Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Wydanie elektroniczne
Sergiusz Pinkwart (ur. 1973). Pisarz, muzyk, dziennikarz, podróżnik. Ukończył Akademię Muzyczną im. F. Chopina w Warszawie. Był szefem działów zagranicznych w „Vivie!”, „Gali” i „Pani”. Od 1994 jest członkiem orkiestry Teatru Muzycznego „Roma”. Autor powieści Cień Kilimandżaro i Klub racjonalistek, a także książek dla dzieci. Jego pasją są podróże. To co zobaczy i przeżyje, opisuje na swoim blogu.
www.miculapinkwart.natemat.pl
Tego autora
CIEŃ KILIM ANDŻARO KLUB RACJONALISTEK
Copyrig ht © Serg iusz Pink wart 2013 All rig hts res erved Polish edition copyrig ht © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Redakcja: Beata Słama Ilus tracja na okładce: Georg e Maye r/Shutters tock Projekt graficzny okładk i: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-089-2 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
O autorze Tego autora PROLOG CZĘŚĆ I ROZDZIAŁ I ROZDZIAŁ II ROZDZIAŁ III ROZDZIAŁ IV ROZDZIAŁ V ROZDZIAŁ VI ROZDZIAŁ VII ROZDZIAŁ VIII CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ IX ROZDZIAŁ X ROZDZIAŁ XI ROZDZIAŁ XII ROZDZIAŁ XIII ROZDZIAŁ XIV CZĘŚĆ III ROZDZIAŁ XV ROZDZIAŁ XVI ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII ROZDZIAŁ XIX ROZDZIAŁ XX ROZDZIAŁ XXI ROZDZIAŁ XXII CZĘŚĆ IV ROZDZIAŁ XXIII ROZDZIAŁ XXIV ROZDZIAŁ XXV ROZDZIAŁ XXVI ROZDZIAŁ XXVII ROZDZIAŁ XXVIII ROZDZIAŁ XXIX ROZDZIAŁ XXX ROZDZIAŁ XXXI EPILOG Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
PROLOG
Ewa z całej siły wdepnęła hamulec i szarpnęła kierownicą. Samochód zatańczył na mokrym asfalcie, ale nie zmienił ani na milimetr kursu i sunął wprost na furgonetkę jadącą z naprzeciwka. Zbliżające się z ogromną prędkością przednie światła vana oślepiły Ewę. Odruchowo zamknęła oczy, puściła kierownicę i skuliła się na siedzeniu, czekając na uderzenie. Wszystko trwało ułamki sekund, choć gdy później wracała myślami do tego momentu, rozciągał się w czasie niczym bezsenna zimowa noc. Furgonetka odbiła na pobocze, ale i tak zahaczyła o renault Ewy. Urwane lusterko poszybowało ostrą parabolą w stronę rosnącej przy drodze kępy leszczyny. Zgrzytnęła blacha, a Ewa krzyknęła rozpaczliwie. Świat wokół niej zawirował. Samochód obrócił się dwa razy wokół własnej osi, a potem przeciął pobocze i uderzył w spróchniały pień olchy. Drzewo pękło na pół i z grzechotem suchych gałęzi zwaliło się na dach, wgniatając blachę. Wszystko nagle znieruchomiało i właśnie w tym momencie z hukiem wyskoczyła z kierownicy poduszka powietrzna, przyciskając głowę Ewy do oparcia fotela. Silnik zakrztusił się i zgasł, ale radio wciąż grało. Ewa niezdarnie uwolniła twarz z flaczejącej już powłoki i sięgnęła do stacyjki. Wyjęła kluczyk i Rolling Stonesi przestali irytująco narzekać na brak satysfakcji. Pchnęła drzwi, które – o dziwo – odskoczyły bez problemu. Chciała wstać, wyrwać się, uciec z tej pogiętej konserwy, jednak zapięte pasy uniemożliwiały jakikolwiek ruch. – Dziecko! O Boże! Moje dziecko! Serce załomotało jej w piersi, a po plecach pociekła strużka potu. Tłumiąc strach, przycisnęła obie dłonie do zaokrąglonego brzucha. Jaki jest najczęstszy powód śmierci kobiet w ciąży? – przypomniała sobie artykuł w kolorowym magazynie. Tekst był jej autorstwa, a napisała go zaledwie trzy miesiące temu, więc doskonale znała odpowiedź na to pytanie. – Wypadki samochodowe – powiedziała półgłosem. – Cholera! Że też mnie to musiało spotkać… Szarpnęła rozpaczliwie pas, który zablokował się, napięty do granic możliwości. Czuła, że niemal przecina ją na pół. W końcu przekręciła się na bok i prawą ręką wymacała zapięcie. Usłyszała trzask zapadki i nareszcie mogła głębiej odetchnąć. Poruszyła niepewnie nogami. Wyglądało na to, że nic sobie nie złamała. Bolała ją szyja, a z rozbitego uderzeniem poduszki powietrznej nosa sączyła się strużka krwi. Większych obrażeń na razie nie zauważyła. Zresztą nie jej stan był w tej chwili najważniejszy. Liczyło się tylko dziecko, które nosiła w brzuchu od ośmiu miesięcy. – Na co czekasz? Wysiadaj! Ewa, krzywiąc się z bólu, odwróciła głowę. Obok samochodu stała dziewczyna w skórzanym kombinez onie motocyklowym. Zdjęła kask i potrząsnęła grzywą kasztanowych włosów. – Wysiadaj wreszcie. Nic ci nie jest, ale samochód za chwilę trafi szlag! – powiedziała głośno i stanowczym gestem wzięła Ewę za ramię. – Jeśli zostaniesz tu jeszcze minutę, zginiesz. Co będzie bez sensu, skoro przeż yłaś ostatnie sto dwadzieścia sekund.
Dziewczyna wywlekła ją z auta, nie bacząc na nieśmiałe protesty i prośby, by zostawiła ją w spokoju i wez wała pogotowie. – Nie pieść się ze sobą. Trochę naciągnęłaś sobie mięśnie, to wszystko. Kierowca furgonetki ocalił ci życie, ale chyba tylko po to, żeby nie narobić sobie jeszcze większych kłopotów. Ewa spojrzała nieprzytomnym wzrokiem na kobietę w skórzanym kombinez onie. – O czym pani mówi? Skąd… – Rozejrzyj się, sieroto! – przerwała jej nieznajoma. – Facet zwiał, choć to ty mu zajechałaś drogę i zapewne solidnie porysowałaś lakier. Miał swoje powody, by machnąć ręką na odszkodowanie. To nie była jego bryczka. Ukradł ją kilka godzin temu w Pułtusku. Nie… – ściągnęła brwi i zamyśliła się na chwilę. – Nie w samym Pułtusku, ale gdzieś w tamtych okolicach. To nieistotne… Powietrzem targnął głuchy odgłos wybuchu. Ewa zamknęła oczy. Na plecach poczuła uderzenie gorąca. Motocyklistka się zaśmiała. – Wiedziałam! Zawsze wiem… Chodź, bo się tu usmaż ysz. Złapała zdezorientowaną Ewę za łokieć i zmusiła do zrobienia kilku kroków, by oddaliły się od płonącego wraku. Podeszły do zaparkowanego na poboczu wielkiego, obwieszonego kuframi motocykla. Ewa wciąż była w szoku. Z zawodowego przyzwyczajenia zanotowała w pamięci drobne szczegóły: niebo zaciągnęło się biszkoptowymi chmurami i zaczął siąpić drobny jesienny deszczyk. W oddali przejechał ze stukotem pociąg towarowy. Na mokrej drodze z dużą prędkością minęło ich kilka samochodów, nie wykazując najmniejszego zainteresowania dwiema kobietami stojącymi nieopodal płonącego renault, jakby taki widok był dla kierowców nuż ącą codziennością. – Muszę zadzwonić do męża. – Wyszeptała Ewa, odgarnęła włosy z twarzy i zaczęła masować sobie obolały kark. – Mój telefon… – Wykonała nieokreślony gest, wskazując płonące auto. – Proszę. – Motocyklistka podała jej swoją komórkę. – Jeśli chcesz, zadzwoń do tego faceta, choć rozwiedliście się pół roku temu i od tamtego czasu rozmawialiście może ze dwa razy. On ci nie pomoże. Zresztą nigdy nie mogłaś na niego liczyć. Możesz spróbować zadzwonić do tego drugiego, ale… Nie, to też bez sensu. Dobrze ci radzę, licz na siebie. Ewa spojrzała na nią bezgranicznie zdumiona. Rzeczywiście, z przyzwyczajenia chciała zatelefonować do Tomasza. Jest lekarzem i zawsze spokojnie wysłuchiwał jej nerwowych monologów, a potem wzruszał ramionami i wracał do swoich zajęć. Ale nie są już małżeństwem. Powinna zadzwonić do Marcina. On musi jej pomóc. Przecież nosi pod sercem jego dziecko. Ewa bezradnym gestem przeczesała ręką sięgające do ramion proste blond włosy. Miała regularne rysy i dyskretny makijaż podkreślający głębię tęczówek o barwie akwamaryny. Ciąża wypełniła jej do niedawna płaski brzuch, ale tym szczuplej wyglądały długie nogi w butach na zdecydowanie zbyt wysokim obcasie. W redakcji nogi Ewy były stałym tematem docinków zazdrosnych koleżanek, które nie mogły jej wybaczyć wspaniałej figury. Nawet najbliższe przyjaciółki czekały z niecierpliwością, kiedy wreszcie uzna, że przeminął czas krótkich spódniczek i zwiewnych sukienek, które więcej odkrywają, niż zasłaniają. Tymczasem dobijająca czterdziestki Ewa, zamiast zgodnie z metryką stać się niewidzialną,
związała się z dużo młodszym facetem i czerpała z życia pełnymi garściami. Przy Marcinie czuła się czasem jak nastolatka. Marcin… Musi do niego zadzwonić. Natychmiast! Motocyklistka uśmiechnęła się i poklepała ją po plecach, dodając otuchy. – Nic się nie bój, słonko. Urodzisz wkrótce zdrową śliczną córeczkę. To najważniejsze. Miałaś wątpliwości, rzucając męża. I słusznie! Ten drugi to też nie jest mężczyzna dla ciebie. Przecież dobrze wiesz. Tylko że ty nie chcesz słuchać intuicji. Moich rad też nie posłuchasz… A powinnaś. Ja się nigdy nie mylę. Pamiętaj. Nigdy! – Skąd pani to wszystko wie? – Ewa przerwała wybieranie numeru. – Kim pani jest? Czy my się znamy? Nie sądzę… Mam dobrą pamięć do twarzy. – Mam na imię Kalina. – Motocyklistka podała jej rękę w grubej rękawicy. Ewa z trudem ją uścisnęła. – Kim jestem, nie ma chyba większego znaczenia. W każdym razie wiedziałam, że będziesz miała wypadek i że trzeba cię wyciągnąć z samochodu, zanim zapali się benzyna, która sikała z przebitego baku. Nie pytaj, skąd to wiedziałam. Sama pewnych rzeczy nie rozumiem. Mam taki dar. – Zaśmiała się. – Wiem o różnych rzeczach, i pamiętaj… nigdy się nie mylę. – Wróżka? – Ewa uniosła brwi. Dziewczyna skrzywiła się z niesmakiem. – Wróżki rozkładają karty, patrzą w szklane kule, analizują układ linii na dłoniach… To wszystko bzdury! – Ty po prostu… wiesz? – domyśliła się Ewa. Kalina pokiwała energicznie głową z wyraźną satysfakcją. – Czasem udaję, że się waham. Stawiam tarota i robię te idiotyzmy, których klienci oczekują od wróżek. To po to, by zdobyć zaufanie albo zachować wiarygodność. Ale nie zwracam uwagi na karty. Intuicyjnie wiem, co się stanie. Przyszłość nie ma dla mnie tajemnic. To dar, ale i przekleństwo. Uwierz mi… Dziś miałaś sporo szczęścia, że trafiłaś właśnie na mnie. – Przyszłość nie ma dla ciebie tajemnic? – zaczęła Ewa. – To powiedz mi… – sięgnęła po telefon i zaczęła wstukiwać numer – po ilu sygnałach Marcin odbierze? Kalina wzruszyła ramionami. – Sprawdzasz mnie? Nie lubię niedowiarków, ale dobrze. To akurat banalnie proste. W ogóle nie odbierze. Miała rację. Po kilkunastu sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka. Ewa rozłączyła się i zrezygnowana oddała komórkę. Kalina wrzuciła ją do małego plecaczka i wskoczyła na siedzenie motocykla. – Poczekaj! – wykrzyknęła Ewa. – A policja? Pogotowie? Nie zostawisz mnie chyba tutaj samej? Kalina założyła kask i włączyła starter. Silnik zaskoczył i zaczął mruczeć równym głębokim basem. – Nic się nie bój. Ktoś już zadzwonił na sto dwanaście. Za chwilę będzie tu pomoc drogowa. Wiesz… laweciarze zawsze są pierwsi, jakby trzymali na etacie jasnowidzów. – Zaśmiała się z własnego żartu. – A potem przyjedzie straż pożarna, karetka i policja. Właśnie w takiej kolejności. – Popisujesz się! – rzuciła przez zęby Ewa, czując, jak rośnie w niej złość.
– To samo zawsze mówił mi mój były chłopak. – Kalina uśmiechnęła się z nostalgią, kopnięciem złożyła podnóżek i wrzuciła pierwszy bieg. Zanim puściła sprzęgło i motocykl wyskoczył na mokrą od deszczu jezdnię, zdążyła jeszcze powiedzieć: – Radzę ci wracać jak najszybciej do pracy. Urwij się ze szpitala, do którego zawiozą cię karetką, i gnaj do roboty. Powinnaś już tam być, bo zapowiada się ciekawy dzień…
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ I
– Spóźniłaś się – syknął Konstanty. – Ominęło cię łzawe poż egnanie. – Co się dzieje? – Ewa, która wpadła do redakcji przekonana, że to ona będzie tematem dnia, nie kryła rozczarowania. Konstanty, szef działu mody, siedział z nogami na biurku i pił zieloną herbatę, bawiąc się frędzelkami długiego, fantazyjnie zawiniętego szalika. Od mikroskopijnej kuchni aż po newsroom wyczuwało się napięcie, charakterystyczne dla czasu wielkich zmian. – Kto wyleciał? – zapytała wprost Ewa. Konstanty wzruszył ramionami. – A co ci podpowiada twoja kobieca intuicja? Spojrzała na niego i pokręciła głową. Szef działu mody wkurzał ją już od sześciu lat, ale był – o czym nigdy nie zapominała – jej najlepszym przyjacielem. – Sam Najwyższy? – zaryz ykowała. – Najwyższy to jest prezes – stwierdził autorytatywnie Konstanty. – A Stary był tylko redaktorem naczelnym. Ale to i tak wysokie C. Zwykle zwolnienia zaczynają od dołu, nie od góry, a tu proszę… – Nie masz się z czego cieszyć – wtrąciła się Sandra z działu graficznego. – Przyjdzie nowa miotła i wymiecie… Zacznie od funkcyjnych, zobaczycie… Ewa i Konstanty wymienili znaczące spojrzenia. Sandra miała rację. Nowy naczelny rzadko zjawiał się sam. Z poprzedniej pracy zabierał zaufanych współpracowników i obdzielał ich intratnymi etatami w nowym miejscu. A tak się złożyło, że Ewa pełniła w „Kobiecie Modnej” funkcję redaktora działu psychologii. Konstanty odpowiadał za modę i urodę. Zmiana naczelnego mogła mieć dla nich poważne konsekwencje. – Marietta Szuster zmieni na pewno dyrektora artystycznego i zastępców, ale was raczej zostawi… – Sandra się uśmiechnęła. Nie do końca wierzyła w to, co mówi, ale starała się być miła. – Marietta Szuster?! – wykrzyknęła Ewa i aż przysiadła na skraju biurka, uważając jednak, by ostry róg nie zaciągnął jej pończoch. – To ona będzie nową naczelną? Przecież… Urwała, ale Konstanty zroz umiał, co miała na myśli. Pokiwał z rez ygnacją głową. – Położyła już dwa miesięczniki i jeden tygodnik, ale wciąż ktoś daje jej kolejną szansę. Nasz Stary minął się z nią dziś przy windzie. Zobaczysz, że to ona. Zresztą… – spojrzał na zegarek – przekonamy się już za piętnaście minut. Prezes w e-mailu zapowiedział się na czternastą. Przyjdzie i przedstawi nam nowe władze. Która to już będzie zmiana? – zwrócił się do starszej korektorki w okularach grubych jak denka od butelek. Lena oderwała się od wielkiego arkusza papieru, na którym wydrukowano tekst z działu reportaż u, i spojrzała na Konstantego. – Szósta! – stwierdziła krótko. – To będzie moja szósta naczelna, odkąd pracuję w „Kobiecie Modnej”, to jest od dwudziestu lat. Nawet pasuje: „Szuster” i „szósta”. Zgadzałoby się, gdyby nie to „u”, otwarte u naczelnej i zamknięte… no, nieważne. Zresztą
wcale się nie zdziwiłam. Czułam pismo nosem. Przyznam wam się, że postawiłam rano tarota i wyszła mi „Śmierć”. – To kiepsko. – Konstanty wzruszył ramionami. – Wywalą cię… – Niekoniecznie – zaprotestowała Lena. – W tarocie śmierć nie musi oznaczać czegoś złego. To może być po prostu nowy początek. Ludzie przeważnie boją się zmian, dlatego… – To zabawne, że mówicie o magii i wróżeniu – przerwała jej Ewa i już miała na końcu języka opowieść o swoim porannym spotkaniu z Kaliną, gdy drzwi do newsroomu otworzyły się gwałtownie i wszedł wysoki starszy mężczyzna w grafitowym garniturze i białej koszuli z szykownym, wściekle różowym krawatem. Prezes Przytocki emanował pewnością siebie i autorytetem. Za nim, skromnie spuściwszy wzrok na czubki eleganckich butów od Christiana Louboutina, drobiła trzydziestoletnia kobieta o krótkich czarnych włosach i grzywce podciętej ewidentnie przez jedną z najpopularniejszych warszawskich fryz jerek. – Marietta Szuster. Oczywiście… – syknął Konstanty. Ewa cofnęła się o krok i oparła o ścianę. Jej serce biło niespokojnie. Pochyliła się nieco do przodu, by luźny sweterek choć odrobinę zamaskował zaokrąglony brzuch. Poprzedni naczelny szybko pogodził się z tym, że zaszła w ciążę. Teatralnym szeptem napominał ją czasem, by nie zapuściła się, i zapowiedział, że nie toleruje „ciężarówek w ogrodniczkach”. Dał Ewie do zrozumienia, że dopóki ubiera się w krótkie, eksponujące nogi spódniczki i nosi buty na wysokim obcasie, to może sobie być w ciąż y i mu to w ogóle nie przeszkadza. Zwłaszcza że nie uszło jego uwagi, iż biust Ewy imponująco się powiększył. Teraz jednak Ewa nie wiedziała, jak wygląda jej pozycja. O Marietcie krążyły sprzeczne informacje. Podobno określała się jako feministka. Co mogło oznaczać zarówno to, że ciężarną kobietę będzie traktowała przyzwoicie, jak i to, że wyrzuci ją bez sentymentów, bo nie może znieść, gdy po biurze pęta się baba z brzuchem. – Sytuacja jest dobra, ale nie beznadziejna – mruknęła Ewa do Konstantego. – Wiedźma jest sama. Może uda nam się przetrwać pierwszy szturm? Prezes dał im tylko tyle czasu, ile było niezbędne, by cała redakcja zgromadziła się wokół niego. Niektórzy rozsiedli się na krzesłach, ale większość podpierała ściany, starając się, tak jak szefowa działu psychologii, nie rzucać się w oczy. Marietta, ochrzczona w poprzedniej redakcji ksywką Krwawa Mary, z udawanym spokojem kartkowała ostatni numer pisma zabrany z biurka Konstantego. – Kochani… – zaczął prezes swoim ulubionym, niby to przyjacielskim tonem – zapewne wielu z was zadaje sobie dziś pytanie: gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy… Konstanty przewrócił oczami i ukryty za plecami korektorek zrobił gest, jakby chciał wsadzić sobie dwa palce do gardła i sprowokować wymioty. Stojąca obok niego Ewa dyskretnie kopnęła go w kostkę. – Ale spieszę was uspokoić: zmierzamy w dobrym kierunku – ciągnął Przytocki. – Jestem o tym przekonany… Przerwał, zdjął okulary i wytarł szkła irchową szmatką, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Jeśli jest tak dobrze, to dlaczego… – wypalił Maciek, dyrektor artystyczny, ale druga część zdania nie przeszła mu przez gardło. – Dlaczego? Chce pan wiedzieć, dlaczego zdecydowałem się powierzyć stanowisko
redaktora naczelnego innej osobie? Cóż… – uśmiechnął się nieszczerze – zrobiłem to tylko i wyłącznie dla dobra pisma. Pani Marietta Szuster to wybitny fachowiec, powiedziałbym nawet, że fachowiec światowego formatu. Wyniki sprzedaży i nakład „Kobiety Modnej”… hm… nie były tragiczne, ale od pewnego czasu stały w miejscu. A poziom, co tu gadać… I dlatego zarząd podjął decyzję o powierzeniu sterów gazety pani Szuster. – Wziął Mariettę za rękę i wycisnął na jej dłoni czuły pocałunek. – Normalnie zaraz pójdą w ślimaka – szepnął Konstanty. – Co za szopka… – Pani Szuster – podjął prezes – zobowiązała się do znacznego podniesienia poziomu tekstów i do opracowania bardziej wysmakowanej formy graficznej naszego magazynu, a także do zwiększenia sprzedaży z obecnych stu dwudziestu tysięcy egzemplarzy do dwustu tysięcy. – To nierealne! – zaprotestował Maciek. Chyba już zdał sobie sprawę, że i tak nie utrzyma się na stanowisku dyrektora artystycznego, i szedł na całość, nie mając nic do stracenia. – Tak? – zdziwił się prezes z wystudiowanym zaskoczeniem. – Chce nam pan coś powiedzieć? – Przecież… – zająknął się Maciek – to oczywiste. Albo robimy tytuł dla masowego czytelnika, a wtedy musimy zejść z poziomu, albo idziemy w ekskluzywną niszę, ale wtedy możemy zapomnieć o wysokim nakładzie. A to dlatego, że struktura czytelnictwa ma kształt piramidy. Najwięcej jest baranów, którzy sięgają po… Maciek już po sekundzie zrozumiał, że popełnił straszny błąd. Zrobił się czerwony. Na twarzy prez esa pojawił się jadowity uśmiech. – A więc, jeśli słuch mnie nie myli, traktuje pan naszych drogich czytelników jak stado baranów? – Nie. Nie to miałem na myśli. Ja tylko chciałem… Przytocki nie poz wolił mu dokończyć. – No cóż… teraz jest dla mnie jasne, dlaczego „Kobieta Modna”, tytuł o takim potencjale, pomimo wielkich nadziei i inwestycji, które poczyniliśmy w ostatnich latach, stał w miejscu. Skoro najważniejsze osoby w redakcyjnej hierarchii mają tak lekceważący stosunek do czytelniczek, to po prostu nie da się zrobić dobrego pisma. Czy jeszcze ktoś… – powiódł po zgromadzonych piorunującym wzrokiem – czy jeszcze ktoś uważa, że czytelniczki, które co miesiąc wydają prawie dziesięć złotych na nasz magazyn, to idiotki, debilki i kretynki? Śmiało! Powiedzcie mi to prosto w oczy. Nie ma się czego bać! Ewa o mało się nie roześmiała. Rzeczywiście. Nie ma się czego bać, pomyślała. To jeden z najlepszych żartów, jakie ostatnio słyszałam. Kątem oka spojrzała na Konstantego. Trochę się obawiała, że przyjaciel powie na głos to, co wszyscy musieli już pomyśleć, ale tym razem kierownik działu mody zachował resztki instynktu samozachowawczego i po prostu kontemplował połysk bezbarwnego lakieru, który nałoż ył sobie rano na paz nokcie. – Jestem przekonana, że wszyscy żywimy do naszych ukochanych czytelniczek jak najcieplejsze uczucia… – Marietta Szuster odezwała się po raz pierwszy. Głos miała cichy, ale dźwięczny, o bursztynowomiodowej barwie, przywodzący na myśl letnie niedzielne popołudnie. Prez es spojrzał na nią niemal z czułością. – Marysiu! Potrzeba nam tu właśnie takich ludzi jak ty. Wiem, że chciałabyś wszystkim nieba przychylić, ale nie powinnaś nikogo bronić ani usprawiedliwiać. Dziennikarstwo to nie jest
zwykły zawód, tylko powołanie. Po-wo-ła-nie! – Przytocki, gdy się unosił, zaczynał niemal krzyczeć, skandując każdą sylabę. – Dlatego nie ma u nas miejsca dla karierowiczów, którzy przychodzą wyłącznie po to, by zarabiać pieniądze, a tak naprawdę nami i naszymi czytelnikami gardzą. Nie ma… – Panie prezesie! Z całym szacunkiem… – zaczął Maciek, ale Przytocki już surfował na swojej ulubionej fali i nikt nie miał szans, by mu w tym przeszkodzić. – Nie ma u nas miejsca dla kogoś, kto nie grzeszy talentem, a potrafi tylko siać ferment – grzmiał prezes. – Miejsce cynicznych drani jest w agencjach reklamowych albo i… towarzyskich. – Panie prez esie! – Maciek podniósł głos. – Pan mnie obraż a. – Doprawdy? – zdziwił się teatralnie Przytocki. – Ja pana obrażam! To już, doprawdy, bezczelność! Więc co pan tu jeszcze robi, skoro czuje się obraż ony? Maciek podszedł do niego z zaciśniętymi pięściami. Ewa przymknęła powieki. Dużo by dała, by nie uczestniczyć w awanturze, która wisiała już w powietrzu i wydawała się nieunikniona. – Co ja tu robię? – powtórzył Maciek i roześmiał się, ale pięści wciąż miał zaciśnięte. – Dobre pytanie. Bo z tego, co się zorientowałem, to pewne decyzje zostały już podjęte. Prawda? Prezes spojrzał mu w oczy. Wzrok miał twardy, a na twarzy ironiczny uśmieszek. Owionął Maćka zapach dobrej wody kolońskiej i dominikańskich cygar. – Na pana miejscu już bym się nad tym nie zastanawiał. – Prezes podniósł lewą rękę i podciągnął mankiet koszuli. Rzucił okiem na gruby, srebrny zegarek marki Patek Philippe i ściągnął brwi. – Za pięć, nie… już za cztery i pół minuty ochrona odprowadzi pana na dół, do taksówki. – Blefuje pan… – Maciek poszarzał na twarzy – nie ma pan prawa. Ja się odwołam! Sąd… – Marnuje pan czas. – Przytocki wzruszył ramionami. – I nie radzę dotykać komputera. Od piętnastu minut jest zablokowany, a wszystkie pliki, ze szczególnym uwzględnieniem historii w przeglądarce internetowej zarchiwiz owane. Wszystkie – podkreślił. – Roz umie pan? Maciek rozumiał. Wyglądał jak balon, z którego ktoś wypuścił powietrze w samym środku podróż y nad Oceanem Spokojnym. Ewa pokręciła głową. W newsroomie zapadła martwa cisza. Wszyscy orientowali się mniej więcej, czym Maciek zajmował się w wolnych chwilach. Internetowe czaty i przeglądanie wiadomości na portalach randkowych zajmowało mu – bywało – więcej czasu niż praca. Jeśli monitorowano jego komputer od dawna, musiało się nazbierać na niego tyle haków, że ewentualna batalia sądowa była przegrana już na starcie. Dlatego Maciek obrócił się tylko na pięcie, a po chwili z pokoju grafików zaczęło dochodzić wściekłe trzaskanie szufladami i odgłos wrzucanych do tekturowego pudła szpargałów. Po trzech minutach na piętrze pojawili się ochroniarze. Nieco speszeni, ale nadrabiający minami – przecież patrzył na nich prezes – odprowadzili Maćka do windy. Maciek, wbrew oczekiwaniom Przytockiego, nie szarpał się i nie wyrywał. Nawet nikomu nie ubliżał. Przemaszerował przez newsroom z dumnie podniesioną głową. Próbował nawiązać kontakt wzrokowy z którymkolwiek z niedawnych kolegów, ale wszyscy, milcząc, wpatrywali się w przestrzeń. Tylko Marietta Szuster przyglądała mu się ze źle skrywaną satysfakcją. Gdy za Maćkiem zamknęły się drzwi windy, Ewa odetchnęła, a na twarzy prezesa pojawił się
grymas imitujący łagodny uśmiech. – No, kochani… – zaczął, zacierając z rozmachem ręce – do roboty. Do robo-ty! Czytelnicy czekają na wasze doskonałe teksty, więc… – Panie prezesie! – przerwała mu, uśmiechając się przymilnie, Marietta. – Z pewnością wszyscy chcieliby nieco odetchnąć i omówić nową sytuację. Przytocki pokiwał energicznie głową i otoczył Mariettę ramieniem. – A więc, pani redaktor, zostawmy zespół w spokoju, żeby nasze drogie dziennikarki mogły swobodnie poplotkować, i chodźmy do mojego gabinetu napić się herbaty… Konstanty zmrużył oczy, z miną niewiniątka wsunął do ust czubek ołówka i zaczął go obliz ywać. – Przestań! – syknęła Ewa. – Zaczekaj chociaż kilka sekund, zanim znikną, bo zwrócą na nas uwagę i… – I co? – Jej przyjaciel wzruszył ramionami. – Przecież ciebie nie zwolnią, bo jesteś w ciąży. A mnie… Będą się bali, bo jestem gejem. Mogę ich poz wać za mobbing i nietolerancję. Ewa pokręciła głową i usiadła przy swoim biurku. Była bardzo zmęczona i czuła bolesny ucisk z tyłu głowy. Zastanawiała się, czy popełniła błąd, rezygnując ze specjalistycznych badań w szpitalu, do którego podwiozła ją karetka pogotowia. Sięgnęła po stojący na biurku telefon i wybrała numer Marcina. Gdy włączyła się automatyczna sekretarka, odłożyła słuchawkę. Nie mogę na niego liczyć, pomyślała z goryczą po raz nie wiadomo który tego dnia i z trudem opanowała wzbierający w niej gniew. Gdyby nie to, że nosi w sobie jego dziecko… Dziecko… Bo przecież to musi być jego dziecko! Zaczęła kolejno odginać palce. Teraz jest październik, a jestem w ósmym miesiącu. Czyli wrzesień to siódmy, sierpień – szósty, lipiec – piąty, czerwiec – czwarty, maj – trzeci, kwiecień – drugi, marzec… Kiedy ostatni raz kochała się z Tomaszem? Niespokojnie poruszyła ręką, trąciła myszkę i na monitorze komputera, zamiast wędrujących po ekranie rozbłysków wygaszacza, ukazał się trójkąt ułożony z kart tarota. Wstała, gwałtownie odsuwając krzesło. – Kto siedział na moim miejscu?! – zapytała wzburzona. – Leno? To ty? Korektorka wychyliła się ze swojego boksu i pokręciła głową. – Nie używam do wróżenia komputera, tylko staromodnie rozkładam karty. A i tak robię to w domu, nigdy w pracy – zapewniła zdecydowanie. Jednak Ewa nie do końca jej uwierzyła. W środek trójkąta składającego się z trzech kart zawsze wpisana była jedna. I ta, w przeciwieństwie do pozostałych, była ułożona efektownym rysunkiem do góry. Konstanty stanął za plecami Ewy i cicho zagwizdał. – No, no… I to ci wyszło? – Nie mnie. To już było… Ewa usiadła ciężko na obrotowym krześle. Dziecko wierciło się w jej brzuchu, jakby miało już dość ciasnej bezpiecznej kryjówki i postanowiło wyrwać się na wolność. – Nie przejmuj się. – Szef działu mody poklepał ją po plecach. – Nie znam się na tarocie, ale z tego, co mówiła Lena, nie jest tak źle. Śmierć to symbol jakiejś przemiany. Mam nadzieję, że nie tylko tej najbardziej oczywistej… w proch…
ROZDZIAŁ II
– Daleko jeszcze? Zaniepokojony Marcin po raz kolejny rzucił okiem na komórkę – wciąż brak zasięgu. – Spokojnie, już prawie dojeżdżamy… – Jacek, siedzący za kierownicą, zmienił stację radiową. – Tutaj nic nie odbiera, tylko Radio Maryja – mruknął przepraszająco. Ciemna, lśniąca od deszczu ściana lasu zaczęła się przerzedzać, a polna droga, którą jechali już dobre pół godziny, zrobiła się jeszcze bardziej wyboista. – Jacek, nie mam tu zasięgu… – zaczął niepewnie Marcin – …a jeśli zadzwonią z gazety? Jesteś pewny, że to dobry pomysł, żeby pakować się w ten biznes? Wywalą nas z roboty i jeszcze uruchomią GPS-a w samochodzie, i będziemy mieli na głowie kryminalnych… Jacek, zwalisty trzydziestolatek w szarej bluzie z wyszytym srebrną nicią napisem „Incredible Hero”, machnął ręką. – Za miesiąc będziesz się śmiał z tego, że tak długo siedziałeś w tej dziadowskiej firmie. Kasa, misiu! Kasa czeka! – Wzięliśmy bryczkę bez pytania. – I co z tego? – Jacek wzruszył ramionami. – Nikt się nie zorientuje. Pojechaliśmy na testy i zrobić zdjęcia, nie? Ty piszesz, ja robię zdjęcia. Tak wygląda nasz układ. Nie pamiętasz? – Nie wiedzą, dokąd nas poniosło. – A bo to pierwszy raz? Marcin pokiwał głową. Nie dalej jak miesiąc temu wyskoczyli z Ewą, Jackiem i jego najnowszą dziewczyną do Zakopanego. Zdjęcia terenowego nissana zrobili w pół godziny, a resztę weekendu spędzili miło, na koszt redakcji „Świata Aut”. Dziś problem polegał na tym, że wzięli z parkingu przeznaczone do testów Audi Q7 za ponad pół miliona złotych i mieli, według tego, co powiedzieli naczelnemu, „pokręcić się po okolicy”. Od wyjazdu z redakcji minęły już dwie godziny, a oni błądzili gdzieś po puszczy pod Wyszkowem. Na domiar złego, gdy przez moment telefony złapały zasięg, Marcin odkrył, że ma kilkanaście nieodebranych połączeń z kilku nieznanych mu numerów. Bezskutecznie próbował oddzwonić. Natychmiast też wystukał numer komórki Ewy, ale nie odebrała. Zdenerwował się tym, bo wiedział, że w ósmym miesiącu ciąży mogą się przytrafić różne rzeczy, mogła się źle poczuć albo zemdleć. A jeśli odeszły jej wody i zaczął się poród? – Słuchaj… a może jednak sobie darujemy? To jakieś dziwne klimaty. Pachnie mafią. Dlaczego gość nie chciał się spotkać w jakimś cywilizowanym miejscu? Dlaczego kręcił, zamiast powiedzieć, o co chodzi? – Pachnie pieniędzmi, misiu. Dużymi pieniędzmi. A te, jak mówi przysłowie, nie lubią tłoku ni rozgłosu. – Ale nie wydaje ci się dziwne, że… – zaczął Marcin. – Dziwne mi się wydaje, że pękasz – ostro przerwał mu Jacek. – Nie takiego Marcina znałem. Zawsze byłeś ostry gość. Ta laska cię wykręciła. – Przystopuj! – warknął Marcin – bo się wkurzę…
– No! – Jacek się roześmiał i klepnął skórzaną deskę rozdzielczą. – Od razu lepiej! Tak trzymaj, a daleko zajedziesz. – Nie wiesz nawet, co to za biznes! – utyskiwał Marcin. Jacek wzruszył ramionami. – Polecił mi tego gościa facet, do którego mam zaufanie. I nic nie ryzykujemy, bo jeśli nam się nie spodoba, to grzecznie mówimy „do widzenia” i wychodzimy. – A oni posyłają za nami kilka poż egnalnych serii z kałasznikowa… Jacek zaśmiał się nerwowo. – Okropnie się zrobiłeś strachliwy. Jak nie chcesz zaryzykować, twoja sprawa. Ale uwierz mi, kasa normalnie leży na ulicy. Amerykańska firma wchodzi do Europy. Kto się załapie na początku, łatwo zarobi. Wystarczy wciągnąć do biznesu parę osób, a potem samo się będzie kręcić. – Zalatuje mi to jakimś Amwayem. Zobaczysz, skończy się na tym, że facet będzie chciał nam wcisnąć jakiś kit, z którym mamy latać po domach. – Żadnej akwizycji! – Jacek pokręcił głową. – Do tego nie mam nerwów. Jeśli się okaże, że mam wbić się w garniak i bujać po wioskach, żeby zarobić jakąś nędzną prowiz ję, to rozwalę im tę budę… A swoją drogą… – przejechał przez otwartą bramę z kutego żelaza i zaparkował przed elegancką rezydencją utrzymaną w stylu staropolskiego dworku – niezła hawira. Chata jak z tego filmu… no wiesz… z Pana Tadeusza? Wysiedli i odetchnęli świeżym powietrzem pachnącym deszczem i rumiankiem. Z uznaniem otaksowali stojące na podjeździe samochody. Sportowe porsche, limuzynę mercedesa i dynamiczne subaru. Nieco skrzywili się na widok poobijanej bezbarwnej vectry. – Dziwne towarzystwo… – mruknął Marcin. – To co, wchodzimy? Bo to chyba ostatni moment, w którym jeszcze… Drzwi willi otworzyły się i stanął w nich przystojny mężczyzna koło czterdziestki, typ południowca z długimi włosami układającymi się w niesforne loki. Uścisnęli sobie dłonie i długowłosy wprowadził ich do salonu. Przy stole siedziało czterech mężczyzn i kobieta, której twarz wydała się Marcinowi znajoma. Nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna, ale gotów był się założ yć, że widział ją w telewiz ji. – Poznajcie się państwo. – „Południowiec” najwyraźniej wcielił się w rolę gospodarza. – Jacek i Marcin… a to nasz gość z Niemiec i mistrz, że tak się wyrażę… ceremonii, Johann. – Wskazał dostojnie wyglądającego grubasa z kozią bródką i okularami w drucianych oprawkach. – Mam na imię Mirek. – Dwudziestoparoletni chłopak o rozbieganych oczach i w bardzo drogim garniturze od Armaniego się ukłonił. – A to moja przyjaciółka, Marta. – Przytulił gwiazdę telewiz yjną, która spojrzała na niego z mieszaniną niechęci i znudzenia. – Zdzisiek! – Mężczyzna pod pięćdziesiątkę, o muskularnej budowie i szczerej twarzy akwiz ytora Biblii, potrząsnął mocno ich dłońmi. – Marek – przedstawił się ostatni uczestnik spotkania, wyblakły łysiejący emeryt. – Mnie już poznaliście – długowłosy się uśmiechnął – jestem Krystian Borek i mam fajny dworek… – Zaśmiał się ze swojego żartu. – Myślę, że możemy przejść do rzeczy. Johann… a właściwie pan Janek… Ile to już lat na emigracji? – rzucił pytanie w stronę mężczyzny, którego naz wał „mistrzem ceremonii”.
– Zwanz ig… Dwadzieścia – mruknął gość z Niemiec. – No proszę… – zdziwił się Krystian. – Jak pan mógł! Ledwo ojczyzna odzyskała wolność, a pan wyjechał? – Miałem swoje powody. – Nie wątpię, nie wątpię… – Gospodarz pokiwał głową z szelmowskim uśmiechem, dając do zroz umienia, że wie coś więcej, ale nie rozwijał tematu. – Przejdźmy do rzeczy – powiedział Johann. Wstał z fotela i powiódł ciężkim wzrokiem po twarzach zebranych. – Ze it… Czas to pieniądz. A o pieniądzach właśnie chciałem wam opowiedzieć. O pieniądzach, które możecie zarobić, jeśli wysłuchacie mnie do końca i zrobicie genau to, co wam powiem. – A ile można stracić? – zapytał partner gwiazdy, udając żydowski akcent. Mistrz ceremonii spojrzał na niego z pogardą. – Mirosław Dąbrowski – wycedził przez zęby. – Z tych Dąbrowskich. I to wszystko, co można dobrego o tobie powiedzieć. Vater kazał ci wziąć się do jakiejś pracy, bo nie ma ochoty utrzymywać smarkacza do czterdziestki, re cht? Powiedział to pół roku temu, recht? I od tamtego czasu standard życia wyraźnie ci się pogorszył, recht? Mirek spuścił wzrok, starając się uniknąć wściekłego spojrzenia gwiazdy telewiz yjnej. – Oczywiście, że prawda – bezlitośnie ciągnął Johann. – Powiem ci coś jeszcze, panie Dąbrowski. Znalazłeś się tu dlatego, że wreszcie do ciebie dotarło, że jesteś niczym. Jesteś zerem. Du bist Null! Jesteś spłukany! – Ostatnie zdanie mistrz ceremonii wykrzyczał mu w twarz. – Tylko mięczak daje sobą pomiatać byle komu – powiedziała jadowitym tonem gwiazda do czerwonego z wściekłości Mirka. – Ty nie jesteś lepsza – prychnął Johann. – Gwiazdką zostałaś dzięki temu, że wśliz gnęłaś się do łóżka znanemu aktorowi. Ale on cię po paru latach puścił kantem, a prawnicy wzięli większość kasy, którą wyrwałaś mu w trakcie rozwodu. Te n Tanzshow, Taniec z gwiazdami , miał podreperować twoje finanse, tylko że ty nie przyłożyłaś się do roboty i wyleciałaś już w pierwszym odcinku. Marzenia o dużych pieniądzach szlag trafił. Na dodatek ośmieszyłaś się, wiążąc się z młodszym o dziesięć lat gołodupcem. Błąd! Powinnaś celować w jego tatusia. Chociaż nie… – potarł ręką kozią bródkę – …nie miałabyś szans. Dąbrowski senior woli młodsze. – Świnia! – wrzasnęła Marta i zerwała się z fotela. – Siadaj! – warknął Johann. – Jeszcze nie skończyłem. Możesz robić sceny, jeśli chcesz, ale przyjechałaś tu z jednego powodu… – Niech zgadnę… Jestem w chwilowych tarapatach finansowych? – ironicznie zapytała gwiazdka telewiz yjna. – Tarapaty? Scheisse! Jesteś spłukana! I ty też… – Grubym jak parówka palcem wskazał muskularnego pięćdziesięcioletniego mężczyz nę, który przedstawił się jako Zdzisiek. – Owszem – potwierdził Zdzisiek bez cienia wahania. – Przegrałem sporo w kasynie. Ale mam plan, jak się odegrać, potrzebuję tylko małej poż yczki. Zwrócę co do… – Scheisse! Gówno! – wrzasnął Johann. – Gówno! Potrzebujesz górę kasy, a nie małej pożyczki. Masz oddać półtora miliona, i to nie jakiemuś głupiemu bankowi, tylko ruskiej mafii. I masz na to zdecydowanie za mało czasu. Szczerze mówiąc, nie masz w ogóle czasu. A te
półtorej bańki, to nie są twoje jedyne długi, prawda? Zdzisiek kiwnął głową, ale nic nie powiedział. „Mistrz ceremonii” z sadystyczną przyjemnością patrzył, jak mężczyzna czerwienieje i drżącymi rękami rozluźnia węzeł krawata. – Zastawiłem mieszkanie – mruknął Zdzisiek – próbowałem sprzedać parę rzeczy, ale to rzeczywiście tylko kropla w morzu. – Powiem ci coś: ty też jesteś spłukany! – krzyknął mu Johann prosto w twarz. – Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy spłukani – powiedział spokojnie emeryt. – Jeśli chodzi o mnie, to po latach wiernej służby w hm… pewnym resorcie siłowym, pożegnano się ze mną mało elegancko. Nie mogę nigdzie znaleźć pracy, a latka lecą… – Kim pan jest z zawodu? – zainteresowała się gwiazdka telewizyjna. – Bo ja znam sporo osób, które chętnie zatrudniają byłych milicjantów jako ochroniarzy albo detektywów. Pan był, sądząc z postury, raczej detektywem niż zomowcem, prawda? Emeryt chrząknął i uciekł wzrokiem w bok. – Raczej nie, proszę pani, pracowałem w resorcie spraw wewnętrznych jako… Zresztą nieważne. – Szczerość! Panie Mareczku! – upomniał go Długowłosy. – My, ludzie interesu, nie mamy przed sobą tajemnic. To zresztą zabawne, że pracował pan jako kat… – Adwokat? W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych? – zdziwiła się Marta. Emeryt spojrzał na Krystiana Borka z mieszaniną zdziwienia i niechęci, po czym odwrócił się do gwiazdki telewiz yjnej i nieśmiało uśmiechnął. – Nie… Po prostu kat. W resorcie, a nie… zresztą to nie jest dziś istotne. Wykonywałem egzekucje. Oczywiście dopóki Polska nie podpisała odpowiednich konwencji międzynarodowych i na karę śmierci wprowadzono moratorium. A później w ogóle ją zlikwidowano. A ja straciłem pracę… Trochę liczyłem na to, że karta się odwróci po wyborach w dwa tysiące piątym, gdy do władzy doszła prawica, a ministrem sprawiedliwości został ten miły młody człowiek w okularkach… Zapadła niez ręczna cisza. – A tych dwóch? – Marta wskaz ała Marcina i Jacka. – Oni również są spłukani – wyręczył Johanna gospodarz dworku. – To dwaj dziennikarze z magazynu samochodowego. Zarabiają podle, a chcieliby żyć ponad stan. Ten gruby… – wskaz ał Jacka. – Nie jestem gruby, tylko dobrze zbudowany – oburzył się Jacek. – Ten gruby – kontynuował Krystian, nie zwracając uwagi na jego protest – jest fotografem, ale jego talent nie rzucił do tej pory na kolana żadnej porządnej gaz ety. A skoro do tej pory nie rzucił, to już raczej nie rzuci, a naszemu gościowi grozi, że do końca życia będzie fotografował uwalane smarem silniki. Jego aspiracje, przynajmniej jeśli chodzi o styl życia, są dużo wyższe. Powiedz państwu, dlaczego puściła cię kantem ostatnia dziewczyna… Jak ona się nazywała… Mariola? – Marlena – odruchowo poprawił Jacek. – Cóż… chciała, żebym jej kupił jakąś firmową szmatę, a ja akurat nie byłem przy kasie i… – …I pozwoliłeś odejść kobiecie swego życia, bo nie stać cię było na kupno seksownej sukienki za marne tysiąc złotych – westchnął Krystian.
– Jest spłukany – skwitował emerytowany kat. – Ten chudy też. – Długowłosy wskazał Marcina. – Wplątał się w romans z dość wymagającą kobietą. A za chwilę urodzi mu się dziecko. – No toś się bracie wpakował. – Zdzisiek klepnął Marcina w ramię. – Nie po to tu przyjechaliście, żeby sobie współczuć – gromkim głosem upomniał ich Johann – tylko żeby stanąć na nogi i zacząć zarabiać duże pieniądze. Grosse Geld! Verstehen? Roz umiecie? – Dlaczego my? – zapytał podejrzliwie emeryt. – Nie jest pan naszym aniołem stróżem ani dobrą wróżką, tylko biznesmenem. Gdzie haczyk? Johann oparł się o stół i popatrzył na niego znuż onym wzrokiem. – Nie jestem Świętym Mikołajem. Das ist Klar. Ale mogę być twoją dobrą wróżką, która pokaże ci drogę do bogactwa, a przy okazji sam chcę dobrze zarobić. Nie jestem… jak to się mówi… charytatywny. Im szybciej zbuduję przy waszej pomocy sieć marketingową, tym więcej zarobię. Mein Freund Krystian zebrał was tu nieprzypadkowo. Macie dużo kontaktów, jesteście lubiani w swoich środowiskach i… – Spłukani – podpowiedział Długowłosy z uśmiechem magika wyciągającego triumfalnie królika z kapelusza. – Macie, że się tak wyrażę, dobrą motywację do pracy. Takich ludzi nam trzeba, a nie zblazowanych bogaczy, których mam sporo wśród znajomych… – Zmrużył oczy jak kot drapany za uchem. Ewidentnie delektował się skalą swoich koneksji. – Sporo pan o nas wie, panie Krystianie Borku. – Emerytowany kat pokiwał głową z uznaniem. – À propos, czy to prawdziwe naz wisko? – Nomina sunt odiosa, jak mawiał Cyceron. – Długowłosy się zaśmiał. – W pewnych kręgach lepiej nie wymieniać nazwisk. Dlatego wolę, gdy mówimy sobie po imieniu. To niweluje dystans. A zresztą nie chodzi o zachowanie anonimowości, bo każdy z nas i tak, przystępując do biznesu, będzie musiał podać wszystkie dane. W końcu uczciwie płacimy podatki, prawda? – To całkowicie legalne – potwierdził poważnie Johann. Z czarnej skórzanej teczki wyciągnął plik kartek i wieczne pióro. Zdjął skuwkę i zamaszystymi ruchami nakreślił na czystej stronie kilka pionowych i poz iomych kresek. – Zbliżcie się, proszę. Wytłumaczę wam, o co chodzi. Siedem głów pochyliło się nad rysunkiem. – To w przybliżeniu struktura sieci, którą zbudujemy. Tu jestem ja… – Na górze kartki Johann postawił precyzyjnie dużą, idealnie okrągłą kropkę. – A tu będziecie wy… – Zaznaczył punkty na kreskach rozchodzących się koncentrycznie od „jego” kółka. – Każdy z was będzie szefem swojej struktury i będzie dostawał prowizję za wszystkie osoby, które zwerbuje. A także za tych, których zwerbują ludzie zwerbowani przez was. Ist das Klar? Dzięki temu nowatorskiemu rozwiązaniu wasze konto będzie puchło w postępie geometrycznym. Jeden, dwa, cztery, szesnaście… – Zaraz… Wolniej, proszę. Ile będziemy zarabiali? – Zdzisiek hazardzista złapał się za głowę. – O co w tym chodzi? Johann wytarł czoło białą batystową chusteczką, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki. – Pokażę wam to na przykładzie. Ty – wskazał palcem Marcina – wciągasz do naszej sieci dziesięcioro znajomych. Zajmuje ci to, powiedzmy… tydzień. Masz za nich prowizję sto euro
od łebka. Ci ludzie to twoi koledzy, rzutcy, przebojowi, pozytywnie nastawieni do życia, zdecydowani, by przestać martwić się o debet i skąd wziąć pieniądze na kolejną ratę kredytu. W ciągu tygodnia każdy z nich przyciągnie do nas kolejne dziesięć osób. Ile masz już osób w strukturze? – Zawiesił głos, patrząc na Marcina. – Dwadzieścia? – bąknął dziennikarz. Nigdy nie był dobry z matematyki i czuł, że robi z siebie durnia. – Sto dziesięć! – wykrzyknął triumfalnie Johann. – A ponieważ to też są osoby rzutkie i mają spore grono przyjaciół i znajomych, to sieć rozszerza się błyskawicznie. Ile zarobisz po miesiącu? – Jedenaście tysięcy euro – powiedziała szybko gwiazda telewiz yjna. – Brawo! – „Mistrz ceremonii” złożył dłonie jak do oklasków. – Widzę, że jest pani przyzwyczajona do wysokich nominałów. Ale pytałem o zysk po miesiącu, a nie po dwóch tygodniach. Kobieta nerwowym ruchem zmierzwiła sobie włosy. – Oczywiście… – Sięgnęła do torebki i wyciągnęła iPhone’a w eleganckim różowym etui. Stuknęła palcem w ekran i uruchomiła kalkulator. Po chwili uniosła brwi i zdziwiona spojrzała na Johanna. – Zgadza się. – Johann uśmiechnął się łaskawie. – Okrągły milion euro. Magia matematyki użytej w szlachetnym celu powiększania majątku. Pieniądz lubi pieniądz. Recht? Napociliście się kilka dni, spotykając z ludźmi, których znacie i lubicie. Wypiliście z nimi kawę, opowiedzieliście o tym i o owym i… – zrobił gest liczenia pieniędzy – wpada wam za to do kieszeni milion euro. – Jak to możliwe? – Marcin pokręcił z niedowierzaniem głową. Johann odkręcił pióro i na kartce, obok narysowanego wcześniej schematu sieci, napisał: „10”. – Tyle osób zwerbujesz w pierwszym tygodniu. – Podkreślił dziesiątkę i poniżej napisał: „100”. – Wiem – wyrwał się Jacek – każdy z tej naszej dziesiątki przyciągnie kolejnych dziesięciu! Johann pokiwał głową, podkreślił prostą linią „100” i napisał poniż ej „1000”. – Każdy z tej setki również przyprowadzi dziesięciu chętnych i mamy już tysiąc! – Zdzisiek haz ardzista zatarł ręce. – Magia matematyki! Wielkich liczb, człowieku! Johann podkreślił „1000” i poniż ej, starannie kaligrafując, napisał: „10 000”. – Dziesięć tysięcy razy sto euro to okrągły milion – potwierdziła Marta. – Nie licząc nawet tego marnego tysiąca zarobionego za pierwszą dziesiątkę. – A i to przy założeniu, że na tej dziesiątce poprzestaniemy – zgodził się z nią Johann. – Choć przecież na dziesięciu znajomych świat się nie kończy. Możemy popracować dwa tygodnie. Albo i miesiąc… W końcu każdy z tych ludzi, których ściągną znajomi waszych znajomych, to dla was kolejne pieniądze. – Brzmi pięknie – emeryt był wyraźnie sceptyczny – ale o co w tym chodzi? Przecież nikt nie płaci takiej kasy za stworzenie sieci znajomych. Skąd się w tym systemie biorą pieniądze? Johann uśmiechnął się szeroko. – Zastanawiacie się teraz, co takiego będziecie musieli sprzedawać. Wciskać ludziom kit. Bajerować…
Machinalnie pokiwali głowami. – Nic z tych rzeczy! Żadnego targania waliz ek z duperelami. Żadnej akwiz ycji! Marcin i Jacek spojrzeli na siebie. – Jeśli niczego nie sprzedajemy, to skąd są pieniądze? – drążył spłukany hazardzista. – To się kupy nie trzyma! – Nie powiedziałem, że niczego nie sprzedajemy – sprostował łagodnie Johann. – Mówiłem, że nie nosisz ze sobą towaru jak obwoźny handlarz. Nasza praca polega na poszerzaniu sieci. To, co dostają klienci, jest tak naprawdę sprawą uboczną. Wszystkie sprawy finansowe załatwiane są przez internet. Co najmniej raz w miesiącu trzeba dokonać zakupu za sto euro. Sami widzicie, że to grosze w porównaniu z zarobkami. – A więc jednak! – wykrzyknął Mirek. – Mówiłem ci, Marta, że to nie jest czysty PR. – Idiota – skwitowała gwiazda. – W przeciwieństwie do ciebie nie miałam bogatego tatusia. Nie od dziś wiem, że nie ma darmowych obiadów. – Odwróciła się do Johanna i uśmiechnęła promiennie. – Niech pan mówi dalej. Zaczyna robić się ciekawie. – W internecie znajdziecie dokładny opis naszego produktu. Zakładam, że umiecie czytać po angielsku… Gdy wejdziemy do Polski, ruszy również website w waszym… naszym języku. Ale wtedy chętnych do zajęcia dobrych miejsc w networku… w sieci sprzedaży, będzie tylu, że pieniądze będą do mnie płynąć całymi workami. Jeśli chcecie się załapać na odpowiedni moment, to teraz jest ostatnia chwila. – Może powiesz naszym gościom w dwóch zdaniach, co powinni zrobić? – zaproponował Krystian. – To proste. – Johann wzruszył ramionami. – Zapiszę was jako moich klientów i protegowanych na stronie internetowej firmy. A każdy z was kupi produkt. Potem zrobicie to samo co ja: opowiecie o firmie jak największej liczbie znajomych i namówicie ich, żeby przystąpili do sieci, dokonali zakupu i poprowadzili dzieło ewangelizacji. W każdej chwili na stronie internetowej możecie sprawdzić postępy pracy swoich podopiecznych i stan konta. Kontrolujecie swoich „apostołów” i delikatnie, albo i stanowczo, motywujecie do bardziej wytężonej pracy. Pamiętajcie: Arbeit macht Frei! Za dwa miesiące kupujecie miłą willę nad ciepłym morzem, resztę kasy wrzucacie na dobrze prosperujący zamknięty fundusz, który przynosi pięćdziesiąt procent zysku rocznie, i wyjeżdżacie na dożywotni Urlaub. Ja przynajmniej mam takie plany. – No dobrze, a co dealujemy? – chciał wiedzieć Jacek. – Konkretnie… – Rzeczywiście, czas, żebym pokazał wam, czym się zajmuje nasza firma – zreflektował się Johann. Z teczki wyciągnął małe zawiniątko i położył na stole. Siedem osób pochyliło się nad nim w skupieniu. Emerytowany kat zadziwiająco subtelnymi długimi palcami pianisty rozsupłał węzeł wielkiej, czerwonej kokardy i rozerwał opakowanie z czerpanego papieru. Gwiazda telewiz yjna głęboko wciągnęła do płuc powietrze i rozdzierająco jęknęła.
ROZDZIAŁ III
– To była Karma! – oznajmił Konstanty. – Znasz ją? – zdziwiła się Ewa. – Dziwię się, że o niej nie słyszałaś – prychnęła Sandra i wrzuciła jedynkę. Potoczyli się kilkanaście metrów w kierunku ronda de Gaulle’a i znów utknęli w korku. W Alejach Jeroz olimskich rozkraczył się jakiś samochód i przejezdny był tylko jeden pas. Konstanty z trudem próbował wyprostować się na tylnym siedzeniu mini coopera graficzki, ale jego ponad metr dziewięćdziesiąt zdecydowanie nie pasowało do kanapy samochodu. – To taka słynna persona? – Ewa kolistym ruchem pomasowała sobie brzuch na wysokości pępka. Maleństwo się rozpycha. To chyba nóżka, pomyślała i uśmiechnęła się do siebie. – Karmę zna każdy – powiedział Konstanty z przekonaniem. – Naprawdę dziwię się twojej ignorancji. Nigdy nie interesowałaś się duchowością? Nie miałaś problemów, wątpliwości? Nie szukałaś porady wróżki? Jasnowidza? Choćby i zwykłej podlaskiej szeptuchy? – Szeptuchy? Przesadziłeś… – Ewa popatrzyła spod oka na przyjaciela, ale nie wyglądało na to, żeby żartował. Ominęli wreszcie dostawczego forda, który stał na światłach awaryjnych, i ruszyli żwawo do przodu. Wyglądało na to, że korek się skończył. – W Warszawie są różne wróżki, ale Karma jest najskuteczniejsza. Choć niekoniecznie najlepsza – powiedziała Sandra, wpatrując się podejrzliwie w tył autobusu, który jechał przed nią i ewidentnie hamował, choć nie świeciły mu się światła stopu. – Skuteczna jest, to fakt. Sama jestem zaskoczona jej umiejętnościami – przyznała Ewa. – Ale dlaczego uważasz, że nie jest najlepsza, skoro umie wszystko przewidzieć? Od tego są przecież wróżki, nie? – Pogadaj z Małgosią z reklamy… – wymijająco odrzekła Sandra. Ewa przewróciła oczami. – Masz na myśli tę blondynę z duż ym cycem? – Nie, tę drugą… No wiesz… Margot. – Sandra wzruszyła ramionami. Dochodziło do częstych pomyłek i nieporozumień, ponieważ w dziale reklamy pracowały aż trzy Małgosie. Dla odróżnienia naz ywane: Gosia, Gocha i Margot. – Margot była fanką Karmy. Latała do niej z każdą pierdołą – potwierdził Konstanty. – Margot to ta świeżo rozwiedziona brunetka z przerwą między zębami, a cycata blondyna to Gocha? – upewniła się Ewa. Sandra kiwnęła głową i z piskiem opon zahamowała tuż przed przejściem dla pieszych, na które ułamek sekundy wcześniej wjechał rowerzysta. – Co za palant! W ogóle go nie widziałam, idioty! A potem dziwią się, że te pedały… Sorry, Konstanty, nie bierz tego do siebie, chodzi mi o rowerzystów. – Odgarnęła z twarzy niesforny pukiel włosów. – Wracając do Margot… Wtedy nie była rozwiedziona. To znaczy jeszcze nie była… Trochę przesadzała z tym pytaniem Karmy o wszystko. Doszło do tego, że esemesowała do niej: Czy będzie po południu padać? Bo nie wiem, co na siebie włożyć. No
i wróżka się wkurzyła. Wygarnęła jej, że stary ją zdradza, choć Margot wcale o to nie pytała. Ta do niej SMS: „Czy makaron mi się przypali?”, a ona: Za tydzień twój mąż w przerwie na lunch przeleci sympatyczną, dobrze zbudowaną blondynkę. – I co, przeleciał? – zainteresowała się Ewa. – Owszem… – potwierdził Konstanty. – Naprawdę dziwię ci się, że o tym nie słyszałaś. To była głośna sprawa. – Problem w tym, że… Karma wszystko zaaranżowała. – Sandra zaśmiała się nerwowo. – To ona podsunęła męż owi Margot tamtą laskę. – Żartujesz! – wykrzyknęła Ewa. – Jak to zrobiła? – Chodzi o to, że mąż Margot, Mariusz, taki blondyn ostrzyżony najeża… Na pewno go kojarzysz. Sekretarz redakcji w „Świecie Aut”. On też znał Karmę i… – Mariusz… – Ewa ze świstem wypuściła powietrze. Chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Nigdy nikomu o tym nie mówiła, ale kiedyś, w mikroskopijnej kuchni, która łączyła redakcję „Kobiety Modnej” i „Świata Aut”, wpadła na Mariusza. Zasiedziała się przy komputerze i poszła zrobić sobie ostatnią herbatę przed pójściem do domu. Przystojny sekretarz redakcji z magazynu motoryzacyjnego powiedział coś żartem na temat rozkwitającego romansu między Ewą a Marcinem. Ewa odgryzła mu się jakąś drobną złośliwością. Przegadywali się tak dłuższą chwilę, a potem zaczęli się całować. – Czy ty mnie słuchasz? – Sandra spojrzała z naganą na przyjaciółkę. – Mówiłaś, że ten Mariusz też znał Karmę… – Ewa zatrzepotała rzęsami, jakby chciała wykasować z pamięci to, co wydarzyło się później, gdy Mariusz zdecydowanym gestem zadarł do góry jej spódnicę i kochali się oparci o cicho mruczącą zmywarkę. Często fantazjowała o takiej sytuacji, choć nie spodziewała się, że kiedykolwiek te fantazje się urzeczywistnią. Tomasz nie był skrajnym konserwatystą, lubił w łóżku delikatne eksperymenty, ale to Ewa musiała go naprowadzać na trop. A wtedy, z Mariuszem, trochę się zagalopowała. Wzajemne docinki ją rozpaliły, a gdy on, zuchwale na nią patrząc, wsunął rękę pod jej spódnicę i odkrył silikonową koronkę pończoch, nic nie mogło go powstrzymać. A ona nie miała zamiaru udawać, że jej to nie kręci. Zresztą nie dałoby się, bo wystarczyło, że jej dotknął, a poczuł, że jest wilgotna, gorąca i gotowa na przyjęcie jego… – Co się tak uśmiechasz? A wiesz, że w tej ciąży to ci jest bardzo ładnie? – Sandra pogłaskała Ewę po brzuchu. – Mówiłaś o Mariuszu… – No tak… on też często prosił Karmę, żeby mu powróżyła – podjęła Sandra. – Więc ta wiedźma zasugerowała mu, że czeka go „intymne spotkanie z interesującą kobietą”. Teraz wystarczyło tylko tamtej blondynie wywieszczyć „romantycznego bruneta”. A że, jak już wspominaliśmy, ta cholerna czarownica ma opinię nieomylnej, więc stary naszej Margot i ta blond laska wierzyli, że ich seks. podobno w windzie… był zrządzeniem niebios. Nawet nie próbowali się przed tym uczuciem bronić. Ewa pokiwała głową. Wyglądało na to, że Mariusz solidnie pracował na to, by proroctwo wróżki się spełniło. Ciekawe, ile blondynek przetestował? I czy można ją było wtedy, oczywiście gdy jeszcze nie była w ciąży, określić jako „dobrze zbudowaną”? Czy chodziło o grubaskę, czy o kobietę z kształtnymi piersiami i wcięciem w talii? – I jak to się skończyło?
Sandra westchnęła głęboko. – Cóż… Mąż Margot i Gocha są już chyba po ekspresowym ślubie. Ktoś mi mówił, że ich widział w Łaz ienkach. Szczęśliwi i zapatrzeni w siebie jak para gołąbków. – Ta Gocha… Ta cycatka? – Ewa bała się, że zaraz się w tym wszystkim pogubi. Konstanty skinął głową, starając się nie zawadzić o sufit. – Więc jednak Karma miała rację? – Sprawa jest moralnie wątpliwa – orzekł kierownik działu mody. – Choć generalnie jestem pod wrażeniem umiejętności tej wiedźmy, to w tym przypadku myślę, że intryga była szyta grubymi nićmi. Zatrzymaj się na przystanku… – Klepnął Sandrę w ramię. – Muszę jeszcze zrobić zakupy na bazarku. Mój Jonasz uwielbia krówki z Milanówka, a można je dostać tylko tutaj. Mini cooper zatrzymał się przy krawężniku, ale by Konstanty mógł wygramolić się z tylnego siedzenia, Ewa musiała wysiąść, a Sandra przysunąć swój fotel do kierownicy. Gdy zostały same, Ewa wyłuskała z torebki Sandry jej telefon. – Mogę? Nie chciałam tego robić przy Konstantym, bo wiesz, jak on reaguje na Marcina. Nigdy go nie lubił, a teraz nie mam siły wysłuchiwać złośliwych komentarzy… Nie czekając na odpowiedź, wystukała numer i kilkanaście sekund w napięciu wsłuchiwała się w ciszę w słuchawce. – Może też miał wypadek i spaliła mu się komórka? – zasugerowała Sandra bez przekonania. Ewa z zaciętą miną zamknęła telefon i wrzuciła go ze złością do torebki przyjaciółki. – Zawsze go bronisz. Może chcesz go sobie wziąć? Podoba ci się, to go bierz! Gdyby Tomek… – Nagle zamilkła. – Gdyby Tomek tu był, wściekałabyś się na niego, a mnie żaliłabyś się, że jesteś znudzona, tygodniami nie uprawiasz seksu, a w domu rozmawiasz tylko o kredytach i niezapłaconych rachunkach. Sandra była bezlitosna, ale miała sporo racji i Ewa zdawała sobie z tego sprawę. – Uważ asz, że popełniłam błąd? – Całą serię błędów. Po pierwsze: piętnaście lat temu poz woliłaś mu do siebie wrócić… Ewa pokiwała smutno głową. Nigdy nie zapomni tamtego dnia, gdy dostała list od Tomka – był wtedy jej narzeczonym – który po skończeniu medycyny wyjechał na czteromiesięczny staż do szpitala w Tanzanii. Tomek pisał, że zakochał się w Basi – wolontariuszce pracującej w szpitalu w Arushy – będzie miał z nią dziecko i zamierza zostać w Afryce na zawsze. Świat jej się zawalił, ale była młoda, nie mieli dzieci, nie łączył ich sakrament. Gdyby nie urażona duma i uczucie, którego nie umiała zgasić, tak jak gasi się nocną lampkę… W każdym razie czekała na niego przez rok. Czuła, że to, co było między nimi, jeszcze się nie wypaliło. Miała w tamtym czasie kilka ciekawych propozycji. Była atrakcyjna i inteligentna… Faceci się za nią oglądali. Ona jednak czekała. I doczekała się. Rok po tamtym liście Tomek stanął w drzwiach ich wspólnego niegdyś mieszkania. Na rękach trzymał kilkumiesięcznego chłopca. Tamta dziewczyna zachorowała na malarię i umarła. Ewa nie miała złudzeń – nie wróciłby do niej, gdyby nie… Gdyby tamta żyła. Ewa wpuściła Tomka do domu, ale czy wybaczyła zdradę? Postawiła twarde warunki. Miał na zawsze zapomnieć o Basi, wymazać ją z pamięci swojej i syna. Kubę adoptowała i wychowywała jak własne dziecko. Może była tylko nieco zbyt
surowa, gdy widziała w nim ślady cech, które nieomylnie określała jako cechy rywalki. Rywalki, która ją pokonała w pierwszym starciu. To, że Basia nie żyła, paradoksalnie odbierało Ewie szansę na rewanż. Ten rachunek nie był zapłacony, dlatego Ewa nigdy nie przestała być podejrzliwa. Brak zaufania zatruł jej małżeństwo. Szalała z zazdrości, gdy wracał spóźniony z dyżurów. Była wściekła, gdy – jej zdaniem – poświęcał zbyt dużo uwagi synowi. Choć przecież kochała ich obu. I Tomasza, i Kubę. Kubę może nawet bardziej. Bywało, że na długie miesiące zapominała, że nie jest jej biologicznym dzieckiem. Była jego matką, najprawdziwszą z możliwych. Za to z napiętą uwagą czuwała, gdy mąż płakał przez sen i mówił coś w niezrozumiałym dla niej języku. Oddalali się od siebie coraz bardziej. Jeśli kiedyś tworzyli – według ich przyjaciół – zgraną, dobrze dobraną parę, teraz byli dwójką samotnych ludzi mieszkających pod wspólnym dachem. To wtedy Tomasz wpadł na pomysł wspólnego wyjazdu do Afryki. Ewa dostawała dreszczy na samą myśl o Czarnym Lądzie. Kojarzył jej się z wampirem, który skradł duszę i serce mężczyzny, jej mężczyzny. Nie wierzyła, by – jak z entuzjazmem zapewniał Tomek – ta podróż pod Kilimandżaro miała im przynieść oczyszczenie i ukojenie. Im bardziej zapewniał ją, że wspólny urlop w miejscu, w którym ich ścieżki się rozeszły, będzie jak katharsis, z tym większą złością reagowała na jego prośby. W końcu uległa. Wiele razy zadawała sobie pytanie „dlaczego”? – To był twój kolejny błąd – zawyrokowała Sandra. – Przestraszyłaś się miłości! Ewa odwróciła głowę i spojrzała przez zamazaną deszczem szybę na lśniące od wody ulice. Tak, przestraszyła się. Marcin był sporo od niej młodszy i pochodził z zupełnie innego środowiska. Poznali się dzięki temu, że redakcja „Świata Aut”, w której pracował, mieściła się na tym samym piętrze biurowca co jej „Kobieta Modna”. Spotykali się najpierw przypadkowo – na lunchach, w windzie, na parkingu… Ich romans szybko stał się w redakcji tajemnicą poliszynela. Sandra dopingowała przyjaciółkę. Podpowiadała: „Zrób to! Rzuć męża, pusty dom i zaufaj swojemu sercu. Ten facet cię kocha, a ty jego, więc…”. Ewa spojrzała na Sandrę, która mocno trzymała kierownicę i kiwała głową w rytm muzyki płynącej z radia. Jej najbliższa przyjaciółka miała pecha do facetów. Zawsze wybierała tych niewłaściwych, więc jej rekomendacja tym bardziej zapaliła w głowie Ewy ostrzegawcze światełko. Tomek był zdecydowany zabrać Kubę do Afryki, nawet wtedy, gdyby Ewa postanowiła zostać w Warszawie. Po raz ostatni się wtedy pokłócili. W końcu Tomek i Kuba wyjechali, a ona wciąż się wahała. Marcin o nią walczył. Nawet jej się oświadczył, ale ona postanowiła dać swojemu małżeństwu jeszcze jedną szansę. Rzuciła wszystko i wyjechała do męża. Afryka rzeczywiście odmieniła Tomka. Ewa po raz pierwszy od wielu lat zobaczyła w nim tego samego mężczyznę, którego pokochała, gdy się poznali. Był tryskającym złośliwym humorem, ale cholernie odpowiedzialnym młodym lekarzem. Zrzucił ogromny ciężar, który nosił w sercu przez tyle lat. Ciężar, który kładł się cieniem na ich relacjach. Tomek powiedział Kubie o jego prawdziwej matce. Chłopiec zniósł to dzielnie. Być może domyślał się już czegoś wcześniej. Wszyscy odczuli ulgę. Mogli zacząć nowe życie. Raz em. – I wtedy popełniłaś największe głupstwo – surowo oceniła ją Sandra. A Ewa odruchowo przycisnęła dłoń do brzucha. – Nie mam pojęcia, jak to się stało… – Nie rozśmieszaj mnie! Przypomnij mi, bo nie pamiętam… Kim ty właściwie jesteś? Ewa ukryła twarz w dłoniach.
– Nie znęcaj się nad kobietą w ciąż y. – Nie pamiętasz, to pozwól, że ci przypomnę – ciągnęła niezrażona Sandra. – Jesteś kobietą przed czterdziestką, dziennikarką, która przez ostatnie dwanaście lat prowadziła dział psychologii w „Kobiecie Modnej”. W każdym numerze pisma miałaś felieton o seksie. Tysiące razy pisałaś o antykoncepcji… – Nie dobijaj mnie. Wiem, że zrobiłam głupstwo, ale stało się. Surowa twarz Sandry złagodniała. – Tylko tobie mogła się zdarzyć taka rzecz. W gruncie rzeczy myślę, że wciąż jesteś nastolatką. Przynajmniej mentalnie. Nie wiem, jak ty napisałaś te wszystkie… Przerwała jej skoczna melodyjka z dobranocki o Reksiu – dzwonek komórki. Sandra wprawnym ruchem przytrzymała kierownicę kolanem i przekopała torbę w poszukiwaniu aparatu. Odebrała i ostro zahamowała, unikając o włos zderzenia z tyłem wielkiego terenowego audi. – Idiota! – wrzasnęła do słuchawki. Jakiś męski głos coś jej tłumaczył. Z wyrazu twarzy Sandry Ewa próbowała odgadnąć, o co chodzi. Przyjaciółka rzuciła do telefonu kilka mocnych słów, a potem bez kierunkowskaz u skręciła na parking przy małych delikatesach. – Ojciec twojego najnowszego dziecka życzy sobie, żebyś przesiadła się do jego karocy – rzuciła przez zęby. – Jechał przed nami w tej mafijnej bryce, której o mało nie trzasnęłam w kuper. Ewa popatrzyła na nią zdziwiona. – Dlaczego zadzwonił do ciebie, a nie… – Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. – No tak, moja komórka spłonęła raz em z samochodem. Marcin otworzył drzwi mini coopera i nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, mocno pocałował ją w usta. Zniesmaczona Sandra odwróciła wzrok. – Kochanie! – krzyknął wesoło, gdy wreszcie oderwał się od Ewy. – Powiem ci krótko: dokonałaś dobrego wyboru! Jesteś dziewczyną przyszłego milionera!
ROZDZIAŁ IV
Wciąż się kłóc ą? :-(
Kuba postukał nerwowo w klawiaturę komputera i odczekał kilkanaście sekund, wpatrując się w wolno pulsujący kursor. Jeszcze niedawno wydawało mu się, że on i ojciec to dwie planety wirujące na zupełnie innych orbitach. Gdy kilka miesięcy temu małżeństwo Tomasza z Ewą się rozpadło, a Kuba postanowił zamieszkać z mamą… Tak, ojciec mu powiedział, że Ewa nie jest jego biologiczną matką, ale prawda była taka, że innej nie znał. To ona go wychowała. Przez piętnaście lat ani przez chwilę nie podejrzewał, że jego przeszłość skrywa jakieś tajemnice. Dlatego wtedy, na lotnisku w Dar es-Salaam, gdy musiał dokonać wyboru, wybrał Ewę i powrót do Polski. Tu było jego życie. Szkoła, koledzy i dziewczyny… Tu był jego świat. Związek mamy z nowym mężczyzną zaakceptował bez oporów. Po raz pierwszy od wielu lat widział ją szczęśliwą. Jednak ostatnio atmosfera w domu zaczęła gęstnieć. Dziś czuł się właściwie tak samo jak wtedy, gdy mieszkali z ojcem. Ta sama elektryczność w powietrzu i podniesiony głos mamy… O co pos zło tym raz em? Mama rano rozbiła sam oc hód. O cholera! Jak ona się czuje? Jak dziecko?
Kuba bezwiednie wzruszył ramionami. Internetowy czat na Facebooku miał tę zaletę, że o pewnych rzeczach można było powiedzieć bez emocji. Próbował kiedyś rozmawiać z ojcem przez Skype’a, ale obaj czuli dyskomfort, gdy zapadało milczenie. Dlatego po okresie różnych eksperymentów wybrali stukanie w klawiaturę. Dawało im to złudzenie swobody, a jednocześnie pozwalało na spokojną rozmowę. W gruncie rzeczy Kuba nigdy wcześniej nie miał okazji tak szczerze i długo rozmawiać z tatą. Wyskakujące na ekranie literki sprawiały, że czuli się sobie równi. Relacja ojciec – syn ewoluowała w stronę przyjaźni. W porządku. Mama jest cała i zdrowa. W szpitalu nawet jej nie zatrzymali na obserwację. Tylko bryka nadaje się do kas ac ji. Spaliła się. Jej fac et… Marc in się wścieka? No coś ty!
Kuba się zaśmiał. Jakoś nie potrafił sobie wyobraz ić Marcina wściekającego się na mamę. Pochylił się nad klawiaturą. To mama się na niego wydziera, bo nie odbierał telefonu, gdy dzwoniła do niego po wypadku. A on tłumaczy, że nie miał zas ięgu, bo spotkał się w jakimś les ie z ludźm i, którzy mają z niego zrobić milionera. Poc zekaj… Troc hę za szybko. Nie kojarzę, o co chodzi. Ja też nie bardzo ogarniam. Mama się drze, a on mówi cic ho. Potrafię to sobie wyobraz ić…
No jasne. Kuba dobrze pamiętał ostatnie dwa lata małżeństwa rodziców. Mamę do szewskiej pasji doprowadzało niemal wszystko. Światło zostawione w przedpokoju, niezakręcona tubka pasty do zębów, kubek po kawie odstawiony do zlewu, a nie do zmywarki… Tata bronił się bez przekonania. Jakby pogodził się z tym, że nie ma szans wygrać pojedynku na słowa. Właściwie ograniczał się do biernego oporu, który w Ewie wywoływał jeszcze większą furię, a pod koniec ich związku już tylko pogardę. Nowa miłość tylko na
krótko wprowadziła zawieszenie broni w tej niekończącej się wojnie domowej. Ewa, ku swojemu zdumieniu odkryła, że Marcin w relacjach z nią z każdym dniem bardziej upodabnia się do Tomasza. Jeszcze miał siłę i ochotę, by się z nią spierać, czasem podnieść głos, walnąć pięścią w stół, ale były to tylko puste gesty, dowody jego bezradności. Ewa bezbłędnie odczytywała te sygnały i wykorzystywała każde potknięcie, szczelinę w argumentacji Marcina, by rozłożyć go na łopatki. Ich kłótnie stały się meczem do jednej bramki, a łatwe zwycięstwa dziesięć do zera zaczęły Ewę nużyć. Z tym większą energią wdała się dziś w dyskusję, bo zauważyła, że jej mężczyzna ma więcej wigoru i pewności siebie niż zwykle. Znów miała godnego siebie przeciwnika, a iskry latające w powietrzu zapowiadały – oboje to czuli – gorącą i namiętną noc. A co u ciebie w Afryce? – wystukał na klawiaturze Kuba, starając się wychwycić poszczególne słowa z cichego monologu Marcina, dochodzącego zza zamkniętych drzwi. Codziennie leje. Pora deszczowa. Mamy więcej pacjentów, bo komary strasznie tną. Nie ma dnia, żeby ktoś nie przys zedł do mnie z malarią albo gruźlic ą. Niewes oło. Tęs knię za wami.
Kuba przełknął ślinę. Za mamą też? Też. Wiem, że to idiotyczne, ale mówię ci, jak jest. Ale nie mus isz jej tego powtarzać. Spoko…
Zastanawiał się przez chwilę. Wiesz… Mama w tym wypadku strac iła telefon. No, a ona nie potrafi żyć bez kom órki… Więc wzięła twoją? Skąd wiesz? Dom yś liłem się. Prześ lę ci pieniądze. Kupisz sobie w markec ie jakiś w miarę tani aparat, dobrze?
Kuba się uśmiechnął. Dzięki tato. Kiedy do nas przyjedziesz?
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.