Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Bernhard Jaumann
Godzina szakala Przełożyła Alicja Ros enau
Spis treści
Mapa Strzały Głosy Granice Sny Bohaterowie Groby Konieczne posłowie Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Koniec kłamstw, koniec bajek. Liczy się tylko prawda, a tą prawdą jest śmierć. Może też i życie, choć jednak bardziej śmierć. Bo nie każdy może powiedzieć o sobie, że żyje, ale śmierć zapuka do wszystkich. Prędzej czy później. Umieścił wygięty magazynek na właściwym miejscu w swoim AK-47 i upewnił się, że dobrze się trzyma. Trzydzieści naboi, 7,62 milimetra. Kiedy przechylił się na bok, poczuł, że mokra od potu koszula przykleiła mu się do pleców. Krew w jego żyłach była bliska wrzenia. Tylko przez upał. W samochodzie robiło się duszno, choć szyby były zupełnie opuszczone. Położył kałasznikowa z lewej strony na siedzeniu pasażera i odchylił się na oparcie fotela kierowcy. W radiu prezenter zapowiedział 1 piosenkę Summer in the City. To była jakaś rozgłośnia nadająca w afrikaans , Radio Kos mos, 94,1 MHz. Słońce dzieliła jeszcze szerokość dwóch dłoni od pasma wzgórz za Klein Windhoek River, ale nawet gdyby już zaszło, ochłodzenie byłoby niezauważalne. Tak samo jak wczoraj i przez kilka ostatnich dni. Cały Windhuk, cała Namibia męczyła się w styczniowym upale, marząc o ciemnych chmurach z północnego wschodu, które przyniosłyby deszcz. Jednak na razie nic na to nie wskazywało. Niebo na północnym wschodzie przybrało nierzeczywis ty, jas ny odcień błękitu. Wytarł dłonie o uda. Bezpiecznik jego AK-47 był ustawiony na pozycji środkowej. Ogień ciągły. Musiał tylko nacisnąć spust i nie zdejmować z niego palca. Tu nie chodziło o kłams two ani o prawdę. Mus iał po pros tu wykonać swoj ą pracę. Palmy przed domem z numerem 15 rzucały długie cienie na asfalt. Do samego skrzyżowania nie było widać żywej duszy, nie tylko z powodu upału ani przez to, że Ursulastrasse była jednokierunkowa. Tutaj, w dzielnicy Ludwigsdorf, ludzie nie chodzili po ulicach. Siedzieli w swoich małych rajach, za wysokimi murami zwieńczonymi drutem kolczastym. Jeśli ktoś musiał opuścić dom, wsiadał do samochodu i zanim odjechał, upewniał się, że brama elektryczna naprawdę się za nim zamknęła. Przechodzień mógł być tutaj jedynie żebrakiem albo przestępcą. Tak samo obcy samochód parkujący przy placyku, gdzie wszyscy tylko zawracają, wkrótce zacznie budzić podejrzenia. Ale on był na to przygotowany. Jego biała toyota corolla była kradziona. Korzystając z szablonów, namalował na niej logo agencji ochrony Group-4Securicor. Zamówił nawet kopie tablic rejestracyjnych, na wypadek gdyby podejrzliwi mieszkańcy chcieli dzwonić do centrali. Uzyskaliby potwierdzenie, że to naprawdę jest pojazd należący do rmy. Być może te środki ostrożności były mocno przes adzone. Samochody G4S częs to stały przecież w różnych punktach mias ta. W kierunku doliny placyk przechodził w wąski pas wyschniętej trawy. Kilka aloesów o czerwonawych, ostro zakończonych liściach stało przed wysokim mniej więcej do pasa murkiem zabezpieczającym przed stromizną. Można było dojrzeć zaledwie szczyt dachu i antenę satelitarną położonego niżej domu, ale on wiedział, że z murku będzie miał widok na taras i znaczną część ogrodu. Słońce schowało się właśnie za wieżą ciśnień na przeciwległym wzgórzu. Zaczęło nabierać barwy pomarańczowej, choć nadal było oślepiaj ąco jas ne. Mus iał zaczekać, aż zajdzie. W radiu leciała piosenka Koosa Kombuisa Johnny is nie dood nie. Nie obchodziło Strzały
go, czy Johnny jeszcze żyje. Wyłączył radio. Przez otwarte okno samochodu zza muru domu numer 15 doleciał go gwar dziecięcych głosów. Potem głośny plusk, jakby ktoś wskoczył do wody. Albo został do niej wepchnięty. Z odgłosu rozpryskiwanej wody dało się wyłowić prychnięcia. Na wpół połykane słowa oburzenia, których nie rozumiał. Może nie było tam nic do rozumienia. Może po prostu wszystko było, jak było. Dziecięce głosy, AK-47 na przednim siedzeniu, pot spływający po plecach, prawda, bajki, szczyt dachu z anteną i słońce, którego czerwień wsiąkała w grzbiet górs ki po drugiej stronie. Nadszedł czas. Sięgnął po broń i otworzył drzwi od strony kierowcy. Ulica była opustoszała. Wysiadł. Wydawało mu się, że przez podeszwy butów czuje rozżarzony asfalt, jakby tuż pod spodem płonął ogień piekielny, ale to było tylko złudzenie. Piekło nie istniało, bo inaczej musiałoby też istnieć niebo. Wszystko to są tylko kłamstwa, bajki. Za bramą domu numer 11 rozszczekał się jakiś kundel. Kilka twardych, niskich szczeknięć, na które zaraz odpowiedziały inne psy z sąsiedztwa. Normalne. Ludzie mieszkający w tej okolicy mieli przeważnie po dwa psy: małego, nerwowego, który miał pilnować domu, i groźnego psa obronnego. – Wszystko w porządku – mruknął. Powoli podszedł do murku i położył na nim AK-47. Szczekanie psów stopniowo cichło. Zza ogrodzenia pos es ji numer 15 rozległo się wołanie dziecka: – Daj! No już, dawaj to! Nieco niżej, w ogrodzie, pomiędzy dwiema akacjami lśnił kawał nieprawdopodobnie zielonej trawy. Urządzenie do spryskiwania było włączone. Na tarasie siedziała na oko czternastoletnia dziewczynka i wystukiwała coś na klawiaturze komórki. To musiała być córka. Nieco dalej, po lewej stronie, rosły trzy 2 drzewa owocowe. Sądząc po ich kształcie i liściach, były to cytryny, naartjies albo jakieś inne cytrusy. Każdy pień otoczony był nasypem o promieniu około metra, aby w powstałym wgłębieniu mogła się zbierać woda tryskająca z węża ogrodowego. Mężczyzna, który akurat niedbale trzymał końcówkę węża, był ubrany w sprane szorty i opięty na brzuchu biały podkoszulek. Jego kark oraz twarz były tłuste i zaczerwienione, oczu nie było widać spod opuszczonego nisko daszka czapki bejsbolowej. A jednak niewątpliwie był to właś ciwy człowiek. Jego ofiara. Znów wytarł ręce i ujął kałasznikowa. Kiedy ustawiał go w pozycji do strzału, poczuł, że chciałby zawołać coś do mężczyzny tam w dole. Że prędzej czy później trzeba zapłacić swoje rachunki. Że w śmierci jest więcej prawdy niż w życiu. I żeby przynajmniej ta cholerna małolata wes zła do domu. Oczywiście nie zawołał. Krótko kaszlnął. Słońce się schowało, pozostawiło po sobie tylko bladopomarańczową poświatę nad wzgórzami. Czuł, że wzbiera w nim dziwna wściekłość. Na siebie, na życie i na tego tłuściocha tam w dole. Dlaczego musiał ubrać się w biały podkoszulek, akurat w biały podkoszulek? Dlaczego nie ciemnoczerwony albo czarny? Kto chodzi w białym podkoszulku, sam jest sobie winien, kiedy… Ścisnął mocno kolbę AK-47, wycelował. Potem wsunął palec wskazujący pod kabłąk
i nacisnął spust. Ogień ciągły. Jeszcze zanim zwolnił palec, mężczyzna upadł, nie wydając żadnego dźwięku. Wąż ogrodowy wypadł z jego dłoni, wił się i prężył jak zaatakowana kobra. Woda chlus nęła na taras. Dziewczynka zerwała się i przywarła do ceglanego muru. Twarzą do ściany. To była ostatnia rzecz, jaką widział. Wrócił do samochodu, odłożył karabin na siedzenie, wsiadł i zapalił silnik. Na skrzyżowaniu skręcił w lewo. Nie czuł się ani gorzej, ani lepiej niż zwykle. Nawet jego serce nie zaczęło jakoś szczególnie mocniej bić. Wściekłość się rozwiała, ale na jej miejsce nie pojawiło się nic innego. W przeszłości już strzelał do ludzi, ale wtedy był żołnierzem. Kiedy jeden żołnierz zabija drugiego, nikt nie nazywa tego morderstwem. Teraz jednak był mordercą. To go nie ruszało. Wyobrażał sobie, że to będzie zupełnie inne uczucie, choć nie wiedział dokładnie jakie. Kaszlnął raz, drugi. Potem włączył światła toyoty. Była 22.27, kiedy inspektor policji kryminalnej Clemencia Garises przez komórkę dowiedziała się o morders twie. 3 Telefon zastał ją w domu w Katuturze , a że telewizor był nastawiony na cały regulator, musiała krzyczeć do słuchawki, żeby natychmiast przysłano po nią samochód. Mrukliwy kolega dyżurny przypomniał jej tylko, że jest niedziela wieczorem. Zapewnił jednak, że zobaczy, co da się zrobić. A to znaczyło, że w ogóle nie zamierza nic robić. I że nie powinna być taka ważna. Przypuszczalnie zawiadomiono ją tylko dlatego, że starsi koledzy nie mieli najmniejszej ochoty jechać w niedzielny wieczór, żeby zbierać zwłoki jakiegoś białasa. Clemencia tymczasem się ucieszyła, że może się wyrwać z domu. Po kolacji jej rodzina wraz z połową sąsiadów rozsiadła się u nich przed telewizorem, żeby obejrzeć najlepsze sceny z trzeciej edycji Big Brother Africa. Przedstawicielka Namibii, która zakwali kowała się na trzymiesięczny pobyt w domu Wielkiego Brata w Johannesburgu, wyleciała już po drugim głosowaniu. Wszyscy byli zgodni co do tego, że raczej nie przyniosła swojemu krajowi chwały. Była zbyt nieśmiała, nudna i zawsze sprawiała wrażenie, jakby nie była sobą. 4 – Clemencia wypadłaby o wiele lepiej – powiedziała miki Matilda. – Ja? – zdziwiła się Clemencia. – Przecież jesteś co najmniej tak ładna jak tamta. Dlaczego się nawet nie zgłos iłaś? Clemencia w odpowiedzi tylko machnęła ręką, ale miki Selma się oburzyła: – A więc uważasz, że Clemencia powinna obmacywać się z obcymi facetami, i to na oczach całej Afryki? – Właśnie, całej Afryki! – potwierdziła triumfująco miki Matilda. – Byłoby dziwne, gdyby potem co najmniej kilku nie zainteresowało się nią na poważnie. Może wreszcie znalazłaby tego jedynego. – Mikis… – Clemencia próbowała zaprotestować, ale nie udało jej się dojść do głos u. – To nie moja sprawa, tak, wiem, ale chyba można powiedzieć, co się myś li.
– W telewizji jeszcze żadna szczęścia nie znalazła – stwierdziła miki Selma. – Clemencia powinna się lepiej rozejrzeć w sąsiedztwie za jakimś chłopem, co by nie pił, nie palił i… – Trzeba wykorzys tać każdą szans ę – wtrąciła miki Matilda. – Ogień trawi tego, kto go wzniecił – miki Selma rzuciła w odpowiedzi jedno ze swoi ch ulubionych porzekadeł, ale miki Matilda nie dawała się zbić z tropu. – Ile masz lat, Clemencio? Dwadzieścia dziewięć? Trzydzieści? – dopytywała się sprytnie. Oczywiście wiek Clemencii nie był dla niej żadną tajemnicą, ale denerwowanie się z tego powodu byłoby bez sens u. Clemencia odpowiedziała spokojnie: – Trzydzieś ci jeden. – Trzy-dzieści je-den! – Miki Matilda demonstracyjnie przeciągała sylaby, żeby podkreślić doniosłość tego faktu. – Kiedy ja miałam trzydzieści jeden lat, byłam już prawie babcią! – Kiedy ty miałaś trzydzieści jeden lat, rządzili tutaj Afrykanerzy. Czasy się zmieniły. Teraz Namibia jest niepodległa, a ja jestem inspektorem policji – odparła Clemencia. Ale równie dobrze mogła nic nie mówić, bo Matilda i Selma niewzruszone nadal dyskutowały, co przystoi kobietom trzydziestojednoletnim, a w szczególności Clemencii, więc kiedy zadzwoniła jej komórka, z ulgą odebrała. Przeszła ponad nogami swoich krewnych, żeby wyjść za drzwi. Ceglany mur promieniował nagromadzonym w ciągu dnia ciepłem. Powietrze było przyjemne jak miękka, ciepła woda, a nad głową Clemencii rozpościerało się wygwieżdżone nocne niebo. Na jego tle niewyraźnie rysowała się wieża kościoła Holy Redeemer Parish. Gdzieś z półmroku pomiędzy parterowymi domami i wzniesionymi wokół nich blaszanymi budami dochodził gwar niezrozumiałych rozmów, przetykany głośnymi wybuchami śmiechu. Z drugiego końca ulicy rozlegały się dudniące basy muzyki 5 6 kwai to . Jej źródłem był bar Mshasho , w którym teraz młodszy brat Clemencii 7 Melvin zapewne upijał się właśnie piwem Tombo . Kiedyś będzie musiała po raz kolejny spróbować przemówić mu do rozumu. Po przeciwnej stronie ulicy sąsiad zajechał przed dom swoim rozklekotanym fordem, który poprzez umieszczenie odpowiedniego oznaczenia został przerobiony na taksówkę. Z pewnością nie było to legalne, ale w tej chwili Clemencii niezbyt to przeszkadzało. Mężczyzna miał za sobą dwanaście godzin pracy i raczej nie był zachwycony prośbą sąsiadki, jednak ze względu na to, że jest ona policjantką, zgodził się zawieźć ją na drugi koniec miasta. W Katuturze trzeba było jeszcze uważać na przechodniów, ale białe dzielnice Windhuku o tej porze były jakby wymarłe. Jeśli nie zważało się na czerwone światła, można było stosunkowo szybko dotrzeć do celu. Na Nelson Mandela Avenue Clemencia kazała kierowcy wcisnąć gaz do dechy. Niecałe dziesięć minut później ford z trudem wspiął się na górę w Ludwigsburgu i już byli na miejscu. Przed zamkniętą bramą wjazdową stały dwa radiowozy policji miejskiej. Ulica nie była zablokowana, żaden policjant się nie
pokazywał. Clemencia wysiadła i odszukała przycisk dzwonka po prawej stronie bramy. Tabliczki z nazwiskiem nie było. Nacisnęła dzwonek. Powietrze nadal było gorące i lepkie, ale pachniało śmiercią. Może było to spowodowane tą niespotykaną ciszą, jakiej w Katuturze nie ma nawet w godzinach najgłębszej nocy. Clemencia zadzwoniła jeszcze raz. Wreszcie otworzył jej policjant w mundurze. Clemencia wylegitymowała się i poszła za nim do salonu, który był co najmniej dwa razy większy niż cały dom jej rodziny. Choć drzwi i okna były pootwierane, zasłaniała je tylko moskitiera, w pomieszczeniu panowała temperatura, jakby słońce zaszło właśnie tutaj. Mimo gorąca dziewczyna leżała z podwiniętymi nogami, wtulona w kąt sofy. Ramionami obejmowała skórzaną poduszkę i cicho chichotała sama do siebie. A może był to tłumiony szloch? – Lekarz dał jej zastrzyk na uspokojenie – wyjaśnił szeptem policjant – ale się nie uspokoiła. Nie odpowiada na pytania i zaczyna krzyczeć, gdy tylko się do niej podejdzie. Nawet włas na matka nie może się do niej zbliżyć. Wokół stołu siedzieli jeden mężczyzna i cztery kobiety. Sami biali. Od razu było jasne, która z nich jest matką dziewczyny. Kobieta była blada, jej twarz sprawiała wrażenie stężałej. Oczy wbiła w stojącą przed nią na stole popielniczkę. Tylko kiedy podnosiła do ust papierosa, by się łapczywie zaciągnąć, można było zauważyć drżenie jej dłoni. Clemencia przeds tawiła się, ale kobieta ledwie na nią spojrzała. – To pani prowadzi śledztwo? – zapytał po afrykanersku mężczyzna siedzący obok i zmierzył Clemencię wzrokiem. – Świetnie, że już się pani pofatygowała, trzy i pół godziny po zabójstwie – powiedziała z goryczą jedna z przyj aciółek. Clemencia popros iła o krótki opis zdarzeń. 8 – Proszę posłuchać, mevrou van Zyl nic nie widziała – odezwał się mężczyzna. – Nie zamierza pani chyba zadawać jej tych samych cholernych pytań, na które już odpowiadała policjantom z patrolu. Clemencia przyglądała się, jak pani van Zyl niezgrabnie gasi papierosa i zaraz zapala nowego. Przecież to nie była wina Clemencii, że zjawiła się tak późno. Rozumiała, że dla rodziny sytuacja nie była łatwa, ale czy nie miała prawa spodziewać się większej chęci współpracy? Clemencia zapytała policjanta o miejsce znalezienia zwłok. Zaprowadził ją na taras, gdzie czekało dwóch jego kolegów, udając, że trzymają straż. Kiedy zebrani w salonie nie mogli ich słyszeć, zwróciła się do funkcjonariuszy z pretensjami. Dlaczego nie została zawiadomiona wcześniej? Ale trzech policjantów tylko wzrus zyło ramionami. – Tam! Jeden z nich wskazał na ciemny ogród. Clemencia podeszła do kilku niewysokich drzew. Jeden z mężczyzn, którzy za nią poszli, włączył latarkę. Na trawniku wił się wąż ogrodowy. Wielka ciemna plama, widoczna w snopie światła, mogła być skrzepniętą krwią. Brakowało jakiegokolwiek oznakowania miejsca zbrodni. Nie
mówiąc już o samych zwłokach. – Ciało nie powinno tak leżeć godzinami – powiedział jeden z policjantów, tłumacząc się. – Ach tak? – zapytała Clemencia. – To sprowadza nies zczęś cie – wyj aś nił mężczyzna w mundurze policyjnym. – Bo potem trup będzie stras zyć? – zapytała Clemencia. Policjant zagryzł wargi. No tak, skoro to sprowadzało nieszczęście, można było sobie darować porządne oznakowanie miejsca zbrodni. Wtedy lepiej zadzwonić po karawan, który zabierze zwłoki, jeszcze zanim odpowiedzialny ins pektor zos tanie zawiadomiony. – Sprawca strzelał stamtąd. – Policjant oświetlił kawałek zbocza za murem ogrodu. Światło latarki niknęło w szarych chaszczach. – Przypuszczalnie z broni automatycznej – powiedział drugi z policjantów. Z kieszeni spodni wyciągnął plastikowy worek pełen łusek. Przynajmniej nie trzymał ich tam luzem, ale w jaki sposób je zbierał, tego Clemencia wolałaby nie wiedzieć. Zapytała, czy są jacyś świadkowie. – Córka była przy tym, ale ona nie mówi – wyj aś nił jeden z policjantów. – Przes łuchanie sąs iadów zos tawiliś my pani – dodał jego kolega. Z tego, co dało się zobaczyć, w sąsiednich domach było ciemno. Biali chodzili wcześnie spać. Przecież mieli powód, żeby rano wstawać. W jej dzielnicy, w townshipie Katutura, mniej więcej pięćdziesiąt procent mieszkańców było bez pracy. Dokładnymi danymi nie dysponował nikt. Clemencia oceniła na oko wysokość muru okalającego ogród. Około dwóch i pół metra. W świetle latarki zobaczyła przewody pod napięciem biegnące wzdłuż jego szczytu. Okazało się, że nie zdołały ochronić mężczyzny, podobnie jak system alarmowy. Wokół panowała cisza. Tylko głośny wiatr szeleścił wśród liści drzewek cytrynowych. Clemencia wróciła do domu. Córka zamordowanego spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. Gdy Clemencia zapytała ją, jak ma na imię, dziewczyna znów zaczęła cicho kwilić. Clemencia zwróciła się do jej matki. – Gdyby potrzebowała pani pomocy, mam tu numer psycholożki, która… – Sam jes tem lekarzem – wpadł jej w słowo mężczyzna siedzący przy stole. – …która specjalizuj e się w tego rodzaj u traumach – dokończyła Clemencia. – Dziewczyna potrzebuje tylko spokoju! – rzucił lekarz. Zabrzmiało to raczej jak: „Niech się pani wreszcie stąd wynos i!”. Clemencia usiadła naprzeciwko pani van Zyl. – Bardzo mi przykro, ale nies tety mus zę zadać pani kilka pytań. Pani van Zyl zaciągnęła się dymem. – Sam na sam – dodała Clemencia. Zaczekała, aż mężczyzna i pozostałe kobiety wyjdą do kuchni, a potem zapytała: – Czy pani mąż dos tawał jakieś pogróżki? Pani van Zyl pokręciła głową i dwa, trzy razy postukała papierosem o popielniczkę. Przyjrzała się niedopałkowi, z którego unosiła się cienka smużka dymu. Na wysokości dwudziestu centymetrów zaczynała się wić i wyginać, jakby dopadły ją jakieś bóle, potem rozwiewała się i znikała powoli w coraz bleds zych oparach.
Clemencia pytała dalej, choć to było męczące przedsięwzięcie. Każde słowo trzeba było z pani van Zyl niemal wyduszać, zresztą nawet wtedy nie dawało to żadnych przydatnych rezultatów. Jej mąż prowadził całkiem zwyczajne życie. Urodzony w Pretorii, szkoła, służba wojskowa, dalsza edukacja. Ponieważ pani van Zyl nie chciała opuścić swojej ojczyzny, on przeprowadził się do Windhuku. Założyli rodzinę, on doszedł do kierowniczego stanowiska, po pracy zajmował się pielęgnacją 9 ogrodu, a w niedzielę chodził na mszę do NG Kerk . – Miał jakieś zai nteres owania, pas je, namiętnoś ci? Pani van Zyl wzrus zyła ramionami. – Lubił polować. I regularnie oglądał w telewizji mecze rugby klubu Springbokke. – Coś jeszcze? – To wszystko. – Zaangażowanie polityczne, spekulacje giełdowe, hazard, karalność? – Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. – Pani van Zyl kategorycznie odrzucała każdy ewentualny motyw zbrodni, jakby przez to mogła przywrócić męża do życia. – Najwidoczniej jednak ktoś był przekonany, że ma powód, by go zastrzelić – powiedziała cicho Clemencia. Pani van Zyl zapaliła kolejnego papierosa. Benson & Hedges. Położyła paczkę na stole i po raz pierwszy popatrzyła Clemencii prosto w oczy. To było przelotne spojrzenie, ale policjantka wyczytała w nim wystarczająco dużo: mevrou van Zyl kłamała, a przynajmniej ukrywała coś ważnego. I nadal będzie ukrywała, bo już oceniła Clemencię i uznała, że jest ona za słaba. Za młoda, zbyt niedoświadczona, przynależąca do policji, która nie budziła zaufania, i niewłaściwej rasy. To było całkiem dużo, jak na jeden raz. Clemencia wiedziała, że nic na to nie poradzi. Najłagodniej, jak tylko potrafiła, powiedziała: – Obiecuj ę, pani van Zyl, że zrobimy wszystko, co w nas zej mocy, żeby sprawca… – Zas trzelcie go! – rzuciła cicho pani van Zyl. – Pos taramy się… – Wszystko mi jedno, kto i dlaczego to zrobił. – Pani van Zyl zerwała się z krzesła i krzyczała łamiącym się głosem: – Znajdźcie go i zastrzelcie! Natychmiast! Czego pani tu jeszcze chce? No już, niech pani idzie! Niech pani zabij e tego bydlaka! Córka na so e wydała z siebie głośniejszy jęk, a potem histeryczny wrzask zakończony rzężeniem, który zdawał się odbierać jej powietrze. Lekarz, który przedtem tak ostro zrugał Clemencię, jednym szarpnięciem otworzył drzwi od kuchni i podbiegł do sofy. Za nim ukazały się kobiety, które zaczęły uspokaj ać panią van Zyl. Wprawdzie Clemencia zdawała sobie sprawę, że to niesprawiedliwe, ale wszystko wydawało jej się pozbawione sensu. Dzień w dzień biali uskarżali się, że procedury prawne są niedostatecznie przestrzegane, ale gdy tylko sami padali o arą przestępstwa, wszystko szło w zapomnienie. Wtedy chcieli zemsty, pragnęli widzieć lejącą się krew. A przecież wśród czarnych ryzyko śmierci w wyniku zabójstwa było dziesięć razy większe. Tylko nikt nie rwał włosów z głowy, kiedy w Katuturze szesnastolatka w drodze do ustępu padała o arą gwałtu i morderstwa. Albo kiedy
znajdowano staruszkę zadźganą, bo nie od razu oddała trzydzieści namibijskich dolarów, za które chciała przeżyć następny tydzień. Z pewnością jednak fakt, iż 10 menee r van Zyl padł ofiarą morders twa, zos tanie nagłoś niony w pras ie. – Co teraz? – zapytał jeden z policjantów z patrolu. Clemencia wiedziała, jak się prowadzi śledztwo. Ukończyła z wyróżnieniem nie tylko wewnętrzne szkolenie w Iyambo Police College, ale jako jedyna mogła się pochwalić tytułem magistra kryminalistyki. Otrzymała stypendium, które umożliwiło jej studia w RPA. Niedawno wróciła z półrocznego pobytu w Helsinkach, opłaconego przez ński rząd w ramach programu mającego na celu zwiększenie profesjonalizmu funkcjonariuszy państwowych z krajów Trzeciego Świata. Clemencia przyglądała się różnym wydziałom tamtejszej policji kryminalnej, zapoznawała się z technikami kryminalnymi i medycyną sądową, jeździła na miejsca zbrodni i studiowała akta wydziału zabójstw. Ale ta wiedza teraz na nic jej się nie przydawała. Teraz nie była w Finlandii, tylko w Windhuku. W Afryce Południowej. W zupełnie innym świecie. – Zaraz kończymy zmianę – szepnął do niej policjant. – Zresztą tutaj i tak już nic nie możemy zrobić. Clemencia wybrała numer wydziału odpowiedzialnego za badanie śladów z miejsca zbrodni. Przypuszczalnie powiedzą, że równie dobrze można zaczekać do jutra rana, skoro i tak upłynęło już tyle czasu. Ale nawet tego nie zrobili. Po prostu nikt nie odebrał telefonu. Clemencia nie wiedziała, czego nienawidzi bardziej: braku profes jonalizmu swoi ch kolegów czy ledwie mas kowanego ras izmu białych. Siedział w poczekalni lotniska Hosea Kutako na jednym z krzesełek połączonych w długie rzędy. Wybrał miejsce w środku, bo te cieszyły się najmniejszą popularnością. Gdyby się to opłacało, zastanowiłby się nad tym, dlaczego ludzie, którzy lubili być w centrum uwagi, w lotniskowych poczekalniach woleli siadać z boku. I dlaczego krytycznie przyglądali się każdemu, kto im te miejs ca zabierał. Nie chciał, żeby jemu też się przyglądano. Poza tym było mu obojętne, gdzie siedzi. Zresztą uznawanie za swoje miejsca, na którym siedziały już przedtem tysiące innych ludzi, i tak było nieporozumieniem. Każdy był ciągle w drodze, szedł na oślep raz tu, raz tam, tylko cel był pewny, tylko to jedno. Śmierci nie uniknie nikt. Wstrząsnął nim kaszel. Usiadł nie dlatego, że był zmęczony czy czuł się słabo. Siedział, bo na stojąco bardziej rzucałby się w oczy. Poza tym stąd miał dobry widok na szklane drzwi, których skrzydła rozsuwały się automatycznie, kiedy pasażer mijał strefę kontroli celnej. Jakieś pięć metrów przed drzwiami ustawiona była taśma, za którą gromadzili się oczekujący. Niektórzy mieli tabliczki z napisami „SWA Safaris” czy „Karivo Lodge” albo „Rodzina Beyer”. Młodzi mężczyźni unosili swe tabliczki, ilekroć jakiś świeżo przybyły pasażer rozglądał się pytającym spojrzeniem, wszyscy prezentowali się podobnie: farmerskie kapelusze, koszule w kolorze khaki i o wiele za ciężkie buty ze skóry antylopy kudu. Żaden nie miał na sobie uniformu Group-4Securicor. On też miał nazwisko napisane na wielkiej kartce papieru. Położył ją na udach napis em do dołu. Między stopami pos tawił podłużną niebies ką torbę.
– Idealna do tenisa – powiedziała ekspedientka w Sports Warehouse. – Zmieszczą się w niej nawet trzy rakiety i zostanie jeszcze wystarczająco miejsca na inne rzeczy, których pan potrzebuj e. – Dos konale – odpowiedział. Czekał. Widział kilku turystów-myśliwych o czerwonych twarzach, jak przechodzą przez drzwi, a potem zdecydowanym krokiem zmierzają do okienka, w którym dostawali z powrotem swoją broń. Przemęczona matka niosła w ramionach jedno dziecko, a drugie ciągnęła za rękę, podążając za mężczyzną, który kierował przeładowany wózek bagażowy w stronę stanowiska rmy Avis. Za tabliczką „SWASafaris” powoli zbierały się barany, spoglądające po sobie wzrokiem, w którym zdawało się kryć pytanie, kto pierws zy pójdzie na rzeź. A potem nadszedł mężczyzna, którego nazwisko widniało na jego kartce papieru. Ciągnął za sobą walizkę na kółkach, a w drugiej ręce trzymał niewielką aluminiową aktówkę. Mężczyzna był wysoki i muskularny. Choć musiał się już zbliżać do pięćdziesiątki, był w dobrej formie. Widać było po nim, że regularnie uprawia sport. Przypuszczalnie każdego dnia po pracy spędzał dwie godziny w siłowni, zawsze o tej samej porze, zaliczał swój stały program: rower stacjonarny, sztanga, dwadzieścia długoś ci bas enu. Mężczyzna z zas adami. Albo przynajmniej z przyzwyczaj eniami. On sam był inny. Nie pielęgnował przyzwyczajeń – dawały tylko złudzenie, że życiu można narzucić jakieś zasady. Dla niego była to bezsilna próba uczynienia przyszłości przewidywalną poprzez powtarzanie ciągle tego samego. Wszystko to kłamstwo, samooszukiwanie się. Jego interesowała prawda, a prawda nie dawała się naginać. Była gorzka i niepowtarzalna, jak jej się podobało. Odkaszlnął krótko, wstał, zarzucił torbę na ramię i ruszył w stronę przybysza, trzymając przed sobą kartkę z nazwis kiem. Mężczyzna spojrzał na napis, potem popatrzył nieznaj omemu w oczy i zapytał: – Czego pan sobie życzy? – Menee r van Zyl mnie wys łał, żeby… – Gdzie on jest? – Jest mu bardzo przykro, ale nie mógł przyjechać osobiście. Mam pana do niego zawieźć. Mężczyzna pos tawił walizkę i zmierzył go od stóp do głów. Zapytał: – Prywatna firma ochroniars ka? – W Windhuku zrobiło się niebezpiecznie. Mężczyzna pos łał mu uśmiech. – No, to dobrze, że mam pana u boku. Rus zajmy więc! Mężczyzna chwycił rączkę walizki. Nie oglądając się, zaczął iść w stronę wyjścia z hali lotnis ka. Ruszajmy więc! Jak gdyby człowiek w życiu mógł zawsze sam decydować, kiedy coś się ruszy z miejsca. Znów poczuł to samo, co poprzedniego wieczora, złość, kiedy zobaczył, że tamten gruby Bur ma na sobie biały podkoszulek. Ten tutaj był bardziej sprężysty, miał swoje zwyczaje i nosił aluminiową walizeczkę, ale poza tym byli przecież podobni. Jacyś tam mężczyźni, którzy nie mieli pojęcia, jak bardzo się mylą
w swoj ej ocenie, co jest naprawdę ważne. Na parkingu otworzył bagażnik corolli i włożył do środka walizkę mężczyzny. Swoją niebieską torbę wrzucił na tylne siedzenie. Kiedy zapłacił w budce i minął szlaban, siedzący obok mężczyzna zapytał go, od jak dawna pracuj e dla van Zyla. – To tylko zlecenie – odparł. Co van Zyl miał takiego ważnego do załatwienia? Tego nie wiedział. Tak, rzeczywiście, ten upał jest straszny. To prawda, po południu będzie jeszcze goręcej. Nie, nie ma poj ęcia jak bardzo. Tak, może włączyć klimatyzację. – Nie jest pan zbyt rozmowny? – zapytał mężczyzna. – Chwileczkę – odparł, kierując samochód na pas piasku na poboczu. Wysiadł, otworzył sportową torbę leżącą z tyłu, wyjął kałasznikowa, przyłożył go do głowy mężczyzny na przednim siedzeniu i powiedział: – Czy teraz pan może prowadzić, menee r Maree? Z węża ogrodowego kapała krew. Trawnik był czarny. Drzewka cytrynowe podzwaniały na wietrze. Zamiast owoców miały na gałęziach łuski po nabojach. Biała dziewczynka przyciskała do siebie skórzaną poduszkę i krzyczała. Jakiś mężczyzna z szyderczym uśmiechem na twarzy podchodził coraz bliżej i bliżej. Nachylił się. Tak bardzo, że jego twarz stała się nieostra, rozpłynęła się. Zamiast niego nagle pojawiła się noc z jej przemykającymi cieniami, a gdzieś niedaleko rozlegało się głuche dudnienie obciągniętych kozią skórą bębnów. Rytmiczne, monotonne, nieustające, jakby chodziło o to, żeby wypełnić jakiś mroczny rytuał, przetańczyć ciemną noc nowiu, żeby rankiem paść w stanie całkowitego wyczerpania i zas nąć obok popiołu dawno wygas łego ognis ka. Clemencia Garises otworzyła oczy. Leżała naga na łóżku. Musiała upłynąć chwila lub dwie, żeby odzyskała orientację. Nie była ani na odludziu pustyni Kalahari, ani przy ognisku w pasterskiej osadzie w Kaokoland. Była w swoim pokoju, w domu, w którym dorastała. W Katuturze, ojczyźnie stu siedemdziesięciu tysięcy ludzi, w której kipiało życie, a śmierć była wszechobecna, i w której było wiele, niemal wszystko, ale nie było nikogo, kto bębniłby na tam-tamach jak w hollywoodzkim lmie o safari w dzikich ostępach Afryki. Clemencia usiadła na łóżku. Bębnienie dochodziło od strony drzwi. – Otwórz! – krzyczała miki Matilda, szarpiąc za klamkę z drugiej strony. Clemencia zawsze zamykała się na klucz. Nie dlatego, że bała się napadów, ale musiała bronić zębami i pazurami swojego małego królestwa przed próbami inwazji ze strony rodziny. To prawda, domek miał tylko dwa pokoje, więc nadużyciem mogło się wydawać anektowanie jednego z nich tylko dla siebie, podczas gdy jej ośmiu, w porywach do dwunastu, krewnych mieszkających pod jednym dachem musiało dzielić się jednym pokojem i blaszanymi barakami, którymi przez lata zastawiono ogród i teren przed domem. Ale Clemencia po pros tu potrzebowała włas nego kąta. Są dwie możliwości, oświadczyła, kiedy dostała pracę w policji: albo wynajmę sobie małe mieszkanie w centrum i wydam na to dwie trzecie mojej pensji, albo będę dokładać te pieniądze do domowego budżetu, ale wtedy chcę mieć pokój tylko dla
siebie. Rada rodzinna przegłosowała drugą propozycję, co jednak nie oznaczało, że warunek Clemencii naprawdę został zaakceptowany. Wręcz przeciwnie, dzień w dzień musiała walczyć o odrobinę prywatności. Coraz częściej miała tego dość i była prawie zdecydowana się wyprowadzić, ale to było niemożliwe, jeśli nie chciała zepchnąć swojej rodziny w nędzę. Niewielki stragan z warzywami, który miki Selma prowadziła przed domem, prawie nie przynosił zysków. Siostra Clemencii Constancia dwa razy w tygodniu chodziła sprzątać w Klein Windhoek, ale poza tym nikt nie miał regularnych dochodów. Bez pieniędzy Clemencii byłoby ciężko. A jej brat z pewnoś cią zszedłby na złą drogę. O ile już się na niej nie znajdował. – Otwórz wreszcie te drzwi! – zawołała miki Matilda. Clemencia narzuciła coś na siebie i otworzyła. – Co jest? Miki Matilda pogratulowała Clemencii zdrowego snu, na jednym oddechu dodając, że o tej porze roku poranki są najpiękniejsze, czy raczej są jedyną znośną częścią dnia. Nie wolno ich marnować, tylko trzeba z werwą zabrać się do dzieła, zwłaszcza kiedy człowiek ma tyle szczęścia, że cieszy się dobrym zdrowiem jak one obie, Clemencia i Matilda, czego, nies tety, nie można powiedzieć o wszystkich bliźnich. – Czego chcesz? – zapytała Clemencia. – Chodzi o Josepha Tjirondę. Nie znasz go. Przyjaciel Petrusa. Mieszka z rodziną 11 na obrzeżach Wanahedy . – A co z nim? – pytała dalej Clemencia. T e g o miki Matilda tak dokładnie nie wiedziała. Przypuszczalnie było to coś poważnego, bo syn Josepha mówił bardzo przygnębionym głosem. Niestety nie mógł tego wytłumaczyć, bo kończyły mu się impulsy, ale miki Matilda musi koniecznie natychmiast oddzwonić. I trach, zaraz odłożył. – No to dlaczego nie oddzwonisz? – zdziwiła się Clemencia. – Ja też już nie mam impuls ów – przyznała miki Matilda. Clemencia wróciła do pokoju po swoją komórkę. Pilnowała przy tym, żeby miki Matilda nie podejrzała kodu, który wpisywała przy włączaniu telefonu. Poprosiła, żeby rozmowa nie trwała długo. Co niezwykłe, miki Matilda darowała sobie rozwlekłe pogawędki i prawie wyłącznie słuchała. W porównaniu z tym nader zwięźle zabrzmiało wyjaśnienie, które rzuciła po zakończeniu rozmowy: – Jos eph Tjironda jest chory. – A co mu jest? – Bóle. – Głowa, klatka piers iowa, żołądek, lewe udo, prawy palec u nogi? – Najpierw mus zę go zobaczyć – odparła miki Matilda. Wśród swoich znajomych, którzy wierzyli w tradycyjnych uzdrawiaczy, miała całkiem niezłą opinię, ale kiedy zwracał się do niej nowy pacjent, zwykle chciał najpierw sprawdzić jej umiejętności. Najważniejsza próba polegała na tym, żeby uzdrowiciel sam powiedział, co choremu dolega. Nie na odwrót, jak u lekarzy po
studiach medycznych. Raz można było się pomylić, ale jeśli ktoś przy drugiej próbie nie rozpoznał źródła problemu, wtedy, co zrozumiałe, nikt nie wierzył w jego umiej ętnoś ci. – Jak rozpoznajesz, czy boli go głowa, czy żołądek? – zapytała raz Clemencia. Miki Matilda tylko się uśmiechnęła. To się po prostu widzi, kiedy ma się trochę doświadczenia. Mimo to Clemencia wolała chodzić do wykształconych lekarzy, kiedy była chora. Miki Matilda oddała telefon i powiedziała: – Mus zę natychmiast jechać. – Powodzenia! – rzuciła Clemencia i zamknęła za nią. Ona też musiała zaraz wyjść. Kiedy się ubrała i znów otworzyła drzwi, miki Matilda nadal stała przed jej pokoj em. – Możesz mi pożyczyć na taksówkę? – zapytała. – Zanim się tam dostanę pieszo, ten człowiek pewnie zdąży już umrzeć. Przypuszczalnie było w tym wiele przesady, ale Clemencia nie miała ochoty potem tygodniami wysłuchiwać, jaką to jest pozbawioną serca morderczynią. Wolała więc poświęcić siedem dolarów pięćdziesiąt centów, tyle kosztowała jazda taksówką w obrębie miasta. Potem wyszła z domu i też wsiadła do taksówki, która zawiozła ją do kwatery głównej przy Bahnhofstrasse. Nie było jeszcze nikogo z wydziału kryminalnego. Mogła przynajmniej wybrać sobie sprawny i zatankowany do pełna samochód, którym poj echała do Ludwigsdorfu. W pobliżu miejsca, z którego morderca oddał strzały, Clemencia czekała na techników policyjnych. Jeśli coś jeszcze da się tu znaleźć, będzie to naprawdę wielkie szczęście, bo wczoraj jej koledzy gruntownie zadeptali wszelkie ślady. Clemencia spojrzała w dół na ogród rodziny van Zyl. W świetle dnia wyglądał jak mały raj. Wielki cienisty taras i soczyście zielony trawnik. Drzewka cytrynowe, pod którymi znaleziono ciało. Nagle usłyszała za plecami męski głos pytający, kim jest i czego tu szuka. Clemencia odwróciła się. W bramie posesji ocienionej palmami stał starszy biały mężczyzna ze strzelbą gotową do strzału. Celował w Clemencię. Podniosła ręce do góry i po początkowych trudnościach udało jej się przekonać go, że pokaże mu swoją legitymację policji kryminalnej, o ile jej nie zastrzeli, gdy tylko ona sięgnie do kieszeni. Kiedy mężczyzna oglądał legitymację, Clemencia uświadomiła sobie, że musi pamiętać o patrolach. Co najmniej przez tydzień umundurowani policjanci powinni pokazywać się w tej dzielnicy. Wprawdzie nie przyczyni się to do wyjaśnienia zbrodni, ale może dzięki temu sąsiedzi nie będą się zapędzać za daleko w przekonaniu, że państwo nie potra i nie chce ich chronić. Już przedtem zdarzało się, że jakiś biedak szperający nocą w wystawionych pojemnikach na śmieci zginął od strzału. Kiedy zjawiła się ekipa techniczna, Clemencia poszła wypytać pozostałych sąsiadów. Strzałów do van Zyla oczywiście nie dało się nie słyszeć, ale zrozumiałe było to, że nikt natychmiast nie wybiegł na ulicę. Jeden z sąsiadów przynajmniej widział z tarasu, jak bezpośrednio po zabójstwie szybko przejechał tędy wóz Group-4Securicor. Z daleka nie mógł jednak dojrzeć numerów rejestracyjnych ani osób
siedzących wewnątrz. Przynajmniej to było coś na początek. Clemencia wiedziała, że pracownicy tej rmy ochroniarskiej zarabiają na godzinę ledwie pięć dolarów namibijskich i sześćdziesiąt sześć centów, czyli mniej więcej równowartość puszki coli. Za takie pieniądze nikt by się nie rzucił na linię strzału mordercy. Ale przynajmniej można było oczekiwać, że ochroniarz natychmiast zawiadomi o tym centralę. Nic takiego jednak nie nastąpiło, czego Clemencia dowiedziała się po telefonie do rmy ochroniarskiej. Jedyny sygnał pochodził od pani van Zyl. Kiedy usłyszała strzały, pobiegła do sypialni i nacisnęła przycisk alarmowy. Siedem minut później na miejscu zbrodni pojawił się pierwszy wóz G4S, na długo przed policją, ale i tak za późno, żeby schwytać mordercę. Od razu można było wykluczyć, że w chwili oddawania strzałów jakikolwiek samochód należący do rmy znajdował się w bezpośredniej bliskości miejsca zbrodni. Centrala była w nieustannym kontakcie radiowym ze swoimi patrolami i każda zmiana pozycji wozu patrolowego mus iała zos tać zgłos zona. Oczywiście mogło się zdarzyć, że jakiś kierowca z mniej lub bardziej niewinnych powodów zlekceważył ten przepis. Trzeba było to sprawdzić, tak samo jak ewentualność, że któryś z pracowników G4S w przeszłości mógł mieć jakieś zatargi z van Zylem. Clemencia podejrzewała jednak, że wóz patrolowy służył tylko do zmylenia. A to oznaczałoby, że morderca włożył dużo wysiłku w przygotowania. Również broń, z której został zabity van Zyl, świadczyła o tym, że było to dzieło profes jonalis ty. Nie każdy trzymał w szafie karabin automatyczny. Nie, to nie był przypadek przyłapanego na gorącym uczynku włamywacza, któremu puściły nerwy. Nie była to też zbrodnia w afekcie. Ktoś chciał zlikwidować Abrahama van Zyla, na zimno to zaplanował i przeprowadził. Do tego potrzebny jest jakiś istotny powód. Czy Abraham van Zyl stanowił dla kogoś zagrożenie? A jeśli tak, to w jaki spos ób? W komendzie nie było żadnych akt Abrahama van Zyla. A jeśli jakieś istniały, to nie można było ich znaleźć. To samo dotyczyło zresztą ciała. Kiedy lekarz sądowy chciał przeprowadzić obdukcję, żeby stwierdzić o cjalnie coś, co i tak było jasne, a mianowicie, że ten człowiek zginął od ran postrzałowych, zastał kostnicę pustą. Dyżurni z zeszłej nocy tłumaczyli się, że z powodu defektu instalacji chłodzącej musieli tymczasowo rozlokować ciała gdzie indziej. W przeciwnym razie zrobiłby się tam gigantyczny syf. Byli tak zajęci tą pracą, że odmówili przyjęcia nowych zwłok. Kto i gdzie umieścił w końcu ciało tamtego mężczyzny, tego nie wiedzieli. Dopiero po kilku godzinach udało się odnaleźć worek z ciałem van Zyla w najdalszym zakamarku policyjnego garażu. – Przynajmniej zwłoki nie leżały w pełnym słońcu – stwierdziła sarkastycznie Clemencia, zdaj ąc raport swoj emu szefowi. Oshivelo ze spokojem wysłuchiwał relacji o pozostałych wpadkach, czasami tylko coś notując. Clemencia podzielała jego zdanie, że pewne procedury należałoby zorganizować bardziej efektywnie. Za jego namową spisała swoje pomysły w formie programu zawierającego najniezbędniejsze działania w dziedzinie komunikacji, organizacji i poprawy kwali kacji. Bez specjalnych funduszy i politycznego placet
oczywiście nic się nie dało zrobić, ale Oshivelo obiecał, że będzie się starał. A mógł to zrobić nie tylko jako zastępca komisarza głównego i równocześnie szef wydziału kryminalnego, zajmującego się zabójstwami. Był także prominentnym działaczem 12 SWAPO w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, dzięki czemu miał świetne kontakty osobiste w kadrach partyjnych, których przedstawiciele zajmowali obecnie kluczowe pozycje w rządzie i adminis tracji. Relacjonując postępy w aktualnym śledztwie, Clemencia przyglądała się dwóm portretom wiszącym na ścianie za plecami szefa. Jeden przedstawiał prezydenta Hifikepunye Pohambę, drugi ojca założyciela kraj u Sama Nuj omę. – Sądzę, że musimy się skoncentrować na motywie. Jeśli będziemy wiedzieli, dlaczego Abraham van Zyl zos tał zas trzelony… – Kto? – zapytał Oshivelo. – Abraham van Zyl. Ofiara. Oshivelo skinął głową i pogładził swoją siwą brodę. Kiedy tak odchylał się w fotelu, przypominał trochę dawnego prezydenta Nuj omę. – Czy to nazwis ko coś panu mówi? – spytała Clemencia. – Nie – Oshivelo zdecydowanie zaprzeczył. – Pros zę mówić dalej! Nie miała już wiele do powiedzenia. Potrzebowała kilku ludzi, którzy mogliby się rozejrzeć wśród najbliższego kręgu o ary – rodziny, przyjaciół, kolegów z pracy – a także prześwietlić transakcje nansowe zabitego. Normalne postępowanie. Ponadto należałoby popytać w pewnych miejscach, czy ktoś nie kupił niedawno karabinu automatycznego. Oshivelo przydzielił jej czterech funkcjonariuszy. Więcej, mimo najleps zych chęci, nie mógł. Godzinę później Clemencia siedziała już ze swoim zespołem. Przynajmniej znalazł się w nim Angula. Wyraz twarzy trzech pozostałych mężczyzn mniej lub bardziej dobitnie zdradzał, co myślą o komenderowaniu przez kobietę. Był wśród nich jeden biały, Bill Robinson, który kiedyś przy okazji dał do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko akcji a rmatywnej, która miała wspomagać niegdyś dyskryminowane rasowo osoby przy obejmowaniu stanowisk kierowniczych. Przeciwnie, wymagał tylko, żeby trzymano się litery prawa, ono zaś głosi, że należy dawać pierwszeństwo czarnym posiadającym kwalifikacje. Jego zdaniem kwali kacje inspektora policji powinny obejmować kilka lat praktycznych doświadczeń w służbie – „na linii ognia”, jak powiedział – a nie tylko studia i dobre oceny na papierku. Zazdrość kryjącą się w tych słowach Clemencia była w stanie jakoś przełknąć. Wkurzało ją tylko, że Robinson przypuszczalnie naprawdę wyciągnąłby od mevrou van Zyl więcej informacji, ale bynajmniej nie dlatego, że jest leps zym policjantem. Oshivelo był obecny, kiedy Clemencia wprowadzała swoich ludzi w sprawę. Wiedziała, że chciał sprawdzić jej zdolności przywódcze, ale nie zachowywała się inaczej niż zwykle. Najpierw przedstawiła swoje oczekiwania: żadnej samowolki, chce mieć obszerną wymianę informacji, kompletną dokumentację wszystkich działań, nieustający kontakt ze wszystkimi członkami zespołu, poza tym powinni pamiętać, że o tym, co się przedostaje do prasy, decyduje tylko ona w porozumieniu
z szefem. Czuła, że jej przemowa zabrzmiała ostrzej, niż to było zamierzone, i pośpiesznie przeszła do omówienia aktualnego morderstwa. Dopiero gdy zabrała się do rozdzielania zadań, odezwał się Angula, najs tars zy w zes pole. – Czy ofiarą nie jest przypadkiem Abraham „Slang” van Zyl? – Slang, czyli wąż? 13 – Pracował kiedyś w Civil Cooperation Bureau południowoafrykańskich służb specjalnych i podobno był zamies zany w morders two Antona Lubows kiego. – W takim razie powinniś my mieć jego akta – stwierdziła Clemencia. – Wtedy nie mogliś my go nawet przes łuchać. Zdążył uciec do RPA. Clemencia miała dwanaście lat, kiedy zastrzelono Antona Lubowskiego. Nie rozumiała wtedy tamtych wydarzeń, ale pamiętała dobrze uroczystości pogrzebowe. Cała Katutura brała w nich udział, plac wokół Ephesian Lutheran Church nie mógł pomieścić żałobników. Wszędzie powiewały agi SWAPO i w powietrzu słychać było głuchy pomruk, bardziej wściekłość niż smutek. Clemencia tak jak inni trzymała w lewej ręce papierową chorągiewkę, głośno śpiewała ze wszystkimi hymn Afryki Nkosi Sikelel’i Africa, wznosząc w górę prawą dłoń zaciśniętą w pięść, jak to robili dorośli. Miała wrażenie, że w każdej chwili może się stać coś wielkiego, niesłychanego. Późniejszy minister spraw zagranicznych Theo-Ben Gurirab wygłosił mowę pogrzebową, poza tym byli tam wszyscy ważni ludzie z partii. Do dzisiaj Clemencia miała przed oczami dzieci zamordowanego: syna w koszulce z logo SWAPO , a przede wszystkim córeczkę, która była ubrana w sukienkę w czerwone, niebieskie i zielone pas ki, o jakiej ona sama marzyła. – Dlaczego w takim razie van Zyl wrócił do Windhuku? – zapytał Robins on. Angula starł pot z czoła i wzrus zył ramionami. – Może w RPA zrobiło mu się za gorąco, kiedy w 1994 roku Mandela i ANC doszli do władzy. Van Zyl na pewno i tam miał na sumieniu dużo rzeczy, które mogły go kosztować głowę. A po pięciu latach sprawa Lubows kiego i tak pokryła się kurzem. – I my przyznaliśmy mu prawo pobytu? – Robinson potrząsnął głową, choć pewnie wiedział, że urzędy imigracyjne mają u siebie jeszcze więks zy bałagan niż policja. – O ara pochodzi z Afryki Południowej, jego żona jest Namibijką. – Clemencia czuła, że są na właś ciwym tropie. – O ile dobrze pamiętam, Lubowski został zastrzelony z AK-47 – przypomniał Angula. – Wtedy prawie każdy miał dostęp do AK-47 – wtrącił Robinson – bojownicy SWAPO , 14 ludzie z Koe voe t i każdy, kto znał kogoś z jednej ze stron. – Ale dzisiaj jest inaczej – odparł Angula – a jeśli ktoś próbuje przywracać dawne czas y… – Nowy przydział obowiązków! – oznajmiła Clemencia. – Angula i van Wyk poszukają wszelkich dostępnych informacji o sprawie Lubowskiego, zwracając szczególną uwagę na „Slanga” van Zyla. Robinson, ty pojedziesz do wdowy i upewnisz się, że Abraham van Zyl to ta sama osoba. – A nie wystarczy, żebym zadzwonił i zapytał o jego datę urodzenia? – burknął
Robins on. Nie, to nie wystarczało, jeśli przypuszczenia były słuszne, trzeba porządnie przycis nąć mevrou van Zyl. To oznaczało możliwy motyw. Albo przynajmniej coś, co odróżniało Abrahama van Zyla od jego sąsiadów. Żaden z nich nie był zamieszany w najs łynniejs ze morders two polityczne w his torii Namibii. – Spokojnie – rzucił Oshivelo. – Nawet jeśli to był „Slang” van Zyl, to wcale nie musi oznaczać, że jego morderstwo wiąże się ze sprawą Lubowskiego. Przecież od tamtego czas u minęło dwadzieś cia lat. Niewątpliwie była to słuszna uwaga. Clemencia spojrzała do góry. Wentylator pod sufitem bezradnie mies zał upał. Klimatyzowany był tylko gabinet szefa. – Dwadzieścia lat to szmat czasu – ciągnął Oshivelo. – Dzisiaj żyjemy w innym kraju i rany z tamtego okresu może jeszcze nie całkiem się wygoiły, ale przynajmniej zabliźniły. – Możliwe – zgodziła się Clemencia. Zastanawiała się równocześnie, dlaczego Oshivelo się w to miesza. Zwykle tak nie postępował. Ciągnęła: – Ale to jest ślad, który powinniś my… – Naturalnie – przerwał jej Oshivelo. – Nie powinna pani przy tym zapominać, że morderstwa popełnia się z różnych powodów. Dlaczego nie może całkiem przypadkowo paść na byłego ras is tę? Może dlatego, że mevrou van Zyl była taka małomówna, kiedy chodziło o przeszłość jej męża? Może dlatego, że owa przeszłość wcale nie była tak bardzo odległa? Może dlatego, że van Zylowie, krąg ich znajomych i przypuszczalnie cały świat, w którym się obracali, w gruncie rzeczy nadal był tak samo rasistowski jak w czas ach aparthei du? Ale Clemencia żadnej z tych myś li nie wypowiedziała na głos. Bill Robinson wstał z miejsca. Chciał już jechać. Nie zdążył jeszcze dojść do drzwi, kiedy do pokoju wszedł dyżurny z centrali telefonicznej i chciał pilnie rozmawiać z szefem. Dzwonili z Group-4-Securicor. Dostali informację, że na sawannie koło Heja-Lodge znaleziono spalony wrak jednego z ich samochodów. Wysłali tam kilka patroli, które znalazły zwęglone zwłoki na miejscu kierowcy. Najdziwniejsze jednak jest to, że nie brakuj e im żadnego z poj azdów. Ani żadnego pracownika. – Niech to diabli! – krzyknął Oshivelo. – Czy zwłoki zos tały zidentyfikowane? Mężczyzna potrząs nął głową. Upał w pokoju numer 214 był nie do zniesienia. Trup w fałszywym wozie patrolowym G4S! Takim samym, jakim przypuszczalnie odjechał z miejsca zbrodni morderca van Zyla. Clemencia przyjęła to do wiadomości, ale nie była całkowicie skoncentrowana. Nie mogła przestać myśleć o swojej rozmowie z szefem. Czy to było naprawdę możliwe, żeby Oshivelo nigdy nie słyszał nazwiska Abrahama van Zyla? Człowiek, który w czasach morderstwa Lubowskiego stał na pierwszej linii walki politycznej. Który od momentu uzyskania niepodległości był w policji kryminalnej i na pewno musiał przyglądać się z bliska dochodzeniu w sprawie Lubowskiego. Czy o czymś takim można było tak po pros tu zapomnieć? Ndangi Oshivelo, zas tępca komis arza głównego namibijs kiej policji:
Pierwszy raz spotkałem Antona Lubowskiego w 1983 roku w obozie dla internowanych Osire. Afrykanerzy oskarżyli mnie o podłożenie ładunku wybuchowego w Klein Windhoek i zabrali mnie do Osire, żeby tam w spokoju biciem wymusić na mnie przyznanie się do winy. Oczywiście nie pozwolili mi wziąć adwokata, ale tym zajęli się towarzysze. Jak Lubowskiemu udało się do mnie przedostać, nie mam pojęcia. Przypuszczalnie Afrykanerzy ze względów politycznych chcieli jak najszybciej doprowadzić do skazania kogoś, a nie mogli rozpocząć proces u bez obrońcy, jeś li chcieli utrzymać fas adę pańs twa prawa. Kiedy Lubowski pojawił się u mnie w celi, byłem oczywiście ucieszony, że w ogóle kogoś widzę, ale też pomyślałem, że ten człowiek z całą pewnością mi nie pomoże. Po prostu było po nim widać, że pochodzi z zupełnie innego świata. Nienaganny szary garnitur, dopasowany krawat, na palcu sygnet, w lewej dłoni aktówka. Do dyskretnego stroju nie do końca pasowały trochę przydługie kręcone włosy. Jakby chciał w ten sposób powiedzieć, że jest nie tylko adwokatem. Wtedy był jeszcze młody, miał trzydzieści jeden lat, i sprawiał wrażenie, jakby myślał, że wszystko w oczywisty sposób mu się należy. Jakby jego jedynym zadaniem było smakowanie życia w jego wszystkich przej awach. Potem okazało się, że miał też zupełnie inną stronę. Kiedy było trzeba, brał sprawy, których jemu podobni za wszelką cenę unikali. Afrykanerzy uwięzili go w sumie sześć razy. W 1987 roku sam siedział w obozie Osire. Ponad trzy tygodnie izolacji w rdzewiejącym blaszanym baraku. Na własnej skórze się przekonałem, że to nic przyjemnego. Małe okienko pod dachem dawało akurat tyle światła, żeby odróżnić noc od dnia. Ściany celi w dzień nagrzewały się nieznośnie, podczas gdy w nocy panował w niej przejmujący ziąb. Człowiek dostawał jeden koc, na sobie miał tylko gacie, resztę ubrań zabierali. Siedzisz tak dzień w dzień, noc w noc, gapisz się gdzieś przed siebie, czujesz, jak twoje ciało drży i dygocze, i najchętniej byś zwariował, gdyby to nie było to, o co właś nie twoi m prześ ladowcom chodzi. W każdym razie wtedy w Osire Lubowski podszedł do mnie, zatrzymał się. Jeszcze zanim się przywitał, wskazał sińce na mojej twarzy i zapytał strażnika, który nadzorował nas zą rozmowę: – Ten to chyba uderzył się o drzwi, prawda? Strażnik zwlekał z odpowiedzią, w końcu wzrus zył ramionami. – Chcę mieć imię, nazwis ko i stopień służbowy tych drzwi – rzucił Lubows ki. Strażnik nie odezwał się, ale potem w jakiś sposób Lubowskiemu udało się zidenty kować dwóch sadystów i wezwać na mój proces. Solidnie ich przycisnął i zdołał udowodnić, że byłem torturowany. Sfałszowane zeznanie, które podpisałem, stało się dzięki temu bezwartościowe. To plus alibi, które miałem na czas zamachu, wys tarczyło. Mus ieli mnie uwolnić. Od tego czasu przyjaźniłem się z Lubowskim, choć jego świat nadal pozostawał dla mnie obcy. Gustowne garnitury, jedwabne koszule, śnieżnobiały płaszcz kąpielowy, w którym często chodził jeszcze po domu, kiedy rano do niego zaglądałem. Lubowski był typem, któremu nie wystarczał pool w ogrodzie. Jeszcze na krótko przed śmiercią, kiedy wszyscy – łącznie z nim – pracowaliśmy na rzecz partii po
dwadzieścia godzin dziennie, kazał sobie wybudować saunę. Z nim pierwszy raz w życiu jechałem mercedesem, u niego po raz pierwszy jadłem ostrygi. Z Lüderitzbucht, jego miasta rodzinnego. Te są najlepsze, jak mi wyjaśnił. W 1984 roku wstąpił o cjalnie do SWAPO . Był pierwszym białym w szeregach partii, więc jego krok wzbudził ogromne zai nteres owanie opinii publicznej. Także góra partyjna zacierała ręce. Jako żywy dowód na to, że nie chodziło nam o partykularny interes rasowy, oraz jako pomost do białych, liberalnych ugrupowań, Lubowski był wprost bezcenny. Odpowiednio wysoko zaszedł też w hierarchii, latał do przywództwa emigracyjnego w Luandzie, bywał na międzynarodowych kongresach i przypuszczalnie był po Samie Nujomie drugim przedstawicielem SWAPO , najczęściej udzielającym wywiadów. W swoich kręgach Lubowski został okrzyknięty zdrajcą, prywatnie był izolowany, zawodowo spotykał się z bojkotem. Po trzydziestym anonimowym liście z pogróżkami przestał je liczyć, jak mi powiedział kilka tygodni przed śmiercią. Każde morderstwo polityczne jest godne potępienia, ale to, co 12 września 1989 roku zrobiono Antonowi Lubowskiemu, było ponadto bezsensowne. Przecież wszelkie decyzje już dawno zapadły. Afrykanerzy wreszcie przyjęli oenzetowską 15 rezolucję numer 435 , droga do niepodległości Namibii była wytyczona, harmonogram przyjęty, wkrótce miały się odbyć wybory do konstytuanty. Czy ktoś poważnie myś lał, że uda mu się cofnąć koło his torii? Torbę postawił przy swoich stopach. W środku znajdował się AK-47. Rozłożył karabin, części owinął brudnymi ubraniami. Pieniądze nosił na ciele. Siedemdziesiąt tysięcy 16 południowoafrykańskich randów . Takiej sumy nigdy dotąd nie widział, nie mówiąc już o posiadaniu jej. Zastanawiał się, ile przyszłości oznacza siedemdziesiąt tysięcy randów. Dla zwykłego człowieka przypuszczalnie to dość dużo, ale on nie był zwykłym człowiekiem. On był czymś innym. Przykucnął na parkingu stacji OK powyżej Independence Avenue w Windhuku, oparł się plecami o landrovera, w którego cieniu chronił się przed słońcem, i czekał na autobus linii Intercape do Upington w RPA. Autobus miał odjechać o 18.00, teraz była już 18.45, ale czekanie go nie denerwowało. Ta godzina czy dwie nie robiły różnicy. Prawda, śmierć i on sam mieli jedną wspólną cechę. Umieli być cierpliwi, bo wiedzieli, że na końcu racja będzie po ich stronie. Podzielona fasada Supreme Court ponad parkingiem zdawała się żarzyć w wieczornym słońcu. Mimo to budynek wyglądał jak grobowiec dla jakiegoś księcia podziemi. Ogień i śmierć. Pokiwał głową. Prawdziwa sprawiedliwość nie znała łaski. Niebo nad gmachem sądu było bezchmurne, odznaczało się bezlitosnym błękitem. Może będzie padało, kiedy wróci. Za dwa, trzy, cztery dni. Pracownica rmy autokarowej z notatnikiem w ręce podeszła do niego i zaczęła rozmowę. Autokar za chwilę będzie. Czy nie chciałby oddać bagażu. Potrząsnął głową. Torba jest mu potrzebna w autobusie. W środku jest tylko koc, trochę wody i lekars twa. Kobieta zapytała, czy jest chory.
– To tylko przeziębienie – wyj aś nił, odkaszlnąws zy. – Coś wisi w powietrzu – powiedziała kobieta – jakiś wirus. – To przejdzie – odparł. – Na północy wybuchła cholera – dodała kobieta. – Ja jestem tylko przeziębiony – powtórzył. Próbował się uśmiechnąć i poczuł, jak pot spływa mu z czoła. To tylko przez upał, pomyślał, to wyłącznie wina upału. Poza lekkim kaszlem nic mu nie dolegało. Czuł się silny. Miał dość czasu, żeby sobie pozwolić na cierpliwość. Kiedy słońce schowało się za budynkiem Kalahari Sands Hotel, na parking zajechał autokar. Piętrowy, z przyczepą na bagaże. Przyglądał się, jak pracownicy przenoszą wielką górę walizek i toreb, którą wcześniej ułożyli na asfalcie. Większość pasażerów przepychała się już obok pilota na górę, gdzie podobno były najlepsze miejsca. Na dole było jeszcze dużo wolnych foteli. Wcisnął swoją torbę pod siedzenie blisko drzwi i usiadł przy oknie. Po drugiej stronie przejścia mościła się młoda kobieta z małą dziewczynką. Kiedy spojrzała w jego stronę, odwrócił wzrok. Koncentrował się na samochodach przejeżdżających po Independence Avenue. Mniej więcej dwie trzecie miały już włączone światła. Dzień szybko się kończył. Poświata słońca wyparowywała spomiędzy domów, rozpływała się w powietrzu, znikała. Nagle uświadomił sobie, że noc jest stanem pierwotnym, bo nie potrzebuje niczego. Dzień potrzebował słońca, ale gdy tylko ono kończyło aktywność, okazywało się, co panowało tak naprawdę. Mrok. Autobus ruszył, sunął łagodnie przez niemal opustoszałe ulice Windhuku. Kiedy 17 minęli posterunek policji na wysokości Heldenacker i autobus zaczął się wspinać na wzniesienia gór Auas, poświata nad miastem została z tyłu. Jasny snop z re ektorów pokazywał kawałek drogi z przodu, a na bokach po kilku metrach nieprzenikniona czerń wchłaniała światło. – Jadę do Keetmanshoop odwiedzić krewnych – powiedziała siedząca obok kobieta. Dziewczynka położyła głowę na jej kolanach i podnosiła na niego swoje wielkie oczy. – Hmm – mruknął w odpowiedzi. – A pan? – zapytała kobieta. – Do Afryki Południowej – odparł. – Za pracą? – Hmm – powtórzył. Nie było żadnego powodu, żeby z nią nie rozmawiać, przecież nic mu nie zrobiła. A tym bardziej jej córka. Mógłby na przykład zapytać, czy jadą do ojca dziewczynki, czy w ogóle jest jakiś ojciec, a nie tylko przypadkowy sprawca ciąży. Ale zamiast tego zamknął oczy i oparł głowę o szybę. Lekko drżała. Kobieta nie odezywała się więcej. W pewnej chwili musiał się zdrzemnąć. Kiedy się obudził, trząsł się z zimna w powiewie klimatyzacji. Odkaszlnął. Teraz przydałby mu się koc z torby. Kobieta z dziewczynką na siedzeniach obok były ciepło opatulone i spały twardo. Szyba
drżała, a za nią panowała noc. Gwiazdy były daleko stąd. Tak daleko, że nie było pewnoś ci, czy w ogóle istniej ą. Przedpołudnie było tak samo upalne jak poprzedniego dnia. Słońce z góry paliło Windhuk, jakby chciało zniszczyć wszelkie życie. Świeży powiew pojawił się przynajmniej w śledztwie, które Clemencia prowadziła ze swoimi ludźmi. Mężczyzna, którego ciało znaleziono w spalonej corolli, nazywał się z dziewięćdziesięciodziewięcioprocentową pewnością Leon André Maree. Wprawdzie zwłoki były tak zwęglone, że nawet najbliższa rodzina nie mogłaby go zidenty kować, ale w bagażniku samochodu ocalała z ognia aluminiowa aktówka. Znaleziono w niej południowoafrykański paszport i bilet lotniczy na nazwisko Maree. Ciotka Clemencii Selma sugerowała, że morderca mógł świadomie zostawić aktówkę, żeby podsunąć policji fałszywy trop albo upozorować własną śmierć, ale coś takiego zdarzało się tylko w wyświechtanych kryminałach Agaty Christie, które miki Selma wypożyczała z miejskiej biblioteki. Żeby wykluczyć wszelkie wątpliwości, Clemencia wysłała próbkę tkanek do RPA i poprosiła kolegów z Bloemfontein o zebranie porównawczych śladów DNA pod adresem widniejącym w paszporcie. Ale na wyniki analizy DNA trzeba było czekać co najmniej dzies ięć dni. Clemencia była pewna, że tożsamość mężczyzny zostanie potwierdzona, ponieważ istniała kolejna przesłanka, bardziej znacząca niż aluminiowa aktówka. Teraz, kiedy pojawił się punkt zaczepienia, kiedy wiedzieli, czego szukać, szybko okazało się, że Leon André Maree tak samo jak Abraham van Zyl należał do grupy CCB, która przypuszczalnie ponosiła odpowiedzialność za śmierć Antona Lubowskiego. Maree miał pseudonim „Chappies”, od nazwy popularnej wówczas w Afryce Południowej gumy do żucia, od której był wręcz uzależniony. Jeszcze więcej informacji niż paszport dostarczył bilet lotniczy. Maree wystartował przedwczoraj w nocy z Frankfurtu samolotem linii Air Namibia, lot SW 286, co znaczyło, że około dziewiątej rano musiał przejść kontrolę paszportową na lotnisku Hosea Kutako. Miejsce, w którym znaleziono ciało, znajdowało się w połowie drogi między lotniskiem i miastem, niedaleko posterunku kontrolującego samochody zmierzające do Windhuku. To łącznie z faktem, że w aucie znajdował się bagaż zamordowanego, przemawiało za tym, że sprawca odebrał o arę z lotniska i pojechał z nią prosto na miejsce zbrodni. Ale skoro „Chappies” Maree w tak uczęszczanym miejscu jak lotnisko wsiadł z kimś do samochodu, oznaczało, że nie żywił żadnych podejrzeń, a może nawet znał tego kogoś. Kamery przemysłowe na lotnisku Hosea Kutako spełniały standardy międzynarodowe. Zdaniem kierownictwa działały też bez zarzutu, niestety nagrania z poprzedniego dnia zostały już skasowane. Przesłuchanie personelu lotniska też nic nie dało. Najpewniej zwracali uwagę tylko na turystki z Europy pozbywające się zimowych swetrów. W każdym razie nikt nie pamiętał „Chappiesa” Maree, nie mówiąc o osobie, która oczekiwała go na lotnisku. Clemencia dowiedziała się przynajmniej, że przy wypełnianiu formularza wjazdowego należy podać cel pobytu
w Namibii. To mogło się okazać interesujące. Po mniej więcej godzinie urzędnicy imigracyjni odnaleźli właściwy dokument, ale Maree nie popisał się fantazją i zaznaczył tylko rubrykę „turystyka”. Przypadkiem wzrok Clemencii padł na adres, który też trzeba było podać w formularzu. Przecież go znała! Właśnie tam przedwczoraj była. I w to samo miejs ce zamierzała zaraz znów poj echać. Po drodze odebrała telefon od lekarza sądowego. Tym razem trup nie tylko nie zaginął, ale nawet dokonano już oględzin. „Chappies” Maree już nie żył, kiedy samochód zaczynał płonąć. Zastrzelony, pięć kul w klatkę piersiową. Pociski trzeba jeszcze dokładnie zbadać, ale miały taki sam kaliber jak broń, z której zabito van Zyla.
Wszelkie powielanie lub wykorzys tanie niniejs zeg o pliku elektroniczneg o inne niż jednorazowe pobranie w zakres ie włas neg o użytku stanowi narus zenie praw autors kich i podleg a odp owiedzialnoś ci cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryg inału niemieckieg o DIE STUNDE DES SCHAKALS Projekt okładki PIOTR BUKOWSKI Fotog rafia na okładce © by GIDEO N MENDEL / GALER IES / CORBIS / FOT OCHANNELS
Cop yrig ht © 2010 by ROWOHLT VERLAG GMBH, REINBEK BEI HAMBURG Cop yrig ht © for the Polish edition by WYDAWNICT WO CZARNE, 2013 Cop yrig ht © for the Polish translation by ALICJA ROSENAU, 2013 Redakcja MAŁGOR ZAT A POŹDZIK / D2D.PL Korekta BARBAR A PAWLIKOWSKA / D2D.PL, KAMILA ZIMNICKA-WARCHOŁ / D2D.PL
Redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL Skład wers ji elektronicznej: MAGDALENA WOJT AS / VIRT UALO SP. Z O.O. ISBN
978-83-7536-640-2
WYD AWNICT WO CZARNE SP. Z O.O.
www.czarne.com.pl Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: redakcja@czarne.com.pl Sekretarz redakcji: malg orzata@czarne.com.pl Audioboo ki i eboo ki: Izabela Reg óls ka, iza@czarne.com.pl Wołowiec 2013 Wydanie I
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.