Ludzie za ścianą

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Frie​drich Ani

Lu​dzie za ścia​ną Prze​ło​ży​ła Elż​bie​ta Ka​li​now​ska


Wszel​k ie po​wie​la​nie lub wy​k o​rzy​sta​nie ni​niej​sze​g o pli​k u elek​tro​nicz​ne​g o inne niż jed​no​ra​zo​we po​bra​nie w za​k re​sie wła​sne​g o użyt​k u sta​no​wi na​ru​sze​nie praw au​tor​skich i pod​le​g a od​p o​wie​d zial​no​ści cy​wil​nej oraz kar​nej.

Ty​tuł ory​g i​na​łu nie​miec​k ie​g o SÜDEN Pro​jekt okład​k i PIOTR BU​KOW​SKI Fo​to​g ra​fia na okład​ce © by PA​TRICK ZA​CHMANN / MA​GNUM PHO​TOS Co​p y​ri​g ht © 2011 DRO​EMER​SCHE VER​LAG​SAN​STALT TH. KNAUR NA​CHF. GMBH & CO. KG, Mün​chen Co​p y​ri​g ht © for the Po​lish edi​tion by WY​DAW​NIC​TWO CZAR​NE, 2013 Co​p y​ri​g ht © for the Po​lish trans​la​tion by ELŻ​BIE​TA KA​LI​NOW​SKA, 2013 Re​d ak​cja TE​RE​SA LE​ŚNIAK Ko​rek​ta BAR​BA​RA PAW​LI​KOW​SKA / D2D.PL, ALI​CJA LI​STWAN / D2D.PL Pro​jekt ty​p o​g ra​ficz​ny i re​d ak​cja tech​nicz​na RO​BERT OLEŚ / D2D.PL Skład pi​sma​mi Cha​p ar​ral Pro i Sca​la Sans Pro ALI​CJA LI​STWAN / D2D.PL

The trans​la​tion of this work was sup​p or​ted by a grant from the Go​ethe-In​sti​tut which is fun​d ed by the Ger​man Mi​ni​stry of Fo​re​ign Af​fa​irs. ISBN 978-83-7536-648-8


Spis treści

Motto Część pierwsza Kuhfluchtstrasse 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21


22 23 24 25 26 27 28 29 Część druga Salzmesserstrasse 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47


48 49 Część trzecia Scharfreiterstrasse 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73


74 75 76 77 78 79 Podziękowania Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


For​get​ful he​art Like a wal​king sha​dow in my bra​in All ni​ght long I lay awa​ke and li​sten to the so​und of pain The door has clo​sed fo​re​ver​mo​re If in​de​ed the​re ever was a door Bob Dy​lan


Część pierwsza Kuhfluchtstrasse


1 – Na​zy​w am się Ta​bor Süden i nie je​stem Ja​poń​czy​kiem – po​w ie​dział na​gle. Od dziesięciu minut stał przy drzwiach i słuchał. Przerwał kobiecie za biurkiem jedynie dlatego, że zapaliła papierosa i zaciągnęła się kilka razy, nie patrząc na niego. To zdanie rozbawiło ją, wydmuchała dym. Süden spojrzał w okno, za którym zmierzchało. Kiedy odwrócił gło​w ę, Edith Lie​ber​ge​sell spo​w aż​nia​ła. – Prze​pra​szam. Nie chcia​łam opo​w ia​dać panu głu​pot. Po​my​ślał o kar​na​w a​le na Eigel​ste​in w Ko​lo​nii, gdzie spę​dził ostat​nie sie​dem lat. – Wystarczająco długo pracowałem w Sekcji do spraw Poszukiwań, żeby wiedzieć, jak czują się lu​dzie, któ​rzy zni​ka​ją. – Cie​ka​w e, że Ja​poń​czy​cy mają na to osob​ne sło​w o. – Zno​w u za​po​mnia​łem. – Hi​ki​ko​mo​ri. Lu​dzie za ścia​ną. Skrzyżował ręce na brzuchu. Kobieta strzepnęła popiół do białej popielniczki. Z SendlingerTor-Platz do​la​ty​w ał szum sa​mo​cho​dów. – To jak, zga​dza​my się? – za​py​ta​ła. Nie wie​dział. Przy​szedł tu, bo pa​mię​tał jej na​zwi​sko. Za​dzwo​ni​ła tuż po tym, jak wy​stą​pił z po​li​cji, i za​py​ta​ła, czy nie ze​chciał​by za​trud​nić się u niej, szukać zaginionych dla jej biura detektywistycznego. Ale on pragnął wyjechać z miasta, nic wię​cej. Miał do​syć po​szu​ki​w ań, chciał być sam, z dala od prze​szło​ści. Pięć dni temu wrócił do Monachium. Nie po to, żeby wejść na stare ścieżki, ale by dokończyć rozmowę telefoniczną urwaną równie nagle, jak niespodziewanie się zaczęła. Wstrząsnęła nim jak żad​na inna. Przyszedł na Sendlinger-Tor-Platz mimo woli. Jakby chciał zagrać z samym sobą, jakby pod​dał się bez​rad​no​ści i za​gu​bie​niu, roz​bie​ga​nym my​ślom. – To pra​ca w te​re​nie. Żad​ne​go sie​dze​nia za biur​kiem. Od​po​w ia​da panu? Nie wie​dział. – Mam inną pra​cę – od​parł po chwi​li. – W in​nym mie​ście. Miesz​ka​nie, lu​bię to, co ro​bię. – To dlaczego jest pan tutaj? – A ponieważ milczał, dodała: – Okrągłe dwa tysiące netto miesięcznie. O ubezpieczenie zatroszczę się ja, na emeryturę musi pan sam zapracować. W przypadkach szczególnych premie. Nasi klienci płacą sześćdziesiąt pięć euro za godzinę plus euro ryczałtu samochodowego za kilometr. Nie jesteśmy najdroższymi detektywami w mieście. O współ​pra​cow​ni​kach już opo​w ia​da​łam, biu​ro, jak wi​dać. Wy​star​czy, że po​w ie pan tak. Stał przy drzwiach od godziny, lekko pochylony, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu albo z tyłu, w czarnych dżinsach, białej koszuli, czarnej skórzanej kurtce i czarnych angielskich półbutach. Miał niecały metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył, jak szacowała, co najmniej dziewięćdziesiąt pięć kilo, przy czym ciężar kumulował się w okolicach brzucha i ud. Włosy miał krótsze, niż zapamiętała. Policzki tak samo nieogolone, na szyi łańcuszek z niebieskim kamieniem, znała go ze starych zdjęć. Milczał, osobny, a jednak absolutnie obecny, najchętniej podeszłaby i stanęła obok w za​ni​ka​ją​cym świe​tle po​w iel​ka​noc​ne​go dnia. – Kie​dyś no​sił pan spodnie sznu​ro​w a​ne po bo​kach.


– Nie spro​sta​ły mo​je​mu cia​łu. Za​dzwo​nił te​le​fon, pod​nio​sła słu​chaw​kę. – Biu​ro De​tek​ty​w i​stycz​ne Lie​ber​ge​sell. Słu​cha​ła przez chwi​lę, Süden pod​szedł bli​żej. – Oczywiście, że pamiętam. – Zapaliła kolejnego papierosa, przechyliła głowę, zamknęła oczy, ski​nę​ła. – W każ​dej chwi​li, je​śli pani chce… Nie, cena nie wzro​sła… Odstawił butelkę po piwie na skraj biurka z jasnego drewna zawalonego notesami, książkami, spinaczami, znaczkami pocztowymi, muszlami, kasztanami, teczkami, całym tym biurowym kramem. I jakby tego było mało, z boku stał na nim drewniany globus, który wraz z antyczną zieloną lampą miał nadawać pomieszczeniu charakter dystyngowanego gabinetu. Tak przy​najm​niej Süden, któ​ry nig​dy nie stu​dio​w ał, wy​obra​żał so​bie ga​bi​ne​ty. Miał za sobą kilka dni brutalnej bezdomności, więc błogie ciepło biura cieszyło go. Wdychał zapach perfum i dymu. Własne kroki, tłumione przez niebieskoszary dywan, wydały mu się niemal nonszalanckie. Spojrzał przez okno na rondo zajezdni, tramwaje okrążały je, żeby zawrócić, jak zawsze. Podobała mu się myśl, że kiedy stąd wyjdzie, może zajrzeć do knajpy na parterze, do tureckiej kawiarni w tym samym budynku co Sekcja ds. Poszukiwań. Także stam​tąd przy​glą​dał się tram​w a​jom i tłu​mom lu​dzi. – Porozmawiam ze współpracownikami – powiedziała Edith Liebergesell. – Ale powinniśmy być po​w ścią​gli​w i w na​dzie​jach, pani Za​cherl… Do wi​dze​nia. Odło​ży​ła słu​chaw​kę, zga​si​ła pa​pie​ro​sa, ob​li​za​ła war​gi i za​pi​sa​ła coś w no​tat​ni​ku w li​nie. – Dziwna historia – zwróciła się do Südena. – Dwa lata temu zniknął szef restauracji, z dnia na dzień, pięćdziesiąt trzy lata. Ta restauracja jest w Sendling, niedaleko autostrady do Garmisch, nazywa się Lindenhof, facet kilka lat temu przepisał ją na żonę. Najwidoczniej planował, że odejdzie. Ale żona twierdzi, że przekazał jej interes, bo nie miał ochoty się nim zajmować. Zmienił się, wycofał, zaczął zaniedbywać gości. Próbowała z nim rozmawiać, prosiła o pomoc jego przyjaciół, bez skutku. Nie pił, nie brał narkotyków, fizycznie był chyba w dobrej formie, w każdym razie nie gorszej niż kiedyś. Tylko jego zachowanie kompletnie się zmieniło. Kiedyś był wesoły. Grał w karty, oglądał z gośćmi piłkę nożną w telewizji, namiętnie gotował, jego specjalnością były ogon wołowy w rosole i golonka, dania raczej nietypowe jak na małą restaurację. Był doświadczonym, lubianym przez wszystkich szefem. I nagle: nowy człowiek. Jakby zmutował się przez noc, tak wyraziła się żona. A potem, w Wielką Sobotę dwa lata temu, nie wrócił z miasta. W elektrycznym na Tal miał kupić kabel i żarówki, a później zajrzeć do pobliskiego sklepu, podobno szukał nowej lampy stojącej do dużego pokoju. Nie było go w żadnym z tych miejsc. To pewne. Policja podjęła stosowne kroki, gazety wydrukowały zdjęcie, ale nigdy nie pojawił się konkretny trop. Raimund Zacherl zapadł się pod ziemię. Ale, to prze​cież wie​my, nikt nie za​pa​da się pod zie​mię, chy​ba że jest ofia​rą ja​kie​goś trzę​sie​nia. Edith Lie​ber​ge​sell się​gnę​ła po pacz​kę pa​pie​ro​sów, odło​ży​ła ją. – Po roku policja zawiesiła śledztwo. Założyli mu kartotekę, na wypadek gdyby odnalazły się zwło​ki. Żona wie​rzy, że żyje. No bo w co ma wie​rzyć? Zamknęła lokal na Wielkanoc, co pod względem ekonomicznym jest absurdem, przyznała to przed chwilą. Powiedziała, że nie jest w stanie oglądać ludzi. W Wielką Sobotę minęły dwa lata od zaginięcia. Pani Zacherl chciałaby, żebyśmy podjęli poszukiwania. Pół roku po zniknięciu też prosiła nas o pomoc, przez cały miesiąc zajmowaliśmy się tylko jej sprawą. Odnaleźliśmy nawet


dwóch znajomych Zacherla, knajpiarzy z dzielnicy dworcowej. Przez jakiś czas wyglądało na to, że prał dla nich pieniądze, ale ten trop był zbyt wątły, oczywiście nie ma żadnych dokumentów, krót​ko mó​w iąc, nie​w ie​le wskó​ra​li​śmy. Przez dziewięć lat, odkąd otworzyłam biuro, mieliśmy tylko jeden niewyjaśniony przypadek zaginięcia. Arab wywiózł córkę do Iraku. Nikt już nigdy o niej nie usłyszał, nawet jej niemiecka matka. Wszystkie inne zlecenia udało się wykonać, odnaleźliśmy wielu zaginionych. A Raimunda Zacherla nie. Jesteśmy znani z efektywności, więc zwraca się do nas wielu rodziców, ale też inni krewni. Pracowaliśmy nawet dla policji. Nie wiem, dlaczego polegliśmy przy spra​w ie Za​cher​la. Spojrzała na zegarek, który nosiła na prawej ręce, i wstała. Była przynajmniej o głowę wyższa od Südena. Czarne szerokie spodnium bynajmniej nie czyniło z niej gazeli. Ale podobało mu się jej pozbawione kantów ciało. Poruszała się płynnie, ale rytmicznie, jakby marszowym krokiem. Gdy się prostowała, wypierała więcej powietrza niż były komisarz. Nie malowała paznokci, nie nosiła pierścionków. Czarne włosy spinała w węzeł, co jednak nadawało jej twarzy jakiejś miękkości. Wielkie, ciemne oczy emanowały przenikliwością, fascynowały. W ogóle złapał się na tym, że wciąż tak​su​je ją wzro​kiem, i za​w sty​dził się jak sztu​bak. – Muszę coś zjeść – oznajmiła. – Pójdzie pan ze mną? – Podniosła z ziemi zieloną torbę, scho​w a​ła do niej pa​pie​ro​sy i za​pal​nicz​kę. – No co pan tak pa​trzy? – My​ślę. – Je​śli tak pan pa​trzy, my​śląc, to po​w i​nien pan w obec​no​ści ko​biet za​kła​dać ciem​ne oku​la​ry. – Nie od​kry​ła pani po​w o​du zmia​ny jego za​cho​w a​nia. – Słu​cham? Nie. To było dziw​ne: nikt nie miał po​ję​cia, co mo​gło się z nim stać. – Ktoś mu​siał. – Kto? – Ktoś. – Ma pan ja​kieś lo​kum w Mo​na​chium? – za​py​ta​ła, idąc do drzwi. Süden wsłu​chał się w swo​je kro​ki na dy​w a​nie i uśmiech​nął. – Mam po​kój w ho​te​lu Bre​cher​spit​ze. – Gdzie to jest? – W Gie​sing. – Sta​re kąty. Zamknęła biuro na klucz. Na ścianie wisiała tabliczka z napisem „Biuro Detektywistyczne” i jej nazwiskiem. Pachniało papierosami, co drugi stopień trzeszczał. Nie stąpali zresztą cicho, nie po​zwa​la​ła na to ich waga. – Mój współpracownik Kreutzer ma czteropokojowe mieszkanie w Haidhausen – głos Edith Liebergesell niósł się po klatce schodowej jak jej kroki. – Pokój gościnny, prawie dwadzieścia metrów, na początek na pewno mógłby się pan u niego zatrzymać. Kreutzer lubi gości od czasu do cza​su. – Mamy założyć wspólnotę mieszkaniową? A w jakim celu? Wzajemnego wspierania w chra​pa​niu? – Więk​szość mał​żeństw to nic in​ne​go jak wspie​ra​nie w chra​pa​niu. Kiedy wyszli z budynku, owiał ich zimny podmuch. Samochody na Sonnenstrasse stały w popołudniowym korku. Dzwonki tramwajów mieszały się z trąbieniem zdenerwowanych


kie​row​ców. Ro​w e​rzy​ści mknę​li przez męt​ne świa​tło, mi​ja​jąc prze​chod​niów. – Pójdziemy do Torbräu, to niedaleko – zdecydowała. – Mają znośne kotlety. Jeszcze nie za​py​ta​łam, dla​cze​go wró​cił pan do Mo​na​chium. Odchylił głowę, popatrzył w zasnute chmurami niebo. Potem powolnym ruchem odgarnął wło​sy z twa​rzy. – Mia​łem na​dzie​ję, że spo​tkam ojca. – Ojca? – Zdawało się, że jej oczy zrobiły się jeszcze większe i ciemniejsze. – Nie zaginął? Pa​mię​tam roz​mo​w y z pana ko​le​ga​mi. – Zaginął, jak miałem szesnaście lat. A teraz zadzwonił, do Kolonii. Nie wiem, skąd miał numer. Byłem tak zaskoczony, że nie zapytałem. Powiedział, że nie umarł, tylko podróżował, od kilku tygodni znów jest w Monachium. Czy byłbym zainteresowany spotkaniem. Naprawdę powiedział zainteresowany. Zapytałem, jak się miewa. To znaczy coś tam wybełkotałem. A po​tem po​łą​cze​nie zo​sta​ło prze​rwa​ne. I już nie za​dzwo​nił. – Słu​cham? – Dzwo​nił z bud​ki. Pew​nie skoń​czy​ły mu się pie​nią​dze. – Co pan bredzi? Ojciec zjawia się po trzydziestu pięciu latach, a potem spotkanie nie do​cho​dzi do skut​ku przez te​le​fon na mo​ne​ty? To prze​cież nie​praw​do​po​dob​ne. – Ale praw​dzi​w e. – Dla​cze​go nie za​dzwo​nił dru​gi raz? – Chcia​ła coś do​dać, ale zre​zy​gno​w a​ła. Süden zno​w u spoj​rzał w nie​bo. Kie​dy opu​ścił gło​w ę, Edith Lie​ber​ge​sell prze​stra​szy​ła się. Po jego twa​rzy spły​w a​ły łzy. Jadła kotleta z frytkami i mieszaną sałatą, nie przerywała, żeby się napić, nie odkładała sztućców i zadawała Südenowi kolejne pytania. A on był coraz oszczędniejszy w słowach, w koń​cu cał​kiem za​milkł. Pytała o ojca, o matkę, o dzieciństwo, o czas na kolońskiej Eigelstein, o plany na przyszłość. Zja​dła, od​su​nę​ła ta​lerz na kraj sto​łu, otar​ła usta pa​pie​ro​w ą ser​w et​ką i po​trzą​snę​ła gło​w ą. – Ma pan wra​że​nie, że pana prze​słu​chu​ję? – Nie. – To dla​cze​go re​agu​je pan tak wro​go? – Nie re​agu​ję wro​go, bra​ku​je mi wy​tłu​ma​cze​nia. – Zakaz palenia to idiotyczny wymysł. – Westchnęła i spojrzała w stronę drzwi, za którymi sta​ło dwóch go​ści. – W Ko​lo​nii też się go tak ry​go​ry​stycz​nie prze​strze​ga? – Tak. Przyj​rza​ła się bliź​nie na jego szyi, chcia​ła o nią za​py​tać, ale tyl​ko znów po​trzą​snę​ła gło​w ą. Ucieszyła się, kiedy zadzwonił, natychmiast pomyślała, że w końcu mogłaby zatrudnić kogoś wyłącznie do poszukiwań zaginionych, ich liczba stale rosła. Teraz zastanawiała się, czy nie iry​to​w ał​by nie​któ​rych klien​tów, może wręcz by ich od​stra​szał. Z drugiej strony jego zachowanie mogło być spowodowane tą sprawą z ojcem. Ostatecznie jako śled​czy w Wy​dzia​le 11 miał im​po​nu​ją​ce wy​ni​ki. – Wróćmy do mojej oferty. Zgłosił się pan do mnie, więc przypuszczam, że jest pan za​in​te​re​so​w a​ny pra​cą. Süden mil​czał.


– Czy to ta​kie strasz​nie trud​ne, dać od cza​su do cza​su ja​sną od​po​w iedź? Po​grze​ba​ła w to​reb​ce, zna​la​zła pa​pie​ro​sy i za​pal​nicz​kę. A po​tem unio​sła kie​li​szek z wi​nem. – Miał​by pan coś prze​ciw​ko temu, że​by​śmy mó​w i​li so​bie po imie​niu? – Nie. – Stuk​nę​li się. – Za przy​szłe ko​rzy​ści! Jego szklan​ka była pu​sta, wy​pił trzy piwa. – Jesz​cze jed​na run​da? – Ode​zwę się w ty​go​dniu – ro​zej​rzał się za kel​ne​rem. – Ja płacę. Zastanów się nad propozycją zamieszkania u Kreutzera. Chyba że masz tyle kasy, że stać cię na ho​tel. – Nie. Po​dał jej rękę. – Do zo​ba​cze​nia. Wyszedł chwiejnym krokiem, z rękami głęboko w kieszeniach skórzanej kurtki. Popatrzyła za nim i pomyślała o Ilonie Zacherl, która z tęsknoty zamknęła restaurację na święta i być może nigdy już nie otworzy jej w Wielkanoc – dopóki historia zaginionego męża nie zostanie opo​w ie​dzia​na do koń​ca.


2 Tabor Süden myślał o restauratorze z Sendling, idąc Fraunhoferstrasse do Nockherberg. Kiedyś kursował tą trasą niemal codziennie, często nocą, gdy wyrzucony z knajpy, obierał kierunek na miesz​ka​nie. Odkąd wrócił do Monachium, szedł tędy już cztery razy, ale nie zaglądał do knajp. Tego wtorkowego wieczoru, podobnie jak dwa dni temu, postanowił przyjrzeć się okolicy Deisenhofener Strasse. Mieszkał tu kiedyś na trzecim piętrze długiego zielonego bloku, w dwóch pokojach, z których jeden pomalowany był na żółto i pusty, jeśli nie liczyć krzesła. Był przekonany, że ojciec jest w pobliżu, nawet jeśli on, Süden, nie spotkał w niedzielę nikogo, kto mógł​by co​kol​w iek na ten te​mat po​w ie​dzieć. Być może opis był zbyt ogól​ni​ko​w y. Nie miał po​ję​cia, jak oj​ciec wy​glą​da. Wiedział jedynie, że kuleje, przez telefon wspomniał o kontuzji. Upadł i skręcił nogę, nie da​w a​ła się wy​le​czyć. Cały czas ku​le​ję – wtrą​cił mi​mo​cho​dem. Roz​mo​w a trwa​ła naj​w y​żej dwie mi​nu​ty. Za każdym razem, gdy o tym myślał, w jego żołądku wybuchało coś na kształt pożaru. Kiedy odłożył słuchawkę, próbował przypomnieć sobie każde słowo, ale mu się nie udało. Zezłościło go to. Ten telefon był szokiem. Później myślał, że wszystko sobie wyobraził, głos ojca. Z tęsknoty, z któ​rej na​w et nie zda​w ał so​bie spra​w y. – Kulawy stary mężczyzna w znoszonym ubraniu – mówił do przechodniów na ulicy, do ludzi wychodzących z okolicznych domów, w drodze do kolejki albo do metra na dworcu Giesinger. Uśmie​cha​li się, po​trzą​sa​li gło​w a​mi, nie słu​cha​li albo rzu​ca​li współ​czu​ją​ce spoj​rze​nia. Miał nadzieję, że jego dawna sąsiadka pani Schuster wciąż jeszcze mieszka przy Deisenhofener Strasse sto jedenaście. Czasem jej o nim opowiadał, kiedy wracając z pracy oko​ło pół​no​cy, wi​dział świa​tło w jej oknie. Dzwo​nił, ona na​le​w a​ła ajer​ko​niak. Elsa Schuster nie żyła. Umarła w wieku osiemdziesięciu jeden lat. Mieszkanie przejął mężczyzna, który kiedyś miał sklep z lampami, a teraz dorabiał do emerytury, sprzedając na lewo stuwatowe żarówki. W dębowej szafie w dużym pokoju przechowywał około tysiąca sztuk, stosy skru​pu​lat​nie uło​żo​nych ma​łych pu​de​łe​czek. Poza tym sza​fa była pu​sta. – Ci z Brukseli mają świra – powiedział. – Żadnej kultury czytelniczej, zero, inaczej wiedzieliby, że do czytania potrzeba porządnego światła. Chce pan jedną? Dam gratis, skoro był pan przy​ja​cie​lem pani Schu​s​ter. Süden od​mó​w ił. Wypytywał gości we włoskiej restauracji, która za jego czasów była grecką. Zaczepiał kelnerów w knajpie na dworcu Giesinger, taksówkarzy na Schlierseestrasse, przechodniów, graczy w bi​lard. Opis ojca ni​ko​mu nic nie mó​w ił. Stał na placu przed dworcem, przyglądając się nowo wybudowanym kompleksom budynków. Mieszkania, apteka, fast food, supermarket, dom seniora. Na peron za centrum kultury, które kie​dyś było halą ka​so​w ą, wje​cha​ła ko​lej​ka. Przypomniał sobie, że jak jeszcze pracował w policji, widywał go w różnych częściach miasta, zawsze jako bezdomnego, który wymachiwał rękami albo unosił ramiona tak, jak mógłby to robić ojciec. I za każdym razem jego auto znajdowało się za daleko albo nie mógł się zatrzymać.


A po​tem męż​czy​zny już nie było. Dwa albo trzy razy zna​lazł się w ta​kiej sy​tu​acji w po​bli​żu Dwor​ca Wschod​nie​go. Więc te​raz ku​pił bi​let w au​to​ma​cie i wsiadł do ko​lej​ki. Na Dworcu Wschodnim też wiele się zmieniło. Powstały pasaże handlowe, w podziemiu pojawiły się stoisko z kebabem i pizzą, piekarnia i supermarket, kawiarnie i nieodzowna apteka. Podróżni spieszyli na perony, młodzi ludzie stali w grupkach, bawili się komórkami. Nie było wi​dać włó​czę​gów. Dopiero na Orleansplatz, naprzeciwko dworca, odkrył kilku mężczyzn i kobietę – opatuleni w podarte płaszcze siedzieli na ławkach, pili piwo, palili. Jeden wydobywał osobliwe dźwięki z gitary. Śpiewał przy tym głosem, który brzmiał lepiej niż instrument. Kiedy Süden podszedł bliżej, zobaczył, że gitara ma tylko pięć strun. Mężczyzna nosił słomkowy kapelusz z szarym piórkiem, grubą czerwoną wełnianą kurtkę i podarte niebieskie dżinsy. Na nogach skórzane kow​boj​ki we wzo​ry. Po re​fre​nie Süden roz​po​znał Is Your Love in Vain Dy​la​na. Obok śpie​w a​ka nie było ni​ko​go, więc się przy​siadł. Kiedy piosenka się skończyła, mężczyzna odłożył gitarę na ławkę, wstał, zdjął kapelusz, skło​nił się, po​dra​pał w gło​w ę, za​ło​żył ka​pe​lusz i opadł na sie​dze​nie. – A ty coś za je​den? – Süden. Skrzy​w ił się, po​ru​szył szczę​ką. – Go​rą​ce na​zwi​sko1. – A pan? – Pro​szę wy​ba​czyć: Jo​sef Fur​ler. Cze​go chcesz? – Zna pan Bran​ko Süde​na? Süden wy​czuł opa​ry al​ko​ho​lu, ża​ło​w ał, że nie ma przy so​bie nic do pi​cia. – Nie znam nikogo. Mnie nikt nie zna. – Furler beknął, zatrzymał w płucach powietrze, wy​pu​ścił je no​sem. Bezdomny z sąsiedniej ławki krzyczał na kompana, wywrzaskiwał mu w twarz bezładne obelgi, co ich adresatowi zdawało się nie przeszkadzać. Siedział, pił piwo z butelki i przypatrywał się ulicy. Zniszczoną kobietę o nastroszonych włosach u jego boku Süden osza​co​w ał na naj​w y​żej dwa​dzie​ścia pięć lat. Było tuż przed ósmą. Nic nie zdziałał. Siedział na ławce wśród włóczęgów, trzeźwy i nie na miejscu. Przygnał go tu głos, który nie przestawał rozbrzmiewać w jego głowie: „Cały czas ku​le​ję”. I: „Spo​tkaj​my się gdzieś, opo​w iem ci, je​śli chcesz…”. – Napijesz się, Norden, Süden? – Przed jego twarzą pojawiła się butelka wódki. – To mgła wy​brze​ża. Od wy​brze​ża. Ro​zu​miesz? – Nie. – Jak jesz​cze ca​ło​w ał żonę. – Kto? Furler poruszył szczęką, wciągnął powietrze ustami i odkręcił butelkę. Wziął łyk, przepłukał usta, przełknął. Zakręcił butelkę i odstawił ją pod siedzenie. Kciukiem wskazał na mężczyznę, który wcześniej wrzeszczał, a teraz chodził bez słowa wzdłuż ławki i wymachiwał rękami, naj​w y​raź​niej klął w du​chu.


– Werner. Stracił żonę, miała czterdzieści lat, rak narządów kobiecych, zawinęła się w cztery tygodnie. Byliśmy wszyscy na pogrzebie, grałem. Cmentarz Wschodni, rozumiesz? Szalejesz, kiedy twoja żona nagle umiera. Budzisz się rano, ziemi nie ma, a ty wisisz gdzieś w kosmosie. Bo to ona była zie​mią. Ro​zu​miesz? – Tak. Fur​ler zmie​rzył go wzro​kiem. – Co cię to w ogó​le ob​cho​dzi? Nie znasz Wer​ne​ra, co tu ro​bisz? – Szu​kam sta​re​go czło​w ie​ka, któ​ry ku​le​je. – Czemu nie? – Furler złapał gryf gitary, uniósł instrument, skrupulatnie ułożył palce do chwy​tu. Patrząc na wymachującego rękami, rozgorączkowanego mężczyznę, Süden wpadł na pewien po​mysł. Za pierwszym razem zapytał tylko, czy ojciec zadzwonił do jego dawnego miejsca pracy, żeby dowiedzieć się o aktualny numer telefonu syna. Branko Süden zrobił to, ale, jak się okazało, bez rezultatów. Nikt w Sekcji ds. Poszukiwań nie wiedział, gdzie komisarz teraz mieszka. Niektórzy twierdzili, że wyprowadził się na wyspę Helgoland, podobno często się nią zachwycał. Inni byli zdania, że zarabia na życie w firmie ochroniarskiej w Berlinie. A reszta dowcipnisiów rozgłaszała plotkę, że w końcu odnalazł swoje prawdziwe powołanie i przejął piwiarnię Augustiner w Giesing. W gruncie rzeczy, pomyślał, to jak śledztwo w sprawie zaginięcia: jeśli za​py​tać dzie​sięć osób o ce​chy szcze​gól​ne za​gi​nio​ne​go, otrzy​ma się dzie​sięć róż​nych bio​gra​fii. – A to niespodzianka – powiedział mężczyzna na drugim końcu linii. – Chociaż miałem na​dzie​ję, że się ode​zwiesz. Gdzie je​steś? – W Mo​na​chium. – Z oj​cem? – A więc to ty da​łeś mu mój nu​mer? Ta myśl prze​go​ni​ła go z ław​ki w par​ku. Paul We​ber przy​tak​nął. – Ktoś w sek​cji po​w ie​dział mu, że by​łem kie​dyś two​im za​ufa​nym. – Kto? – Nie wiem, ko​bie​ta. – Son​ja? – Nie wy​mie​nił na​zwi​ska. Jak się mie​w a? – Za​dzwo​nił, po​łą​cze​nie zo​sta​ło prze​rwa​ne, od tam​tej pory się nie ode​zwał. Süden usły​szał, jak tam​ten pije, po​tem mru​czy coś pod no​sem. – Wpad​nij. Pa​mię​tasz jesz​cze, gdzie miesz​kam? Godzinę później siedzieli naprzeciw siebie przy niskim stoliku. Süden miał wrażenie, jakby był tu ostatni raz najdalej pół roku temu. Każdy ciemny mebel wydawał się znajomy. Krępy emerytowany komisarz o krzaczastych brwiach, przerzedzonych włosach i czerwonych uszach ani nie schudł, ani nie przybrał na wadze. Nawet zapach wody kolońskiej wiszący w ciasnym po​ko​ju był taki sam jak za​w sze. Paul Weber miał sześćdziesiąt siedem lat. Kiedy zmarła jego żona Elfriede, był


pięćdziesięciopięciolatkiem i chociaż po jej śmierci nie przestał pracować w policji, nigdy się nie podniósł. Wprawdzie zakochał się jeszcze raz – w pielęgniarce z Lüneburger Heide, która pracowała w szpitalu w Schwabing, gdzie leżała jego żona – ale koniec końców wrócił do pustego mieszkania sam. Nagrywał wiersze na stary magnetofon kasetowy, bo wcześniej deklamował je Elfriede kochającej jego donośny głos. Czasem wysuwał dolną szufladę szafy w sypialni, gdzie przechowywał siedmiostrzałowy rewolwer Smith & Wesson, sprawną rzad​kość, za​w i​nię​ty w brą​zo​w y pa​pier pa​kun​ko​w y, obok pu​deł​ko na​bo​jów. – Opowiedz, jak się poczułeś – poprosił Weber. – Jak to było, kiedy wysiadłeś z pociągu w Mo​na​chium? Od razu wszyst​ko roz​po​zna​łeś? Nic się nie zmie​ni​ło, po​my​ślał na pe​ro​nie, pod​czas gdy głos ojca sta​w ał się co​raz do​no​śniej​szy. Każda witryna, każdy kiosk, plakat, każda knajpa, każdy odgłos i zapach, rozszczepiony promień słońca wpadający do hali dworca, trzepot gołębia – wszystko to, wmawiał sobie, od razu rozpoznał. Huczało mu w głowie. Stał na peronie numer dwadzieścia dwa, kilkaset metrów od swo​je​go daw​ne​go miej​sca pra​cy. Wczoraj ojciec znowu zadzwonił, w jego śnie. Nie, ta rozmowa nie była koszmarem. Odbyła się w rzeczywistości, o piętnastej trzydzieści pięć. Dzień później, w Wielki Czwartek, stanął po​śród ob​cych lu​dzi, prze​cho​dzi​li obok, ob​rzu​ca​jąc go pu​stym wzro​kiem. Pod​niósł zie​lo​ną tor​bę po​dróż​ną, wcią​gnął w płu​ca zim​ne po​w ie​trze i zro​bił krok. W hali kasowej pachniało świeżymi preclami, pizzą i rogalikami. Pośrodku stała długa na pięć metrów biała limuzyna. Ale nie była modelem wystawowym, tylko stoiskiem hurtowni ryb z wyspy Sylt. Można było kupić sałatki, kanapki, świeże ryby, matiasy i zwykłe śledzie, krewetki, tuńczyka, łososia, do tego białe wino, wino musujące i szampana. Przy jednym ze stolików rozmieszczonych wokół stoiska na kółkach siedziała kobieta w futrze w towarzystwie opalonego męż​czy​zny w za​mszo​w ym płasz​czu. Süden zamówił kieliszek pinota i sałatkę krewetkową. Mężczyzna w zamszowym płaszczu całował kobietę w futrze. A on usłyszał głos ojca: „Moglibyśmy się gdzieś spotkać… Spotkajmy się gdzieś…”. Zno​w u go so​bie przy​po​mniał: „Spo​tkaj​my się gdzieś, opo​w iem ci, je​śli chcesz…”. Sły​szał głos ojca w po​ko​ju Pau​la We​be​ra, gdzie wszyst​ko było jak kie​dyś.


3 – Mówi ojciec. Pewnie się dziwisz. Ale jeszcze żyję. Podróżowałem. Moje kości są dziurawe, cały czas ku​le​ję. Je​steś tam jesz​cze? Jak​by Süden mógł zna​leźć się gdzie in​dziej. – Wróciłem do tego szpetnego miasta. Nie mogę ci powiedzieć dlaczego. Pewnie jesteś zaskoczony, że odzywam się po tak długim czasie, musiałeś być przekonany, że nie żyję. A ja tylko oddychałem, napisałem ci to w liście. Nie mogłem dłużej czekać, to było tak dawno temu. A teraz wróciłem. I pomyślałem, że do ciebie zadzwonię. Szukałem cię w mieście. Ale kiedy dostałem twój numer, zawahałem się. To musi być szok, kiedy uznany za zmarłego ojciec nagle wstaje z grobu. Nawiasem mówiąc, bywałem w mieście, raz nawet cię widziałem. Od razu cię poznałem, chociaż miałeś długie włosy i zmężniałeś, zrobiłeś się korpulentny. Mam propozycję, spo​tkaj​my się gdzieś, opo​w iem ci, je​śli chcesz… Süden miał wra​że​nie, że za​pa​mię​tał każ​de sło​w o.


4 Do hotelu Brecherspitze dotarł w jakiś magiczny sposób. Nie potrafił wyjaśnić Rolandowi Zir​lo​w i, jak zna​lazł dro​gę z Har​ras do Gie​sing. – Wy​pij jesz​cze je​den aqu​avit – za​pro​po​no​w ał ho​te​larz. – Może wte​dy so​bie przy​po​mnisz. – Po co? – Süden wy​chy​lił sznap​sa, prze​płu​kał usta pi​w em, żeby po​zbyć się sma​ku kmin​ku. Tej nocy wypił wiele piw, żeby pozbyć się smaku kminku, zanim w ubraniu padł na łóżko w pokoju na pierwszym piętrze i gapiąc się w sufit, zatopił w rozmowie ze zmarłym, który na​zy​w ał się Mar​tin Heu​er. Nie miał delirium. Rozmawiał z nim już niejednej nocy, ale też w te dnie, kiedy nie rzucał cienia. Przyzwyczaił się, że Martin zjawia się nagle, podobnie jak do tego, że za życia nagle zni​kał. – Co się tak za​drę​czasz? Nie od​w ró​cił wzro​ku, da​lej ga​pił się w su​fit. Miał na​dzie​ję, że nie za​krę​ci mu się w gło​w ie. – Za dużo mil​czysz. Mil​czał. – Wi​dzisz? – Je​stem tu nie na miej​scu. – Przy​je​cha​łeś z wła​snej woli. Z własnej woli! Przy tym zdaniu niemal się podniósł. Bo wydało mu się jak nadruk na nigdy niepranym podkoszulku, noszonym latami przez człowieka, który na koniec, w wieku czterdziestu trzech lat, wszedł do kontenera na śmieci przy burdelu, zatrzasnął klapę i ze służ​bo​w ej bro​ni strze​lił so​bie w łeb. Z wła​snej woli. Dla​te​go: do​bro​w ol​na śmierć. Wszyst​ko, co ro​bił Mar​tin Heu​er, ro​bił z wła​snej woli. Gdy świeciło słońce, nosił brązowy golf i turkusowego flyersa. Kiedy sypał śnieg, tak samo. W bardzo gorące dni wyjmował z szafy szarą filcową kurtkę, której nie zdejmował także pod​czas prze​słu​chań w dusz​nych po​miesz​cze​niach. Z własnej woli utrzymywał znajomość z pięćdziesięciosześcioletnią kurwą, nie doceniając jej łagodności i zrozumienia. Wolał odsypiać u niej pijaństwo albo wpadać bez słowa na szybki prysznic. Lilo, która dzieliła mieszkanie z dwiema koleżankami, zainstalowała w swoim pokoju kabinę dla specjalnych klientów. Martin Heuer nie był klientem. Nie był też przyjacielem ani kochankiem, był kimś w rodzaju wiecznego ostatniego gościa, a Lilo, ratowniczka lumpów, zbie​ra​ła go z uli​cy i wio​zła do sie​bie, do łóż​ka, w któ​rym spę​dzał resz​tę nocy. Süden i Martin Heuer dorastali razem w Taging. A ponieważ po maturze, którą obaj zdali z wielkim trudem, nie wiedzieli, co robić, Heuer wpadł na pomysł, żeby iść do policji. Nie musieli więc odbywać służby wojskowej i mogli sobie pozwolić na wspólne mieszkanie w mie​ście. Przez cztery lata mieszkali w wieloosobowym mieszkaniu w Schwabing, chadzali do knajp, pili i palili trawę z artystami, ze studentami, byłymi studentami i tymi, co chcieliby nimi być, milcząc na temat swojego przyszłego zawodu. Kiedy pewnej nocy wysiedli w mundurach z wozu


patrolowego – dwóch policjantów z prewencji, którzy zgodnie z przepisami zatrzymali kierowcę citroena 2CV, bo czuć go było trawą – pojęli, że dla takiej przyszłości nie musieli przez dziewięć lat mę​czyć się w gim​na​zjum. Następnego ranka Süden załatwił wnioski o przeniesienie do służby wyższej i po kolejnych trzech latach znaleźli się w Wydziale Zabójstw, który wówczas pilnie poszukiwał nowych ko​mi​sa​rzy. Kie​dy stuk​nę​ła im trzy​dziest​ka, zmie​ni​li miej​sce pra​cy na Sek​cję ds. Po​szu​ki​w ań. Mar​tin Heu​er był już wte​dy siwy. Rzadkie włosy zawsze układały się na czubku jego głowy w kształt gniazda, pod oczami miał ciemne worki. Od dawna nie można było o nim powiedzieć „szczupły”, był zasuszony. Spod flyersa wyłaniało się wychudzone ciało, a kiedy się spieszył, mówił tak czasem późną nocą, z siedzących w nim szklanych gnomów przy każdym ruchu odpryskiwały kawałki, tak że musiał bez​gło​śnie krzy​czeć. Wszystkie próby oddania Martina Heuera pod opiekę lekarza, podejmowane przez Südena i in​nych ko​le​gów, pa​li​ły na pa​new​ce. Strzelano do niego dwa razy, raz kiedy pracował w Wydziale Zabójstw, raz podczas akcji w Sekcji ds. Poszukiwań. Obie rany były lekkie, ale uraz psychiczny nigdy go nie opuścił. Nie mó​w ił o tym, za​pi​jał ten stan, po​dob​nie jak wszyst​kie inne. Kiedy Süden związał się z Sonją Feyerabend, koleżanką z pracy, zdawało się, że Heuer na jakiś czas wydobył się z cienia. Chodzili we troje do kina i do restauracji, pływali w pobliskich górskich jeziorach, spędzili razem Wigilię. Ale wraz z powolnym oddalaniem się Südena od Sonji, Heuer wrócił do szwadronów nocnych włóczęgów, do upadłych aniołów, był tylko komisarzem policji kryminalnej, coraz rzadziej przyjacielem, który zdejmuje kurtkę i odsłania się. Kłócili się, wrzeszczeli na siebie. Süden zrzucał z baru papierosy przyjaciela albo zostawiał go po pro​stu na chod​ni​ku, je​śli Mar​tin zno​w u zde​cy​do​w ał, że umrze na miej​scu. Jednej z tych nocy, beznadziejnych od pierwszej szklanki, Süden złapał go za ramiona, podniósł, potrząsnął jak lalką i rzucił na szyny przed piwiarnią Augustiner na Tegernseer Landstrasse. Tramwaj zatrzymał się, głośno dzwoniąc, piszcząc hamulcami, a motorniczy wyrzucił z siebie stek przekleństw, których monachijskie przedsiębiorstwo komunikacyjne z pew​no​ścią nie wpi​sa​ło​by na li​stę „tech​nik de​eska​la​cyj​nych pod​czas za​kłó​ce​nia ru​chu”. Z wła​snej woli Mar​tin Heu​er zo​sta​w ił śledz​two. Z wła​snej woli zo​sta​w ił ko​le​gów i naj​lep​sze​go przy​ja​cie​la. Z własnej woli pojechał rdzewiejącym oplem, który kiedyś był autem służbowym, do Berg am Laim, żeby wejść ze służ​bo​w ą bro​nią do kon​te​ne​ra na śmie​ci. Dla​cze​go Süden nie zja​w ił się na czas? Dla​cze​go nie roz​po​znał ostat​nich zna​ków? Dla​cze​go po​przed​niej nocy zo​sta​w ił go sa​me​go? Mar​tin wciąż mu to tłu​ma​czył. – Nie mo​gło cię tam być, to było nie​moż​li​w e. – Może jed​nak po​w i​nie​nem. – Wma​w iasz so​bie, nie je​steś wi​nien. – Sa​mo​bój​stwa nig​dy nie jest wi​nien tyl​ko sa​mo​bój​ca. – Na​praw​dę w to wie​rzysz?


– Tak. – Tak samo jak mor​der​stwa nie jest wi​nien tyl​ko mor​der​ca? – Za mor​der​stwo od​po​w ia​da wy​łącz​nie mor​der​ca. – To nie je​steś na bie​żą​co z naj​now​szy​mi od​kry​cia​mi. – Co mnie to ob​cho​dzi. – Süden uda​w ał, że mówi z prze​ko​na​niem. – Nie po​w i​nie​neś okła​my​w ać zmar​łych. Ostatnie miejsce spoczynku Martin Heuer znalazł na cmentarzu Leśnym, pośród świerków, jodeł, brzóz i krzewów, obok grobu wdowy po handlarzu towarami kolonialnymi Krescenzii Wohl​ge​muth. Le​ża​ło tu dwie​ście pięć​dzie​siąt ty​się​cy zmar​łych, grze​ba​no też urny ano​ni​mo​w e. – Je​den je​den zero to do​bry nu​mer po​ko​ju dla cie​bie. – Rol​lo za​w sze mi go da​w ał – po​w ie​dział Süden w ciem​ność. – Szukaj knajpiarza z Sendling. Szukaj ojca, chociaż obawiam się, że jego nie znajdziesz. Szu​kaj za​gi​nio​nych dzie​ci. Lu​dzie na cie​bie cze​ka​ją. – Nikt na mnie nie cze​ka. Co naj​w y​żej go​ście z Eigel​ste​in. – Wy​star​czy, że mnie okła​mu​jesz, sie​bie nie mu​sisz. Süden usiadł, uderzył najpierw prawą, potem lewą ręką w głowę, postawił nogi na podłodze, po​chy​lił się w przód, za​char​czał i chy​bo​tli​w ie wstał. Spojrzał w okno, podszedł do niego, słaniając się, i otworzył. Wysunął głowę na zewnątrz, tak daleko, jak tylko mógł, oddychał przez usta zimnym powietrzem. Nie podobało mu się, że znowu roz​ma​w ia z nie​ży​ją​cym przy​ja​cie​lem. To był przy​najm​niej o je​den głos za dużo. Na​słu​chi​w ał. Głos ojca umilkł. Z od​da​li zbli​żał się sa​mo​chód. Uli​ca St. Mar​tin była pu​sta. Oj​ciec mil​czał. W gło​w ie Süde​na brzę​cza​ło i szu​mia​ło. Jutro, pomyślał, przeczesze całą dzielnicę, przeszuka noclegownie, rozejrzy się po dworcach i w su​te​re​nach. Waż​ne, żeby coś ro​bił, a nie my​ślał cały czas o tym, co oj​ciec po​w ie​dział. A je​śli to nie on dzwo​nił? Ta myśl przy​szła mu do gło​w y po raz pierw​szy. Kto miał​by zro​bić coś ta​kie​go? Od​w ró​cił się. – Kto miał​by zro​bić coś ta​kie​go? – po​w ie​dział do przy​ja​cie​la. Mar​tin Heu​er mil​czał, jak przy​stoi zmar​łym.


5 Ciężko dyszał. Rozebrał się do naga, położył na łóżku przy otwartym oknie i przespał połowę na​stęp​ne​go dnia. Dziwnym trafem zawsze musiał szukać tego pokoju. Pokój był na czwartym piętrze, to dobrze wie​dział, ale win​da za​w sze za​trzy​my​w a​ła się na pią​tym albo na trze​cim. Wysiadł, pobiegł długimi, wyłożonymi dywanami korytarzami, przebiegł przez sale restauracyjne, gdzie nikt nie siedział, wpadł na szerokie schody, które, był o tym przekonany, wio​dły łu​kiem na czwar​te pię​tro. Kiedy tam dotarł, zapomniał numeru pokoju. Ale miał mgliste pojęcie, gdzie powinien szukać. Nie miał odwagi zaczepiać pracowników i nielicznych gości, wstydził się swojego zachowania. Kilka razy zmieniał kierunek, biegał w kółko i nagle, ku swojemu zdziwieniu, znalazł właściwe drzwi. To znaczy tak myślał, bo w przeciwieństwie do pozostałych nie miały nu​me​ru. Wsu​nął do zam​ka klucz z całą oczy​w i​sto​ścią wy​ję​ty z kie​sze​ni i otwo​rzył drzwi. Pokój przypominał ten w jego mieszkaniu: wąskie okno, łóżko po lewej stronie, po prawej drzwi do łazienki, okrągły stół zawalony książkami i gazetami. Na jednym krześle leżała otwarta czarna walizka, która, od razu tak pomyślał, nie należała do niego. Zwisały z niej spodnie i ko​szu​la. Do​pie​ro te​raz za​uwa​żył, że łóż​ko jest sko​tło​w a​ne, jak​by ktoś go uży​w ał. Zza ściany doleciał szmer wody. Chwilę później z łazienki wyszedł młodszy mężczyzna w dżinsach i tiszercie, przywitał się szybkim skinieniem ręki i wskazał na łóżko. Przepraszam za nie​po​rzą​dek, po​w ie​dział, by​łem w nocy taki wy​koń​czo​ny, pój​dzie​my się cze​goś na​pić? Süden po​jął, że męż​czy​zna miesz​ka w tym po​ko​ju, ale nie wy​do​był z sie​bie gło​su. Obu​dził się. Ciężkim krokiem przeszedł do łazienki, napił się wody z kranu, ominął wzrokiem swoje odbicie w lu​strze i po​czła​pał z po​w ro​tem do łóż​ka. Po po​łu​dniu uda​ło mu się ubrać i zejść na dół. Nikogo nie było, więc wyszedł z hotelu. Ta część miasta nie grzeszyła nadmiarem kawiarni, o wiele bardziej znana była jako miejsce urodzenia Franza Beckenbauera i siedziba klubu spor​to​w e​go 1860 Mün​chen, któ​re​go okres świet​no​ści przy​pa​dał na pa​le​ozo​ik. Przypomniał sobie, że przy Tegernseer Landstrasse jest cukiernia, gdzie serwują kawę. Sklep znajdował się naprzeciwko poczty, zamienionej, jak stwierdził ze zdumieniem, w masarnię i dro​ge​rię. Cu​kier​ni z ka​w iar​nią nie było. Wyczerpany bezowocnym szukaniem wrócił do hotelu, rzucił się na łóżko i zagłębił w lekturze powieści chilijskiego autora, której niemiecki tytuł z niewiadomych przyczyn brzmiał Kac. Kolejny dzień spędził, szukając śladów i głosów ludzi, którzy jak Branko Süden gnieździli się w no​rach, z ko​niecz​no​ści albo – z wła​snej woli. Branko Süden odszedł dobrowolnie, wtedy. Nikt go nie wypędził, jak po drugiej wojnie, kiedy uciekł z ro​dzi​ca​mi z Su​de​tów. Nikt nie zmu​sił go do opusz​cze​nia Ta​ging.


Napisał list, w którym próbował coś tłumaczyć. Śmierć żony, matki Tabora, trzy lata wcze​śniej, wy​rzu​ci​ła go z or​bi​ty, ode​bra​ła wszel​ką wia​rę, nie ma siły, żeby wy​cho​w ać dziec​ko… W tych słowach szesnastoletni chłopiec widział zakłamanie. Gardził ojcem za tchórzostwo. Musiały upłynąć lata, żeby do pewnego stopnia zrozumiał ostatnie zdanie listu. „Bóg jest ciemnością – jak na Tabora nazbyt górnolotne – a miłość światłem, które mu dajemy, żeby mógł nas zo​ba​czyć”. Ten list nosił ze sobą stale. Nikomu go nie pokazywał. Niektóre stare zdania nie chciały mu wyjść z gło​w y, po​dob​nie jak głos ojca. Ale za​miast nie​go spo​tkał inną oso​bę z prze​szło​ści.


6 Nie pozwolił sobie na przerwę. Jadł, idąc, pił pospiesznie, stojąc, wyskakiwał z tramwajów, rzu​cał się bie​giem, po​cił się, dy​szał i wciąż za​da​w ał te same py​ta​nia. Nie no​sił zdję​cia ojca. Nie miał. Ani jed​ne​go. Tyl​ko po​żół​kłą fo​to​gra​fię w gło​w ie. Zachowywał się, jakby ważna była każda minuta. Jakby każda godzina była ostatnią, jaką miał do dys​po​zy​cji, żeby jesz​cze go od​na​leźć. Bez​dom​ni, któ​rych za​cze​piał, nie mie​li po​ję​cia. W noc​le​gow​niach i szpi​ta​lach na​zwi​sko Süden nic nikomu nie mówiło. Na dworcach spotykał mężczyzn i kobiety o głosach zasypanych śnie​giem. Z budki telefonicznej zadzwonił do rodziców Martina Heuera, do Taging, żeby zapytać, czy oj​ciec przy​pad​kiem nie włó​czy się po sta​rych ką​tach. Za​prze​czy​li, za​py​ta​li, jak się mie​w a i czy ich od​w ie​dzi. Być może, od​po​w ie​dział i szyb​ko za​koń​czył roz​mo​w ę. Ze śródmieścia poszedł na Pariser Platz, stamtąd dzwonił, potem zamówił w knajpie na rogu Pa​ri​ser i Wör​th​stras​se ja​sne piwo i za​raz dru​gie. List ojca przeczytał znowu dopiero po ponad dziesięciu latach w kolońskim hotelu Ost-West, zer​ka​jąc na mil​czą​cy te​le​fon. Wyjął złożoną kartkę z pudełka po cygarach leżącego na regale z książkami i wygładził ją. Ręce zaczęły mu drżeć. Czytając, słyszał głos ojca w telefonie, głos mieszał się ze słowami listu, które brzmiały mu w uszach, gdy biegł do jeziora Taginger ze zmiętą kartką w kieszeni, a jego serce biło gdzieś po​nad nim. – Wi​dział pan ostat​nio ku​le​ją​ce​go bez​dom​ne​go? – za​py​tał bar​ma​na. – Wie​lu. Jesz​cze jed​no? Na zewnątrz zrobiło się ciemno. Z jakiegoś powodu, którego nie pojmował, poszedł do hipermarketu na Bordeauxplatz, kilkaset metrów od Pariser Platz. Ze starego przyzwyczajenia i jakby rzeczywiście musiał się przygotować do śledztwa, poszukał w dziale papierniczym spe​cjal​ne​go no​te​su. Tylko jeden taki leżał między innymi formatami: mały notes w kratkę, z metalową spiralką. Pracując w policji, nigdy nie używał innych, nawet jeśli wiedział, że przesłuchanie będzie trwało kilka godzin. Pięćdziesięciokartkowe notesy były jego pamięcią, więcej nie potrzebował wie​dzieć. Wziął jesz​cze tani dłu​go​pis z nie​bie​skim wkła​dem. – Nie ma ceny – powiedziała kasjerka, patrząc na notes, jakby był największym problemem tuż przed za​mknię​ciem skle​pu. – Euro pięć​dzie​siąt – od​parł. – Skąd pan go wziął? – Z re​ga​łu, tam w tyle. – Tam, gdzie ofer​ty spe​cjal​ne? – Nie zwró​ci​łem uwa​gi. – Nie mogę na​bić do​w ol​nej ceny. – Euro pięć​dzie​siąt – po​w tó​rzył. Rozejrzała się za koleżanką. Jedyna pracownica w zasięgu wzroku znikała właśnie


w win​dzie. – Dłu​go​pis kosz​tu​je euro – wstu​ka​ła cenę. – Może pan wziąć inny no​tes? Kobieta za Südenem postukała w taśmę dwoma żółtymi rolkami papieru do pakowania pre​zen​tów. – Mogę ko​rzy​stać tyl​ko z ta​kich no​te​sów. Czas pły​nął, ka​sjer​ka roz​glą​da​ła się po sali, klient​ka za Süde​nem gło​śno wzdy​cha​ła. – Do​brze. Pła​ci pan dwa pięć​dzie​siąt. Za​w sze tak samo. Nie wia​do​mo, co jej zda​niem było za​w sze tak samo. Wyszedł z hipermarketu, przeciął plac, gdzie pijacy i włóczędzy, których już odpytywał, wciąż jeszcze gorączkowo dyskutowali, i skierował się na przystanek przed Dworcem Wschodnim. Chciał po​je​chać au​to​bu​sem do Ogro​du An​giel​skie​go. Być może, my​ślał, oj​ciec snu​je się w mrocz​nej ano​ni​mo​w o​ści roz​le​głe​go par​ku. Kierowca stał obok otwartych drzwi i palił. Süden zapytał, czy może u niego kupić bilet, męż​czy​zna wska​zał na nie​bie​ski au​to​mat na przy​stan​ku. Kiedy wrzucał pieniądze, usłyszał odgłos kroków, które wydały mu się dziwnie znajome. Sztyw​ne, jak ty​sią​ce in​nych, wła​ści​w ie. Ale od​ru​cho​w o od​w ró​cił gło​w ę. – Süden? Ko​bie​ta za​trzy​ma​ła się i spoj​rza​ła na nie​go ocza​mi rów​nie zie​lo​ny​mi jak jego wła​sne. Miała skórzany płaszcz do kolan. Skórzaną bejsbolówkę, czarne kozaki i mały modny plecak. Twarz o wysokim czole i lekko zadartym nosie sprawiała wrażenie węższej, niż zapamiętał. Wy​glą​da​ła na wy​czer​pa​ną i w ty​po​w y dla sie​bie spo​sób po​iry​to​w a​ną. – Cześć, Son​ja. Pracowali razem w Sekcji ds. Poszukiwań ponad dziesięć lat, Sonja Feyerabend i Tabor Süden. Przez jakąś część tego czasu byli parą, na początku zakochaną w sobie, jak zwykle, wkrótce jednak zaczęli się do siebie odnosić powściągliwie, a na koniec utknęli we wzajemnym bra​ku bli​sko​ści.


WY​DAW​NIC​TWO CZAR​NE SP. Z O.O. www.czar​ne.com.pl Se​k re​ta​riat: ul. Koł​łą​ta​ja 14, III p., 38-300 Gor​li​ce tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: ma​te​usz@czar​ne.com.pl, to​masz@czar​ne.com.pl, do​mi​nik@czar​ne.com.pl, ho​no​ra​ta@czar​ne.com.pl, ewa@czar​ne.com.pl Re​d ak​cja: Wo​ło​wiec 11, 38-307 Sę​k o​wa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: re​d ak​cja@czar​ne.com.pl Se​k re​tarz re​d ak​cji: mal​g o​rza​ta@czar​ne.com.pl Dział pro​mo​cji: ul. An​d er​sa 21/56, 00-159 War​sza​wa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: agniesz​k a@czar​ne.com.pl, anna@czar​ne.com.pl, do​ro​ta@czar​ne.com.pl, zo​fia@czar​ne.com.pl Dział mar​k e​tin​g u: ka​ta​rzy​na@czar​ne.com.pl Dział sprze​d a​ży: irek.grad​k ow​ski@czar​ne.com.pl tel. 504 564 092, 605 955 550 agniesz​k a.wil​czak@czar​ne.com.pl Au​d io​bo​oki i ebo​oki: Iza​be​la Re​g ól​ska, iza@czar​ne.com.pl Skład: D2D.PL ul. Morsz​ty​now​ska 4/7, 31-029 Kra​k ów, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: info@d2d.pl Skład wer​sji elek​tro​nicz​nej: Ewa Kra​jew​ska VIR​TU​ALO SP. Z O.O. Wo​ło​wiec 2013 Wy​d a​nie I


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.