Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Wydanie elektroniczne
HÉLÈNE GRÉMILLON (ur. 1977) Pisarka francuska, laureatka The Prince Pierre Literary Prize. Ukończyła literaturoznawstwo i historię. Po studiach pracowała jako dziennikarz w „Le Figaro”. W 2010 ukazała się jej pierwsza powieść Pow iernik. Od kilku lat książka nie schodzi z list bestsellerów we Francji; została przełożona na 24 języki.
www.heleneg remillon.com
Tytuł oryginału: LE CONFIDENT Copyright © Plon – JC Lattes 2010 All rights reserved Published by arrangement with Literary Agency Agence de l’Est Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Wiktoria Melech 2013 Ilustracje na okładce: Shutterstock: Maksim Shmeljov Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-073-1 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
O autorce Dedykacja Motto Powiernik Bibliografia Podziękowania Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Dla Juliena
Przeszłość nakłada swój żelazny panc erz i zatyka sobie uszy watą z wiatru. Nigdy nie uda się wyrwać z niej sekretu. Przec zuc ie Federic o Garc ia Lorc a
Paryż, 1975
Pewnego dnia otrzymałam długi list bez podpisu. Było to dość niezwykłe, bo w całym moim życiu otrzymywałam niewiele listów. Ponieważ moja skrzynka pocztowa ograniczała się do informowania mnie, że woda w morzu jest ciepła albo że spadło dużo śniegu, nie otwierałam jej często. Raz na tydzień, czasami dwa razy, gdy byłam w posępnym usposobieniu i oczekiwałam od niej – podobnie jak od telefonu, przejazdów metrem, czy kiedy zamykałam oczy i odliczywszy do dziesięciu, otwierałam je znowu – że w moim życiu zdarzy się coś bulwersującego. Aż któregoś dnia umarła moja matka. Wtedy przekonałam się, że trudno o większy przewrót w życiu niż śmierć matki. Nigdy nie czytałam listów z kondolencjami. Kiedy umarł ojciec, matka oszczędziła mi tej żałobnej lektury. Pokazała jedynie zaproszenie do odebrania medalu. Do dziś pamiętam tę idiotyczną ceremonię. Trzy dni wcześniej skończyłam trzynaście lat. Jakiś wielki facet ściskał mi dłoń, uśmiechał się do mnie, ale ja odebrałam to jako dziwny grymas, a kiedy mówił, było jeszcze gorzej. – Pani ojciec był odważnym człowiekiem, zginął jako bohater. – Czy mówi to pan wszystkim, których osierociła wasza wojna? Czy sądzi pan, że uczucie dumy ukoi ich ból? To bardzo miłe z pana strony, ale proszę sobie to darować, bo ja nie czuję bólu. A poza tym mój ojciec nie był odważnym człowiekiem. Odwagi nie dodawały mu nawet ogromne ilości alkoholu, jakie codziennie pochłaniał. Tak więc zgódźmy się, że się pan pomylił, i więcej o tym nie mówmy. – Panno Werner, nie mylę się. Sierżant Werner, pani ojciec, dobrowolnie, całkiem świadomie, wszedł pierwszy na pole minowe, by utorować drogę innym. Czy pani tego chce, czy nie, ojciec pani wyróżnił się i powinna pani odebrać ten medal. – Mój ojciec niczym się nie wyróżnił, głupcze, on popełnił samobójstwo i pan powinien powiedzieć o tym mojej matce. Nie chcę być jedyną osobą, która to wie. Chcę móc mówić o tym z matką, a także z Pierre’em. Samobójstwo ojca nie może być tajemnicą. Często, kiedy już jest za późno, wyobrażam sobie, że mówię to, co myślę, i przynosi mi to ulgę. W rzeczywistości nie poszłam na ceremonię ku czci żołnierzy poległych w Indochinach. Tak naprawdę powiedziałam tylko raz, że ojciec popełnił samobójstwo. Powiedziałam to matce, pewnej soboty, w kuchni. Sobota była dniem frytek. Pomagałam matce w obieraniu ziemniaków. Przedtem robił to tata. Lubił obierać ziemniaki, a ja lubiłam mu się przyglądać. Podczas tej czynności nie odzywał się częściej niż zazwyczaj, ale ja przy każdym ruchu noża wyobrażałam sobie, że mówi: „Wiesz, Camille, że cię kocham”. Jednak tej soboty, kiedy obierałam ziemniaki sama, przy każdym ruchu noża powtarzałam inne słowa: „Tata popełnił samobójstwo. Wiesz o tym, mamo, że on popełnił samobójstwo?”. Frytkownica spadła na posadzkę, roztrzaskując ją, a olej rozlał się między stopami osłupiałej mamy. Chociaż bardzo starannie wytarłam podłogę, jeszcze przez parę dni nogi nam się przyklejały, a w moich uszach brzęczało natrętnie zdanie: „Tata popełnił samobójstwo. Wiesz o tym, mamo, że on popełnił samobójstwo?”. Żeby tego nie słyszeć, żeby pokryć milczenie mamy, która od tamtej soboty przestała się odzywać, ja i Pierre
mówiliśmy coraz głośniej. Dziś posadzka w kuchni jest nadal popękana. Uświadomiłam to sobie w zeszłym tygodniu, kiedy pokazywałam dom mamy małżeństwu zainteresowanemu jego kupnem. Za każdym razem ludzie będą się dziwić, że poprzedni właściciele nic z tym nie zrobili. Przecież należało naprawić podłogę w pierwszej kolejności, żeby dom wystawiony na sprzedaż zyskał na wyglądzie. Ale i tak ktoś musi go kupić, jest mi obojętne kto. Ja go nie chcę i Pierre też nie. Dom, w którym każdy najmniejszy drobiazg przypomina o zmarłych, nie jest dobrym miejscem do życia. Kiedy mama wróciła z uroczystości poświęconej między innymi tacie, pokazała mi medal. Opowiadała, że mężczyzna, który go jej wręczał, miał dziwnie wykrzywioną twarz. Próbowała go naśladować, usiłując się uśmiechnąć. Od śmierci taty nie potrafiła się śmiać. Potem wręczyła mi medal, ściskając mocno moje dłonie. Powiedziała, że należy się on mnie. Zaczęła płakać, co często teraz robiła. Jej łzy spadły na moje ręce, ale natychmiast je wytarłam – nie byłam w stanie dzielić bólu matki. Teraz, kiedy otwierałam pierwsze listy z kondolencjami, łzy na moich rękach przypomniały mi łzy mamy. Pozwoliłam im płynąć, by przekonać się, co czuła ta, którą tak bardzo kochałam. Wiedziałam, o czym będą mówić te listy – że mama była niezwykłą kobietą, że utrata drogiej osoby jest czymś strasznym, że nie ma nic gorszego od takiej żałoby i tak dalej, i tak dalej. Nie musiałam ich czytać. Tak więc co wieczór segregowałam koperty na dwie kupki: na prawo te, które miały nazwisko nadawcy, na lewo te, które go nie miały. Otwierałam tylko te z prawej kupki, sprawdzając od razu podpis, żeby wiedzieć, kto do mnie napisał i komu mam podziękować. Ostatecznie nie tak wielu osobom musiałam dziękować i nikt specjalnie tego ode mnie nie oczekiwał. Śmierć akceptuje wszelkiego rodzaju uchybienia grzeczności. Pierwszy list, jaki otrzymałam od Louisa, znajdował się w lewej kupce. Koperta zwróciła moją uwagę, zanim jeszcze ją otworzyłam. Była o wiele grubsza i znacznie cięższa od pozostałych. Nie przypominała zwykłej koperty z kondolencjami. Był w niej list napisany odręcznie na kilku kartkach, bez podpisu.
nnie stanowiła od zawsze część mojego życia. Miałem dwa lata, kiedy się urodziła. Dwa lata bez kilku dni. Mieszkaliśmy w tym samym miasteczku N. Spotykałem ją wszędzie, wcale jej nie szukając – w szkole, na spacerze, na mszy. Msza, okropna godzina, podczas której zawsze działo się to samo, a ja niezmiennie musiałem to znosić, wciśnięty między ojca i matkę. Miejsca, które zajmowaliśmy, świadczyły o naszym usposobieniu – grzeczne dzieci siedziały wraz rodzeństwem, a krnąbrne z rodzicami. Robili tak wszyscy z naszego miasteczka bez jakiegoś uzgadniania. Annie była wyjątkiem – biedna, jedynaczka. Używam słowa „biedna”, bo stale się z tego powodu żaliła. Rodzice jej byli już niemłodzi. Kiedy przyszła na świat, uznali to za taki cud, iż nie było dnia, żeby przy każdej okazji nie mówili „cała nasza trójka”, podczas gdy Annie cierpiała, że nie słyszy „cała nasza czwórka”, „cała nasza piątka”, „cała nasza szóstka”… Odczuwała to boleśnie w kościele, gdy siedziała sama w ławc e. Dzisiaj sądzę, że nuda jest najlepszą pożywką dla wyobraźni, a w tamtym czasie najbardziej nudziłem się na mszy. Nigdy nawet nie myślałem, że mogłoby mi się coś takiego przydarzyć. Aż do tej niedzieli. Już od pierwszej pieśni ogarnął mnie głęboki niepokój. Miałem wrażenie, że wszystko się chwieje – ołtarz, organy, Chrystus na krzyżu. – Przestań tak wzdyc hać, Louis, słyc hać tylko ciebie! Tu uwaga matki przypomniała mi słowa, które ojciec wypowiedział do niej szeptem któregoś wiec zoru: „Ojc iec Fantin wydał ostatnie tchnienie”. Mój ojciec był lekarzem i znał wszelkiego rodzaju określenia dotyczące śmierci. Używał ich na zmianę, szepcząc do ucha matki. Ale ja, jak wszystkie dzieci, potrafiłem usłyszeć to, co mówili starsi: „odwalić kitę”, „wykorkować”, „wyzionąć ducha”, „umrzeć śmiercią naturalną”. To ostatnie określenie podobało mi się najbardziej, wyobrażałem sobie bowiem, że to mniej boli. Może właśnie teraz umieram? Ostatecznie nigdy się nie wie, co to znaczy umierać, póki się na dobre nie umrze. A jeśli następne westchnienie będzie moim ostatnim? Przerażony wstrzymałem oddech i spojrzałem błagalnie na posąg świętego Rocha: skoro ratował trędowatych, może tak samo uratować i mnie. W następną niedzielę byłem całkowicie pewien, że nie wrócę z mszy, że tym razem śmierć mnie nie ominie. Kiedy jednak znalazłem się w ławce zajmowanej co tydzień przez naszą rodzinę, złe samopoczucie, którego tak się obawiałem, nie pojawiło się. Przeciwnie, ogarnęła mnie jakby radość, z przyjemnością czułem znowu szczególny zapach drewna w tym kościele. Wszystko było na swoim
A
miejscu. Odzyskałem spokój, gdy wzrokiem odszukałem Annie. Twarzy nie widziałem, tylko jej włosy. Nagle pojąłem, że to jej nieobecność wprowadziła mnie w ten okropny stan w zeszłym tygodniu. Z pewnością leżała w domu chora z okładem na czole albo malowała z dala od wszelkiego zgiełku. Annie miewała gwałtowne ataki astmy, czego jej wszyscy zazdrościliśmy, bo zwalniały ją od nieprzyjemnych zajęć. Jeszcze trochę pokasływała, ale jej postać nadawała wszystkiemu, co mnie otaczało, niezwykłej harmonii. Zaczęła śpiewać. Nie była wesoła z natury i zawsze się dziwiłem, widząc, jak się ożywia, gdy zaczynały grać organy. Nie wiedziałem jeszcze, że śpiew jest tak podobny do śmiechu, że może pomieścić w sobie wszystko, nawet melanc holię. Większość ludzi zakochuje się, widząc daną osobę. Mnie miłość pochwyciła w sposób zdradziecki. Pojawiła się w moim życiu, kiedy Annie tutaj nie było. Tego roku ukończyłem dwanaście lat, Annie była młodsza ode mnie o dwa lata bez kilku dni. Zacząłem ją kochać jak mały chłopiec, to znaczy w obecności innych ludzi. Pomysł, by zostać z nią sam na sam, nawet nie przychodził mi do głowy, nie byłem jeszcze w wieku, kiedy się prowadzi konwersację. Kochałem dla samego kochania, nie po to, żeby być kochanym. Sam fakt, że szedłem przed nią, wystarczał, by wprawić mnie w radość. Kradłem jej wstążki, żeby mogła za mną pobiec, wyrwać je z moich rąk i obojętnie odwrócić się na pięcie. Nie ma nic gorszego niż obrażona mała dziewczynka. To właśnie końcówki wstążek, które niezręcznie wplatała we włosy, przywiodły mi po raz pierwszy na myśl lalki ze sklepu. Moja matka prowadziła w miasteczku sklep z pasmanterią. Po lekcjach udawaliśmy się tam oboje. Ja do mojej matki, Annie do swojej, która spędzała w sklepie cały czas, gdy tylko odrywała się od szycia. Pewnego razu Annie przeszła koło półki z lalkami i wtedy nagle uderzyło mnie to podobieństwo. Oprócz wstążek miała taką samą cerę, niezwykle białą i delikatną. Poniosła mnie wówczas wyobraźnia, zdałem sobie sprawę, że do tej pory widziałem tylko skórę na jej twarzy, szyi, stopach i rękach. Jakbym oglądał lalki z porcelany! Kiedy przechodziłem przez poczekalnię do gabinetu ojca, zdarzało się czasami, że była tam Annie. Przychodziła zawsze sama na wizytę, mała dziewczynka siedząca na czarnej ławce. Astma zmieniała jej twarz. Nigdy bardziej nie była podobna do lalki niż wtedy, kiedy atak kaszlu barwił rumieńc em jej policzki. To podobieństwo było obustronne. Kradłem porcelanowe lalki, ponieważ przypominały mi Annie. Kiedy jednak zamykałem się z nimi w swoim pokoju, natychmiast zauważałem, że ich włosy są zbyt kręcone, za bardzo sztywne, oczy za okrągłe, zbytnio zielone, i nigdy nie mają tak długich rzęs jak Annie, która
podkręcała je palcem, gdy się nad czymś zastanawiała. Te lalki, tak jak na całym świecie, nie były zrobione po to, żeby kogoś przypominać, ale ja miałem im to za złe. Szedłem więc nad staw, przywiązywałem im do nóżek kamień i patrząc, jak od razu toną, myślałem o następnej, którą ukradnę z nadzieją, że okaże się bardziej podobna. Staw był głęboki i w niewielu miejscach dało się tu bezpiecznie kąpać. W tamtym roku na całym świecie istniałem tylko ja i Annie. Dokoła działo się wiele rzeczy, które mnie nic nie obchodziły. W Niemczech Hitler został kanclerzem Rzeszy i przywódcą nazistowskiej, jedynej partii. Brecht i Einstein uciekli, gdy powstawał obóz w Dachau. Naiwna wiara dziecka, że można żyć z dala od historii.
Ponieważ przeczytałam ten list dość pobieżnie, musiałam się cofnąć, przeczytać jeszcze raz niektóre zdania. Od śmierci mamy nie udawało mi się skoncentrować na tym, co miałam przed oczami. Przeczytanie rękopisu, które powinno zająć jeden wieczór, teraz wymagało ode mnie kilku dni. To musiała być jakaś pomyłka. Nie znałam Louisa, nie znałam Annie. Obejrzałam kopertę; było na niej moje nazwisko i mój adres. Z pewnością chodzi o kogoś innego o tym samym nazwisku. Ten Louis na pewno zauważy pomyłkę. Nie zastanawiałam się nad tym dłużej i zabrałam się do otwierania listów, które rzeczywiście zawierały kondolencje. Pani Merleau, jako dobra dozorczyni, wiedziała doskonale o przychodzącym do mnie potoku korespondencji. Wsunęła mi pod drzwi karteczkę, żebym się nie wahała, gdybym potrzebowała pomocy w segregowaniu poczty. Będzie mi brakowało pani Merleau bardziej niż mojego mieszkania. Nowe ma być dużo większe, ale tamtejsza dozorczyni z pewnością nie będzie taka miła. Już nie chciałam tej przeprowadzki. Nie chciałam się stąd ruszać, wolałam zachować moje łóżko, zostać w tym gabinecie, którego zaledwie tydzień temu nie mogłam znieść. Nie wiedziałam, jak znajdę energię, żeby się przeprowadzić, ale nie miałam już wyboru. Zresztą potrzebowałam teraz dodatkowego pokoju. Dokumenty zostały już podpisane, zaliczka wpłacona. Za trzy miesiące na moim miejscu będzie ktoś inny, a ja będę na miejscu kogoś innego, a ten z kolei na miejscu jeszcze kogoś innego… i tak dalej. Pośrednik zapewniał mnie przez telefon, że w takim łańcuchu zawsze się trafi na swoje ogniwo. Wcale mi na tym nie zależało, ja chciałam mieć z powrotem mamę. Byłaby szczęśliwa, gdyby się dowiedziała, że się przeprowadzam. Nie lubiła tego mieszkania, odwiedziła mnie tylko raz. Nie rozumiałam dlaczego, ale ona już taka była, czasami przesadna. Należało jednak uprzedzić panią Merleau, że się wyprowadzam, i podziękować jej za miłą propozycję. – Nie ma za co, to drobnostka. Nic się nie może zdarzyć, żeby dozorczynie o tym nie wiedziały. Pani Merleau była szczerze zmartwiona i zaproponowała, bym weszła do niej na chwilę, jeśli miałabym ochotę pogadać. Nie miałam ochoty, ale weszłam. Zazwyczaj rozmawiałyśmy przez okienko, nigdy nie byłam u niej w mieszkaniu. To był trudny dla mnie okres, a jej zaproszenie jeszcze bardziej mi to uświadomiło. Pani Merleau zaciągnęła zasłony i włączyła natychmiast telewizor, tłumacząc się: – Jak tylko otwieram to przeklęte okienko, ludzie zaglądają mi do środka. To silniejsze od nich. Robią to pewnie ze zwykłej ciekawości, ale ja bardzo tego nie lubię. Kiedy włączony jest telewizor, prawie na mnie nie patrzą. Na szczęście wystarcza sam obraz, by odwrócić ich uwagę. Nie wytrzymałabym, gdyby telewizor brzęczał mi w uszach przez cały dzień. Czyżby uważała, że i ja ją podglądam? Dozorczyni wyczuła moje myśli. – Przepraszam, nie mówiłam tego pod pani adresem. Pani wcale mi nie przeszkadza. Uf! Ma mnie za kogoś lepszego. – Z panią to co innego. Pani jest krótkowidzem. Osłupiałam ze zdumienia. – Skąd pani wie? – Wiem, bo wzrok krótkowidzów jest szczególny. Patrzą na innych z natężoną uwagą.
Nie mogłam otrząsnąć się ze zdziwienia. Odniosłam wrażenie, że jestem kaleką, którą wszyscy pokazują sobie palcem. To jest aż tak widoczne? Pani Merleau roześmiała się. – Ależ skąd, żartowałam. Pani sama mi o tym powiedziała. Przypomina pani sobie dzień, kiedy opowiedziałam pani o moich palcach, a pani stwierdziła, że z pani oczyma jest trochę podobnie. „Życie zależy od kaprysów własnego ciała” – to pani słowa. Wydały mi się tak przerażające, że dobrze je zapamiętałam. Trzeba zawsze pamiętać, co się mówi i do kogo, bo inaczej może się to kiedyś obrócić przeciw nam… Nachyliła się nade mną, żeby podać mi kawę, i w tym momencie jej ręce zaczęły gwałtownie drżeć. Gorący płyn oblał mi rękę. Zaczęłam dmuchać na oparzone miejsce, żeby mniej bolało, ale przede wszystkim żeby nie patrzeć na panią Merleau, niezwykle zmieszaną z powodu swej niezręczności. Zanim została dozorczynią, była lokatorką tego budynku. Pojawiła się wkrótce po mnie, dwa lub trzy miesiące, jak mi się wydaje. Jej pianino słychać było na wszystkich piętrach, ale nikt się nie skarżył. Udzielała lekcji dorosłym i nikomu to nie przeszkadzało. Przeciwnie, te ciągłe koncerty były bardzo miłe. Jednak w miarę upływu czasu coraz rzadziej słychać było muzykę. Pomyślałam, że jej uczniowie pożenili się, a po ślubie ludzie nie pobierają już takich nauk. Aż w końcu pianino umilkło całkowicie i któregoś dnia pani Merleau pojawiła się w okienku mieszkania dla dozorcy. Cierpiała na ostry reumatyzm. Lekarze powiedzieli jej, że u zawodowych muzyków stawy szybciej się zużywają. W końcu całkowicie straci kontrolę nad palcami, zdolność poruszania nimi. Nie powinna jednak wpadać w rozpacz, bo zawsze będzie mogła wykonywać codzienne czynności – jeść, myć się, czesać, sprzątać, ale nie będzie w stanie wykonywać swojego zawodu, a w każdym razie nie tak dobrze jak do tej pory. Wiadomość ta bardzo ją przygnębiła. Jak zarobi na życie? Pieniądze za lekcje muzyki były jej jedynym dochodem. Nie miała oszczędności, nie miała nikogo, na kogo mogłaby liczyć – dzieci ani krewnych. Tam, gdzie szukała pracy, mówiono jej, że jest w nieodpowiednim wieku i brak jej kompetencji. Zwróciła się więc do właściciela budynku, a on przyjął ją na miejsce zwolnione przez poprzednią dozorczynię. Rozstała się ze swoim instrumentem. Uważała, że skoro nie można oddać się całkowicie swojej pasji, trzeba poszukać czegoś innego. Na przykład astrologia, czemu nie? Pogodziłaby ją z nową pracą jako dozorczyni. Mogłaby przewidywać kolejne ataki choroby. Gdyby przewidziała, że wyleje na mnie kawę, nie podawałaby jej. Uśmiechnęła się. – Nie może pani iść do pracy w mokrym swetrze. Proszę wrócić na górę i się przebrać. Zaniosę ten do pralni i odbiorę wieczorem. Naprawdę bardzo panią przepraszam. – Proszę się tym tak nie przejmować. Nic mi nie będzie. – Nalegam. Nie sprzeczałam się i wróciłam do siebie na górę. Pani Merleau nie mogła wiedzieć, że nie mam w szafie czystego swetra. Właściwie nie miałam w szafie nic, bo wszystkie moje ubrania leżały na podłodze i obojętnie po nich chodziłam. „Zupełnie jak tata” – powtarzałam, gdy wyczuwałam pod nogami materiał. „Zawsze zbierałaś ubrania taty, mogłabyś pozbierać i moje”. Ale mama nie chciała ich zbierać. Chwyciłam żakiet, który czuć było papierosami. Naprawdę powinnam już skończyć z tym paleniem.
Pani Merleau kiwnęła mi głową na pożegnanie. Widząc, jak porusza się zasłona, pomyślałam, że po śmierci ostatniego członka rodziny nikt nie napisze listu z kondolencjami. Przy tym wszystkim całkiem zapomniałam powiedzieć jej, że się przeprowadzam, ale przynajmniej nie rozmawiałyśmy o mamie. Pani Merleau nie wyglądała na taką, która lubi lamentować. Tym lepiej. Wieczorem po powrocie do domu byłam zdziwiona, że moja skrzynka na listy jest pusta. Kondolencje się skończyły. Nie było ich zbyt dużo, mamo. Gdy otworzyłam drzwi do mieszkania, uderzył mnie zapach czystości. Wszystko poukładane, pozmywane naczynia, do których nie miałam odwagi się zabrać od wielu tygodni, bielizna uprana i uprasowana, pościel zmieniona. Przez drzwi salonu przesączało się światło. Może to duch mamy uśmiechał się do mnie, gdy weszłam do tego pokoju. Telewizor był włączony bez dźwięku. Pani Merleau. Sweter powiesiła na widoku na klamce szafy, korespondencję położyła na stole. Poczułam rozczarowanie. Z pewnością utonęłabym we łzach wdzięczności, gdyby mojej uwagi nie przyciągnął list, większy i grubszy niż pozostałe. Otworzyłam go. No tak – to, co przypuszczałam. Znowu on. Podejmował swoją opowieść od miejsca, gdzie się zatrzymał.
nnie i ja chodziliśmy do tej samej szkoły. Jeden budynek dla wszystkich dzieci, ale za tą pozorną tolerancyjnością istniał ściśle przestrzegany podział. Dolna kondygnacja dla dziewczynek, górna dla chłopców. W rezultacie tej troski o cnotę czasami przez wiele dni nie widywałem Annie. Pozostawało mi tylko wyobrażać sobie, jak podkręca rzęsy palcem, usiłować usłyszeć jej krok pośród kroków innych wzywanych do tablicy uczniów, szczęściarzy słyszących jej kaszel. Nienawidziłem tego podziału na piętro i parter. Nienawidziłem tym bardziej, że nie zawsze tak właśnie było. Przedtem to dziewczęta były na górze. Mój kuzyn Georges wciąż wspominał, jak schodziły po schodach i przez ażurowe stopnie widać było ich białe, różowe albo niebieskie majteczki. Specjalnie stawał pod schodami, żeby móc lepiej podziwiać tę migającą cudowną tęczę. To podglądanie poprzez ażurowe stopnie nie uszło uwagi panny E. – dyrektorki szkoły. Ostatecznie chłopcy zostali przeniesieni na górę. Musieliśmy zdejmować buty, żeby nie robić hałasu. Teraz to dziewczynki podglądały nas, pokpiwając z dziur w naszych skarpetkach, gdy zbiegaliśmy, przepychając się jeden przez drugiego, żeby być pierwszym na dworze. Bo pierwszy oczywiście wygrywał, a w tym wieku wystarczy samo wyzwanie… zwłaszcza gdy patrzą dziewczynki. Ilość siniaków, upadków, które temu towarzyszyły, powinna była zaniepokoić pannę E., ona jednak nie zmieniła decyzji i moralność nadal była dobrze chroniona.
A
Choć nie miało to sensu, ja także chciałem być pierwszy, aż któregoś błogosławionego dnia te znienawidzone zawody szczęśliwie się dla mnie skończyły. Złamałem bowiem kość piszczelową, co unieruchomiło mnie na parę tygodni. Ale nie wszystko straciłem, bo następnego wieczoru w drzwiach mojego pokoju pojawiła się Annie. Ponieważ prawie co wieczór przychodziła do swojej mamy do pasmanterii, z własnej inicjatywy podjęła się informowania mnie o zadanych lekcjach. Stawiając czoło drwinkom rozlegającym się w klasie, idiotycznym uwagom chłopców, którzy kpili, i że stała się „moją wielbicielką”, przychodziła do mnie co wieczór. Przedtem nigdy jej tak często nie widywałem. Patrzyłem na nią ogłupiały, niezdolny – podobnie jak moja noga – do żadnego ruchu. Powinienem był zatrzymać ją na dłużej niż te parę minut, kiedy nie wiedziała, gdzie usiąść, a ja nie wiedziałem, jak na nią patrzeć. Oboje osiągnęliśmy już wiek, kiedy się zwraca uwagę na ciało – ona je pokazywała, a ja o nim marzyłem. Bałem się, że zmęczy ją ta misja, z której nie miała żadnej korzyści, i w końcu przyśle kogoś innego na swoje miejsce. Pod pretekstem więc, że do odrobienia
lekcji potrzebne mi są książki o malarstwie, poprosiłem mamę, żeby wypożyczyła mi je w bibliotece. Niecierpliwie czekając na pojawienie się Annie, cały czas bojąc się, że przyjdzie ktoś inny, zagłębiłem się w lekturę tych dzieł. Miałem nadzieję, że rozmawiając z nią o malarstwie, stanę się jej bliższy. Tak więc kobiety malarki zajęły teraz miejsce lalek z porcelany. Stały się nowym pośrednikiem w tej historii miłości, dla której wciąż nie znajdowałem właściwych słów. Opowiadałem Annie o życiu tych malarek w najdrobniejszych szczegółach, a ona słuchała mnie, nigdy nie okazując zdziwienia, skąd mam te wiadomości. Dzięki nim nasze rozmowy przec iągały się na wiele godzin.
Niemożliwe, to musiała być pomyłka. Powinnam odnaleźć tego człowieka i powiedzieć mu, że pisze pod niewłaściwy adres. Nie miałam jednak żadnej możliwości dotarcia do niego. Nie mogłam odesłać listów, bo ich nawet nie podpisywał. Jakiś Louis, ale jak się nazywał? A poza tym sama forma tych listów. Nie miały żadnego nagłówka w rodzaju „Panno…” lub „Droga Camille”. Nie było żadnej wskazówki, gdzie były pisane, ani daty w nagłówku. Na dodatek ów Louis nie zwracał się do nikogo osobiście. Podskoczyłam na dźwięk telefonu. Kto może do mnie dzwonić w środku nocy? Był to Pierre. Z trudem poznałam brata, który słabym głosem spytał mnie, czy zdaję sobie sprawę z tego, że zostaliśmy sierotami. To słowo zawierało w sobie wszystko. Nie mógł zasnąć. Czy mogłabym przynieść mu paczkę papierosów? Oczywiście. Nie był to dobry moment do udzielania mu lekcji. Zresztą ja też miałam ochotę zapalić. A tego ranka wyrzuciłam puste opakowanie, postanawiając rzucić palenie.
ajwiększych rozczarowań doznajemy nie z winy innych ludzi, ale w wyniku zderzenia rzec zywistości z naszymi wyobrażeniami. Annie i ja zawsze razem szliśmy ze szkoły do pasmanterii. Nie wychodziliśmy jednocześnie, ale podczas drogi odległość między nami zmniejszała się. To z nas, które było z przodu, zwalniało kroku, a to z tyłu przyspieszało, aż zrównywaliśmy się w marszu. Wiele lat potem, tego dnia, kiedy się znowu spotkaliśmy – 4 października 1943 roku, w Paryżu – Annie ze śmiechem powiedziała, że to ja zawsze albo ją doganiałem, albo pozwalałem, aby ona mnie dogoniła. Zapewniła mnie, że nigdy nie zwalniała ani nie przyspieszała kroku. Nawet nie próbowałem się bronić. Tak naprawdę za nic w świecie nie zrezygnowałbym z tego, co w myślach nazywałem naszymi „miłosnymi spacerami” – słowa często służą do kształtowania rzeczywistości. To prawda, że bardzo długo miałem nadzieję, iż między nami coś zaistnieje, ale życie potoczyło się inaczej. W tym momencie miała dwadzieścia lat i zapewne była już mężatką. To normalne. Pomyślałem, że się trochę postarzała. Zobaczyłem obrączkę na jej palcu. Zachowałem się tak, jakby mi już na niej nie zależało, jakbym się już niczego nie spodziewał. Nie miała się czego obawiać z mojej strony. Jako chłopiec nigdy nie użyłem żadnych wybiegów, żeby ją mieć dla siebie, ale wtedy, 4 października 1943 roku, ze wzrokiem wbitym w ziemię, żeby uniknąć jej spojrzenia, słyszałem, jak mówię dokładnie coś odwrotnego do tego, co myślałem. Byłem miły, pozwoliłem, by powiedziała mi to, co chciała, bez względu na przeszłość. Co się z nią teraz dzieje? Czy jest szczęśliwa? Zaskoc zyła mnie, odpowiadając mi takim wyznaniem: – Muszę ci powiedzieć, Louis, że zawsze byłeś pierwszy. Ty pierwszy mnie pocałowałeś, pierwszy głaskałeś mnie po policzku, pierwszy dotknąłeś moich piersi, ty pierwszy dowiedziałeś się, że nic nie noszę pod spódniczką. Annie pamiętała o tym wszystkim lepiej niż ja. – Dlac zego mi tego nigdy nie powiedziałaś? Podniosła na mnie oczy. – Po co mówić mężczyźnie, że jest pierwszy? Czy mówi się dwunastemu, że jest dwunasty, lub ostatniemu, że jest ostatni? Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Czy miała nadzieję, wyrzucając z siebie te wspomnienia, że wybaczę jej to wszystko, co się nigdy między nami nie wydarzyło? Prawdę mówiąc, zmieniła się, kiedy zac zęła odwiedzać tę panią M. Annie zerwała się gwałtownie, jakby nagle bliskość ze mną zaczęła ją żenować. Zaproponowała mi kawę z cykorii, bo, jak się tłumaczyła, z powodu ograniczeń nie miała prawdziwej ani cukru. Była najwyraźniej zdenerwowana, otwierała
N
wszystkie szafki, jakby nie bardzo zdawała sobie sprawę, co robi. Mieszkanko było bardzo małe. Patrzyłem na jej gołe stopy, gdy kręciła się po tych kilku metrach kwadratowych. Zlew i kuchenka znajdowały się tuż przy łóżku. Nie widziałem jej trzy lata. Trzy lata nie miałem o niej żadnej wiadomości. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że tak jak ja mieszka w Paryżu. Patrzyłem na jej paznokcie pomalowane czerwonym lakierem. Dawniej tego nie robiła. To spotkanie wydawało mi się zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Na dworze robiło się ciemno. Nagle straszliwie jej zapragnąłem. Podała mi filiżankę z parując ym płynem. – Pamiętasz państwa M.? Jak mogła zadać mi takie pytanie?
Nazajutrz zadzwoniłam na pocztę. Stempel wskazywał, że wszystkie trzy listy były wysłane w XV Dzielnicy. Może w stemplu był jakiś niedostępny dla mnie kod, który wskazałby, z jakiej skrzynki pocztowej zostały wyjęte? Mogłabym na niej umieścić informację dla tego Louisa, żeby się ze mną skontaktował. Jednakże odpowiedź była jednoznaczna: nie ma żadnego sposobu, żeby się tego dowiedzieć. Nie okleję przecież wszystkich skrzynek w XV Dzielnicy, bo tylko to mi pozostało, ale nie zrobię tego, choćby dlatego, że miałabym mnóstwo telefonów od różnych pomyleńców. Listy te z pewnością były ważne dla kogoś, kto mieszkał gdzieś w Paryżu, dla innej Camille Werner, która na nie czeka. To ją powinnam odnaleźć. Pewna, że tym razem znalazłam dobre rozwiązanie, zabrałam się do polowania na kobiety o tym samym imieniu i nazwisku. A niech to szlag! Nie sądziłam, że w Paryżu jest tylu Wernerów. Powinnam przestać tak kląć przy każdej sposobności. Pierre ma rację. „To nie kobiece, w ten sposób nie odzyskasz Nicolasa”. „Zamknij się, Pierre! Nie wspominaj o nim przy mnie! Ja nie zajmuję się dziewczynami, z którymi sypiasz”. Zadzwoniłam do wszystkich Wernerów z książki telefonicznej, pytając, po pierwsze, czy w ich rodzinie nie ma kogoś o imieniu Camille, po drugie, czy przypadkiem nie znają jakiejś Annie. Kilka razy usłyszałam grzeczne, powiedziane z rezerwą „nie”. Czasami jednak spotykałam się z zaskakującą reakcją. Jedna kobieta, przestraszona obcym głosem, natychmiast odwiesiła słuchawkę. Ktoś inny nie znał Annie, ale znał Annę i pytał, czy jestem pewna, że nie z nią chcę mówić. Inna kobieta nie miała czasu mi odpowiedzieć, bo stojący za nią mąż krzyczał, żeby się rozłączyła, bo to pewnie złodzieje, którzy tak właśnie działają w czasie wakacji, sprawdzając, czy ktoś jest w domu. Nie znalazłam żadnej innej Camille Werner! Tym gorzej dla tego Louisa. Będzie nadal pisał na próżno. W następny wtorek znowu czekała na mnie koperta, tak samo gruba, ale jedyna w mojej skrzynce na listy. Ten sam gładki papier welinowy, to samo pismo – takie samo duże „R” zamiast małego „r” w środku słowa. Zawsze ten sam zapach dymu, który przypominał mi coś lub kogoś, ale nie potrafiłam powiedzieć co.
aństwo M. byli młodym, bardzo bogatym małżeństwem. Ich rodzice wykonali bez zarzutu obowiązek rodzicielski, niezwykle wcześnie umierając, jako niezwykle zamożni ludzie. W spadku zostawili wiele różnych posiadłości, ale państwo M. wybrali Tarasy, gdzie zamieszkali na nasze wielkie nieszczęście. Tarasy to piękne domostwo, które wznosiło się w środku naszego niewielkiego miasteczka, wyglądając równie niestosownie jak łabędź wśród szpaków. Tarasy, chętnie odwiedzane przez dzieci, romantyczny zamek dla młodych par lub temat pospolitych sprzeczek rodzinnych dla tych, którzy osiągnęli wiek, kiedy jedyną rozrywką jest rozprawianie o nieszczęściu, należały przedtem do jakichś bliżej nieznanych właścicieli. Kiedy państwo M. tam zamieszkali, mieszkańcy miasteczka poczuli się ograbieni przez tych obcych intruzów. Wszyscy oprócz Annie, która cieszyła się, że ma okazję malować nowe obrazy. Namalowała domostwo ze wszystkich stron, na ile pozwalał kamienny mur, który miejscami się kruszył, jak również bardzo stary pies odstraszając y nieproszonych gości.
P
Pewnego wrześniowego ranka 1938 roku przyjechało dwoje służących – mężczyzna i kobieta – z mnóstwem bagaży i mebli. Kufry pełne były dywanów, obrazów, świeczników i wszelkiego rodzaju przedmiotów. – Sprzątają dom od strychu po piwnicę. Wszystko ustawili na dziedzińcu. Chodź, zobacz, jaki to piękny widok. Poszedłem za Annie pod wiąz, gdzie zazwyczaj siadywała i pokazywała mi swoje obrazy, pytając, co o nich myślę. Doskonale udało się jej oddać panującą na dziedzińcu atmosferę – otwierane żaluzje, kurz wydostający się przez okna, zaniedbany park, który odzyskiwał dawny wygląd. Annie nigdy jednak nie była do końc a zadowolona ze swego dzieła. – Nie udało mi się z tym mężczyzną. On kuleje, a tego nie widać. Mam kłopoty z oddaniem ruc hu, zwłaszc za jeśli ktoś jest kaleką. Powiedziałem, że może wprowadza się tam jakaś rodzina. Zapytała, na podstawie czego tak sądzę. Pokazałem namalowaną przez nią na obrazie kołyskę i dziecięcy wózek. Ciekawe, że je namalowała, ale ich nie zauważyła. Czy istota ludzka wyczuwa niebezpieczeństwo do tego stopnia, żeby je negować? Annie milczała z zadumą na twarzy. Widziałem, jak szkicuje sylwetkę dziecka i spódnicę jego matki. Kiedy zastanawiam się, zawsze dochodzę do wniosku, że gdyby Annie nie lubiła tak malować, nie doszłoby do tej tragedii. Jestem tak samo o tym przekonany, jak ci, którzy twierdzą, że gdyby Hitler nie oblał egzaminu wstępnego na Akademię Sztuk Pięknych, świat byłby lepszy. Pani M. zainteresowała się młodą malarką i zaprosiła ją do siebie na filiżankę herbaty.
Gdyby nie to, nigdy by się nie poznały, pozostałyby sobie obce, bo wszystko je dzieliło. „Pani M. nudzi się sama”, mówili jedni. „Jest jeszcze taka młoda”, dodawali drudzy. Całe miasteczko usiłowało znaleźć powody tej przyjaźni wbrew naturze między przedstawicielką bogatej burżuazji i skromną Annie. Odrzuciwszy hipotezę, którą uznali za zbyt upokarzającą, że „bogaci lubią ładnych biedaków”, ostatecznie zgodzono się na to, że „bogaci lubią artystów”, i sądzę, że jest w tym rac ja. Wszyscy przyzwyczaili się do tych wizyt, znajdując w nich nawet powód do dumy. Wszyscy oprócz mnie. Ja niechętnie patrzyłem na tę przyjaźń. Wyglądało na to, że Annie, z natury stroniąca od ludzi, znalazła w tej kobiecie osobę, jaką spotyka się raz w życiu, której nie da się zastąpić. Annie, nabrawszy zwyczaju odwiedzania pani M., zapomniała o wszystkich dawnych znajomych, również o mnie. Odsunęła się ode mnie. I to tak najzwyczajniej w świecie, bez żadnych wyjaśnień. Pozdrawiała mnie lekkim skinieniem ręki, co oznaczało, że mnie widziała, ale nigdy nie zachęcała, bym do niej podszedł. Miłość to coś tajemniczego, ale jeszcze bardziej tajemniczy jest zanik miłości. Można wiedzieć, dlac zego się koc ha, nigdy jednak nie wiadomo, dlac zego przestało się koc hać. Ten stan rzeczy mógłby dalej trwać, a mój głuchy gniew i zazdrość z czasem by osłabły, ale przyjazd pana M. do Tarasów okazał się tragiczny w skutkach. Czy ich pamiętam? To tak, jakby Annie zapytała mnie, czy pamiętam, że przegraliśmy wojnę. Najwyraźniej podenerwowana, nie przestawała mieszać łyżeczką w filiżance. „Nie porównuj tego, czego się nie da porównać”. Annie narzuciła z powrotem sweter na ramiona. Utkwiłem w niej wzrok, ale ona nie patrzyła na mnie. Nie miała mi nic innego do powiedzenia, tylko przypomniała o tych „pierwszych razach”. Wspomniała o nich po to, żeby móc opowiedzieć mi o tym, co naprawdę ją gnębiło. Tak właśnie ludzie zmuszają się do wypowiedzenia kilku grzecznościowych uwag, aby potem w długim monologu mówić tylko o sobie. – Muszę ci coś wyznać. Muszę ci opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło u państwa M. Tylko tobie jestem w stanie się zwierzyć.
List na tym się urywał, musiałam czekać, żeby poznać dalszy ciąg. Właśnie ta niewyjawiona tajemnica wywołała mój niepokój i skłoniła do ponownego przeczytania listu, tym razem okiem redaktora. Tak jak w poprzednich, dostrzegłam w nim wartość literacką. Jaka ze mnie idiotka, że nie pomyślałam o tym wcześniej! Naprawdę śmierć mamy przytępiła mi umysł. Te listy były przeznaczone dla mnie. Po prostu jakiś autor użył tego wybiegu i przysłał mi swój rękopis. Otrzymywałam zbyt dużo rękopisów, żeby móc je wszystkie czytać. Na moim biurku zbierał się ich stos. Autorzy wiedzieli o tym, zwłaszcza ci, którzy nigdy nie byli publikowani. Oto dlaczego te listy nie miały tradycyjnej formy – były to fragmenty książki, które przychodziły do mnie co tydzień. Ryzykowny pomysł, ale niegłupi, czego najlepszym dowodem było, że je czytałam. Przyglądałam się moim autorom; rzucając aluzje, próbowałam zastawiać na nich pułapki, z nadzieją, że któryś z nich się zdradzi. W tym czasie zapewne patrzyli na mnie jak na wariatkę. Badałam ich pismo, wypatrując dużego „R” w środku wyrazów. Obwąchiwałam listy, tropiąc woń drewna, którą były przesycone. Czy to pan Iks? Pasowałoby do niego opisywanie dzieciństwa, rozwodzenie się nad sobą. Powiem mu wprost, że oczekuję od niego prawdziwej powieści. Spojrzę mu w te jego okulary i dobrze by było, gdyby spadły, bo zawsze zastanawiałam się, jak wyglądałby bez nich. Byłam pewna, że nadawca listów pojawi się w końcu przede mną. Jakiś nieznajomy powie, że chciałby się ze mną widzieć, i przyniesie rękopis, usprawiedliwiając się, że użył podstępu, ale ma już pięćdziesiąt lat i nikt nigdy do tej pory się nim nie zainteresował. A może to Mélanie, ta młodziutka stażystka, która była tu od września? „Czy zdarzyło się, że wydała pani książkę pracującej u pani stażystki?”. Nie, to niemożliwe, była za młoda, a te listy zostały napisane przez osobę w dojrzałym wieku. To się czuło. Poza tym taka śliczna dziewczyna nie pisałaby w ten sposób. I właśnie Mélanie wyrwała mnie z zamyślenia. Zasłaniając ręką słuchawkę, żeby Nicolas na drugim końcu linii telefonicznej nie mógł słyszeć, powiedziała: – Pani przyjaciel chce z panią rozmawiać. – Powiedz mu, że jestem na zebraniu. – Tak zrobiłam, ale on dzwoni od rana już piąty raz, powiedział, że wie, iż nie jest pani na żadnym zebraniu. – No to po prostu powiedz mu, że nie chcę z nim rozmawiać. Kiedy się ludzi okłamuje, nie ustępują, ale kiedy mówi się im prawdę, rezygnują. A gdybym mu wyznała całą prawdę, z pewnością uciekłby, gdzie pieprz rośnie. W takim nastroju nie byłam w stanie pracować, to by się mogło źle skończyć. Postanowiłam wrócić do domu wcześniej, tym bardziej że byłam pewna, iż znajdę w skrzynce kolejny list. Był wtorek, a zwróciłam uwagę, że te listy przychodzą zawsze we wtorki. Mój korespondent miał manię seryjnego zabójcy. Wtedy listy te były dla mnie nawet pewną miłą rozrywką. Zawierały w sobie jakąś tajemnicę, której mój świat był kompletnie pozbawiony, i dlatego sprawiały mi przyjemność. Ponadto pragnęłam poznać dalszy ciąg. Co takiego strasznego wydarzyło się u państwa M.?
Ani przez moment nie wyobrażałam sobie, co mnie czeka. Istnieją rzeczy wręcz niewiarygodne. Jestem tego dowodem.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.