Godzina Szakala

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Bern​hard Jau​mann

Go​dzi​na sza​ka​la Prze​ło​ży​ła Ali​cja Ro​s e​nau


Spis treści

Mapa Strzały Głosy Granice Sny Bohaterowie Groby Konieczne posłowie Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.



Koniec kłamstw, koniec bajek. Liczy się tylko prawda, a tą prawdą jest śmierć. Może też i życie, choć jednak bardziej śmierć. Bo nie każdy może po​wie​dzieć o so​bie, że żyje, ale śmierć za​pu​ka do wszyst​kich. Prę​dzej czy póź​niej. Umieścił wygięty magazynek na właściwym miejscu w swoim AK-47 i upewnił się, że dobrze się trzyma. Trzydzieści naboi, 7,62 milimetra. Kiedy przechylił się na bok, poczuł, że mokra od potu koszula przykleiła mu się do pleców. Krew w jego żyłach była bliska wrzenia. Tylko przez upał. W samochodzie robiło się duszno, choć szyby były zupełnie opuszczone. Położył kałasznikowa z lewej strony na siedzeniu pasażera i odchylił się na oparcie fotela kierowcy. W radiu prezenter zapowiedział 1 piosenkę Summer in the City. To była jakaś rozgłośnia nadająca w afrikaans , Radio Ko​s mos, 94,1 MHz. Słońce dzieliła jeszcze szerokość dwóch dłoni od pasma wzgórz za Klein Windhoek River, ale nawet gdyby już zaszło, ochłodzenie byłoby niezauważalne. Tak samo jak wczoraj i przez kilka ostatnich dni. Cały Windhuk, cała Namibia męczyła się w styczniowym upale, marząc o ciemnych chmurach z północnego wschodu, które przyniosłyby deszcz. Jednak na razie nic na to nie wskazywało. Niebo na północnym wscho​dzie przy​bra​ło nie​rze​czy​wi​s ty, ja​s ny od​cień błę​ki​tu. Wytarł dłonie o uda. Bezpiecznik jego AK-47 był ustawiony na pozycji środkowej. Ogień ciągły. Musiał tylko nacisnąć spust i nie zdejmować z niego palca. Tu nie cho​dzi​ło o kłam​s two ani o praw​dę. Mu​s iał po pro​s tu wy​ko​nać swo​j ą pra​cę. Palmy przed domem z numerem 15 rzucały długie cienie na asfalt. Do samego skrzyżowania nie było widać żywej duszy, nie tylko z powodu upału ani przez to, że Ursulastrasse była jednokierunkowa. Tutaj, w dzielnicy Ludwigsdorf, ludzie nie chodzili po ulicach. Siedzieli w swoich małych rajach, za wysokimi murami zwieńczonymi drutem kolczastym. Jeśli ktoś musiał opuścić dom, wsiadał do samochodu i zanim odjechał, upewniał się, że brama elektryczna naprawdę się za nim zamknęła. Przechodzień mógł być tutaj jedynie żebrakiem albo przestępcą. Tak samo obcy samochód parkujący przy placyku, gdzie wszyscy tylko zawracają, wkrótce za​cznie bu​dzić po​dej​rze​nia. Ale on był na to przygotowany. Jego biała toyota corolla była kradziona. Korzystając z szablonów, namalował na niej logo agencji ochrony Group-4Securicor. Zamówił nawet kopie tablic rejestracyjnych, na wypadek gdyby podejrzliwi mieszkańcy chcieli dzwonić do centrali. Uzyskaliby potwierdzenie, że to naprawdę jest pojazd należący do rmy. Być może te środki ostrożności były mocno prze​s a​dzo​ne. Sa​mo​cho​dy G4S czę​s to sta​ły prze​cież w róż​nych punk​tach mia​s ta. W kierunku doliny placyk przechodził w wąski pas wyschniętej trawy. Kilka aloesów o czerwonawych, ostro zakończonych liściach stało przed wysokim mniej więcej do pasa murkiem zabezpieczającym przed stromizną. Można było dojrzeć zaledwie szczyt dachu i antenę satelitarną położonego niżej domu, ale on wiedział, że z murku będzie miał widok na taras i znaczną część ogrodu. Słońce schowało się właśnie za wieżą ciśnień na przeciwległym wzgórzu. Zaczęło nabierać barwy po​ma​rań​czo​wej, choć nadal było ośle​pia​j ą​co ja​s ne. Mu​s iał za​cze​kać, aż zaj​dzie. W radiu leciała piosenka Koosa Kombuisa Johnny is nie dood nie. Nie obchodziło Strzały


go, czy Johnny jeszcze żyje. Wyłączył radio. Przez otwarte okno samochodu zza muru domu numer 15 doleciał go gwar dziecięcych głosów. Potem głośny plusk, jakby ktoś wskoczył do wody. Albo został do niej wepchnięty. Z odgłosu rozpryskiwanej wody dało się wyłowić prychnięcia. Na wpół połykane słowa oburzenia, których nie rozumiał. Może nie było tam nic do rozumienia. Może po prostu wszystko było, jak było. Dziecięce głosy, AK-47 na przednim siedzeniu, pot spływający po plecach, prawda, bajki, szczyt dachu z anteną i słońce, którego czerwień wsiąkała w grzbiet gór​s ki po dru​giej stro​nie. Nadszedł czas. Sięgnął po broń i otworzył drzwi od strony kierowcy. Ulica była opustoszała. Wysiadł. Wydawało mu się, że przez podeszwy butów czuje rozżarzony asfalt, jakby tuż pod spodem płonął ogień piekielny, ale to było tylko złudzenie. Piekło nie istniało, bo inaczej musiałoby też istnieć niebo. Wszystko to są tylko kłamstwa, bajki. Za bramą domu numer 11 rozszczekał się jakiś kundel. Kilka twardych, niskich szczeknięć, na które zaraz odpowiedziały inne psy z sąsiedztwa. Normalne. Ludzie mieszkający w tej okolicy mieli przeważnie po dwa psy: małego, ner​wo​we​go, któ​ry miał pil​no​wać domu, i groź​ne​go psa obron​ne​go. – Wszyst​ko w po​rząd​ku – mruk​nął. Powoli podszedł do murku i położył na nim AK-47. Szczekanie psów stopniowo ci​chło. Zza ogro​dze​nia po​s e​s ji nu​mer 15 roz​le​gło się wo​ła​nie dziec​ka: – Daj! No już, da​waj to! Nieco niżej, w ogrodzie, pomiędzy dwiema akacjami lśnił kawał nieprawdopodobnie zielonej trawy. Urządzenie do spryskiwania było włączone. Na tarasie siedziała na oko czternastoletnia dziewczynka i wystukiwała coś na klawiaturze komórki. To musiała być córka. Nieco dalej, po lewej stronie, rosły trzy 2 drzewa owocowe. Sądząc po ich kształcie i liściach, były to cytryny, naartjies albo jakieś inne cytrusy. Każdy pień otoczony był nasypem o promieniu około metra, aby w powstałym wgłębieniu mogła się zbierać woda tryskająca z węża ogrodowego. Mężczyzna, który akurat niedbale trzymał końcówkę węża, był ubrany w sprane szorty i opięty na brzuchu biały podkoszulek. Jego kark oraz twarz były tłuste i zaczerwienione, oczu nie było widać spod opuszczonego nisko daszka czapki bejs​bo​lo​wej. A jed​nak nie​wąt​pli​wie był to wła​ś ci​wy czło​wiek. Jego ofia​ra. Znów wytarł ręce i ujął kałasznikowa. Kiedy ustawiał go w pozycji do strzału, poczuł, że chciałby zawołać coś do mężczyzny tam w dole. Że prędzej czy później trzeba zapłacić swoje rachunki. Że w śmierci jest więcej prawdy niż w życiu. I żeby przy​najm​niej ta cho​ler​na ma​ło​la​ta we​s zła do domu. Oczywiście nie zawołał. Krótko kaszlnął. Słońce się schowało, pozostawiło po sobie tylko bladopomarańczową poświatę nad wzgórzami. Czuł, że wzbiera w nim dziwna wściekłość. Na siebie, na życie i na tego tłuściocha tam w dole. Dlaczego musiał ubrać się w biały podkoszulek, akurat w biały podkoszulek? Dlaczego nie ciemnoczerwony albo czarny? Kto chodzi w białym podkoszulku, sam jest sobie wi​nien, kie​dy… Ścisnął mocno kolbę AK-47, wycelował. Potem wsunął palec wskazujący pod kabłąk


i nacisnął spust. Ogień ciągły. Jeszcze zanim zwolnił palec, mężczyzna upadł, nie wydając żadnego dźwięku. Wąż ogrodowy wypadł z jego dłoni, wił się i prężył jak za​ata​ko​wa​na ko​bra. Woda chlu​s nę​ła na ta​ras. Dziew​czyn​ka ze​rwa​ła się i przy​war​ła do ce​gla​ne​go muru. Twa​rzą do ścia​ny. To była ostatnia rzecz, jaką widział. Wrócił do samochodu, odłożył karabin na siedzenie, wsiadł i zapalił silnik. Na skrzyżowaniu skręcił w lewo. Nie czuł się ani gorzej, ani lepiej niż zwykle. Nawet jego serce nie zaczęło jakoś szczególnie mocniej bić. Wściekłość się rozwiała, ale na jej miejsce nie pojawiło się nic innego. W przeszłości już strzelał do ludzi, ale wtedy był żołnierzem. Kiedy jeden żołnierz zabija drugiego, nikt nie nazywa tego morderstwem. Teraz jednak był mordercą. To go nie ruszało. Wyobrażał sobie, że to będzie zupełnie inne uczucie, choć nie wie​dział do​kład​nie ja​kie. Kaszl​nął raz, dru​gi. Po​tem włą​czył świa​tła to​yo​ty. Była 22.27, kiedy inspektor policji kryminalnej Clemencia Garises przez komórkę do​wie​dzia​ła się o mor​der​s twie. 3 Telefon zastał ją w domu w Katuturze , a że telewizor był nastawiony na cały regulator, musiała krzyczeć do słuchawki, żeby natychmiast przysłano po nią samochód. Mrukliwy kolega dyżurny przypomniał jej tylko, że jest niedziela wieczorem. Zapewnił jednak, że zobaczy, co da się zrobić. A to znaczyło, że w ogóle nie zamierza nic robić. I że nie powinna być taka ważna. Przypuszczalnie zawiadomiono ją tylko dlatego, że starsi koledzy nie mieli najmniejszej ochoty jechać w niedzielny wieczór, żeby zbierać zwłoki jakiegoś białasa. Clemencia tymczasem się ucieszyła, że może się wyrwać z domu. Po kolacji jej rodzina wraz z połową sąsiadów rozsiadła się u nich przed telewizorem, żeby obejrzeć najlepsze sceny z trzeciej edycji Big Brother Afri​ca. Przedstawicielka Namibii, która zakwali kowała się na trzymiesięczny pobyt w domu Wielkiego Brata w Johannesburgu, wyleciała już po drugim głosowaniu. Wszyscy byli zgodni co do tego, że raczej nie przyniosła swojemu krajowi chwały. Była zbyt nieśmiała, nudna i za​wsze spra​wia​ła wra​że​nie, jak​by nie była sobą. 4 – Cle​men​cia wy​pa​dła​by o wie​le le​piej – po​wie​dzia​ła miki Ma​til​da. – Ja? – zdzi​wi​ła się Cle​men​cia. – Przecież jesteś co najmniej tak ładna jak tamta. Dlaczego się nawet nie zgło​s i​łaś? Cle​men​cia w od​po​wie​dzi tyl​ko mach​nę​ła ręką, ale miki Sel​ma się obu​rzy​ła: – A więc uważasz, że Clemencia powinna obmacywać się z obcymi facetami, i to na oczach ca​łej Afry​ki? – Właśnie, całej Afryki! – potwierdziła triumfująco miki Matilda. – Byłoby dziwne, gdyby potem co najmniej kilku nie zainteresowało się nią na poważnie. Może wresz​cie zna​la​zła​by tego je​dy​ne​go. – Mi​kis… – Clemencia próbowała zaprotestować, ale nie udało jej się dojść do gło​s u. – To nie moja spra​wa, tak, wiem, ale chy​ba moż​na po​wie​dzieć, co się my​ś li.


– W telewizji jeszcze żadna szczęścia nie znalazła – stwierdziła miki Selma. – Clemencia powinna się lepiej rozejrzeć w sąsiedztwie za jakimś chłopem, co by nie pił, nie pa​lił i… – Trze​ba wy​ko​rzy​s tać każ​dą szan​s ę – wtrą​ci​ła miki Ma​til​da. – Ogień trawi tego, kto go wzniecił – miki Selma rzuciła w odpowiedzi jedno ze swo​i ch ulu​bio​nych po​rze​ka​deł, ale miki Ma​til​da nie da​wa​ła się zbić z tro​pu. – Ile masz lat, Clemencio? Dwadzieścia dziewięć? Trzydzieści? – dopytywała się spryt​nie. Oczywiście wiek Clemencii nie był dla niej żadną tajemnicą, ale denerwowanie się z tego po​wo​du by​ło​by bez sen​s u. Cle​men​cia od​po​wie​dzia​ła spo​koj​nie: – Trzy​dzie​ś ci je​den. – Trzy-dzieści je-den! – Miki Matilda demonstracyjnie przeciągała sylaby, żeby podkreślić doniosłość tego faktu. – Kiedy ja miałam trzydzieści jeden lat, byłam już pra​wie bab​cią! – Kiedy ty miałaś trzydzieści jeden lat, rządzili tutaj Afrykanerzy. Czasy się zmieniły. Teraz Namibia jest niepodległa, a ja jestem inspektorem policji – odparła Cle​men​cia. Ale równie dobrze mogła nic nie mówić, bo Matilda i Selma niewzruszone nadal dyskutowały, co przystoi kobietom trzydziestojednoletnim, a w szczególności Cle​men​cii, więc kie​dy za​dzwo​ni​ła jej ko​mór​ka, z ulgą ode​bra​ła. Przeszła ponad nogami swoich krewnych, żeby wyjść za drzwi. Ceglany mur promieniował nagromadzonym w ciągu dnia ciepłem. Powietrze było przyjemne jak miękka, ciepła woda, a nad głową Clemencii rozpościerało się wygwieżdżone nocne niebo. Na jego tle niewyraźnie rysowała się wieża kościoła Holy Redeemer Parish. Gdzieś z półmroku pomiędzy parterowymi domami i wzniesionymi wokół nich blaszanymi budami dochodził gwar niezrozumiałych rozmów, przetykany głośnymi wybuchami śmiechu. Z drugiego końca ulicy rozlegały się dudniące basy muzyki 5 6 kwa​i to . Jej źródłem był bar Mshasho , w którym teraz młodszy brat Clemencii 7 Melvin zapewne upijał się właśnie piwem Tombo . Kiedyś będzie musiała po raz ko​lej​ny spró​bo​wać prze​mó​wić mu do ro​zu​mu. Po przeciwnej stronie ulicy sąsiad zajechał przed dom swoim rozklekotanym fordem, który poprzez umieszczenie odpowiedniego oznaczenia został przerobiony na taksówkę. Z pewnością nie było to legalne, ale w tej chwili Clemencii niezbyt to przeszkadzało. Mężczyzna miał za sobą dwanaście godzin pracy i raczej nie był zachwycony prośbą sąsiadki, jednak ze względu na to, że jest ona policjantką, zgodził się zawieźć ją na drugi koniec miasta. W Katuturze trzeba było jeszcze uważać na przechodniów, ale białe dzielnice Windhuku o tej porze były jakby wymarłe. Jeśli nie zważało się na czerwone światła, można było stosunkowo szybko dotrzeć do celu. Na Nelson Mandela Avenue Clemencia kazała kierowcy wcisnąć gaz do dechy. Niecałe dziesięć minut później ford z trudem wspiął się na górę w Ludwigsburgu i już byli na miejscu. Przed zamkniętą bramą wjazdową stały dwa radiowozy policji miejskiej. Ulica nie była zablokowana, żaden policjant się nie


po​ka​zy​wał. Clemencia wysiadła i odszukała przycisk dzwonka po prawej stronie bramy. Tabliczki z nazwiskiem nie było. Nacisnęła dzwonek. Powietrze nadal było gorące i lepkie, ale pachniało śmiercią. Może było to spowodowane tą niespotykaną ciszą, jakiej w Katuturze nie ma nawet w godzinach najgłębszej nocy. Clemencia za​dzwo​ni​ła jesz​cze raz. Wreszcie otworzył jej policjant w mundurze. Clemencia wylegitymowała się i poszła za nim do salonu, który był co najmniej dwa razy większy niż cały dom jej rodziny. Choć drzwi i okna były pootwierane, zasłaniała je tylko moskitiera, w pomieszczeniu panowała temperatura, jakby słońce zaszło właśnie tutaj. Mimo gorąca dziewczyna leżała z podwiniętymi nogami, wtulona w kąt sofy. Ramionami obejmowała skórzaną poduszkę i cicho chichotała sama do siebie. A może był to tłu​mio​ny szloch? – Lekarz dał jej zastrzyk na uspokojenie – wyjaśnił szeptem policjant – ale się nie uspokoiła. Nie odpowiada na pytania i zaczyna krzyczeć, gdy tylko się do niej po​dej​dzie. Na​wet wła​s na mat​ka nie może się do niej zbli​żyć. Wokół stołu siedzieli jeden mężczyzna i cztery kobiety. Sami biali. Od razu było jasne, która z nich jest matką dziewczyny. Kobieta była blada, jej twarz sprawiała wrażenie stężałej. Oczy wbiła w stojącą przed nią na stole popielniczkę. Tylko kiedy podnosiła do ust papierosa, by się łapczywie zaciągnąć, można było zauważyć drże​nie jej dło​ni. Cle​men​cia przed​s ta​wi​ła się, ale ko​bie​ta le​d​wie na nią spoj​rza​ła. – To pani prowadzi śledztwo? – zapytał po afrykanersku mężczyzna siedzący obok i zmie​rzył Cle​men​cię wzro​kiem. – Świetnie, że już się pani pofatygowała, trzy i pół godziny po zabójstwie – po​wie​dzia​ła z go​ry​czą jed​na z przy​j a​ció​łek. Cle​men​cia po​pro​s i​ła o krót​ki opis zda​rzeń. 8 – Proszę posłuchać, me​vrou van Zyl nic nie widziała – odezwał się mężczyzna. – Nie zamierza pani chyba zadawać jej tych samych cholernych pytań, na które już od​po​wia​da​ła po​li​cjan​tom z pa​tro​lu. Clemencia przyglądała się, jak pani van Zyl niezgrabnie gasi papierosa i zaraz zapala nowego. Przecież to nie była wina Clemencii, że zjawiła się tak późno. Rozumiała, że dla rodziny sytuacja nie była łatwa, ale czy nie miała prawa spodziewać się większej chęci współpracy? Clemencia zapytała policjanta o miejsce znalezienia zwłok. Zaprowadził ją na taras, gdzie czekało dwóch jego kolegów, udając, że trzymają straż. Kiedy zebrani w salonie nie mogli ich słyszeć, zwróciła się do funkcjonariuszy z pretensjami. Dlaczego nie została zawiadomiona wcześniej? Ale trzech po​li​cjan​tów tyl​ko wzru​s zy​ło ra​mio​na​mi. – Tam! Jeden z nich wskazał na ciemny ogród. Clemencia podeszła do kilku niewysokich drzew. Jeden z mężczyzn, którzy za nią poszli, włączył latarkę. Na trawniku wił się wąż ogrodowy. Wielka ciemna plama, widoczna w snopie światła, mogła być skrzepniętą krwią. Brakowało jakiegokolwiek oznakowania miejsca zbrodni. Nie


mó​wiąc już o sa​mych zwło​kach. – Ciało nie powinno tak leżeć godzinami – powiedział jeden z policjantów, tłu​ma​cząc się. – Ach tak? – za​py​ta​ła Cle​men​cia. – To spro​wa​dza nie​s zczę​ś cie – wy​j a​ś nił męż​czy​zna w mun​du​rze po​li​cyj​nym. – Bo po​tem trup bę​dzie stra​s zyć? – za​py​ta​ła Cle​men​cia. Po​li​cjant za​gryzł war​gi. No tak, skoro to sprowadzało nieszczęście, można było sobie darować porządne oznakowanie miejsca zbrodni. Wtedy lepiej zadzwonić po karawan, który zabierze zwło​ki, jesz​cze za​nim od​po​wie​dzial​ny in​s pek​tor zo​s ta​nie za​wia​do​mio​ny. – Sprawca strzelał stamtąd. – Policjant oświetlił kawałek zbocza za murem ogrodu. Świa​tło la​tar​ki nik​nę​ło w sza​rych chasz​czach. – Przy​pusz​czal​nie z bro​ni au​to​ma​tycz​nej – po​wie​dział dru​gi z po​li​cjan​tów. Z kieszeni spodni wyciągnął plastikowy worek pełen łusek. Przynajmniej nie trzymał ich tam luzem, ale w jaki sposób je zbierał, tego Clemencia wolałaby nie wie​dzieć. Za​py​ta​ła, czy są ja​cyś świad​ko​wie. – Cór​ka była przy tym, ale ona nie mówi – wy​j a​ś nił je​den z po​li​cjan​tów. – Prze​s łu​cha​nie są​s ia​dów zo​s ta​wi​li​ś my pani – do​dał jego ko​le​ga. Z tego, co dało się zobaczyć, w sąsiednich domach było ciemno. Biali chodzili wcześnie spać. Przecież mieli powód, żeby rano wstawać. W jej dzielnicy, w townshipie Katutura, mniej więcej pięćdziesiąt procent mieszkańców było bez pra​cy. Do​kład​ny​mi da​ny​mi nie dys​po​no​wał nikt. Clemencia oceniła na oko wysokość muru okalającego ogród. Około dwóch i pół metra. W świetle latarki zobaczyła przewody pod napięciem biegnące wzdłuż jego szczytu. Okazało się, że nie zdołały ochronić mężczyzny, podobnie jak system alar​mo​wy. Wokół panowała cisza. Tylko głośny wiatr szeleścił wśród liści drzewek cytrynowych. Clemencia wróciła do domu. Córka zamordowanego spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. Gdy Clemencia zapytała ją, jak ma na imię, dziewczyna znów za​czę​ła ci​cho kwi​lić. Cle​men​cia zwró​ci​ła się do jej mat​ki. – Gdy​by po​trze​bo​wa​ła pani po​mo​cy, mam tu nu​mer psy​cho​loż​ki, któ​ra… – Sam je​s tem le​ka​rzem – wpadł jej w sło​wo męż​czy​zna sie​dzą​cy przy sto​le. – …któ​ra spe​cja​li​zu​j e się w tego ro​dza​j u trau​mach – do​koń​czy​ła Cle​men​cia. – Dziewczyna potrzebuje tylko spokoju! – rzucił lekarz. Zabrzmiało to raczej jak: „Niech się pani wresz​cie stąd wy​no​s i!”. Cle​men​cia usia​dła na​prze​ciw​ko pani van Zyl. – Bar​dzo mi przy​kro, ale nie​s te​ty mu​s zę za​dać pani kil​ka py​tań. Pani van Zyl za​cią​gnę​ła się dy​mem. – Sam na sam – dodała Clemencia. Zaczekała, aż mężczyzna i pozostałe kobiety wyj​dą do kuch​ni, a po​tem za​py​ta​ła: – Czy pani mąż do​s ta​wał ja​kieś po​gróż​ki? Pani van Zyl pokręciła głową i dwa, trzy razy postukała papierosem o popielniczkę. Przyjrzała się niedopałkowi, z którego unosiła się cienka smużka dymu. Na wysokości dwudziestu centymetrów zaczynała się wić i wyginać, jakby dopadły ją ja​kieś bóle, po​tem roz​wie​wa​ła się i zni​ka​ła po​wo​li w co​raz bled​s zych opa​rach.


Clemencia pytała dalej, choć to było męczące przedsięwzięcie. Każde słowo trzeba było z pani van Zyl niemal wyduszać, zresztą nawet wtedy nie dawało to żadnych przydatnych rezultatów. Jej mąż prowadził całkiem zwyczajne życie. Urodzony w Pretorii, szkoła, służba wojskowa, dalsza edukacja. Ponieważ pani van Zyl nie chciała opuścić swojej ojczyzny, on przeprowadził się do Windhuku. Założyli rodzinę, on doszedł do kierowniczego stanowiska, po pracy zajmował się pielęgnacją 9 ogro​du, a w nie​dzie​lę cho​dził na mszę do NG Kerk . – Miał ja​kieś za​i n​te​re​s o​wa​nia, pa​s je, na​mięt​no​ś ci? Pani van Zyl wzru​s zy​ła ra​mio​na​mi. – Lu​bił po​lo​wać. I re​gu​lar​nie oglą​dał w te​le​wi​zji me​cze rug​by klu​bu Spring​bok​ke. – Coś jesz​cze? – To wszyst​ko. – Za​an​ga​żo​wa​nie po​li​tycz​ne, spe​ku​la​cje gieł​do​we, ha​zard, ka​ral​ność? – Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. – Pani van Zyl kategorycznie odrzucała każdy ewen​tu​al​ny mo​tyw zbrod​ni, jak​by przez to mo​gła przy​wró​cić męża do ży​cia. – Najwidoczniej jednak ktoś był przekonany, że ma powód, by go zastrzelić – po​wie​dzia​ła ci​cho Cle​men​cia. Pani van Zyl zapaliła kolejnego papierosa. Benson & Hedges. Położyła paczkę na stole i po raz pierwszy popatrzyła Clemencii prosto w oczy. To było przelotne spojrzenie, ale policjantka wyczytała w nim wystarczająco dużo: me​vrou van Zyl kłamała, a przynajmniej ukrywała coś ważnego. I nadal będzie ukrywała, bo już oceniła Clemencię i uznała, że jest ona za słaba. Za młoda, zbyt niedoświadczona, przynależąca do policji, która nie budziła zaufania, i niewłaściwej rasy. To było cał​kiem dużo, jak na je​den raz. Cle​men​cia wie​dzia​ła, że nic na to nie po​ra​dzi. Naj​ła​god​niej, jak tyl​ko po​tra​fi​ła, po​wie​dzia​ła: – Obie​cu​j ę, pani van Zyl, że zro​bi​my wszyst​ko, co w na​s zej mocy, żeby spraw​ca… – Za​s trzel​cie go! – rzu​ci​ła ci​cho pani van Zyl. – Po​s ta​ra​my się… – Wszystko mi jedno, kto i dlaczego to zrobił. – Pani van Zyl zerwała się z krzesła i krzyczała łamiącym się głosem: – Znajdźcie go i zastrzelcie! Natychmiast! Czego pani tu jesz​cze chce? No już, niech pani idzie! Niech pani za​bi​j e tego by​dla​ka! Córka na so e wydała z siebie głośniejszy jęk, a potem histeryczny wrzask zakończony rzężeniem, który zdawał się odbierać jej powietrze. Lekarz, który przedtem tak ostro zrugał Clemencię, jednym szarpnięciem otworzył drzwi od kuchni i pod​biegł do sofy. Za nim uka​za​ły się ko​bie​ty, któ​re za​czę​ły uspo​ka​j ać pa​nią van Zyl. Wprawdzie Clemencia zdawała sobie sprawę, że to niesprawiedliwe, ale wszystko wydawało jej się pozbawione sensu. Dzień w dzień biali uskarżali się, że procedury prawne są niedostatecznie przestrzegane, ale gdy tylko sami padali o arą przestępstwa, wszystko szło w zapomnienie. Wtedy chcieli zemsty, pragnęli widzieć lejącą się krew. A przecież wśród czarnych ryzyko śmierci w wyniku zabójstwa było dziesięć razy większe. Tylko nikt nie rwał włosów z głowy, kiedy w Katuturze szesnastolatka w drodze do ustępu padała o arą gwałtu i morderstwa. Albo kiedy


znajdowano staruszkę zadźganą, bo nie od razu oddała trzydzieści namibijskich dolarów, za które chciała przeżyć następny tydzień. Z pewnością jednak fakt, iż 10 me​ne​e r van Zyl padł ofia​rą mor​der​s twa, zo​s ta​nie na​gło​ś nio​ny w pra​s ie. – Co te​raz? – za​py​tał je​den z po​li​cjan​tów z pa​tro​lu. Clemencia wiedziała, jak się prowadzi śledztwo. Ukończyła z wyróżnieniem nie tylko wewnętrzne szkolenie w Iyambo Police College, ale jako jedyna mogła się pochwalić tytułem magistra kryminalistyki. Otrzymała stypendium, które umożliwiło jej studia w RPA. Niedawno wróciła z półrocznego pobytu w Helsinkach, opłaconego przez ński rząd w ramach programu mającego na celu zwiększenie profesjonalizmu funkcjonariuszy państwowych z krajów Trzeciego Świata. Clemencia przyglądała się różnym wydziałom tamtejszej policji kryminalnej, zapoznawała się z technikami kryminalnymi i medycyną sądową, jeździła na miejsca zbrodni i studiowała akta wydziału zabójstw. Ale ta wiedza teraz na nic jej się nie przydawała. Teraz nie była w Fin​lan​dii, tyl​ko w Win​dhu​ku. W Afry​ce Po​łu​dnio​wej. W zu​peł​nie in​nym świe​cie. – Zaraz kończymy zmianę – szepnął do niej policjant. – Zresztą tutaj i tak już nic nie mo​że​my zro​bić. Clemencia wybrała numer wydziału odpowiedzialnego za badanie śladów z miejsca zbrodni. Przypuszczalnie powiedzą, że równie dobrze można zaczekać do jutra rana, skoro i tak upłynęło już tyle czasu. Ale nawet tego nie zrobili. Po prostu nikt nie odebrał telefonu. Clemencia nie wiedziała, czego nienawidzi bardziej: braku pro​fe​s jo​na​li​zmu swo​i ch ko​le​gów czy le​d​wie ma​s ko​wa​ne​go ra​s i​zmu bia​łych. Siedział w poczekalni lotniska Hosea Kutako na jednym z krzesełek połączonych w długie rzędy. Wybrał miejsce w środku, bo te cieszyły się najmniejszą popularnością. Gdyby się to opłacało, zastanowiłby się nad tym, dlaczego ludzie, którzy lubili być w centrum uwagi, w lotniskowych poczekalniach woleli siadać z boku. I dla​cze​go kry​tycz​nie przy​glą​da​li się każ​de​mu, kto im te miej​s ca za​bie​rał. Nie chciał, żeby jemu też się przyglądano. Poza tym było mu obojętne, gdzie siedzi. Zresztą uznawanie za swoje miejsca, na którym siedziały już przedtem tysiące innych ludzi, i tak było nieporozumieniem. Każdy był ciągle w drodze, szedł na oślep raz tu, raz tam, tyl​ko cel był pew​ny, tyl​ko to jed​no. Śmier​ci nie unik​nie nikt. Wstrząsnął nim kaszel. Usiadł nie dlatego, że był zmęczony czy czuł się słabo. Siedział, bo na stojąco bardziej rzucałby się w oczy. Poza tym stąd miał dobry widok na szklane drzwi, których skrzydła rozsuwały się automatycznie, kiedy pasażer mijał strefę kontroli celnej. Jakieś pięć metrów przed drzwiami ustawiona była taśma, za którą gromadzili się oczekujący. Niektórzy mieli tabliczki z napisami „SWA Safaris” czy „Karivo Lodge” albo „Rodzina Beyer”. Młodzi mężczyźni unosili swe tabliczki, ilekroć jakiś świeżo przybyły pasażer rozglądał się pytającym spojrzeniem, wszyscy prezentowali się podobnie: farmerskie kapelusze, koszule w kolorze khaki i o wiele za ciężkie buty ze skóry antylopy kudu. Żaden nie miał na sobie uniformu Group-4Se​cu​ri​cor. On też miał nazwisko napisane na wielkiej kartce papieru. Położył ją na udach na​pi​s em do dołu. Mię​dzy sto​pa​mi po​s ta​wił po​dłuż​ną nie​bie​s ką tor​bę.


– Idealna do tenisa – powiedziała ekspedientka w Sports Warehouse. – Zmieszczą się w niej nawet trzy rakiety i zostanie jeszcze wystarczająco miejsca na inne rze​czy, któ​rych pan po​trze​bu​j e. – Do​s ko​na​le – od​po​wie​dział. Czekał. Widział kilku turystów-myśliwych o czerwonych twarzach, jak przechodzą przez drzwi, a potem zdecydowanym krokiem zmierzają do okienka, w którym dostawali z powrotem swoją broń. Przemęczona matka niosła w ramionach jedno dziecko, a drugie ciągnęła za rękę, podążając za mężczyzną, który kierował przeładowany wózek bagażowy w stronę stanowiska rmy Avis. Za tabliczką „SWASafaris” powoli zbierały się barany, spoglądające po sobie wzrokiem, w którym zda​wa​ło się kryć py​ta​nie, kto pierw​s zy pój​dzie na rzeź. A potem nadszedł mężczyzna, którego nazwisko widniało na jego kartce papieru. Ciągnął za sobą walizkę na kółkach, a w drugiej ręce trzymał niewielką aluminiową aktówkę. Mężczyzna był wysoki i muskularny. Choć musiał się już zbliżać do pięćdziesiątki, był w dobrej formie. Widać było po nim, że regularnie uprawia sport. Przypuszczalnie każdego dnia po pracy spędzał dwie godziny w siłowni, zawsze o tej samej porze, zaliczał swój stały program: rower stacjonarny, sztanga, dwadzieścia dłu​go​ś ci ba​s e​nu. Męż​czy​zna z za​s a​da​mi. Albo przy​najm​niej z przy​zwy​cza​j e​nia​mi. On sam był inny. Nie pielęgnował przyzwyczajeń – dawały tylko złudzenie, że życiu można narzucić jakieś zasady. Dla niego była to bezsilna próba uczynienia przyszłości przewidywalną poprzez powtarzanie ciągle tego samego. Wszystko to kłamstwo, samooszukiwanie się. Jego interesowała prawda, a prawda nie dawała się naginać. Była gorzka i niepowtarzalna, jak jej się podobało. Odkaszlnął krótko, wstał, zarzucił torbę na ramię i ruszył w stronę przybysza, trzymając przed sobą kartkę z na​zwi​s kiem. Męż​czy​zna spoj​rzał na na​pis, po​tem po​pa​trzył nie​zna​j o​me​mu w oczy i za​py​tał: – Cze​go pan so​bie ży​czy? – Me​ne​e r van Zyl mnie wy​s łał, żeby… – Gdzie on jest? – Jest mu bardzo przykro, ale nie mógł przyjechać osobiście. Mam pana do niego za​wieźć. Męż​czy​zna po​s ta​wił wa​liz​kę i zmie​rzył go od stóp do głów. Za​py​tał: – Pry​wat​na fir​ma ochro​niar​s ka? – W Win​dhu​ku zro​bi​ło się nie​bez​piecz​nie. Męż​czy​zna po​s łał mu uśmiech. – No, to do​brze, że mam pana u boku. Ru​s zaj​my więc! Mężczyzna chwycił rączkę walizki. Nie oglądając się, zaczął iść w stronę wyjścia z hali lot​ni​s ka. Ruszajmy więc! Jak gdyby człowiek w życiu mógł zawsze sam decydować, kiedy coś się ruszy z miejsca. Znów poczuł to samo, co poprzedniego wieczora, złość, kiedy zobaczył, że tamten gruby Bur ma na sobie biały podkoszulek. Ten tutaj był bardziej sprężysty, miał swoje zwyczaje i nosił aluminiową walizeczkę, ale poza tym byli przecież podobni. Jacyś tam mężczyźni, którzy nie mieli pojęcia, jak bardzo się mylą


w swo​j ej oce​nie, co jest na​praw​dę waż​ne. Na parkingu otworzył bagażnik corolli i włożył do środka walizkę mężczyzny. Swoją niebieską torbę wrzucił na tylne siedzenie. Kiedy zapłacił w budce i minął szla​ban, sie​dzą​cy obok męż​czy​zna za​py​tał go, od jak daw​na pra​cu​j e dla van Zyla. – To tyl​ko zle​ce​nie – od​parł. Co van Zyl miał takiego ważnego do załatwienia? Tego nie wiedział. Tak, rzeczywiście, ten upał jest straszny. To prawda, po południu będzie jeszcze goręcej. Nie, nie ma po​j ę​cia jak bar​dzo. Tak, może włą​czyć kli​ma​ty​za​cję. – Nie jest pan zbyt roz​mow​ny? – za​py​tał męż​czy​zna. – Chwileczkę – odparł, kierując samochód na pas piasku na poboczu. Wysiadł, otworzył sportową torbę leżącą z tyłu, wyjął kałasznikowa, przyłożył go do głowy mężczyzny na przednim siedzeniu i powiedział: – Czy teraz pan może prowadzić, me​ne​e r Ma​ree? Z węża ogrodowego kapała krew. Trawnik był czarny. Drzewka cytrynowe podzwaniały na wietrze. Zamiast owoców miały na gałęziach łuski po nabojach. Biała dziewczynka przyciskała do siebie skórzaną poduszkę i krzyczała. Jakiś mężczyzna z szyderczym uśmiechem na twarzy podchodził coraz bliżej i bliżej. Nachylił się. Tak bardzo, że jego twarz stała się nieostra, rozpłynęła się. Zamiast niego nagle pojawiła się noc z jej przemykającymi cieniami, a gdzieś niedaleko rozlegało się głuche dudnienie obciągniętych kozią skórą bębnów. Rytmiczne, monotonne, nieustające, jakby chodziło o to, żeby wypełnić jakiś mroczny rytuał, przetańczyć ciemną noc nowiu, żeby rankiem paść w stanie całkowitego wy​czer​pa​nia i za​s nąć obok po​pio​łu daw​no wy​ga​s łe​go ogni​s ka. Clemencia Garises otworzyła oczy. Leżała naga na łóżku. Musiała upłynąć chwila lub dwie, żeby odzyskała orientację. Nie była ani na odludziu pustyni Kalahari, ani przy ognisku w pasterskiej osadzie w Kaokoland. Była w swoim pokoju, w domu, w którym dorastała. W Katuturze, ojczyźnie stu siedemdziesięciu tysięcy ludzi, w której kipiało życie, a śmierć była wszechobecna, i w której było wiele, niemal wszystko, ale nie było nikogo, kto bębniłby na tam-tamach jak w hollywoodzkim lmie o safari w dzikich ostępach Afryki. Clemencia usiadła na łóżku. Bębnienie do​cho​dzi​ło od stro​ny drzwi. – Otwórz! – krzy​cza​ła miki Ma​til​da, szar​piąc za klam​kę z dru​giej stro​ny. Clemencia zawsze zamykała się na klucz. Nie dlatego, że bała się napadów, ale musiała bronić zębami i pazurami swojego małego królestwa przed próbami inwazji ze strony rodziny. To prawda, domek miał tylko dwa pokoje, więc nadużyciem mogło się wydawać anektowanie jednego z nich tylko dla siebie, podczas gdy jej ośmiu, w porywach do dwunastu, krewnych mieszkających pod jednym dachem musiało dzielić się jednym pokojem i blaszanymi barakami, którymi przez lata zastawiono ogród i te​ren przed do​mem. Ale Cle​men​cia po pro​s tu po​trze​bo​wa​ła wła​s ne​go kąta. Są dwie możliwości, oświadczyła, kiedy dostała pracę w policji: albo wynajmę sobie małe mieszkanie w centrum i wydam na to dwie trzecie mojej pensji, albo będę dokładać te pieniądze do domowego budżetu, ale wtedy chcę mieć pokój tylko dla


siebie. Rada rodzinna przegłosowała drugą propozycję, co jednak nie oznaczało, że warunek Clemencii naprawdę został zaakceptowany. Wręcz przeciwnie, dzień w dzień musiała walczyć o odrobinę prywatności. Coraz częściej miała tego dość i była prawie zdecydowana się wyprowadzić, ale to było niemożliwe, jeśli nie chciała zepchnąć swojej rodziny w nędzę. Niewielki stragan z warzywami, który miki Selma prowadziła przed domem, prawie nie przynosił zysków. Siostra Clemencii Constancia dwa razy w tygodniu chodziła sprzątać w Klein Windhoek, ale poza tym nikt nie miał regularnych dochodów. Bez pieniędzy Clemencii byłoby ciężko. A jej brat z pew​no​ś cią zszedł​by na złą dro​gę. O ile już się na niej nie znaj​do​wał. – Otwórz wresz​cie te drzwi! – za​wo​ła​ła miki Ma​til​da. Cle​men​cia na​rzu​ci​ła coś na sie​bie i otwo​rzy​ła. – Co jest? Miki Matilda pogratulowała Clemencii zdrowego snu, na jednym oddechu dodając, że o tej porze roku poranki są najpiękniejsze, czy raczej są jedyną znośną częścią dnia. Nie wolno ich marnować, tylko trzeba z werwą zabrać się do dzieła, zwłaszcza kiedy człowiek ma tyle szczęścia, że cieszy się dobrym zdrowiem jak one obie, Cle​men​cia i Ma​til​da, cze​go, nie​s te​ty, nie moż​na po​wie​dzieć o wszyst​kich bliź​nich. – Cze​go chcesz? – za​py​ta​ła Cle​men​cia. – Chodzi o Josepha Tjirondę. Nie znasz go. Przyjaciel Petrusa. Mieszka z rodziną 11 na obrze​żach Wa​na​he​dy . – A co z nim? – py​ta​ła da​lej Cle​men​cia. T e g o miki Matilda tak dokładnie nie wiedziała. Przypuszczalnie było to coś poważnego, bo syn Josepha mówił bardzo przygnębionym głosem. Niestety nie mógł tego wytłumaczyć, bo kończyły mu się impulsy, ale miki Matilda musi koniecznie na​tych​miast od​dzwo​nić. I trach, za​raz odło​żył. – No to dla​cze​go nie od​dzwo​nisz? – zdzi​wi​ła się Cle​men​cia. – Ja też już nie mam im​pul​s ów – przy​zna​ła miki Ma​til​da. Clemencia wróciła do pokoju po swoją komórkę. Pilnowała przy tym, żeby miki Matilda nie podejrzała kodu, który wpisywała przy włączaniu telefonu. Poprosiła, żeby roz​mo​wa nie trwa​ła dłu​go. Co niezwykłe, miki Matilda darowała sobie rozwlekłe pogawędki i prawie wyłącznie słuchała. W porównaniu z tym nader zwięźle zabrzmiało wyjaśnienie, któ​re rzu​ci​ła po za​koń​cze​niu roz​mo​wy: – Jo​s eph Tji​ron​da jest cho​ry. – A co mu jest? – Bóle. – Gło​wa, klat​ka pier​s io​wa, żo​łą​dek, lewe udo, pra​wy pa​lec u nogi? – Naj​pierw mu​s zę go zo​ba​czyć – od​par​ła miki Ma​til​da. Wśród swoich znajomych, którzy wierzyli w tradycyjnych uzdrawiaczy, miała całkiem niezłą opinię, ale kiedy zwracał się do niej nowy pacjent, zwykle chciał najpierw sprawdzić jej umiejętności. Najważniejsza próba polegała na tym, żeby uzdrowiciel sam powiedział, co choremu dolega. Nie na odwrót, jak u lekarzy po


studiach medycznych. Raz można było się pomylić, ale jeśli ktoś przy drugiej próbie nie rozpoznał źródła problemu, wtedy, co zrozumiałe, nikt nie wierzył w jego umie​j ęt​no​ś ci. – Jak rozpoznajesz, czy boli go głowa, czy żołądek? – zapytała raz Clemencia. Miki Matilda tylko się uśmiechnęła. To się po prostu widzi, kiedy ma się trochę doświadczenia. Mimo to Clemencia wolała chodzić do wykształconych lekarzy, kiedy była cho​ra. Miki Ma​til​da od​da​ła te​le​fon i po​wie​dzia​ła: – Mu​s zę na​tych​miast je​chać. – Powodzenia! – rzuciła Clemencia i zamknęła za nią. Ona też musiała zaraz wyjść. Kie​dy się ubra​ła i znów otwo​rzy​ła drzwi, miki Ma​til​da nadal sta​ła przed jej po​ko​j em. – Możesz mi pożyczyć na taksówkę? – zapytała. – Zanim się tam dostanę pieszo, ten czło​wiek pew​nie zdą​ży już umrzeć. Przypuszczalnie było w tym wiele przesady, ale Clemencia nie miała ochoty potem tygodniami wysłuchiwać, jaką to jest pozbawioną serca morderczynią. Wolała więc poświęcić siedem dolarów pięćdziesiąt centów, tyle kosztowała jazda taksówką w obrębie miasta. Potem wyszła z domu i też wsiadła do taksówki, która zawiozła ją do kwatery głównej przy Bahnhofstrasse. Nie było jeszcze nikogo z wydziału kryminalnego. Mogła przynajmniej wybrać sobie sprawny i zatankowany do pełna sa​mo​chód, któ​rym po​j e​cha​ła do Lu​dwigs​dor​fu. W pobliżu miejsca, z którego morderca oddał strzały, Clemencia czekała na techników policyjnych. Jeśli coś jeszcze da się tu znaleźć, będzie to naprawdę wielkie szczęście, bo wczoraj jej koledzy gruntownie zadeptali wszelkie ślady. Clemencia spojrzała w dół na ogród rodziny van Zyl. W świetle dnia wyglądał jak mały raj. Wielki cienisty taras i soczyście zielony trawnik. Drzewka cytrynowe, pod któ​ry​mi zna​le​zio​no cia​ło. Nagle usłyszała za plecami męski głos pytający, kim jest i czego tu szuka. Clemencia odwróciła się. W bramie posesji ocienionej palmami stał starszy biały mężczyzna ze strzelbą gotową do strzału. Celował w Clemencię. Podniosła ręce do góry i po początkowych trudnościach udało jej się przekonać go, że pokaże mu swoją legitymację policji kryminalnej, o ile jej nie zastrzeli, gdy tylko ona sięgnie do kieszeni. Kiedy mężczyzna oglądał legitymację, Clemencia uświadomiła sobie, że musi pamiętać o patrolach. Co najmniej przez tydzień umundurowani policjanci powinni pokazywać się w tej dzielnicy. Wprawdzie nie przyczyni się to do wyjaśnienia zbrodni, ale może dzięki temu sąsiedzi nie będą się zapędzać za daleko w przekonaniu, że państwo nie potra i nie chce ich chronić. Już przedtem zdarzało się, że jakiś biedak szperający nocą w wystawionych pojemnikach na śmieci zginął od strza​łu. Kiedy zjawiła się ekipa techniczna, Clemencia poszła wypytać pozostałych sąsiadów. Strzałów do van Zyla oczywiście nie dało się nie słyszeć, ale zrozumiałe było to, że nikt natychmiast nie wybiegł na ulicę. Jeden z sąsiadów przynajmniej widział z tarasu, jak bezpośrednio po zabójstwie szybko przejechał tędy wóz Group-4Securicor. Z daleka nie mógł jednak dojrzeć numerów rejestracyjnych ani osób


sie​dzą​cych we​wnątrz. Przy​najm​niej to było coś na po​czą​tek. Clemencia wiedziała, że pracownicy tej rmy ochroniarskiej zarabiają na godzinę ledwie pięć dolarów namibijskich i sześćdziesiąt sześć centów, czyli mniej więcej równowartość puszki coli. Za takie pieniądze nikt by się nie rzucił na linię strzału mordercy. Ale przynajmniej można było oczekiwać, że ochroniarz natychmiast zawiadomi o tym centralę. Nic takiego jednak nie nastąpiło, czego Clemencia dowiedziała się po telefonie do rmy ochroniarskiej. Jedyny sygnał pochodził od pani van Zyl. Kiedy usłyszała strzały, pobiegła do sypialni i nacisnęła przycisk alarmowy. Siedem minut później na miejscu zbrodni pojawił się pierwszy wóz G4S, na długo przed policją, ale i tak za późno, żeby schwytać mordercę. Od razu można było wykluczyć, że w chwili oddawania strzałów jakikolwiek samochód należący do rmy znajdował się w bezpośredniej bliskości miejsca zbrodni. Centrala była w nieustannym kontakcie radiowym ze swoimi patrolami i każda zmiana pozycji wozu pa​tro​lo​we​go mu​s ia​ła zo​s tać zgło​s zo​na. Oczywiście mogło się zdarzyć, że jakiś kierowca z mniej lub bardziej niewinnych powodów zlekceważył ten przepis. Trzeba było to sprawdzić, tak samo jak ewentualność, że któryś z pracowników G4S w przeszłości mógł mieć jakieś zatargi z van Zylem. Clemencia podejrzewała jednak, że wóz patrolowy służył tylko do zmylenia. A to oznaczałoby, że morderca włożył dużo wysiłku w przygotowania. Również broń, z której został zabity van Zyl, świadczyła o tym, że było to dzieło pro​fe​s jo​na​li​s ty. Nie każ​dy trzy​mał w sza​fie ka​ra​bin au​to​ma​tycz​ny. Nie, to nie był przypadek przyłapanego na gorącym uczynku włamywacza, któremu puściły nerwy. Nie była to też zbrodnia w afekcie. Ktoś chciał zlikwidować Abrahama van Zyla, na zimno to zaplanował i przeprowadził. Do tego potrzebny jest jakiś istotny powód. Czy Abraham van Zyl stanowił dla kogoś zagrożenie? A jeśli tak, to w jaki spo​s ób? W komendzie nie było żadnych akt Abrahama van Zyla. A jeśli jakieś istniały, to nie można było ich znaleźć. To samo dotyczyło zresztą ciała. Kiedy lekarz sądowy chciał przeprowadzić obdukcję, żeby stwierdzić o cjalnie coś, co i tak było jasne, a mianowicie, że ten człowiek zginął od ran postrzałowych, zastał kostnicę pustą. Dyżurni z zeszłej nocy tłumaczyli się, że z powodu defektu instalacji chłodzącej musieli tymczasowo rozlokować ciała gdzie indziej. W przeciwnym razie zrobiłby się tam gigantyczny syf. Byli tak zajęci tą pracą, że odmówili przyjęcia nowych zwłok. Kto i gdzie umieścił w końcu ciało tamtego mężczyzny, tego nie wiedzieli. Dopiero po kilku godzinach udało się odnaleźć worek z ciałem van Zyla w najdalszym za​ka​mar​ku po​li​cyj​ne​go ga​ra​żu. – Przynajmniej zwłoki nie leżały w pełnym słońcu – stwierdziła sarkastycznie Cle​men​cia, zda​j ąc ra​port swo​j e​mu sze​fo​wi. Oshivelo ze spokojem wysłuchiwał relacji o pozostałych wpadkach, czasami tylko coś notując. Clemencia podzielała jego zdanie, że pewne procedury należałoby zorganizować bardziej efektywnie. Za jego namową spisała swoje pomysły w formie programu zawierającego najniezbędniejsze działania w dziedzinie komunikacji, organizacji i poprawy kwali kacji. Bez specjalnych funduszy i politycznego pla​cet


oczywiście nic się nie dało zrobić, ale Oshivelo obiecał, że będzie się starał. A mógł to zrobić nie tylko jako zastępca komisarza głównego i równocześnie szef wydziału kryminalnego, zajmującego się zabójstwami. Był także prominentnym działaczem 12 SWA​PO w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, dzięki czemu miał świetne kontakty osobiste w kadrach partyjnych, których przedstawiciele zajmowali obecnie klu​czo​we po​zy​cje w rzą​dzie i ad​mi​ni​s tra​cji. Relacjonując postępy w aktualnym śledztwie, Clemencia przyglądała się dwóm portretom wiszącym na ścianie za plecami szefa. Jeden przedstawiał prezydenta Hi​fi​ke​pu​nye Po​ham​bę, dru​gi ojca za​ło​ży​cie​la kra​j u Sama Nu​j o​mę. – Sądzę, że musimy się skoncentrować na motywie. Jeśli będziemy wiedzieli, dla​cze​go Abra​ham van Zyl zo​s tał za​s trze​lo​ny… – Kto? – za​py​tał Oshi​ve​lo. – Abra​ham van Zyl. Ofia​ra. Oshivelo skinął głową i pogładził swoją siwą brodę. Kiedy tak odchylał się w fo​te​lu, przy​po​mi​nał tro​chę daw​ne​go pre​zy​den​ta Nu​j o​mę. – Czy to na​zwi​s ko coś panu mówi? – spy​ta​ła Cle​men​cia. – Nie – Oshi​ve​lo zde​cy​do​wa​nie za​prze​czył. – Pro​s zę mó​wić da​lej! Nie miała już wiele do powiedzenia. Potrzebowała kilku ludzi, którzy mogliby się rozejrzeć wśród najbliższego kręgu o ary – rodziny, przyjaciół, kolegów z pracy – a także prześwietlić transakcje nansowe zabitego. Normalne postępowanie. Ponadto należałoby popytać w pewnych miejscach, czy ktoś nie kupił niedawno karabinu automatycznego. Oshivelo przydzielił jej czterech funkcjonariuszy. Więcej, mimo naj​lep​s zych chę​ci, nie mógł. Godzinę później Clemencia siedziała już ze swoim zespołem. Przynajmniej znalazł się w nim Angula. Wyraz twarzy trzech pozostałych mężczyzn mniej lub bardziej dobitnie zdradzał, co myślą o komenderowaniu przez kobietę. Był wśród nich jeden biały, Bill Robinson, który kiedyś przy okazji dał do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko akcji a rmatywnej, która miała wspomagać niegdyś dyskryminowane rasowo osoby przy obejmowaniu stanowisk kierowniczych. Przeciwnie, wymagał tylko, żeby trzymano się litery prawa, ono zaś głosi, że należy dawać pierwszeństwo czarnym posiadającym kwa​li​fi​kacje. Jego zdaniem kwali kacje inspektora policji powinny obejmować kilka lat praktycznych doświadczeń w służbie – „na linii ognia”, jak powiedział – a nie tylko studia i dobre oceny na papierku. Zazdrość kryjącą się w tych słowach Clemencia była w stanie jakoś przełknąć. Wkurzało ją tylko, że Robinson przypuszczalnie naprawdę wyciągnąłby od me​vrou van Zyl więcej in​for​ma​cji, ale by​najm​niej nie dla​te​go, że jest lep​s zym po​li​cjan​tem. Oshivelo był obecny, kiedy Clemencia wprowadzała swoich ludzi w sprawę. Wiedziała, że chciał sprawdzić jej zdolności przywódcze, ale nie zachowywała się inaczej niż zwykle. Najpierw przedstawiła swoje oczekiwania: żadnej samowolki, chce mieć obszerną wymianę informacji, kompletną dokumentację wszystkich działań, nieustający kontakt ze wszystkimi członkami zespołu, poza tym powinni pamiętać, że o tym, co się przedostaje do prasy, decyduje tylko ona w porozumieniu


z szefem. Czuła, że jej przemowa zabrzmiała ostrzej, niż to było zamierzone, i pośpiesznie przeszła do omówienia aktualnego morderstwa. Dopiero gdy zabrała się do roz​dzie​la​nia za​dań, ode​zwał się An​gu​la, naj​s tar​s zy w ze​s po​le. – Czy ofia​rą nie jest przy​pad​kiem Abra​ham „Slang” van Zyl? – Slang, czy​li wąż? 13 – Pracował kiedyś w Civil Cooperation Bureau południowoafrykańskich służb spe​cjal​nych i po​dob​no był za​mie​s za​ny w mor​der​s two An​to​na Lu​bow​s kie​go. – W ta​kim ra​zie po​win​ni​ś my mieć jego akta – stwier​dzi​ła Cle​men​cia. – Wte​dy nie mo​gli​ś my go na​wet prze​s łu​chać. Zdą​żył uciec do RPA. Clemencia miała dwanaście lat, kiedy zastrzelono Antona Lubowskiego. Nie rozumiała wtedy tamtych wydarzeń, ale pamiętała dobrze uroczystości pogrzebowe. Cała Katutura brała w nich udział, plac wokół Ephesian Lutheran Church nie mógł pomieścić żałobników. Wszędzie powiewały agi SWA​PO i w powietrzu słychać było głuchy pomruk, bardziej wściekłość niż smutek. Clemencia tak jak inni trzymała w lewej ręce papierową chorągiewkę, głośno śpiewała ze wszystkimi hymn Afryki Nkosi Sikelel’i Africa, wznosząc w górę prawą dłoń zaciśniętą w pięść, jak to robili dorośli. Miała wrażenie, że w każdej chwili może się stać coś wielkiego, niesłychanego. Późniejszy minister spraw zagranicznych Theo-Ben Gurirab wygłosił mowę pogrzebową, poza tym byli tam wszyscy ważni ludzie z partii. Do dzisiaj Clemencia miała przed oczami dzieci zamordowanego: syna w koszulce z logo SWA​PO , a przede wszystkim córeczkę, która była ubrana w sukienkę w czerwone, niebieskie i zie​lo​ne pa​s ki, o ja​kiej ona sama ma​rzy​ła. – Dla​cze​go w ta​kim ra​zie van Zyl wró​cił do Win​dhu​ku? – za​py​tał Ro​bin​s on. An​gu​la starł pot z czo​ła i wzru​s zył ra​mio​na​mi. – Może w RPA zrobiło mu się za gorąco, kiedy w 1994 roku Mandela i ANC doszli do władzy. Van Zyl na pewno i tam miał na sumieniu dużo rzeczy, które mogły go kosz​to​wać gło​wę. A po pię​ciu la​tach spra​wa Lu​bow​s kie​go i tak po​kry​ła się ku​rzem. – I my przyznaliśmy mu prawo pobytu? – Robinson potrząsnął głową, choć pewnie wie​dział, że urzę​dy imi​gra​cyj​ne mają u sie​bie jesz​cze więk​s zy ba​ła​gan niż po​li​cja. – O ara pochodzi z Afryki Południowej, jego żona jest Namibijką. – Clemencia czu​ła, że są na wła​ś ci​wym tro​pie. – O ile dobrze pamiętam, Lubowski został zastrzelony z AK-47 – przypomniał An​gu​la. – Wtedy prawie każdy miał dostęp do AK-47 – wtrącił Robinson – bojownicy SWA​PO , 14 lu​dzie z Ko​e vo​e t i każ​dy, kto znał ko​goś z jed​nej ze stron. – Ale dzisiaj jest inaczej – odparł Angula – a jeśli ktoś próbuje przywracać dawne cza​s y… – Nowy przydział obowiązków! – oznajmiła Clemencia. – Angula i van Wyk poszukają wszelkich dostępnych informacji o sprawie Lubowskiego, zwracając szczególną uwagę na „Slanga” van Zyla. Robinson, ty pojedziesz do wdowy i upew​nisz się, że Abra​ham van Zyl to ta sama oso​ba. – A nie wystarczy, żebym zadzwonił i zapytał o jego datę urodzenia? – burknął


Ro​bin​s on. Nie, to nie wystarczało, jeśli przypuszczenia były słuszne, trzeba porządnie przy​ci​s nąć me​vrou van Zyl. To oznaczało możliwy motyw. Albo przynajmniej coś, co odróżniało Abrahama van Zyla od jego sąsiadów. Żaden z nich nie był zamieszany w naj​s łyn​niej​s ze mor​der​s two po​li​tycz​ne w hi​s to​rii Na​mi​bii. – Spokojnie – rzucił Oshivelo. – Nawet jeśli to był „Slang” van Zyl, to wcale nie musi oznaczać, że jego morderstwo wiąże się ze sprawą Lubowskiego. Przecież od tam​te​go cza​s u mi​nę​ło dwa​dzie​ś cia lat. Niewątpliwie była to słuszna uwaga. Clemencia spojrzała do góry. Wentylator pod su​fi​tem bez​rad​nie mie​s zał upał. Kli​ma​ty​zo​wa​ny był tyl​ko ga​bi​net sze​fa. – Dwadzieścia lat to szmat czasu – ciągnął Oshivelo. – Dzisiaj żyjemy w innym kraju i rany z tamtego okresu może jeszcze nie całkiem się wygoiły, ale przy​najm​niej za​bliź​ni​ły. – Możliwe – zgodziła się Clemencia. Zastanawiała się równocześnie, dlaczego Oshivelo się w to miesza. Zwykle tak nie postępował. Ciągnęła: – Ale to jest ślad, któ​ry po​win​ni​ś my… – Naturalnie – przerwał jej Oshivelo. – Nie powinna pani przy tym zapominać, że morderstwa popełnia się z różnych powodów. Dlaczego nie może całkiem przy​pad​ko​wo paść na by​łe​go ra​s i​s tę? Może dlatego, że me​vrou van Zyl była taka małomówna, kiedy chodziło o przeszłość jej męża? Może dlatego, że owa przeszłość wcale nie była tak bardzo odległa? Może dlatego, że van Zylowie, krąg ich znajomych i przypuszczalnie cały świat, w którym się obracali, w gruncie rzeczy nadal był tak samo rasistowski jak w cza​s ach apar​the​i du? Ale Cle​men​cia żad​nej z tych my​ś li nie wy​po​wie​dzia​ła na głos. Bill Robinson wstał z miejsca. Chciał już jechać. Nie zdążył jeszcze dojść do drzwi, kiedy do pokoju wszedł dyżurny z centrali telefonicznej i chciał pilnie rozmawiać z szefem. Dzwonili z Group-4-Securicor. Dostali informację, że na sawannie koło Heja-Lodge znaleziono spalony wrak jednego z ich samochodów. Wysłali tam kilka patroli, które znalazły zwęglone zwłoki na miejscu kierowcy. Najdziwniejsze jednak jest to, że nie bra​ku​j e im żad​ne​go z po​j az​dów. Ani żad​ne​go pra​cow​ni​ka. – Niech to dia​bli! – krzyk​nął Oshi​ve​lo. – Czy zwło​ki zo​s ta​ły zi​den​ty​fi​ko​wa​ne? Męż​czy​zna po​trzą​s nął gło​wą. Upał w pokoju numer 214 był nie do zniesienia. Trup w fałszywym wozie patrolowym G4S! Takim samym, jakim przypuszczalnie odjechał z miejsca zbrodni morderca van Zyla. Clemencia przyjęła to do wiadomości, ale nie była całkowicie skoncentrowana. Nie mogła przestać myśleć o swojej rozmowie z szefem. Czy to było naprawdę możliwe, żeby Oshivelo nigdy nie słyszał nazwiska Abrahama van Zyla? Człowiek, który w czasach morderstwa Lubowskiego stał na pierwszej linii walki politycznej. Który od momentu uzyskania niepodległości był w policji kryminalnej i na pewno musiał przyglądać się z bliska dochodzeniu w sprawie Lubowskiego. Czy o czymś ta​kim moż​na było tak po pro​s tu za​po​mnieć? Ndan​gi Oshi​ve​lo, za​s tęp​ca ko​mi​s a​rza głów​ne​go na​mi​bij​s kiej po​li​cji:


Pierwszy raz spotkałem Antona Lubowskiego w 1983 roku w obozie dla internowanych Osire. Afrykanerzy oskarżyli mnie o podłożenie ładunku wybuchowego w Klein Windhoek i zabrali mnie do Osire, żeby tam w spokoju biciem wymusić na mnie przyznanie się do winy. Oczywiście nie pozwolili mi wziąć adwokata, ale tym zajęli się towarzysze. Jak Lubowskiemu udało się do mnie przedostać, nie mam pojęcia. Przypuszczalnie Afrykanerzy ze względów politycznych chcieli jak najszybciej doprowadzić do skazania kogoś, a nie mogli rozpocząć pro​ce​s u bez obroń​cy, je​ś li chcie​li utrzy​mać fa​s a​dę pań​s twa pra​wa. Kiedy Lubowski pojawił się u mnie w celi, byłem oczywiście ucieszony, że w ogóle kogoś widzę, ale też pomyślałem, że ten człowiek z całą pewnością mi nie pomoże. Po prostu było po nim widać, że pochodzi z zupełnie innego świata. Nienaganny szary garnitur, dopasowany krawat, na palcu sygnet, w lewej dłoni aktówka. Do dyskretnego stroju nie do końca pasowały trochę przydługie kręcone włosy. Jakby chciał w ten sposób powiedzieć, że jest nie tylko adwokatem. Wtedy był jeszcze młody, miał trzydzieści jeden lat, i sprawiał wrażenie, jakby myślał, że wszystko w oczywisty sposób mu się należy. Jakby jego jedynym zadaniem było smakowanie ży​cia w jego wszyst​kich prze​j a​wach. Potem okazało się, że miał też zupełnie inną stronę. Kiedy było trzeba, brał sprawy, których jemu podobni za wszelką cenę unikali. Afrykanerzy uwięzili go w sumie sześć razy. W 1987 roku sam siedział w obozie Osire. Ponad trzy tygodnie izolacji w rdzewiejącym blaszanym baraku. Na własnej skórze się przekonałem, że to nic przyjemnego. Małe okienko pod dachem dawało akurat tyle światła, żeby odróżnić noc od dnia. Ściany celi w dzień nagrzewały się nieznośnie, podczas gdy w nocy panował w niej przejmujący ziąb. Człowiek dostawał jeden koc, na sobie miał tylko gacie, resztę ubrań zabierali. Siedzisz tak dzień w dzień, noc w noc, gapisz się gdzieś przed siebie, czujesz, jak twoje ciało drży i dygocze, i najchętniej byś zwa​rio​wał, gdy​by to nie było to, o co wła​ś nie two​i m prze​ś la​dow​com cho​dzi. W każdym razie wtedy w Osire Lubowski podszedł do mnie, zatrzymał się. Jeszcze zanim się przywitał, wskazał sińce na mojej twarzy i zapytał strażnika, który nad​zo​ro​wał na​s zą roz​mo​wę: – Ten to chy​ba ude​rzył się o drzwi, praw​da? Straż​nik zwle​kał z od​po​wie​dzią, w koń​cu wzru​s zył ra​mio​na​mi. – Chcę mieć imię, na​zwi​s ko i sto​pień służ​bo​wy tych drzwi – rzu​cił Lu​bow​s ki. Strażnik nie odezwał się, ale potem w jakiś sposób Lubowskiemu udało się zidenty kować dwóch sadystów i wezwać na mój proces. Solidnie ich przycisnął i zdołał udowodnić, że byłem torturowany. Sfałszowane zeznanie, które podpisałem, stało się dzięki temu bezwartościowe. To plus alibi, które miałem na czas zamachu, wy​s tar​czy​ło. Mu​s ie​li mnie uwol​nić. Od tego czasu przyjaźniłem się z Lubowskim, choć jego świat nadal pozostawał dla mnie obcy. Gustowne garnitury, jedwabne koszule, śnieżnobiały płaszcz kąpielowy, w którym często chodził jeszcze po domu, kiedy rano do niego zaglądałem. Lubowski był typem, któremu nie wystarczał pool w ogrodzie. Jeszcze na krótko przed śmiercią, kiedy wszyscy – łącznie z nim – pracowaliśmy na rzecz partii po


dwadzieścia godzin dziennie, kazał sobie wybudować saunę. Z nim pierwszy raz w życiu jechałem mercedesem, u niego po raz pierwszy jadłem ostrygi. Z Lüderitzbucht, jego miasta rodzinnego. Te są najlepsze, jak mi wyjaśnił. W 1984 roku wstąpił o cjalnie do SWA​PO . Był pierwszym białym w szeregach partii, więc jego krok wzbu​dził ogrom​ne za​i n​te​re​s o​wa​nie opi​nii pu​blicz​nej. Także góra partyjna zacierała ręce. Jako żywy dowód na to, że nie chodziło nam o partykularny interes rasowy, oraz jako pomost do białych, liberalnych ugrupowań, Lubowski był wprost bezcenny. Odpowiednio wysoko zaszedł też w hierarchii, latał do przywództwa emigracyjnego w Luandzie, bywał na międzynarodowych kongresach i przypuszczalnie był po Samie Nujomie drugim przedstawicielem SWA​PO , najczęściej udzielającym wywiadów. W swoich kręgach Lubowski został okrzyknięty zdrajcą, prywatnie był izolowany, zawodowo spotykał się z bojkotem. Po trzydziestym anonimowym liście z pogróżkami przestał je liczyć, jak mi powiedział kilka tygodni przed śmier​cią. Każde morderstwo polityczne jest godne potępienia, ale to, co 12 września 1989 roku zrobiono Antonowi Lubowskiemu, było ponadto bezsensowne. Przecież wszelkie decyzje już dawno zapadły. Afrykanerzy wreszcie przyjęli oenzetowską 15 rezolucję numer 435 , droga do niepodległości Namibii była wytyczona, harmonogram przyjęty, wkrótce miały się odbyć wybory do konstytuanty. Czy ktoś po​waż​nie my​ś lał, że uda mu się cof​nąć koło hi​s to​rii? Torbę postawił przy swoich stopach. W środku znajdował się AK-47. Rozłożył karabin, części owinął brudnymi ubraniami. Pieniądze nosił na ciele. Siedemdziesiąt tysięcy 16 południowoafrykańskich randów . Takiej sumy nigdy dotąd nie widział, nie mówiąc już o posiadaniu jej. Zastanawiał się, ile przyszłości oznacza siedemdziesiąt tysięcy randów. Dla zwykłego człowieka przypuszczalnie to dość dużo, ale on nie był zwy​kłym czło​wie​kiem. On był czymś in​nym. Przykucnął na parkingu stacji OK powyżej Independence Avenue w Windhuku, oparł się plecami o landrovera, w którego cieniu chronił się przed słońcem, i czekał na autobus linii Intercape do Upington w RPA. Autobus miał odjechać o 18.00, teraz była już 18.45, ale czekanie go nie denerwowało. Ta godzina czy dwie nie robiły różnicy. Prawda, śmierć i on sam mieli jedną wspólną cechę. Umieli być cierpliwi, bo wie​dzie​li, że na koń​cu ra​cja bę​dzie po ich stro​nie. Podzielona fasada Supreme Court ponad parkingiem zdawała się żarzyć w wieczornym słońcu. Mimo to budynek wyglądał jak grobowiec dla jakiegoś księcia podziemi. Ogień i śmierć. Pokiwał głową. Prawdziwa sprawiedliwość nie znała łaski. Niebo nad gmachem sądu było bezchmurne, odznaczało się bezlitosnym błękitem. Może bę​dzie pa​da​ło, kie​dy wró​ci. Za dwa, trzy, czte​ry dni. Pracownica rmy autokarowej z notatnikiem w ręce podeszła do niego i zaczęła rozmowę. Autokar za chwilę będzie. Czy nie chciałby oddać bagażu. Potrząsnął głową. Torba jest mu potrzebna w autobusie. W środku jest tylko koc, trochę wody i le​kar​s twa. Ko​bie​ta za​py​ta​ła, czy jest cho​ry.


– To tyl​ko prze​zię​bie​nie – wy​j a​ś nił, od​kaszl​nąw​s zy. – Coś wisi w po​wie​trzu – po​wie​dzia​ła ko​bie​ta – ja​kiś wi​rus. – To przej​dzie – od​parł. – Na pół​no​cy wy​bu​chła cho​le​ra – do​da​ła ko​bie​ta. – Ja jestem tylko przeziębiony – powtórzył. Próbował się uśmiechnąć i poczuł, jak pot spływa mu z czoła. To tylko przez upał, pomyślał, to wyłącznie wina upału. Poza lekkim kaszlem nic mu nie dolegało. Czuł się silny. Miał dość czasu, żeby sobie po​zwo​lić na cier​pli​wość. Kiedy słońce schowało się za budynkiem Kalahari Sands Hotel, na parking zajechał autokar. Piętrowy, z przyczepą na bagaże. Przyglądał się, jak pracownicy przenoszą wielką górę walizek i toreb, którą wcześniej ułożyli na asfalcie. Większość pasażerów przepychała się już obok pilota na górę, gdzie podobno były najlepsze miejsca. Na dole było jeszcze dużo wolnych foteli. Wcisnął swoją torbę pod siedzenie blisko drzwi i usiadł przy oknie. Po drugiej stronie przejścia mościła się młoda kobieta z małą dziewczynką. Kiedy spojrzała w jego stronę, odwrócił wzrok. Koncentrował się na samochodach przejeżdżających po Independence Avenue. Mniej wię​cej dwie trze​cie mia​ły już włą​czo​ne świa​tła. Dzień szybko się kończył. Poświata słońca wyparowywała spomiędzy domów, rozpływała się w powietrzu, znikała. Nagle uświadomił sobie, że noc jest stanem pierwotnym, bo nie potrzebuje niczego. Dzień potrzebował słońca, ale gdy tylko ono koń​czy​ło ak​tyw​ność, oka​zy​wa​ło się, co pa​no​wa​ło tak na​praw​dę. Mrok. Autobus ruszył, sunął łagodnie przez niemal opustoszałe ulice Windhuku. Kiedy 17 minęli posterunek policji na wysokości Heldenacker i autobus zaczął się wspinać na wzniesienia gór Auas, poświata nad miastem została z tyłu. Jasny snop z re ektorów pokazywał kawałek drogi z przodu, a na bokach po kilku metrach nie​prze​nik​nio​na czerń wchła​nia​ła świa​tło. – Jadę do Keetmanshoop odwiedzić krewnych – powiedziała siedząca obok kobieta. Dziewczynka położyła głowę na jej kolanach i podnosiła na niego swoje wiel​kie oczy. – Hmm – mruk​nął w od​po​wie​dzi. – A pan? – za​py​ta​ła ko​bie​ta. – Do Afry​ki Po​łu​dnio​wej – od​parł. – Za pra​cą? – Hmm – po​wtó​rzył. Nie było żadnego powodu, żeby z nią nie rozmawiać, przecież nic mu nie zrobiła. A tym bardziej jej córka. Mógłby na przykład zapytać, czy jadą do ojca dziewczynki, czy w ogóle jest jakiś ojciec, a nie tylko przypadkowy sprawca ciąży. Ale zamiast tego zamknął oczy i oparł głowę o szybę. Lekko drżała. Kobieta nie odezywała się wię​cej. W pewnej chwili musiał się zdrzemnąć. Kiedy się obudził, trząsł się z zimna w powiewie klimatyzacji. Odkaszlnął. Teraz przydałby mu się koc z torby. Kobieta z dziewczynką na siedzeniach obok były ciepło opatulone i spały twardo. Szyba


drżała, a za nią panowała noc. Gwiazdy były daleko stąd. Tak daleko, że nie było pew​no​ś ci, czy w ogó​le ist​nie​j ą. Przedpołudnie było tak samo upalne jak poprzedniego dnia. Słońce z góry paliło Windhuk, jakby chciało zniszczyć wszelkie życie. Świeży powiew pojawił się przynajmniej w śledztwie, które Clemencia prowadziła ze swoimi ludźmi. Mężczyzna, którego ciało znaleziono w spalonej corolli, nazywał się z dziewięćdziesięciodziewięcioprocentową pewnością Leon André Maree. Wprawdzie zwłoki były tak zwęglone, że nawet najbliższa rodzina nie mogłaby go zidenty kować, ale w bagażniku samochodu ocalała z ognia aluminiowa aktówka. Znaleziono w niej południowoafrykański paszport i bilet lotniczy na nazwisko Ma​ree. Ciotka Clemencii Selma sugerowała, że morderca mógł świadomie zostawić aktówkę, żeby podsunąć policji fałszywy trop albo upozorować własną śmierć, ale coś takiego zdarzało się tylko w wyświechtanych kryminałach Agaty Christie, które miki Selma wypożyczała z miejskiej biblioteki. Żeby wykluczyć wszelkie wątpliwości, Clemencia wysłała próbkę tkanek do RPA i poprosiła kolegów z Bloemfontein o zebranie porównawczych śladów DNA pod adresem widniejącym w paszporcie. Ale na wy​ni​ki ana​li​zy DNA trze​ba było cze​kać co naj​mniej dzie​s ięć dni. Clemencia była pewna, że tożsamość mężczyzny zostanie potwierdzona, ponieważ istniała kolejna przesłanka, bardziej znacząca niż aluminiowa aktówka. Teraz, kiedy pojawił się punkt zaczepienia, kiedy wiedzieli, czego szukać, szybko okazało się, że Leon André Maree tak samo jak Abraham van Zyl należał do grupy CCB, która przypuszczalnie ponosiła odpowiedzialność za śmierć Antona Lubowskiego. Maree miał pseudonim „Chappies”, od nazwy popularnej wówczas w Afryce Południowej gumy do żu​cia, od któ​rej był wręcz uza​leż​nio​ny. Jeszcze więcej informacji niż paszport dostarczył bilet lotniczy. Maree wystartował przedwczoraj w nocy z Frankfurtu samolotem linii Air Namibia, lot SW 286, co znaczyło, że około dziewiątej rano musiał przejść kontrolę paszportową na lotnisku Hosea Kutako. Miejsce, w którym znaleziono ciało, znajdowało się w połowie drogi między lotniskiem i miastem, niedaleko posterunku kontrolującego samochody zmierzające do Windhuku. To łącznie z faktem, że w aucie znajdował się bagaż zamordowanego, przemawiało za tym, że sprawca odebrał o arę z lotniska i pojechał z nią prosto na miejsce zbrodni. Ale skoro „Chappies” Maree w tak uczęszczanym miejscu jak lotnisko wsiadł z kimś do samochodu, oznaczało, że nie ży​wił żad​nych po​dej​rzeń, a może na​wet znał tego ko​goś. Kamery przemysłowe na lotnisku Hosea Kutako spełniały standardy międzynarodowe. Zdaniem kierownictwa działały też bez zarzutu, niestety nagrania z poprzedniego dnia zostały już skasowane. Przesłuchanie personelu lotniska też nic nie dało. Najpewniej zwracali uwagę tylko na turystki z Europy pozbywające się zimowych swetrów. W każdym razie nikt nie pamiętał „Chappiesa” Maree, nie mówiąc o osobie, która oczekiwała go na lotnisku. Clemencia dowiedziała się przynajmniej, że przy wypełnianiu formularza wjazdowego należy podać cel pobytu


w Namibii. To mogło się okazać interesujące. Po mniej więcej godzinie urzędnicy imigracyjni odnaleźli właściwy dokument, ale Maree nie popisał się fantazją i zaznaczył tylko rubrykę „turystyka”. Przypadkiem wzrok Clemencii padł na adres, który też trzeba było podać w formularzu. Przecież go znała! Właśnie tam przed​wczo​raj była. I w to samo miej​s ce za​mie​rza​ła za​raz znów po​j e​chać. Po drodze odebrała telefon od lekarza sądowego. Tym razem trup nie tylko nie zaginął, ale nawet dokonano już oględzin. „Chappies” Maree już nie żył, kiedy samochód zaczynał płonąć. Zastrzelony, pięć kul w klatkę piersiową. Pociski trzeba jeszcze dokładnie zbadać, ale miały taki sam kaliber jak broń, z której zabito van Zyla.


Wszel​kie po​wie​la​nie lub wy​ko​rzy​s ta​nie ni​niej​s ze​g o pli​ku elek​tro​nicz​ne​g o inne niż jed​no​ra​zo​we po​bra​nie w za​kre​s ie wła​s ne​g o użyt​ku sta​no​wi na​ru​s ze​nie praw au​tor​s kich i pod​le​g a od​p o​wie​dzial​no​ś ci cy​wil​nej oraz kar​nej.

Ty​tuł ory​g i​na​łu nie​miec​kie​g o DIE STUN​DE DES SCHA​KALS Pro​jekt okład​ki PIOTR BU​KOW​SKI Fo​to​g ra​fia na okład​ce © by GI​DE​O N MEN​DEL / GA​LE​R IES / COR​BIS / FO​T O​CHAN​NELS

Co​p y​ri​g ht © 2010 by RO​WOHLT VER​LAG GMBH, RE​IN​BEK BEI HAM​BURG Co​p y​ri​g ht © for the Po​lish edi​tion by WY​DAW​NIC​T WO CZAR​NE, 2013 Co​p y​ri​g ht © for the Po​lish trans​la​tion by ALI​CJA RO​SE​NAU, 2013 Re​dak​cja MAŁ​GO​R ZA​T A PO​ŹDZIK / D2D.PL Ko​rek​ta BAR​BA​R A PAW​LI​KOW​SKA / D2D.PL, KA​MI​LA ZIM​NIC​KA-WAR​CHOŁ / D2D.PL

Re​dak​cja tech​nicz​na RO​BERT OLEŚ / D2D.PL Skład wer​s ji elek​tro​nicz​nej: MAG​DA​LE​NA WOJ​T AS / VIR​T U​ALO SP. Z O.O. ISBN

978-83-7536-640-2

WY​D AW​NIC​T WO CZAR​NE SP. Z O.O.

www.czar​ne.com.pl Re​dak​cja: Wo​ło​wiec 11, 38-307 Sę​ko​wa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: re​dak​cja@czar​ne.com.pl Se​kre​tarz re​dak​cji: mal​g o​rza​ta@czar​ne.com.pl Au​dio​bo​o ki i ebo​o ki: Iza​be​la Re​g ól​s ka, iza@czar​ne.com.pl Wo​ło​wiec 2013 Wy​da​nie I


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.