Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Przekład Władysław Jeżewski Tytuł oryginału Wybór fragmentów z czterech tomów autobiografii Arthura Koestlera: Arrow in the Blue (1952, 1969), The Invisible Writing (1954, 1969), Dialogue with Death (1942, 1966), Scum of the Earth (1941, 1991) Zdjęcie Arthura Koestlera na okładce RDA/FORUM Copyright © Arthur Koestler 1941, 1942, 1952, 1954, 1966, 1969, 1991 Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo MAGNUM Ltd. Copyright © 2009 for the Polish translation by Wydawnictwo MAGNUM Ltd. Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotograficzny lub w jakiejkolwiek innej formie bez uprzedniej zgody właściciela praw. Wydawnictwo MAGNUM sp. z o.o. 02-536 Warszawa, ul. Narbutta 25a tel./fax (22) 848-55-05, tel. (22) 646-00-85 magnum@magnum1.pl magnum@it.com.pl Księgarnia internetowa MAGNUM www.wydawnictwo-magnum.com.pl Ebook nie zawiera zdjęć z tradycyjnego książkowego wydania. Wydanie elektroniczne 2013 (EPUB) 978-83-63986-28-5 (MOBI) 978-83-63986-29-2
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Spis treści 1. Saga rodu Koestlerów 2. Lecąca strzała 3. Polityczne przebudzenie 4. Obieżyświat na wolności 5. Król Fajsal 6. Od Góry Oliwnej przez Montparnasse do Berlina 7. Liberalny Götterdämmerung 8. O nauce, szarlatanach i dziwakach 9. W sterowcu nad Arktyką 10. Portret autora jako członka partii 11. Początek podróży 12. Kaukaski sen 13. Turkiestan, Buchara i Samarkanda 14. Czerwone dni i białe noce 15. Poetyckie interludium 16. Czerwona eminencja 17. Doktor Costler i czystka w szklance wody 18. Wycieczka w I wiek p.n.e. 19. Czas oczekiwania 20. W jaskini lwa 21. Bitwa we mgle 22. Rozmowa ze śmiercią 23. Powrót do codzienności 24. „Ciemność w południe” 25. „Śmieć tego świata” 26. Ucieczka do życia Przypisy
22
Rozmowa ze śmiercią FRAGMENT Zostaliśmy aresztowani we wtorek, 9 lutego, o jedenastej rano. O wpół do jedenastej byłem na tarasie, naszym tradycyjnym stanowisku obserwacyjnym, i liczyłem ciężarówki pełne włoskich żołnierzy, które zjeżdżały z gór niekończącym się sznurem. W pewnej chwili zobaczyłem, jak przed dom señora Bolína zajeżdża elegancki prywatny samochód, pokryty kurzem i powiewający burbońską flagą. Zawołałem sir Petera. – To pewnie wrócił Bolín – powiedział. – Teraz jego kolej, żeby nas chronić. I poszedł do domu sąsiada. Wrócił po dziesięciu minutach, blady i zdenerwowany. – To rzeczywiście Bolín. Przyjechał właśnie samochodem z Gibraltaru. – Przywiózł nowe świńskie zdjęcia? – Nie, czerwony beret requetés[16] i wojskowy rewolwer. Mówi, że z przyjemnością zapoluje na czerwonych w mieście i własnoręcznie zabije kilku z nich. – Podziękował panu przynajmniej za ocalenie? Sir Peter wzrusza ramionami i idzie na górę po rzeczy señora Bolína. Zostaję sam w ogrodzie. Znów czuję przemożną chęć napicia się koniaku i idę do biblioteki, aby sobie nalać. Biblioteka ma troje drzwi wejściowych. Kiedy wyjmuję koniak z szafki, wszystkie drzwi otwierają się jednocześnie i niemal bezgłośnie. Wchodzi trzech oficerów z rewolwerami w dłoni. Dwóch z nich nie znam, widzę tylko, że mają na sobie nowiutkie mundury. Trzeci to kapitan Bolín. Stoimy na środku biblioteki, trzy rewolwery są wymierzone we mnie – po jednym z każdej strony, trzeci z tyłu. Wszystko to przypomina sen. Mam wrażenie, jakbym znalazł się pod kloszem, w którym niczym w pustej muszli szumi powietrze. Przez ten szum słyszę, jak kapitan Bolín woła do ogrodnika: – Sznur. Ogrodnik idzie szukać sznura. Zauważam, że kuleje. Na szczycie schodów pojawia się sir Peter z walizką señora Bolína w ręku. – Ręce do góry! Sir Peter podnosi ręce, ale stoi wyprostowany. Przez kilka sekund panuje cisza. Wszyscy stoimy nieruchomo jak figury woskowe u Madame Tussaud.
Wtedy do pokoju wchodzi szósta osoba, w czerwonym berecie na głowie. Rozpoznaję ją od razu dzięki rodzinnemu podobieństwu: to seńor Tomás Bolín. Z kpiącym uśmiechem przygląda się scenie. – Sir Peter – pytam – czy to temu człowiekowi uratował pan życie? Señor Bolín nadal uśmiecha się drwiąco. Wraca ogrodnik. Nie mógł znaleźć sznura, przyniósł więc dwa metry kabla elektrycznego. – Wygląda na to, że mnie powieszą – mówię do sir Petera. Przychodzi mi do głowy, że z tym kablem śmierć będzie trwała dłużej, niż byłoby to przy użyciu zwykłego sznura. – Stul gębę! – rzuca kapitan Bolín i daje znak oficerowi stojącemu po mojej lewej stronie. Oficer – przystojny młody człowiek, który wygląda dość nieśmiało i całkiem sympatycznie – bierze kabel i staje za mną. Wykręca mi ręce do tyłu i próbuje je związać kablem, który jednak okazuje się zbyt sztywny. Obchodzi mnie, przesuwa moje ręce do przodu, jakby bawił się drewnianą lalką, i znów próbuje je związać. Tymczasem Bolín wbija mi rewolwer w prawy bok, a trzeci oficer w lewy. Ten ostatni to gruby, łysy facet z niewiarygodnie bydlęcą twarzą. Przez cały czas z jego ust nie schodzi szyderczy uśmiech, dosłownie sapie z zadowolenia. Sapie przez nos, jakby miał astmę, czuję jego oddech na moim uchu. Do tej pory znałem takie typy tylko z politycznych karykatur, nigdy nie sądziłem, że istnieją naprawdę. Facet uśmiecha się szyderczo i sapie, sapie. Ewidentny psychopata. Odczucie fizycznego wstrętu sprawia, że wrażenie snu pryska, wraca mi jasna świadomość, a wraz z nią strach; wpełza mi pod skórę i skręca wnętrzności. Ze zdziwieniem słyszę własne słowa skierowane do kapitana Bolína: – Proszę posłuchać, jeśli chce mnie pan zastrzelić, niech pan to zrobi na piętrze. Nie chcę, żeby sir Peter był przy tym. Później często zastanawiałem się, czy mówiąc te słowa, które być może uratowały mi życie, rzeczywiście chciałem oszczędzić sir Peterowi przykrego widoku, czy tylko zyskać na czasie. Być może chodziło o jedno i drugie. Myślę jednak, że drugi motyw przeważał. – Stul pysk! – mówi Bolín, ale tym razem w jego głosie pobrzmiewa niepewność. Sir Peter prosi Tomása Bolína o rozmowę w cztery oczy w drugim pokoju. Seńor Bolín uśmiecha się drwiąco, ale w końcu daje się namówić. Obaj wychodzą do drugiego pokoju. Kapitan Bolín nadzoruje skomplikowaną czynność wiązania mi rąk, po czym idzie za nimi. Drzwi pozostają uchylone. Z gestów rozmawiających wnioskuję, że sir Peter interweniuje w mojej sprawie, ale bez większego powodzenia. Nie wolno mi podejść do nich. – Co się dzieje? – krzyczę przez niedomknięte drzwi. Wychodzą i sir Peter mówi bardzo cicho:
– Moja sprawa jest chyba załatwiona – pańska nie. Potem nas wyprowadzają. Do dziś nie wiem, dlaczego kapitan Bolín zrezygnował z zastrzelenia mnie na miejscu: czy moje słowa uświadomiły mu odpowiedzialność, którą na siebie weźmie, zabijając zagranicznego dziennikarza w domu z flagą brytyjską, czy też señor w czerwonym berecie i z nieprzyzwoitymi fotografiami postanowił w końcu wstawić się za mną. Myśl, że można zawdzięczać życie plikowi obscenicznych zdjęć, podnosi na duchu. Zaprowadzili nas do samochodu. Miałem związane ręce, sir Peter nie. Tomás Bolín gdzieś zniknął. Samochód ruszył. Za zakrętem zatrzymał nas oddział żołnierzy; tłukli w szyby pięściami i wyglądało na to, że chcą nas zlinczować. Kapitan Bolín odwiódł ich jednak od tego i pojechaliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się przed posterunkiem policji. Na maszt wciągnięto już nowiutką czerwono-żółto-czerwoną flagę. Kapitan Bolín i gruby oficer wysiedli. Ja i sir Peter musieliśmy zostać w samochodzie; pilnował nas młody oficer, który wcześniej wiązał mi ręce. Czekaliśmy dwie godziny. Słońce prażyło, więc w aucie było nieznośnie gorąco. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Przypuszczam, że o jakichś głupstwach. Bolín i grubas wrócili i zabrali ze sobą sir Petera. Sądziłem, że już go więcej nie zobaczę. Co do mnie, to Bolín sfotografował mnie na ulicy, najpierw en face, a potem z profilu. Zostałem wprowadzony do wielkiego pustego pokoju. W rogu stał taboret, na którym kazano mi usiąść. Dwóch gwardzistów usiadło naprzeciwko mnie przy drzwiach z karabinami na kolanach. Tak siedzieliśmy przez pewien czas. Potem na dziedzińcu dały się słyszeć krzyki i do pokoju wprowadzono młodego mężczyznę z nagim torsem ociekającym krwią. Całą twarz miał w ranach – tłuczonych, ciętych i kłutych; w pierwszej chwili pomyślałem, że musiał go przejechać parowóz. Dwóch falangistów trzymało go pod pachami i ciągnęło przez pokój. Krzyczał i skamlał. Ci, którzy go wlekli, przemawiali doń bardzo serdecznie: „Hombre, już nie będziemy cię bić”. Ledwie drzwi się za nimi zamknęły, rozległy się odgłosy ciosów i kopniaków. Bity na przemian jęczał i krzyczał. Krzyczał w regularnych odstępach. Na kilka sekund zapadła cisza. Słyszałem tylko szybki, ciężki oddech. Nie wiem, co mu robili w ciągu tych kilku sekund. Potem znów zaczął wrzeszczeć nienaturalnie wysokim, piskliwym głosem i w końcu ucichł. Po chwili drzwi się otwarły i przez pokój, w którym siedziałem, wywlekli go na dziedziniec. Nie widziałem, czy jest martwy, czy tylko nieprzytomny. Nie przyglądałem się dokładnie. Później to samo zrobili z drugim delikwentem, a po nim z trzecim.
Przechodząc przez pokój, falangiści za każdym razem patrzyli na mnie tak, jakby chcieli mnie sobie zapamiętać. Nic jednak nie mówili. Trzeci delikwent okazał się ostatni. Siedziałem nieruchomo na moim taborecie i czekałem. Pilnujący mnie gwardziści wydawali się zgorszeni tym, co się dzieje. Kiedy w drugim pokoju bito ludzi, uważnie mi się przyglądali, aby zobaczyć, jak reaguję – a może i z pewnym współczuciem. Po wyprowadzeniu trzeciego delikwenta, martwego lub nieprzytomnego, starszy gwardzista wzruszył ramionami, zerkając w moją stronę; był to nieświadomy gest przepraszający. Wyraził się w nim cały światopogląd pięćdziesięcioletniego żandarma, który z jednej strony miał za sobą trzydzieści lat służby w średniowiecznym kraju, a z drugiej – zapewne żonę, gromadkę niedożywionych dzieci i kanarka w klatce. Wyraziła się w nim cała filozofia wstydu, rezygnacji i apatii. „Taki już jest świat – zdawał się mówić – i ani ja, ani ty go nie zmienimy”. To wzruszenie ramion gwardzisty utkwiło mi w pamięci wyraźniej niż krzyki torturowanych. Było już ciemno, kiedy kapitan Bolín i jego gruby kolega wrócili po mnie. Wyszliśmy na dziedziniec i Bolín kazał mnie dokładnie obszukać. Dwóch żołnierzy przystąpiło do dzieła. Najpierw opróżnili mi kieszenie. Grubas przejrzał mój portfel. Spaliłem wszystkie kompromitujące papiery, więc w portfelu miałem tylko kilka osobistych dokumentów, trochę pieniędzy i dwa telegramy od szefa działu zagranicznego „News Chronicle”, w których prosił mnie między innymi o przesyłanie wszystkich zdjęć pocztą lotniczą. – Co to miały być za zdjęcia? – zapytał grubas. – Prasowe, oczywiście – odpowiedziałem zdziwiony. – Od kiedy to fotografie prasowe przesyła się pocztą lotniczą? – spytał drwiąco. Jak wielu oficerów miał na pewno manię szpiegowską; nieufność połączona z głupotą i złą wolą to chyba najbardziej niebezpieczna mieszanka. Zrozumiałem, że nie ma sensu się z nim spierać i tylko wzruszyłem ramionami – a i to, dla bezpieczeństwa, jedynie w duchu. Potem stało się to, co było do przewidzenia. Żołnierz macający podszewkę mojego płaszcza krzyknął z bólu i wetknął kciuk do ust. Skaleczył się o igłę od strzykawki z morfiną, którą sir Peter podarował mi w charakterze „ostatniego wyjścia”. – Ma coś ostrego pod podszewką – powiedział żołnierz, z wściekłością i strachem ssąc swój kciuk. Wyjąłem igłę i w półmroku podniosłem ją do góry. – Co to jest? – krzyknął grubas, cofając się kilka kroków. Również Bolín się odsunął. Wszyscy byli przekonani, że mają do czynienia ze słynną igłą zatrutą przez Indian jadem żmii, którą znali z filmów i opowiadań detektywistycznych. Była to kapitalna scena. Kazali mi położyć igłę na talerzu, bo żaden nie chciał jej dotknąć. Potem przeszukali paczkę papierosów i znaleźli w niej strzykawkę. Strząsnęli moją
chustkę do nosa i znaleźli tabletki. W końcu dobrowolnie wyjąłem spod podszewki płaszcza drugą igłę. Byłem bez wątpienia najbardziej niebezpiecznym osobnikiem, jaki kiedykolwiek znalazł się na hiszpańskiej ziemi. Bolín przeliczył moją gotówkę, a potem kazał mi podpisać kwit: „Potwierdzam, że podczas aresztowania miałem przy sobie 700 franków i 150 peset”. Bolín schował kwit do kieszeni. Wiedziałem, po co mu jest potrzebny. Chciał mieć po mojej śmierci dowód, że obchodził się ze mną jak należy. Miałem też przy sobie kilka banknotów katalońskich, pozbawionych wszelkiej wartości na terytorium rebelianckim. – Może pan je sobie zatrzymać – rzekł Bolín. – Dziś w nocy zapłaci pan nimi za bilet do nieba. Poprosiłem, żeby zostawił mi też pióro wieczne. – W niebie nie będzie panu potrzebne – odparł Bolín i oddał pióro grubasowi, który z widoczną przyjemnością zaczął się nim bawić. Pióro było prezentem od żony. Nie przywiązuję wagi do pamiątek, ale myśl, że moje stare pióro, którym napisałem swoją pierwszą książkę o Hiszpanii, trafiło w łapy faszysty, sprawiła mi niewymowną przykrość. Po rewizji został mi tylko zegarek, którego na szczęście nie znaleźli. Wróciłem do mojego pokoju, tonącego teraz w ciemności. Znów płynęły godziny. Chodziłem tam i z powrotem z uczuciem zupełnej beznadziejności, mając przed oczami karabiny gwardzistów. Od śniadania nic nie jadłem, ale nie czułem głodu. Około dziesiątej wieczorem przyszedł podoficer i kazał mnie zaprowadzić do ciężarówki. Pięciu żołnierzy z karabinami usiadło za mną. Byłem przekonany, że wiozą mnie na egzekucję. Ruszyliśmy. Ulice Malagi zajętej przez rebeliantów były ciemne jak w noc mojego przyjazdu. Próbowałem się zorientować, w której części miasta jesteśmy – przypuszczałem, że zgodnie ze zwyczajem egzekucja odbędzie się na cmentarzu, i gorączkowo paliłem swojego przedostatniego angielskiego papierosa. Nie czułem ani specjalnego strachu, ani żadnych innych emocji – chciałem tylko, żeby skończyło się to jak najszybciej i bezboleśnie. Zdobyłem się w końcu na odwagę i zapytałem jednego z żołnierzy, czy jedziemy na cmentarz. Odpowiedział rzeczowym tonem, że na razie nie zostanę rozstrzelany, jadę do więzienia. Potem odpalił papierosa od mojego i powiedział do kolegi siedzącego za nim: – Facet myślał, że zaraz zostanie rozstrzelany. – Ale gdzie tam – odpowiedział tamten dobrodusznym, grzmiącym basem. Jego twarzy nie widziałem. – Ale gdzie tam. To tak łatwo nie idzie, hombre. Zatrzymaliśmy się pod bramą więzienia i kierowca nacisnął guzik nocnego dzwonka. To, że więzienie ma nocny dzwonek, jest zupełnie logiczne, ale nie wiedzieć czemu wydało mi się wtedy dziwne. Żelazna brama otwarła się
i długim, źle oświetlonym korytarzem poszliśmy do kancelarii. Zostałem ponownie zrewidowany i musiałem się rozebrać do bielizny. Jeden z funkcjonariuszy ostukał podeszwy moich butów żelaznym młotkiem, drugi przeczesał mi włosy. Ponieważ nigdy nie lubiłem podwiązek do skarpetek, nosiłem podkolanówki. Na ich widok funkcjonariusz zapytał, czy kiedykolwiek przebierałem się za kobietę. Znów, mimo beznadziejności swojego położenia, musiałem się uśmiechnąć. „Lleva calcetines de mujer” (nosi kobiece skarpetki) – zapisał funkcjonariusz. Kiedy to robił, udało mi się rzucić okiem na protokół sporządzony przez kapitana Bolína, leżący na stole przed funkcjonariuszem. Przeczytałem, że jestem bardzo niebezpiecznym osobnikiem – powodem takiej opinii była chyba igła od strzykawki – że należy mnie ściśle pilnować i trzymać incommunicado, czyli w całkowitej izolacji; i że jestem caso internacional – przypadkiem międzynarodowym, czyli szpiegiem. A teraz jeszcze te „kobiece skarpetki”. Wszystko się zgadzało. W końcu pobrano mi odciski palców i pozwolono się ubrać; tylko pas musiał zostać w biurze. Potem zaprowadzono mnie do celi. Pierwszy raz usłyszałem trzask zamykanych od zewnątrz drzwi celi. Jest to dźwięk jedyny w swoim rodzaju. Drzwi celi nie mają klamki, ani od środka, ani od zewnątrz, zamkną się więc tylko wtedy, gdy się je zatrzaśnie. Są zrobione ze stali i betonu, mają grubość dziesięciu centymetrów i każde ich zamknięcie brzmi jak wystrzał. Ale dźwięk ten natychmiast cichnie, nie ma echa. Pomieszczenia więzienne nie są akustyczne. Kiedy drzwi pierwszy raz zamykają się za więźniem, staje on na środku celi i rozgląda się. Sądzę, że każdy zachowuje się w tej sytuacji mniej więcej tak samo. Najpierw rozgląda się wokoło i rejestruje przedmioty znajdujące się w jego nowym mieszkaniu: żelazną pryczę umywalkę klozet zakratowane okno
Następnie próbuje podciągnąć się na prętach kraty i wyjrzeć przez okno. Nie udaje mu się, a jego garnitur jest cały biały od tynku, bo podczas podciągania się przylgnął do ściany. Na razie daje za wygraną, ale postanawia poćwiczyć i nauczyć się podciągać do okna. Podejmuje zresztą wiele postanowień: codziennie będzie się gimnastykował, uczył się obcego języka, i w ogóle nie da się. Otrzepuje garnitur i kontynuuje wyprawę odkrywczą po swoim królestwie – długim na pięć kroków i szerokim na cztery. Na próbę kładzie się na pryczy. Sprężyny są połamane, metalowa siatka ugina się i wżyna w ciało;
przypomina to leżenie w drucianym hamaku. Wstaje i robi minę, która ma dowodzić, że jest pełen odwagi i pewności siebie. Potem jego wzrok pada na drzwi celi. Widzi w judaszu oko, które go obserwuje. Oko łypie na niego szkliście, jego źrenica jest nienaturalnie wielka – to oko bez człowieka. Na chwilę serce więźnia przestaje bić. Oko znika i więzień oddycha głęboko, przykładając rękę do lewej piersi. „No – perswaduje sobie – jak można się było tak głupio przestraszyć. Trzeba do tego przywyknąć, przecież funkcjonariusz spełnia tylko swój obowiązek, kiedy zagląda; tak to już jest w więzieniu. Ale nie dam się, nigdy mnie nie złamią. W nocy zasłonię wizjer papierem...”. Właściwie można by to zrobić od razu. Pomysł budzi w więźniu prawdziwy entuzjazm. Pierwszy raz ogarnia go owo niemal szaleńcze pragnienie aktywności, które od tej pory będzie odczuwać na przemian z melancholią i depresją. Potem uświadamia sobie, że nie ma papieru i w następnej chwili chce dzwonić na służącego albo biec do sklepu na rogu – w zależności od tego, do jakiej warstwy społecznej należy. Trwa to tylko ułamek sekundy; w następnej chwili uprzytamnia sobie właściwe znaczenie swojego położenia. Pierwszy raz rozumie z całą ostrością, co to znaczy znajdować się za drzwiami zamkniętymi od zewnątrz. To też trwa tylko kilka sekund. Po chwili znów włącza się mechanizm znieczulający, powodujący ten dobroczynny stan półnarkozy, w który wprowadza więźnia chodzenie tam i z powrotem, snucie planów i oddawanie się złudzeniom. „A więc – mówi sobie – na czym stanęliśmy? Ach tak, na zasłonięciu judasza papierem. Papier oczywiście da się jakoś zdobyć”. Owo „jakoś” pozostawia w zawieszeniu. Ten sposób myślenia już wkrótce opanuje do perfekcji – a raczej to on opanuje jego. Będzie na przykład mówił: „Kiedy wyjdę, już nigdy nie będę się martwił o pieniądze. Zawsze jakoś to będzie”. Albo: „Kiedy wyjdę, już nigdy nie będę się kłócił z żoną. Jakoś zawsze się dogadamy”. Myślenie wedle tego schematu, który po kilku dniach zyskuje nad więźniem całkowitą władzę, sprawia, że świat zewnętrzny przestaje być dlań rzeczywisty, staje się światem marzeń, gdzie wszystko jest „jakoś” możliwe. „Na czym stanęliśmy? Acha, na zasłonięciu wizjera papierem. Oczywiście papier da się jakoś zdobyć. Ale czy to dozwolone? Nie, na pewno nie. No to po co się trudzić?”. „Przyjrzyjmy się bliżej przedmiotom w celi. No proszę, jest jeszcze żelazny stół z krzesłem, którego wcześniej nie zauważyliśmy i nie obejrzeliśmy. Oczywiście krzesła nie da się odsunąć od stołu, jest do niego przytwierdzone. Szkoda, bo można by go było użyć jako stolika nocnego i przed pójściem spać układać na nim rzeczy: książkę, chustkę do nosa, papierosy, zapałki i tak dalej”. Potem uświadamia sobie, że nie ma ani książki, ani chustki, ani papierosów,
ani zapałek. Barometr nastroju spada po raz drugi. Podnosi się ponownie, gdy wzrok więźnia pada na kran nad umywalką. „No proszę, w więzieniu jest bieżąca woda – nie jest w nim wcale tak źle, jak się z zewnątrz wydaje. Jest przecież łóżko (a znacznie zdrowiej jest spać na twardym łóżku), umywalka, stół, krzesło – czego jeszcze człowiekowi trzeba? Muszę się nauczyć żyć prosto i skromnie: trochę gimnastyki, czytanie, pisanie, uczenie się obcego języka...”. Potem więzień podchodzi do klozetu. „No, no, jest nawet to, naprawdę nie jest tak źle”. Pociąga za sznurek, ale woda nie spływa. Urządzenie nie działa. I barometr znowu spada. Na nowo idzie w górę, gdy więzień wpada na chytry plan: napełni wiadro wodą z kranu i w ten sposób będzie spłukiwał sedes. Ponownie spada, gdy się okazuje, że w kranie też nie ma wody. Znów się podnosi, kiedy więzień dochodzi do wniosku, że w ciągu dnia na pewno są chwile, kiedy jest woda. Barometr spada – podnosi się – spada – podnosi się. I tak już będzie stale w następnych minutach, godzinach, dniach, tygodniach, latach. Jak długo jest już w celi? Patrzy na zegarek: dokładnie trzy minuty. Napisałem, że moim zdaniem ogromna większość więźniów w pierwszych minutach pobytu w celi zachowuje się w taki właśnie albo zbliżony sposób. Im drastyczniejsza sytuacja, tym bardziej stereotypowa reakcja. Kiedy życie staje się najbardziej dramatyczne, najtrudniej jest uciec od szablonów. W tak zwanych wielkich chwilach zachowujemy się jak postacie z brukowych powieści. Wielkość słowa polega na abstrakcji; wobec tego, co dotykalne, język jest bezsilny. A staje się całkowicie bezużyteczny, gdy trzeba opisać tak straszliwie zwyczajny fakt, jak strach człowieka przed śmiercią. Nie minęło jeszcze pięć minut, kiedy w zamku zazgrzytał klucz i drzwi się otworzyły. Stanęli w nich znani mi już dwaj funkcjonariusze: ten, co mnie rewidował, i ten, który wpisał do moich akt adnotację o „kobiecych skarpetkach”. – Venga – powiedzieli. – Chodź. Nie miałem odwagi zapytać dokąd. Znów szliśmy długimi, pustymi korytarzami, mijając po drodze niekończące się rzędy zamkniętych drzwi do cel. Do każdego wizjera po obu stronach korytarza przyklejone było wyłupiaste oko. Przeszliśmy przez szpaler oczu – szeroko otwartych, wpatrujących się, oczu bez ludzi. Strażnik, który mnie rewidował, był w wesołym humorze. Wyciągał rękę w stronę to tej, to innej celi, a potem palcem wskazującym robił ruch, jakby pociągał za spust.
– Bach, bach – mówił. – Czerwoni, sami czerwoni. Jutro wszyscy martwi. Oczy wpatrywały się w nas. W każdym wizjerze była źrenica. – Ty też jutro martwy – powiedział strażnik. Poczułem, że miękną mi kolana. Pisze się: „Skazaniec szedł niepewnym krokiem”. Wszyscy skazańcy chodzą niepewnym krokiem. Nie mogłem uciec od tego przeklętego stereotypu. Na końcu korytarza była żelazna krata. Funkcjonariusz otworzył ją, a potem zasunął za nami. Dalej znajdował się krótki korytarzyk z kilkoma celami – izolatkami. Drzwi jednej były otwarte: zostałem mocno popchnięty i wpadłem do środka. I znów drzwi zatrzasnęły się za mną. Cela wyglądała tak samo jak poprzednia, tylko zakratowane okno było mniejsze i znajdowało się nieco wyżej. Na ścianie nad pryczą widniały plamy krwi. Musiały być świeże, bo wciąż wydzielały kwaśny zapach. Poczułem go i zaraz zwymiotowałem. Położyłem się na drucianym materacu. Nie miałem siennika ani koca. W celi było zimno. Marzłem, druty wżynały mi się we wszystkie członki i nie mogłem się uwolnić od kwaśnego zapachu krwi. Klozet był zatkany, a kran nie działał. Przez okno dolatywał odgłos pojedynczych strzałów; później rozległa się salwa, potem znów strzały, a w przerwach między nimi krzyki. Były to przeszywające krzyki, które rozbrzmiewały mi w uszach na długo po tym, jak krzyczący umilkł na zawsze. Znów musiałem zwymiotować. Położyłem się na pryczy i czułem się jak ostatni nieszczęśnik. „Jesteś zwykłym nieszczęśnikiem” – pomyślałem i nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Potem uświadomiłem sobie, że odebrali mi pasek, ale zostawili krawat. Nad pryczą znajdował się metalowy hak na ubrania, więc pomyślałem, że najmądrzejszym wyjściem byłoby się powiesić. Hak wbito bardzo nisko, ale często czytałem w gazetach, że urzędnicy w średnim wieku, straciwszy pracę, wieszali się na klamkach u drzwi. A hak był nawet wyżej niż klamka. Zacząłem próbować, ale stwierdziłem, że to bardzo nieprzyjemna czynność, i zrezygnowałem. Nagle zrobiło mi się cudownie lekko na duszy. Byłem szczęśliwy, że znów mogę oddychać cuchnącym powietrzem celi; poczułem nagłą senność i wszystko mi zobojętniało. Spałem mocno i spokojnie aż do świtu. Po obudzeniu się w pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem, a gdy sobie przypomniałem, nie poczułem się lepiej. Przez brudne okno sączyło się brudne światło brzasku. Panowała zupełna, głucha cisza. Tylko w więzieniach bywa tak cicho. Poranne wstawanie zawsze wymaga decyzji. Tego ranka nie miałem żadnych powodów, aby wstać z łóżka; nie czekała na mnie ani praca, ani korespondencja, ani żaden obowiązek. Po raz pierwszy doznałem tego dziwnego uczucia wolności i braku odpowiedzialności, które są jedną z iluzji typowych dla psychozy więziennej. Przewróciłem się na drugi bok, podciągnąłem nogi do brzucha, aby było mi cieplej, i znowu zasnąłem.
Kiedy się ocknąłem, wciąż nie było jeszcze całkiem jasno. Zbudził mnie jakiś dźwięk. Zacząłem nasłuchiwać; ktoś śpiewał. Śpiewający musiał być w jednej z izolatek naprzeciwko. Usiadłem na łóżku i poczułem, że serce zamiera mi w piersi: poznałem Międzynarodówkę. Więzień śpiewał fałszywie, ochrypłym głosem. Na pewno czekał na to, aby inni skazańcy przyłączyli się do niego, ale nikt mu nie zawtórował. Śpiewał sam w swojej celi, w całym więzieniu, w nocy. Czytałem relacje z niemieckich więzień i obozów koncentracyjnych. Często wspominano tam o więźniach śpiewających Międzynarodówkę, co miało być protestem politycznym albo ostatnią demonstracją. Ale mimo że żywiłem głęboki szacunek dla niemieckich męczenników, opisy te wydawały mi się zawsze nieco melodramatyczne i niewiarygodne. Teraz słyszałem na własne uszy, jak człowiek, który wie, że umrze, śpiewa Międzynarodówkę. Jego śpiew wcale nie był melodramatyczny. Ten ochrypły, niemelodyjny głos brzmiał przejmująco i żałośnie. Powtórzył refren dwa albo trzy razy, przeciągle, aby śpiew trwał dłużej, aby odwlec chwilę, w której znów zapadnie cisza. Wstałem, stanąłem przy drzwiach i podzwaniając zębami, podniosłem pięść w republikańskim pozdrowieniu, którego nauczyłem się podczas zebrań w Walencji i Madrycie. Czułem, że więźniowie w sąsiednich celach też stoją przy drzwiach z pięścią podniesioną w pożegnalnym geście. Śpiewał i śpiewał. Widziałem go przed sobą: nieogolony, z pobitą twarzą i udręką w oczach. Śpiewał i śpiewał. Musieli go słyszeć, przyjdą i go zatłuką. Śpiewał i śpiewał. To było nie do zniesienia. Jakże go wszyscy kochaliśmy. Nikt jednak nie zawtórował – strach był zbyt wielki.
Przypisy [16] Zbrojne oddziały tradycjonalistycznego, katolickiego ruchu karlistów, którego przywódcą był Gil Robles; ich charakterystycznym nakryciem głowy były czerwone berety [przyp. red.].
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.