Klub racjonalistek

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Wydanie elektroniczne


Ser​giusz Pin​kwart (ur. 1973). Pisarz, muzyk, dziennikarz, podróżnik. Ukończył Akademię Muzyczną im. F. Chopina w Warszawie. Był szefem działów zagranicznych w „Vivie!”, „Gali” i „Pani”. Od 1994 jest członkiem orkiestry Teatru Muzycznego „Roma”. Autor powieści Cień Kilimandżaro i Klub ra​cjo​na​li​stek, a także książek dla dzieci. Jego pasją są podróże. To co zobaczy i przeżyje, opi​su​je na swo​im blo​gu.

www.mi​cu​la​pin​kwart.na​te​mat.pl


Tego au​to​ra

CIEŃ KI​LI​M AN​DŻA​RO KLUB RA​CJO​NA​LI​STEK


Co​py​ri​g ht © Ser​g iusz Pin​k wart 2013 All ri​g hts re​s e​rved Po​lish edi​tion co​py​ri​g ht © Wy​daw​nic​two Al​ba​tros A. Ku​ry​ło​wicz 2013 Re​dak​cja: Be​ata Sła​ma Ilu​s tra​cja na okład​ce: Geo​r​g e May​e r/Shut​ter​s tock Pro​jekt gra​ficz​ny okład​k i: An​drzej Ku​ry​ło​wicz ISBN 978-83-7885-089-2 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.


Spis treści

O autorze Tego autora PROLOG CZĘŚĆ I ROZDZIAŁ I ROZDZIAŁ II ROZDZIAŁ III ROZDZIAŁ IV ROZDZIAŁ V ROZDZIAŁ VI ROZDZIAŁ VII ROZDZIAŁ VIII CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ IX ROZDZIAŁ X ROZDZIAŁ XI ROZDZIAŁ XII ROZDZIAŁ XIII ROZDZIAŁ XIV CZĘŚĆ III ROZDZIAŁ XV ROZDZIAŁ XVI ROZDZIAŁ XVII


ROZDZIAŁ XVIII ROZDZIAŁ XIX ROZDZIAŁ XX ROZDZIAŁ XXI ROZDZIAŁ XXII CZĘŚĆ IV ROZDZIAŁ XXIII ROZDZIAŁ XXIV ROZDZIAŁ XXV ROZDZIAŁ XXVI ROZDZIAŁ XXVII ROZDZIAŁ XXVIII ROZDZIAŁ XXIX ROZDZIAŁ XXX ROZDZIAŁ XXXI EPILOG Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


PROLOG

Ewa z całej siły wdepnęła hamulec i szarpnęła kierownicą. Samochód zatańczył na mokrym asfalcie, ale nie zmienił ani na milimetr kursu i sunął wprost na furgonetkę jadącą z naprzeciwka. Zbliżające się z ogromną prędkością przednie światła vana oślepiły Ewę. Odruchowo zamknęła oczy, puściła kierownicę i skuliła się na siedzeniu, czekając na uderzenie. Wszystko trwało ułamki sekund, choć gdy później wracała myślami do tego momentu, rozciągał się w czasie niczym bezsenna zimowa noc. Furgonetka odbiła na pobocze, ale i tak zahaczyła o renault Ewy. Urwane lusterko poszybowało ostrą parabolą w stronę rosnącej przy drodze kępy leszczyny. Zgrzytnęła blacha, a Ewa krzyknęła rozpaczliwie. Świat wokół niej zawirował. Samochód obrócił się dwa razy wokół własnej osi, a potem przeciął pobocze i uderzył w spróchniały pień olchy. Drzewo pękło na pół i z grzechotem suchych gałęzi zwaliło się na dach, wgniatając blachę. Wszystko nagle znieruchomiało i właśnie w tym momencie z hukiem wyskoczyła z kierownicy poduszka powietrzna, przyciskając głowę Ewy do oparcia fotela. Silnik zakrztusił się i zgasł, ale radio wciąż grało. Ewa niezdarnie uwolniła twarz z flaczejącej już powłoki i sięgnęła do stacyjki. Wyjęła kluczyk i Rolling Stonesi przestali irytująco narzekać na brak satysfakcji. Pchnęła drzwi, które – o dziwo – odskoczyły bez problemu. Chciała wstać, wyrwać się, uciec z tej pogiętej konserwy, jednak zapięte pasy unie​moż​li​wia​ły ja​ki​kol​wiek ruch. – Dziec​ko! O Boże! Moje dziec​ko! Serce załomotało jej w piersi, a po plecach pociekła strużka potu. Tłumiąc strach, przy​ci​snę​ła obie dło​nie do za​okrą​glo​ne​go brzu​cha. Jaki jest najczęstszy powód śmierci kobiet w ciąży? – przypomniała sobie artykuł w kolorowym magazynie. Tekst był jej autorstwa, a napisała go zaledwie trzy miesiące temu, więc do​sko​na​le zna​ła od​po​wiedź na to py​ta​nie. – Wypadki samochodowe – powiedziała półgłosem. – Cholera! Że też mnie to musiało spo​tkać… Szarpnęła rozpaczliwie pas, który zablokował się, napięty do granic możliwości. Czuła, że niemal przecina ją na pół. W końcu przekręciła się na bok i prawą ręką wymacała zapięcie. Usłyszała trzask zapadki i nareszcie mogła głębiej odetchnąć. Poruszyła niepewnie nogami. Wyglądało na to, że nic sobie nie złamała. Bolała ją szyja, a z rozbitego uderzeniem poduszki powietrznej nosa sączyła się strużka krwi. Większych obrażeń na razie nie zauważyła. Zresztą nie jej stan był w tej chwili najważniejszy. Liczyło się tylko dziecko, które nosiła w brzu​chu od ośmiu mie​się​cy. – Na co cze​kasz? Wy​sia​daj! Ewa, krzywiąc się z bólu, odwróciła głowę. Obok samochodu stała dziewczyna w skórzanym kom​bi​ne​z o​nie mo​to​cy​klo​wym. Zdję​ła kask i po​trzą​snę​ła grzy​wą kasz​ta​no​wych wło​sów. – Wysiadaj wreszcie. Nic ci nie jest, ale samochód za chwilę trafi szlag! – powiedziała głośno i stanowczym gestem wzięła Ewę za ramię. – Jeśli zostaniesz tu jeszcze minutę, zginiesz. Co bę​dzie bez sen​su, sko​ro prze​ż y​łaś ostat​nie sto dwa​dzie​ścia se​kund.


Dziewczyna wywlekła ją z auta, nie bacząc na nieśmiałe protesty i prośby, by zostawiła ją w spo​ko​ju i we​z wa​ła po​go​to​wie. – Nie pieść się ze sobą. Trochę naciągnęłaś sobie mięśnie, to wszystko. Kierowca furgonetki oca​lił ci ży​cie, ale chy​ba tyl​ko po to, żeby nie na​ro​bić so​bie jesz​cze więk​szych kło​po​tów. Ewa spoj​rza​ła nie​przy​tom​nym wzro​kiem na ko​bie​tę w skó​rza​nym kom​bi​ne​z o​nie. – O czym pani mówi? Skąd… – Rozejrzyj się, sieroto! – przerwała jej nieznajoma. – Facet zwiał, choć to ty mu zajechałaś drogę i zapewne solidnie porysowałaś lakier. Miał swoje powody, by machnąć ręką na odszkodowanie. To nie była jego bryczka. Ukradł ją kilka godzin temu w Pułtusku. Nie… – ściągnęła brwi i zamyśliła się na chwilę. – Nie w samym Pułtusku, ale gdzieś w tamtych oko​li​cach. To nie​istot​ne… Powietrzem targnął głuchy odgłos wybuchu. Ewa zamknęła oczy. Na plecach poczuła ude​rze​nie go​rą​ca. Mo​to​cy​klist​ka się za​śmia​ła. – Wie​dzia​łam! Za​wsze wiem… Chodź, bo się tu usma​ż ysz. Złapała zdezorientowaną Ewę za łokieć i zmusiła do zrobienia kilku kroków, by oddaliły się od płonącego wraku. Podeszły do zaparkowanego na poboczu wielkiego, obwieszonego kuframi motocykla. Ewa wciąż była w szoku. Z zawodowego przyzwyczajenia zanotowała w pamięci drobne szczegóły: niebo zaciągnęło się biszkoptowymi chmurami i zaczął siąpić drobny jesienny deszczyk. W oddali przejechał ze stukotem pociąg towarowy. Na mokrej drodze z dużą prędkością minęło ich kilka samochodów, nie wykazując najmniejszego zainteresowania dwiema kobietami stojącymi nieopodal płonącego renault, jakby taki widok był dla kie​row​ców nu​ż ą​cą co​dzien​no​ścią. – Muszę zadzwonić do męża. – Wyszeptała Ewa, odgarnęła włosy z twarzy i zaczęła masować sobie obolały kark. – Mój telefon… – Wykonała nieokreślony gest, wskazując pło​ną​ce auto. – Proszę. – Motocyklistka podała jej swoją komórkę. – Jeśli chcesz, zadzwoń do tego faceta, choć rozwiedliście się pół roku temu i od tamtego czasu rozmawialiście może ze dwa razy. On ci nie pomoże. Zresztą nigdy nie mogłaś na niego liczyć. Możesz spróbować za​dzwo​nić do tego dru​gie​go, ale… Nie, to też bez sen​su. Do​brze ci ra​dzę, licz na sie​bie. Ewa spojrzała na nią bezgranicznie zdumiona. Rzeczywiście, z przyzwyczajenia chciała zatelefonować do Tomasza. Jest lekarzem i zawsze spokojnie wysłuchiwał jej nerwowych monologów, a potem wzruszał ramionami i wracał do swoich zajęć. Ale nie są już małżeństwem. Powinna zadzwonić do Marcina. On musi jej pomóc. Przecież nosi pod sercem jego dziec​ko. Ewa bezradnym gestem przeczesała ręką sięgające do ramion proste blond włosy. Miała regularne rysy i dyskretny makijaż podkreślający głębię tęczówek o barwie akwamaryny. Ciąża wypełniła jej do niedawna płaski brzuch, ale tym szczuplej wyglądały długie nogi w butach na zdecydowanie zbyt wysokim obcasie. W redakcji nogi Ewy były stałym tematem docinków zazdrosnych koleżanek, które nie mogły jej wybaczyć wspaniałej figury. Nawet najbliższe przyjaciółki czekały z niecierpliwością, kiedy wreszcie uzna, że przeminął czas krótkich spódniczek i zwiewnych sukienek, które więcej odkrywają, niż zasłaniają. Tymczasem dobijająca czterdziestki Ewa, zamiast zgodnie z metryką stać się niewidzialną,


związała się z dużo młodszym facetem i czerpała z życia pełnymi garściami. Przy Marcinie czu​ła się cza​sem jak na​sto​lat​ka. Mar​cin… Musi do nie​go za​dzwo​nić. Na​tych​miast! Mo​to​cy​klist​ka uśmiech​nę​ła się i po​kle​pa​ła ją po ple​cach, do​da​jąc otu​chy. – Nic się nie bój, słonko. Urodzisz wkrótce zdrową śliczną córeczkę. To najważniejsze. Miałaś wątpliwości, rzucając męża. I słusznie! Ten drugi to też nie jest mężczyzna dla ciebie. Przecież dobrze wiesz. Tylko że ty nie chcesz słuchać intuicji. Moich rad też nie posłuchasz… A po​win​naś. Ja się nig​dy nie mylę. Pa​mię​taj. Nig​dy! – Skąd pani to wszystko wie? – Ewa przerwała wybieranie numeru. – Kim pani jest? Czy my się zna​my? Nie są​dzę… Mam do​brą pa​mięć do twa​rzy. – Mam na imię Kalina. – Motocyklistka podała jej rękę w grubej rękawicy. Ewa z trudem ją uścisnęła. – Kim jestem, nie ma chyba większego znaczenia. W każdym razie wiedziałam, że będziesz miała wypadek i że trzeba cię wyciągnąć z samochodu, zanim zapali się benzyna, która sikała z przebitego baku. Nie pytaj, skąd to wiedziałam. Sama pewnych rzeczy nie rozumiem. Mam taki dar. – Zaśmiała się. – Wiem o różnych rzeczach, i pamiętaj… nigdy się nie mylę. – Wróż​ka? – Ewa unio​sła brwi. Dziew​czy​na skrzy​wi​ła się z nie​sma​kiem. – Wróżki rozkładają karty, patrzą w szklane kule, analizują układ linii na dłoniach… To wszyst​ko bzdu​ry! – Ty po pro​stu… wiesz? – do​my​śli​ła się Ewa. Ka​li​na po​ki​wa​ła ener​gicz​nie gło​wą z wy​raź​ną sa​tys​fak​cją. – Czasem udaję, że się waham. Stawiam tarota i robię te idiotyzmy, których klienci oczekują od wróżek. To po to, by zdobyć zaufanie albo zachować wiarygodność. Ale nie zwracam uwagi na karty. Intuicyjnie wiem, co się stanie. Przyszłość nie ma dla mnie tajemnic. To dar, ale i przekleństwo. Uwierz mi… Dziś miałaś sporo szczęścia, że trafiłaś właśnie na mnie. – Przyszłość nie ma dla ciebie tajemnic? – zaczęła Ewa. – To powiedz mi… – sięgnęła po te​le​fon i za​czę​ła wstu​ki​wać nu​mer – po ilu sy​gna​łach Mar​cin od​bie​rze? Ka​li​na wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – Sprawdzasz mnie? Nie lubię niedowiarków, ale dobrze. To akurat banalnie proste. W ogóle nie od​bie​rze. Miała rację. Po kilkunastu sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Ewa rozłączyła się i zrezygnowana oddała komórkę. Kalina wrzuciła ją do małego plecaczka i wskoczyła na sie​dze​nie mo​to​cy​kla. – Poczekaj! – wykrzyknęła Ewa. – A policja? Pogotowie? Nie zostawisz mnie chyba tutaj sa​mej? Kalina założyła kask i włączyła starter. Silnik zaskoczył i zaczął mruczeć równym głębokim ba​sem. – Nic się nie bój. Ktoś już zadzwonił na sto dwanaście. Za chwilę będzie tu pomoc drogowa. Wiesz… laweciarze zawsze są pierwsi, jakby trzymali na etacie jasnowidzów. – Zaśmiała się z własnego żartu. – A potem przyjedzie straż pożarna, karetka i policja. Właśnie w takiej ko​lej​no​ści. – Po​pi​su​jesz się! – rzu​ci​ła przez zęby Ewa, czu​jąc, jak ro​śnie w niej złość.


– To samo zawsze mówił mi mój były chłopak. – Kalina uśmiechnęła się z nostalgią, kopnięciem złożyła podnóżek i wrzuciła pierwszy bieg. Zanim puściła sprzęgło i motocykl wyskoczył na mokrą od deszczu jezdnię, zdążyła jeszcze powiedzieć: – Radzę ci wracać jak najszybciej do pracy. Urwij się ze szpitala, do którego zawiozą cię karetką, i gnaj do roboty. Po​win​naś już tam być, bo za​po​wia​da się cie​ka​wy dzień…


CZĘŚĆ I


ROZDZIAŁ I

– Spóź​ni​łaś się – syk​nął Kon​stan​ty. – Omi​nę​ło cię łza​we po​ż e​gna​nie. – Co się dzieje? – Ewa, która wpadła do redakcji przekonana, że to ona będzie tematem dnia, nie kryła rozczarowania. Konstanty, szef działu mody, siedział z nogami na biurku i pił zieloną herbatę, bawiąc się frędzelkami długiego, fantazyjnie zawiniętego szalika. Od mikroskopijnej kuchni aż po newsroom wyczuwało się napięcie, charakterystyczne dla czasu wiel​kich zmian. – Kto wy​le​ciał? – za​py​ta​ła wprost Ewa. Kon​stan​ty wzru​szył ra​mio​na​mi. – A co ci pod​po​wia​da two​ja ko​bie​ca in​tu​icja? Spojrzała na niego i pokręciła głową. Szef działu mody wkurzał ją już od sześciu lat, ale był – o czym nig​dy nie za​po​mi​na​ła – jej naj​lep​szym przy​ja​cie​lem. – Sam Naj​wyż​szy? – za​ry​z y​ko​wa​ła. – Najwyższy to jest prezes – stwierdził autorytatywnie Konstanty. – A Stary był tylko redaktorem naczelnym. Ale to i tak wysokie C. Zwykle zwolnienia zaczynają od dołu, nie od góry, a tu pro​szę… – Nie masz się z czego cieszyć – wtrąciła się Sandra z działu graficznego. – Przyjdzie nowa mio​tła i wy​mie​cie… Za​cznie od funk​cyj​nych, zo​ba​czy​cie… Ewa i Konstanty wymienili znaczące spojrzenia. Sandra miała rację. Nowy naczelny rzadko zjawiał się sam. Z poprzedniej pracy zabierał zaufanych współpracowników i obdzielał ich intratnymi etatami w nowym miejscu. A tak się złożyło, że Ewa pełniła w „Kobiecie Modnej” funkcję redaktora działu psychologii. Konstanty odpowiadał za modę i urodę. Zmiana na​czel​ne​go mo​gła mieć dla nich po​waż​ne kon​se​kwen​cje. – Marietta Szuster zmieni na pewno dyrektora artystycznego i zastępców, ale was raczej zostawi… – Sandra się uśmiechnęła. Nie do końca wierzyła w to, co mówi, ale starała się być miła. – Marietta Szuster?! – wykrzyknęła Ewa i aż przysiadła na skraju biurka, uważając jednak, by ostry róg nie za​cią​gnął jej poń​czoch. – To ona bę​dzie nową na​czel​ną? Prze​cież… Urwa​ła, ale Kon​stan​ty zro​z u​miał, co mia​ła na my​śli. Po​ki​wał z re​z y​gna​cją gło​wą. – Położyła już dwa miesięczniki i jeden tygodnik, ale wciąż ktoś daje jej kolejną szansę. Nasz Stary minął się z nią dziś przy windzie. Zobaczysz, że to ona. Zresztą… – spojrzał na zegarek – przekonamy się już za piętnaście minut. Prezes w e-mailu zapowiedział się na czternastą. Przyjdzie i przedstawi nam nowe władze. Która to już będzie zmiana? – zwrócił się do star​szej ko​rek​tor​ki w oku​la​rach gru​bych jak den​ka od bu​te​lek. Lena oderwała się od wielkiego arkusza papieru, na którym wydrukowano tekst z działu re​por​ta​ż u, i spoj​rza​ła na Kon​stan​te​go. – Szósta! – stwierdziła krótko. – To będzie moja szósta naczelna, odkąd pracuję w „Kobiecie Modnej”, to jest od dwudziestu lat. Nawet pasuje: „Szuster” i „szósta”. Zgadzałoby się, gdyby nie to „u”, otwarte u naczelnej i zamknięte… no, nieważne. Zresztą


wcale się nie zdziwiłam. Czułam pismo nosem. Przyznam wam się, że postawiłam rano tarota i wy​szła mi „Śmierć”. – To kiep​sko. – Kon​stan​ty wzru​szył ra​mio​na​mi. – Wy​wa​lą cię… – Niekoniecznie – zaprotestowała Lena. – W tarocie śmierć nie musi oznaczać czegoś złego. To może być po pro​stu nowy po​czą​tek. Lu​dzie prze​waż​nie boją się zmian, dla​te​go… – To zabawne, że mówicie o magii i wróżeniu – przerwała jej Ewa i już miała na końcu języka opowieść o swoim porannym spotkaniu z Kaliną, gdy drzwi do newsroomu otworzyły się gwałtownie i wszedł wysoki starszy mężczyzna w grafitowym garniturze i białej koszuli z szykownym, wściekle różowym krawatem. Prezes Przytocki emanował pewnością siebie i autorytetem. Za nim, skromnie spuściwszy wzrok na czubki eleganckich butów od Christiana Louboutina, drobiła trzydziestoletnia kobieta o krótkich czarnych włosach i grzywce podciętej ewi​dent​nie przez jed​ną z naj​po​pu​lar​niej​szych war​szaw​skich fry​z je​rek. – Ma​riet​ta Szu​ster. Oczy​wi​ście… – syk​nął Kon​stan​ty. Ewa cofnęła się o krok i oparła o ścianę. Jej serce biło niespokojnie. Pochyliła się nieco do przodu, by luźny sweterek choć odrobinę zamaskował zaokrąglony brzuch. Poprzedni naczelny szybko pogodził się z tym, że zaszła w ciążę. Teatralnym szeptem napominał ją czasem, by nie zapuściła się, i zapowiedział, że nie toleruje „ciężarówek w ogrodniczkach”. Dał Ewie do zrozumienia, że dopóki ubiera się w krótkie, eksponujące nogi spódniczki i nosi buty na wy​so​kim ob​ca​sie, to może so​bie być w cią​ż y i mu to w ogó​le nie prze​szka​dza. Zwłaszcza że nie uszło jego uwagi, iż biust Ewy imponująco się powiększył. Teraz jednak Ewa nie wiedziała, jak wygląda jej pozycja. O Marietcie krążyły sprzeczne informacje. Podobno określała się jako feministka. Co mogło oznaczać zarówno to, że ciężarną kobietę będzie traktowała przyzwoicie, jak i to, że wyrzuci ją bez sentymentów, bo nie może znieść, gdy po biu​rze pęta się baba z brzu​chem. – Sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna – mruknęła Ewa do Konstantego. – Wiedźma jest sama. Może uda nam się prze​trwać pierw​szy szturm? Prezes dał im tylko tyle czasu, ile było niezbędne, by cała redakcja zgromadziła się wokół niego. Niektórzy rozsiedli się na krzesłach, ale większość podpierała ściany, starając się, tak jak szefowa działu psychologii, nie rzucać się w oczy. Marietta, ochrzczona w poprzedniej redakcji ksywką Krwawa Mary, z udawanym spokojem kartkowała ostatni numer pisma za​bra​ny z biur​ka Kon​stan​te​go. – Kochani… – zaczął prezes swoim ulubionym, niby to przyjacielskim tonem – zapewne wie​lu z was za​da​je so​bie dziś py​ta​nie: gdzie je​ste​śmy i do​kąd zmie​rza​my… Konstanty przewrócił oczami i ukryty za plecami korektorek zrobił gest, jakby chciał wsadzić sobie dwa palce do gardła i sprowokować wymioty. Stojąca obok niego Ewa dyskretnie kop​nę​ła go w kost​kę. – Ale spieszę was uspokoić: zmierzamy w dobrym kierunku – ciągnął Przytocki. – Jestem o tym prze​ko​na​ny… Przerwał, zdjął okulary i wytarł szkła irchową szmatką, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni ma​ry​nar​ki. – Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego… – wypalił Maciek, dyrektor artystyczny, ale druga część zda​nia nie prze​szła mu przez gar​dło. – Dlaczego? Chce pan wiedzieć, dlaczego zdecydowałem się powierzyć stanowisko


redaktora naczelnego innej osobie? Cóż… – uśmiechnął się nieszczerze – zrobiłem to tylko i wyłącznie dla dobra pisma. Pani Marietta Szuster to wybitny fachowiec, powiedziałbym nawet, że fachowiec światowego formatu. Wyniki sprzedaży i nakład „Kobiety Modnej”… hm… nie były tragiczne, ale od pewnego czasu stały w miejscu. A poziom, co tu gadać… I dlatego zarząd podjął decyzję o powierzeniu sterów gazety pani Szuster. – Wziął Mariettę za rękę i wy​ci​snął na jej dło​ni czu​ły po​ca​łu​nek. – Nor​mal​nie za​raz pój​dą w śli​ma​ka – szep​nął Kon​stan​ty. – Co za szop​ka… – Pani Szuster – podjął prezes – zobowiązała się do znacznego podniesienia poziomu tekstów i do opracowania bardziej wysmakowanej formy graficznej naszego magazynu, a także do zwiększenia sprzedaży z obecnych stu dwudziestu tysięcy egzemplarzy do dwustu ty​się​cy. – To nierealne! – zaprotestował Maciek. Chyba już zdał sobie sprawę, że i tak nie utrzyma się na sta​no​wi​sku dy​rek​to​ra ar​ty​stycz​ne​go, i szedł na ca​łość, nie ma​jąc nic do stra​ce​nia. – Tak? – zdziwił się prezes z wystudiowanym zaskoczeniem. – Chce nam pan coś po​wie​dzieć? – Przecież… – zająknął się Maciek – to oczywiste. Albo robimy tytuł dla masowego czytelnika, a wtedy musimy zejść z poziomu, albo idziemy w ekskluzywną niszę, ale wtedy możemy zapomnieć o wysokim nakładzie. A to dlatego, że struktura czytelnictwa ma kształt pi​ra​mi​dy. Naj​wię​cej jest ba​ra​nów, któ​rzy się​ga​ją po… Maciek już po sekundzie zrozumiał, że popełnił straszny błąd. Zrobił się czerwony. Na twa​rzy pre​z e​sa po​ja​wił się ja​do​wi​ty uśmiech. – A więc, jeśli słuch mnie nie myli, traktuje pan naszych drogich czytelników jak stado ba​ra​nów? – Nie. Nie to mia​łem na my​śli. Ja tyl​ko chcia​łem… Przy​toc​ki nie po​z wo​lił mu do​koń​czyć. – No cóż… teraz jest dla mnie jasne, dlaczego „Kobieta Modna”, tytuł o takim potencjale, pomimo wielkich nadziei i inwestycji, które poczyniliśmy w ostatnich latach, stał w miejscu. Skoro najważniejsze osoby w redakcyjnej hierarchii mają tak lekceważący stosunek do czytelniczek, to po prostu nie da się zrobić dobrego pisma. Czy jeszcze ktoś… – powiódł po zgromadzonych piorunującym wzrokiem – czy jeszcze ktoś uważa, że czytelniczki, które co miesiąc wydają prawie dziesięć złotych na nasz magazyn, to idiotki, debilki i kretynki? Śmiało! Po​wiedz​cie mi to pro​sto w oczy. Nie ma się cze​go bać! Ewa o mało się nie roześmiała. Rzeczywiście. Nie ma się czego bać, pomyślała. To jeden z najlepszych żartów, jakie ostatnio słyszałam. Kątem oka spojrzała na Konstantego. Trochę się obawiała, że przyjaciel powie na głos to, co wszyscy musieli już pomyśleć, ale tym razem kierownik działu mody zachował resztki instynktu samozachowawczego i po prostu kon​tem​plo​wał po​łysk bez​barw​ne​go la​kie​ru, któ​ry na​ło​ż ył so​bie rano na pa​z nok​cie. – Jestem przekonana, że wszyscy żywimy do naszych ukochanych czytelniczek jak najcieplejsze uczucia… – Marietta Szuster odezwała się po raz pierwszy. Głos miała cichy, ale dźwięczny, o bursztynowomiodowej barwie, przywodzący na myśl letnie niedzielne popołudnie. Pre​z es spoj​rzał na nią nie​mal z czu​ło​ścią. – Marysiu! Potrzeba nam tu właśnie takich ludzi jak ty. Wiem, że chciałabyś wszystkim nieba przychylić, ale nie powinnaś nikogo bronić ani usprawiedliwiać. Dziennikarstwo to nie jest


zwykły zawód, tylko powołanie. Po-wo-ła-nie! – Przytocki, gdy się unosił, zaczynał niemal krzyczeć, skandując każdą sylabę. – Dlatego nie ma u nas miejsca dla karierowiczów, którzy przychodzą wyłącznie po to, by zarabiać pieniądze, a tak naprawdę nami i naszymi czy​tel​ni​ka​mi gar​dzą. Nie ma… – Panie prezesie! Z całym szacunkiem… – zaczął Maciek, ale Przytocki już surfował na swo​jej ulu​bio​nej fali i nikt nie miał szans, by mu w tym prze​szko​dzić. – Nie ma u nas miejsca dla kogoś, kto nie grzeszy talentem, a potrafi tylko siać ferment – grzmiał prezes. – Miejsce cynicznych drani jest w agencjach reklamowych albo i… to​wa​rzy​skich. – Pa​nie pre​z e​sie! – Ma​ciek pod​niósł głos. – Pan mnie ob​ra​ż a. – Doprawdy? – zdziwił się teatralnie Przytocki. – Ja pana obrażam! To już, doprawdy, bez​czel​ność! Więc co pan tu jesz​cze robi, sko​ro czu​je się ob​ra​ż o​ny? Maciek podszedł do niego z zaciśniętymi pięściami. Ewa przymknęła powieki. Dużo by dała, by nie uczest​ni​czyć w awan​tu​rze, któ​ra wi​sia​ła już w po​wie​trzu i wy​da​wa​ła się nie​unik​nio​na. – Co ja tu robię? – powtórzył Maciek i roześmiał się, ale pięści wciąż miał zaciśnięte. – Dobre pytanie. Bo z tego, co się zorientowałem, to pewne decyzje zostały już podjęte. Praw​da? Prezes spojrzał mu w oczy. Wzrok miał twardy, a na twarzy ironiczny uśmieszek. Owionął Mać​ka za​pach do​brej wody ko​loń​skiej i do​mi​ni​kań​skich cy​gar. – Na pana miejscu już bym się nad tym nie zastanawiał. – Prezes podniósł lewą rękę i podciągnął mankiet koszuli. Rzucił okiem na gruby, srebrny zegarek marki Patek Philippe i ściągnął brwi. – Za pięć, nie… już za cztery i pół minuty ochrona odprowadzi pana na dół, do tak​sów​ki. – Ble​fu​je pan… – Ma​ciek po​sza​rzał na twa​rzy – nie ma pan pra​wa. Ja się od​wo​łam! Sąd… – Marnuje pan czas. – Przytocki wzruszył ramionami. – I nie radzę dotykać komputera. Od piętnastu minut jest zablokowany, a wszystkie pliki, ze szczególnym uwzględnieniem historii w prze​glą​dar​ce in​ter​ne​to​wej zar​chi​wi​z o​wa​ne. Wszyst​kie – pod​kre​ślił. – Ro​z u​mie pan? Maciek rozumiał. Wyglądał jak balon, z którego ktoś wypuścił powietrze w samym środku po​dró​ż y nad Oce​anem Spo​koj​nym. Ewa pokręciła głową. W newsroomie zapadła martwa cisza. Wszyscy orientowali się mniej więcej, czym Maciek zajmował się w wolnych chwilach. Internetowe czaty i przeglądanie wiadomości na portalach randkowych zajmowało mu – bywało – więcej czasu niż praca. Jeśli monitorowano jego komputer od dawna, musiało się nazbierać na niego tyle haków, że ewentualna batalia sądowa była przegrana już na starcie. Dlatego Maciek obrócił się tylko na pięcie, a po chwili z pokoju grafików zaczęło dochodzić wściekłe trzaskanie szufladami i odgłos wrzucanych do tekturowego pudła szpargałów. Po trzech minutach na piętrze pojawili się ochroniarze. Nieco speszeni, ale nadrabiający minami – przecież patrzył na nich prezes – odprowadzili Maćka do windy. Maciek, wbrew oczekiwaniom Przytockiego, nie szarpał się i nie wyrywał. Nawet nikomu nie ubliżał. Przemaszerował przez newsroom z dumnie podniesioną głową. Próbował nawiązać kontakt wzrokowy z którymkolwiek z niedawnych kolegów, ale wszyscy, milcząc, wpatrywali się w przestrzeń. Tylko Marietta Szuster przyglądała mu się ze źle skry​wa​ną sa​tys​fak​cją. Gdy za Maćkiem zamknęły się drzwi windy, Ewa odetchnęła, a na twarzy prezesa pojawił się


gry​mas imi​tu​ją​cy ła​god​ny uśmiech. – No, kochani… – zaczął, zacierając z rozmachem ręce – do roboty. Do robo-ty! Czytelnicy cze​ka​ją na wa​sze do​sko​na​łe tek​sty, więc… – Panie prezesie! – przerwała mu, uśmiechając się przymilnie, Marietta. – Z pewnością wszy​scy chcie​li​by nie​co ode​tchnąć i omó​wić nową sy​tu​ację. Przy​toc​ki po​ki​wał ener​gicz​nie gło​wą i oto​czył Ma​riet​tę ra​mie​niem. – A więc, pani redaktor, zostawmy zespół w spokoju, żeby nasze drogie dziennikarki mogły swo​bod​nie po​plot​ko​wać, i chodź​my do mo​je​go ga​bi​ne​tu na​pić się her​ba​ty… Konstanty zmrużył oczy, z miną niewiniątka wsunął do ust czubek ołówka i zaczął go ob​li​z y​wać. – Przestań! – syknęła Ewa. – Zaczekaj chociaż kilka sekund, zanim znikną, bo zwrócą na nas uwa​gę i… – I co? – Jej przyjaciel wzruszył ramionami. – Przecież ciebie nie zwolnią, bo jesteś w ciąży. A mnie… Będą się bali, bo je​stem ge​jem. Mogę ich po​z wać za mob​bing i nie​to​le​ran​cję. Ewa pokręciła głową i usiadła przy swoim biurku. Była bardzo zmęczona i czuła bolesny ucisk z tyłu głowy. Zastanawiała się, czy popełniła błąd, rezygnując ze specjalistycznych badań w szpitalu, do którego podwiozła ją karetka pogotowia. Sięgnęła po stojący na biurku telefon i wybrała numer Marcina. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, odłożyła słuchawkę. Nie mogę na niego liczyć, pomyślała z goryczą po raz nie wiadomo który tego dnia i z trudem opanowała wzbierający w niej gniew. Gdyby nie to, że nosi w sobie jego dziecko… Dziecko… Bo przecież to musi być jego dziecko! Zaczęła kolejno odginać palce. Teraz jest październik, a jestem w ósmym miesiącu. Czyli wrzesień to siódmy, sierpień – szósty, lipiec – piąty, czerwiec – czwarty, maj – trzeci, kwiecień – drugi, marzec… Kiedy ostatni raz kochała się z Tomaszem? Niespokojnie poruszyła ręką, trąciła myszkę i na monitorze komputera, zamiast wędrujących po ekranie rozbłysków wygaszacza, ukazał się trójkąt ułożony z kart tarota. Wsta​ła, gwał​tow​nie od​su​wa​jąc krze​sło. – Kto sie​dział na moim miej​scu?! – za​py​ta​ła wzbu​rzo​na. – Leno? To ty? Ko​rek​tor​ka wy​chy​li​ła się ze swo​je​go bok​su i po​krę​ci​ła gło​wą. – Nie używam do wróżenia komputera, tylko staromodnie rozkładam karty. A i tak robię to w domu, nig​dy w pra​cy – za​pew​ni​ła zde​cy​do​wa​nie. Jednak Ewa nie do końca jej uwierzyła. W środek trójkąta składającego się z trzech kart zawsze wpisana była jedna. I ta, w przeciwieństwie do pozostałych, była ułożona efektownym ry​sun​kiem do góry. Kon​stan​ty sta​nął za ple​ca​mi Ewy i ci​cho za​gwiz​dał. – No, no… I to ci wy​szło? – Nie mnie. To już było… Ewa usiadła ciężko na obrotowym krześle. Dziecko wierciło się w jej brzuchu, jakby miało już dość cia​snej bez​piecz​nej kry​jów​ki i po​sta​no​wi​ło wy​rwać się na wol​ność. – Nie przejmuj się. – Szef działu mody poklepał ją po plecach. – Nie znam się na tarocie, ale z tego, co mówiła Lena, nie jest tak źle. Śmierć to symbol jakiejś przemiany. Mam nadzieję, że nie tyl​ko tej naj​bar​dziej oczy​wi​stej… w proch…


ROZDZIAŁ II

– Da​le​ko jesz​cze? Za​nie​po​ko​jo​ny Mar​cin po raz ko​lej​ny rzu​cił okiem na ko​mór​kę – wciąż brak za​się​gu. – Spokojnie, już prawie dojeżdżamy… – Jacek, siedzący za kierownicą, zmienił stację ra​dio​wą. – Tu​taj nic nie od​bie​ra, tyl​ko Ra​dio Ma​ry​ja – mruk​nął prze​pra​sza​ją​co. Ciemna, lśniąca od deszczu ściana lasu zaczęła się przerzedzać, a polna droga, którą jechali już do​bre pół go​dzi​ny, zro​bi​ła się jesz​cze bar​dziej wy​bo​ista. – Jacek, nie mam tu zasięgu… – zaczął niepewnie Marcin – …a jeśli zadzwonią z gazety? Jesteś pewny, że to dobry pomysł, żeby pakować się w ten biznes? Wywalą nas z roboty i jesz​cze uru​cho​mią GPS-a w sa​mo​cho​dzie, i bę​dzie​my mie​li na gło​wie kry​mi​nal​nych… Jacek, zwalisty trzydziestolatek w szarej bluzie z wyszytym srebrną nicią napisem „In​cre​di​ble Hero”, mach​nął ręką. – Za miesiąc będziesz się śmiał z tego, że tak długo siedziałeś w tej dziadowskiej firmie. Kasa, mi​siu! Kasa cze​ka! – Wzię​li​śmy brycz​kę bez py​ta​nia. – I co z tego? – Jacek wzruszył ramionami. – Nikt się nie zorientuje. Pojechaliśmy na testy i zro​bić zdję​cia, nie? Ty pi​szesz, ja ro​bię zdję​cia. Tak wy​glą​da nasz układ. Nie pa​mię​tasz? – Nie wie​dzą, do​kąd nas po​nio​sło. – A bo to pierw​szy raz? Marcin pokiwał głową. Nie dalej jak miesiąc temu wyskoczyli z Ewą, Jackiem i jego najnowszą dziewczyną do Zakopanego. Zdjęcia terenowego nissana zrobili w pół godziny, a resztę weekendu spędzili miło, na koszt redakcji „Świata Aut”. Dziś problem polegał na tym, że wzięli z parkingu przeznaczone do testów Audi Q7 za ponad pół miliona złotych i mieli, według tego, co powiedzieli naczelnemu, „pokręcić się po okolicy”. Od wyjazdu z redakcji minęły już dwie godziny, a oni błądzili gdzieś po puszczy pod Wyszkowem. Na domiar złego, gdy przez moment telefony złapały zasięg, Marcin odkrył, że ma kilkanaście nieodebranych połączeń z kilku nieznanych mu numerów. Bezskutecznie próbował oddzwonić. Natychmiast też wystukał numer komórki Ewy, ale nie odebrała. Zdenerwował się tym, bo wiedział, że w ósmym miesiącu ciąży mogą się przytrafić różne rzeczy, mogła się źle poczuć albo zemdleć. A jeśli ode​szły jej wody i za​czął się po​ród? – Słuchaj… a może jednak sobie darujemy? To jakieś dziwne klimaty. Pachnie mafią. Dlaczego gość nie chciał się spotkać w jakimś cywilizowanym miejscu? Dlaczego kręcił, za​miast po​wie​dzieć, o co cho​dzi? – Pachnie pieniędzmi, misiu. Dużymi pieniędzmi. A te, jak mówi przysłowie, nie lubią tłoku ni roz​gło​su. – Ale nie wy​da​je ci się dziw​ne, że… – za​czął Mar​cin. – Dziwne mi się wydaje, że pękasz – ostro przerwał mu Jacek. – Nie takiego Marcina zna​łem. Za​wsze by​łeś ostry gość. Ta la​ska cię wy​krę​ci​ła. – Przy​sto​puj! – wark​nął Mar​cin – bo się wku​rzę…


– No! – Jacek się roześmiał i klepnął skórzaną deskę rozdzielczą. – Od razu lepiej! Tak trzy​maj, a da​le​ko za​je​dziesz. – Nie wiesz na​wet, co to za biz​nes! – uty​ski​wał Mar​cin. Ja​cek wzru​szył ra​mio​na​mi. – Polecił mi tego gościa facet, do którego mam zaufanie. I nic nie ryzykujemy, bo jeśli nam się nie spodo​ba, to grzecz​nie mó​wi​my „do wi​dze​nia” i wy​cho​dzi​my. – A oni po​sy​ła​ją za nami kil​ka po​ż e​gnal​nych se​rii z ka​łasz​ni​ko​wa… Ja​cek za​śmiał się ner​wo​wo. – Okropnie się zrobiłeś strachliwy. Jak nie chcesz zaryzykować, twoja sprawa. Ale uwierz mi, kasa normalnie leży na ulicy. Amerykańska firma wchodzi do Europy. Kto się załapie na początku, łatwo zarobi. Wystarczy wciągnąć do biznesu parę osób, a potem samo się będzie krę​cić. – Zalatuje mi to jakimś Amwayem. Zobaczysz, skończy się na tym, że facet będzie chciał nam wci​snąć ja​kiś kit, z któ​rym mamy la​tać po do​mach. – Żadnej akwizycji! – Jacek pokręcił głową. – Do tego nie mam nerwów. Jeśli się okaże, że mam wbić się w gar​niak i bu​jać po wio​skach, żeby za​ro​bić ja​kąś nędz​ną pro​wi​z ję, to roz​wa​lę im tę budę… A swoją drogą… – przejechał przez otwartą bramę z kutego żelaza i zaparkował przed elegancką rezydencją utrzymaną w stylu staropolskiego dworku – niezła hawira. Chata jak z tego fil​mu… no wiesz… z Pana Ta​de​usza? Wysiedli i odetchnęli świeżym powietrzem pachnącym deszczem i rumiankiem. Z uznaniem otaksowali stojące na podjeździe samochody. Sportowe porsche, limuzynę mercedesa i dy​na​micz​ne sub​a​ru. Nie​co skrzy​wi​li się na wi​dok po​obi​ja​nej bez​barw​nej vec​try. – Dziwne towarzystwo… – mruknął Marcin. – To co, wchodzimy? Bo to chyba ostatni mo​ment, w któ​rym jesz​cze… Drzwi willi otworzyły się i stanął w nich przystojny mężczyzna koło czterdziestki, typ południowca z długimi włosami układającymi się w niesforne loki. Uścisnęli sobie dłonie i długowłosy wprowadził ich do salonu. Przy stole siedziało czterech mężczyzn i kobieta, której twarz wydała się Marcinowi znajoma. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna, ale gotów był się za​ło​ż yć, że wi​dział ją w te​le​wi​z ji. – Poznajcie się państwo. – „Południowiec” najwyraźniej wcielił się w rolę gospodarza. – Jacek i Marcin… a to nasz gość z Niemiec i mistrz, że tak się wyrażę… ceremonii, Johann. – Wskazał dostojnie wyglądającego grubasa z kozią bródką i okularami w drucianych opraw​kach. – Mam na imię Mirek. – Dwudziestoparoletni chłopak o rozbieganych oczach i w bardzo drogim garniturze od Armaniego się ukłonił. – A to moja przyjaciółka, Marta. – Przytulił gwiaz​dę te​le​wi​z yj​ną, któ​ra spoj​rza​ła na nie​go z mie​sza​ni​ną nie​chę​ci i znu​dze​nia. – Zdzisiek! – Mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o muskularnej budowie i szczerej twarzy akwi​z y​to​ra Bi​blii, po​trzą​snął moc​no ich dłoń​mi. – Ma​rek – przed​sta​wił się ostat​ni uczest​nik spo​tka​nia, wy​bla​kły ły​sie​ją​cy eme​ryt. – Mnie już poznaliście – długowłosy się uśmiechnął – jestem Krystian Borek i mam fajny dworek… – Zaśmiał się ze swojego żartu. – Myślę, że możemy przejść do rzeczy. Johann… a właściwie pan Janek… Ile to już lat na emigracji? – rzucił pytanie w stronę mężczyzny, któ​re​go na​z wał „mi​strzem ce​re​mo​nii”.


– Zwan​z ig… Dwa​dzie​ścia – mruk​nął gość z Nie​miec. – No proszę… – zdziwił się Krystian. – Jak pan mógł! Ledwo ojczyzna odzyskała wolność, a pan wy​je​chał? – Mia​łem swo​je po​wo​dy. – Nie wątpię, nie wątpię… – Gospodarz pokiwał głową z szelmowskim uśmiechem, dając do zro​z u​mie​nia, że wie coś wię​cej, ale nie roz​wi​jał te​ma​tu. – Przejdźmy do rzeczy – powiedział Johann. Wstał z fotela i powiódł ciężkim wzrokiem po twarzach zebranych. – Ze it… Czas to pieniądz. A o pieniądzach właśnie chciałem wam opowiedzieć. O pieniądzach, które możecie zarobić, jeśli wysłuchacie mnie do końca i zrobicie ge​nau to, co wam po​wiem. – A ile moż​na stra​cić? – za​py​tał part​ner gwiaz​dy, uda​jąc ży​dow​ski ak​cent. Mistrz ce​re​mo​nii spoj​rzał na nie​go z po​gar​dą. – Mirosław Dąbrowski – wycedził przez zęby. – Z tych Dąbrowskich. I to wszystko, co można dobrego o tobie powiedzieć. Va​ter kazał ci wziąć się do jakiejś pracy, bo nie ma ochoty utrzymywać smarkacza do czterdziestki, re cht? Powiedział to pół roku temu, recht? I od tam​te​go cza​su stan​dard ży​cia wy​raź​nie ci się po​gor​szył, recht? Mi​rek spu​ścił wzrok, sta​ra​jąc się unik​nąć wście​kłe​go spoj​rze​nia gwiaz​dy te​le​wi​z yj​nej. – Oczywiście, że prawda – bezlitośnie ciągnął Johann. – Powiem ci coś jeszcze, panie Dąbrowski. Znalazłeś się tu dlatego, że wreszcie do ciebie dotarło, że jesteś niczym. Jesteś zerem. Du bist Null! Jesteś spłukany! – Ostatnie zdanie mistrz ceremonii wykrzyczał mu w twarz. – Tylko mięczak daje sobą pomiatać byle komu – powiedziała jadowitym tonem gwiazda do czer​wo​ne​go z wście​kło​ści Mir​ka. – Ty nie je​steś lep​sza – prych​nął Jo​hann. – Gwiazd​ką zo​sta​łaś dzię​ki temu, że wśli​z gnę​łaś się do łóżka znanemu aktorowi. Ale on cię po paru latach puścił kantem, a prawnicy wzięli więk​szość kasy, któ​rą wy​rwa​łaś mu w trak​cie roz​wo​du. Te n Tanzshow, Taniec z gwiazdami , miał podreperować twoje finanse, tylko że ty nie przyłożyłaś się do roboty i wyleciałaś już w pierwszym odcinku. Marzenia o dużych pieniądzach szlag trafił. Na dodatek ośmieszyłaś się, wiążąc się z młodszym o dziesięć lat gołodupcem. Błąd! Powinnaś celować w jego tatusia. Chociaż nie… – potarł ręką kozią bródkę – …nie mia​ła​byś szans. Dą​brow​ski se​nior woli młod​sze. – Świ​nia! – wrza​snę​ła Mar​ta i ze​rwa​ła się z fo​te​la. – Siadaj! – warknął Johann. – Jeszcze nie skończyłem. Możesz robić sceny, jeśli chcesz, ale przy​je​cha​łaś tu z jed​ne​go po​wo​du… – Niech zgadnę… Jestem w chwilowych tarapatach finansowych? – ironicznie zapytała gwiazd​ka te​le​wi​z yj​na. – Tarapaty? Sche​is​se! Jesteś spłukana! I ty też… – Grubym jak parówka palcem wskazał mu​sku​lar​ne​go pięć​dzie​się​cio​let​nie​go męż​czy​z nę, któ​ry przed​sta​wił się jako Zdzi​siek. – Owszem – potwierdził Zdzisiek bez cienia wahania. – Przegrałem sporo w kasynie. Ale mam plan, jak się ode​grać, po​trze​bu​ję tyl​ko ma​łej po​ż ycz​ki. Zwró​cę co do… – Sche​is​se! Gówno! – wrzasnął Johann. – Gówno! Potrzebujesz górę kasy, a nie małej pożyczki. Masz oddać półtora miliona, i to nie jakiemuś głupiemu bankowi, tylko ruskiej mafii. I masz na to zdecydowanie za mało czasu. Szczerze mówiąc, nie masz w ogóle czasu. A te


pół​to​rej bań​ki, to nie są two​je je​dy​ne dłu​gi, praw​da? Zdzisiek kiwnął głową, ale nic nie powiedział. „Mistrz ceremonii” z sadystyczną przyjemnością patrzył, jak mężczyzna czerwienieje i drżącymi rękami rozluźnia węzeł kra​wa​ta. – Zastawiłem mieszkanie – mruknął Zdzisiek – próbowałem sprzedać parę rzeczy, ale to rze​czy​wi​ście tyl​ko kro​pla w mo​rzu. – Po​wiem ci coś: ty też je​steś spłu​ka​ny! – krzyk​nął mu Jo​hann pro​sto w twarz. – Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy spłukani – powiedział spokojnie emeryt. – Jeśli chodzi o mnie, to po latach wiernej służby w hm… pewnym resorcie siłowym, pożegnano się ze mną mało ele​ganc​ko. Nie mogę nig​dzie zna​leźć pra​cy, a lat​ka lecą… – Kim pan jest z zawodu? – zainteresowała się gwiazdka telewizyjna. – Bo ja znam sporo osób, które chętnie zatrudniają byłych milicjantów jako ochroniarzy albo detektywów. Pan był, są​dząc z po​stu​ry, ra​czej de​tek​ty​wem niż zo​mow​cem, praw​da? Eme​ryt chrząk​nął i uciekł wzro​kiem w bok. – Raczej nie, proszę pani, pracowałem w resorcie spraw wewnętrznych jako… Zresztą nie​waż​ne. – Szczerość! Panie Mareczku! – upomniał go Długowłosy. – My, ludzie interesu, nie mamy przed sobą ta​jem​nic. To zresz​tą za​baw​ne, że pra​co​wał pan jako kat… – Ad​wo​kat? W Mi​ni​ster​stwie Spraw We​wnętrz​nych? – zdzi​wi​ła się Mar​ta. Emeryt spojrzał na Krystiana Borka z mieszaniną zdziwienia i niechęci, po czym odwrócił się do gwiazd​ki te​le​wi​z yj​nej i nie​śmia​ło uśmiech​nął. – Nie… Po prostu kat. W resorcie, a nie… zresztą to nie jest dziś istotne. Wykonywałem egzekucje. Oczywiście dopóki Polska nie podpisała odpowiednich konwencji międzynarodowych i na karę śmierci wprowadzono moratorium. A później w ogóle ją zlikwidowano. A ja straciłem pracę… Trochę liczyłem na to, że karta się odwróci po wyborach w dwa tysiące piątym, gdy do władzy doszła prawica, a ministrem sprawiedliwości został ten miły mło​dy czło​wiek w oku​lar​kach… Za​pa​dła nie​z ręcz​na ci​sza. – A tych dwóch? – Mar​ta wska​z a​ła Mar​ci​na i Jac​ka. – Oni również są spłukani – wyręczył Johanna gospodarz dworku. – To dwaj dziennikarze z magazynu samochodowego. Zarabiają podle, a chcieliby żyć ponad stan. Ten gruby… – wska​z ał Jac​ka. – Nie je​stem gru​by, tyl​ko do​brze zbu​do​wa​ny – obu​rzył się Ja​cek. – Ten gruby – kontynuował Krystian, nie zwracając uwagi na jego protest – jest fotografem, ale jego ta​lent nie rzu​cił do tej pory na ko​la​na żad​nej po​rząd​nej ga​z e​ty. A sko​ro do tej pory nie rzucił, to już raczej nie rzuci, a naszemu gościowi grozi, że do końca życia będzie fotografował uwalane smarem silniki. Jego aspiracje, przynajmniej jeśli chodzi o styl życia, są dużo wyższe. Powiedz państwu, dlaczego puściła cię kantem ostatnia dziewczyna… Jak ona się nazywała… Ma​rio​la? – Marlena – odruchowo poprawił Jacek. – Cóż… chciała, żebym jej kupił jakąś firmową szma​tę, a ja aku​rat nie by​łem przy ka​sie i… – …I pozwoliłeś odejść kobiecie swego życia, bo nie stać cię było na kupno seksownej su​kien​ki za mar​ne ty​siąc zło​tych – wes​tchnął Kry​stian.


– Jest spłu​ka​ny – skwi​to​wał eme​ry​to​wa​ny kat. – Ten chudy też. – Długowłosy wskazał Marcina. – Wplątał się w romans z dość wymagającą ko​bie​tą. A za chwi​lę uro​dzi mu się dziec​ko. – No toś się bra​cie wpa​ko​wał. – Zdzi​siek klep​nął Mar​ci​na w ra​mię. – Nie po to tu przyjechaliście, żeby sobie współczuć – gromkim głosem upomniał ich Johann – tylko żeby stanąć na nogi i zacząć zarabiać duże pieniądze. Grosse Geld! Verstehen? Ro​z u​mie​cie? – Dlaczego my? – zapytał podejrzliwie emeryt. – Nie jest pan naszym aniołem stróżem ani do​brą wróż​ką, tyl​ko biz​nes​me​nem. Gdzie ha​czyk? Jo​hann oparł się o stół i po​pa​trzył na nie​go znu​ż o​nym wzro​kiem. – Nie jestem Świętym Mikołajem. Das ist Klar. Ale mogę być twoją dobrą wróżką, która pokaże ci drogę do bogactwa, a przy okazji sam chcę dobrze zarobić. Nie jestem… jak to się mówi… charytatywny. Im szybciej zbuduję przy waszej pomocy sieć marketingową, tym więcej zarobię. Mein Freund Krystian zebrał was tu nieprzypadkowo. Macie dużo kontaktów, je​ste​ście lu​bia​ni w swo​ich śro​do​wi​skach i… – Spłukani – podpowiedział Długowłosy z uśmiechem magika wyciągającego triumfalnie królika z kapelusza. – Macie, że się tak wyrażę, dobrą motywację do pracy. Takich ludzi nam trzeba, a nie zblazowanych bogaczy, których mam sporo wśród znajomych… – Zmrużył oczy jak kot dra​pa​ny za uchem. Ewi​dent​nie de​lek​to​wał się ska​lą swo​ich ko​nek​sji. – Sporo pan o nas wie, panie Krystianie Borku. – Emerytowany kat pokiwał głową z uzna​niem. – À pro​pos, czy to praw​dzi​we na​z wi​sko? – Nomina sunt odiosa, jak mawiał Cyceron. – Długowłosy się zaśmiał. – W pewnych kręgach lepiej nie wymieniać nazwisk. Dlatego wolę, gdy mówimy sobie po imieniu. To niweluje dystans. A zresztą nie chodzi o zachowanie anonimowości, bo każdy z nas i tak, przystępując do biz​ne​su, bę​dzie mu​siał po​dać wszyst​kie dane. W koń​cu uczci​wie pła​ci​my po​dat​ki, praw​da? – To całkowicie legalne – potwierdził poważnie Johann. Z czarnej skórzanej teczki wyciągnął plik kartek i wieczne pióro. Zdjął skuwkę i zamaszystymi ruchami nakreślił na czy​stej stro​nie kil​ka pio​no​wych i po​z io​mych kre​sek. – Zbliż​cie się, pro​szę. Wy​tłu​ma​czę wam, o co cho​dzi. Sie​dem głów po​chy​li​ło się nad ry​sun​kiem. – To w przybliżeniu struktura sieci, którą zbudujemy. Tu jestem ja… – Na górze kartki Johann postawił precyzyjnie dużą, idealnie okrągłą kropkę. – A tu będziecie wy… – Zaznaczył punkty na kreskach rozchodzących się koncentrycznie od „jego” kółka. – Każdy z was będzie szefem swojej struktury i będzie dostawał prowizję za wszystkie osoby, które zwerbuje. A także za tych, których zwerbują ludzie zwerbowani przez was. Ist das Klar? Dzięki temu nowatorskiemu rozwiązaniu wasze konto będzie puchło w postępie geometrycznym. Jeden, dwa, czte​ry, szes​na​ście… – Zaraz… Wolniej, proszę. Ile będziemy zarabiali? – Zdzisiek hazardzista złapał się za gło​wę. – O co w tym cho​dzi? Johann wytarł czoło białą batystową chusteczką, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni ma​ry​nar​ki. – Pokażę wam to na przykładzie. Ty – wskazał palcem Marcina – wciągasz do naszej sieci dziesięcioro znajomych. Zajmuje ci to, powiedzmy… tydzień. Masz za nich prowizję sto euro


od łebka. Ci ludzie to twoi koledzy, rzutcy, przebojowi, pozytywnie nastawieni do życia, zdecydowani, by przestać martwić się o debet i skąd wziąć pieniądze na kolejną ratę kredytu. W ciągu tygodnia każdy z nich przyciągnie do nas kolejne dziesięć osób. Ile masz już osób w struk​tu​rze? – Za​wie​sił głos, pa​trząc na Mar​ci​na. – Dwadzieścia? – bąknął dziennikarz. Nigdy nie był dobry z matematyki i czuł, że robi z sie​bie dur​nia. – Sto dziesięć! – wykrzyknął triumfalnie Johann. – A ponieważ to też są osoby rzutkie i mają spore grono przyjaciół i znajomych, to sieć rozszerza się błyskawicznie. Ile zarobisz po mie​sią​cu? – Je​de​na​ście ty​się​cy euro – po​wie​dzia​ła szyb​ko gwiaz​da te​le​wi​z yj​na. – Brawo! – „Mistrz ceremonii” złożył dłonie jak do oklasków. – Widzę, że jest pani przyzwyczajona do wysokich nominałów. Ale pytałem o zysk po miesiącu, a nie po dwóch ty​go​dniach. Ko​bie​ta ner​wo​wym ru​chem zmierz​wi​ła so​bie wło​sy. – Oczywiście… – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła iPhone’a w eleganckim różowym etui. Stuknęła palcem w ekran i uruchomiła kalkulator. Po chwili uniosła brwi i zdziwiona spojrzała na Jo​han​na. – Zgadza się. – Johann uśmiechnął się łaskawie. – Okrągły milion euro. Magia matematyki użytej w szlachetnym celu powiększania majątku. Pieniądz lubi pieniądz. Recht? Napociliście się kilka dni, spotykając z ludźmi, których znacie i lubicie. Wypiliście z nimi kawę, opowiedzieliście o tym i o owym i… – zrobił gest liczenia pieniędzy – wpada wam za to do kie​sze​ni mi​lion euro. – Jak to moż​li​we? – Mar​cin po​krę​cił z nie​do​wie​rza​niem gło​wą. Johann odkręcił pióro i na kartce, obok narysowanego wcześniej schematu sieci, napisał: „10”. – Tyle osób zwerbujesz w pierwszym tygodniu. – Podkreślił dziesiątkę i poniżej napisał: „100”. – Wiem – wy​rwał się Ja​cek – każ​dy z tej na​szej dzie​siąt​ki przy​cią​gnie ko​lej​nych dzie​się​ciu! Jo​hann po​ki​wał gło​wą, pod​kre​ślił pro​stą li​nią „100” i na​pi​sał po​ni​ż ej „1000”. – Każdy z tej setki również przyprowadzi dziesięciu chętnych i mamy już tysiąc! – Zdzisiek ha​z ar​dzi​sta za​tarł ręce. – Ma​gia ma​te​ma​ty​ki! Wiel​kich liczb, czło​wie​ku! Jo​hann pod​kre​ślił „1000” i po​ni​ż ej, sta​ran​nie ka​li​gra​fu​jąc, na​pi​sał: „10 000”. – Dziesięć tysięcy razy sto euro to okrągły milion – potwierdziła Marta. – Nie licząc nawet tego mar​ne​go ty​sią​ca za​ro​bio​ne​go za pierw​szą dzie​siąt​kę. – A i to przy założeniu, że na tej dziesiątce poprzestaniemy – zgodził się z nią Johann. – Choć przecież na dziesięciu znajomych świat się nie kończy. Możemy popracować dwa tygodnie. Albo i miesiąc… W końcu każdy z tych ludzi, których ściągną znajomi waszych zna​jo​mych, to dla was ko​lej​ne pie​nią​dze. – Brzmi pięknie – emeryt był wyraźnie sceptyczny – ale o co w tym chodzi? Przecież nikt nie pła​ci ta​kiej kasy za stwo​rze​nie sie​ci zna​jo​mych. Skąd się w tym sys​te​mie bio​rą pie​nią​dze? Jo​hann uśmiech​nął się sze​ro​ko. – Zastanawiacie się teraz, co takiego będziecie musieli sprzedawać. Wciskać ludziom kit. Ba​je​ro​wać…


Ma​chi​nal​nie po​ki​wa​li gło​wa​mi. – Nic z tych rze​czy! Żad​ne​go tar​ga​nia wa​li​z ek z du​pe​re​la​mi. Żad​nej akwi​z y​cji! Mar​cin i Ja​cek spoj​rze​li na sie​bie. – Jeśli niczego nie sprzedajemy, to skąd są pieniądze? – drążył spłukany hazardzista. – To się kupy nie trzy​ma! – Nie powiedziałem, że niczego nie sprzedajemy – sprostował łagodnie Johann. – Mówiłem, że nie nosisz ze sobą towaru jak obwoźny handlarz. Nasza praca polega na poszerzaniu sieci. To, co dostają klienci, jest tak naprawdę sprawą uboczną. Wszystkie sprawy finansowe załatwiane są przez internet. Co najmniej raz w miesiącu trzeba dokonać zakupu za sto euro. Sami wi​dzi​cie, że to gro​sze w po​rów​na​niu z za​rob​ka​mi. – A więc jed​nak! – wy​krzyk​nął Mi​rek. – Mó​wi​łem ci, Mar​ta, że to nie jest czy​sty PR. – Idiota – skwitowała gwiazda. – W przeciwieństwie do ciebie nie miałam bogatego tatusia. Nie od dziś wiem, że nie ma darmowych obiadów. – Odwróciła się do Johanna i uśmiechnęła pro​mien​nie. – Niech pan mówi da​lej. Za​czy​na ro​bić się cie​ka​wie. – W internecie znajdziecie dokładny opis naszego produktu. Zakładam, że umiecie czytać po angielsku… Gdy wejdziemy do Polski, ruszy również we​bsi​te w waszym… naszym języku. Ale wtedy chętnych do zajęcia dobrych miejsc w networku… w sieci sprzedaży, będzie tylu, że pieniądze będą do mnie płynąć całymi workami. Jeśli chcecie się załapać na odpowiedni mo​ment, to te​raz jest ostat​nia chwi​la. – Może powiesz naszym gościom w dwóch zdaniach, co powinni zrobić? – zaproponował Kry​stian. – To proste. – Johann wzruszył ramionami. – Zapiszę was jako moich klientów i protegowanych na stronie internetowej firmy. A każdy z was kupi produkt. Potem zrobicie to samo co ja: opowiecie o firmie jak największej liczbie znajomych i namówicie ich, żeby przystąpili do sieci, dokonali zakupu i poprowadzili dzieło ewangelizacji. W każdej chwili na stronie internetowej możecie sprawdzić postępy pracy swoich podopiecznych i stan konta. Kontrolujecie swoich „apostołów” i delikatnie, albo i stanowczo, motywujecie do bardziej wytężonej pracy. Pamiętajcie: Arbeit macht Frei! Za dwa miesiące kupujecie miłą willę nad ciepłym morzem, resztę kasy wrzucacie na dobrze prosperujący zamknięty fundusz, który przynosi pięćdziesiąt procent zysku rocznie, i wyjeżdżacie na dożywotni Urlaub. Ja przy​najm​niej mam ta​kie pla​ny. – No do​brze, a co de​alu​je​my? – chciał wie​dzieć Ja​cek. – Kon​kret​nie… – Rzeczywiście, czas, żebym pokazał wam, czym się zajmuje nasza firma – zreflektował się Jo​hann. Z teczki wyciągnął małe zawiniątko i położył na stole. Siedem osób pochyliło się nad nim w skupieniu. Emerytowany kat zadziwiająco subtelnymi długimi palcami pianisty rozsupłał węzeł wielkiej, czerwonej kokardy i rozerwał opakowanie z czerpanego papieru. Gwiazda te​le​wi​z yj​na głę​bo​ko wcią​gnę​ła do płuc po​wie​trze i roz​dzie​ra​ją​co jęk​nę​ła.


ROZDZIAŁ III

– To była Kar​ma! – oznaj​mił Kon​stan​ty. – Znasz ją? – zdzi​wi​ła się Ewa. – Dziwię się, że o niej nie słyszałaś – prychnęła Sandra i wrzuciła jedynkę. Potoczyli się kilkanaście metrów w kierunku ronda de Gaulle’a i znów utknęli w korku. W Alejach Je​ro​z o​lim​skich roz​kra​czył się ja​kiś sa​mo​chód i prze​jezd​ny był tyl​ko je​den pas. Konstanty z trudem próbował wyprostować się na tylnym siedzeniu mini coopera graficzki, ale jego po​nad metr dzie​więć​dzie​siąt zde​cy​do​wa​nie nie pa​so​wa​ło do ka​na​py sa​mo​cho​du. – To taka słynna persona? – Ewa kolistym ruchem pomasowała sobie brzuch na wysokości pęp​ka. Ma​leń​stwo się roz​py​cha. To chy​ba nóż​ka, po​my​śla​ła i uśmiech​nę​ła się do sie​bie. – Karmę zna każdy – powiedział Konstanty z przekonaniem. – Naprawdę dziwię się twojej ignorancji. Nigdy nie interesowałaś się duchowością? Nie miałaś problemów, wątpliwości? Nie szu​ka​łaś po​ra​dy wróż​ki? Ja​sno​wi​dza? Choć​by i zwy​kłej pod​la​skiej szep​tu​chy? – Szeptuchy? Przesadziłeś… – Ewa popatrzyła spod oka na przyjaciela, ale nie wyglądało na to, żeby żar​to​wał. Ominęli wreszcie dostawczego forda, który stał na światłach awaryjnych, i ruszyli żwawo do przo​du. Wy​glą​da​ło na to, że ko​rek się skoń​czył. – W Warszawie są różne wróżki, ale Karma jest najskuteczniejsza. Choć niekoniecznie najlepsza – powiedziała Sandra, wpatrując się podejrzliwie w tył autobusu, który jechał przed nią i ewi​dent​nie ha​mo​wał, choć nie świe​ci​ły mu się świa​tła sto​pu. – Skuteczna jest, to fakt. Sama jestem zaskoczona jej umiejętnościami – przyznała Ewa. – Ale dlaczego uważasz, że nie jest najlepsza, skoro umie wszystko przewidzieć? Od tego są prze​cież wróż​ki, nie? – Po​ga​daj z Mał​go​sią z re​kla​my… – wy​mi​ja​ją​co od​rze​kła San​dra. Ewa prze​wró​ci​ła ocza​mi. – Masz na my​śli tę blon​dy​nę z du​ż ym cy​cem? – Nie, tę drugą… No wiesz… Margot. – Sandra wzruszyła ramionami. Dochodziło do częstych pomyłek i nieporozumień, ponieważ w dziale reklamy pracowały aż trzy Małgosie. Dla od​róż​nie​nia na​z y​wa​ne: Go​sia, Go​cha i Mar​got. – Mar​got była fan​ką Kar​my. La​ta​ła do niej z każ​dą pier​do​łą – po​twier​dził Kon​stan​ty. – Margot to ta świeżo rozwiedziona brunetka z przerwą między zębami, a cycata blondyna to Go​cha? – upew​ni​ła się Ewa. Sandra kiwnęła głową i z piskiem opon zahamowała tuż przed przejściem dla pieszych, na któ​re uła​mek se​kun​dy wcze​śniej wje​chał ro​we​rzy​sta. – Co za palant! W ogóle go nie widziałam, idioty! A potem dziwią się, że te pedały… Sor​ry, Konstanty, nie bierz tego do siebie, chodzi mi o rowerzystów. – Odgarnęła z twarzy niesforny pukiel włosów. – Wracając do Margot… Wtedy nie była rozwiedziona. To znaczy jeszcze nie była… Trochę przesadzała z tym pytaniem Karmy o wszystko. Doszło do tego, że esemesowała do niej: Czy będzie po południu padać? Bo nie wiem, co na siebie włożyć. No


i wróżka się wkurzyła. Wygarnęła jej, że stary ją zdradza, choć Margot wcale o to nie pytała. Ta do niej SMS: „Czy makaron mi się przypali?”, a ona: Za tydzień twój mąż w przerwie na lunch prze​le​ci sym​pa​tycz​ną, do​brze zbu​do​wa​ną blon​dyn​kę. – I co, prze​le​ciał? – za​in​te​re​so​wa​ła się Ewa. – Owszem… – potwierdził Konstanty. – Naprawdę dziwię ci się, że o tym nie słyszałaś. To była gło​śna spra​wa. – Problem w tym, że… Karma wszystko zaaranżowała. – Sandra zaśmiała się nerwowo. – To ona pod​su​nę​ła mę​ż o​wi Mar​got tam​tą la​skę. – Żar​tu​jesz! – wy​krzyk​nę​ła Ewa. – Jak to zro​bi​ła? – Chodzi o to, że mąż Margot, Mariusz, taki blondyn ostrzyżony najeża… Na pewno go ko​ja​rzysz. Se​kre​tarz re​dak​cji w „Świe​cie Aut”. On też znał Kar​mę i… – Mariusz… – Ewa ze świstem wypuściła powietrze. Chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Nigdy nikomu o tym nie mówiła, ale kiedyś, w mikroskopijnej kuchni, która łączyła redakcję „Kobiety Modnej” i „Świata Aut”, wpadła na Mariusza. Zasiedziała się przy komputerze i poszła zrobić sobie ostatnią herbatę przed pójściem do domu. Przystojny sekretarz redakcji z magazynu motoryzacyjnego powiedział coś żartem na temat rozkwitającego romansu między Ewą a Marcinem. Ewa odgryzła mu się jakąś drobną zło​śli​wo​ścią. Prze​ga​dy​wa​li się tak dłuż​szą chwi​lę, a po​tem za​czę​li się ca​ło​wać. – Czy ty mnie słu​chasz? – San​dra spoj​rza​ła z na​ga​ną na przy​ja​ciół​kę. – Mówiłaś, że ten Mariusz też znał Karmę… – Ewa zatrzepotała rzęsami, jakby chciała wykasować z pamięci to, co wydarzyło się później, gdy Mariusz zdecydowanym gestem zadarł do góry jej spódnicę i kochali się oparci o cicho mruczącą zmywarkę. Często fantazjowała o takiej sytuacji, choć nie spodziewała się, że kiedykolwiek te fantazje się urzeczywistnią. Tomasz nie był skrajnym konserwatystą, lubił w łóżku delikatne eksperymenty, ale to Ewa musiała go naprowadzać na trop. A wtedy, z Mariuszem, trochę się zagalopowała. Wzajemne docinki ją rozpaliły, a gdy on, zuchwale na nią patrząc, wsunął rękę pod jej spódnicę i odkrył silikonową koronkę pończoch, nic nie mogło go powstrzymać. A ona nie miała zamiaru udawać, że jej to nie kręci. Zresztą nie dałoby się, bo wystarczyło, że jej dotknął, a poczuł, że jest wil​got​na, go​rą​ca i go​to​wa na przy​ję​cie jego… – Co się tak uśmiechasz? A wiesz, że w tej ciąży to ci jest bardzo ładnie? – Sandra po​gła​ska​ła Ewę po brzu​chu. – Mó​wi​łaś o Ma​riu​szu… – No tak… on też często prosił Karmę, żeby mu powróżyła – podjęła Sandra. – Więc ta wiedźma zasugerowała mu, że czeka go „intymne spotkanie z interesującą kobietą”. Teraz wystarczyło tylko tamtej blondynie wywieszczyć „romantycznego bruneta”. A że, jak już wspominaliśmy, ta cholerna czarownica ma opinię nieomylnej, więc stary naszej Margot i ta blond laska wierzyli, że ich seks. podobno w windzie… był zrządzeniem niebios. Nawet nie pró​bo​wa​li się przed tym uczu​ciem bro​nić. Ewa pokiwała głową. Wyglądało na to, że Mariusz solidnie pracował na to, by proroctwo wróżki się spełniło. Ciekawe, ile blondynek przetestował? I czy można ją było wtedy, oczywiście gdy jeszcze nie była w ciąży, określić jako „dobrze zbudowaną”? Czy chodziło o gru​ba​skę, czy o ko​bie​tę z kształt​ny​mi pier​sia​mi i wcię​ciem w ta​lii? – I jak to się skoń​czy​ło?


San​dra wes​tchnę​ła głę​bo​ko. – Cóż… Mąż Margot i Gocha są już chyba po ekspresowym ślubie. Ktoś mi mówił, że ich wi​dział w Ła​z ien​kach. Szczę​śli​wi i za​pa​trze​ni w sie​bie jak para go​łąb​ków. – Ta Go​cha… Ta cy​cat​ka? – Ewa bała się, że za​raz się w tym wszyst​kim po​gu​bi. Kon​stan​ty ski​nął gło​wą, sta​ra​jąc się nie za​wa​dzić o su​fit. – Więc jed​nak Kar​ma mia​ła ra​cję? – Sprawa jest moralnie wątpliwa – orzekł kierownik działu mody. – Choć generalnie jestem pod wrażeniem umiejętności tej wiedźmy, to w tym przypadku myślę, że intryga była szyta grubymi nićmi. Zatrzymaj się na przystanku… – Klepnął Sandrę w ramię. – Muszę jeszcze zrobić zakupy na bazarku. Mój Jonasz uwielbia krówki z Milanówka, a można je dostać tylko tu​taj. Mini cooper zatrzymał się przy krawężniku, ale by Konstanty mógł wygramolić się z tylnego siedzenia, Ewa musiała wysiąść, a Sandra przysunąć swój fotel do kierownicy. Gdy zostały same, Ewa wy​łu​ska​ła z to​reb​ki San​dry jej te​le​fon. – Mogę? Nie chciałam tego robić przy Konstantym, bo wiesz, jak on reaguje na Marcina. Nig​dy go nie lu​bił, a te​raz nie mam siły wy​słu​chi​wać zło​śli​wych ko​men​ta​rzy… Nie czekając na odpowiedź, wystukała numer i kilkanaście sekund w napięciu wsłuchiwała się w ci​szę w słu​chaw​ce. – Może też miał wypadek i spaliła mu się komórka? – zasugerowała Sandra bez prze​ko​na​nia. Ewa z za​cię​tą miną za​mknę​ła te​le​fon i wrzu​ci​ła go ze zło​ścią do to​reb​ki przy​ja​ciół​ki. – Za​wsze go bro​nisz. Może chcesz go so​bie wziąć? Po​do​ba ci się, to go bierz! Gdy​by To​mek… – Na​gle za​mil​kła. – Gdyby Tomek tu był, wściekałabyś się na niego, a mnie żaliłabyś się, że jesteś znudzona, tygodniami nie uprawiasz seksu, a w domu rozmawiasz tylko o kredytach i niezapłaconych ra​chun​kach. San​dra była bez​li​to​sna, ale mia​ła spo​ro ra​cji i Ewa zda​wa​ła so​bie z tego spra​wę. – Uwa​ż asz, że po​peł​ni​łam błąd? – Całą se​rię błę​dów. Po pierw​sze: pięt​na​ście lat temu po​z wo​li​łaś mu do sie​bie wró​cić… Ewa po​ki​wa​ła smut​no gło​wą. Nig​dy nie za​po​mni tam​te​go dnia, gdy do​sta​ła list od Tom​ka – był wtedy jej narzeczonym – który po skończeniu medycyny wyjechał na czteromiesięczny staż do szpitala w Tanzanii. Tomek pisał, że zakochał się w Basi – wolontariuszce pracującej w szpitalu w Arushy – będzie miał z nią dziecko i zamierza zostać w Afryce na zawsze. Świat jej się zawalił, ale była młoda, nie mieli dzieci, nie łączył ich sakrament. Gdyby nie urażona duma i uczucie, którego nie umiała zgasić, tak jak gasi się nocną lampkę… W każdym razie czekała na niego przez rok. Czuła, że to, co było między nimi, jeszcze się nie wypaliło. Miała w tamtym czasie kilka ciekawych propozycji. Była atrakcyjna i inteligentna… Faceci się za nią oglądali. Ona jednak czekała. I doczekała się. Rok po tamtym liście Tomek stanął w drzwiach ich wspólnego niegdyś mieszkania. Na rękach trzymał kilkumiesięcznego chłopca. Tamta dziewczyna zachorowała na malarię i umarła. Ewa nie miała złudzeń – nie wróciłby do niej, gdyby nie… Gdyby tamta żyła. Ewa wpuściła Tomka do domu, ale czy wybaczyła zdradę? Postawiła twarde warunki. Miał na zawsze zapomnieć o Basi, wymazać ją z pamięci swojej i syna. Kubę adoptowała i wychowywała jak własne dziecko. Może była tylko nieco zbyt


surowa, gdy widziała w nim ślady cech, które nieomylnie określała jako cechy rywalki. Rywalki, która ją pokonała w pierwszym starciu. To, że Basia nie żyła, paradoksalnie odbierało Ewie szansę na rewanż. Ten rachunek nie był zapłacony, dlatego Ewa nigdy nie przestała być podejrzliwa. Brak zaufania zatruł jej małżeństwo. Szalała z zazdrości, gdy wracał spóźniony z dyżurów. Była wściekła, gdy – jej zdaniem – poświęcał zbyt dużo uwagi synowi. Choć przecież kochała ich obu. I Tomasza, i Kubę. Kubę może nawet bardziej. Bywało, że na długie miesiące zapominała, że nie jest jej biologicznym dzieckiem. Była jego matką, najprawdziwszą z możliwych. Za to z napiętą uwagą czuwała, gdy mąż płakał przez sen i mówił coś w niezrozumiałym dla niej języku. Oddalali się od siebie coraz bardziej. Jeśli kiedyś tworzyli – według ich przyjaciół – zgraną, dobrze dobraną parę, teraz byli dwójką samotnych ludzi mieszkających pod wspólnym dachem. To wtedy Tomasz wpadł na pomysł wspólnego wyjazdu do Afryki. Ewa dostawała dreszczy na samą myśl o Czarnym Lądzie. Kojarzył jej się z wampirem, który skradł duszę i serce mężczyzny, jej mężczyzny. Nie wierzyła, by – jak z entuzjazmem zapewniał Tomek – ta podróż pod Kilimandżaro miała im przynieść oczyszczenie i ukojenie. Im bardziej zapewniał ją, że wspólny urlop w miejscu, w którym ich ścieżki się rozeszły, będzie jak katharsis, z tym większą złością reagowała na jego proś​by. W koń​cu ule​gła. Wie​le razy za​da​wa​ła so​bie py​ta​nie „dla​cze​go”? – To był twój ko​lej​ny błąd – za​wy​ro​ko​wa​ła San​dra. – Prze​stra​szy​łaś się mi​ło​ści! Ewa odwróciła głowę i spojrzała przez zamazaną deszczem szybę na lśniące od wody ulice. Tak, przestraszyła się. Marcin był sporo od niej młodszy i pochodził z zupełnie innego środowiska. Poznali się dzięki temu, że redakcja „Świata Aut”, w której pracował, mieściła się na tym samym piętrze biurowca co jej „Kobieta Modna”. Spotykali się najpierw przypadkowo – na lunchach, w windzie, na parkingu… Ich romans szybko stał się w redakcji tajemnicą poliszynela. Sandra dopingowała przyjaciółkę. Podpowiadała: „Zrób to! Rzuć męża, pusty dom i zaufaj swojemu sercu. Ten facet cię kocha, a ty jego, więc…”. Ewa spojrzała na Sandrę, która mocno trzymała kierownicę i kiwała głową w rytm muzyki płynącej z radia. Jej najbliższa przyjaciółka miała pecha do facetów. Zawsze wybierała tych niewłaściwych, więc jej rekomendacja tym bardziej zapaliła w głowie Ewy ostrzegawcze światełko. Tomek był zdecydowany zabrać Kubę do Afryki, nawet wtedy, gdyby Ewa postanowiła zostać w Warszawie. Po raz ostatni się wtedy pokłócili. W końcu Tomek i Kuba wyjechali, a ona wciąż się wahała. Marcin o nią walczył. Nawet jej się oświadczył, ale ona postanowiła dać swojemu małżeństwu jeszcze jedną szansę. Rzuciła wszystko i wyjechała do męża. Afryka rzeczywiście odmieniła Tomka. Ewa po raz pierwszy od wielu lat zobaczyła w nim tego samego mężczyznę, którego pokochała, gdy się poznali. Był tryskającym złośliwym humorem, ale cholernie odpowiedzialnym młodym lekarzem. Zrzucił ogromny ciężar, który nosił w sercu przez tyle lat. Ciężar, który kładł się cieniem na ich relacjach. Tomek powiedział Kubie o jego prawdziwej matce. Chłopiec zniósł to dzielnie. Być może domyślał się już czegoś wcześniej. Wszyscy od​czu​li ulgę. Mo​gli za​cząć nowe ży​cie. Ra​z em. – I wtedy popełniłaś największe głupstwo – surowo oceniła ją Sandra. A Ewa odruchowo przy​ci​snę​ła dłoń do brzu​cha. – Nie mam po​ję​cia, jak to się sta​ło… – Nie roz​śmie​szaj mnie! Przy​po​mnij mi, bo nie pa​mię​tam… Kim ty wła​ści​wie je​steś? Ewa ukry​ła twarz w dło​niach.


– Nie znę​caj się nad ko​bie​tą w cią​ż y. – Nie pamiętasz, to pozwól, że ci przypomnę – ciągnęła niezrażona Sandra. – Jesteś kobietą przed czterdziestką, dziennikarką, która przez ostatnie dwanaście lat prowadziła dział psychologii w „Kobiecie Modnej”. W każdym numerze pisma miałaś felieton o seksie. Tysiące razy pi​sa​łaś o an​ty​kon​cep​cji… – Nie do​bi​jaj mnie. Wiem, że zro​bi​łam głup​stwo, ale sta​ło się. Su​ro​wa twarz San​dry zła​god​nia​ła. – Tylko tobie mogła się zdarzyć taka rzecz. W gruncie rzeczy myślę, że wciąż jesteś na​sto​lat​ką. Przy​najm​niej men​tal​nie. Nie wiem, jak ty na​pi​sa​łaś te wszyst​kie… Przerwała jej skoczna melodyjka z dobranocki o Reksiu – dzwonek komórki. Sandra wprawnym ruchem przytrzymała kierownicę kolanem i przekopała torbę w poszukiwaniu aparatu. Odebrała i ostro zahamowała, unikając o włos zderzenia z tyłem wielkiego te​re​no​we​go audi. – Idiota! – wrzasnęła do słuchawki. Jakiś męski głos coś jej tłumaczył. Z wyrazu twarzy Sandry Ewa próbowała odgadnąć, o co chodzi. Przyjaciółka rzuciła do telefonu kilka mocnych słów, a po​tem bez kie​run​kow​ska​z u skrę​ci​ła na par​king przy ma​łych de​li​ka​te​sach. – Ojciec twojego najnowszego dziecka życzy sobie, żebyś przesiadła się do jego karocy – rzuciła przez zęby. – Jechał przed nami w tej mafijnej bryce, której o mało nie trzasnęłam w ku​per. Ewa po​pa​trzy​ła na nią zdzi​wio​na. – Dlaczego zadzwonił do ciebie, a nie… – Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. – No tak, moja ko​mór​ka spło​nę​ła ra​z em z sa​mo​cho​dem. Marcin otworzył drzwi mini coopera i nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, mocno pocałował ją w usta. Znie​sma​czo​na San​dra od​wró​ci​ła wzrok. – Kochanie! – krzyknął wesoło, gdy wreszcie oderwał się od Ewy. – Powiem ci krótko: do​ko​na​łaś do​bre​go wy​bo​ru! Je​steś dziew​czy​ną przy​szłe​go mi​lio​ne​ra!


ROZDZIAŁ IV

Wciąż się kłó​c ą? :-(

Kuba postukał nerwowo w klawiaturę komputera i odczekał kilkanaście sekund, wpatrując się w wolno pulsujący kursor. Jeszcze niedawno wydawało mu się, że on i ojciec to dwie planety wirujące na zupełnie innych orbitach. Gdy kilka miesięcy temu małżeństwo Tomasza z Ewą się rozpadło, a Kuba postanowił zamieszkać z mamą… Tak, ojciec mu powiedział, że Ewa nie jest jego biologiczną matką, ale prawda była taka, że innej nie znał. To ona go wychowała. Przez piętnaście lat ani przez chwilę nie podejrzewał, że jego przeszłość skrywa jakieś tajemnice. Dlatego wtedy, na lotnisku w Dar es-Salaam, gdy musiał dokonać wyboru, wybrał Ewę i powrót do Polski. Tu było jego życie. Szkoła, koledzy i dziewczyny… Tu był jego świat. Związek mamy z nowym mężczyzną zaakceptował bez oporów. Po raz pierwszy od wielu lat widział ją szczęśliwą. Jednak ostatnio atmosfera w domu zaczęła gęstnieć. Dziś czuł się właściwie tak samo jak wtedy, gdy mieszkali z ojcem. Ta sama elektryczność w powietrzu i pod​nie​sio​ny głos mamy… O co po​s zło tym ra​z em? Mama rano roz​bi​ła sa​m o​c hód. O cho​le​ra! Jak ona się czu​je? Jak dziec​ko?

Kuba bezwiednie wzruszył ramionami. Internetowy czat na Facebooku miał tę zaletę, że o pewnych rzeczach można było powiedzieć bez emocji. Próbował kiedyś rozmawiać z ojcem przez Skype’a, ale obaj czuli dyskomfort, gdy zapadało milczenie. Dlatego po okresie różnych eksperymentów wybrali stukanie w klawiaturę. Dawało im to złudzenie swobody, a jednocześnie pozwalało na spokojną rozmowę. W gruncie rzeczy Kuba nigdy wcześniej nie miał okazji tak szczerze i długo rozmawiać z tatą. Wyskakujące na ekranie literki sprawiały, że czu​li się so​bie rów​ni. Re​la​cja oj​ciec – syn ewo​lu​owa​ła w stro​nę przy​jaź​ni. W porządku. Mama jest cała i zdrowa. W szpitalu nawet jej nie zatrzymali na obserwację. Tylko bryka nadaje się do ka​s a​c ji. Spa​li​ła się. Jej fa​c et… Mar​c in się wście​ka? No coś ty!

Kuba się za​śmiał. Ja​koś nie po​tra​fił so​bie wy​obra​z ić Mar​ci​na wście​ka​ją​ce​go się na mamę. Po​chy​lił się nad kla​wia​tu​rą. To mama się na niego wydziera, bo nie odbierał telefonu, gdy dzwoniła do niego po wypadku. A on tłumaczy, że nie miał za​s ię​gu, bo spo​tkał się w ja​kimś le​s ie z ludź​m i, któ​rzy mają z nie​go zro​bić mi​lio​ne​ra. Po​c ze​kaj… Tro​c hę za szyb​ko. Nie ko​ja​rzę, o co cho​dzi. Ja też nie bar​dzo ogar​niam. Mama się drze, a on mówi ci​c ho. Po​tra​fię to so​bie wy​obra​z ić…

No jasne. Kuba dobrze pamiętał ostatnie dwa lata małżeństwa rodziców. Mamę do szewskiej pasji doprowadzało niemal wszystko. Światło zostawione w przedpokoju, niezakręcona tubka pasty do zębów, kubek po kawie odstawiony do zlewu, a nie do zmywarki… Tata bronił się bez przekonania. Jakby pogodził się z tym, że nie ma szans wygrać pojedynku na słowa. Właściwie ograniczał się do biernego oporu, który w Ewie wywoływał jeszcze większą furię, a pod koniec ich związku już tylko pogardę. Nowa miłość tylko na


krótko wprowadziła zawieszenie broni w tej niekończącej się wojnie domowej. Ewa, ku swojemu zdumieniu odkryła, że Marcin w relacjach z nią z każdym dniem bardziej upodabnia się do Tomasza. Jeszcze miał siłę i ochotę, by się z nią spierać, czasem podnieść głos, walnąć pięścią w stół, ale były to tylko puste gesty, dowody jego bezradności. Ewa bezbłędnie odczytywała te sygnały i wykorzystywała każde potknięcie, szczelinę w argumentacji Marcina, by rozłożyć go na łopatki. Ich kłótnie stały się meczem do jednej bramki, a łatwe zwycięstwa dziesięć do zera zaczęły Ewę nużyć. Z tym większą energią wdała się dziś w dyskusję, bo zauważyła, że jej mężczyzna ma więcej wigoru i pewności siebie niż zwykle. Znów miała godnego siebie przeciwnika, a iskry latające w powietrzu zapowiadały – oboje to czu​li – go​rą​cą i na​mięt​ną noc. A co u ciebie w Afryce? – wystukał na klawiaturze Kuba, starając się wychwycić poszczególne sło​wa z ci​che​go mo​no​lo​gu Mar​ci​na, do​cho​dzą​ce​go zza za​mknię​tych drzwi. Codziennie leje. Pora deszczowa. Mamy więcej pacjentów, bo komary strasznie tną. Nie ma dnia, żeby ktoś nie przy​s zedł do mnie z ma​la​rią albo gruź​li​c ą. Nie​we​s o​ło. Tę​s k​nię za wami.

Kuba prze​łknął śli​nę. Za mamą też? Też. Wiem, że to idio​tycz​ne, ale mó​wię ci, jak jest. Ale nie mu​s isz jej tego po​wta​rzać. Spo​ko…

Za​sta​na​wiał się przez chwi​lę. Wiesz… Mama w tym wy​pad​ku stra​c i​ła te​le​fon. No, a ona nie po​tra​fi żyć bez ko​m ór​ki… Więc wzię​ła two​ją? Skąd wiesz? Do​m y​ś li​łem się. Prze​ś lę ci pie​nią​dze. Ku​pisz so​bie w mar​ke​c ie ja​kiś w mia​rę tani apa​rat, do​brze?

Kuba się uśmiech​nął. Dzię​ki tato. Kie​dy do nas przy​je​dziesz?


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.