Spustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofie i dyktaturze wojskowej w Birmie

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.



Wszel​k ie po​wie​la​nie lub wy​k o​rzy​sta​nie ni​niej​sze​g o pli​k u elek​tro​nicz​ne​g o inne niż jed​no​ra​zo​we po​bra​nie w za​k re​sie wła​sne​g o użyt​k u sta​no​wi na​ru​sze​nie praw au​tor​skich i pod​le​g a od​p o​wie​d zial​no​ści cy​wil​nej oraz kar​nej.

Ty​tuł ory​g i​na​łu an​g iel​skie​g o EVE​RY​THING IS BRO​KEN: THE UNTOLD STO​RY OF DI​SA​STER UN​DER BUR​MA’S MI​LI​TA​RY RE​GI​ME Pro​jekt okład​k i AGNIESZ​KA PA​SIER​SKA / PRA​COW​NIA PA​PIE​RÓW​KA Fo​to​g ra​fia na okład​ce © by SAN​JIT DAS / PA​NOS PIC​TU​RES / CZAR​NY KOT Fo​to​g ra​fia na stro​nie 11 © by GREG CON​STAN​TI​NE Fo​to​g ra​fia na stro​nie 85 © by NIC DUN​LOP / PA​NOS PIC​TU​RES Fo​to​g ra​fia na stro​nie 161 © by EMMA LAR​KIN Co​p y​ri​g ht © by EMMA LAR​KIN, 2010 All ri​g hts re​se​rved in​c​lu​d ing the ri​g ht of re​p ro​d uc​tion in who​le or in part in any form. This edi​tion pu​bli​shed by ar​ran​g e​ment with The Pen​g u​in Press, a mem​ber of Pen​g u​in Gro​up (USA) Inc. Co​p y​ri​g ht © for the Po​lish edi​tion by WY​DAW​NIC​TWO CZAR​NE, 2013 Co​p y​ri​g ht © for the Po​lish trans​la​tion by AGNIESZ​KA NO​WA​KOW​SKA, 2013 Co​p y​ri​g ht © for the map by JEF​FREY L. WARD Re​d ak​cja ALI​CJA LI​STWAN / D2D.PL Kon​sul​ta​cja me​ry​to​rycz​na SYL​WIA GIL Ko​rek​ty AGA​TA CZER​WIŃ​SKA / D2D.PL, MAŁ​GO​RZA​TA PO​ŹDZIK / D2D.PL Pro​jekt ty​p o​g ra​ficz​ny i re​d ak​cja tech​nicz​na RO​BERT OLEŚ / D2D.PL Skład wer​sji elek​tro​nicz​nej: MAG​DA​LE​NA WOJ​TAS / VIR​TU​ALO SP. Z O.O. ISBN 978-83-7536-636-5


Spis treści

Dedykacja Od autorki Część pierwsza Niebotyczne kłamstwa Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Część druga Dla króla nie ma złych wieści Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Część trzecia Spustoszenie Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Posłowie O źródłach Podziękowania Postscriptum od wydawcy Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


Przy​ja​cio​łom w Bir​mie i Ju​sti​no​w i



Od autorki

Reżim wojskowy w Birmie sprawuje kontrolę nad wszystkimi krajowymi środkami przekazu, cenzurując treści podważające prawdziwość jego wersji i wykładni wydarzeń. Dlatego oficjalne źródła informacji są często niewiarygodne; większość rządowych statystyk i publikacji pełni przede wszystkim funkcję propagandową, a przedstawicielom władz nie wolno bez pozwolenia rozmawiać z obcokrajowcami. Za przekazywanie informacji zagranicznej prasie i organizacjom mię​dzy​na​ro​do​w ym w Bir​mie gro​zi wię​zie​nie. Przy zbieraniu materiałów do tej książki poszukiwałam prawdy tymi samymi metodami, którymi posługują się mieszkańcy Birmy. Własne obserwacje i wrażenia konfrontowałam, jeśli to było możliwe, z relacjami naocznych świadków. By chronić swoich informatorów, musiałam im nadać fałszywe imiona i przemilczeć pewne fakty biograficzne, które mogłyby umożliwić identyfikację tych osób. Niektóre głosy przywołane w tej książce pozostaną anonimowe, dlatego że ludzie boją się ujawniać tożsamość, gdy mówi się krytycznie o reżimie. Czytałam także między wierszami rządową propagandę, analizowałam niepotwierdzone wiadomości i pogłoski nieustannie krążące po kraju. Kiedy surowa cenzura i propaganda zaciemniają obraz rzeczywistości, plotka staje się zastępczym źródłem wiedzy o bieżących wydarzeniach i czasem bywa nie mniej istot​na od usta​lo​nych fak​tów.


Część pierwsza

Niebotyczne kłamstwa Maj 2008


Ma Pyu1 po ciemku nic nie widziała, ale czuła nienaturalność otaczającej ją ciszy. Ta kilkunastoletnia dziewczyna ze wsi leżącej na południe od miasta Bogalay w delcie Irawadi w czasie cyklonu Nargis straciła przytomność. Gdy odzyskała ją niedługo po przetoczeniu się huraganu, leżała w błocie – samotna i naga. Bojąc się naruszyć przytłaczającą ciszę, leżała cał​ko​w i​cie bez ru​chu i cze​ka​ła. Miała wrażenie, że minęła wieczność, nim nad spustoszonym krajobrazem zaczął się podnosić zamglony świt, a ona ujrzała coś przypominającego węże, co otaczało ją ze wszystkich stron. Jej przerażenie ustąpiło, kiedy zrozumiała, że leży wśród poskręcanych korzeni namorzynów. Gdy przez splątane gałęzie przebiło się słońce, zobaczyła leżących w pobliżu ludzi, także pozostających w kompletnym bezruchu, mimo że niektórzy mieli nienaturalnie powykręcane kończyny – jeden mężczyzna leżał z nogą zarzuconą wysoko przy głowie, inny na brzuchu w błocie, z rękami równo złożonymi na plecach. Kiedy Ma Pyu uniosła głowę, dostrzegła też ludzi wiszących na drzewach. Wyglądali jak wielkie, bezwładne lalki zarzucone wśród ga​łę​zi. Czu​jąc, że nie znie​sie ani chwi​li dłu​żej tej prze​raź​li​w ej ci​szy, Ma Pyu krzyk​nę​ła: – Gdzie ja je​stem?! Nie było od​po​w ie​dzi. Cia​ła trwa​ły w bez​ru​chu. Za​w o​ła​ła jesz​cze raz, gło​śniej: – Gdzie ja je​stem?! I znowu cisza. Ma Pyu zaczęła jak oszalała pełznąć w miękkim błocie w stronę światła na skraju lasu namorzynowego. Wydarzenia ostatniej nocy powróciły do niej w chaotycznych przebłyskach: coraz silniejsza wichura, woda, która porywa jej chatę, ona z rodzicami na łodzi. Pamiętała, jak łódź roztrzaskała się o drzewo. Widziała, jak ojciec zniknął zmyty przez falę, a mat​kę, któ​ra ucze​pi​ła się de​ski, po​rwał wir. Mat​ka wo​ła​ła jej imię. Ma Pyu wydostała się z lasu na rozległą równinę i nie wiedząc, co ją tam popycha, ruszyła przed siebie. Mijała ślady po zniszczonych domach: deski podłogowe, palmowe strzechy, zbite lustra. Znalazła mokrą szmatę, która przyczepiła się do wiosła, zabrała ją i okryła swą nagość. Głucha cisza lasu niczym plaga przeniosła się też na pola. Przy pniu palmy kokosowej leżał pies, miał otwarte oczy, ale nie oddychał. Padłe bawoły były rozrzucone w polu jak zabawki, na leżących ludzi Ma Pyu próbowała nie patrzeć. Dotarła do rzeki, ale poczuła, że nie będzie miała siły jej przepłynąć. Miała wrażenie, że nie jadła od wielu dni. Na płyciźnie dryfowała świnia. Ma Pyu szturchnęła ją nogą. Zwierzę nie poruszyło się, więc uchwyciwszy się oburącz świńskiego brzucha, przedostała się na drugi brzeg. Powtarzała sobie w duchu: nic nie zostało, to jest ko​niec świa​ta, oprócz mnie nie ma już ni​ko​go. Jednak w dalszym ciągu szła przed siebie i po paru godzinach zaskoczona usłyszała wo​ła​ją​ce​go do niej męż​czy​znę: – Sio​stro! Sio​stro! Kim je​steś? Nie umia​ła po​w ie​dzieć, skąd do​bie​ga ten głos, ale po​da​ła imio​na ro​dzi​ców i spy​ta​ła: – A ty kim je​steś? Zza łodzi wyrzuconej na pole wyłoniła się męska głowa. Razem z nim było jeszcze dwóch


mężczyzn. Wszyscy trzej przedstawili się grzecznie i wymienili nazwy swoich wiosek. Jak wyjaśnili, chowają się za łodzią, ponieważ są nadzy. Ich lon​gyi2 porwały rozszalałe fale, gdy w nocy próbowali utrzymać się na wodzie. Zanim znaleźli skrawki materiału, żeby się okryć, Ma Pyu grzecz​nie od​w ra​ca​ła wzrok. Chociaż nikt z nich nie wiedział, gdzie są ani dokąd idą, postanowili się nie rozdzielać i wreszcie dotarli do miejsca, w którym dawniej była jakaś wieś. Zrujnowany klasztor zamienił się w ogromną stertę drewna i strzech. Przetrwał parterowy murowany budynek, przy którym zgro​ma​dzi​ło się kil​ka​dzie​siąt osób okry​tych mo​kry​mi szma​ta​mi albo po​dar​ty​mi wor​ka​mi na ryż. Podeszli do nich, a gdy ktoś podał Ma Pyu kokos, wypiła mleko i wgryzła się w orzechowy miąższ. Słuchała, jak mówią o gigantycznym huraganie, którego siła przekroczyła ludzką wyobraźnię. Podchodzili do niej, by spytać, skąd jest, dopytywali się, czy wie, co się stało z ich ojcem, wujem, córką czy bratem. Wiele osób płakało, chociaż był tam także mężczyzna, który dziwnie chichotał, gdy ktokolwiek się do niego zbliżał. Jakaś dziewczyna kurczowo ściskała kanister, jakby wciąż jeszcze miał ją ratować przed utonięciem – do nikogo nie odezwała się słowem i nikt nie wiedział, kim ona jest ani skąd pochodzi. Byli tam także ranni; bale niesione w od​mę​tach miaż​dży​ły lu​dziom koń​czy​ny, a pły​w a​ją​ce cyn​ko​w e da​chów​ki ka​le​czy​ły cia​ło. Z tymi ludźmi, którzy wciąż byli w szoku, Ma Pyu spędziła dwie noce. Żeby się napić, szukała leżących na ziemi kokosów, wypatrywała też padłych zwierząt, które nadawałyby się jeszcze do zjedzenia. Komuś udało się rozpalić ogień, więc mogli upiec mięso, ale było tak wielu chętnych, że każdy dostał tylko parę kęsów. Nikt nie wiedział, czy gdzieś można znaleźć pomoc ani dokąd iść. Nie​któ​rzy uwa​ża​li, że po​twor​ny hu​ra​gan znisz​czył cały świat. Jednak Ma Pyu chciała odnaleźć rodziców, więc dołączyła do grupki, która postanowiła wy​ru​szyć do Bo​ga​lay, gdzie mia​ła na​dzie​ję otrzy​mać po​moc. Jej odyseja nie jest niezwykła. Wielu ocalałych z cyklonu Nargis całymi dniami wędrowało w poszukiwaniu jedzenia, schronienia, najbliższych. Część z nich zmarła w drodze z odwodnienia albo z powodu otwartych ran. Niektórych zabrały łodzie. Inni po prostu szli przez pobojowisko przed siebie. W końcu docierali do któregoś z większych miast w delcie, jak Bogalay czy Labutta, gdzie tysiące ludzi szukały dachu nad głową w zatłoczonych budynkach szkół i siedzibach klasztorów. Także Ma Pyu, która doszła wreszcie do Bogalay, opowiadała swoją historię każdemu, kto był gotów jej słuchać, nie odnalazła jednak rodziców i nigdy się nie do​w ie​dzia​ła, co się z nimi sta​ło.


Rozdział 1

Cyklon wtargnął na ląd 2 maja 2008 roku, uderzając w południowo-zachodni kraniec birmańskiej delty Irawadi; kilka dni później NASA udostępniła satelitarne zdjęcia zrobione przed ka​ta​stro​fą i po niej. Na fotografiach sprzed cyklonu miriady szlaków wodnych na terenach delty wyglądają jak pokrywająca je siatka ciemnych, delikatnych żyłek. Na wybrzeżu Morza Andamańskiego żyłki te rozszerzają się i łączą z jego jasnogranatowymi wodami. Rozległe obszary bujnej zieleni to żyzne pola ryżowe. Tereny bezleśne i ośrodki miejskie, jak Rangun oraz otaczające go slumsy, odcinają się burymi plamami. Mniejsze miasta położone w delcie, na przykład Labuttę i Bo​ga​lay, trud​no do​strzec w pa​le​cie siel​skich zie​le​ni, brą​zów i nie​bie​sko​ści. Zdjęcia satelitarne zrobione wkrótce po cyklonie ukazują kompletnie odmieniony pejzaż. Kłęby akwamaryny wokół Rangunu są znakiem, że te okolice nawiedziła powódź. Szlaki wodne w delcie, tak wyraźnie zarysowane na wcześniejszych fotografiach, zamazały się i zamgliły. Nasycone błękity Morza Andamańskiego zamieniły się w luminescencyjny turkus, który wdarł się na ląd – te obszary delty wciąż więc pozostawały zalane. Porównując zdjęcia zrobione po cyklonie z tymi wcześniejszymi, można odnieść wrażenie, że na rysunek atramentem wychlapano wodę z wiadra; znikły starannie zaznaczone linie, a papier jakby zmarszczył się i wy​pu​czył. Obrazy satelitarne pokazywały, że cyklon Nargis spowodował ogromne zmiany i spustoszenia w środowisku naturalnym. Mimo to w pierwszych dniach po katastrofie z Birmy prawie nie było wieści. Ponieważ żywioł zniszczył linie telefoniczne i elektryczne, niemal nie można było na​w ią​zać łącz​no​ści z kra​jem. Huragan formował się nad Zatoką Bengalską prawie przez tydzień. Kiedy depresja tropikalna przerodziła się w cyklon, indyjskie służby meteorologiczne nadały mu nazwę „Nargis”, wybraną ze spisów imion proponowanych corocznie przez każde z państw leżących w nawiedzanym przez cyklony regionie Oceanu Indyjskiego (imię to, które w języku urdu znaczy „narcyz”, zaproponował Pakistan). Gdy cyklon dotarł do wybrzeży Birmy, jego siła osiągnęła już czwartą kategorię3 (prędkość wiatru doszła wtedy do dwustu dwudziestu kilometrów na godzinę). Tak potężnemu huraganowi towarzyszy fala powodziowa, która może zatopić dwupiętrowy dom. Cyklon uderzył w deltę Irawadi – rozległe obszary zalewowe w dorzeczu największej rzeki w Birmie, na których znajdują się setki wsi rolniczych i rybackich – przeszedł nad Rangunem, największym miastem w kraju i jego byłą stolicą, by wreszcie wygasnąć w górach przy granicy birmańsko-tajlandzkiej. Tyle było wiadomo z doniesień służb me​te​oro​lo​gicz​nych w re​gio​nie i na świe​cie. Sytuacja na terenach dotkniętych żywiołem i los zamieszkałych tam milionów ludzi po​zo​sta​w a​ły jed​nak nie​zna​ne. Skąpe wiadomości z Birmy zaczęły docierać w następnym tygodniu, gdy po uruchomieniu


generatorów został włączony prąd i przywrócono łączność telefoniczną w kilku dzielnicach Rangunu. Na zdjęciach miasto wyglądało jak po gigantycznym wybuchu. Powyrywane z korzeniami drzewa tarasujące ulice. Połamane pnie i słupy telefoniczne, zmiażdżone samochody. Zawalone ściany murowanych budynków, wyrwy w chodnikach. Lecz jak się wkrótce miało okazać, katastrofalne zniszczenia w mieście były niczym w porównaniu ze spustoszeniami w delcie Irawadi. W końcu tego tygodnia z Birmy wysłano e-mail wraz z kilkoma fotografiami z tych terenów; były to pierwsze, wstrząsające migawki z kataklizmu, któ​ry się tam wy​da​rzył. Pierwsze zdjęcie ukazywało dwie martwe dziewczynki. Jedna była ubrana w szorty i jaskrawy pomarańczowy podkoszulek z wesołym kwiatowym nadrukiem. Druga miała na sobie tylko jasnozieloną bluzeczkę z falbankami. Leżały na plecach na mokrych pierzastych liściach palmowych – z zamkniętymi oczyma i głowami odwróconymi od siebie. Wyglądało, jakby spadły albo zo​sta​ły zrzu​co​ne z bar​dzo wy​so​ka. Na następnej fotografii siedem ciał unosiło się na wodzie, być może w stawie. Kobieta i dwójka dzieci z jej lewej i prawej strony to prawdopodobnie rodzina. Dzieci leżały na plecach z rozpostartymi rękami, jakby wyciągniętymi do matki. Pozostałe zwłoki było widać częściowo: z szarobrązowej tafli wody wyłaniały się wzdęta klatka piersiowa, czerwony podkoszulek, skłę​bio​ne nie​bie​skie lon​gyi, a pod nim para nóg. Najbardziej wstrząsające było zdjęcie ciał rozrzuconych na polu ryżowym. Napuchniętych i sczerniałych od słońca. Powykręcanych w stężeniu pośmiertnym, z rozrzuconymi szeroko rę​ka​mi i no​ga​mi w gro​te​sko​w ych po​zach. Dwa dni po katastrofie władze birmańskie podały w państwowej telewizji, że mogło zginąć do dziesięciu tysięcy ludzi. Oficjalnie ogłoszona nazajutrz liczba ofiar była ponaddwukrotnie wyższa: mówiono, że życie straciło dwadzieścia dwa tysiące czterysta osób, a ponad czterdzieści jeden tysięcy zaginęło. Śmierć zebrała żniwo przede wszystkim w delcie, z Rangunu donoszono o nie​licz​nych za​bi​tych. Z tych strzępów informacji wynikało jednoznacznie, że cyklon Nargis był kataklizmem o niezwykłych rozmiarach. W delcie zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, setki tysięcy pozostały bez jedzenia, wody i dachu nad głową. W obliczu nieszczęścia na tak straszliwą skalę rządy wielu państw za​ofe​ro​w a​ły po​moc. Co zdu​mie​w a​ją​ce, wła​dze Bir​my od​rzu​ci​ły te pro​po​zy​cje. W sąsiedniej Tajlandii, skąd lot do Birmy trwa niecałą godzinę, czekał amerykański samolot transportowy C-130 z ładunkiem artykułów pierwszej potrzeby, ale lotnisko w Rangunie nie zezwoliło na jego lądowanie. Światowy Program Żywnościowy ONZ przygotował do wylotu trzy samoloty, w Bangladeszu, Tajlandii i Dubaju. Witaminizowane suchary na ich pokładzie mogłyby przynieść ratunek głodującym od kilku dni ludziom. Te samoloty również nie uzyskały zgody na lądowanie. Samolot z Kataru z pomocą materialną i ekipami ratunkowymi, który dotarł na lotnisko w Rangunie, zmuszono do niezwłocznego odlotu wraz z ładunkiem i ra​tow​ni​ka​mi. Społeczność międzynarodowa szybko zareagowała na sytuację kryzysową, zmobilizowano personel ONZ, organizacje pomocy humanitarnej i ratowników z całego świata. Tylko nieliczni dostali birmańskie wizy. Ze względów praktycznych wielu z nich oczekiwało na pozwolenie wjazdu w Bangkoku. Ale w poniedziałek po cyklonie birmańska ambasada była zamknięta z powodu dnia wolnego od pracy w Tajlandii. Gdy wreszcie pod koniec tygodnia czteroosobowa


grupa ekspertów ONZ otrzymała zgodę na podróż do Birmy, dwoje z nich, choć mieli ważne wizy, zo​sta​ło ode​sła​nych z po​w ro​tem z lot​ni​ska w Ran​gu​nie. Reżim nie tylko nie wpuszczał przedstawicieli organizacji humanitarnych, lecz także uniemożliwił poruszanie się po kraju przebywającym w nim cudzoziemcom. Zagraniczne organizacje humanitarne, które pracowały w Birmie przed cyklonem, w obliczu kataklizmu zaczęły działać w trybie nadzwyczajnym, lecz zatrudnieni w nich obcokrajowcy nie mogli wyjeżdżać z Rangunu. Na tereny delty wpuszczano z pomocą materialną dla ofiar wyłącznie personel birmański, który przygotowywał także systemy jej dystrybucji. Cudzoziemcy pracujący w Birmie w zagranicznych organizacjach pozarządowych muszą uzyskać pozwolenia na podróże z Rangunu (co może się ciągnąć tygodniami, czasem trwa wiele miesięcy); liczono jednak na to, że wobec klęski żywiołowej władze udzielą tych pozwoleń. Stało się jednak inaczej, reżim jeszcze zwolnił tę procedurę i obstawił drogi wyjazdowe z miasta. Patrole policyjne na mostach samochodowych i molach przy nabrzeżu rzeki Rangun, skąd odpływają promy do delty, za​w ra​ca​ły cu​dzo​ziem​ców. W historii klęsk żywiołowych postępowanie to nie miało precedensu. ONZ i zagraniczne organizacje humanitarne zareagowały na gorąco, nie szczędząc ostrych słów potępienia. Biuro Narodów Zjednoczonych do spraw Koordynacji Pomocy Humanitarnej (OCHA) oświadczyło, że „mogą zginąć jeszcze tysiące [ludzi]”, jeśli nie oszacuje się potrzeb poszkodowanych, by ONZ mogła udzielić im skutecznej pomocy. Jak oceniła w swym komunikacie prasowym organizacja Save the Children, dzieci stanowią około czterdziestu procent zabitych i będzie wśród nich więcej ofiar, jeżeli żywność i woda nie dotrą szybko na miejsce katastrofy. Raport Światowej Organizacji Zdrowia przestrzegał przed bezpośrednią groźbą epidemii takich chorób jak cholera i tyfus wskutek skażenia wody. Według szacunków UNI​CEF-u co piąte dziecko cierpiało na biegunkę. Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa nakreśliła dalsze reperkusje, zwracając uwagę na fakt, że większość żywności produkowanej w kraju pochodziła z obszarów dotkniętych przez cyklon (sześćdziesiąt pięć procent ryżu i osiemdziesiąt procent produktów rybnych) i że Birmę może wkrótce dotknąć kryzys żywnościowy. „Grozi nam druga odsłona tragedii – powiedział prasie szef World Vision. – Za​czął się wy​ścig z cza​sem”. Na rządzących w Birmie generałów wywierano naciski dyplomatyczne na najwyższym szczeblu. Sekretarz generalny ONZ Ban Ki-Moon oświadczył, że podejmuje próby skontaktowania się z przywódcą kraju „starszym generałem” Than Shwe, by ustalić z nim datę spotkania; urzędnicy ONZ zaś mówili, że szef junty po prostu nie odpowiada na telefony Ban KiMoona. Prezydent George W. Bush zaoferował Birmie pomoc w imieniu swego kraju i zapowiedział, że Stany Zjednoczone są gotowe skierować stacjonujące w regionie Azji Południowo-Wschodniej amerykańskie okręty marynarki wojennej do udziału w operacji poszukiwawczo-ratunkowej i pomocowej, ale najpierw władze birmańskie musiałyby wpuścić do kraju amerykański personel, który oceni sytuację na terenach dotkniętych kataklizmem. Francuski minister spraw zagranicznych Bernard Kouchner posunął się jeszcze dalej, przywołując zasadę „odpowiedzialności za ochronę”, zgodnie z którą Rada Bezpieczeństwa ONZ mogłaby przyjąć rezolucję pozwalającą na udzielenie pomocy ofiarom cyklonu bez zgody władz w Ran​gu​nie. Generałowie pozostawali niewzruszeni na apele i pogróżki. 9 maja, tydzień po cyklonie


Nargis, Ministerstwo Spraw Zagranicznych oświadczyło, że Birma „nie jest jeszcze przygotowana na przyjęcie zagranicznych ekip poszukiwawczo-ratunkowych oraz wysłanników prasy”. Wedle tego oświadczenia władze zgadzały się na odebranie pomocy rzeczowej i finansowej, ale zamierzały samodzielnie się zająć jej dystrybucją „za pośrednictwem swych przedstawicieli obecnych na terenach dotkniętych klęską”. Chociaż więc reżim wyraził gotowość przyjęcia pomocy bilateralnej, przekazywanej mu przez rządy innych krajów, oznaczało to, że znaczne środki pomocowe miałyby trafić prosto w niegodne zaufania ręce junty. Ten warunek był nie do przyjęcia dla większości zachodnich donatorów, którzy wymagają rozliczeń, przestrzegania przejrzystych procedur oraz monitorowania procesu dystrybucji da​rów. Jakby pragnąc dolać oliwy do ognia i jeszcze bardziej zrazić potencjalnych darczyńców, reżim zapowiedział, że referendum dotyczące przyjęcia projektu nowej konstytucji odbędzie się w wyznaczonym terminie. Już wcześniej większość specjalistów zajmujących się Birmą określała zaplanowane na 10 maja referendum mianem farsy. Wojskowi rządzący krajem od niemal pięćdziesięciu lat w pełni zasłużyli sobie na opinię, że nie cofną się przed niczym, by utrzymać władzę, a to referendum wydawało się tylko ich kolejnym trikiem, szopką mającą na celu po​zo​ro​w a​nie de​mo​kra​cji bez przy​zna​nia oby​w a​te​lom więk​szych swo​bód. W samej rzeczy rządzący generałowie niezbyt przejmowali się demokracją i prawami człowieka. Junta w obecnym składzie przejęła władzę w 1988 roku po stłumieniu ogólnonarodowego powstania przeciwko rządom armii, kiedy wojsko strzelało do demonstrujących tłumów i zabiło około trzech tysięcy cywilów. Także w późniejszych latach dyktatura rozprawiała się z wszelkimi formami sprzeciwu, ludzie uznawani przez nią za dysydentów wciąż siedzą w więzieniu, a krytyka reżimu, czy to wyrażana ustnie, czy na piśmie, jest systematycznie dławiona. Aung San Suu Kyi, ikona demokracji i przywódczyni birmańskiej opozycji, po raz pierwszy wystąpiła publicznie w czasie protestów w 1988 roku, by większość na​stęp​nych lat spę​dzić w aresz​cie do​mo​w ym. Dotychczasowe próby położenia kresu rządom junty bądź ograniczenia jej władzy, podejmowane zarówno w kraju, jak i na arenie międzynarodowej, okazały się bezskuteczne. Gdy w 1990 roku Narodowa Liga na rzecz Demokracji (NLD) pod przywództwem Aung San Suu Kyi odniosła miażdżące zwycięstwo w wyborach powszechnych, generałowie anulowali ich wynik i pozostali przy władzy. Do znaczących ustępstw nie zmusiły junty również amerykańskie i europejskie sankcje gospodarcze. Tak więc gdy w 2003 roku reżim ogłosił siedmiopunktowy plan zwany „drogą do demokracji”, nikt nie wstrzymał oddechu w oczekiwaniu na wielkie przemiany. Wspomniane referendum stanowiło jeden z tych punktów, a kolejne wybory powszechne, zaplanowane na 2010 rok, mają doprowadzić, jak to nazwali generałowie, do „demokracji kwitnącej zdyscyplinowaniem” – określenie to wydaje się z gruntu zaprzeczać demokracji, zwłaszcza w ustach wojskowych, którzy od lat utrzymują władzę wbrew woli na​ro​du. Po cyklonie sekretarz generalny ONZ Ban Ki-Moon zaapelował do reżimu o przełożenie terminu referendum i skoncentrowanie się na niesieniu pomocy ofiarom, ale generałowie zignorowali ten głos. Zdeterminowani, by realizować plan polityczny, nie ustąpili, mimo że w hi​sto​rii ich kra​ju nie było strasz​liw​szej klę​ski ży​w io​ło​w ej. W Ran​gu​nie wy​raź​nie na​ra​sta​ło po​czu​cie anar​chii. Całe dziel​ni​ce po​zba​w io​ne prą​du to​nę​ły co


noc w kompletnych ciemnościach. Ceny paliw gwałtownie szły w górę, przed stacjami benzynowymi ustawiały się długie kolejki, bo ludzie chcieli jak najszybciej zatankować samochody, zanim benzyna podrożeje jeszcze bardziej. W przeważającej części miasta nie było bieżącej wody i wielu mieszkańców musiało płacić za wodę właścicielom okolicznych studni. Ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, wykupywali żywność z bazarów, by robić domowe zapasy. Ceny innych towarów rosły jeszcze szybciej i krążyły słuchy, że w mieście zaczyna brakować le​karstw, je​dze​nia i wody. Przedmieścia leżały w gruzach, spustoszenia terenów dalej od miasta, w głębi delty Irawadi, były niewyobrażalne. Wszyscy uważali, że liczba ofiar śmiertelnych jest znacznie wyższa od podawanej oficjalnie. Łodzie transportujące pomoc trafiały w delcie na zatkane zwłokami, nieżeglowne szlaki wodne. Wycieńczeni, wstrząśnięci mieszkańcy wiosek zmiecionych przez żywioł z powierzchni ziemi zaczęli przybywać do większych miast, gdzie szukali schronienia w szkołach i klasztorach, nieposiadających odpowiednich warunków i nieprzygotowanych na przyjęcie tak wielkich tłumów. Tysiące ludzi koczowało przy drogach. Mieszkańcy położonego w delcie miasta Labutta podobno ryglowali drzwi w swych domach i sklepach ze strachu przed uzbro​jo​ny​mi w ma​cze​ty ban​da​mi, gra​su​ją​cy​mi na uli​cach i do​ma​ga​ją​cy​mi się je​dze​nia. Straszne wieści dotarły z więzienia Insein w północnym Rangunie. W zbudowanym w końcu XIX wieku przez brytyjskie władze kolonialne ogromnym więzieniu, które otoczone jest w kraju najgorszą sławą, oprócz pospolitych przestępców siedzą setki więźniów politycznych. Gdy cyklon częściowo zerwał dach budynku, strażnicy umieścili około tysiąca więźniów w sali zebrań. Żeby się ogrzać, przemoczeni, trzęsący się z zimna ludzie rozpalili ognisko, ale kiedy płomienie wystrzeliły w górę, wybuchła panika. W obawie, że sytuacja wymknie się spod kontroli, strażnicy wezwali na pomoc wojsko, które otworzyło ogień, zabijając podobno trzydziestu sze​ściu więź​niów i ra​niąc co naj​mniej sie​dem​dzie​się​ciu. Opowieść o więziennej masakrze jak w soczewce obrazowała to, co może się wydarzyć na znacznie większą skalę w Rangunie i w delcie. Już wcześniej przepowiadano, że wkrótce wybuchną zamieszki. W razie rozruchów wkroczy wojsko – tak podobno było w więzieniu i tak było wie​le razy w Bir​mie – a woj​sko bę​dzie strze​lać do tłu​mu. Dlatego wielu ludzi obawiało się, że narastający w kraju zamęt zakończy się rozlewem krwi. Ale nie wszyscy przepowiadali nieszczęście, pojawiały się też głosy nadziei. Niektórzy uważali, że w obliczu tak straszliwego kataklizmu reżim będzie musiał zmięknąć, że prędzej czy później ustąpi i zgodzi się na przyjęcie zagranicznej pomocy. Najwięksi optymiści wierzyli wręcz, że cały ten cha​os ko​niec koń​ców do​pro​w a​dzi do upad​ku jun​ty i de​mo​kra​ty​za​cji kra​ju. W zamęcie, który zapanował w pierwszych dniach po cyklonie Nargis, dominowały więc w kraju skrajne nastroje – z jednej strony pesymizm i czarna rozpacz, z drugiej irracjonalna na​dzie​ja. Właśnie wtedy, zaledwie tydzień po cyklonie, mój wniosek o birmańską wizę turystyczną został rozpatrzony pozytywnie. Bywałam tam wiele razy, gdy na początku pierwszej dekady tego stulecia przez ponad rok gromadziłam materiały do książki o związkach z Birmą – faktycznych i fikcyjnych – George’a Orwella, który w latach dwudziestych ubiegłego wieku służył tam w bry​tyj​skiej po​li​cji im​pe​rial​nej. Chociaż moje podróże do miast i miasteczek, w których mieszkał Orwell, niekiedy nie


uchodziły uwadze miejscowych szpicli, próbujących wywęszyć, co samotna kobieta robi w miejscach odległych od turystycznych szlaków, nigdy mnie nie zatrzymano ani nie przesłuchiwano i zwykle jakoś przemykałam niezauważona. W Birmie zawsze bardzo się pilnowałam, by nie rzucać się w oczy; materiałów szukałam ostrożnie i bez pośpiechu, mówiłam, że interesuję się historią, pobierałam lekcje birmańskiego, z tutejszymi znajomymi przesiadywałam w herbaciarniach. Jeśli w tym czasie powstała moja teczka osobowa, pocieszam się, że jej zawartość składała się z nieistotnych donosów znudzonych agentów („Cudzoziemka zamówiła przed chwilą filiżankę herbaty, trzecią tego popołudnia”). W poprzedniej książce, tak jak i w tej, nie ujawniałam tożsamości moich rozmówców. Dlatego mogłam jeździć do Birmy także w późniejszych latach, by odwiedzić przyjaciół czy od czasu do cza​su ze​brać ma​te​riał do ja​kie​goś ar​ty​ku​łu. Teraz, po Nargis, postanowiłam się tam wybrać, by zobaczyć, co można zrobić, żeby pomóc poszkodowanym, chciałam też na miejscu śledzić wydarzenia. Mimo obaw, że odmówią mi wizy – w tym czasie odmowy były nagminne – wystąpiłam o nią za pośrednictwem biura podróży w Tajlandii, gdzie mieszkam. Trzy dni później biuro powiadomiło mnie telefonicznie, że przyznano mi czterotygodniową wizę turystyczną do Republiki Związku Mjanmy (junta zmieniła nazwę kraju w 1989 roku) i że mój paszport z pieczątką jest do odebrania. Dowiedziałam się też, że mogę sobie swobodnie wybrać dzień i godzinę podróży, bo jak się pewnie domyślam, w sa​mo​lo​tach rej​so​w ych do Bir​my jest mnó​stwo wol​nych miejsc. Zdołałam już nawiązać w miarę regularny kontakt z przyjaciółmi w Rangunie, którzy prosili mnie o przywiezienie różnych rzeczy i radzili, co mam sobie spakować na drogę. Najważniejsze są tabletki do odkażania wody, pisał mi w e-mailu ktoś z przyjaciół, bo lada dzień w mieście nie będzie ani kropli w kranie. Ktoś inny radził, żebym przywiozła walizkę makaronu, w razie gdyby za​mknię​to skle​py. Jesz​cze ktoś pro​sił o świe​ce i za​pał​ki, któ​rych za​bra​kło w Ran​gu​nie. Wielu moich ranguńskich znajomych organizowało konwoje z pomocą. Prywatnymi samochodami i wynajętymi ciężarówkami wozili na przedmieścia i do delty żywność, lekarstwa, koce i wodę pitną. W e-mailach wysyłanych za granicę powtarzał się apel, by każdy, kto dostał wizę, przywoził artykuły pierwszej potrzeby. Podawano spisy leków niedostępnych lub wyprzedanych w Rangunie, ale najważniejsze były prośby o przywiezienie gotówki. W Birmie nie ma zagranicznych banków ani kart kredytowych, a bankomaty są tylko w kilku największych hotelach, więc pieniądze trzeba dawać do ręki. Zmartwiona, że tych wszystkich próśb nie sposób pogodzić, oprócz własnego niezbędnika (masło orzechowe, suszone owoce, tabletki do dezynfekcji wody i latarka czołówka) z myślą o znajomych uczestniczących w akcji pomocowej zapakowałam do walizki farmaceutyki dostępne bez recepty (elektrolity, lek na biegunkę, gazę) oraz go​tów​kę (stu​do​la​ro​w e bank​no​ty, któ​re scho​w a​łam w książ​ce i w pu​de​łecz​kach z le​ka​mi). Tego dnia, gdy mój samolot wylądował w Rangunie, płyta lotniska była pusta. Lotniska na terenach dotkniętych klęską żywiołową zawsze są pełne ludzi krzątających się przy wyładunku przywiezionego sprzętu i artykułów pierwszej potrzeby oraz organizowaniu ich dalszego transportu. Ale tutaj panował upiorny spokój. Pochmurny, szary dzień i ten przygnębiający widok odbierały nadzieję, że tu może się kiedyś coś zmienić. Z kołującego na pasie samolotu dostrzegłam tylko dwa inne, puste i stojące na ziemi oraz samotnego żołnierza w zwykłym, oliwkowym mundurze. Wymiętą bluzę miał rozpiętą pod szyją, stał oparty o drzewo, palił che​ro​ota4 i spod przy​mknię​tych po​w iek le​ni​w ie spo​glą​dał na nasz sa​mo​lot.


Atmosfera w hali przylotów nie różniła się niczym od tej, którą pamiętałam z wcześniejszych podróży. Birmańczycy wysiedli z naszego samolotu obładowani towarami ze sklepów bezcłowych: bombonierkami, kosmetykami, whisky. Garstka cudzoziemców, w większości prawdopodobnie dziennikarzy albo pracowników organizacji humanitarnych, którzy dla niepoznaki chcieli wjechać do kraju na wizach turystycznych, czekała w milczącej kolejce do kontroli paszportowej. Pewnie wszyscy czuliśmy niepokój i każdy z nas sobie powtarzał: mam nadzieję, że oni nie wiedzą, po co naprawdę tu jestem, mam nadzieję, że mnie nie odeślą z powrotem. W głębi, za wysokim szklanym przepierzeniem oddzielającym stanowiska kontroli granicznej, jak zwykle na lotnisku niecierpliwił się tłumek oczekujących na bliskich i przy​ja​ciół. Nawet na mnie nie spojrzawszy, pogranicznik podstemplował mi paszport i parę minut później odebrałam bagaż, po czym wślizgnęłam się na tylne siedzenie zatęchłej, wysłużonej ranguńskiej taksówki. Zawsze bardzo lubiłam tę drogę z lotniska do miasta. Trwa ona mniej więcej pół godziny, jedzie się zadrzewionymi bulwarami nad malowniczym brzegiem jednego z tutejszych jezior, mija się ronda ozdobione pośrodku kompozycjami kwiatowymi i ogrody otaczające majestatyczną, złotą pagodę Szwedagon. Nowsze budynki w stylu chińskim, których przybyło w ostatnich latach, sąsiadują z dawną architekturą: domami z ciemnego drewna na wpół ukrytymi w gęstwinie drzew, bogato zdobionymi budowlami klasztornymi, zwieńczonymi kopułami z łuszczącą się farbą, ceglanymi rezydencjami kolonialnymi, do których prowadzą zarośnięte podjazdy. Bujna zieleń tej trasy zawsze sprawia, że to miasto wydaje się przyciszone i ta​jem​ni​cze. Po drapaczach chmur w Bangkoku na widok niskiej zabudowy i tonących wśród drzew ulic w Rangunie miałam wrażenie, że cofam się w czasie. Pod pewnymi względami tak było w istocie, bo podróże do Birmy oznaczały rozstanie z nowoczesnymi gadżetami technicznymi, bez których nie umiem się obyć na co dzień. W Birmie nie ma roamingu międzynarodowego, więc moja komórka jest bezużyteczna. By uniemożliwić przepływ treści antyrządowych do kraju i z kraju, władze ściśle kontrolują dostawców internetu, kafejki są straszliwie zatłoczone, a częste przerwy w dostępie do sieci i jej powolność mogą doprowadzić do furii. Skoro w czasie tych przejazdów do miasta nie mogłam do nikogo esemesować ani dzwonić, nie pozostawało mi nic innego, jak oprzeć się wygodnie i oglądać ulice. Przez otwarte okna taksówki za każdym razem czuło się swoisty zapach Rangunu – woń stęchlizny jak w dawno niewietrzonym pokoju, w któ​rym war​to by otwo​rzyć okna. Ale tym razem wystarczyła ta niedługa jazda taksówką, by zobaczyć, że po cyklonie to miasto jest całkowicie inne. Ogromne, stuletnie drzewa zostały wyrwane z korzeniami. Na chodnikach, w plątaninie zerwanych kabli, leżały w poprzek zwalone słupy elektryczne i telefoniczne i połamane gałęzie. Częściowo pozrywane dachy w starych domach ziały dziurami. Na przewróconych billboardach zostały gdzieniegdzie strzępy podartych plakatów, w powyginanych metalowych ramach starannie wymanikiurowane palce trzymały parującą filiżankę herbaty, a śnież​no​bia​łe zęby, od​sło​nię​te w sze​ro​kim uśmie​chu, trze​po​ta​ły na wie​trze. Przed wylotem chciałam zarezerwować sobie pokój w hotelu, ale cyklon zerwał linie telefoniczne i nawet nie mogłam się dowiedzieć, czy hotele są czynne. Obcokrajowcy przyjeżdżający do Birmy mają zakaz zatrzymywania się w prywatnych mieszkaniach Birmańczyków, a goście z kraju, jeśli chcą u kogoś przenocować, muszą zameldować się u władz


dzielnicowych. Jeden z moich przyjaciół załatwił mi więc lokum w akurat pustym domu, wynajętym przez cudzoziemca. Był to murowany, solidnie zbudowany bungalow w zamożnej dzielnicy willowej, który poza niewielkimi uszkodzeniami dachu nie ucierpiał w czasie hu​ra​ga​nu. Przez pierwsze kilka dni w Rangunie odwiedzałam przyjaciół, którym przekazywałam pieniądze i lekarstwa. Chociaż dobrze znam miasto, błądziłam wiele razy, nie mogąc odnaleźć dawnych punktów orientacyjnych. Tam, gdzie kiedyś stały potężne drzewa, było pusto; dom, który dawniej krył się w zieleni, stał nieosłonięty. Wprawdzie udało mi się przyjechać do Rangunu, ale na miejscu czułam się zagubiona i bezradna. Kiedy porozwoziłam zamówione rzeczy, wydawało mi się, że raczej na nic się już tutaj nie przydam. Ponieważ jako cudzoziemka rzucałam się w oczy, nie mogłam liczyć na to, że uda mi się przedostać do delty, aby relacjonować bieżące wydarzenia. Musiałam więc pogodzić się z tym, że na razie zostanę w mie​ście i stąd spró​bu​ję śle​dzić sy​tu​ację w kra​ju. W domu, gdzie mieszkałam, zapadająca wieczorem cisza wydawała mi się nie do zniesienia. Bez prądu i telefonu brakowało mi krzepiących odgłosów domowych – nie było telewizji, muzyki, dzwonków. Nie dobiegały tam nawet odgłosy uliczne, bo do większej ulicy było dość daleko. W nocy panowały egipskie ciemności. Co wieczór zakładałam latarkę na czoło i w tu​ne​lu sła​be​go świa​tła cho​dzi​łam z kąta w kąt. W Birmie zawsze trudno było dotrzeć do wiarygodnych źródeł informacji. Sprawująca rządy junta próbuje sama tworzyć obraz rzeczywistości, w której żyją ludzie. Wszystkie publikacje w kraju podlegają cenzurze prewencyjnej. Cenzorzy dzień w dzień ślęczą przy biurkach, by czujnie wykreślać z artykułów prasowych drażliwe kwestie i sprawdzać, czy w alegorycznym opowiadaniu albo rymowanym dwuwierszu nie kryje się krytyka reżimu. Usunięte wiadomości i niezależne opinie reżim zastępuje własną wersją zjawisk, kreując rzeczywistość, w której nie ma miej​sca na nie​w y​god​ne fak​ty i nie​słusz​ne po​glą​dy. Dziennik „New Light of Myanmar” [Nowe Światło Mjanmy] – ukazujący się w dwóch wersjach językowych, angielskiej i birmańskiej – jest de facto tubą reżimu. Drukowany na marnym papierze tanią, czerniącą palce farbą, specjalizuje się w dobrych wiadomościach. Niemal wszyscy moi znajomi uważają tę gazetę za czystą propagandę, ale kiedy jestem w Birmie, czytam ją codziennie, nie jako źródło informacji, lecz jako medium reprezentujące perspektywę rządzących generałów. „New Light of Myanmar” nie przedstawia zjawisk takich, jakie są one w rzeczywistości, lecz naświetla je tak, jak chcą tego generałowie. I dotyczyło to również cyklonu Nargis. Także w tym przypadku pismo stworzyło swoisty, nieprzystający do rze​czy​w i​sto​ści ob​raz sy​tu​acji. Wedle oficjalnej chronologii wydarzeń po huraganie premier Birmy generał Thein Sein, mianowany przewodniczącym Państwowego Komitetu Centralnego do spraw Reagowania w Sytuacji Katastrofy, 3 maja o ósmej trzydzieści rano, kiedy cyklon jeszcze szalał w Rangunie, zwołał posiedzenie w nowej stolicy kraju, Naypyidaw. Jak doniosły państwowe media, po tym posiedzeniu Thein Sein udał się bezzwłocznie na południe kraju, żeby nadzorować prowadzoną przez państwo operację ratunkową. „New Light of Myanmar” niemal codziennie pisała o nim na pierwszej stronie. Jeśli niezmordowany generał nie zwoływał akurat kolejnej odprawy wojskowej w ramach swego niekończącego się kalendarium spotkań, odwiedzał obozy, które


państwo zorganizowało dla ofiar cyklonu. Wedle dziennika akcja ratunkowa przebiegała wzorowo. Obywatele zjednoczyli się z wojskiem w godzinie próby, by wkrótce, także dzięki wsparciu życzliwego świata, usunąć skutki katastrofy żywiołowej. Wszystko było pod kontrolą – przy​najm​niej w oczach tej ga​ze​ty. Ko Ye, mój birmański przyjaciel, który jest wydawcą w Rangunie, nauczył mnie kiedyś, że jeśli chcę się dowiedzieć, co naprawdę dzieje się w Birmie, powinnam zwracać uwagę na przemilczenia. Ponieważ prawdziwego obrazu rzeczywistości nie ma ani w gazetach, ani w wieczornych wiadomościach telewizyjnych, łatwiej można go odnaleźć w tym, o czym się nie pi​sze i cze​go nie po​ka​zu​je – wśród bra​ków i luk. Ani w „New Light of Myanmar”, ani w żadnym z tygodników należących do prywatnych wydawców nie było na przykład zdjęć z terenów katastrofy – fotografii poszkodowanych rodzin i zniszczonych domów, towarzyszących zwykle doniesieniom o klęskach żywiołowych. Wprawdzie w chaosie, jaki zapanował bezpośrednio po cyklonie, cenzura nie była w stanie zatrzymać prasowych opisów i zdjęć dokumentujących spustoszenia, ale zanim dotarłam do Ran​gu​nu, zdą​ży​ła już od​zy​skać peł​ną kon​tro​lę nad pu​bli​ka​cja​mi. Redaktor jednego z tygodników pokazał mi makietę ostatniego numeru, na której cenzorzy powykreślali wszystkie fotografie uznane za „negatywne” (przedstawiające zburzone domy, zatopione łodzie, przerażonych ludzi i tak dalej). Ze stu zdjęć zaakceptowali cztery. W niespełna dwa tygodnie po cyklonie birmańscy dziennikarze i wydawcy zostali wezwani do wydziału prasowego urzędu cenzury, gdzie im oznajmiono, że czas katastrofy się skończył i wróciła normalność. Usłyszeli, że od teraz wszystkie artykuły o Nargis mają dotyczyć odbudowy i mieć po​zy​tyw​ną wy​mo​w ę. Trudno było jednak odgadnąć, jak z tego, co się dzieje, tutejsze media wycisną coś pozytywnego. Rzeczywistość, o której w pierwszych dniach po moim przyjeździe opowiadali mi przyjaciele i pracownicy organizacji pomocowych, nie miała nic wspólnego z obrazami z „New Li​ght of My​an​mar”. Aung Thein Kyaw, właściciel biura wycieczkowego, człowiek w średnim wieku, zawiesił interesy, żeby jeździć w deltę z transportami ryżu i lekarstw. To, co tam widział, było przerażające. Ściszonym, opanowanym głosem relacjonował, jak jego łódź torowała sobie drogę wśród trupów. Mówił o straszliwie okaleczonych ofiarach. Rzucane przez wiatr pozrywane arkusze blachy falistej raniły do kości i odcinały ludziom kończyny. Niesione sztormową falą pnie, deski i łodzie kiereszowały tych, którzy próbowali utrzymać się na wodzie. W nieopatrzone rany wdawała się gangrena. Ludzie, którzy w czasie powodzi schronili się na drzewach i przez dziesięć, dwanaście godzin kurczowo trzymali się pni i gałęzi, mieli zdarte ręce, klatkę pier​sio​w ą i nogi. Wa Wa Myint, lekarka z Rangunu, która w jednym z miast w delcie udzielała pomocy poszkodowanym, opowiadała, że w niektórych rejonach przy drogach koczują tysiące zroz​pa​czo​nych, bez​dom​nych lu​dzi bła​ga​ją​cych o je​dze​nie. – Masa, masa ludzi nie ma się gdzie podziać. Zostali bez niczego. Wielu z nich jest nagich. Stra​ci​li dom i naj​bliż​szych, nie zo​sta​ło im nic, nie mają na​w et ubra​nia. Któregoś wieczoru ktoś z przyjaciół zaprowadził mnie na spotkanie w domu Chit Swe, który właśnie wrócił z wyprawy w południowe rejony delty, dokąd wybrał się wraz z grupą swych kolegów biznesmenów. Do dolnej części delty, gdzie nie ma dróg, także przed cyklonem można


było dotrzeć wyłącznie szlakami wodnymi. Nie dochodziły stamtąd prawie żadne wiadomości, ale przypuszczano, że w czasie sztormu nadmorskie wioski ucierpiały najbardziej. Chit Swe i jego koledzy prowadzili tam interesy, mieli przedsiębiorstwa handlu ryżem i firmy zajmujące się rybołówstwem. Wkrótce po huraganie wypłynęli do tych wiosek solidną łodzią z ładunkiem ryżu, wody pitnej i brezentu do zbudowania namiotów. Mimo że premier przestrzegł społeczność biznesową, której członkowie wyruszali na wyprawy z pomocą, że w rejonie katastrofy nie wol​no fo​to​gra​fo​w ać, Chit Swe za​brał w po​dróż ka​me​rę wi​deo. By obejrzeć te zdjęcia, poszliśmy do jego rezydencji z przestronnym, wysokim holem i wspaniałymi schodami z drewna tekowego. Nigdy nie widziałam w Birmie takich luksusów, więc domyślałam się, że gospodarz, podobnie jak obecni na tym spotkaniu jego koledzy, zbił majątek dzięki koneksjom z władzą. Ale mimo tych powiązań biznesmeni nie tylko wbrew zakazom premiera filmowali w delcie, lecz także chcieli pokazać te nagrania komuś z zagranicy. Usiedliśmy przed płaskim ekranem telewizyjnym. Był późny wieczór i Chit Swe – wysoki, otyły mężczyzna ze złotymi pierścieniami z kamieniami szlachetnymi na pulchnych palcach – otworzył butelkę johnnie walkera. Gdy oglądaliśmy przygnębiającą podróż do delty, po​pi​jał whi​sky z lo​dem. Ten wstrząsający film powstał około tygodnia po cyklonie. Chaty w delcie buduje się zwykle z bambusa albo drewna i kryje strzechą z liści palmowych, więc żywioł o sile Nargis może je zdmuchnąć jak papierowe origami. Wioski, do których biznesmeni dotarli na początku, zostały kompletnie unicestwione. Nawet po nielicznych murowanych budynkach, najczęściej małych klasztorach i szkołach, zostały tylko gruzy. Na pobojowisku błądzili bez celu ludzie o skamieniałych twarzach. Czasem ktoś się pochylał, by podnieść jakiś mokry kawałek ma​te​ria​łu albo bam​bu​so​w y kij, któ​re mogą się przy​dać przy sta​w ia​niu sza​ła​su. W jednej z wiosek nad rzeką Pyamalaw biznesmeni sfilmowali kilka osób, które skleciły sobie koślawy namiot ze starego brezentu i jakichś desek. Kiedy to ujęcie pokazało się na ekranie, Chit Swe wtrącił ponuro, że co najmniej osiemdziesiąt procent mieszkańców tej wioski zginęło lub zaginęło. Na zalanych polach ryżowych wokół tego prowizorycznego szałasu leżały ludzkie zwłoki i padłe zwierzęta. Większość ocalałych schroniła się przed falą powodziową na drzewach. Jeden z nich powiedział, że zmarłych spotkał lepszy los niż żywych, którzy znaleźli się w pie​kle i nie wie​dzą, jak się z nie​go wy​do​stać. Chit Swe wyjaśnił, że musieli racjonować przywiezione rzeczy, ponieważ chcieli nimi obdzielić potrzebujących w wielu wioskach i ocenić panującą tam sytuację. Im dalej na południe, tym było gorzej. Najbardziej ucierpiały wioski blisko wybrzeża i dużych rzek. Wszędzie, gdzie zawijali, do ich łodzi podchodzili przygnębieni mężczyźni i w milczeniu wyładowywali wydzielone im dary. We wsiach, w które fala powodziowa uderzyła najgwałtowniej, często prawie nie widziało się kobiet i dzieci, nie starczyło im bowiem sił na walkę ze sztormem. Kiedy łódź odpływała, wieśniacy stali na brzegu. Nie machali na pożegnanie, nie uśmiechali się, nie odzywali się słowem. Gdy tak w milczeniu patrzyli na od​pły​w a​ją​cą łódź, ich syl​w et​ki ry​so​w a​ły się na tle za​mglo​ne​go mon​su​no​w e​go nie​ba. W ostatniej wiosce, do której dopłynęli z resztką zabranych rzeczy, spotkali mnicha, który zaprowadził ich do miejsca, gdzie dawniej był klasztor. Po murowanym budynku pozostały tylko fundamenty. Pokazał im duże drzewo, na którym przed rozszalałą wodą schroniło się trzydzieści osób, i poprosił o sfilmowanie posągu Buddy o ludzkich rozmiarach, który w cudowny sposób


został oszczędzony przez powódź. Budda ze swym łagodnym półuśmiechem emanował ab​sur​dal​ną po​go​dą i spo​ko​jem. Kamera zjechała z posągu, by uchwycić upiorny obraz: niezliczone ludzkie zwłoki i martwe zwierzęta hodowlane napuchły do rozmiarów dwa razy większych niż normalnie. Mnich powiedział, że zmarli nie pochodzą z jego wioski, a ich ciała przyniosła fala powodziowa. Zwłok leżących pod gołym niebem od wielu długich dni nie sposób było zidentyfikować, trupy już prawie nie przypominały ludzi. W społecznościach buddyjskich ciała zmarłych zazwyczaj się spopiela, ale po powodzi i z powodu nieustannej pocyklonowej mżawki ziemia była nasiąknięta wodą, a ocalali nie mieli drewna, żeby zrobić stos, ani zapałek, żeby go podpalić. Niepogrzebane cia​ła le​ża​ły więc na zie​mi albo pły​w a​ły w wo​dzie. Mnich unie​sio​ną ręką wska​zał na pła​ski, spu​sto​szo​ny kra​jo​braz i spo​w i​ty mro​kiem ho​ry​zont. – Tam jest jeszcze gorzej – powiedział głosem wyzutym z wszelkich emocji, mając na myśli wio​ski le​żą​ce da​lej na po​łu​dnie. Chit Swe wyświetlił nam migawki z krótkiej wyprawy tylko jedną z rzek w delcie Irawadi, migawki ilustrujące zaledwie niewielki ułamek całościowego obrazu. W delcie są niezliczone szlaki wodne, cyklon nawiedził obszar o powierzchni ponad dwudziestu trzech tysięcy kilometrów kwadratowych (dwa razy większy od Libanu), zamieszkany przez ponad siedem milionów ludzi. Miejscowości wokół Rangunu to leżące na nizinie nawiedzanej przez wichury i powodzie prowizorycznie zabudowane slumsy, znane ze złych warunków życia. Żeby zobaczyć sceny, jakie oglądaliśmy u Chit Swe, wystarczyłoby wyjechać z miasta: rozgrywały się one już na przed​mie​ściach i da​lej, na ogrom​nych te​re​nach del​ty. W czasie tej wyprawy Chit Swe i jego towarzysze nie widzieli, by ofiarom udzielano jakiegokolwiek wsparcia. Nie spotkali żołnierzy ani łodzi wojskowych, w wioskach nie było ekip ra​tun​ko​w ych. Wie​lu wie​śnia​ków mó​w i​ło im, że przed nimi nikt do nich nie do​tarł z po​mo​cą. Nasz gospodarz i jego znajomi w dalszym ciągu chcieli pomagać, lecz nie znali dokładnie skali potrzeb i spierali się o to, co robić. Ktoś zasugerował, by materiał filmowy przekazać ambasadzie amerykańskiej, bo świat powinien zobaczyć, jak naprawdę wygląda sytuacja po cyklonie, a takich świadectw brakuje. Jednak Chit Swe, który stanowczo się temu sprzeciwił, przekonał swych towarzyszy, że ponieważ oni sami też są na tych zdjęciach, można je pokazywać tylko zaufanym osobom. Biznesmeni chcieli pomagać, ale nie zamierzali drażnić władz. W kraju panował klimat niepewności i jeszcze nie było wiadomo, czy udzielanie pomocy ofia​rom klę​ski ży​w io​ło​w ej i fil​mo​w a​nie ludz​kich cier​pień nie zo​sta​nie uzna​ne za zbrod​nię. Chociaż wiązało się to z ryzykiem, wszyscy moi znajomi włączyli się do akcji pomocowej. Gdy widać było, że władze robią niewiele i nie dopuszczają zagranicznej pomocy, ludzie wzięli sprawy we własne ręce. Mieszkańcy Rangunu prowadzili w mieście zbiórkę pieniędzy i organizowali transporty artykułów pierwszej potrzeby do delty i miejscowości podmiejskich. Brali w tym udział kupcy, lekarze, nauczyciele, studenci, pisarze, aktorzy, muzycy – niemal każdy, kto dysponował najskromniejszymi nawet środkami. Zargana, popularny komik i były więzień polityczny, zebrał grupę wolontariuszy, którzy jeździli w deltę z najpotrzebniejszą pomocą, ochotników mobilizowali także inni celebryci. Buddyjscy mnisi i opaci, między innymi czcigodny Sitagu Sayadaw 5, apelowali do darczyńców na terenie całego kraju o wsparcie dla klasztorów udzielających schronienia poszkodowanym. Bierni nie pozostawali też obcokrajowcy


przebywający w Birmie; małżonki pracowników ambasad w samochodach z tablicami dy​plo​ma​tycz​ny​mi prze​dzie​ra​ły się dziel​nie przez punk​ty kon​tro​l​ne z żyw​no​ścią i le​kar​stwa​mi. Dwa dni po przyjeździe do Birmy zaniosłam część przywiezionej gotówki znajomemu, który prowadził w Rangunie prywatną szkołę. Lekcje zostały odwołane, a kilkunastoletni uczniowie na miarę swoich skromnych możliwości brali udział w akcji pomocy. Na podwórku szkoły piętrzyły się worki soczewicy, ryżu i ziemniaków. Przy bramie parkowały ochlapane błotem ciężarówki. Uczniowie z przejęciem sortowali lekarstwa i liczyli brezentowe plandeki. Na ścianie wisiała mapa terenów poszkodowanych przez cyklon, na tablicy obok oznaczono trasy codziennych wy​jaz​dów z po​mo​cą na przed​mie​ścia Ran​gu​nu.


WY​DAW​NIC​TWO CZAR​NE SP. Z O.O.

www.czar​ne.com.pl Se​k re​ta​riat: ul. Koł​łą​ta​ja 14, III p., 38​-300 Gor​li​ce tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e​-mail: ma​te​usz@czar​ne.com.pl, to​masz@czar​ne.com.pl, do​mi​nik@czar​ne.com.pl, ho​no​ra​ta@czar​ne.com.pl, ewa@czar​ne.com.pl Re​d ak​cja: Wo​ło​wiec 11, 38​-307 Sę​k o​wa tel. +48 18 351 00 70 e​-mail: re​d ak​cja@czar​ne.com.pl Se​k re​tarz re​d ak​cji: mal​g o​rza​ta@czar​ne.com.pl Dział pro​mo​cji: ul. An​d er​sa 21/56, 00​-159 War​sza​wa tel./fax +48 22 621 10 48 e​-mail: agniesz​k a@czar​ne.com.pl, anna@czar​ne.com.pl, do​ro​ta@czar​ne.com.pl, zo​fia@czar​ne.com.pl Dział mar​k e​tin​g u: ka​ta​rzy​na@czar​ne.com.pl Dział sprze​d a​ży: irek.grad​k ow​ski@czar​ne.com.pl tel. 504 564 092, 605 955 550 agniesz​k a.wil​czak@czar​ne.com.pl Au​d io​bo​oki i ebo​oki: Iza​be​la Re​g ól​ska, iza@czar​ne.com.pl Wo​ło​wiec 2013 Wy​d a​nie I


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.