Powiernik

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Wydanie elektroniczne


HÉLÈNE GRÉMIL​LON (ur. 1977) Pisarka francuska, laureatka The Prince Pierre Literary Prize. Ukończyła literaturoznawstwo i historię. Po studiach pracowała jako dziennikarz w „Le Figaro”. W 2010 ukazała się jej pierwsza powieść Po​w ier​nik. Od kilku lat książka nie schodzi z list be​st​sel​le​rów we Fran​cji; zo​sta​ła prze​ło​żo​na na 24 ję​zy​ki.

www.he​le​ne​g re​mil​lon.com


Ty​tuł ory​gi​na​łu: LE CON​FI​DENT Co​py​ri​ght © Plon – JC Lat​tes 2010 All ri​ghts re​se​rved Pu​bli​shed by ar​ran​ge​ment with Li​te​ra​ry Agen​cy Agen​ce de l’Est Po​lish edi​tion co​py​ri​ght © Wy​daw​nic​two Al​ba​tros A. Ku​ry​ło​wicz 2013 Po​lish trans​la​tion co​py​ri​ght © Wik​to​ria Me​lech 2013 Ilu​stra​cje na okład​ce: Shut​ter​stock: Mak​sim Shmel​jov Pro​jekt gra​ficz​ny okład​ki: An​drzej Ku​ry​ło​wicz ISBN 978-83-7885-073-1 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.


Spis treści

O autorce Dedykacja Motto Powiernik Bibliografia Podziękowania Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


Dla Ju​lie​na


Prze​szłość na​kła​da swój że​la​zny pan​c erz i za​ty​ka so​bie uszy watą z wia​tru. Nig​dy nie uda się wy​rwać z niej se​kre​tu. Prze​c zu​c ie Fe​de​ri​c o Gar​c ia Lor​c a


Paryż, 1975


Pewnego dnia otrzymałam długi list bez podpisu. Było to dość niezwykłe, bo w całym moim życiu otrzymywałam niewiele listów. Ponieważ moja skrzynka pocztowa ograniczała się do informowania mnie, że woda w morzu jest ciepła albo że spadło dużo śniegu, nie otwierałam jej często. Raz na tydzień, czasami dwa razy, gdy byłam w posępnym usposobieniu i oczekiwałam od niej – podobnie jak od telefonu, przejazdów metrem, czy kiedy zamykałam oczy i odliczywszy do dziesięciu, otwierałam je znowu – że w moim życiu zda​rzy się coś bul​wer​su​ją​ce​go. Aż któregoś dnia umarła moja matka. Wtedy przekonałam się, że trudno o większy prze​wrót w ży​ciu niż śmierć mat​ki. Nigdy nie czytałam listów z kondolencjami. Kiedy umarł ojciec, matka oszczędziła mi tej żałobnej lektury. Pokazała jedynie zaproszenie do odebrania medalu. Do dziś pamiętam tę idiotyczną ceremonię. Trzy dni wcześniej skończyłam trzynaście lat. Jakiś wielki facet ściskał mi dłoń, uśmiechał się do mnie, ale ja odebrałam to jako dziwny grymas, a kiedy mó​wił, było jesz​cze go​rzej. – Pani oj​ciec był od​waż​nym czło​wie​kiem, zgi​nął jako bo​ha​ter. – Czy mówi to pan wszystkim, których osierociła wasza wojna? Czy sądzi pan, że uczucie dumy ukoi ich ból? To bardzo miłe z pana strony, ale proszę sobie to darować, bo ja nie czuję bólu. A poza tym mój ojciec nie był odważnym człowiekiem. Odwagi nie dodawały mu nawet ogromne ilości alkoholu, jakie codziennie pochłaniał. Tak więc zgódź​my się, że się pan po​my​lił, i wię​cej o tym nie mów​my. – Panno Werner, nie mylę się. Sierżant Werner, pani ojciec, dobrowolnie, całkiem świadomie, wszedł pierwszy na pole minowe, by utorować drogę innym. Czy pani tego chce, czy nie, oj​ciec pani wy​róż​nił się i po​win​na pani ode​brać ten me​dal. – Mój ojciec niczym się nie wyróżnił, głupcze, on popełnił samobójstwo i pan powinien powiedzieć o tym mojej matce. Nie chcę być jedyną osobą, która to wie. Chcę móc mówić o tym z mat​ką, a tak​że z Pier​re’em. Sa​mo​bój​stwo ojca nie może być ta​jem​ni​cą. Często, kiedy już jest za późno, wyobrażam sobie, że mówię to, co myślę, i przynosi mi to ulgę. W rzeczywistości nie poszłam na ceremonię ku czci żołnierzy poległych w Indochinach. Tak naprawdę powiedziałam tylko raz, że ojciec popełnił samobójstwo. Po​wie​dzia​łam to mat​ce, pew​nej so​bo​ty, w kuch​ni. Sobota była dniem frytek. Pomagałam matce w obieraniu ziemniaków. Przedtem robił to tata. Lubił obierać ziemniaki, a ja lubiłam mu się przyglądać. Podczas tej czynności nie odzywał się częściej niż zazwyczaj, ale ja przy każdym ruchu noża wyobrażałam sobie, że mówi: „Wiesz, Ca​mil​le, że cię ko​cham”. Jednak tej soboty, kiedy obierałam ziemniaki sama, przy każdym ruchu noża powtarzałam inne słowa: „Tata popełnił samobójstwo. Wiesz o tym, mamo, że on popełnił samobójstwo?”. Frytkownica spadła na posadzkę, roztrzaskując ją, a olej rozlał się między stopami osłupiałej mamy. Chociaż bardzo starannie wytarłam podłogę, jeszcze przez parę dni nogi nam się przyklejały, a w moich uszach brzęczało natrętnie zdanie: „Tata popełnił samobójstwo. Wiesz o tym, mamo, że on popełnił samobójstwo?”. Żeby tego nie słyszeć, żeby pokryć milczenie mamy, która od tamtej soboty przestała się odzywać, ja i Pierre


mó​wi​li​śmy co​raz gło​śniej. Dziś posadzka w kuchni jest nadal popękana. Uświadomiłam to sobie w zeszłym tygodniu, kiedy pokazywałam dom mamy małżeństwu zainteresowanemu jego kupnem. Za każdym razem ludzie będą się dziwić, że poprzedni właściciele nic z tym nie zrobili. Przecież należało naprawić podłogę w pierwszej kolejności, żeby dom wystawiony na sprzedaż zyskał na wyglądzie. Ale i tak ktoś musi go kupić, jest mi obojętne kto. Ja go nie chcę i Pierre też nie. Dom, w którym każdy najmniejszy drobiazg przypomina o zmarłych, nie jest do​brym miej​scem do ży​cia. Kiedy mama wróciła z uroczystości poświęconej między innymi tacie, pokazała mi medal. Opowiadała, że mężczyzna, który go jej wręczał, miał dziwnie wykrzywioną twarz. Próbowała go naśladować, usiłując się uśmiechnąć. Od śmierci taty nie potrafiła się śmiać. Potem wręczyła mi medal, ściskając mocno moje dłonie. Powiedziała, że należy się on mnie. Zaczęła płakać, co często teraz robiła. Jej łzy spadły na moje ręce, ale natychmiast je wy​tar​łam – nie by​łam w sta​nie dzie​lić bólu mat​ki. Teraz, kiedy otwierałam pierwsze listy z kondolencjami, łzy na moich rękach przypomniały mi łzy mamy. Pozwoliłam im płynąć, by przekonać się, co czuła ta, którą tak bardzo kochałam. Wiedziałam, o czym będą mówić te listy – że mama była niezwykłą kobietą, że utrata drogiej osoby jest czymś strasznym, że nie ma nic gorszego od takiej żałoby i tak dalej, i tak dalej. Nie musiałam ich czytać. Tak więc co wieczór segregowałam koperty na dwie kupki: na prawo te, które miały nazwisko nadawcy, na lewo te, które go nie miały. Otwierałam tylko te z prawej kupki, sprawdzając od razu podpis, żeby wiedzieć, kto do mnie napisał i komu mam podziękować. Ostatecznie nie tak wielu osobom musiałam dziękować i nikt specjalnie tego ode mnie nie oczekiwał. Śmierć akceptuje wszelkiego ro​dza​ju uchy​bie​nia grzecz​no​ści. Pierwszy list, jaki otrzymałam od Louisa, znajdował się w lewej kupce. Koperta zwróciła moją uwagę, zanim jeszcze ją otworzyłam. Była o wiele grubsza i znacznie cięższa od po​zo​sta​łych. Nie przy​po​mi​na​ła zwy​kłej ko​per​ty z kon​do​len​cja​mi. Był w niej list na​pi​sa​ny od​ręcz​nie na kil​ku kart​kach, bez pod​pi​su.


nnie stanowiła od zawsze część mojego życia. Miałem dwa lata, kiedy się urodziła. Dwa lata bez kilku dni. Mieszkaliśmy w tym samym miasteczku N. Spotykałem ją wszędzie, wcale jej nie szukając – w szkole, na spacerze, na mszy. Msza, okropna godzina, podczas której zawsze działo się to samo, a ja niezmiennie musiałem to znosić, wciśnięty między ojca i matkę. Miejsca, które zajmowaliśmy, świadczyły o naszym usposobieniu – grzeczne dzieci siedziały wraz rodzeństwem, a krnąbrne z rodzicami. Robili tak wszyscy z naszego miasteczka bez jakiegoś uzgadniania. Annie była wyjątkiem – biedna, jedynaczka. Używam słowa „biedna”, bo stale się z tego powodu żaliła. Rodzice jej byli już niemłodzi. Kiedy przyszła na świat, uznali to za taki cud, iż nie było dnia, żeby przy każdej okazji nie mówili „cała nasza trójka”, podczas gdy Annie cierpiała, że nie słyszy „cała nasza czwórka”, „cała nasza piątka”, „cała nasza szóstka”… Odczuwała to bo​le​śnie w ko​ście​le, gdy sie​dzia​ła sama w ław​c e. Dzisiaj sądzę, że nuda jest najlepszą pożywką dla wyobraźni, a w tamtym czasie najbardziej nudziłem się na mszy. Nigdy nawet nie myślałem, że mogłoby mi się coś ta​kie​go przy​da​rzyć. Aż do tej nie​dzie​li. Już od pierwszej pieśni ogarnął mnie głęboki niepokój. Miałem wrażenie, że wszyst​ko się chwie​je – oł​tarz, or​ga​ny, Chry​stus na krzy​żu. – Prze​stań tak wzdy​c hać, Lo​uis, sły​c hać tyl​ko cie​bie! Tu uwaga matki przypomniała mi słowa, które ojciec wypowiedział do niej szep​tem któ​re​goś wie​c zo​ru: „Oj​c iec Fan​tin wy​dał ostat​nie tchnie​nie”. Mój ojciec był lekarzem i znał wszelkiego rodzaju określenia dotyczące śmierci. Używał ich na zmianę, szepcząc do ucha matki. Ale ja, jak wszystkie dzieci, potrafiłem usłyszeć to, co mówili starsi: „odwalić kitę”, „wykorkować”, „wyzionąć ducha”, „umrzeć śmiercią naturalną”. To ostatnie określenie po​do​ba​ło mi się naj​bar​dziej, wy​obra​ża​łem so​bie bo​wiem, że to mniej boli. Może wła​śnie te​raz umie​ram? Ostatecznie nigdy się nie wie, co to znaczy umierać, póki się na dobre nie umrze. A jeśli następne westchnienie będzie moim ostatnim? Przerażony wstrzymałem oddech i spojrzałem błagalnie na posąg świętego Rocha: skoro ra​to​wał trę​do​wa​tych, może tak samo ura​to​wać i mnie. W następną niedzielę byłem całkowicie pewien, że nie wrócę z mszy, że tym razem śmierć mnie nie ominie. Kiedy jednak znalazłem się w ławce zajmowanej co tydzień przez naszą rodzinę, złe samopoczucie, którego tak się obawiałem, nie pojawiło się. Przeciwnie, ogarnęła mnie jakby radość, z przyjemnością czułem znowu szczególny zapach drewna w tym kościele. Wszystko było na swoim

A


miejscu. Odzyskałem spokój, gdy wzrokiem odszukałem Annie. Twarzy nie widziałem, tylko jej włosy. Nagle pojąłem, że to jej nieobecność wprowadziła mnie w ten okropny stan w zeszłym tygodniu. Z pewnością leżała w domu chora z okładem na czole albo malowała z dala od wszelkiego zgiełku. Annie miewała gwałtowne ataki astmy, czego jej wszyscy zazdrościliśmy, bo zwalniały ją od nieprzyjemnych zajęć. Jeszcze trochę pokasływała, ale jej postać nadawała wszystkiemu, co mnie otaczało, niezwykłej harmonii. Zaczęła śpiewać. Nie była wesoła z natury i zawsze się dziwiłem, widząc, jak się ożywia, gdy zaczynały grać organy. Nie wiedziałem jeszcze, że śpiew jest tak podobny do śmiechu, że może po​mie​ścić w so​bie wszyst​ko, na​wet me​lan​c ho​lię. Większość ludzi zakochuje się, widząc daną osobę. Mnie miłość pochwyciła w sposób zdradziecki. Pojawiła się w moim życiu, kiedy Annie tutaj nie było. Tego roku ukończyłem dwanaście lat, Annie była młodsza ode mnie o dwa lata bez kil​ku dni. Zacząłem ją kochać jak mały chłopiec, to znaczy w obecności innych ludzi. Pomysł, by zostać z nią sam na sam, nawet nie przychodził mi do głowy, nie byłem jeszcze w wieku, kiedy się prowadzi konwersację. Kochałem dla samego kochania, nie po to, żeby być kochanym. Sam fakt, że szedłem przed nią, wystarczał, by wprawić mnie w radość. Kradłem jej wstążki, żeby mogła za mną pobiec, wyrwać je z moich rąk i obojętnie odwrócić się na pięcie. Nie ma nic gorszego niż obrażona mała dziewczynka. To właśnie końcówki wstążek, które niezręcznie wplatała we włosy, przywiodły mi po raz pierwszy na myśl lalki ze skle​pu. Moja matka prowadziła w miasteczku sklep z pasmanterią. Po lekcjach udawaliśmy się tam oboje. Ja do mojej matki, Annie do swojej, która spędzała w sklepie cały czas, gdy tylko odrywała się od szycia. Pewnego razu Annie przeszła koło półki z lalkami i wtedy nagle uderzyło mnie to podobieństwo. Oprócz wstążek miała taką samą cerę, niezwykle białą i delikatną. Poniosła mnie wówczas wyobraźnia, zdałem sobie sprawę, że do tej pory widziałem tylko skórę na jej twarzy, szyi, stopach i rękach. Jakbym oglądał lalki z porcelany! Kiedy przechodziłem przez poczekalnię do gabinetu ojca, zdarzało się czasami, że była tam Annie. Przychodziła zawsze sama na wizytę, mała dziewczynka siedząca na czarnej ławce. Astma zmieniała jej twarz. Nigdy bardziej nie była podobna do lal​ki niż wte​dy, kie​dy atak kasz​lu bar​wił ru​mień​c em jej po​licz​ki. To podobieństwo było obustronne. Kradłem porcelanowe lalki, ponieważ przypominały mi Annie. Kiedy jednak zamykałem się z nimi w swoim pokoju, natychmiast zauważałem, że ich włosy są zbyt kręcone, za bardzo sztywne, oczy za okrągłe, zbytnio zielone, i nigdy nie mają tak długich rzęs jak Annie, która


podkręcała je palcem, gdy się nad czymś zastanawiała. Te lalki, tak jak na całym świecie, nie były zrobione po to, żeby kogoś przypominać, ale ja miałem im to za złe. Szedłem więc nad staw, przywiązywałem im do nóżek kamień i patrząc, jak od razu toną, myślałem o następnej, którą ukradnę z nadzieją, że okaże się bar​dziej po​dob​na. Staw był głę​bo​ki i w nie​wie​lu miej​scach dało się tu bez​piecz​nie ką​pać. W tamtym roku na całym świecie istniałem tylko ja i Annie. Dokoła działo się wiele rzeczy, które mnie nic nie obchodziły. W Niemczech Hitler został kanclerzem Rzeszy i przywódcą nazistowskiej, jedynej partii. Brecht i Einstein uciekli, gdy powstawał obóz w Dachau. Naiwna wiara dziecka, że można żyć z dala od hi​sto​rii.


Ponieważ przeczytałam ten list dość pobieżnie, musiałam się cofnąć, przeczytać jeszcze raz niektóre zdania. Od śmierci mamy nie udawało mi się skoncentrować na tym, co miałam przed oczami. Przeczytanie rękopisu, które powinno zająć jeden wieczór, teraz wy​ma​ga​ło ode mnie kil​ku dni. To musiała być jakaś pomyłka. Nie znałam Louisa, nie znałam Annie. Obejrzałam kopertę; było na niej moje nazwisko i mój adres. Z pewnością chodzi o kogoś innego o tym samym nazwisku. Ten Louis na pewno zauważy pomyłkę. Nie zastanawiałam się nad tym dłu​żej i za​bra​łam się do otwie​ra​nia li​stów, któ​re rze​czy​wi​ście za​wie​ra​ły kon​do​len​cje. Pani Merleau, jako dobra dozorczyni, wiedziała doskonale o przychodzącym do mnie potoku korespondencji. Wsunęła mi pod drzwi karteczkę, żebym się nie wahała, gdybym po​trze​bo​wa​ła po​mo​cy w se​gre​go​wa​niu pocz​ty. Będzie mi brakowało pani Merleau bardziej niż mojego mieszkania. Nowe ma być dużo większe, ale tamtejsza dozorczyni z pewnością nie będzie taka miła. Już nie chciałam tej przeprowadzki. Nie chciałam się stąd ruszać, wolałam zachować moje łóżko, zostać w tym gabinecie, którego zaledwie tydzień temu nie mogłam znieść. Nie wiedziałam, jak znajdę energię, żeby się przeprowadzić, ale nie miałam już wyboru. Zresztą potrzebowałam teraz dodatkowego pokoju. Dokumenty zostały już podpisane, zaliczka wpłacona. Za trzy miesiące na moim miejscu będzie ktoś inny, a ja będę na miejscu kogoś innego, a ten z kolei na miejscu jeszcze kogoś innego… i tak dalej. Pośrednik zapewniał mnie przez telefon, że w takim łańcuchu zawsze się trafi na swoje ogniwo. Wcale mi na tym nie zależało, ja chciałam mieć z powrotem mamę. Byłaby szczęśliwa, gdyby się dowiedziała, że się przeprowadzam. Nie lubiła tego mieszkania, odwiedziła mnie tylko raz. Nie rozumiałam dla​cze​go, ale ona już taka była, cza​sa​mi prze​sad​na. Należało jednak uprzedzić panią Merleau, że się wyprowadzam, i podziękować jej za miłą pro​po​zy​cję. – Nie ma za co, to drob​nost​ka. Nic się nie może zdarzyć, żeby dozorczynie o tym nie wiedziały. Pani Merleau była szczerze zmartwiona i zaproponowała, bym weszła do niej na chwilę, jeśli miałabym ochotę pogadać. Nie miałam ochoty, ale weszłam. Zazwyczaj rozmawiałyśmy przez okienko, nigdy nie byłam u niej w mieszkaniu. To był trudny dla mnie okres, a jej zaproszenie jeszcze bardziej mi to uświadomiło. Pani Merleau zaciągnęła zasłony i włączyła natychmiast te​le​wi​zor, tłu​ma​cząc się: – Jak tylko otwieram to przeklęte okienko, ludzie zaglądają mi do środka. To silniejsze od nich. Robią to pewnie ze zwykłej ciekawości, ale ja bardzo tego nie lubię. Kiedy włączony jest telewizor, prawie na mnie nie patrzą. Na szczęście wystarcza sam obraz, by odwrócić ich uwa​gę. Nie wy​trzy​ma​ła​bym, gdy​by te​le​wi​zor brzę​czał mi w uszach przez cały dzień. Czyż​by uwa​ża​ła, że i ja ją pod​glą​dam? Do​zor​czy​ni wy​czu​ła moje my​śli. – Prze​pra​szam, nie mó​wi​łam tego pod pani ad​re​sem. Pani wca​le mi nie prze​szka​dza. Uf! Ma mnie za ko​goś lep​sze​go. – Z pa​nią to co in​ne​go. Pani jest krót​ko​wi​dzem. Osłu​pia​łam ze zdu​mie​nia. – Skąd pani wie? – Wiem, bo wzrok krót​ko​wi​dzów jest szcze​gól​ny. Pa​trzą na in​nych z na​tę​żo​ną uwa​gą.


Nie mogłam otrząsnąć się ze zdziwienia. Odniosłam wrażenie, że jestem kaleką, którą wszy​scy po​ka​zu​ją so​bie pal​cem. To jest aż tak wi​docz​ne? Pani Mer​le​au ro​ze​śmia​ła się. – Ależ skąd, żartowałam. Pani sama mi o tym powiedziała. Przypomina pani sobie dzień, kiedy opowiedziałam pani o moich palcach, a pani stwierdziła, że z pani oczyma jest trochę podobnie. „Życie zależy od kaprysów własnego ciała” – to pani słowa. Wydały mi się tak przerażające, że dobrze je zapamiętałam. Trzeba zawsze pamiętać, co się mówi i do kogo, bo in​a​czej może się to kie​dyś ob​ró​cić prze​ciw nam… Nachyliła się nade mną, żeby podać mi kawę, i w tym momencie jej ręce zaczęły gwałtownie drżeć. Gorący płyn oblał mi rękę. Zaczęłam dmuchać na oparzone miejsce, żeby mniej bolało, ale przede wszystkim żeby nie patrzeć na panią Merleau, niezwykle zmie​sza​ną z po​wo​du swej nie​zręcz​no​ści. Zanim została dozorczynią, była lokatorką tego budynku. Pojawiła się wkrótce po mnie, dwa lub trzy miesiące, jak mi się wydaje. Jej pianino słychać było na wszystkich piętrach, ale nikt się nie skarżył. Udzielała lekcji dorosłym i nikomu to nie przeszkadzało. Przeciwnie, te ciągłe koncerty były bardzo miłe. Jednak w miarę upływu czasu coraz rzadziej słychać było muzykę. Pomyślałam, że jej uczniowie pożenili się, a po ślubie ludzie nie pobierają już takich nauk. Aż w końcu pianino umilkło całkowicie i któregoś dnia pani Merleau pojawiła się w okienku mieszkania dla dozorcy. Cierpiała na ostry reumatyzm. Lekarze powiedzieli jej, że u zawodowych muzyków stawy szybciej się zużywają. W końcu całkowicie straci kontrolę nad palcami, zdolność poruszania nimi. Nie powinna jednak wpadać w rozpacz, bo zawsze będzie mogła wykonywać codzienne czynności – jeść, myć się, czesać, sprzątać, ale nie będzie w stanie wykonywać swojego zawodu, a w każdym razie nie tak dobrze jak do tej pory. Wiadomość ta bardzo ją przygnębiła. Jak zarobi na życie? Pieniądze za lekcje muzyki były jej jedynym dochodem. Nie miała oszczędności, nie miała nikogo, na kogo mogłaby li​czyć – dzie​ci ani krew​nych. Tam, gdzie szukała pracy, mówiono jej, że jest w nieodpowiednim wieku i brak jej kompetencji. Zwróciła się więc do właściciela budynku, a on przyjął ją na miejsce zwolnione przez poprzednią dozorczynię. Rozstała się ze swoim instrumentem. Uważała, że skoro nie można oddać się całkowicie swojej pasji, trzeba poszukać czegoś innego. Na przykład astrologia, czemu nie? Pogodziłaby ją z nową pracą jako dozorczyni. Mogłaby przewidywać kolejne ataki choroby. Gdyby przewidziała, że wyleje na mnie kawę, nie po​da​wa​ła​by jej. Uśmiech​nę​ła się. – Nie może pani iść do pracy w mokrym swetrze. Proszę wrócić na górę i się przebrać. Za​nio​sę ten do pral​ni i od​bio​rę wie​czo​rem. Na​praw​dę bar​dzo pa​nią prze​pra​szam. – Pro​szę się tym tak nie przej​mo​wać. Nic mi nie bę​dzie. – Na​le​gam. Nie sprzeczałam się i wróciłam do siebie na górę. Pani Merleau nie mogła wiedzieć, że nie mam w szafie czystego swetra. Właściwie nie miałam w szafie nic, bo wszystkie moje ubrania leżały na podłodze i obojętnie po nich chodziłam. „Zupełnie jak tata” – powtarzałam, gdy wyczuwałam pod nogami materiał. „Zawsze zbierałaś ubrania taty, mogłabyś pozbierać i moje”. Ale mama nie chciała ich zbierać. Chwyciłam żakiet, który czuć było pa​pie​ro​sa​mi. Na​praw​dę po​win​nam już skoń​czyć z tym pa​le​niem.


Pani Merleau kiwnęła mi głową na pożegnanie. Widząc, jak porusza się zasłona, pomyślałam, że po śmierci ostatniego członka rodziny nikt nie napisze listu z kondolencjami. Przy tym wszystkim całkiem zapomniałam powiedzieć jej, że się przeprowadzam, ale przynajmniej nie rozmawiałyśmy o mamie. Pani Merleau nie wyglądała na taką, która lubi la​men​to​wać. Tym le​piej. Wieczorem po powrocie do domu byłam zdziwiona, że moja skrzynka na listy jest pusta. Kondolencje się skończyły. Nie było ich zbyt dużo, mamo. Gdy otworzyłam drzwi do mieszkania, uderzył mnie zapach czystości. Wszystko poukładane, pozmywane naczynia, do których nie miałam odwagi się zabrać od wielu tygodni, bielizna uprana i uprasowana, pościel zmieniona. Przez drzwi salonu przesączało się światło. Może to duch mamy uśmie​chał się do mnie, gdy we​szłam do tego po​ko​ju. Telewizor był włączony bez dźwięku. Pani Merleau. Sweter powiesiła na widoku na klamce szafy, korespondencję położyła na stole. Poczułam rozczarowanie. Z pewnością utonęłabym we łzach wdzięczności, gdyby mojej uwagi nie przyciągnął list, większy i grubszy niż pozostałe. Otworzyłam go. No tak – to, co przypuszczałam. Znowu on. Po​dej​mo​wał swo​ją opo​wieść od miej​sca, gdzie się za​trzy​mał.


nnie i ja chodziliśmy do tej samej szkoły. Jeden budynek dla wszystkich dzieci, ale za tą pozorną tolerancyjnością istniał ściśle przestrzegany podział. Dolna kondygnacja dla dziewczynek, górna dla chłopców. W rezultacie tej troski o cnotę czasami przez wiele dni nie widywałem Annie. Pozostawało mi tylko wyobrażać sobie, jak podkręca rzęsy palcem, usiłować usłyszeć jej krok pośród kroków innych wzywanych do tablicy uczniów, szczęściarzy słyszących jej ka​szel. Nienawidziłem tego podziału na piętro i parter. Nienawidziłem tym bardziej, że nie zawsze tak właśnie było. Przedtem to dziewczęta były na górze. Mój kuzyn Georges wciąż wspominał, jak schodziły po schodach i przez ażurowe stopnie widać było ich białe, różowe albo niebieskie majteczki. Specjalnie stawał pod schodami, żeby móc lepiej podziwiać tę migającą cudowną tęczę. To podglądanie poprzez ażurowe stopnie nie uszło uwagi panny E. – dyrektorki szkoły. Ostatecznie chłopcy zostali przeniesieni na górę. Musieliśmy zdejmować buty, żeby nie robić hałasu. Teraz to dziewczynki podglądały nas, pokpiwając z dziur w naszych skarpetkach, gdy zbiegaliśmy, przepychając się jeden przez drugiego, żeby być pierwszym na dworze. Bo pierwszy oczywiście wygrywał, a w tym wieku wystarczy samo wyzwanie… zwłaszcza gdy patrzą dziewczynki. Ilość siniaków, upadków, które temu towarzyszyły, powinna była zaniepokoić pannę E., ona jednak nie zmieniła decyzji i moralność nadal była dobrze chro​nio​na.

A

Choć nie miało to sensu, ja także chciałem być pierwszy, aż któregoś błogosławionego dnia te znienawidzone zawody szczęśliwie się dla mnie skończyły. Złamałem bowiem kość piszczelową, co unieruchomiło mnie na parę tygodni. Ale nie wszystko straciłem, bo następnego wieczoru w drzwiach mojego pokoju pojawiła się Annie. Ponieważ prawie co wieczór przychodziła do swojej mamy do pasmanterii, z własnej inicjatywy podjęła się informowania mnie o zadanych lekcjach. Stawiając czoło drwinkom rozlegającym się w klasie, idiotycznym uwagom chłopców, którzy kpili, i że stała się „moją wielbicielką”, przychodziła do mnie co wieczór. Przedtem nigdy jej tak często nie widywałem. Patrzyłem na nią ogłupiały, niezdolny – podobnie jak moja noga – do żadnego ruchu. Powinienem był zatrzymać ją na dłużej niż te parę minut, kiedy nie wiedziała, gdzie usiąść, a ja nie wiedziałem, jak na nią patrzeć. Oboje osiągnęliśmy już wiek, kiedy się zwraca uwagę na ciało – ona je pokazywała, a ja o nim ma​rzy​łem. Bałem się, że zmęczy ją ta misja, z której nie miała żadnej korzyści, i w końcu przyśle kogoś innego na swoje miejsce. Pod pretekstem więc, że do odrobienia


lekcji potrzebne mi są książki o malarstwie, poprosiłem mamę, żeby wypożyczyła mi je w bibliotece. Niecierpliwie czekając na pojawienie się Annie, cały czas bojąc się, że przyjdzie ktoś inny, zagłębiłem się w lekturę tych dzieł. Miałem na​dzie​ję, że roz​ma​wia​jąc z nią o ma​lar​stwie, sta​nę się jej bliż​szy. Tak więc kobiety malarki zajęły teraz miejsce lalek z porcelany. Stały się nowym pośrednikiem w tej historii miłości, dla której wciąż nie znajdowałem właściwych słów. Opowiadałem Annie o życiu tych malarek w najdrobniejszych szczegółach, a ona słuchała mnie, nigdy nie okazując zdziwienia, skąd mam te wia​do​mo​ści. Dzię​ki nim na​sze roz​mo​wy prze​c ią​ga​ły się na wie​le go​dzin.


Niemożliwe, to musiała być pomyłka. Powinnam odnaleźć tego człowieka i powiedzieć mu, że pisze pod niewłaściwy adres. Nie miałam jednak żadnej możliwości dotarcia do niego. Nie mogłam odesłać listów, bo ich nawet nie podpisywał. Jakiś Louis, ale jak się na​zy​wał? A poza tym sama forma tych listów. Nie miały żadnego nagłówka w rodzaju „Panno…” lub „Droga Camille”. Nie było żadnej wskazówki, gdzie były pisane, ani daty w nagłówku. Na dodatek ów Louis nie zwracał się do nikogo osobiście. Podskoczyłam na dźwięk telefonu. Kto może do mnie dzwo​nić w środ​ku nocy? Był to Pier​re. Z trudem poznałam brata, który słabym głosem spytał mnie, czy zdaję sobie sprawę z tego, że zostaliśmy sierotami. To słowo zawierało w sobie wszystko. Nie mógł zasnąć. Czy mo​gła​bym przy​nieść mu pacz​kę pa​pie​ro​sów? Oczy​wi​ście. Nie był to dobry moment do udzielania mu lekcji. Zresztą ja też miałam ochotę zapalić. A tego ran​ka wy​rzu​ci​łam pu​ste opa​ko​wa​nie, po​sta​na​wia​jąc rzu​cić pa​le​nie.


ajwiększych rozczarowań doznajemy nie z winy innych ludzi, ale w wyniku zde​rze​nia rze​c zy​wi​sto​ści z na​szy​mi wy​obra​że​nia​mi. Annie i ja zawsze razem szliśmy ze szkoły do pasmanterii. Nie wychodziliśmy jednocześnie, ale podczas drogi odległość między nami zmniejszała się. To z nas, które było z przodu, zwalniało kroku, a to z tyłu przyspieszało, aż zrów​ny​wa​li​śmy się w mar​szu. Wiele lat potem, tego dnia, kiedy się znowu spotkaliśmy – 4 października 1943 roku, w Paryżu – Annie ze śmiechem powiedziała, że to ja zawsze albo ją doganiałem, albo pozwalałem, aby ona mnie dogoniła. Zapewniła mnie, że nigdy nie zwalniała ani nie przyspieszała kroku. Nawet nie próbowałem się bronić. Tak naprawdę za nic w świecie nie zrezygnowałbym z tego, co w myślach nazywałem naszymi „miłosnymi spacerami” – słowa często służą do kształtowania rzeczywistości. To prawda, że bardzo długo miałem nadzieję, iż między nami coś zaistnieje, ale życie potoczyło się inaczej. W tym momencie miała dwadzieścia lat i zapewne była już mężatką. To normalne. Pomyślałem, że się trochę postarzała. Zobaczyłem obrączkę na jej palcu. Zachowałem się tak, jakby mi już na niej nie zależało, jakbym się już niczego nie spodziewał. Nie miała się czego obawiać z mojej strony. Jako chłopiec nigdy nie użyłem żadnych wybiegów, żeby ją mieć dla siebie, ale wtedy, 4 października 1943 roku, ze wzrokiem wbitym w ziemię, żeby uniknąć jej spojrzenia, słyszałem, jak mówię dokładnie coś odwrotnego do tego, co myślałem. Byłem miły, pozwoliłem, by powiedziała mi to, co chciała, bez wzglę​du na prze​szłość. Co się z nią te​raz dzie​je? Czy jest szczę​śli​wa? Za​sko​c zy​ła mnie, od​po​wia​da​jąc mi ta​kim wy​zna​niem: – Muszę ci powiedzieć, Louis, że zawsze byłeś pierwszy. Ty pierwszy mnie pocałowałeś, pierwszy głaskałeś mnie po policzku, pierwszy dotknąłeś moich pier​si, ty pierw​szy do​wie​dzia​łeś się, że nic nie no​szę pod spód​nicz​ką. An​nie pa​mię​ta​ła o tym wszyst​kim le​piej niż ja. – Dla​c ze​go mi tego nig​dy nie po​wie​dzia​łaś? Pod​nio​sła na mnie oczy. – Po co mówić mężczyźnie, że jest pierwszy? Czy mówi się dwunastemu, że jest dwu​na​sty, lub ostat​nie​mu, że jest ostat​ni? Nie wie​dzia​łem, co na to od​po​wie​dzieć. Czy miała nadzieję, wyrzucając z siebie te wspomnienia, że wybaczę jej to wszystko, co się nigdy między nami nie wydarzyło? Prawdę mówiąc, zmieniła się, kie​dy za​c zę​ła od​wie​dzać tę pa​nią M. Annie zerwała się gwałtownie, jakby nagle bliskość ze mną zaczęła ją żenować. Zaproponowała mi kawę z cykorii, bo, jak się tłumaczyła, z powodu ograniczeń nie miała prawdziwej ani cukru. Była najwyraźniej zdenerwowana, otwierała

N


wszystkie szafki, jakby nie bardzo zdawała sobie sprawę, co robi. Mieszkanko było bardzo małe. Patrzyłem na jej gołe stopy, gdy kręciła się po tych kilku metrach kwadratowych. Zlew i kuchenka znajdowały się tuż przy łóżku. Nie widziałem jej trzy lata. Trzy lata nie miałem o niej żadnej wiadomości. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że tak jak ja mieszka w Paryżu. Patrzyłem na jej paznokcie pomalowane czerwonym lakierem. Dawniej tego nie robiła. To spotkanie wydawało mi się zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Na dworze robiło się ciemno. Nagle straszliwie jej zapragnąłem. Podała mi filiżankę z pa​ru​ją​c ym pły​nem. – Pa​mię​tasz pań​stwa M.? Jak mo​gła za​dać mi ta​kie py​ta​nie?


Nazajutrz zadzwoniłam na pocztę. Stempel wskazywał, że wszystkie trzy listy były wysłane w XV Dzielnicy. Może w stemplu był jakiś niedostępny dla mnie kod, który wskazałby, z jakiej skrzynki pocztowej zostały wyjęte? Mogłabym na niej umieścić in​for​ma​cję dla tego Lo​uisa, żeby się ze mną skon​tak​to​wał. Jednakże odpowiedź była jednoznaczna: nie ma żadnego sposobu, żeby się tego dowiedzieć. Nie okleję przecież wszystkich skrzynek w XV Dzielnicy, bo tylko to mi pozostało, ale nie zrobię tego, choćby dlatego, że miałabym mnóstwo telefonów od róż​nych po​my​leń​ców. Listy te z pewnością były ważne dla kogoś, kto mieszkał gdzieś w Paryżu, dla innej Camille Werner, która na nie czeka. To ją powinnam odnaleźć. Pewna, że tym razem znalazłam dobre rozwiązanie, zabrałam się do polowania na kobiety o tym samym imieniu i nazwisku. A niech to szlag! Nie sądziłam, że w Paryżu jest tylu Wernerów. Powinnam przestać tak kląć przy każdej sposobności. Pierre ma rację. „To nie kobiece, w ten sposób nie odzyskasz Nicolasa”. „Zamknij się, Pierre! Nie wspominaj o nim przy mnie! Ja nie zaj​mu​ję się dziew​czy​na​mi, z któ​ry​mi sy​piasz”. Zadzwoniłam do wszystkich Wernerów z książki telefonicznej, pytając, po pierwsze, czy w ich rodzinie nie ma kogoś o imieniu Camille, po drugie, czy przypadkiem nie znają jakiejś Annie. Kilka razy usłyszałam grzeczne, powiedziane z rezerwą „nie”. Czasami jednak spotykałam się z zaskakującą reakcją. Jedna kobieta, przestraszona obcym głosem, natychmiast odwiesiła słuchawkę. Ktoś inny nie znał Annie, ale znał Annę i pytał, czy jestem pewna, że nie z nią chcę mówić. Inna kobieta nie miała czasu mi odpowiedzieć, bo stojący za nią mąż krzyczał, żeby się rozłączyła, bo to pewnie złodzieje, którzy tak właśnie działają w cza​sie wa​ka​cji, spraw​dza​jąc, czy ktoś jest w domu. Nie zna​la​złam żad​nej in​nej Ca​mil​le Wer​ner! Tym go​rzej dla tego Lo​uisa. Bę​dzie nadal pi​sał na próż​no. W następny wtorek znowu czekała na mnie koperta, tak samo gruba, ale jedyna w mojej skrzynce na listy. Ten sam gładki papier welinowy, to samo pismo – takie samo duże „R” zamiast małego „r” w środku słowa. Zawsze ten sam zapach dymu, który przypominał mi coś lub ko​goś, ale nie po​tra​fi​łam po​wie​dzieć co.


aństwo M. byli młodym, bardzo bogatym małżeństwem. Ich rodzice wykonali bez zarzutu obowiązek rodzicielski, niezwykle wcześnie umierając, jako niezwykle zamożni ludzie. W spadku zostawili wiele różnych posiadłości, ale pań​stwo M. wy​bra​li Ta​ra​sy, gdzie za​miesz​ka​li na na​sze wiel​kie nie​szczę​ście. Tarasy to piękne domostwo, które wznosiło się w środku naszego niewielkiego miasteczka, wyglądając równie niestosownie jak łabędź wśród szpaków. Tarasy, chętnie odwiedzane przez dzieci, romantyczny zamek dla młodych par lub temat pospolitych sprzeczek rodzinnych dla tych, którzy osiągnęli wiek, kiedy jedyną rozrywką jest rozprawianie o nieszczęściu, należały przedtem do jakichś bliżej nieznanych właścicieli. Kiedy państwo M. tam zamieszkali, mieszkańcy miasteczka poczuli się ograbieni przez tych obcych intruzów. Wszyscy oprócz Annie, która cieszyła się, że ma okazję malować nowe obrazy. Namalowała domostwo ze wszystkich stron, na ile pozwalał kamienny mur, który miejscami się kru​szył, jak rów​nież bar​dzo sta​ry pies od​stra​sza​ją​c y nie​pro​szo​nych go​ści.

P

Pewnego wrześniowego ranka 1938 roku przyjechało dwoje służących – mężczyzna i kobieta – z mnóstwem bagaży i mebli. Kufry pełne były dywanów, ob​ra​zów, świecz​ni​ków i wszel​kie​go ro​dza​ju przed​mio​tów. – Sprzątają dom od strychu po piwnicę. Wszystko ustawili na dziedzińcu. Chodź, zo​bacz, jaki to pięk​ny wi​dok. Poszedłem za Annie pod wiąz, gdzie zazwyczaj siadywała i pokazywała mi swoje obrazy, pytając, co o nich myślę. Doskonale udało się jej oddać panującą na dziedzińcu atmosferę – otwierane żaluzje, kurz wydostający się przez okna, zaniedbany park, który odzyskiwał dawny wygląd. Annie nigdy jednak nie była do koń​c a za​do​wo​lo​na ze swe​go dzie​ła. – Nie udało mi się z tym mężczyzną. On kuleje, a tego nie widać. Mam kłopoty z od​da​niem ru​c hu, zwłasz​c za je​śli ktoś jest ka​le​ką. Powiedziałem, że może wprowadza się tam jakaś rodzina. Zapytała, na podstawie czego tak sądzę. Pokazałem namalowaną przez nią na obrazie kołyskę i dziecięcy wózek. Ciekawe, że je namalowała, ale ich nie zauważyła. Czy istota ludzka wyczuwa niebezpieczeństwo do tego stopnia, żeby je negować? Annie milczała z zadumą na twarzy. Widziałem, jak szkicuje sylwetkę dziecka i spódnicę jego mat​ki. Kiedy zastanawiam się, zawsze dochodzę do wniosku, że gdyby Annie nie lubiła tak malować, nie doszłoby do tej tragedii. Jestem tak samo o tym przekonany, jak ci, którzy twierdzą, że gdyby Hitler nie oblał egzaminu wstępnego na Akademię Sztuk Pięknych, świat byłby lepszy. Pani M. zainteresowała się młodą malarką i zaprosiła ją do siebie na filiżankę herbaty.


Gdyby nie to, nigdy by się nie poznały, pozostałyby sobie obce, bo wszystko je dzieliło. „Pani M. nudzi się sama”, mówili jedni. „Jest jeszcze taka młoda”, dodawali drudzy. Całe miasteczko usiłowało znaleźć powody tej przyjaźni wbrew naturze między przedstawicielką bogatej burżuazji i skromną Annie. Odrzuciwszy hipotezę, którą uznali za zbyt upokarzającą, że „bogaci lubią ładnych biedaków”, ostatecznie zgodzono się na to, że „bogaci lubią artystów”, i są​dzę, że jest w tym ra​c ja. Wszyscy przyzwyczaili się do tych wizyt, znajdując w nich nawet powód do dumy. Wszyscy oprócz mnie. Ja niechętnie patrzyłem na tę przyjaźń. Wyglądało na to, że Annie, z natury stroniąca od ludzi, znalazła w tej kobiecie osobę, jaką spotyka się raz w życiu, której nie da się zastąpić. Annie, nabrawszy zwyczaju odwiedzania pani M., zapomniała o wszystkich dawnych znajomych, również o mnie. Odsunęła się ode mnie. I to tak najzwyczajniej w świecie, bez żadnych wyjaśnień. Pozdrawiała mnie lekkim skinieniem ręki, co oznaczało, że mnie widziała, ale nigdy nie zachęcała, bym do niej podszedł. Miłość to coś tajemniczego, ale jeszcze bardziej tajemniczy jest zanik miłości. Można wiedzieć, dla​c ze​go się ko​c ha, nig​dy jed​nak nie wia​do​mo, dla​c ze​go prze​sta​ło się ko​c hać. Ten stan rzeczy mógłby dalej trwać, a mój głuchy gniew i zazdrość z czasem by osła​bły, ale przy​jazd pana M. do Ta​ra​sów oka​zał się tra​gicz​ny w skut​kach. Czy ich pamiętam? To tak, jakby Annie zapytała mnie, czy pamiętam, że prze​gra​li​śmy woj​nę. Najwyraźniej podenerwowana, nie przestawała mieszać łyżeczką w filiżance. „Nie porównuj tego, czego się nie da porównać”. Annie narzuciła z powrotem sweter na ramiona. Utkwiłem w niej wzrok, ale ona nie patrzyła na mnie. Nie miała mi nic innego do powiedzenia, tylko przypomniała o tych „pierwszych razach”. Wspomniała o nich po to, żeby móc opowiedzieć mi o tym, co naprawdę ją gnębiło. Tak właśnie ludzie zmuszają się do wypowiedzenia kilku grzecz​no​ścio​wych uwag, aby po​tem w dłu​gim mo​no​lo​gu mó​wić tyl​ko o so​bie. – Muszę ci coś wyznać. Muszę ci opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło u pań​stwa M. Tyl​ko to​bie je​stem w sta​nie się zwie​rzyć.


List na tym się ury​wał, mu​sia​łam cze​kać, żeby po​znać dal​szy ciąg. Właśnie ta niewyjawiona tajemnica wywołała mój niepokój i skłoniła do ponownego przeczytania listu, tym razem okiem redaktora. Tak jak w poprzednich, dostrzegłam w nim wartość literacką. Jaka ze mnie idiotka, że nie pomyślałam o tym wcześniej! Naprawdę śmierć mamy przytępiła mi umysł. Te listy były przeznaczone dla mnie. Po prostu jakiś autor użył tego wybiegu i przysłał mi swój rękopis. Otrzymywałam zbyt dużo rękopisów, żeby móc je wszystkie czytać. Na moim biurku zbierał się ich stos. Autorzy wiedzieli o tym, zwłaszcza ci, którzy nigdy nie byli publikowani. Oto dlaczego te listy nie miały tradycyjnej formy – były to fragmenty książki, które przychodziły do mnie co tydzień. Ryzykowny po​mysł, ale nie​głu​pi, cze​go naj​lep​szym do​wo​dem było, że je czy​ta​łam. Przyglądałam się moim autorom; rzucając aluzje, próbowałam zastawiać na nich pułapki, z nadzieją, że któryś z nich się zdradzi. W tym czasie zapewne patrzyli na mnie jak na wariatkę. Badałam ich pismo, wypatrując dużego „R” w środku wyrazów. Obwąchiwałam listy, tropiąc woń drewna, którą były przesycone. Czy to pan Iks? Pasowałoby do niego opisywanie dzieciństwa, rozwodzenie się nad sobą. Powiem mu wprost, że oczekuję od niego prawdziwej powieści. Spojrzę mu w te jego okulary i dobrze by było, gdyby spadły, bo za​wsze za​sta​na​wia​łam się, jak wy​glą​dał​by bez nich. Byłam pewna, że nadawca listów pojawi się w końcu przede mną. Jakiś nieznajomy powie, że chciałby się ze mną widzieć, i przyniesie rękopis, usprawiedliwiając się, że użył pod​stę​pu, ale ma już pięć​dzie​siąt lat i nikt nig​dy do tej pory się nim nie za​in​te​re​so​wał. A może to Méla​nie, ta mło​dziut​ka sta​żyst​ka, któ​ra była tu od wrze​śnia? „Czy zda​rzy​ło się, że wy​da​ła pani książ​kę pra​cu​ją​cej u pani sta​żyst​ki?”. Nie, to nie​moż​li​we, była za mło​da, a te listy zostały napisane przez osobę w dojrzałym wieku. To się czuło. Poza tym taka śliczna dziew​czy​na nie pi​sa​ła​by w ten spo​sób. I właśnie Mélanie wyrwała mnie z zamyślenia. Zasłaniając ręką słuchawkę, żeby Nicolas na dru​gim koń​cu li​nii te​le​fo​nicz​nej nie mógł sły​szeć, po​wie​dzia​ła: – Pani przy​ja​ciel chce z pa​nią roz​ma​wiać. – Po​wiedz mu, że je​stem na ze​bra​niu. – Tak zrobiłam, ale on dzwoni od rana już piąty raz, powiedział, że wie, iż nie jest pani na żad​nym ze​bra​niu. – No to po prostu powiedz mu, że nie chcę z nim rozmawiać. Kiedy się ludzi okłamuje, nie ustę​pu​ją, ale kie​dy mówi się im praw​dę, re​zy​gnu​ją. A gdy​bym mu wy​zna​ła całą praw​dę, z pew​no​ścią uciekł​by, gdzie pieprz ro​śnie. W takim nastroju nie byłam w stanie pracować, to by się mogło źle skończyć. Postanowiłam wrócić do domu wcześniej, tym bardziej że byłam pewna, iż znajdę w skrzynce kolejny list. Był wtorek, a zwróciłam uwagę, że te listy przychodzą zawsze we wtor​ki. Mój ko​re​spon​dent miał ma​nię se​ryj​ne​go za​bój​cy. Wtedy listy te były dla mnie nawet pewną miłą rozrywką. Zawierały w sobie jakąś tajemnicę, której mój świat był kompletnie pozbawiony, i dlatego sprawiały mi przyjemność. Ponadto pragnęłam poznać dalszy ciąg. Co takiego strasznego wydarzyło się u państwa M.?


Ani przez moment nie wyobrażałam sobie, co mnie czeka. Istnieją rzeczy wręcz nie​wia​ry​god​ne. Je​stem tego do​wo​dem.


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.