Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Friedrich Ani
Ludzie za ścianą Przełożyła Elżbieta Kalinowska
Wszelk ie powielanie lub wyk orzystanie niniejszeg o plik u elektroniczneg o inne niż jednorazowe pobranie w zak resie własneg o użytk u stanowi naruszenie praw autorskich i podleg a odp owied zialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryg inału niemieck ieg o SÜDEN Projekt okładk i PIOTR BUKOWSKI Fotog rafia na okładce © by PATRICK ZACHMANN / MAGNUM PHOTOS Cop yrig ht © 2011 DROEMERSCHE VERLAGSANSTALT TH. KNAUR NACHF. GMBH & CO. KG, München Cop yrig ht © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013 Cop yrig ht © for the Polish translation by ELŻBIETA KALINOWSKA, 2013 Red akcja TERESA LEŚNIAK Korekta BARBARA PAWLIKOWSKA / D2D.PL, ALICJA LISTWAN / D2D.PL Projekt typ og raficzny i red akcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL Skład pismami Chap arral Pro i Scala Sans Pro ALICJA LISTWAN / D2D.PL
The translation of this work was supp orted by a grant from the Goethe-Institut which is fund ed by the German Ministry of Foreign Affairs. ISBN 978-83-7536-648-8
Spis treści
Motto Część pierwsza Kuhfluchtstrasse 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28 29 Część druga Salzmesserstrasse 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47
48 49 Część trzecia Scharfreiterstrasse 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73
74 75 76 77 78 79 Podziękowania Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Forgetful heart Like a walking shadow in my brain All night long I lay awake and listen to the sound of pain The door has closed forevermore If indeed there ever was a door Bob Dylan
Część pierwsza Kuhfluchtstrasse
1 – Nazyw am się Tabor Süden i nie jestem Japończykiem – pow iedział nagle. Od dziesięciu minut stał przy drzwiach i słuchał. Przerwał kobiecie za biurkiem jedynie dlatego, że zapaliła papierosa i zaciągnęła się kilka razy, nie patrząc na niego. To zdanie rozbawiło ją, wydmuchała dym. Süden spojrzał w okno, za którym zmierzchało. Kiedy odwrócił głow ę, Edith Liebergesell spow ażniała. – Przepraszam. Nie chciałam opow iadać panu głupot. Pomyślał o karnaw ale na Eigelstein w Kolonii, gdzie spędził ostatnie siedem lat. – Wystarczająco długo pracowałem w Sekcji do spraw Poszukiwań, żeby wiedzieć, jak czują się ludzie, którzy znikają. – Ciekaw e, że Japończycy mają na to osobne słow o. – Znow u zapomniałem. – Hikikomori. Ludzie za ścianą. Skrzyżował ręce na brzuchu. Kobieta strzepnęła popiół do białej popielniczki. Z SendlingerTor-Platz dolatyw ał szum samochodów. – To jak, zgadzamy się? – zapytała. Nie wiedział. Przyszedł tu, bo pamiętał jej nazwisko. Zadzwoniła tuż po tym, jak wystąpił z policji, i zapytała, czy nie zechciałby zatrudnić się u niej, szukać zaginionych dla jej biura detektywistycznego. Ale on pragnął wyjechać z miasta, nic więcej. Miał dosyć poszukiw ań, chciał być sam, z dala od przeszłości. Pięć dni temu wrócił do Monachium. Nie po to, żeby wejść na stare ścieżki, ale by dokończyć rozmowę telefoniczną urwaną równie nagle, jak niespodziewanie się zaczęła. Wstrząsnęła nim jak żadna inna. Przyszedł na Sendlinger-Tor-Platz mimo woli. Jakby chciał zagrać z samym sobą, jakby poddał się bezradności i zagubieniu, rozbieganym myślom. – To praca w terenie. Żadnego siedzenia za biurkiem. Odpow iada panu? Nie wiedział. – Mam inną pracę – odparł po chwili. – W innym mieście. Mieszkanie, lubię to, co robię. – To dlaczego jest pan tutaj? – A ponieważ milczał, dodała: – Okrągłe dwa tysiące netto miesięcznie. O ubezpieczenie zatroszczę się ja, na emeryturę musi pan sam zapracować. W przypadkach szczególnych premie. Nasi klienci płacą sześćdziesiąt pięć euro za godzinę plus euro ryczałtu samochodowego za kilometr. Nie jesteśmy najdroższymi detektywami w mieście. O współpracownikach już opow iadałam, biuro, jak widać. Wystarczy, że pow ie pan tak. Stał przy drzwiach od godziny, lekko pochylony, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu albo z tyłu, w czarnych dżinsach, białej koszuli, czarnej skórzanej kurtce i czarnych angielskich półbutach. Miał niecały metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył, jak szacowała, co najmniej dziewięćdziesiąt pięć kilo, przy czym ciężar kumulował się w okolicach brzucha i ud. Włosy miał krótsze, niż zapamiętała. Policzki tak samo nieogolone, na szyi łańcuszek z niebieskim kamieniem, znała go ze starych zdjęć. Milczał, osobny, a jednak absolutnie obecny, najchętniej podeszłaby i stanęła obok w zanikającym świetle pow ielkanocnego dnia. – Kiedyś nosił pan spodnie sznurow ane po bokach.
– Nie sprostały mojemu ciału. Zadzwonił telefon, podniosła słuchawkę. – Biuro Detektyw istyczne Liebergesell. Słuchała przez chwilę, Süden podszedł bliżej. – Oczywiście, że pamiętam. – Zapaliła kolejnego papierosa, przechyliła głowę, zamknęła oczy, skinęła. – W każdej chwili, jeśli pani chce… Nie, cena nie wzrosła… Odstawił butelkę po piwie na skraj biurka z jasnego drewna zawalonego notesami, książkami, spinaczami, znaczkami pocztowymi, muszlami, kasztanami, teczkami, całym tym biurowym kramem. I jakby tego było mało, z boku stał na nim drewniany globus, który wraz z antyczną zieloną lampą miał nadawać pomieszczeniu charakter dystyngowanego gabinetu. Tak przynajmniej Süden, który nigdy nie studiow ał, wyobrażał sobie gabinety. Miał za sobą kilka dni brutalnej bezdomności, więc błogie ciepło biura cieszyło go. Wdychał zapach perfum i dymu. Własne kroki, tłumione przez niebieskoszary dywan, wydały mu się niemal nonszalanckie. Spojrzał przez okno na rondo zajezdni, tramwaje okrążały je, żeby zawrócić, jak zawsze. Podobała mu się myśl, że kiedy stąd wyjdzie, może zajrzeć do knajpy na parterze, do tureckiej kawiarni w tym samym budynku co Sekcja ds. Poszukiwań. Także stamtąd przyglądał się tramw ajom i tłumom ludzi. – Porozmawiam ze współpracownikami – powiedziała Edith Liebergesell. – Ale powinniśmy być pow ściągliw i w nadziejach, pani Zacherl… Do widzenia. Odłożyła słuchawkę, zgasiła papierosa, oblizała wargi i zapisała coś w notatniku w linie. – Dziwna historia – zwróciła się do Südena. – Dwa lata temu zniknął szef restauracji, z dnia na dzień, pięćdziesiąt trzy lata. Ta restauracja jest w Sendling, niedaleko autostrady do Garmisch, nazywa się Lindenhof, facet kilka lat temu przepisał ją na żonę. Najwidoczniej planował, że odejdzie. Ale żona twierdzi, że przekazał jej interes, bo nie miał ochoty się nim zajmować. Zmienił się, wycofał, zaczął zaniedbywać gości. Próbowała z nim rozmawiać, prosiła o pomoc jego przyjaciół, bez skutku. Nie pił, nie brał narkotyków, fizycznie był chyba w dobrej formie, w każdym razie nie gorszej niż kiedyś. Tylko jego zachowanie kompletnie się zmieniło. Kiedyś był wesoły. Grał w karty, oglądał z gośćmi piłkę nożną w telewizji, namiętnie gotował, jego specjalnością były ogon wołowy w rosole i golonka, dania raczej nietypowe jak na małą restaurację. Był doświadczonym, lubianym przez wszystkich szefem. I nagle: nowy człowiek. Jakby zmutował się przez noc, tak wyraziła się żona. A potem, w Wielką Sobotę dwa lata temu, nie wrócił z miasta. W elektrycznym na Tal miał kupić kabel i żarówki, a później zajrzeć do pobliskiego sklepu, podobno szukał nowej lampy stojącej do dużego pokoju. Nie było go w żadnym z tych miejsc. To pewne. Policja podjęła stosowne kroki, gazety wydrukowały zdjęcie, ale nigdy nie pojawił się konkretny trop. Raimund Zacherl zapadł się pod ziemię. Ale, to przecież wiemy, nikt nie zapada się pod ziemię, chyba że jest ofiarą jakiegoś trzęsienia. Edith Liebergesell sięgnęła po paczkę papierosów, odłożyła ją. – Po roku policja zawiesiła śledztwo. Założyli mu kartotekę, na wypadek gdyby odnalazły się zwłoki. Żona wierzy, że żyje. No bo w co ma wierzyć? Zamknęła lokal na Wielkanoc, co pod względem ekonomicznym jest absurdem, przyznała to przed chwilą. Powiedziała, że nie jest w stanie oglądać ludzi. W Wielką Sobotę minęły dwa lata od zaginięcia. Pani Zacherl chciałaby, żebyśmy podjęli poszukiwania. Pół roku po zniknięciu też prosiła nas o pomoc, przez cały miesiąc zajmowaliśmy się tylko jej sprawą. Odnaleźliśmy nawet
dwóch znajomych Zacherla, knajpiarzy z dzielnicy dworcowej. Przez jakiś czas wyglądało na to, że prał dla nich pieniądze, ale ten trop był zbyt wątły, oczywiście nie ma żadnych dokumentów, krótko mów iąc, niew iele wskóraliśmy. Przez dziewięć lat, odkąd otworzyłam biuro, mieliśmy tylko jeden niewyjaśniony przypadek zaginięcia. Arab wywiózł córkę do Iraku. Nikt już nigdy o niej nie usłyszał, nawet jej niemiecka matka. Wszystkie inne zlecenia udało się wykonać, odnaleźliśmy wielu zaginionych. A Raimunda Zacherla nie. Jesteśmy znani z efektywności, więc zwraca się do nas wielu rodziców, ale też inni krewni. Pracowaliśmy nawet dla policji. Nie wiem, dlaczego polegliśmy przy spraw ie Zacherla. Spojrzała na zegarek, który nosiła na prawej ręce, i wstała. Była przynajmniej o głowę wyższa od Südena. Czarne szerokie spodnium bynajmniej nie czyniło z niej gazeli. Ale podobało mu się jej pozbawione kantów ciało. Poruszała się płynnie, ale rytmicznie, jakby marszowym krokiem. Gdy się prostowała, wypierała więcej powietrza niż były komisarz. Nie malowała paznokci, nie nosiła pierścionków. Czarne włosy spinała w węzeł, co jednak nadawało jej twarzy jakiejś miękkości. Wielkie, ciemne oczy emanowały przenikliwością, fascynowały. W ogóle złapał się na tym, że wciąż taksuje ją wzrokiem, i zaw stydził się jak sztubak. – Muszę coś zjeść – oznajmiła. – Pójdzie pan ze mną? – Podniosła z ziemi zieloną torbę, schow ała do niej papierosy i zapalniczkę. – No co pan tak patrzy? – Myślę. – Jeśli tak pan patrzy, myśląc, to pow inien pan w obecności kobiet zakładać ciemne okulary. – Nie odkryła pani pow odu zmiany jego zachow ania. – Słucham? Nie. To było dziwne: nikt nie miał pojęcia, co mogło się z nim stać. – Ktoś musiał. – Kto? – Ktoś. – Ma pan jakieś lokum w Monachium? – zapytała, idąc do drzwi. Süden wsłuchał się w swoje kroki na dyw anie i uśmiechnął. – Mam pokój w hotelu Brecherspitze. – Gdzie to jest? – W Giesing. – Stare kąty. Zamknęła biuro na klucz. Na ścianie wisiała tabliczka z napisem „Biuro Detektywistyczne” i jej nazwiskiem. Pachniało papierosami, co drugi stopień trzeszczał. Nie stąpali zresztą cicho, nie pozwalała na to ich waga. – Mój współpracownik Kreutzer ma czteropokojowe mieszkanie w Haidhausen – głos Edith Liebergesell niósł się po klatce schodowej jak jej kroki. – Pokój gościnny, prawie dwadzieścia metrów, na początek na pewno mógłby się pan u niego zatrzymać. Kreutzer lubi gości od czasu do czasu. – Mamy założyć wspólnotę mieszkaniową? A w jakim celu? Wzajemnego wspierania w chrapaniu? – Większość małżeństw to nic innego jak wspieranie w chrapaniu. Kiedy wyszli z budynku, owiał ich zimny podmuch. Samochody na Sonnenstrasse stały w popołudniowym korku. Dzwonki tramwajów mieszały się z trąbieniem zdenerwowanych
kierowców. Row erzyści mknęli przez mętne światło, mijając przechodniów. – Pójdziemy do Torbräu, to niedaleko – zdecydowała. – Mają znośne kotlety. Jeszcze nie zapytałam, dlaczego wrócił pan do Monachium. Odchylił głowę, popatrzył w zasnute chmurami niebo. Potem powolnym ruchem odgarnął włosy z twarzy. – Miałem nadzieję, że spotkam ojca. – Ojca? – Zdawało się, że jej oczy zrobiły się jeszcze większe i ciemniejsze. – Nie zaginął? Pamiętam rozmow y z pana kolegami. – Zaginął, jak miałem szesnaście lat. A teraz zadzwonił, do Kolonii. Nie wiem, skąd miał numer. Byłem tak zaskoczony, że nie zapytałem. Powiedział, że nie umarł, tylko podróżował, od kilku tygodni znów jest w Monachium. Czy byłbym zainteresowany spotkaniem. Naprawdę powiedział zainteresowany. Zapytałem, jak się miewa. To znaczy coś tam wybełkotałem. A potem połączenie zostało przerwane. I już nie zadzwonił. – Słucham? – Dzwonił z budki. Pewnie skończyły mu się pieniądze. – Co pan bredzi? Ojciec zjawia się po trzydziestu pięciu latach, a potem spotkanie nie dochodzi do skutku przez telefon na monety? To przecież nieprawdopodobne. – Ale prawdziw e. – Dlaczego nie zadzwonił drugi raz? – Chciała coś dodać, ale zrezygnow ała. Süden znow u spojrzał w niebo. Kiedy opuścił głow ę, Edith Liebergesell przestraszyła się. Po jego twarzy spływ ały łzy. Jadła kotleta z frytkami i mieszaną sałatą, nie przerywała, żeby się napić, nie odkładała sztućców i zadawała Südenowi kolejne pytania. A on był coraz oszczędniejszy w słowach, w końcu całkiem zamilkł. Pytała o ojca, o matkę, o dzieciństwo, o czas na kolońskiej Eigelstein, o plany na przyszłość. Zjadła, odsunęła talerz na kraj stołu, otarła usta papierow ą serw etką i potrząsnęła głow ą. – Ma pan wrażenie, że pana przesłuchuję? – Nie. – To dlaczego reaguje pan tak wrogo? – Nie reaguję wrogo, brakuje mi wytłumaczenia. – Zakaz palenia to idiotyczny wymysł. – Westchnęła i spojrzała w stronę drzwi, za którymi stało dwóch gości. – W Kolonii też się go tak rygorystycznie przestrzega? – Tak. Przyjrzała się bliźnie na jego szyi, chciała o nią zapytać, ale tylko znów potrząsnęła głow ą. Ucieszyła się, kiedy zadzwonił, natychmiast pomyślała, że w końcu mogłaby zatrudnić kogoś wyłącznie do poszukiwań zaginionych, ich liczba stale rosła. Teraz zastanawiała się, czy nie irytow ałby niektórych klientów, może wręcz by ich odstraszał. Z drugiej strony jego zachowanie mogło być spowodowane tą sprawą z ojcem. Ostatecznie jako śledczy w Wydziale 11 miał imponujące wyniki. – Wróćmy do mojej oferty. Zgłosił się pan do mnie, więc przypuszczam, że jest pan zainteresow any pracą. Süden milczał.
– Czy to takie strasznie trudne, dać od czasu do czasu jasną odpow iedź? Pogrzebała w torebce, znalazła papierosy i zapalniczkę. A potem uniosła kieliszek z winem. – Miałby pan coś przeciwko temu, żebyśmy mów ili sobie po imieniu? – Nie. – Stuknęli się. – Za przyszłe korzyści! Jego szklanka była pusta, wypił trzy piwa. – Jeszcze jedna runda? – Odezwę się w tygodniu – rozejrzał się za kelnerem. – Ja płacę. Zastanów się nad propozycją zamieszkania u Kreutzera. Chyba że masz tyle kasy, że stać cię na hotel. – Nie. Podał jej rękę. – Do zobaczenia. Wyszedł chwiejnym krokiem, z rękami głęboko w kieszeniach skórzanej kurtki. Popatrzyła za nim i pomyślała o Ilonie Zacherl, która z tęsknoty zamknęła restaurację na święta i być może nigdy już nie otworzy jej w Wielkanoc – dopóki historia zaginionego męża nie zostanie opow iedziana do końca.
2 Tabor Süden myślał o restauratorze z Sendling, idąc Fraunhoferstrasse do Nockherberg. Kiedyś kursował tą trasą niemal codziennie, często nocą, gdy wyrzucony z knajpy, obierał kierunek na mieszkanie. Odkąd wrócił do Monachium, szedł tędy już cztery razy, ale nie zaglądał do knajp. Tego wtorkowego wieczoru, podobnie jak dwa dni temu, postanowił przyjrzeć się okolicy Deisenhofener Strasse. Mieszkał tu kiedyś na trzecim piętrze długiego zielonego bloku, w dwóch pokojach, z których jeden pomalowany był na żółto i pusty, jeśli nie liczyć krzesła. Był przekonany, że ojciec jest w pobliżu, nawet jeśli on, Süden, nie spotkał w niedzielę nikogo, kto mógłby cokolw iek na ten temat pow iedzieć. Być może opis był zbyt ogólnikow y. Nie miał pojęcia, jak ojciec wygląda. Wiedział jedynie, że kuleje, przez telefon wspomniał o kontuzji. Upadł i skręcił nogę, nie daw ała się wyleczyć. Cały czas kuleję – wtrącił mimochodem. Rozmow a trwała najw yżej dwie minuty. Za każdym razem, gdy o tym myślał, w jego żołądku wybuchało coś na kształt pożaru. Kiedy odłożył słuchawkę, próbował przypomnieć sobie każde słowo, ale mu się nie udało. Zezłościło go to. Ten telefon był szokiem. Później myślał, że wszystko sobie wyobraził, głos ojca. Z tęsknoty, z której naw et nie zdaw ał sobie spraw y. – Kulawy stary mężczyzna w znoszonym ubraniu – mówił do przechodniów na ulicy, do ludzi wychodzących z okolicznych domów, w drodze do kolejki albo do metra na dworcu Giesinger. Uśmiechali się, potrząsali głow ami, nie słuchali albo rzucali współczujące spojrzenia. Miał nadzieję, że jego dawna sąsiadka pani Schuster wciąż jeszcze mieszka przy Deisenhofener Strasse sto jedenaście. Czasem jej o nim opowiadał, kiedy wracając z pracy około północy, widział światło w jej oknie. Dzwonił, ona nalew ała ajerkoniak. Elsa Schuster nie żyła. Umarła w wieku osiemdziesięciu jeden lat. Mieszkanie przejął mężczyzna, który kiedyś miał sklep z lampami, a teraz dorabiał do emerytury, sprzedając na lewo stuwatowe żarówki. W dębowej szafie w dużym pokoju przechowywał około tysiąca sztuk, stosy skrupulatnie ułożonych małych pudełeczek. Poza tym szafa była pusta. – Ci z Brukseli mają świra – powiedział. – Żadnej kultury czytelniczej, zero, inaczej wiedzieliby, że do czytania potrzeba porządnego światła. Chce pan jedną? Dam gratis, skoro był pan przyjacielem pani Schuster. Süden odmów ił. Wypytywał gości we włoskiej restauracji, która za jego czasów była grecką. Zaczepiał kelnerów w knajpie na dworcu Giesinger, taksówkarzy na Schlierseestrasse, przechodniów, graczy w bilard. Opis ojca nikomu nic nie mów ił. Stał na placu przed dworcem, przyglądając się nowo wybudowanym kompleksom budynków. Mieszkania, apteka, fast food, supermarket, dom seniora. Na peron za centrum kultury, które kiedyś było halą kasow ą, wjechała kolejka. Przypomniał sobie, że jak jeszcze pracował w policji, widywał go w różnych częściach miasta, zawsze jako bezdomnego, który wymachiwał rękami albo unosił ramiona tak, jak mógłby to robić ojciec. I za każdym razem jego auto znajdowało się za daleko albo nie mógł się zatrzymać.
A potem mężczyzny już nie było. Dwa albo trzy razy znalazł się w takiej sytuacji w pobliżu Dworca Wschodniego. Więc teraz kupił bilet w automacie i wsiadł do kolejki. Na Dworcu Wschodnim też wiele się zmieniło. Powstały pasaże handlowe, w podziemiu pojawiły się stoisko z kebabem i pizzą, piekarnia i supermarket, kawiarnie i nieodzowna apteka. Podróżni spieszyli na perony, młodzi ludzie stali w grupkach, bawili się komórkami. Nie było widać włóczęgów. Dopiero na Orleansplatz, naprzeciwko dworca, odkrył kilku mężczyzn i kobietę – opatuleni w podarte płaszcze siedzieli na ławkach, pili piwo, palili. Jeden wydobywał osobliwe dźwięki z gitary. Śpiewał przy tym głosem, który brzmiał lepiej niż instrument. Kiedy Süden podszedł bliżej, zobaczył, że gitara ma tylko pięć strun. Mężczyzna nosił słomkowy kapelusz z szarym piórkiem, grubą czerwoną wełnianą kurtkę i podarte niebieskie dżinsy. Na nogach skórzane kowbojki we wzory. Po refrenie Süden rozpoznał Is Your Love in Vain Dylana. Obok śpiew aka nie było nikogo, więc się przysiadł. Kiedy piosenka się skończyła, mężczyzna odłożył gitarę na ławkę, wstał, zdjął kapelusz, skłonił się, podrapał w głow ę, założył kapelusz i opadł na siedzenie. – A ty coś za jeden? – Süden. Skrzyw ił się, poruszył szczęką. – Gorące nazwisko1. – A pan? – Proszę wybaczyć: Josef Furler. Czego chcesz? – Zna pan Branko Südena? Süden wyczuł opary alkoholu, żałow ał, że nie ma przy sobie nic do picia. – Nie znam nikogo. Mnie nikt nie zna. – Furler beknął, zatrzymał w płucach powietrze, wypuścił je nosem. Bezdomny z sąsiedniej ławki krzyczał na kompana, wywrzaskiwał mu w twarz bezładne obelgi, co ich adresatowi zdawało się nie przeszkadzać. Siedział, pił piwo z butelki i przypatrywał się ulicy. Zniszczoną kobietę o nastroszonych włosach u jego boku Süden oszacow ał na najw yżej dwadzieścia pięć lat. Było tuż przed ósmą. Nic nie zdziałał. Siedział na ławce wśród włóczęgów, trzeźwy i nie na miejscu. Przygnał go tu głos, który nie przestawał rozbrzmiewać w jego głowie: „Cały czas kuleję”. I: „Spotkajmy się gdzieś, opow iem ci, jeśli chcesz…”. – Napijesz się, Norden, Süden? – Przed jego twarzą pojawiła się butelka wódki. – To mgła wybrzeża. Od wybrzeża. Rozumiesz? – Nie. – Jak jeszcze całow ał żonę. – Kto? Furler poruszył szczęką, wciągnął powietrze ustami i odkręcił butelkę. Wziął łyk, przepłukał usta, przełknął. Zakręcił butelkę i odstawił ją pod siedzenie. Kciukiem wskazał na mężczyznę, który wcześniej wrzeszczał, a teraz chodził bez słowa wzdłuż ławki i wymachiwał rękami, najw yraźniej klął w duchu.
– Werner. Stracił żonę, miała czterdzieści lat, rak narządów kobiecych, zawinęła się w cztery tygodnie. Byliśmy wszyscy na pogrzebie, grałem. Cmentarz Wschodni, rozumiesz? Szalejesz, kiedy twoja żona nagle umiera. Budzisz się rano, ziemi nie ma, a ty wisisz gdzieś w kosmosie. Bo to ona była ziemią. Rozumiesz? – Tak. Furler zmierzył go wzrokiem. – Co cię to w ogóle obchodzi? Nie znasz Wernera, co tu robisz? – Szukam starego człow ieka, który kuleje. – Czemu nie? – Furler złapał gryf gitary, uniósł instrument, skrupulatnie ułożył palce do chwytu. Patrząc na wymachującego rękami, rozgorączkowanego mężczyznę, Süden wpadł na pewien pomysł. Za pierwszym razem zapytał tylko, czy ojciec zadzwonił do jego dawnego miejsca pracy, żeby dowiedzieć się o aktualny numer telefonu syna. Branko Süden zrobił to, ale, jak się okazało, bez rezultatów. Nikt w Sekcji ds. Poszukiwań nie wiedział, gdzie komisarz teraz mieszka. Niektórzy twierdzili, że wyprowadził się na wyspę Helgoland, podobno często się nią zachwycał. Inni byli zdania, że zarabia na życie w firmie ochroniarskiej w Berlinie. A reszta dowcipnisiów rozgłaszała plotkę, że w końcu odnalazł swoje prawdziwe powołanie i przejął piwiarnię Augustiner w Giesing. W gruncie rzeczy, pomyślał, to jak śledztwo w sprawie zaginięcia: jeśli zapytać dziesięć osób o cechy szczególne zaginionego, otrzyma się dziesięć różnych biografii. – A to niespodzianka – powiedział mężczyzna na drugim końcu linii. – Chociaż miałem nadzieję, że się odezwiesz. Gdzie jesteś? – W Monachium. – Z ojcem? – A więc to ty dałeś mu mój numer? Ta myśl przegoniła go z ławki w parku. Paul Weber przytaknął. – Ktoś w sekcji pow iedział mu, że byłem kiedyś twoim zaufanym. – Kto? – Nie wiem, kobieta. – Sonja? – Nie wymienił nazwiska. Jak się miew a? – Zadzwonił, połączenie zostało przerwane, od tamtej pory się nie odezwał. Süden usłyszał, jak tamten pije, potem mruczy coś pod nosem. – Wpadnij. Pamiętasz jeszcze, gdzie mieszkam? Godzinę później siedzieli naprzeciw siebie przy niskim stoliku. Süden miał wrażenie, jakby był tu ostatni raz najdalej pół roku temu. Każdy ciemny mebel wydawał się znajomy. Krępy emerytowany komisarz o krzaczastych brwiach, przerzedzonych włosach i czerwonych uszach ani nie schudł, ani nie przybrał na wadze. Nawet zapach wody kolońskiej wiszący w ciasnym pokoju był taki sam jak zaw sze. Paul Weber miał sześćdziesiąt siedem lat. Kiedy zmarła jego żona Elfriede, był
pięćdziesięciopięciolatkiem i chociaż po jej śmierci nie przestał pracować w policji, nigdy się nie podniósł. Wprawdzie zakochał się jeszcze raz – w pielęgniarce z Lüneburger Heide, która pracowała w szpitalu w Schwabing, gdzie leżała jego żona – ale koniec końców wrócił do pustego mieszkania sam. Nagrywał wiersze na stary magnetofon kasetowy, bo wcześniej deklamował je Elfriede kochającej jego donośny głos. Czasem wysuwał dolną szufladę szafy w sypialni, gdzie przechowywał siedmiostrzałowy rewolwer Smith & Wesson, sprawną rzadkość, zaw inięty w brązow y papier pakunkow y, obok pudełko nabojów. – Opowiedz, jak się poczułeś – poprosił Weber. – Jak to było, kiedy wysiadłeś z pociągu w Monachium? Od razu wszystko rozpoznałeś? Nic się nie zmieniło, pomyślał na peronie, podczas gdy głos ojca staw ał się coraz donośniejszy. Każda witryna, każdy kiosk, plakat, każda knajpa, każdy odgłos i zapach, rozszczepiony promień słońca wpadający do hali dworca, trzepot gołębia – wszystko to, wmawiał sobie, od razu rozpoznał. Huczało mu w głowie. Stał na peronie numer dwadzieścia dwa, kilkaset metrów od swojego dawnego miejsca pracy. Wczoraj ojciec znowu zadzwonił, w jego śnie. Nie, ta rozmowa nie była koszmarem. Odbyła się w rzeczywistości, o piętnastej trzydzieści pięć. Dzień później, w Wielki Czwartek, stanął pośród obcych ludzi, przechodzili obok, obrzucając go pustym wzrokiem. Podniósł zieloną torbę podróżną, wciągnął w płuca zimne pow ietrze i zrobił krok. W hali kasowej pachniało świeżymi preclami, pizzą i rogalikami. Pośrodku stała długa na pięć metrów biała limuzyna. Ale nie była modelem wystawowym, tylko stoiskiem hurtowni ryb z wyspy Sylt. Można było kupić sałatki, kanapki, świeże ryby, matiasy i zwykłe śledzie, krewetki, tuńczyka, łososia, do tego białe wino, wino musujące i szampana. Przy jednym ze stolików rozmieszczonych wokół stoiska na kółkach siedziała kobieta w futrze w towarzystwie opalonego mężczyzny w zamszow ym płaszczu. Süden zamówił kieliszek pinota i sałatkę krewetkową. Mężczyzna w zamszowym płaszczu całował kobietę w futrze. A on usłyszał głos ojca: „Moglibyśmy się gdzieś spotkać… Spotkajmy się gdzieś…”. Znow u go sobie przypomniał: „Spotkajmy się gdzieś, opow iem ci, jeśli chcesz…”. Słyszał głos ojca w pokoju Paula Webera, gdzie wszystko było jak kiedyś.
3 – Mówi ojciec. Pewnie się dziwisz. Ale jeszcze żyję. Podróżowałem. Moje kości są dziurawe, cały czas kuleję. Jesteś tam jeszcze? Jakby Süden mógł znaleźć się gdzie indziej. – Wróciłem do tego szpetnego miasta. Nie mogę ci powiedzieć dlaczego. Pewnie jesteś zaskoczony, że odzywam się po tak długim czasie, musiałeś być przekonany, że nie żyję. A ja tylko oddychałem, napisałem ci to w liście. Nie mogłem dłużej czekać, to było tak dawno temu. A teraz wróciłem. I pomyślałem, że do ciebie zadzwonię. Szukałem cię w mieście. Ale kiedy dostałem twój numer, zawahałem się. To musi być szok, kiedy uznany za zmarłego ojciec nagle wstaje z grobu. Nawiasem mówiąc, bywałem w mieście, raz nawet cię widziałem. Od razu cię poznałem, chociaż miałeś długie włosy i zmężniałeś, zrobiłeś się korpulentny. Mam propozycję, spotkajmy się gdzieś, opow iem ci, jeśli chcesz… Süden miał wrażenie, że zapamiętał każde słow o.
4 Do hotelu Brecherspitze dotarł w jakiś magiczny sposób. Nie potrafił wyjaśnić Rolandowi Zirlow i, jak znalazł drogę z Harras do Giesing. – Wypij jeszcze jeden aquavit – zaproponow ał hotelarz. – Może wtedy sobie przypomnisz. – Po co? – Süden wychylił sznapsa, przepłukał usta piw em, żeby pozbyć się smaku kminku. Tej nocy wypił wiele piw, żeby pozbyć się smaku kminku, zanim w ubraniu padł na łóżko w pokoju na pierwszym piętrze i gapiąc się w sufit, zatopił w rozmowie ze zmarłym, który nazyw ał się Martin Heuer. Nie miał delirium. Rozmawiał z nim już niejednej nocy, ale też w te dnie, kiedy nie rzucał cienia. Przyzwyczaił się, że Martin zjawia się nagle, podobnie jak do tego, że za życia nagle znikał. – Co się tak zadręczasz? Nie odw rócił wzroku, dalej gapił się w sufit. Miał nadzieję, że nie zakręci mu się w głow ie. – Za dużo milczysz. Milczał. – Widzisz? – Jestem tu nie na miejscu. – Przyjechałeś z własnej woli. Z własnej woli! Przy tym zdaniu niemal się podniósł. Bo wydało mu się jak nadruk na nigdy niepranym podkoszulku, noszonym latami przez człowieka, który na koniec, w wieku czterdziestu trzech lat, wszedł do kontenera na śmieci przy burdelu, zatrzasnął klapę i ze służbow ej broni strzelił sobie w łeb. Z własnej woli. Dlatego: dobrow olna śmierć. Wszystko, co robił Martin Heuer, robił z własnej woli. Gdy świeciło słońce, nosił brązowy golf i turkusowego flyersa. Kiedy sypał śnieg, tak samo. W bardzo gorące dni wyjmował z szafy szarą filcową kurtkę, której nie zdejmował także podczas przesłuchań w dusznych pomieszczeniach. Z własnej woli utrzymywał znajomość z pięćdziesięciosześcioletnią kurwą, nie doceniając jej łagodności i zrozumienia. Wolał odsypiać u niej pijaństwo albo wpadać bez słowa na szybki prysznic. Lilo, która dzieliła mieszkanie z dwiema koleżankami, zainstalowała w swoim pokoju kabinę dla specjalnych klientów. Martin Heuer nie był klientem. Nie był też przyjacielem ani kochankiem, był kimś w rodzaju wiecznego ostatniego gościa, a Lilo, ratowniczka lumpów, zbierała go z ulicy i wiozła do siebie, do łóżka, w którym spędzał resztę nocy. Süden i Martin Heuer dorastali razem w Taging. A ponieważ po maturze, którą obaj zdali z wielkim trudem, nie wiedzieli, co robić, Heuer wpadł na pomysł, żeby iść do policji. Nie musieli więc odbywać służby wojskowej i mogli sobie pozwolić na wspólne mieszkanie w mieście. Przez cztery lata mieszkali w wieloosobowym mieszkaniu w Schwabing, chadzali do knajp, pili i palili trawę z artystami, ze studentami, byłymi studentami i tymi, co chcieliby nimi być, milcząc na temat swojego przyszłego zawodu. Kiedy pewnej nocy wysiedli w mundurach z wozu
patrolowego – dwóch policjantów z prewencji, którzy zgodnie z przepisami zatrzymali kierowcę citroena 2CV, bo czuć go było trawą – pojęli, że dla takiej przyszłości nie musieli przez dziewięć lat męczyć się w gimnazjum. Następnego ranka Süden załatwił wnioski o przeniesienie do służby wyższej i po kolejnych trzech latach znaleźli się w Wydziale Zabójstw, który wówczas pilnie poszukiwał nowych komisarzy. Kiedy stuknęła im trzydziestka, zmienili miejsce pracy na Sekcję ds. Poszukiw ań. Martin Heuer był już wtedy siwy. Rzadkie włosy zawsze układały się na czubku jego głowy w kształt gniazda, pod oczami miał ciemne worki. Od dawna nie można było o nim powiedzieć „szczupły”, był zasuszony. Spod flyersa wyłaniało się wychudzone ciało, a kiedy się spieszył, mówił tak czasem późną nocą, z siedzących w nim szklanych gnomów przy każdym ruchu odpryskiwały kawałki, tak że musiał bezgłośnie krzyczeć. Wszystkie próby oddania Martina Heuera pod opiekę lekarza, podejmowane przez Südena i innych kolegów, paliły na panewce. Strzelano do niego dwa razy, raz kiedy pracował w Wydziale Zabójstw, raz podczas akcji w Sekcji ds. Poszukiwań. Obie rany były lekkie, ale uraz psychiczny nigdy go nie opuścił. Nie mów ił o tym, zapijał ten stan, podobnie jak wszystkie inne. Kiedy Süden związał się z Sonją Feyerabend, koleżanką z pracy, zdawało się, że Heuer na jakiś czas wydobył się z cienia. Chodzili we troje do kina i do restauracji, pływali w pobliskich górskich jeziorach, spędzili razem Wigilię. Ale wraz z powolnym oddalaniem się Südena od Sonji, Heuer wrócił do szwadronów nocnych włóczęgów, do upadłych aniołów, był tylko komisarzem policji kryminalnej, coraz rzadziej przyjacielem, który zdejmuje kurtkę i odsłania się. Kłócili się, wrzeszczeli na siebie. Süden zrzucał z baru papierosy przyjaciela albo zostawiał go po prostu na chodniku, jeśli Martin znow u zdecydow ał, że umrze na miejscu. Jednej z tych nocy, beznadziejnych od pierwszej szklanki, Süden złapał go za ramiona, podniósł, potrząsnął jak lalką i rzucił na szyny przed piwiarnią Augustiner na Tegernseer Landstrasse. Tramwaj zatrzymał się, głośno dzwoniąc, piszcząc hamulcami, a motorniczy wyrzucił z siebie stek przekleństw, których monachijskie przedsiębiorstwo komunikacyjne z pewnością nie wpisałoby na listę „technik deeskalacyjnych podczas zakłócenia ruchu”. Z własnej woli Martin Heuer zostaw ił śledztwo. Z własnej woli zostaw ił kolegów i najlepszego przyjaciela. Z własnej woli pojechał rdzewiejącym oplem, który kiedyś był autem służbowym, do Berg am Laim, żeby wejść ze służbow ą bronią do kontenera na śmieci. Dlaczego Süden nie zjaw ił się na czas? Dlaczego nie rozpoznał ostatnich znaków? Dlaczego poprzedniej nocy zostaw ił go samego? Martin wciąż mu to tłumaczył. – Nie mogło cię tam być, to było niemożliw e. – Może jednak pow inienem. – Wmaw iasz sobie, nie jesteś winien. – Samobójstwa nigdy nie jest winien tylko samobójca. – Naprawdę w to wierzysz?
– Tak. – Tak samo jak morderstwa nie jest winien tylko morderca? – Za morderstwo odpow iada wyłącznie morderca. – To nie jesteś na bieżąco z najnowszymi odkryciami. – Co mnie to obchodzi. – Süden udaw ał, że mówi z przekonaniem. – Nie pow inieneś okłamyw ać zmarłych. Ostatnie miejsce spoczynku Martin Heuer znalazł na cmentarzu Leśnym, pośród świerków, jodeł, brzóz i krzewów, obok grobu wdowy po handlarzu towarami kolonialnymi Krescenzii Wohlgemuth. Leżało tu dwieście pięćdziesiąt tysięcy zmarłych, grzebano też urny anonimow e. – Jeden jeden zero to dobry numer pokoju dla ciebie. – Rollo zaw sze mi go daw ał – pow iedział Süden w ciemność. – Szukaj knajpiarza z Sendling. Szukaj ojca, chociaż obawiam się, że jego nie znajdziesz. Szukaj zaginionych dzieci. Ludzie na ciebie czekają. – Nikt na mnie nie czeka. Co najw yżej goście z Eigelstein. – Wystarczy, że mnie okłamujesz, siebie nie musisz. Süden usiadł, uderzył najpierw prawą, potem lewą ręką w głowę, postawił nogi na podłodze, pochylił się w przód, zacharczał i chybotliw ie wstał. Spojrzał w okno, podszedł do niego, słaniając się, i otworzył. Wysunął głowę na zewnątrz, tak daleko, jak tylko mógł, oddychał przez usta zimnym powietrzem. Nie podobało mu się, że znowu rozmaw ia z nieżyjącym przyjacielem. To był przynajmniej o jeden głos za dużo. Nasłuchiw ał. Głos ojca umilkł. Z oddali zbliżał się samochód. Ulica St. Martin była pusta. Ojciec milczał. W głow ie Südena brzęczało i szumiało. Jutro, pomyślał, przeczesze całą dzielnicę, przeszuka noclegownie, rozejrzy się po dworcach i w suterenach. Ważne, żeby coś robił, a nie myślał cały czas o tym, co ojciec pow iedział. A jeśli to nie on dzwonił? Ta myśl przyszła mu do głow y po raz pierwszy. Kto miałby zrobić coś takiego? Odw rócił się. – Kto miałby zrobić coś takiego? – pow iedział do przyjaciela. Martin Heuer milczał, jak przystoi zmarłym.
5 Ciężko dyszał. Rozebrał się do naga, położył na łóżku przy otwartym oknie i przespał połowę następnego dnia. Dziwnym trafem zawsze musiał szukać tego pokoju. Pokój był na czwartym piętrze, to dobrze wiedział, ale winda zaw sze zatrzymyw ała się na piątym albo na trzecim. Wysiadł, pobiegł długimi, wyłożonymi dywanami korytarzami, przebiegł przez sale restauracyjne, gdzie nikt nie siedział, wpadł na szerokie schody, które, był o tym przekonany, wiodły łukiem na czwarte piętro. Kiedy tam dotarł, zapomniał numeru pokoju. Ale miał mgliste pojęcie, gdzie powinien szukać. Nie miał odwagi zaczepiać pracowników i nielicznych gości, wstydził się swojego zachowania. Kilka razy zmieniał kierunek, biegał w kółko i nagle, ku swojemu zdziwieniu, znalazł właściwe drzwi. To znaczy tak myślał, bo w przeciwieństwie do pozostałych nie miały numeru. Wsunął do zamka klucz z całą oczyw istością wyjęty z kieszeni i otworzył drzwi. Pokój przypominał ten w jego mieszkaniu: wąskie okno, łóżko po lewej stronie, po prawej drzwi do łazienki, okrągły stół zawalony książkami i gazetami. Na jednym krześle leżała otwarta czarna walizka, która, od razu tak pomyślał, nie należała do niego. Zwisały z niej spodnie i koszula. Dopiero teraz zauważył, że łóżko jest skotłow ane, jakby ktoś go używ ał. Zza ściany doleciał szmer wody. Chwilę później z łazienki wyszedł młodszy mężczyzna w dżinsach i tiszercie, przywitał się szybkim skinieniem ręki i wskazał na łóżko. Przepraszam za nieporządek, pow iedział, byłem w nocy taki wykończony, pójdziemy się czegoś napić? Süden pojął, że mężczyzna mieszka w tym pokoju, ale nie wydobył z siebie głosu. Obudził się. Ciężkim krokiem przeszedł do łazienki, napił się wody z kranu, ominął wzrokiem swoje odbicie w lustrze i poczłapał z pow rotem do łóżka. Po południu udało mu się ubrać i zejść na dół. Nikogo nie było, więc wyszedł z hotelu. Ta część miasta nie grzeszyła nadmiarem kawiarni, o wiele bardziej znana była jako miejsce urodzenia Franza Beckenbauera i siedziba klubu sportow ego 1860 München, którego okres świetności przypadał na paleozoik. Przypomniał sobie, że przy Tegernseer Landstrasse jest cukiernia, gdzie serwują kawę. Sklep znajdował się naprzeciwko poczty, zamienionej, jak stwierdził ze zdumieniem, w masarnię i drogerię. Cukierni z kaw iarnią nie było. Wyczerpany bezowocnym szukaniem wrócił do hotelu, rzucił się na łóżko i zagłębił w lekturze powieści chilijskiego autora, której niemiecki tytuł z niewiadomych przyczyn brzmiał Kac. Kolejny dzień spędził, szukając śladów i głosów ludzi, którzy jak Branko Süden gnieździli się w norach, z konieczności albo – z własnej woli. Branko Süden odszedł dobrowolnie, wtedy. Nikt go nie wypędził, jak po drugiej wojnie, kiedy uciekł z rodzicami z Sudetów. Nikt nie zmusił go do opuszczenia Taging.
Napisał list, w którym próbował coś tłumaczyć. Śmierć żony, matki Tabora, trzy lata wcześniej, wyrzuciła go z orbity, odebrała wszelką wiarę, nie ma siły, żeby wychow ać dziecko… W tych słowach szesnastoletni chłopiec widział zakłamanie. Gardził ojcem za tchórzostwo. Musiały upłynąć lata, żeby do pewnego stopnia zrozumiał ostatnie zdanie listu. „Bóg jest ciemnością – jak na Tabora nazbyt górnolotne – a miłość światłem, które mu dajemy, żeby mógł nas zobaczyć”. Ten list nosił ze sobą stale. Nikomu go nie pokazywał. Niektóre stare zdania nie chciały mu wyjść z głow y, podobnie jak głos ojca. Ale zamiast niego spotkał inną osobę z przeszłości.
6 Nie pozwolił sobie na przerwę. Jadł, idąc, pił pospiesznie, stojąc, wyskakiwał z tramwajów, rzucał się biegiem, pocił się, dyszał i wciąż zadaw ał te same pytania. Nie nosił zdjęcia ojca. Nie miał. Ani jednego. Tylko pożółkłą fotografię w głow ie. Zachowywał się, jakby ważna była każda minuta. Jakby każda godzina była ostatnią, jaką miał do dyspozycji, żeby jeszcze go odnaleźć. Bezdomni, których zaczepiał, nie mieli pojęcia. W noclegowniach i szpitalach nazwisko Süden nic nikomu nie mówiło. Na dworcach spotykał mężczyzn i kobiety o głosach zasypanych śniegiem. Z budki telefonicznej zadzwonił do rodziców Martina Heuera, do Taging, żeby zapytać, czy ojciec przypadkiem nie włóczy się po starych kątach. Zaprzeczyli, zapytali, jak się miew a i czy ich odw iedzi. Być może, odpow iedział i szybko zakończył rozmow ę. Ze śródmieścia poszedł na Pariser Platz, stamtąd dzwonił, potem zamówił w knajpie na rogu Pariser i Wörthstrasse jasne piwo i zaraz drugie. List ojca przeczytał znowu dopiero po ponad dziesięciu latach w kolońskim hotelu Ost-West, zerkając na milczący telefon. Wyjął złożoną kartkę z pudełka po cygarach leżącego na regale z książkami i wygładził ją. Ręce zaczęły mu drżeć. Czytając, słyszał głos ojca w telefonie, głos mieszał się ze słowami listu, które brzmiały mu w uszach, gdy biegł do jeziora Taginger ze zmiętą kartką w kieszeni, a jego serce biło gdzieś ponad nim. – Widział pan ostatnio kulejącego bezdomnego? – zapytał barmana. – Wielu. Jeszcze jedno? Na zewnątrz zrobiło się ciemno. Z jakiegoś powodu, którego nie pojmował, poszedł do hipermarketu na Bordeauxplatz, kilkaset metrów od Pariser Platz. Ze starego przyzwyczajenia i jakby rzeczywiście musiał się przygotować do śledztwa, poszukał w dziale papierniczym specjalnego notesu. Tylko jeden taki leżał między innymi formatami: mały notes w kratkę, z metalową spiralką. Pracując w policji, nigdy nie używał innych, nawet jeśli wiedział, że przesłuchanie będzie trwało kilka godzin. Pięćdziesięciokartkowe notesy były jego pamięcią, więcej nie potrzebował wiedzieć. Wziął jeszcze tani długopis z niebieskim wkładem. – Nie ma ceny – powiedziała kasjerka, patrząc na notes, jakby był największym problemem tuż przed zamknięciem sklepu. – Euro pięćdziesiąt – odparł. – Skąd pan go wziął? – Z regału, tam w tyle. – Tam, gdzie oferty specjalne? – Nie zwróciłem uwagi. – Nie mogę nabić dow olnej ceny. – Euro pięćdziesiąt – pow tórzył. Rozejrzała się za koleżanką. Jedyna pracownica w zasięgu wzroku znikała właśnie
w windzie. – Długopis kosztuje euro – wstukała cenę. – Może pan wziąć inny notes? Kobieta za Südenem postukała w taśmę dwoma żółtymi rolkami papieru do pakowania prezentów. – Mogę korzystać tylko z takich notesów. Czas płynął, kasjerka rozglądała się po sali, klientka za Südenem głośno wzdychała. – Dobrze. Płaci pan dwa pięćdziesiąt. Zaw sze tak samo. Nie wiadomo, co jej zdaniem było zaw sze tak samo. Wyszedł z hipermarketu, przeciął plac, gdzie pijacy i włóczędzy, których już odpytywał, wciąż jeszcze gorączkowo dyskutowali, i skierował się na przystanek przed Dworcem Wschodnim. Chciał pojechać autobusem do Ogrodu Angielskiego. Być może, myślał, ojciec snuje się w mrocznej anonimow ości rozległego parku. Kierowca stał obok otwartych drzwi i palił. Süden zapytał, czy może u niego kupić bilet, mężczyzna wskazał na niebieski automat na przystanku. Kiedy wrzucał pieniądze, usłyszał odgłos kroków, które wydały mu się dziwnie znajome. Sztywne, jak tysiące innych, właściw ie. Ale odruchow o odw rócił głow ę. – Süden? Kobieta zatrzymała się i spojrzała na niego oczami równie zielonymi jak jego własne. Miała skórzany płaszcz do kolan. Skórzaną bejsbolówkę, czarne kozaki i mały modny plecak. Twarz o wysokim czole i lekko zadartym nosie sprawiała wrażenie węższej, niż zapamiętał. Wyglądała na wyczerpaną i w typow y dla siebie sposób poirytow aną. – Cześć, Sonja. Pracowali razem w Sekcji ds. Poszukiwań ponad dziesięć lat, Sonja Feyerabend i Tabor Süden. Przez jakąś część tego czasu byli parą, na początku zakochaną w sobie, jak zwykle, wkrótce jednak zaczęli się do siebie odnosić powściągliwie, a na koniec utknęli we wzajemnym braku bliskości.
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O. www.czarne.com.pl Sek retariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: mateusz@czarne.com.pl, tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl, honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl Red akcja: Wołowiec 11, 38-307 Sęk owa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: red akcja@czarne.com.pl Sek retarz red akcji: malg orzata@czarne.com.pl Dział promocji: ul. And ersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: agnieszk a@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl, dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl Dział mark eting u: katarzyna@czarne.com.pl Dział sprzed aży: irek.gradk owski@czarne.com.pl tel. 504 564 092, 605 955 550 agnieszk a.wilczak@czarne.com.pl Aud iobooki i ebooki: Izabela Reg ólska, iza@czarne.com.pl Skład: D2D.PL ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Krak ów, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: info@d2d.pl Skład wersji elektronicznej: Ewa Krajewska VIRTUALO SP. Z O.O. Wołowiec 2013 Wyd anie I
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.