewcząt, z opisami niewypowiedzianych pragnień, bojaźliwie splecionych dłoni zamiast wyuzdanego seksu i rowerów z wiklinowymi koszami zamiast furgonetek Volkswagena w niesamowitych kolorach, osadzoną nie w scenerii Dżalalabadu, lecz niedaleko Reading. Cała książka powstała w ciągu trzech miesięcy. Zatytułował ją Le​mo​nia​da. Przez tydzień brał do ręki maszynopis i przekładał go z miejsca na miejsce. Obawiał się, że powieść jest zbyt krótka. Po czym pewnego poniedziałkowego rana usprawiedliwił nieobecność w pracy chorobą, zrobił kserokopię i dostarczył ją osobiście do biur Gotta, słynnego wydawcy, w Bloomsbury. Jak to zwykle bywa, bardzo długo nie miał żadnej wiadomości. Gdy wreszcie nadszedł list, jego autorem nie był Charles Darke, młody redaktor przedstawiany w niedzielnych wydaniach gazet, który uratował podupadającą reputację Gotta, lecz panna Amanda Rien. „Rien” wymawiane, zaznaczyła z piskliwym śmiechem, gdy wprowadzała go do swego gabinetu, nie z fran​cu​ska, ale tak, żeby się ry​mo​wa​ło z „klin”. Gabinet służył kiedyś jako pomieszczenie na miotły i Stephen musiał siedzieć z kolanami mocno dociśniętymi do biurka panny Rien. Okien nie było. Na ścianie, zamiast oprawionych w ramy czarno-białych fotografii gigantów literatury z początku XX wieku, którzy okryli chwałą nazwisko Gott, wisiał portret żaby w trzyczęściowym garniturze, wspierającej się na lasce przy balustradzie wiejskiego domu; na pewno nie był to Evelyn Waugh. W innych miejscach do ścian o powierzchni kilku stóp przypięto pinezkami obrazki pluszowych misiów – było ich co najmniej pół tuzina – próbujących uruchomić korbą wóz strażacki. Mysz w bikini przykładała do głowy misia rewolwer,


a ponury kruk ze stetoskopem na szyi sprawdzał puls blademu chłopczykowi, który chyba spadł z drze​wa. Panna Rien siedziała naprzeciw Stephena, przyglądając mu się ze zdumieniem. Zapytała, czy to naprawdę pierwsza jego powieść. Wszyscy w wydawnictwie byli wstrząśnięci, absolutnie wstrząśnięci. Potwierdził skinieniem głowy, podejrzewając, że zaszła jakaś straszna pomyłka. Zbyt słabo znał wydawców, by mówić bez ogródek, przede wszystkim zaś nie chciał wyjść na głupca. Uspokoił się, gdy redaktorka powiedziała, że Charles wie o jego wizycie i strasznie chce go poznać. Parę minut później drzwi otworzyły się z trzaskiem i Darke, nie przestępując progu, uścisnął Stephenowi rękę. Mówił szybko, bez wstępu. To znakomita książka i oczywiście on chce ją wydać. Ma na linii Frankfurt i Nowy Jork. Ale mogliby zjeść lunch. I to niebawem. No i gratulacje. Drzwi się zatrzasnęły. Stephen odwrócił się i stwierdził, że panna Rien szuka na jego twarzy pierwszych oznak uniżoności. Mówiła z namaszczeniem, ściszonym głosem. To wspaniały człowiek. Wspaniały czło​wiek i wspa​nia​ły wy​daw​ca. Po​zo​sta​ło tyl​ko się zgo​dzić. Wrócił do swojej kawalerki podniecony i dotknięty zarazem. Jako potencjalny następca Joyce’a, Manna bądź Szekspira bez wątpienia należał do europejskiej tradycji kulturowej, dojrzałej tradycji. To prawda, że od początku pragnął być rozumiany. Pisał prostą i precyzyjną angielszczyzną. Chciał, żeby jego książka była przystępna, ale nie dla wszystkich. Po namyśle postanowił nic nie robić do czasu ponownego spotkania z Darkiem. Tymczasem nadszedł pocztą kontrakt i propozycja zaliczki na sumę dwóch tysięcy funtów – równowartość jego dwuletnich zarobków – jeszcze bardziej komplikując jego odczucia. Zasięgnął informacji i stwierdził, że jak na debiut to kwota wyjątkowa. Teraz, gdy skończył pisać, praca w agencji informacyjnej stała się nieznośnie nudna. Przez osiem godzin dziennie wycinał z gazet artykuły, ostemplowywał je datą i chował do teczek. Ludzie w biurze byli ogłupieni pracą, którą wykonywali. Miał wielką ochotę złożyć wypowiedzenie. Kilka razy wyciągał już pióro, gotów podpisać umowę i wziąć pieniądze, ale kątem oka dostrzegał drwią​cy tłum plu​szo​wych mi​siów, my​szy i kru​ków, wi​ta​ją​cych go w swo​ich sze​re​gach. A gdy wreszcie nadszedł czas, by włożyć krawat kupiony na tę okazję – pierwszy, jaki miał na sobie od chwili ukończenia szkoły – i wyrazić zakłopotanie w rozmowie z Darkiem w dyskretnym zaciszu restauracji, przy najdroższym posiłku, jaki kiedykolwiek jadł, nic nie zostało wyjaśnione. Darke słuchał, niecierpliwie kiwając głową, ilekroć Stephen zbliżał się do końca zdania. Nim skończył, wydawca odłożył łyżkę, położył drobną, gładką dłoń na nadgarstku młodszego mężczyzny i w uprzejmy sposób, jak dziecku, wyjaśnił, że różnica między fikcją literacką dla dorosłych a fikcją literacką dla dzieci właściwie sama jest fikcją. Nie ma nic wspólnego z prawdą, jest rezultatem zwykłego wyrachowania. Musi tak być w sytuacji, gdy najwięksi pisarze mają wyobraźnię podobną do dziecięcej i – bez względu na zawiłość wypowiedzi – umiejętność prostego podejścia, które łączą dorosły geniusz z dzieciństwem. I na odwrót – Stephen właśnie uwalniał swą rękę – najwspanialsze tak zwane książki dla dzieci przemawiają zarówno do dzieci, jak i do dorosłych, do ro​dzą​ce​go się w dziec​ku do​ro​słe​go i do za​po​mnia​ne​go dziec​ka w do​ro​słym. Darke znajdował przyjemność w mówieniu. Kierowanie ogólnych uwag do początkującego pisarza w słynnej restauracji było jedną z bardziej pożądanych ubocznych korzyści w jego profesji. Stephen zjadł konserwowane krewetki i wyprostował się na krześle, by go obserwować i słuchać. Darke miał rudawoblond włosy z niesfornym pióropuszem wyrastającym mu z ciemienia. Mówiąc, regularnie szukał dłonią tego czuba i przygładzał włosy. Odskakiwały, ledwie zostawił je w spo​ko​ju.


Mimo pewności siebie światowca, ciemnego garnituru i ręcznie szytej koszuli Charles Darke był tylko o sześć lat starszy od Stephena. Były to jednak lata przełomowe, oddzielające – w wypadku Darke’a – szacunek dla dojrzałości, który stał się źródłem ambicji nastolatka, by wydawać się dwa razy starszym niż w rzeczywistości, od przekonania Stephena, że dojrzałość oznacza zdradę, bojaźliwość i zmęczenie, a młodość – błogosławiony stan, z którego zalet należy korzystać, dopóki to społecznie i biologicznie możliwe. W tym czasie Charles i Thelma od siedmiu lat byli małżeństwem. Na dobre zainstalowali się w dużym domu przy Eaton Square. Na ścianach wisiały już obrazy olejne przedstawiające bitwy morskie i sceny z polowań, wówczas dość cenne. Mieli już także grube czyste ręczniki w sypialni dla gości oraz panią do sprzątania, która przychodziła codziennie na cztery godziny i nie mówiła po angielsku. Kiedy Stephen i jego przyjaciele spędzali czas na zabawach frisbee i paleniu fajek z haszyszem na Goa i w Kabulu, Charles i Thelma zatrudniali człowieka, który parkował ich samochód, telefonistkę, wydawali przyjęcia i kupowali książki w twardej oprawie. Byli dorośli. Stephen mieszkał w kawalerce i cały swój dobytek mógł spa​ko​wać do dwóch wa​li​zek. Jego po​wieść była w sam raz dla dzie​ci. Dom przy Eaton Square to jednak nie wszystko. Darke zdążył już być właścicielem firmy płytowej. Gdy rzucił studia w Cambridge, dla wszystkich – z wyjątkiem ludzi ze smykałką do handlu – było oczywiste, że grono odbiorców muzyki popularnej ogranicza się wyłącznie do młodzieży. Sprytni handlowcy pamiętali środkową Anglię, swoich rodziców, którzy przeżyli Wielki Kryzys i walczyli na wojnie. Po tych koszmarnych przeżyciach oczekiwali od muzyki słodyczy, ciepła i, od czasu do czasu, melancholii. Darke wyspecjalizował się w muzyce „łatwej i przyjemnej”, ulubionych klasycznych utworach i niestarzejących się melodiach zaaranżowanych na dwieście smycz​ków. Udał mu się również niezwykle wybór żony, starszej od niego o dwanaście lat. Thelma wykładała fizykę na Birkbeck University College i miała w dorobku niedawno ukończoną i przyjętą z uznaniem dysertację na temat – jeśli wierzyć felietonistom kroniki towarzyskiej – natury czasu. Nie była najlepszą kandydatką na żonę młodego milionera z branży produkującej kiczowatą muzykę, człowieka na tyle młodego, jak okrutnie mawiali niektórzy, że mógłby być jej synem. Thelma namówiła męża do założenia klubu książki i sukces tego przedsięwzięcia doprowadził Charlesa do rozsypującego się wydawnictwa Gott, które po niespełna dwóch latach jego pracy po raz pierwszy od ćwierćwiecza przyniosło zysk. Darke zabrał Stephena na lunch w czwartym roku swej działalności w wydawnictwie. Miało jednak minąć pięć kolejnych lat – Darke był już wtedy szefem niezależnej spółki telewizyjnej, a Stephen odniósłpewien sukces – zanim zostali bliskimi przyjaciółmi i Stephen, wyrzekłszy się pretensji do młodości, zaczął regularnie odwiedzać dom przy Eaton Squ​are. Pojawienie się świeżych dań i niedbałe kosztowanie różnych win ani na chwilę nie przerwały natarczywej, życzliwej i narcystycznej przemowy Darke’a. Mówił pospiesznie, z niespokojną pewnością siebie, jakby zwracał się do sceptycznych akcjonariuszy, jakby bał się milczenia, które by go popchnęło z powrotem ku własnym myślom. Stephen dopiero po długim czasie zrozumiał, z jakiej głębi uczuć przemawiał Darke. Wtedy sprawiało to wrażenie nachalnej namowy, w trakcie której wy​daw​ca wpraw​nie i in​stynk​tow​nie po​słu​żył się imie​niem au​to​ra. – Stephen, słuchaj. Pogadaj w środku lata z dziesięciolatkiem o Bożym Narodzeniu. Równie dobrze mógłbyś rozmawiać z jakimś młokosem o jego planach emerytalnych i emeryturze. Dla dzieci dzieciństwo nigdy się nie kończy. Pozostaje teraźniejszością. Wszystko dzieje się w czasie


teraźniejszym. Oczywiście, dzieci mają wspomnienia. Oczywiście, czas zmienia się dla nich trochę i w końcu nadchodzi Boże Narodzenie. Ale one tego nie czują. Czują dzień dzisiejszy, a gdy mówią: „Kiedy dorosnę…”, zawsze jest w tym odcień niedowierzania – jakże mogliby być kimś innym, niż są? Twierdzisz, że Le​mo​nia​da nie została napisana dla dzieci. Wierzę ci. Podobnie jak wszyscy dobrzy pisarze, napisałeś ją dla siebie. I o to właśnie chodzi. Zwróciłeś się w niej do swojego dziesięcioletniego „ja”. Ta książka nie jest dla dzieci. Jest dla dziecka, a tym dzieckiem jesteś ty. Le​mo​nia​da to przesłanie od ciebie dla wcześniejszego „ja”, które nigdy nie przestanie istnieć. Przesłanie pełne goryczy. I właśnie dlatego lektura tej powieści wywołuje taki wstrząs. Gdy przeczytała ją córka Mandy Rien, polały się łzy, gorzkie wprawdzie, ale nie daremne. Inne dzieci reagowały tak samo. Trafiłeś do nich. Nawiązałeś z nimi kontakt przez otchłań, która oddziela dziecko od dorosłego, i przekazałeś im pierwszy upiorny znak ich śmiertelności. Czytając twoją książkę, pojmują, że ich dzieciństwo ma granice. Zamiast usłyszeć to z czyichś ust, naprawdę rozumieją, że nie będzie, nie może trwać wiecznie, że prędzej czy później się skończy. Udało ci się przekazać im szokującą i smutną prawdę o dorosłych, o tych, którzy przestali być dziećmi. O ich wyjałowieniu, bezsilności, znudzeniu, przyjmowaniu każdej sytuacji za oczywistość. Dzięki tobie rozumieją, że to wszystko ku nim zmierza równie nieuchronnie jak Boże Narodzenie. To przesłanie smut​ne, ale praw​dzi​we. To książ​ka dla dzie​ci wi​dzia​nych oczy​ma do​ro​słe​go. Charles Darke pociągnął spory łyk wina, którego kosztował kilka minut wcześniej z miną roztargnionego znawcy. Zadarł głowę, delektując się ukrytym znaczeniem własnych słów. Potem opróż​nił kie​li​szek i po​wtó​rzył: – Prze​sła​nie smut​ne, ale bar​dzo, bar​dzo praw​dzi​we. Ste​phen uniósł gwał​tow​nie wzrok, sły​sząc, jak głos jego wy​daw​cy za​ła​mał się nie​co. Z wyjątkiem dwóch tygodni, o których traktowała powieść Stephena, jego dzieciństwo było przyjemnie nudne mimo egzotycznej scenerii. Gdyby teraz miał formułować przesłanie, zawierałoby słowa posępnej zachęty: sytuacja będzie się poprawiać – bardzo powoli. Czy jednak było to rów​nież prze​sła​nie dla do​ro​słych? Darke miał usta wypchane nerkówką. Wymachiwał w powietrzu widelcem, kreśląc małe kręgi, rozpaczliwie pragnąc coś powiedzieć; wreszcie udało mu się wyrzucić z siebie słowa przesycone za​pa​chem czosn​ku, któ​ry na pe​wien czas zmie​nił smak ło​so​sia spo​ży​wa​ne​go przez Ste​phe​na. – Oczywiście. Ale ta książka nie zmieni życia ludzi. Ja sprzedam trzy tysiące egzemplarzy, a ty doczekasz się kilku rzetelnych recenzji. Ale zadedykuj ją dzieciom… – Darke opadł z powrotem na opar​cie krze​sła i uniósł kie​li​szek. Ste​phen po​krę​cił gło​wą i od​parł ci​cho: – Nie po​zwo​lę na to. Nig​dy na to nie po​zwo​lę. Tur​ner Mal​bert zi​lu​stro​wał tekst przej​rzy​sty​mi akwa​re​la​mi. W tydzień po wydaniu pewien znany psycholog dziecięcy wystąpił w telewizji, by z pasją zaatakować książkę. Jego zdaniem zawierała zbyt wiele treści, by nieukształtowany umysł dziecka mógł się z nimi uporać; pomieszałaby mu w głowie. Inni specjaliści bronili powieści, garstka bibliotekarzy zwiększyła jej popularność, odmawiając umieszczenia jej w swych księgozbiorach. Przez parę miesięcy Le​mo​nia​da była głośnym tematem na przyjęciach. Sprzedała się w liczbie dwustu pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy w twardej oprawie, a koniec końców w liczbie kilku milionów na całym świecie. Stephen zrezygnował z posady i kupił sportowy samochód oraz przestronne, wysokie mieszkanie w południowym Londynie. Urząd skarbowy wymierzył mu taki


podatek, że dwa lata później został praktycznie zmuszony do opublikowania swojej drugiej powieści rów​nież jako książ​ki dla dzie​ci. ••• Z perspektywy czasu miało się okazać, że wydarzenia tamtego roku – roku, w którym Stephen zasiadał w komisji – złożyły się na jeden rezultat. Wówczas jednak czuł, że to czas jałowy, wyzbyty znaczenia i celu. Jego zwykła powściągliwość pogłębiła się w teatralny wręcz sposób. Na przykład drugi dzień igrzysk olimpijskich przyniósł niespodziewaną groźbę zagłady świata; sytuacja na dwanaście godzin zupełnie wymknęła się spod kontroli, a Stephenowi, z powodu upału wy​le​gu​ją​ce​mu się na so​fie w sa​mej bie​liź​nie, było to cał​kiem obo​jęt​ne. Dwaj sprinterzy: Rosjanin i Amerykanin, roztrzęsieni mężczyźni przypominający charty wyścigowe, otarli się o siebie przy blokach startowych i wpadli we wściekłość. Amerykanin uderzył rywala zaciśniętą pięścią; Rosjanin odpowiedział ciosem i poważnie zranił go w oko. Przemoc oraz idea przemocy rozprzestrzeniły się dokoła, a następnie dotarły wyżej, na widownię. Najpierw próbowali interweniować ich koledzy z reprezentacji, a później trenerzy, ale stracili zimną krew i wdali się w bójkę. Nieliczni widzowie rosyjscy i amerykańscy doskoczyli do siebie na trybunach. W okropnej szamotaninie poszła w ruch obtłuczona butelka i młody Amerykanin – na domiar złego żołnierz – w ciągu paru minut wykrwawił się na śmierć. Dwaj wysokiej rangi działacze reprezentujący zwaśnione strony zaczęli się szarpać na bieżni i jeden rozdarł drugiemu klapę marynarki. Ktoś strzelił z pistoletu startera w twarz jakiejś Rosjance i ona również, zgodnie z bi​blij​ną za​sa​dą, stra​ci​ła oko. Na try​bu​nie pra​so​wej do​szło do prze​py​cha​nek i wy​zwisk. W ciągu niespełna trzydziestu minut obydwie reprezentacje wycofały się z olimpiady i teraz ich kierownictwa obrzucały się obelgami na konkurencyjnych konferencjach prasowych. Niebawem zatrzymano zabójcę żołnierza; twierdzono, że miał powiązania z KGB i motywy. Między ambasadami obu państw nastąpiła wymiana ostro sformułowanych not. Amerykański prezydent, od niedawna piastujący swój urząd i sam zbudowany jak sprinter, bardzo pragnął pokazać, że wbrew częstym stwierdzeniom przeciwników politycznych ma sporo do powiedzenia w polityce zagranicznej, i zastanawiał się, co może zrobić. Wciąż się nad tym głowił, gdy Rosjanie wprawili świat w zdu​mie​nie, za​my​ka​jąc przej​ście gra​nicz​ne w Helm​stedt. W Stanach Zjednoczonych odpowiedzialnością za ten akt obciążono uległego i lawirującego prezydenta, który uciszył krytyków, wprowadzając stan najwyższej gotowości w siłach nuklearnych. Rosjanie uczynili podobnie. Atomowe łodzie podwodne przemieściły się bezgłośnie na wyznaczone punkty odpalenia rakiet, silosy stanęły otworem, zagajniki sielskiego Oksfordshire i brzeziny Karpat najeżyły się pociskami dalekiego zasięgu. W gazetach i w telewizji roiło się od specjalistów od odstraszania, którzy przekonywali, jak ważne jest wystrzelenie ich w powietrze, zanim zostaną zniszczone na ziemi. Supermarkety w Wielkiej Brytanii w ciągu paru godzin zostały ogołocone z cukru, herbaty, pieczonej fasoli i miękkiego papieru toaletowego. Konfrontacja trwała pół doby, dopóki państwa niezaangażowane nie zainicjowały równoczesnego obniżania stopnia gotowości bojowej sił nuklearnych obu mocarstw pod swoim nadzorem. Życie na ziemi miało mimo wszystko trwać, wśród fanfar obwieszczających triumf ducha olimpijskiego powrócono do biegu na sto me​trów i cała pla​ne​ta ode​tchnę​ła z ulgą, gdy zwy​cię​żył w nim sprin​ter z neu​tral​nej Szwe​cji. Może to niezwykle pogodne lato lub szkocka, którą pił od przedpołudnia, sprawiły, że czuł się


lepiej, niż powinien, ale naprawdę nie miał nic przeciwko temu, by życie na ziemi trwało. Dramat przypominał finał pucharu rozgrywany między dwiema drużynami z obcych krajów. Przykuwał jego uwagę w kolejnych odsłonach, ale Stephen nie był zainteresowany wynikiem, dla niego mecz mógł się potoczyć i tak, i tak. Wszechświat jest ogromny, myślał ze znużeniem, inteligentne istoty występują w nim rzadko, ale zamieszkanych przez nie planet jest prawdopodobnie bez liku. Wśród tych, które odkryły możliwość przekształcenia materii w energię, musiało być całkiem sporo takich, które rozerwały się na kawałki i one przypuszczalnie nie zasługiwały na to, by przetrwać. Dylemat ten nie dotyczy ludzi, snuł leniwie myśli, drapiąc się w kroku, lecz wynika ze struktury samej materii i nie​wie​le moż​na z tym zro​bić. Podobnie inne, bardziej osobiste zdarzenia, niektóre dość dziwne lub gwałtowne, interesowały go w chwilach, gdy się działy, zarazem jednak miał wrażenie, że dotyczą kogoś innego, i później niewiele o nich myślał, a już z pewnością nie wiązał ich ze sobą. Były tylko tłem dla prawdziwego obowiązku ciągłego leniwego picia, unikania znajomych i pracy, popadania w roztargnienie, ilekroć wciągano go w rozmowę, i niezdolności do lektury wydrukowanego tekstu, liczącego więcej niż dwa​dzie​ścia wier​szy, bez po​now​nej wę​drów​ki w świat fan​ta​zji i wspo​mnień. A gdy Darke podał się do dymisji – oficjalnie poinformowano o tym dwa dni po rozpoczęciu obrad komisji Parmentera – Stephen na telefoniczną prośbę Thelmy pojechał do domu przy Eaton Square. Zaangażował się w to nie dlatego, że był starym znajomym jej męża i interesował się jego losem, i nie dlatego, że winien był Charlesowi i Thelmie przysługę. Nie on decydował w tej sprawie, tak się przynajmniej wydawało; jego przyjaciele potrzebowali świadka, kogoś, przed kim mogli się wytłumaczyć, kto mógłby zastąpić świat zewnętrzny. Chociaż został wybrany, później podawał w wątpliwość stopień swej bierności; Darke’owie mieli przecież wielu przyjaciół, ale chy​ba tyl​ko Ste​phen mógł wła​ści​wie oce​nić Char​le​sa w no​wej roli. •••


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.