Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Wstęp. Moje życie na korcie Rozdział 1. Poranek w Paryżu Rozdział 2. Miasto miłości Rozdział 3. Ostateczna rozgrywka Rozdział 4. Ojciec Rozdział 5. Mała żywicielka rodziny Rozdział 6. Matka Rozdział 7. Za twardą fasadą Rozdział 8. Oficjalna rezygnacja Rozdział 9. Uniwersytet Rozdział 10. Negocjacje Rozdział 11. Powrót Rozdział 12. Mecze Rozdział 13. Wielki Szlem jest coraz bliżej Rozdział 14. Medialne fiasko Rozdział 15. Małżeństwo Rozdział 16. Pokonałam klątwę pierwszej dziesiątki Rozdział 17. Wimbledon Rozdział 18. Australian Open Rozdział 19. Kontuzja Rozdział 20. Igrzyska olimpijskie 2008 Rozdział 21. Solo Rozdział 22. Nowa ekipa Rozdział 23. Agencja Rozdział 24. Trzecia operacja Rozdział 25. Przystań Rozdział 26. Skok bungee Rozdział 27. Ból
Rozdział 28. Walka podczas Australian Open Rozdział 29. Zmiana trenerów Rozdział 30. Komplikacje Rozdział 31. Pozostań nienasycony. Pozostań naiwny Rozdział 32. To mój świat i tutaj ja dyktuję warunki Rozdział 33. Nowy trener Rozdział 34. Bardzo lubię siebie Rozdział 35. Następny przystanek: życie! Fotografie Okładka
TYTUŁ ORYGINAŁU W JĘZYKU CHIŃSKIM: Du Zi Shang Chang TYTUŁ WYDANIA W JĘZYKU ANGIELSKIM: My Life PRZEKŁAD Z CHIŃSKIEGO NA ANGIELSKI: Shelly Bryant Text copyright © Li Na, 2012 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone Copyright © for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2015 ISBN 978-83-64481-80-2 PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: © Kubinska&Hofmann REDAKCJA: Anna Wawryszuk KOREKTA: Urszula Włodarska REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53–676 Wrocław www.bukowylas.pl, e-mail: biuro@bukowylas.pl
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Sp.j. ul. Poznańska 91, 05–850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com
Wszystkim moim kibicom
MOJE ŻYCIE NA KORCIE
azywam się Li Na[*]. Urodziłam się w Wuhan, mieście, gdzie latem z nieba leje się żar jak z hutniczego pieca, a zimą panuje przenikliwy mróz. Moje nazwisko jest w Chinach bardzo pospolite, a kiedy szukam go w turniejowej drabince, okazuje się bardzo wygodne: ma tylko cztery litery i jest najkrótsze. Nigdy nie czułam się kimś ważnym. Sądzę, że gdyby nie wygrana w turnieju French Open i wszystko, co potem nastąpiło, nadal bym tak o sobie myślała. Jestem profesjonalną tenisistką. Rozpoczęłam indywidualną karierę dopiero w roku 2009, przedtem właściwe byłoby określenie mnie mianem „zawodowego sportowca”. „Profesjonalny” i „zawodowy” dla większości ludzi zapewne oznacza to samo, ale dla mnie to dwie całkowicie różne rzeczy. Mam mieszane uczucia co do tenisa. Kiedy byłam młodsza, rodzice namówili mnie, żebym zaczęła trenować, i dopiero po pewnym czasie sama pokochałam ten sport. Jeżeli liczyć od początku, gram zawodowo w tenisa już piętnaście lat, ale przez pierwszą dekadę lub nawet dłużej wcale mi się to nie podobało. Od kilku lat rozumiem tenisowe zawiłości coraz lepiej. W końcu zaczęłam czerpać z gry przyjemność i pokochałam ją. Dzięki tenisowi zyskałam o wiele więcej niż sławę – głębokie emocje: przemożną radość, jaką czułam po pierwszej wygranej w turnieju WTA, potworne zdenerwowanie podczas gry w Wielkim Szlemie; surrealistyczne uczucie, gdy ponad dziesięć tysięcy kibiców patrzyło, jak wchodzę na główny kort. Pamiętam wszystko. Pierwsze wywiady, jakich udzielałam, plącząc się w angielskim. Pierwszą nierzetelną relację z mojego meczu, którą odcierpiałam w samotności. Uniesienie, kiedy trener stwierdził, że jestem tak dobra, by wejść do czołowej dwudziestki światowego rankingu. Pierwsze zwycięstwo nad rywalką z pierwszej dziesiątki i brawa, jakie biłam sobie w myślach. Strach przed nadchodzącą operacją oraz długotrwałą rekonwalescencją i wątpliwości, czy będę w stanie jeszcze kiedykolwiek zagrać. Pamiętam też wielki spokój, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie muszę się już przejmować wydatkami na utrzymanie zespołu, i dumę, gdy weszłam do grona dziesięciu najlepszych zawodniczek świata. Przegrałam pierwszy finał Wielkiego Szlema i oprócz zachwytu czułam też rozczarowanie – tak bardzo pragnęłam mistrzowskiego pucharu! Kiedy go wreszcie zdobyłam, emocje wprost we mnie kipiały. Pamiętam wzruszającą chwilę, kiedy słuchałam chińskiego hymnu narodowego, stojąc na środku kortu podczas French Open… i pierwszy raz, gdy czułam się bezsilna wobec stresu i oczekiwań publiczności. Wszystko to – i jeszcze więcej – zawdzięczam tenisowi. Li Na sierpień 2012
N
* W języku chińskim imię zawsze piszemy po nazwisku. W przypadku Li Na nazwiskiem jest więc Li, a imieniem – Na. W tej biografii użyto pinyin, standardowej transkrypcji chińskich znaków na alfabet łaciński. Nie dotyczy to nazw, które przyjęły się w języku polskim, takich jak Pekin czy Nankin (przyp. tłum.).
PORANEK W PARYŻU
ako zawodowa tenisistka spędzam większą część roku w podróży. W styczniu udaję się wraz z zespołem do Australii, by grać w Sydney International i Australian Open. Ten ostatni, mimo że najmłodszy z czterech turniejów wielkoszlemowych, szczyci się długą historią. Australijski Wielki Szlem trwa około dwóch tygodni i jest pierwszą imprezą tej rangi w corocznym tenisowym kalendarzu. W lutym można mnie zazwyczaj zastać w Dubaju i Dausze na dwóch względnie dużych turniejach. Dostosowanie się do nowej strefy czasowej zabiera mi około tygodnia. Z Półwyspu Arabskiego lecę do USA, na zawody w Indian Wells i Miami. Ten drugi konkurs kończy się w kwietniu, a ja spędzam kilka tygodni, przyzwyczajając się do gry na nawierzchni z ceglanej mączki. Podczas sezonu kortów ceglanych występuję w Stuttgarcie, Madrycie, Rzymie i Paryżu. Po tym okresie zaczynamy grać na trawie. Wiecie, co to oznacza: turniej w Wimbledonie pod koniec czerwca. Wimbledon jest najstarszym i najbardziej prestiżowym z Wielkich Szlemów, a także jedynym rozgrywanym na kortach trawiastych. Po tej wspaniałej imprezie zaczynam dwu- lub trzytygodniowe przygotowania do gry w Stanach Zjednoczonych. Kulminacją serii tamtejszych turniejów jest organizowany pod koniec sierpnia US Open. Po nim mam wreszcie kilka tygodni oddechu, ale to jeszcze nie koniec. Lecę do Japonii zagrać w Tokio, a potem do Pekinu. Gdy pekińska impreza dobiega końca, wiadomo, jak będzie wyglądać czołowa ósemka kobiecego tenisa. Tak właśnie upływa mi rok. Brzmi emocjonująco, no nie? Najsłynniejsze metropolie świata i najlepsze zawodniczki! W rzeczywistości jednak nie zdążyłam jeszcze odwiedzić nawet najpopularniejszych atrakcji tych miast. Z lotniska jadę zawsze do hotelu, codziennie trenuję lub gram, a po zejściu z kortu wracam prosto do hotelowego pokoju. Po turnieju zwykle lecę jak najszybciej z powrotem do bazy treningowej albo na następne zawody. Każdy pokój w hotelu jest taki sam, niezależnie od tego, jak bardzo jego projektant starał się go odróżnić od innych. Czasem ich wystrój jest tak bezosobowy i chłodny, że studzi wszelkie emocje. Często po przebudzeniu w hotelowym pokoju potrzebuję dobrych kilku chwil na ustalenie, gdzie właściwie jestem. To Miami czy Madryt? A może Paryż? Ogarniam pokój wzrokiem. Jiang Shan jeszcze śpi, na wieszaku widzę moją suknię, przygotowaną specjalnie na galę French Open, a na podłodze – stos walizek. Przecieram oczy. Tak, z drugiej strony telewizora stoi puchar Suzanne Lenglen, marzenie wszystkich tenisistek. Aha, więc jestem w Paryżu, a wspomnienia poprzedniego wieczoru nie rozegrały się tylko w mojej wyobraźni. Zamykam oczy i przywołuję z pamięci obrazy: brawa, wiwaty, pełen uznania uśmiech na twarzy sędzi. Mój zespół siedzący przy linii bocznej, wszyscy w żółtych koszulkach. Kobiece twarze we łzach. Kiedy wygrałam i zeszłyśmy do szatni, Francesca Schiavone uśmiechnęła się do mnie i szepnęła: „Ciesz się chwilą!”. Czy to był sen? Jiang Shan się ocknął. Przebudzenie zawsze szło mu szybciej niż mnie. Pytam go po cichu: „Czy to sen?”. „Pewnie, że nie!”. Obejmuje mnie. „Jesteś najlepsza!” Czuję się trochę zakłopotana, że tak otwarcie mnie chwali – rzadko mu się to zdarza. Jego komentarz sprawia jednak, że robi mi się cieplej na sercu. Tak, to Paryż. Dzisiaj jest 5 czerwca 2011 roku, a wczoraj na korcie Rolanda Garrosa zostałam
J
mistrzynią singla kobiet French Open. Szczerze mówiąc, do dzisiejszego poranka byłam oszołomiona. Nie potrafiłam przyjąć do wiadomości, że rzeczywiście wygrałam turniej. W roku 1998, kiedy byłam naiwną szesnastolatką, spytano mnie podczas wywiadu dla pekińskiej telewizji, jakie jest moje największe marzenie. Patrząc w oko kamery, odparłam: „Największe? Mam nadzieję, że uda mi się dostać do czołowej dziesiątki światowego rankingu. Wiem, że to bardzo trudne, ale będę ciężko pracować”. Bóg wie, ile odwagi wymagało ode mnie wówczas takie oświadczenie. Gdybym mogła, chciałabym przekazać tamtej dziewczynie tylko jedno: „Hej, udało nam się!”. Powiedziano mi, że jestem pierwszą zdobywczynią mistrzowskiego tytułu wielkoszlemowego pochodzącą z Azji. Przeskoczyłam Japonkę Kimiko Date-Krumm, awansując z siódmej pozycji światowego rankingu na czwartą, i zostałam najwyżej rozstawioną azjatycką tenisistką. Uśmiechałam się i przyjmowałam gratulacje kompletnie bezmyślnie. Wiedziałam, że wygrałam, ale przedtem spodziewałam się, że po zdobyciu mistrzostwa będę się czuć lepiej. Gdy zaraz po zakończeniu meczu leżałam na korcie, myślałam, że moje marzenie się spełniło, lecz kiedy otoczył mnie rój reporterów, nie potrafiłam wykrztusić sensownego zdania. Wszyscy twierdzili, że zachowuję się zbyt spokojnie, ale ja po prostu nie miałam pojęcia, jaką chwałę i honor daje zdobywcy wielkoszlemowy tytuł mistrzowski. Do tej chwili nie czułam różnicy pomiędzy triumfem w Paryżu a dotychczasowymi czterema zwycięstwami w turniejach WTA. Wydawało mi się, że polega ona tylko na wysokości premii i zwiększonym zainteresowaniu mediów. W tym momencie jednak opadło ze mnie napięcie i poczułam, że wreszcie przepływa przeze mnie cała masa emocji: nieopisana radość, olbrzymia ulga, a także nadzieja, że media dadzą mi w końcu odetchnąć. Wiedziałam, że nie przeczytam już artykułów opisujących mnie tylko jako wybuchową, upartą dziewczynę z Wuhan. Teraz będą pisać o wybuchowej, upartej dziewczynie z Wuhan, która przy okazji jest cholernie dobrą tenisistką. Dla mnie najważniejsze było to, że wreszcie osiągnęłam spokój ducha. Nie musiałam po meczu zasłaniać twarzy ręcznikiem ani szukać schronienia w szatni czy pod prysznicem, żeby się wypłakać. Nie musiałam już nienawidzić się za każdy błąd ani przeżywać katuszy na samo wspomnienie przegranego meczu. Mój występ okazał się wystarczająco dobry, by mnie usatysfakcjonować. Głos w mojej głowie w końcu przestał mi wytykać pomyłki. „Li Na, tym razem świetnie sobie poradziłaś” – powiedziałam do siebie po cichu. Tyle że dla mojego agenta i zespołu zwycięstwo oznaczało coś zupełnie innego. Przez kilka następnych dni mój plan zajęć pękał w szwach. Wczoraj przyjęłam zaproszenie do CNN, i to na dziesiątą – dzisiaj. Byłam również umówiona z reporterami portalu Sina na wywiad, który obejrzą wszyscy widzowie w Chinach. Wyskoczyłam z łóżka i rozpoczęłam pierwszy dzień w roli mistrzyni French Open. Dziennikarze z Sina powiedzieli mi, że mój finałowy mecz z Francescą Schiavone oglądała na żywo rekordowa liczba chińskich widzów – około 116 milionów ludzi. Tak wielu?! Naprawdę?! Wyglądało na to, że tenis zaczyna powoli zjednywać sobie chińską publiczność. Po wywiadzie wróciłam do hotelu, żeby odsapnąć, a potem ruszyłam na promocyjną imprezę mojego sponsora, firmy Nike, na Polach Elizejskich. Przedstawicielka Nike i moja długoletnia przyjaciółka Shi Ling bawiła mnie rozmową w samochodzie, gdy jechałyśmy przez Pola. Wreszcie dotarłyśmy do sklepu Nike. Widok za oknem zasłonili mi czterej potężni ochroniarze otaczający auto. To chyba trochę za wiele – uznałam – jestem przecież tylko tenisistką. Kiedy otwarto drzwi samochodu, wszystko zrozumiałam. Shi Ling bała się, że zmiażdży nas tłum
oczekujący przed wejściem do sklepu. Poprosiła mnie, bym poczekała chwilę, a potem wzięła mnie pod ramię i razem weszłyśmy do środka. W centrum sklepu zawieszono olbrzymi plakat przyciągający uwagę każdego wchodzącego. Widniała na nim moja twarz, a pod nią reklamowy slogan: „Ruch zmienia wszystko!”. Firma Nike sponsorowała mnie od czasów, gdy miałam kilkanaście lat. Widziałam w sklepach tej marki wiele plakatów ze wspaniałymi zawodnikami i zawodniczkami, takimi jak Roger Federer, Rafael Nadal czy Maria Szarapowa. Tym razem plakat przedstawiał moją twarz… i czułam się bardzo skrępowana, chociaż wiedziałam, że to niemądre. Chwilami kręciło mi się w głowie. Początkowa radość ze zwycięstwa ustępowała, a ja myślałam już o wimbledońskiej trawie i powoli miałam dość niekończących się promocji. Szczerze mówiąc, wciąż nie bardzo rozumiałam, co oznacza triumf na turnieju wielkoszlemowym. Wcześniej wyobrażałam sobie, że będzie to bardziej emocjonujące, ale na razie wydawało mi się, że ta wygrana zmieniła niewiele. Wszystko pozostało na swoim miejscu. „Czy to naprawdę taka wielka sprawa?” – pomyślałam. Po promocyjnej imprezie zapytałam Shi Ling, czy nie wybrałaby się ze mną na zakupy we flagowym salonie marki Nike na Polach Elizejskich. Przyjaciółka z Chin prosiła mnie, żebym kupiła jej torebkę. Jeden z pracowników sportowego koncernu zapytał: „Życzy sobie pani, żebyśmy opróżnili sklep?”. Myśląc, że żartuje, odparłam: „Nie przesadzaj!”. Salon na Polach Elizejskich słynie z luksusowego zaopatrzenia i nosi miano „modnego centrum Paryża”. Byłam tam wcześniej kilka razy. Ma on siedem pięter i jest największym sklepem Nike we Francji. Codziennie w kolejkę u wejścia ustawiają się goście z całego świata, a dominują wśród nich turyści z Azji. Wewnątrz każdemu klientowi przydzielany jest osobisty doradca. Wolno kupić tylko dwie torebki na jeden paszport. Jakim cudem kierownictwo tak ekskluzywnego salonu mogło rozważać jego opróżnienie tylko z mojego powodu? Nieźle się uśmiałam. Gdy przybyłyśmy, powitał mnie uśmiechnięty sprzedawca, który wyjaśnił, że kiedy dowiedziano się o mojej wizycie, przygotowano dla mnie specjalny vipowski pokój. Mój Boże! Przeżyłam prawdziwy szok. No dobrze, wygrałam French Open, ale to był flagowy sklep jednej z najsłynniejszych marek na świecie. Wybierałam się do niego z nastawieniem typowej turystki: oto ruszam z pielgrzymką do mekki światowej konsumpcji. Tymczasem zgotowano mi królewskie powitanie. Bardzo mi to pochlebiało, nie przeczę, poczułam się wówczas fantastycznie. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, co daje mi wielkoszlemowy tytuł. Paryż stał się dla mnie prawdziwym miastem miłości.
MIASTO MIŁOŚCI
aryż jest eleganckim miastem, światową stolicą sztuki i mody. Sekwana wije się przez nie, dostarczając natchnienia poetom. Najlepsza pora na wizytę w Paryżu to maj i czerwiec: pogoda sprzyja wówczas zwiedzającym, a całe miasto skąpane jest w kwiatach. Natomiast szczególnie pięknie pod błękitnym niebem wyglądają korty Rolanda Garrosa. Obiekt ten, położony na zachodnim krańcu Lasku Bulońskiego, nazwano tak dla upamiętnienia jednego z francuskich bohaterów, pilota Rolanda Garrosa, który poświęcił swoje życie podczas pierwszej wojny światowej. Jest to miejsce traktowane z niemal religijną czcią przez zawodników i fanów tenisa, a zarazem ikona wszystkich ziemnych kortów. Właśnie na takiej nawierzchni rozgrywano pierwsze tenisowe mecze. Mimo że obecnie rzadko spotyka się korty ziemne – zazwyczaj ich nawierzchnia składa się z drobno pokruszonej cegły lub łupków – ich zasadnicze właściwości pozostają takie same. Ceglany kort jest bardziej elastyczny niż betonowy lub trawiasty i piłka odbija się na nim wyżej. Można jej także nadać większą rotację, co oznacza, że będzie leciała wolniej, więc kiedy zawodnik musi nagle zatrzymać się w biegu lub zmienić jego kierunek, najprawdopodobniej zakończy się to poślizgiem. Dlatego nawierzchnia ta wymaga od tenisistów większej wytrzymałości i zwrotności. Trudno zdobyć mistrzostwo na ceglanym korcie. Kto chce tego dokonać, musi nie tylko dysponować znakomitą techniką, ale także być niebywale sprawnym, cierpliwym i upartym. Podczas French Open w 1989 siedemnastoletni Amerykanin chińskiego pochodzenia Michael Chang pokonał kilka tenisowych gwiazd pierwszej wielkości i wygrał cały turniej jako najmłodszy zawodnik w historii, a także jako pierwszy sportowiec o azjatyckich korzeniach. W 2011 roku zostałam rozstawiona w drabince French Open z numerem szóstym. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się po tym turnieju zbyt wiele. Nigdy nie radziłam sobie dobrze na ceglanych kortach, preferowałam raczej nawierzchnię betonową, ponieważ trenowałam i grałam głównie na twardych kortach. Paryski Wielki Szlem był jedynym, w którym nie doszłam nawet do ćwierćfinału. Przed rozpoczęciem turnieju francuski reporter zapytał mnie podczas wywiadu: „Jakbyś się czuła, gdybyś wygrała French Open?”. „Cudownie!” – odparłam. Owszem, wierzyłam, że potrafię wygrać co najmniej jeden z czterech wielkoszlemowych konkursów, ale French Open oceniałam jako najtrudniejszy z nich. Turniej rozpoczął się dla mnie niezbyt dobrze. Potrzebowałam trochę czasu, żeby przyzwyczaić się do ceglanej nawierzchni, a dwie pierwsze rundy nie były łatwe. Za każdym razem, kiedy czułam, że mój nastrój opada, patrzyłam w kierunku zawodniczej loży, gdzie siedział mój zespół. Jedno spojrzenie lub gest z ich strony potrafiły przywrócić mi pewność siebie. Najważniejszą osobą wśród nich był oczywiście mój mąż Jiang Shan, który w ciągu całego French Open wyszedł z widowni tylko trzy razy. Po raz pierwszy zdarzyło się to w trakcie meczu pierwszej rundy, w którym moją rywalką była Czeszka Barbora Záhlavová-Strýcová. Na początku myślałam, że spotkanie to będzie dla mnie spacerkiem, ponieważ w sezonie 2011 pokonałam tę zawodniczkę bez najmniejszych trudności już podczas Australian Open. Okazało się jednak, że w ciągu zaledwie trzech miesięcy, które upłynęły od naszego poprzedniego starcia, umiejętności Barbory znacznie się poprawiły. Grała znakomicie, jak nie ona. Spotykałyśmy się przedtem na korcie wiele razy i znałyśmy nawzajem swoje możliwości.
P
Pamiętałam, że łatwo się denerwuje, lecz tamtego dnia w Paryżu była niebywale opanowana. Potrafiła odebrać właściwie każdą piłkę. Mimo że pierwszego seta wygrałam 6–3, w drugim ani przez chwilę nie czułam się pewnie. Przy stanie 5–2, kiedy wygrana była w zasięgu ręki, niespodziewanie przegrałam dwa własne gemy serwisowe, a rywalka doprowadziła do remisu. W tym momencie Jiang Shan wstał i wyszedł z widowni. Jego nieobecność w przedziwny sposób mnie uspokoiła. Wygrałam kolejnego gema, doprowadziłam do tie-breaku, lecz potem straciłam dwie piłki meczowe. W końcu Czeszka zdobyła cztery punkty i przegrałam tego seta. Byłam wyjątkowo wściekła. Wydawało mi się, że biegam po korcie jak głupia, wystawiając się na pośmiewisko. Na początku trzeciego seta poczułam się zbyt zmęczona, by dalej grać. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Spojrzałam w bok i zobaczyłam bezsilną minę Jiang Shana. Na ten widok poczułam, jak rozpala się we mnie płomień. Pomyślałam: „Tak bardzo się starałam, włożyłam w ten mecz tak wielki wysiłek. Jiang Shan! Niezależnie od wyniku powinieneś dodać mi otuchy, choćby samą swoją postawą!”. Kiedy w końcu wygrałam trzeciego seta, słaniałam się ze zmęczenia. W głowie tłukło mi się tylko: „Nareszcie koniec”. W trakcie tego turnieju tenisistom na korcie nie wolno się porozumiewać z trenerami. Czasami podczas meczu podchodzę pod lożę, gdzie siedzi Jiang Shan, i krzyczę kilka razy, tylko po to, by zmienić swoje nastawienie do gry. Każdy ma swoje zwyczaje. Kiedy gram, nie lubię krzyczeć tak jak Maria Szarapowa czy Wiktoria Azarenka, które przeszywająco jęczą i wrzeszczą przy każdym uderzeniu, regulując ponoć w ten sposób oddech i pozbywając się ciężaru psychicznej presji. W drugiej rundzie po przeciwnej stronie siatki stanęła Silvia Soler-Espinosa, nowa twarz w kobiecym tenisie. Ta hiszpańska zawodniczka sprawiła wszystkim niespodziankę, eliminując z turnieju w pierwszej rundzie Jelenę Wiesninę. Kompletnie nie znałam Hiszpanki i nie wiedziałam, czego się po niej spodziewać. Przed meczem wypytywałam o nią inne tenisistki, mając nadzieję, że dowiem się czegoś przydatnego, niestety bez rezultatu. Początek meczu był trudny. Silvia dysponuje znakomitym, potężnym forhendem, który czyni z niej trudną przeciwniczkę. Zaczęłam pierwszego seta, przegrywając trzy pierwsze gemy. Jiang Shan znów opuścił kort, więc nie widział, jak odwracam losy meczu. Kiedy wrócił, odetchnęłam głęboko i się odprężyłam. Nienawidzę, kiedy podczas gry inni ludzie mówią mi, jak mam to robić. Kibice i zawodnicy mogą mieć całkowicie odmienne opinie co do właściwej techniki i taktyki. Kiedy jestem na korcie, wiem, co muszę zrobić, ale inni nie wiedzą, co myślę. Będąc pod dużą presją, zinterpretowałam gesty Jiang Shana jako komunikat: „Jak mogłaś tak zagrać? Dlaczego?”. Najwyraźniej nie satysfakcjonował go poziom mojej gry. Natychmiast wybuchłam gniewem. Pomyślałam: „Powinnaś o tym zapomnieć i jak najszybciej wrócić do gry!”. A potem kilka razy wrzasnęłam do niego: „Ani słowa!!!”. Do końca meczu Jiang Shan nie poruszył się ani nie wykonał choćby jednego gestu. Kiedy tylko skończyłam na niego wrzeszczeć, poczułam się dużo lepiej. Znów byłam w odpowiednim nastroju, toteż wygrałam. Najpierw tego seta, a potem cały mecz. Wygląda na to, że Bóg chciał mnie przetestować. Od czwartej rundy wzwyż moimi przeciwniczkami były faworytki do mistrzostwa. Na dobry początek zagrałam z Petrą Kvitovą, wówczas rozstawioną z numerem dziewiątym. Krótko przedtem pokonała mnie w półfinale Madrid Open. Doskonale pamiętałam jej potężne, głębokie serwisy. Niemal każdy z nich osiągał prędkość 180 km/h. Mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam przełamać jej serwisu, natomiast gdy tylko popełniałam jakiś błąd, ona przełamywała mój. Szybko przegrałam pierwszego seta 2–6. Z całych sił starałam się
wygrać gema serwisowego rywalki. Nie mogłam pozwolić, żeby złapała rytm. Gdy zaczęłam bardziej się starać przy serwisach i returnach, podania Petry stały się mniej zabójcze. Wydarłam jej drugiego seta pazurami i doprowadziłam mecz do trzeciego, decydującego. Rywalka przełamała mnie już w pierwszym gemie – i znów musiałam walczyć. Jiang Shan nie mógł na to patrzeć. Raz jeszcze opuścił widownię. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że potrafię wyrównać przy stanie 0–3. Powtarzałam sobie jednak: „To kwestia jednego przełamania. Muszę tylko przełamać ją z powrotem, a zyskam szansę”. Uzbrojona w tę wiarę, wygrałam trzy kolejne gemy i doprowadziłam do stanu 3–3. Żeby podbudować własne morale, podczas równowagi w szóstym gemie krzyknęłam do siebie: „Dawaj, Li Na!”. Ten rozkaz podziałał jak sygnał do szarży. W tej chwili odwróciłam losy meczu, wygrywając sześć gemów z rzędu. Sama nie wiem, co się stało. Być może udało mi się to, ponieważ Jiang Shan wyszedł z kortu. Po meczu żartowałam sobie z nim: „Powinieneś częściej wychodzić z moich spotkań. Gdy opuściłeś swoje miejsce, zaczęłam wygrywać!”. Jiang Shan rozumie moje uczucia lepiej niż ktokolwiek inny, i to z wzajemnością. Wiedziałam, że nie wziął sobie do serca tego, co wrzeszczałam na korcie, ponieważ tylko w ten sposób mogłam się trochę uspokoić. Kiedy mecz, w którym wysoko prowadziłam, przybiera niekorzystny dla mnie obrót, a rywalka łatwo odzyskuje stracone punkty, czuję się bezsilna i niezdarna. Potrzebuję wtedy kontaktu z kimś, kto mógłby mi pomóc… ale zasady zabraniają tenisistom rozmawiać z kimkolwiek po rozpoczęciu spotkania. Tenis to sport, w którym jednostka musi walczyć na własną rękę. Samotność na korcie oznacza, że zawodniczka nie czuje przynależności do drużyny tak jak w grach zespołowych. Wie natomiast, że uwaga kibiców skupia się właśnie na niej, więc kiedy przestaje dobrze grać, może tylko kulić się pod ich bacznym wzrokiem. Powinna jednak mimo to skupić się na znajdowaniu rozwiązań i poszukiwaniu słabych punktów rywalki, nie zwracając uwagi na pytania i przekleństwa, jakie przychodzą jej do głowy. Związana z tym presja dotyczy tylko jej. Jakikolwiek fizyczny kontakt z rywalką jest niedopuszczalny. Tenisistka ma do dyspozycji jedynie swoją połowę kortu, ograniczoną kilkoma białymi liniami, rakietę i własny umysł, samotny i zjadany przez nerwy. Taka ciągła, uporczywa samotność, połączona z potężną presją, wystarczy, żeby doprowadzić ją do szału. Gdy atak rywalki spada na nią jak piorun, a umysł płonie coraz większą złością, może skierować ją tylko przeciw samej sobie. Wielu zawodników wyraża swój gniew na rozmaite dziwne sposoby – rzucając rakietami, wrzeszcząc lub wściekając się na sędziów liniowych. Kiedy na korcie krzyczę na Jiang Shana, przeżywam katharsis, a on uprzejmie okazuje zrozumienie dla moich ordynarnych dziecinnych wrzasków. Nie próbuję go potem przepraszać ani nic wyjaśniać, ponieważ wiem, że rozumie, dlaczego tak się zachowywałam. Niektórzy z przyjaciół drażnią się z nim, twierdząc, że jest moim workiem treningowym, i pytają, czy takie zachowanie go złości. Odpowiada im szczerze: „Wcale nie. Też gram w tenisa, więc wiem, co przeżywa moja żona. Kiedy mecz nie układa się po jej myśli, czuje się bezsilna i samotna, a ponieważ jej bliscy na to patrzą, zaczyna się denerwować. W takiej chwili każdy sportowiec jest skrępowany obecnością rodziców, dzieci, przyjaciół, sponsorów, trenerów i innych bliskich osób, tym bardziej że nikt z nich nie może mu pomóc, a wszyscy mają nadzieję na wygraną swojego faworyta. Kiedy Li Na czuje taki niepokój, uważa, że jestem równie zdenerwowany, i wtedy z całego serca pragnie, żebym wraz z resztą rodziny, przyjaciół i zespołu opuścił kort. Tak naprawdę nie kieruje tych obelg do mnie, chodzi tylko o to, że jestem najbardziej dogodnym celem. Wie, że to rozumiem i nie dostrzegam w tym jej złej woli. Właściwie akceptuję jej zachowanie. Gdyby nie grała meczu,
mógłbym usiąść przy korcie, otworzyć butelkę wina, pić, gadać albo nawet urządzić karaoke – i nie miałoby to najmniejszego wpływu na jej grę. A tak wolę wstać i wyjść. Gdy to zrobię, Li Na stopniowo się uspokaja. Tenis polega na ciągłej konfrontacji, więc nic dziwnego, że nastawienie każdej z zawodniczek zmienia się w trakcie meczu. Kiedy Li Na jest zadowolona i wszystko idzie jej jak po maśle, ma nadzieję, że kibice widzą, jak świetnie sobie radzi. Każdy lubi pokazać się od najlepszej strony, a ukryć słabości. Gdy jednak mecz idzie nie po myśli mojej żony, nie chce, żeby jej bliscy to oglądali, i okazuje to. Tenisistki wyrażają takie frustracje na różne sposoby, ale psychologiczny mechanizm jest w każdym wypadku taki sam. Zdarza się, że zawodniczka gra przez pewien czas gorzej i rozpaczliwie pragnie coś zmienić, dlatego potrzebuje przerwy – zupełnie jak w koszykówce”. Przyjaciele pytali Jiang Shana, czy martwi się o mnie, gdy wychodzi z kortu, i czy znajduje jakieś miejsce, w którym będzie mógł oglądać transmisję na żywo. Odparł im: „Oczywiście, że się martwię, ale po wyjściu nie szukam telewizora. Nie dlatego, żebym nie chciał oglądać, ale jestem całkowicie pewny, że sobie poradzi. Zdarzało się już tak wiele razy, a Li Na nie jest dzieckiem. Potrafi kontrolować sytuację. Wierzę w nią i wiem, że jest wyjątkowa. Nie zakładam, żeby miała jakieś problemy”. Powiedział dokładnie to, co sama bym powiedziała. Jiang Shan po prostu mnie rozumie. Kiedyś jeden z reporterów próbował mi pochlebić, mówiąc: „Na szczęście w chińskim tenisie pojawiła się Li Na”, a ja pomyślałam: „No, z mojego punktu widzenia wygląda to trochę inaczej – na szczęście w życiu Li Na pojawił się Jiang Shan”. Dotarłszy do ćwierćfinału French Open, poczułam, że zaadaptowałam się już do gry na ceglanej nawierzchni. Szybciej osiągałam pełną koncentrację, a Jiang Shan nie musiał już uciekać z widowni, żebym mogła w pełni wykorzystywać swoje umiejętności na korcie. W ćwierćfinale trafiłam na rozstawioną z czwórką Wiktorię Azarenkę. To doskonała tenisistka, która potężnie serwuje, a przy każdym uderzeniu przeszywająco krzyczy, jakby chciała w ten sposób dodać piłce rozpędu. Wiele zawodniczek lubi tak wrzeszczeć. Być może to typowe dla tenisistek z Europy lub Ameryki? Ja jestem zbyt nieśmiała, by tak się wydzierać. Mecz z Białorusinką rozpoczęłam bardzo ostrożnie. Obie skupiłyśmy się na wygrywaniu własnych gemów serwisowych. Przy wyniku 5–5 pięknie uderzyłam z bekhendu w jedenastym gemie i wynik zmienił się na 6–5. Azarenka zdenerwowała się i przegrała swojego następnego gema serwisowego. Zwyciężyłam w pierwszym secie 7–5. Wiktoria, stosunkowo młoda zawodniczka, nie panowała nad emocjami. W drugim secie walczyła jak lwica, dwukrotnie broniąc piłek meczowych, ale to nie wystarczyło. Grałam coraz lepiej i w pewnym momencie wiedziałam już, że zwycięstwo należy do mnie. Zdawało mi się, że jestem stworzona do gry na ceglanej nawierzchni. Każde uderzenie wychodziło mi tak, jak chciałam. Czułam się jak w dzieciństwie, na dobrze znanym szkolnym korcie. Oślepiające światło słoneczne odbijało się wówczas od jego powierzchni, a nagrzana nawierzchnia parzyła mnie przez cienkie podeszwy tenisówek marki Warrior… Wygrałam kolejny mecz w Paryżu bez straty seta! Weszłam do półfinału! Pokonałam Azarenkę! Jiang Shan dzielił ze mną tę radość. Nie musiał uciekać z kortu. Siedział przez cały mecz w loży z uśmiechem na twarzy. W końcu dotarłam do półfinału, w którym moją rywalką była Maria Szarapowa. Grałyśmy przeciwko sobie wcześniej wiele razy, więc nie emocjonowałam się tym spotkaniem. Nie było powodu do wzbudzania sensacji, ale dziennikarze lubią robić wiele hałasu o nic. Krążyli wokół nas jak rekiny,
które wyczuły krew, i pytali: „Jak się czujesz przed starciem z Szarapową?”. Szczególnie emocjonował ich fakt, że Thomas Hogstedt, obecny trener Szarapowej, był do niedawna moim szkoleniowcem. Czy oczekiwali, że teraz staniemy z Marią naprzeciwko siebie jak para bokserów? Czy lubiliby mnie bardziej, gdybym poszła za przykładem Mike’a Tysona i odgryzła przeciwniczce ucho? Chociaż był to dopiero półfinał, media zdążyły ogłosić, że to „rewanżowy mecz Li Na i jej byłego trenera”. W kilku gazetach pojawiły się tytuły: „Zemsta szkoleniowca chińskiej tenisistki”. Wydały mi się one całkiem zabawne. Muszę jednak przyznać, że Thomas świetnie wypadł w roli trenera Szarapowej. Do tej pory skuteczność Marii na ceglanych kortach pozostawiała sporo do życzenia, ale w tym turnieju radziła sobie bardzo dobrze. Nawierzchnia z mączki zmniejszała siłę jej serwisu, podobnie jak w przypadku innych zawodniczek przyzwyczajonych do gry na betonie. Rosjanka zażartowała kiedyś z samej siebie: „Kiedy wychodzę na ceglany kort, czuję się jak krowa na łyżwach”. Jednak tym razem było inaczej. W poprzednim meczu łatwo pokonała Niemkę Andreę Petković 6–0, 6–3. Thomas pomógł swojej podopiecznej wypracować lepszy serwis. Teraz mogła zagrywać z większą prędkością bez obawy, że odnowi jej się stara kontuzja ramienia. Dzięki temu już i tak potężne uderzenie Szarapowej stało się jeszcze skuteczniejsze: jakby tygrysowi wyrosły skrzydła. Wszyscy wiedzieli, że Maria gorąco pragnie zwycięstwa we French Open. Gdyby tu zatriumfowała, oznaczałoby to dołączenie do kolekcji czwartego i ostatniego tytułu wielkoszlemowego – osiągnęłaby legendarny status zdobywczyni Karierowego Wielkiego Szlema. W 2011 roku wielu dziennikarzy wierzyło, że Rosjanka jest najmocniejszą kandydatką do wygranej w paryskim turnieju. Do tej pory grałyśmy przeciwko sobie siedem razy i Szarapowa wygrała pięć z tych spotkań. Co więcej, mój były trener, który świetnie znał moje silne i słabe strony, doradzał teraz rywalce, co dawało jej dodatkową przewagę. Wyglądało na to, że dziennikarze boją się mojej klęski bardziej niż ja sama. Powiedziałam jednemu z nich, że wierzę w siebie, podobnie jak Jiang Shan. Nieważne, jakie dalekosiężne plany snuje szkoleniowiec, na korcie wszystko jest w rękach zawodniczki. Wierzyłam, że potrafię podjąć wyzwanie – i zwyciężyć. Prawdę mówiąc, nigdy nie sądziłam, że dotrę do półfinału French Open. Mówiłam sobie: „Przebiłaś wszystkie dotychczasowe osiągnięcia. To twój najlepszy wynik na tym turnieju. Teraz musisz skoncentrować się tylko na radości z gry”. Wojownicza część mojej osobowości pożądała jednak wygranej jak kania dżdżu. Na tym samym korcie Michael Chang, jeden z „potomków smoka”, pochodzący z Chin tak jak ja, wyczarował swego czasu niezapomniany spektakl. Czy szczęście uśmiechnie się tym razem do mnie? Wygrałam pierwszego seta 6–4. W drugim Szarapowa wróciła do gry. W pierwszym gemie obroniła z łatwością trzy piłki na przełamanie. Broniąc się ze wszystkich sił, utrzymałam własny serwis i doprowadziłam seta do stanu 4–4. W decydującym, dwunastym gemie rywalka najwyraźniej straciła pewność siebie po dwóch podwójnych błędach serwisowych, a ja zwyciężyłam w drugim secie 7–5. Ten mecz był wyjątkowo trudny, ale wygrałam. Podobnie jak Azarenka, Szarapowa krzyczy podczas gry, by dodać sobie odwagi. Tyle że ja przyzwyczaiłam się już do takich odgłosów w poprzednim starciu. Poza tym miałam sposób na odreagowanie stresu: mogłam powrzeszczeć na Jiang Shana.
OSTATECZNA ROZGRYWKA
finale po przeciwnej stronie siatki stanęła Francesca Schiavone. Pochodząca z Włoch ubiegłoroczna triumfatorka singlowego turnieju French Open wydawała się niezwyciężona na ceglanych kortach. Do tamtej pory grałyśmy przeciwko sobie cztery razy – w tym raz podczas poprzedniej edycji paryskiego Wielkiego Szlema, kiedy to Schiavone była górą. Po tamtej przegranej byłam naprawdę w dołku. Uznałam wtedy, że najlepszym sposobem, żeby z niego wyjść, będą szalone zakupy, więc nabyłam niebywale drogi pierścionek. Bardzo rzadko go noszę. Mistrzyni French Open otrzymuje puchar Suzanne Lenglen, noszący imię jednej z największych tenisistek w historii. Lenglen to moja idolka, a w roku 2011 po raz pierwszy znalazłam się tak blisko pucharu nazwanego na jej cześć. Moje serce śpiewało z radości, a z głębin mojej duszy wydobywał się triumfalny ryk. Bardzo chciałam zwyciężyć. Byłam już całkiem inną zawodniczką niż ta Li Na, która dotarła do finału Australian Open w styczniu. Grałam wówczas w finałowym meczu Wielkiego Szlema po raz pierwszy i byłam ogromnie podekscytowana. Wtedy nie wiedziałam, czego się trzymać, ale teraz już tak: musiałam zachować spokój. Schiavone, weteranka kortów, budziła szacunek, i dysponowała znakomitą techniką. Doskonała w obronie, nieustępliwa w ataku, płynnie dostosowująca taktykę do przeciwniczki: oto konkurentka godna wielkoszlemowego finału. Poza kortem traktowałyśmy się przyjaźnie, ponieważ miałyśmy wiele wspólnego. Uważano nas za tenisistki, które rozpoczęły karierę stosunkowo późno, poza tym byłyśmy w podobnym wieku – miałam dwadzieścia dziewięć lat, a Schiavone zbliżała się do trzydziestych pierwszych urodzin. Rozstawiono nas na miejscach piątym i szóstym, nie byłyśmy więc uznawane za faworytki. Podczas turnieju radziłyśmy sobie podobnie, dla obu był to drugi finał Wielkiego Szlema. Różnica polegała na tym, że moja włoska rywalka zdobyła już wcześniej jedno wielkoszlemowe trofeum. W dzień finałowego meczu panowała piękna, słoneczna pogoda. Od początku ruszyłam ostro do przodu, nie pozwalając przeciwniczce nabrać rozpędu, i wygrałam pierwszego seta 6–4. Podczas drugiego Francesca przypuściła gwałtowny kontratak. Szłyśmy łeb w łeb, aż do tie-breaku. Zwycięstwo znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Czułam, jak wali mi serce. Tego odgłosu nie potrafiło zagłuszyć nawet gromkie: „Hej!”, wykrzykiwane przez Schiavone podczas serwisu. Ta chwila należała do mnie! Zdobywałam w tie-breaku jeden punkt po drugim, a moja przeciwniczka nieco się pogubiła. W końcu zwyciężyłam 7–0 i wygrałam cały turniej. Serce chciało wyskoczyć mi z piersi. Padłam na wznak, promienie francuskiego słońca ogrzewały kort i mnie. Zakryłam twarz dłońmi. Chciało mi się płakać, ale łzy jakoś nie nadchodziły. Przed meczem zastanawiałam się w cichości ducha, jak mam się zachować, jeśli wygram, lecz kiedy naprawdę to nastąpiło, zapomniałam o wszystkich planach. Po godzinie i czterdziestu ośmiu minutach gry zdobyłam puchar Suzanne Lenglen. Leżałam na ceglanej nawierzchni przez moment, a potem się pozbierałam. Teraz najważniejsze to nie pozwolić, by moja rywalka zbyt długo czekała na mnie przy siatce. Trudno przełknąć porażkę w finale. Sama przedtem przegrywałam i znałam to uczucie. Wstałam więc i poszłam uścisnąć Francescę. Następnie spojrzałam w bok. Ludzie z mojego zespołu obejmowali się i wiwatowali. Jiang
W
Shan, trener Michael Mortensen, Shi Ling i Susan (odpowiedzialna za zawodniczki ze strony WTA) i wielu poza nimi – byli tam wszyscy. Pięćdziesiąt żółtych koszulek wyróżniało się z tłumu. Nie widziałam dokładnie ich reakcji. Miałam okazję zapytać o nie dopiero później, podczas kolacji. Wszyscy odpowiadali tak samo: „Li Na, pniesz się w górę zdecydowanie za szybko!”. Podczas uroczystości wręczania trofeum nastąpiło małe nieporozumienie. Obarczony tym obowiązkiem gość honorowy dał małą kopię mojego pucharu… Francesce Schiavone. Pomyłka wzięła się stąd, że na korcie stały wówczas dwa puchary Suzanne Lenglen – duży, z którym mistrzyni robi sobie zdjęcia, i mały – który zabiera ze sobą do domu. Gość honorowy pomylił mały puchar z nagrodą dla przegranej finalistki. Francesca wyszeptała do mnie: „Ależ gafa!”, a ja byłam tak szczęśliwa, że odparłam: „Nie szkodzi. Pozuj do zdjęć z tym, co masz, i będzie dobrze”. Po ceremonii pięć zespołów chińskiej telewizji ustawiło się w kolejce, by przeprowadzić ze mną wywiad. Byli tak podekscytowani, że zacinali się podczas zadawania pytań, ale nie przeszkadzało mi to. Początkowe podniecenie już minęło. Teraz uważałam, że jest to sytuacja jak każda inna, lecz ludzie wokół mnie nie potrafili ukryć euforii. Dostępne w Internecie nagranie pokazuje, jak w drodze do szatni przybijam piątkę chłopcu podającemu piłki. Dotarłam tam, zamieniłam kilka słów z sędzią zawodów i zauważyłam na sofie stertę listów od fanów. Wyszłam z szatni i zobaczyłam, że mój trener Michael Mortensen udziela wywiadu. Podeszłam go uściskać, a on powiedział: „Jestem z ciebie taki dumny!”. Potem uściskałam Jiang Shana i wszyscy naokoło zaczęli wołać, żebyśmy się pocałowali. Następnie padłam w objęcia dwóch chińskich trenerek, Lu Lin i Shi Ling. Wtedy się popłakałam, ponieważ Shi Ling również miała łzy w oczach. W przemowie po wręczeniu nagród złożyłam jej życzenia urodzinowe w dialekcie Wuhan, a ona płakała przez cały ten czas. Susan wróciła ze mną do szatni, żeby pomóc mi się przebrać i umalować na pomeczowe uroczystości. Nie byłam głodna, lecz nalegała, żebym coś przekąsiła: podczas długiej konferencji prasowej, testów antydopingowych oraz sesji fotograficznej nie będę miała szansy nic zjeść. Susan przyniosła mi kanapkę, jednak nie potrafiłam nic przełknąć. Kiedy zmieniałam buty, zmęczona całym turniejem, poczułam, że łapią mnie kurcze w nogach. Dziwne, ale nie czułam się wyczerpana ani głodna. Wciąż napawałam się triumfem. Założyłam spódniczkę oraz wygodne buty, a potem spojrzałam na pustą szatnię i przypomniałam sobie, jak na początku French Open wypełniał ją tłum tenisistek. Miałam mieszane uczucia. To tutaj spełniały się marzenia o sławie tak wielu zawodniczek i zawodników, tutaj słychać było śmiech i płacz. Im dłużej grałyśmy, tym mniej nas zostawało. Do finału dotarły tylko dwie: Francesca Schiavone i ja, a teraz siedziałam sama w pustej szatni. Chwilę później doświadczyłam prawdziwej tenisowej magii. Kiedy czekałam na konferencję prasową, Martina Navratilova (Boże! To naprawdę ona!) podeszła do mnie i powiedziała: „Też to kiedyś przeżywałam. Mam dla ciebie dobrą radę: to jest moment, w którym powinnaś nauczyć się mówić »nie«, bo wszyscy będą chcieli twojego czasu. Zacznij wybierać. Postaw wokół siebie ochronną barierę”. Byłam w szoku. Spotkałam Navratilovą, jedną z najwspanialszych tenisistek w historii! Jej kariera przeszła do legendy, ponieważ zdobyła osiemnaście (!!!) wielkoszlemowych tytułów mistrzowskich i stała się znana jako Złota Dama Tenisa. Teraz, w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, ubrana w koszulę z krótkim rękawem i zwyczajne spodnie, wyglądała elegancko i wytwornie. Jej prezencja i głos zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie, podobnie jak inteligencja bez śladu agresji. Gdy podzieliła się ze mną swoim doświadczeniem, poczułam, że można jej zaufać. Spotkałam ją na korcie kilka lat wcześniej, zanim wycofała się ze współzawodnictwa (co nastąpiło w 2006 roku). Podeszła wtedy i zapytała mnie, czy moje nazwisko to Li, czy Na. Legendarna
tenisistka pyta nieznaną zawodniczkę o szczegóły dotyczące imienia i nazwiska? Pochlebiało mi to, bo uważałam, że ktoś taki jak Navratilova jest poza moim zasięgiem – a przecież właśnie podeszła i rozmawiała ze mną. Miałam wrażenie, że jesteśmy starymi przyjaciółkami, jakby nie dzieliły nas narodowość ani wiek. Teraz mój olbrzymi szacunek wobec Martiny uzupełniało poczucie bliskości. Tuż przed konferencją prasową przybiegli do mnie przedstawiciele Nike na Chiny i wręczyli mi najnowszy model T-shirtu. Samolot z Pekinu do Paryża, którym przylecieli, wylądował kilka chwil wcześniej, więc pędzili przez miasto, żeby zdążyć na czas. Miałam tę koszulkę na sobie przez całą konferencję, która trwała aż dwie godziny. Dziennikarze byli podekscytowani: mistrzyni z Chin oznaczała nowy rozdział w tenisowej historii tego kraju, a może nawet całej Azji. Na początku wszyscy reporterzy usiłowali zadawać pytania naraz. Odpowiadając na nie, kątem oka patrzyłam na lśniący puchar. Niewiele brakowało, bym zdobyła trofeum w styczniu, podczas Australian Open. Dzisiaj, na korcie Philippe’a Chartiera, moje marzenie się spełniło. Kiedy w końcu miałam puchar w ręku, przytulałam go do siebie, jakby był dzieckiem. Dzieckiem, o które musiałam się bardzo postarać. Po konferencji nadszedł czas na sesję fotograficzną na wieży Eiffla. Przed stadionem czekały na mnie tłumy ludzi z chińskimi flagami. Wielu z nich chciało zrobić sobie ze mną zdjęcie, ale musiałam ich przeprosić – bardzo mi się spieszyło, więc ustawiłam się tylko do jednego ujęcia z całą grupą. Dotarliśmy do podnóża wieży – a tam czekali następni dziennikarze. Podczas europejskiego lata wieczory są długie, więc o godzinie ósmej było jeszcze jasno. Przygotowywałam się do sesji, gdy zauważyłam w pobliżu parę chińskich nowożeńców. Panna młoda spytała pana młodego: „Czy to Li Na?”. Jeden z przyjaciół powiedział mi później, że sportowy kanał chińskiej telewizji zmieniał plan transmisji na żywo przez dwa dni z rzędu, żeby pokazać moje mecze. Ta wiadomość sprawiła, że poczułam się lepiej niż po zwycięstwie nad Szarapową. To oznaczało, że chińska publiczność zaczyna poważnie interesować się tenisem. Sport, który kochałam, zyskiwał popularność w kraju, który kochałam, a w dodatku działo się to dzięki mnie! Czuję się uczuciowo związana z tenisem. Zaczęłam grać w wieku ośmiu lat i sport ten towarzyszył mi niemal przez całe późniejsze życie. Poświęciłam mu mnóstwo wysiłku i emocji, podobnie jak mój ojciec. Związał ze mną swoje nadzieje i obdarzył mnie miłością. Niestety zmarł, kiedy byłam dzieckiem. A ja w końcu osiągnęłam tenisowe wyżyny. Chciałam powiedzieć tylko: „Tato, udało mi się!”.
Li Na – nad wiek rozwinięta dwulatka z szeroko otwartymi oczami. fot. Archwium prywatne Li Na
Ojciec i córka uśmiechają się do aparatu. fot. Archwium prywatne Li Na
Pozostałe fotografie dostępne w pełnej wersji eBooka.