Czachopismo - Nr 0

Page 1




Numer: Zero Egzemplarz promocyjny Nie na sprzedaż

TRZY SŁOWA OD OJCA PROWADZĄCEGO Szanowni Państwo, Właśnie trzymacie w rękach zerowy numer „Czachopisma” - numer pokazowy - próbkę naszych możliwości. Jest on jedynie fragmentem numeru pierwszego, który pojawi się w sprzedaży już za miesiąc. Fakt ukazania się „Czachopisma” jest efektem kilkumiesięcznej pracy i uporu grupy zapaleńców i miłośników horroru, którym to udało się przekonać wiele sceptycznych osób o konieczności zaistnienia takiego tytułu. Dołożyliśmy wszelkich starań, aby nasza redakcja składała się ze znakomitych znawców tematu a także cenionych twórców. Ktoś mógłby powiedzieć: „Gazeta o horrorach? To o czym właściwie będziecie pisać? Przecież tematy wam się skończą po paru numerach”. Nic bardziej mylnego. Za pomocą naszego pisma chcemy pokazać, że horror ma nieskończenie wiele twarzy. Horror to przede wszystkim literatura grozy. Horror to także młodszy brat książki, czyli komiks. Horror, wbrew temu, co można by przypuszczać istnieje w kinematografii od blisko 100 lat, przez które powstały dziesiątki tysięcy tytułów oraz setki gatunków. Horror to też muzyka - i ta klasyczna w postaci ścieżek dźwiękowych, jak i ta współczesna inspirowana najróżniejszymi dziełami grozy. Temu wszystkiemu chcemy poświęcić nasze pismo. Horror w Polsce - gatunek niedoceniony. Dlatego jednym z naszych głównych zamierzeń jest promocja młodych twórców, pisarzy, reżyserów, muzyków, rysowników… Chcemy przy pomocy „Czachopisma” wypełnić lukę na polskim rynku wydawniczym. Chcemy stworzyć prawdziwe pismo branżowe - pismo grozy. A także wspólnymi siłami, wraz z Państwem, zapoznać Czytelników z najlepszymi filmami, książkami, komiksami, grami komputerowymi i fabularnymi czy też muzyką. Liczymy, iż nasze pismo szybko dotrze do fanów gatunku i zyska ich sympatię. Co będzie można znaleźć na łamach „Czachopisma”? Recenzje filmów, książek, gier, komiksów, albumów. Ponadto wywiady z twórcami, relacje z różnego rodzaju imprez a także liczne felietony poruszające najciekawsze aspekty gatunku i inne... Mamy nadzieje ze nasze wydawnictwo Państwa zainteresuje. Zapraszamy do współpracy.

Z wyrazami szacunku Wojciech Jan Pawlik Redaktor Naczelny

Wydawca: PressKontakt Sp. z o.o. 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25 Adres redakcji: 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25 tel/fax: (012) 633-99-01 fax: (012) 633-27-61

Redakcja: Redaktor Naczelny: Wojciech Jan Pawlik w.pawlik@czachopismo.pl Zastępca redaktora naczelnego: Bartłomiej Paszylk b.paszylk@czachopismo.pl Korekta: Filip Rauczyński

Współpracownicy: Łukasz Orbitowski, Krzysztof Gonerski, Łukasz Radecki, Krzysztof Żmuda, Filip Kucharzewski, Michał Świderski, Adrian Miśtak, Maja Kaps, Alicja Czerwińska, Barbara Loranc, Tahar Yoganathan

Skład i grafika: Tizzastre Bizzalini grafika@dirty-hustlaz.com

Reklama: Wojciech Pawlik tel.: 605-145-798 reklama@czachopismo.pl

Strony www: www.czachopismo.pl www.myspace.com/czachopismo

Grafika: Bartomiej Kurzok Ryszard Jachimczak

Hosting; SUPERHOST - www.superhost.pl

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo skracania i redagowania nadesłanych tekstów. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Publikacja i rozpowszechnianie materiałów zamieszczonych w Magazynie “Czachopismo“ w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie i nośniku bez wyraźnej, pisemnej zgody wydawcy zabronione.

2


Maj 2007 Zapowiedzi przygotował Krzysztof Gonerski

SKINWALKERS już w lipcu! Znane były pod różnymi nazwami – zmiennokształtni, sukuby, demony. Mity o nich zaczęły powstawać już z chwilą narodzin cywilizacji. Wilkołaki. Krwiożercze bestie pojawią się na polskich ekranach 20 lipca, w filmie „Skinwalkers”. Producentami są Don Carmody („Silent Hill”) oraz Dennis Berardi („Cube Zero”). Reżyserii podjął się twórca „Domu 3”i „Jasona X” - Jamesa Issac. W filmie, opowiadającym historię dwunastoletniego chłopca, który przez przypadek znalazł się pomiędzy dwoma rywalizującymi ze sobą gangami wilkołaków, zagrają m.in. Jason Behr, Elias Koteas, Rhona Mitra, Natassia Malthe i Lyriq Bent. Dystrybucją „Skinwalkers” na terenie kraju zajmie się firma Monolith.

JAMES WAN PREZENTUJE DEAD SILENCE

CASTLE PARTY ‘07 Castle Party już 27-29 lipca na zamku w Bolkowie! Jest to jedyne wydarzenie tego typu w Europie środkowej i wschodniej. Więcej informacji na stronie www.castleparty.com Zapraszamy!

JIM CARREY W THE NUMBER 23 16 marca 2007 roku odbyła się w USA premiera najnowszego filmu twórcy „Piły”, Jamesa Wana pt. „Dead Silence”. Podstawę scenariusza stanowiło wspólne opowiadanie reżysera oraz Leigh Whannella, odtwórcy jednych z głównych ról w kolejnych częściach „Piły”. Whannell jest także autorem scenariusza. Fabuła filmu opowiada historię młodych małżonków, Jamie’ego i Lisy. Ich szczęście przerywa brutalne morderstwo, Lisy. Zrozpaczony mąż powraca w rodzinne strony, by pochować ukochaną i rozwiązać zagadkę stojącą za jej śmiercią. W „Dead Silence” zobaczymy m.in: Ryana Kwantema, Laurę Regan, Amber Valettę i Donnie’ego Wahlberga. Jak na razie żaden z polskich dystrybutorów nie wyraził zainteresowania najnowszym filmem Wana.

Jim Carrey, znany głównie z komediowych ról, tym razem próbuje sił w poważnym repertuarze. W mrocznym thrillerze „The Number 23” amerykański gwiazdor gra Waltera Sparrowa. Bohater wierzy, że powieść, którą przeczytał, opowiada wydarzenia z jego życia. Książka kończy się morderstwem, a liczba 23, wielokrotnie pojawiająca się w powieści, zdaje się mieć złowrogi wpływ na życie bohatera. Scenariusz projektu powstał w oparciu o debiutancką powieść Fernleya Philipsa. Reżyseruje Joel Schumacher, z którym Carrey spotkał się już przy realizacji „Batman Forever”. Obok amerykańskiego komika, zobaczymy także Virginię Madsen („Candyman”), Rhonę Mitrę (“Autostrada grozy”) i Danny’ego Huston („Aviator”). Film na polskie ekrany wprowadza Warner Bros. Premiera 8 czerwca

3


W przypadku takiej wytwórni jak Troma trudno jest wybrać spośród dziesiątków tytułów filmy reprezentatywne, ciężko też mówić o swoistych hitach. Niemniej dokonując retrospekcji wynalazłem całkowicie subiektywnie moją prywatną klasykę Tromy. Zaznaczam, że nie zawsze są to filmy najlepsze, ale na pewno warte obejrzenia, jeśli chce się poznać styl wytwórni. Kolejność przypadkowa.

LEGEND OF CHUPACABRA (2000) Udający film dokumentalny obraz opowiadający historię poszukiwań legendarnego Chupacabry (po hiszpańsku kozło… tu wstawcie czynność erotyczną w wulgarnym języku). Równie umowny jak Blair Witch Projekt, prawdziwie fatalnie zagrany i zrealizowany.

Łukasz Radecki

CANNIBAL! THE MUSICAL (1996) Historia Alfreda Pakera, pierwszego potwierdzonego amerykańskiego kanibala, przewodnika, który wraz z grupą pionierów gubi się w górach podczas surowej zimy. Wkrótce pojawia się problem wyżywienia. Naprawdę zabawny film stworzony przez Treya Parkera (twórca South Park) pełen świetnie zaaranżowanych i wykonanych piosenek. Pozycja obowiązkowa.

TERROR FIRMER (1999) Film opowiadający o nieudolnej ekipie filmowej dowodzonej przez ślepego reżysera i próbującej zrealizować niskobudżetowy, niepoprawny politycznie horror. Tymczasem na planie zaczyna grasować zabójca. Jeden z najgłupszych a przy tym najbrutalniejszych i niesmacznych filmów wytwórni. Na pewno mój kandydat do tego tytułu.

CLASS OF NUKE’EM HIGH (1986) Uczniowie szkoły znajdującej się niedaleko elektrowni atomowej zaczynają zmieniać się w krwiożercze mutanty. Nie brakuje oczywiście ludzi gotowych ich powstrzymać. Futurystyczny, surrealistyczny, nawiązujący do kina typu „Class of 1984”, doczekał się dwóch kontynuacji. Oczywiście przeciętnych. Na uwagę zasługuje niewielka dawka przemocy (jak na Tromę) zrównoważona odpowiednią ilością nagości.

4


EVIL CLUTCH (1988) Film włoskiego reżysera, Andreasa Marforiego, opowiadający historię demona przyjmującego postać pięknej kobiety, gustującej w męskich genitaliach. Programowo niski poziom wykonawczy, za to całkowity brak humoru. W zamian ogromna ilość gore, przemocy i tanich efektów specjalnych. TOXIC AVENGER (1985) Historia Melvina, nieudacznika zarabiającego na życie zmywaniem podłóg w miejscowej siłowni. W wyniku okrutnego żartu kolegów zażywa kąpieli w toksycznych odpadach. Jego ciało mutuje, staje się Toksycznym Mścicielem, który za pomocą mopa wymierza sprawiedliwość. Idiotyczne żarty, ekologiczne przesłanie, brak poprawności politycznej i duża ilość gore zapewniły filmowi sukces i pozycję dzieła kultowego. Warto odnotować, że obraz doczekał się aż trzech kontynuacji, z czego dwie są dość przeciętne i banalne, ale ostatnia, Citizen Toxie, okazuje się być nawet lepszą od oryginału. TROMEO & JULIET (1996) Uwspółcześniona i zbrutalizowana wersja Szekspirowskiej tragedii. Dużo gore, czarnego humoru i Lemmy Klimster z Motörhead na dokładkę. SGT. KABUKIMAN N.Y.P.D. (1991) Moim zdaniem jeden z najlepszych filmów wytwórni. Poznajemy w nim nieudolnego gliniarza Harry’ego Griswolda, przy którym Frank Drebin to wcielenie taktu i szczęścia. Policjant ów wybiera się pewnego razu na przedstawienie teatru Kabuki. Tam jego życie ulega zmianie. Uzbrojeni napastnicy mordują najstarszego mistrza teatru, ten zaś przekazuje swą moc i duszę Harry’emu. Teraz ten, jako wybraniec staje do walki z korupcją i przestępczością, zmieniając się w odpowiednich momentach w Sierżanta Kabuki. Oczywiście – sporo krwi, przemocy, komiksowego klimatu i zabawnych, głupkowatych dialogów. Dla mnie klasyk wytwórni. BEWARE! CHILDREN AT PLAY (1989) Wariacja na temat „Dzieci kukurydzy”. Grupka dzieci grasuje w górskiej miejscowości, zabijając i zjadając dorosłych. Film momentami nudnawy, ale zyskujący brakiem poprawności politycznej i finałową sceną starcia dzieci z dorosłymi. A NYMPHOID BARBARIAN IN DINOSAUR HELL (1991) Tytuł mówi wszystko. Ostatnia kobieta na ziemi, w czasach po wojnie nuklearnej podejmuje walkę z potworami hasającymi radośnie po ziemi. Film tak fatalny, że aż wart obejrzenia. KILLER CONDOM (1996) Szwajcarsko niemiecka produkcja będąca adaptacją komiksu o tym samym tytule na tyle zainteresowała Kauffmana, że wcielił ją do swej wytwórni. W obliczu grasujących po domach publicznych morderczych istot przypominających wyglądem prezerwatywy (i odgryzających tym samym co nieco), kwitnie miłość cynicznego policjanta Luigiego Mackeroniego i młodego żigolo – Billy’ego. Mężczyźni walczą nie tylko z presją środowiska, byłym kochankiem Luigiego, transwestytą Babette, ale i wspomnianymi kondomami, które okazują się być… Zaskakująco udany film o dość poważnym przesłaniu. Tytuły można by mnożyć, nie chciałbym jednak sugerować drogi poszukiwań dla widzów chętnych na romans z Tromą. Szkoda tylko, że niektórzy mogą się natknąć na tytuły typu „Surf Nazist Must Die” czy „Maniac Nurses Find Ecstasy” i poddać się całkowicie. Pozostaje mi życzyć powodzenia i jeszcze raz zaprosić do dziwnego świata Lloyda Kauffmana.


ecki

Łukasz Rad

Odkąd mój młodzieńczy umysł został skonfrontowany z „The Fly” Cronnenberga i „Manitou” Mastertona, horror pochłonął mnie całkowicie, stawiając kropkę nad i osobą Lovecrafta. Pamiętam polowania na filmy w różnego typu „Videotekach”, zaklepywanie tytułów w księgarniach i bibliotekach. Potrafiłem zrywać się z imprez by nie przegapić jakiegoś horroru w telewizji a żona do dziś mi wypomina, że wahałem się czy termin wesela nie przeszkodzi mi w obejrzeniu kolejnej części „Friday the 13th” emitowanej w jednej z polskich stacji. Teraz w dobie Internetu i wszelkiego rodzaju sklepów wysyłkowych dostęp do tytułów jest zatrważający i na dobrą sprawę fan gatunku może wreszcie poczuć przesyt. Okazuje się bowiem, że zgodnie z teorią poznania, uodparniamy się na prezentowane zdarzenia. Granica strachu i obrzydliwości jaką możemy znieść przesuwa się nieustannie i dochodzimy do punktu, w którym ghost stories przestają nas straszyć, a efekty gore stają się za mało drastyczne. Jest na to jednak znakomity sposób. Wystarczy wyolbrzymić przemoc, banał wybrzuszyć do karykaturalnych rozmiarów, zapomnieć o aktorstwie i poprawności politycznej oraz doprawić to wszystko sporą dawką kiczu. Otrzymamy Tromę i świat horroru już nigdy nie będzie taki sam. Pierwszy kontakt z Tromą w moim przypadku był zaskakująco łagodny. Oto jako podrostek kolekcjonujący maniakalnie naklejki, czy jeszcze wcześniej, historyjki z gum do żucia, natrafiłem na komiksowe rysunki dziwnych stworów opa-

6

trzonych logiem „Toxic Avenger”. Historyjki choć banalne, sprawiły, że rozpocząłem poszukiwania pierwowzoru, które po latach zakończyły się sukcesem, ale i zmianą światopoglądu w sensie postrzegania horroru. Wspomniany „Toxic Avenger” zrealizowany w 1984 roku za 500 000 dolarów był pierwszym rasowym horrorem wytwórni Troma, która dotąd specjalizowała się w krwawych historiach sensacyjnych okraszonych odważnymi scenami erotycznymi. Filmowi od początku towarzyszyła atmosfera skandalu. Część ekipy bulwersował scenariusz, jeden z aktorów odmówił wypowiadania kwestii ze scenariusza i improwizował na miejscu, inny odszedł gdy został zmuszony do celowania strzelbą w dziecko. Sam reżyser zaś nie był do końca pewien zakończenia, ale także imienia bohatera, a w związku z tym tytułu filmu. Sam obraz zdefiniował wręcz styl Tromy, nic dziwnego więc, że główny bohater, Toxie, stałe się logiem wytwórni. Banalna i przewidywalna fabuła, dużo nagości i przemocy, fatalne aktorstwo i równie kiczowate efekty specjalne o dziwo znalazły grono zwolenników. Niewątpliwie przyczynił się do tego brak poprawności politycznej. W jednej z pierwszych scen widzimy grupkę młodzieży, która bawi się w rozjeżdżanie dzieci na rowerach. Troma nie tylko nie waha się użyć takiego motywu, ale również nie ma skrupułów przed dosadnym ukazaniem wszystkich szczegółów tej


drastycznej zbrodni wraz z ujęciem rozjechanej czaszki małego chłopca. Machina ruszyła. Do dnia dzisiejszego trudno zliczyć tytuły jakie masowo wypuszcza Troma. Poziom produkcji jest różny, zawsze jednak programowo niski. Wystarczy spojrzeć na tytuły i już wiadomo, że również fabuły tromici nie traktują poważnie. Jest to także istotny wyznacznik stylu Tromy - czarny humor, kreskówkowe zagrywki i co chwila puszczane do widza oko. Tutaj nie ma granic, krwawy horror w kolejnym ujęciu może stać się rozbudowanym musicalem, rzeź dzieci stoi obok baletowego performance, a za morderstwami gejów ukrywa się organizacja kościelna. Kanwą fabularną może być przejmująca miłość gejów i odrzuconego transwestyty, bohaterem staje się wiejski głupek lub życiowy nieudacznik. Nie ma również żadnych ograniczeń scenariusza. Twórcy Tromy równie chętnie korzystają z autorskich scenariuszy jak i przetwarzają znane tytuły – wystarczy wspomnieć tutaj o „Beware! Children at play” („Dzieci kukurydzy”), „Tromeo and Juliet” („Romeo i Julia”) czy „Shock and Shockabily” („Rozważna i romantyczna”). Wszystko to sprawia, że filmy Tromy nie powinny mieć racji bytu, paradoksalnie, okazuje się, że ich popularność, jak i zapotrzebowanie na tego typu produkcje jest bardzo wysokie.

Twórca Tromy, Lloyd Kaufman, konsekwentnie broni niezależności swojej wytwórni przed zakusami Hollywoodu i chociaż w jego produkcjach można znaleźć nazwiska Samuela L. Jacksona, Carmen Electry czy Matta Stona, formalnie utrudnia on dostęp znanych nazwisk do swoich filmów. Wynika to z faktu, że Troma kręci swoje filmy w warunkach partyzanckich i nieskrępowanych żadnymi terminami czy zasadami, natomiast hollywoodzkie nazwiska wymagają ubezpieczeń, podpisów i biurokracji, której Kaufman nie znosi. Alogicznie, wielcy kina uparcie pchają się na plan filmowy, gdyż obecność w Tromie staje się powoli sprawą prestiżu. Szczególną popularnością cieszą się tzw. trommettes, czyli dziewczyny, które swoimi wdziękami ozdabiają nie tylko filmy, ale i wszelkiego rodzaju imprezy związane z wytwórnią. Nie wspominając o ogromnej galerii zdjęć, które co miesiąc, wzorem playboyowych playmante, ukazują się w formie pictoriali na stronie wytwórni.

Troma zaczęła jako wytwórnia filmowa, dziś jednak to ogromny biznes. Wspomniałem już o gumach do żucia, fani zaś mogą zaopatrzyć się w szereg koszulek, czapeczek, kubeczków, figurek. Powstają komiksy, seriale animowane, gry komputerowe. Działa kanał telewizyjny, istnieje TromaDance festiwal, co roku w Cannes tromici szokują swoimi występami. Niezależnie od podejścia do tematu, obok propozycji Tromy nie można przejść obojętnie. Albo ją się wielbi albo nienawidzi, Motywy nienawiści mogą być różne – wspomniany kicz, infantylizm, brutalność, perwersja, niski poziom wykonawczy. Zadziwiająco, powody uwielbienia mogą być dokładnie te same. Filmy Tromy pełnią bowiem rolę katharsis, zapewniając rozrywkę, drastyczną i opierającą się na niskich instynktach, ale jednak rozrywkę. Kumulacja brutalności tak przerysowanej i bezsensownie motywowanej nie może poruszyć widza, który po prostu w trakcie seansu przestaje myśleć, mogąc nie tylko się zrelaksować, ale i odreagować stresy i szarość dnia powszedniego. Pamiętać jednak należy, że nie jest to kino skierowane dla wszystkich i nikogo do zapoznania z propozycjami Tromy namawiać nie wolno. Bowiem mimo zawartego w nich infantylizmu, konieczne jest jednak minimalne choć poczucie estetyki, by jednak nie wziąć zbyt poważnie przedstawionych wydarzeń i ze spokojem wyłapywać smaczne i kretyńskie żarty. Ponieważ najgorsze co można zrobić przy kontakcie z Tromą to potraktować ją poważnie i wymagać od niej intelektualnej rozrywki. Grozi to tromatycznym przeżyciem.

7


MISFITS „Project 1950” Misfits Records / 2003 ocena: 5 / 6

NEKROMANTIX „Live is a grave & I dig it” Hell Cat Records / 2007 ocena: 4,5 / 6

Nie lubię bawić się w proroka, tym bardziej w tak niewdzięcznej dziedzinie, jaką jest muzyka, ale od początku wiedziałem, że to będzie doskonała płyta. Z jednej strony fenomenalny skład – Jerry Only, którego przedstawiać nie trzeba (tutaj odpowiedzialny także za wokal), na gitarze Dez Cadena z Black Flag, perkusję natomiast obsługuje sam Marky Ramone - był niejakim gwarantem wysokiego poziomu muzycznego. Z drugiej zaś sama zawartość, Misfits proponuje tym razem wycieczkę w przeszłość. „Project 1950” to nic innego bowiem jak punkowe interpretacje klasycznych rock and rollowych kawałków, które inspirowały swego czasu rzesze przyszłych punkowców. O rozczarowaniu zatem nie mogło być mowy. Rockowe szlagiery z lat 50 i 60 odegrane są wzorowo, nie boję się nawet stwierdzić, że w niektórych momentach brzmi to ciekawiej niż oryginał („Diana” Paula Anki, „Monster Mash” Bobby’ego Picketta), zaś nowa wersja znanego wszystkim „Great Balls of Fire” to najlepszy hołd, jakiego mógł doczekać się czołowy buntownik rock and rolla Jerry Lee Lewis. W związku z tym, że krążek trwa ledwie 24 minuty, jako bonus dołączona została płyta DVD, na której znalazły się koncertowe wersje niektórych utworów (m.in. „This Magic Moment”, „Diana”, „Runaway”) oraz wspólny występ Misfits z japońskim zespołem Balzac z Nagoya w 2002 roku. I choć „Project 1950” nie zastąpi w żadnym wypadku autorskiego materiału, to jednak bezwzględnie warto się z tym albumem zapoznać. Jest to po prostu kawał historii rock and rolla w interpretacji zespołu, który wszakże miejsce w historii muzyki ma również zapewnione.

Dwa lata przyszło nam czekać na najnowszy twór zespołu Nekromantix. Pierwsza połowa 2007 roku przyniosła ze sobą kolejną muzyczną odsłonę nawiedzonych duńczyków, jednej z najlepszych kapel nurtu psychobilly. Po przetasowaniach personalnych miejsce gitarzysty zajął Tröy Deströy (The Rezurex), za to za perkusją zasiadł Andy DeMize (The Rockets), Nekromantix atakują kolejna płytą zatytułowaną „Life is a Grave & I dig it!”. Album składa się z 13 kompozycji utrzymanych w brudniejszym, rock’n’rollowym stylu. Na największą uwagę zasługują popisy Tröy’a, który genialnie potrafi wkomponować swój instrument w klimat, jaki towarzyszy kompozycjom i spiąć je w całość. Znajdziemy tutaj typowe, spokojne przygrywanie na gitarze do sekcji rytmicznej „Anthem After Dark” ale też opętańczo ultraszybkie partie „Rot in Hell!”, w których Tröy czuje się zdecydowanie lepiej. Po pierwszym przesłuchaniu można odnieść wrażenie jakby Nekroman usunął się za kurtynę gitarowych riff’ów ze swoim coffin-bass’em - nic bardziej mylnego! Wystarczy przesłuchać „My Girl”, “Panic at the Morgue”, „Out Comes the Batz” lub tytułowego kawałka. Kontrabas genialnie zgrywa się z partiami perkusji, tworząc tym samym solidny fundament dla gitarowych ekscesów Tröy ‘a. Najnowsza płyta nie jest typową dla tego zespołu. Fani poprzednich produkcji mogą poczuć się zawiedzeni, szczególnie, jeżeli chodzi o charakterystyczne brzmienie i styl grania Nekromantix, które na tym albumie zespół postanowił pomieszać gdzieniegdzie z energicznymi, rock’n’roll’owymi partiami. Każdy powinien jednak dać szansę tej płycie, ponieważ mamy do czynienia z dobrym, solidnym albumem.

Filip Kucharzewski

Michał Świderski

THE LIVING DEAD „Alarm !!!” Strobelight Records / 2005 ocena: 5 / 6

MIGUEL

&

Miguel and the Living Dead to fenomen w kraju, w którym muzyka gotycka kojarzy się z wątpliwej urody niewiastami piejącymi do mikrofonu pseudopoetyckie teksty, a nazwy pokroju Bauhaus, Alien Sex Fiend czy 45 Grave mówią cokolwiek zaledwie garstce ludzi. Trudno jednoznacznie sklasyfikować brzmienie tego zespołu, wszak „Alarm!!!” to eklektyczna mieszanka wpływów death rocka, horror punka i psychobilly. Pomijając jednak w gruncie rzeczy mało istotne klasyfikacje gatunkowe, stwierdzić należy, że mamy tutaj do czynienia z jednym z najbardziej porażających debiutów ostatnimi czasy na szeroko rozumianej scenie rockowej w Polsce. „Alarm!!!” jest bardzo równym i zbalansowanym kompozycyjnie albumem. Nie ma znaczenia, czy obracamy się w szybszych klimatach – „Aliens Wear Sunglasses”, rewelacyjny „Killer Klowns from Outer Space” oraz najlepsze chyba na krążku „Graveyard Love Song” i „Night of Terror”, czy zwalniamy tempo i obcujemy z bardziej klimatycznym obliczem Miguela – „Salem’s Lot”, „Sexy Velvet Shadow”. Wszystkie kompozycje bowiem trzymają bardzo wysoki poziom; dodatkowym atutem zaś jest niesamowity, grobowy wręcz wokal wyśpiewujący teksty w których roi się od wampirów, zombies i innych przyjemniaczków rodem z horrorów klasy B... Pozostaje tylko mieć nadzieję, że zespół wraz z drugą płytą, która na dniach powinna się ukazać, zyska wreszcie w Polsce przede wszystkim możliwość szerszego zaprezentowania się publiczności na żywo, bowiem ta muzyka ma niesamowity wręcz potencjał koncertowy. Tymczasem naprawdę warto zapoznać się z „Alarm!!!”, bo jakkolwiek histerycznie by to nie brzmiało, jest to materiał nad wyraz świeży, intrygujący i tak w Polsce po prostu nikt nie gra. Filip Kucharzewski

8


Mam defekt. Dziękować Bogu, nie jest to żadna przypadłość natury fizycznej. Kończyny mam wszystkie, ilość palców u rąk i nóg się zgadza, nos na miejscu, a drugi najważniejszy organ męski sprawny (córka chowa się zdrowo). Defekt ten określiłbym raczej jako psychiczno-intelektualny. Objawia się on mianowicie tak: kiedy przeciętny zjadacz chleba i ogórków kiszonych chce się rozerwać, pochechotać, pochychrać, czyli przeżyć jakiś „fan” (po naszemu „ubaw”), wówczas sięga po płytę DVD opatrzoną napisem „komedia”. Jest to zachowanie powszechne i od normy nie odbiegające. Mój defekt polega natomiast na tym, że ja też się rozrywam, chechotam, chychram i przeżywam „fan”, ale sięgając po płyty z gatunku „horror”. W tej chwili czytelnik, który jest oczywiście wielkim Miłośnikiem Gatunku, a świeczki na ołtarzyku S. Kinga pali na okrągło, marszczy się po raz pierwszy. Miłosierdzia proszę... Wytłumaczę zaraz, w czym rzecz. Kiedy oglądam film z gatunku kina grozy, czy szeroko rozumianego horroru, natychmiast zaczynam się zastanawiać „Dlaczego właśnie tak się dzieje?”. Dlaczego bohater nie ucieka z wrzaskiem, kiedy jeszcze ma czas na ucieczkę i nieprzegryzioną tchawicę? Dlaczego martwe zwłoki nie są tak naprawdę martwe, lecz potrafią się przemieszczać i gryźć? Dlaczego przedmioty posiadają cudowne moce? Dlaczego kilka nabazgranych kredą znaków potrafi uczynić cuda? Takie upierdliwe pytania mógłbym mnożyć bez końca. Mój spekulatywny, lecz jednocześnie konsekwentny umysł najczęściej dochodzi do wniosku, że autor czy też reżyser, zamiast podjąć składną i logiczną próbę wytłumaczenia nadnaturalnych zjawisk, po prostu idzie na skróty i zakłada dobrą wolę lub – co gorsza – naiwność czytelnika/widza (niepotrzebne skreślić). Wampiry lubią krew? Tak mają! Ukąszenie powoduje natychmiastową przemianę w wilkołaka czy inne paskudztwo? Oczywiście, że natychmiastową! Trup, maltretowany piłą albo srebrnymi pociskami, podnosi się z ziemi i zmierza w stronę ofiary? Taka jest cecha trupów! Ja rechoczę i skręcam się ze śmiechu, a Czytelnik marszczy się teraz po raz drugi... Lecz nie szukajmy w horrorze rzetelnego odbicia świata, gdyż to działanie próżne. Poszukajmy historii. Oferowane przez autorów fabuły można zaliczyć najczęściej do zwyczajowych, czyli naiwnych ( „Bo taka jest tradycja, więc i ja tak piszę...”) lub ułomnych. Naiwne fabuły odwołują się do horrorowych konwencji; wampir, opętanie przez Zło, wydostanie się Złego na świat, et multum et stupidum et cetera. Czytelnik zna je na pewno świetnie. Jeśli chodzi o fabuły ułomne, to ich autorzy – pomimo udanej ucieczki od naiwności – popełniają zwykle grzech lub grzeszek „pójścia na skróty” w pewnym miejscu. Nawet Jacek Dukaj nie wybronił się przed złamaniem praw fizycznych, aby tylko powiązać fabułę w zgrabną całość w fenomenalnym skądinąd opowiadaniu „Zanim mrok”, co sam zresztą uczciwie przyznał w notce odautorskiej. Dla osobnika dysponującego jako taką wiedzą z zakresu fizyki, biologii i psychologii horror jako gatunek się po prostu nie broni, lecz pozostaje tylko zlepkiem mniej lub bardziej niespójnych konwencji. Zaraz, zaraz... drogi Taharze, a kto powiedział, że horror ma być logiczny i spójny?

Czytelnik, zmarszczony już jak nienasycony od trzystu lat wampir, zarzuci mi teraz, że horror nie może być tworzony i odbierany w paśmie racjonalnym. Ku zaskoczeniu wszystkich (wliczając samego siebie), ja się z tym zgodzę. Nie oczekuję bowiem od powieści grozy, że olśni mnie encyklopedycznymi wiadomościami na temat wywoływania mutacji w żyjącym organizmie (gdyż takich wiadomości po prostu nikt mieć nie może), ani od strasznie straszącego filmu, że pokaże mi wiarygodny psychologicznie obraz paniki i przerażenia jednostki ludzkiej. Jestem daleki od takich oczekiwań. Czego więc oczekuję od horrorów? Odpowiedź jest prosta: nastroju i klimatu. Chcę poczuć obcość i odmienność. Chcę przeżyć zagrożenie, strach, agresję, nadzieję, obrzydzenie, ohydę i zgrozę. Chcę zobaczyć okropności, jakim nie dorówna szarość mojego przeciętnego życia. Chcę poczuć, że oprócz wyślinialnego i zrozumiałego jest jeszcze coś nieludzko okrutne i nadnaturalne. Cały czas czekam więc na film lub powieść, które będą podróżą w nieznane i niezwyczajne, czyli miejsce, gdzie mogą czaić się prawdziwe groza i strach. Wymyślenie historii, która odpowiadałaby tym wymaganiom, jest zadaniem niełatwym ze względu na specyfikę gatunku. Słowo pisane – banalnie rzecz ujmując – wymaga słów, a te niosą ze sobą pewne treści. Autor, który nie jest psychopatą bądź wariatem, niejako z założenia będzie przekazywał treści mieszczące się w zakresie „normalnego”. Widać tu więc swoisty paradoks: by przekazać prawdziwe szaleństwo, trzeba potrafić się komunikować, a szaleniec komunikować się nie jest w stanie. Wejście w skórę Obcego albo Złego zmieni autora w Obce lub Zło. Czy Obce umie porozumiewać się językiem ludzi? Czy Zło potrafi wtłoczyć w materię słowa całą swoją potęgę? Pewien ratunek widziałbym w filmie. Impresje oparte na obrazie i muzyce, a pozbawione fabuły, być może byłyby w stanie wprowadzić widza w prawdziwie przerażający świat. Jednak zerwanie z typowym holyłódzkim repertuarem tandetnych chwytów – cisza i nagły dźwięk, zerwanie się zabitego z ziemi, chlustanie krwią po obiektywie itp. – może okazać się nie do przeskoczenia dla producentów i księgowych układających budżety filmów oraz scenarzystów, którzy są tylko ludźmi. Problem leży też po stronie widza, który może okazać się niezdolny do wyjścia poza własne ograniczenia i takiego dzieła sztuki po prostu nie przyswoi. Pozostaje jedynie pytanie, dlaczego stawiam tak niesmacznie wysokie wymagania gatunkowi, jakim jest horror? Odpowiedź jest banalnie prosta: żeby przy każdym obcowaniu z napisanym lub nakręconym dziełem horrorowej sztuki przekonywać się, że może istnieć coś gorszego niż złamana ręka, narodziny martwego dziecka, czy niespodziewany debet na koncie bankowym. Żeby uwierzyć, że moje strachy i lęki są małe i nieistotne. Żeby dziękować Opatrzności, że jestem tylko zwykłym człowiekiem.


Adrian Miśtak

Strach towarzyszy ludzkości od zarania dziejów, ale jego oblicze zmienia się w zależności od okresu historycznego i sytuacji. Twórcy grozy, zarówno tej filmowej jak i książkowej doskonale wiedzieli, że najlepiej sprzeda się to, co odwzorowuje lęki skrywane w głębi duszy przez całe masy ludzkości. Dlatego też początek zimnej wojny, wyścig zbrojeń pomiędzy USA a ZSRR i wisząca w powietrzu groźba trzeciej wojny światowej, z użyciem broni atomowej znalazły swe odbicie w kinematografii. Na ekranie masowo zaczęły się pojawiać produkcje spod znaku animal attack i monster movies, które zdominowały kino grozy lat 50 i 60. Eksploatacja przestrzeni kosmicznej groziła zadarciem z Obcymi, którzy w odwecie przypuszczą atak na naszą planetę, a stosowanie broni atomowej stwarzało ryzyko pojawienia się gigantycznych i łaknących krwi zwierzaków, lub potwora na kształt dinozaura, który będzie zakłócał spokojne życie Japończyków, spacerując ulicami Tokio. Tak oto publiczność zgromadzona w ciemnych salach kinowych przez blisko dwie dekady krzyczała ze strachu na widok kosmitów przejmujących kontrolę nad ciałami ludzi, olbrzymich pająków, czy… monstrualnych królików, które kicały radośnie łamiąc słupy telegraficzne. Niestety nic nie trwa wiecznie. Amerykanie coraz bardziej oswajali się z myślą, że sytuacja na świecie, mimo iż niezwykle napięta, nie musi wcale oznaczać wybuchu kolejnej wojny, a wyścig kosmiczny wciąż nie dowiódł istnienia pozaziemskich cywilizacji. Swoiste „zmęczenie materiału” wzięło górę i ludzie przestali już z niepokojem spoglądać w niebo, budować schrony przeciwatomowe, a podteksty polityczne, których nagminnie odszukiwano się w „Inwazji Porywaczy Ciał” („Invasion of The Body Snatchers” 1957 r.) straciły wiele ze swego pierwotnego wydźwięku. Nie był to bynajmniej upadek filmów o tematyce morderczej fauny i flory (tej z innych galaktyk również), które wciąż miały się dobrze i

czuły się na ekranach kin jak ryba w wodzie. Jednakże społeczeństwo amerykańskie znacznie bardziej poruszył horror w pełni realny, który na dodatek nie rozgrywał się gdzieś daleko - w ZSRR czy na arenie międzynarodowej, a właśnie na ich podwórku. 17 listopada 1957 roku Amerykę obiegła przerażająco informacja o pojmaniu seryjnego mordercy Eda Geina. Na jego farmie policja dokonała makabrycznego odkrycia: w letniej kuchni zwisało z sufitu okaleczone ciało dziewczyny, zidentyfikowanej później jako Bernice Wordem. Miała obciętą głowę i wypatroszone wnętrzności. Tej samej nocy znaleźli oni także pokaźne ilości szczątków ludzkich w różnym stadium rozkładu na terenie jego farmy. Wiele z nich posłużyło psychopacie za… przedmioty codziennego użytku - ot choćby obicie fotela wykonane z ludzkiej skóry, czy miski i talerze, będące ludzkimi czaszkami. Mnogość fragmentów ciał (w większości kradzionych z cmentarnych grobów) uniemożliwiła dokładne oszacowanie liczby ofiar; przypuszcza się, że na sumieniu Eda spoczywało siedem osób (w tym jego brat), lecz jedynie dwa morderstwa zdołano mu udowodnić. Gein został uznany za niepoczytalnego (był wszak lekko upośledzony) i odizolowany w zakładzie psychiatrycznym, gdzie zresztą zmarł. Jednakże jego makabryczne zbrodnie wstrząsnęły społeczeństwem. Okazało się bowiem, że zło nie czai się za oceanem, lecz jest tuż na wyciągnięcie ręki i może dotknąć każdego. Psychoza strachu powoli zaczynała narastać, wszak nikt nie był pewny, czy jego z pozoru spokojny sąsiad nie wychodzi nocami na polowanie, a jego komórki nie wypełniają ludzkie zwłoki. Na pierwszy plan wysunął się strach przed zwichrowanymi psychicznie jednostkami, a w kinematografii rozpoczęły się narodziny nowego króla, który już niedługo miał niepodzielnie władać kinem grozy. Seryjny morderca ostrzył już swój nóż…

Spór o to, który film był pierwszym slasherem nigdy nie zostanie rozstrzygnięty na korzyść żadnej z wojujących stron - zbyt dużo jest przeciwników i zwolenników poszczególnych opcji. Mimo wszystko warto się przyjrzeć filmom konkurującym o laur pierwszeństwa. Chronologiczne najwcześniej powstałym obrazem z pośród pretendentów jest kultowa „Psychoza” Alfreda Hitchcocka. Ten na-

kręcony w 1960 roku film balansuje na granicy mrocznego thrillera i horroru, jednakże zawiera dużo elementów, które w późniejszym okresie stały się wyznacznikami slashera. Mamy do czynienia z mordercą, którego tożsamości nie znamy aż do ostatnich scen, morderstwa popełniane ostrym narzędziem w odizolowanym od reszty świata miejscu akcji… Mimo wszystko film w przeciwieństwie do rasowych pozycji spod znaku zamaskowanych psychopatów ma bardziej rozbudowaną linię fabularną i kładzie olbrzymi nacisk na portrety psychologiczne bohaterów. To właśnie tak mocno wiąże go z gatunkiem jakim jest thriller i stanowi argument dla licznych przeciwników obwieszczania


psychozy mianem pierwszego slashera. Gdyby uznać, że „Psychoza” była thrillerem, to na kolejnego kandydata przyszło by nam długo czekać. Długo, bowiem aż 10 lat musiało upłynąć, nim pojawił się „Krwawy Obóz Bay” („Bay of Blood”) w reżyserii Mario Bavy. W międzyczasie widzów straszył jeszcze „Blood Feast”, ale jego przynależność szybko zdefiniowano i podpięto pod splatter (notabene gatunek pokrewny slasherowi, ale o tym później). Za to film Bavy jest już pełnoprawnym konkurentem o miano „tego pierwszego”. Horror całkiem przeciętny i nie pozbawiony licznych błędów, ale zawierający mnóstwo elementów, które później odwzorowywane były w większości historii o maniakalnych mordercach. Niektórzy jednak wolą wstrzymać się z uznaniem narodzin slashera aż do roku 1974, kiedy to powstały dwa rewelacyjne horrory, do dziś uznawane już za klasyki gatunku. Pierwszy z nich to „Black Christmas”, który niedawno doczekał się całkiem udanego remake’u, opowiadający historię uczennic z żeńskiego akademika mordowanych przez tajemniczego sprawcę. Film jest mroczny i potrafi autentycznie wystraszyć widza, lecz domieszka thrillera jest w nim wciąż bardzo widoczna. Drugi z kolei film to „Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną” („The Texas Chainsaw Massacre”) Tobe’a Hoopera, który już bezsprzecznie uznany jest za pełnoprawny slasher, ze wszystkimi jego elementami. Przesiąknięty dusznym klimatem obraz (inspirowany poniekąd wyczynami Eda Geina) odznacza się dużą dawką brutalności i zgnilizny, która w tamtych czasach była potężnym ciosem dla widza. Tak oto TCM będąc zarówno slasherem, jest mocno osadzony w estetyce gore czyli jednego z rodzajów horroru określanego jako…

Na pierwszym miejscu wśród spokrewnionych gatunków z pewnością wymienić należy gore / splatter. Ta zamiennie stosowana nazwa określa filmy najczęściej traktujące o wyczynach chorego umysłowo maniaka, które mówiąc krótko nie są zabiegami jakie można pokazywać w dobranocce. Można by tłumaczyć, o co chodzi w tych filmach i z czego taką radość czerpie psychopata, ale myślę, że jest to zbyteczne. Wystarczy tylko wspomnieć skąd wzięły się nazwy dla tej odmiany horroru i wszystko będzie jasne. „Gore” to staro angielska nazwa używana na określenie krwi, zaś słowo „splatter” utworzono od dźwiękonaśladowczego wyrazu Splat! , który pojawia się nagminnie w amerykańskich komiksach, a uzmysławia ni mniej ni więcej jak odgłos mięsa spadającego na podłogę. Prawda, że więcej wyjaśnień nie trzeba? Na początku wykształcania się owych odmian gore i slasher szły ze sobą w parze, by jednak po wielu latach ewoluowania rozdzielić się i podążyć dalej własnymi już ścieżkami.

Kolejną pochodną tego podgatunku jest włoskie giallo, w którym później specjalizował się m.in. Mario Bava, a także jeden z niewątpliwie najbardziej utalentowanych i renomowanych już twórców filmowej grozy - Dario Argento. To właśnie filmy tego pana, ugruntowały pozycję giallo wśród fanów horroru. Jeśli spytacie czym takową włoszczyznę się je, odpowiem krótko - tym samym co np. „Black Christmas”. Oczywiście różnice pomiędzy tymi filmami są spore, jednakże giallo to również zgrabne połączenie thrillera z elementami rasowego horroru. Filmy te odznaczają się zazwyczaj zawiłą fabułą i swoistą grą z widzem w „zgadnij kto zabija”, atmosferą lekkiego odrealnienia, stopniowym budowaniem napięcia oraz nierzadko dużą ilością przelanej posoki. I właśnie w tym znajduje się odpowiedź na pytanie, dlaczego znaczna ilość fanów grozy wprost kocha filmy spod tego szyldu.

11


Zacznijmy od skrótowego nakreślenia fabuły typowego slashera. Otóż grupka ludzi (zazwyczaj nastolatków) w poszukiwaniu przedniej zabawy dostaje się na jakiś zamknięty, lub trudno dostępny obszar (ot, zaciszny obóz nad jeziorem, czy choćby dom jednego z ich przyjaciół). Tam rozkręcają imprezę, na której po jakimś czasie zjawia się zamaskowany morderca, by eliminować kolejnych imprezowiczów. Fabuła prosta jak drut opiera się na popularnej zasadzie „have sex and die”, czyli ci którzy oddają się miłosnym uniesieniom w chwilę później sami podchodzą pod nóż mordercy. Ciekawa zależność prawda? Notabene to właśnie ona spowodowała, że wiele osób dopatruje się ukrytego przesłania nawet w najbardziej banalnych slasherach! Otóż wedle słów niektórych, slasher to jedna wielka przestroga przed uprawianiem seksu przedmałżeńskiego, oraz stosowaniem wszelakich używek (taki protest w stosunku do nurtu hipisowskiego).

Ciężko brać takie słowa na poważnie zważywszy choćby na infantylność wielu filmów traktujących o zamaskowanych mordercach. Jednakże „stróże moralności” nie dają za wygraną, próbując nawet zaszufladkować jako „moralitet” kultowy już „Halloween” Johna Carpentera, mimo iż sam reżyser długo się przed tym wzbraniał. Ustalmy więc jedno: slasher to po prostu dobra zabawa, nie żadna filozofia, a doszukiwanie się w nim głębszych przemyśleń czy drugiego dna mija się z celem (oczywiście zdarzają się inne przypadki, ale wedle przysłowia: „wyjątek potwierdza regułę”). Misję moralizowania przejęły raczej miejskie legendy, nierzadko oparte o zasady omawianego tu nurtu kina grozy, jak choćby opowieść o mordercy z hakiem. Ale to już zupełnie inna historia, jak mawiał Gospodarz Krypty…

To miano, jakiego najczęściej używa się na określenie wczesnych lat „rządów” slashera. Obejmuje ono okres czasu począwszy od schyłku lat 70 aż do drugiej połowy lat 80. Wtedy też slasher przeżywał największy rozkwit, a filmy spod jego szyldu podbijały serca publiczności na całym świecie. Świeżość dopiero co wprowadzającego się gatunku oczarowała fanów grozy, którzy z aprobatą łykali kolejne wyczyny ekranowych psychopatów - a te już niedługo miały się wpisać w ścisły kanon filmowej grozy i dać początek nowym ikonom popkultury. Jedną z nich był wykreowany w 1979 roku maniakalny morderca Michael Myers. Kultowa już seria zapoczątkowana przez film Johna Carpentera zdobyła sobie olbrzymie rzesze fanów na całym świecie, doczekała się kolejnych siedmiu kontynuacji (a obecnie Rob Zombie prowadzi pracę nad swoją własną wersją pierwowzoru Carpentera - zapowiada się rewelacyjnie) i na zawsze odmieniła oblicze święta Halloween. Do dziś twórcy czerpią ogromne zyski nie tylko z kolejnych filmowych odsłon serii, ale także z całej masy gadżetów poświęconych Myersowi i jego przygodom. W tym także okresie slasher zaczął przecierać sobie nowe ścieżki i ustalać własne standardy. W 1980 roku każdy fan grozy mógł sobie wpisać do słowniczka nowe określenie - backwood / camp slasher, czyli filmy traktujące o zamaskowanym mordercy ganiającym z ostrym narzędziem grupę młodzieży wśród leśnej gęstwiny, najczęściej na letnim obozie. Z podobnym rozwiązaniem mieliśmy już do czynienia we wspomnianym wcześniej filmie Bavy, lecz prawdziwy szał na obozowe slashery zapoczątkował „Piątek 13ego” - film w reżyserii Seana Cunninghama, który dał narodziny zarówno najdłuższej serii w historii horroru, jak i jego najpopularniejszej ikonie, skrytemu za hokejową ma-

ską Jasonowi. Do dziś mieliśmy okazję oglądać go aż w 11 (!) pełnometrażowych filmach (w tym jeden crossver - starcie Jasona z innym popularnym bohaterem, Freddym Kruegerem), reklamach i komiksach, gdzie również stawał w szranki z innymi bohaterami horrorów. Ponadto na rynku ukazała się seria poświęconych mu czytadeł, figurki, koszulki, kopie słynnej maski… Jednym słowem, fani horroru oszaleli na punkcie Jasona, a szał ten nie maleje do dziś. Tym oto sposobem „Piątek 13-ego” nie tyle wydeptał ścieżkę, co wręcz zbudował wielopasmową autostradę dla kolejnych leśnych slasherów. Już w rok później mogliśmy oglądać przygody maniaka z sekatorem („The Burning” więcej o filmie piszemy na innej stronie), czy grupki nastolatków szlachtowanej na „Uśpionym Obozie” („Sleepaway Camp”). Oczywiście pomiędzy pozycjami wybitnymi, lub przynajmniej godnymi uwagi zdarzały się filmy kiepskie, których istnienie lepiej przemilczeć, niemniej jednak slasher sięgnął już w tym okresie po koronę kina grozy. Na jego fali w 1984 roku Wes Craven, reżyser znany z niebanalnych pomysłów i ciekawych rozwiązań, stworzył film do dziś uznawany za jeden z najlepszych w całym jego dorobku. Mowa tutaj o „Koszmarze z Ulicy Wiązów” („A Nightmare on Elm Street”). Historia opowiada o nastolatkach z małego miasteczka Springwood, nawiedzanych w snach przez widmo Freddy’ego Kruegera, psychopatycznego mordercy dzieci, którego mieszkańcy spalili niegdyś w akcie samosądu. Ta innowacyjna i plastyczna wizja Cravena znacznie wykracza poza ramy typowego slashera, toteż do dziś trwają zacięte spory o zaszufladkowanie „Koszmaru…”. Niemniej jednak dała ona początek kolejnej bardzo popularnej serii filmów grozy, a postać Fredd’yego jak i wcielający się w nią aktor Robert Englund do dziś otoczeniu są kultem wśród fanów gatunku. Slasher rządził i podbijał serca coraz to większej ilości widzów zgromadzonych w kinach i przed telewizorami, ale wraz z upływem czasu coraz bardziej uwidaczniał się podstawowy jego minus - wszechobecna schematyczność. W końcu nawet najlepsze danie, kiedyś się przeje…


…to, tak jak i koniec lat osiemdziesiątych, czas poszukiwania nowych dróg i odświeżenia schematów. Twórcy postanowili przeplatać rasowy slasher z innymi rozwiązaniami - elementami parapsychologicznymi, rozbudowywaniem fabuły i cechami innych gatunków filmowych. Tendencja ta dosięgła także naszych starych znajomych, którzy kiedyś dzielnie dyktowali warunki. Jason Voorhees zaatakował jako morderca-zombie, ożywiony piorunem, by dowcipkować i eliminować kolejne osoby , które ośmieliły się wtargnąć na jego teren (część 6: „Jason lives!”, 1986 r.). Stanął także oko w oko z Tiną - dziewczyną obdarzoną telekinetycznymi zdolnościami, która miotała nim na prawo i lewe jedynie za pomocą siły umysłu (część 7: „The New Blood”, 1988 r.). Michael Myers powrócił wpierany mocami celtyckiego bóstwa Thora, by eliminować kolejnych członków swej rodziny (cz. 5 i 6), a na arenie pojawiła się mordercza lalka z duszą psychopaty („Child’s Play”, 1988 r.). Twórcy starali się jak mogli, a mimo tego wychodziło kiepsko. Wtedy też

slasher zaczął przeżywać pierwszy poważny kryzys. Zamaskowani mordercy poczęli stopniowo umierać śmiercią naturalną. Desperackie próby ratunku kończyły się tylko jeszcze większym pogrążeniem w bagnie i po raz kolejny górę wzięło zmęczenie materiału. Co jakiś czas ukazywały się kolejne przygody tych najbardziej znanych bohaterów, ale cała reszta wszelkiej maści morderców mogła już spokojnie przejść na emeryturę. Ale tylko do czasu…

W 1996 roku wspomniany już wcześniej Wes Craven kolejny raz dał popis swojego geniuszu i nakręcił film, który do tej pory uznawany jest poniekąd za klasykę gatunku i stawiany przez niektórych obok takich produkcji jak „Piątek 13-ego” czy „Halloween”. „Krzyk”, bo o nim tu mowa, to film „dla horrormaniaków o horrormaniakach”. Stworzona z niezwykłym polotem historia bawi się wszystkimi slasherowymi schematami, jest ukłonem w kierunku najważniejszych dzieł gatunku, równocześnie je przedrzeźniając. Film wzbudził ogromne zamieszanie i zapewnił „zmartwychwstanie” całej masie seryjnych morderców, którzy w jednej chwili z powrotem dzierżyli w swych rękach noże i siekiery. Dał też początek nowej fali horrorów zwanych teen slasherami, które różnią się pod kilkoma względami od swych starszych kuzynów. Po pierwsze morderca nie jest tutaj postacią „z zewnątrz” - zazwyczaj to jeden z bohaterów, który pod jakimś pretekstem wyżyna swoich znajomych. Częstokroć również akcja nie rozgrywa się w przeciągu jednej nocy lecz dochodzi nawet do kilku dni, a bohaterowie mogą sobie biegać po całym miasteczku (odejście od zasady „zamkniętego obszaru”). Ogólnoświatowe pospolite ruszenie (tak, tak ogólnoświatowe, gdyż na wezwanie „Krzyku” odpowiedzieli nie tylko filmowi psychopaci ze Stanów Zjednoczone, ale także Europy a nawet Azji) miało jednak charakter typowo polski - olbrzymie i rozochocone, ale bardzo słabo przygotowane. Niestety, fabuły stawały się coraz bardziej banalne, motywy naciągane do granic logiki, a brutalność stopniowo malała, tak by młodzież od najniższych granic wiekowych mogła dostawać się na seanse i kupować taśmy video. Rynek opanowała cała masa produkcji które kopiowały same siebie bez wyraźnego celu i zaczynały się we własnym bagnie topić. Spośród tej niezjadliwej papki można wyłonić jedynie garstkę pozycji godnych uwagi; z pewnością są to dwie bardzo dobre kontynuacje „Krzyku” (kolejno ukazujące się w 1997 i 2000 roku.), „Koszmar minionego lata”

(1997 r.), oraz te całkiem przyzwoite, jak choćby „Walentynki” (2001 r.) i „Ulice strachu” (infantylne tłumaczenie tytułu „Urban Legend” – 1998 r.). W tym wszystkim potrafił się także odnaleźć nasz stary znajomy - Michael Myers. W roku 1998 Steve Miner (ten sam, który nakręcił wcześniej 2 odsłony „Friday The 13th”) postanowił powrócić do korzeni serii i stworzył „Halloween: 20 lat później” przedstawiając w nim kolejny raz starcie Michaela ze swoją siostrą. Film obfituje w zabiegi charakterystyczne dla nurtu teen slasherów, lecz mimo wszystko jest to produkcja bardzo klimatyczna i głęboko zakorzeniona w starych ramach - a dla niżej podpisanego jedna z najlepszych odsłon w całej serii. Myers powrócił jeszcze w całkiem udanej kontynuacji „Halloween: Ressurection” (2002 r.) - bardzo „młodzieżowej” produkcji, notabene ciekawie zrealizowanej i nasyconej symboliką (wyjątek „slashera z przesłaniem” o którym wcześniej wspominałem). Dużym echem odbił się także niemiecki „Basen”. Była to głównie zasługa reklamy, bo sam film prezentował się raczej kiepsko - Europa nie stanęła jednak na wysokości zdania. Znikoma ilość ciekawych filmów nie była w stanie udźwignąć fali teen slashera. Głupota, brak pomysłu i zerowe umiejętności twórców sprowadziły go powrotem do parteru. W niespełna 6 lat, prześcigający się w idiotycznych strojach i zachowaniu mordercy wykopali sobie grób i stanęli nad jego krawędzią. Wystarczyło jeszcze kilka kiczowatych produkcji, by wpadli do niego z małymi szansami na wydostanie się, przysypani przez rodzący się nurt kina azjatyckiego. Tak się jednak nie stało. W momencie kryzysowym nastąpiło nieoczekiwane…

13


Lata 2003/2004 obfitowały w filmy, które zwróciły na siebie oczy całej rzeszy fanów horroru, spragnionych nowych wrażeń. Pierwszy z nich to „Droga bez powrotu” („Wrong Turn”) zręcznie łączący w sobie elementy slashera i survival horroru. Widowisko ciekawe i brutalne, pełne akcji, napięcia i świetnej charakteryzacji zaostrzyło smak i rozbudziło nadzieję zmiany na lepsze. Zrezygnowano z zasad teen sashera - znów bohaterowie znaleźli się w miejscu odciętym od świata i zostali zmuszeni do ucieczki przed kanibalistycznymi agresorami zamieszkującymi leśne tereny. Film dał początek nowemu rodzajowi łowców: tym razem do gry wkroczyli mutanci, którzy zyskali sobie sporą popularność w kolejnych latach. Przyczynił się do tego także stworek Craig, efekt eksperymentów genetycznych, radośnie hasający po tunelach metra w brytyjskiej produkcji „Lęk” („Creep” 2004 r.). Po mrocznej i pełnej napięcia pierwszej połowie, film przeradza się w przeciętną historyjkę z kilkoma niedociągnięciami, ale mimo wszystko jako całość godny jest uwagi. Nową jakość slashera wyznaczyła kolejna europejska produkcja, tym razem pochodzący z Francji „Blady strach” („Haute Tension” 2003 r.) w reżyserii utalentowanego Alexandre Aji. Obraz wniósł olbrzymi powiew świeżości do gatunku. Zerwanie ze starymi schematami, drugie dno, sceny od których jeżą się włosy na głowie i spora ilość przelanej posoki to było to, czego fani horroru oczekiwali. Film został przyjęty z ogromnym entuzjazmem i do dziś jest tematem gorących debat wśród miłośników gatunku. Slasher szedł za ciosem. W rok po „Haute Tension” na ekrany kin trafił filmowy debiut Stevana Meny - „Malevolence”. Film uznawany poniekąd za skrzyżowanie najlepszych cech „Friday The 13th” i „Halloween” przeszedł u nas bez większego echa, ale za oceanem zdobył sobie duże uznanie poparte licznymi nagrodami. Horror ten obdarzony skrzętnie skonstruowaną fabułą i wszechobecną atmosferą grozy podbił serca wielu

fanów grozy - tym bardziej, iż wedle zapowiedzi był on tylko pierwszą częścią planowanej trylogii. Kolejnym odejściem od starych schematów było ukazanie mordercy pod postacią z pozoru normalnego człowieka z morderczymi zapędami głęboko ukrytymi bod maską codzienności („Wolf Creek” czy „Hostel” odbiegający już znacznie od formuły slashera), lub ukazywanie życia rzeczywistych psychopatów, którzy wpisali się krwawymi literami na karty historii - Ed Gein, Ted Bundy, Charles Manson. Powrót do korzeni, połączony z nowym, świeżym spojrzeniem na gatunek nie przekreśliły całkowicie teen slasherów. Ich produkcja wciąż żyła sobie swym własnym życiem, ale została zepchnięta na dużo dalszy tor. Swoiste „odrodzenie” slashera zaowocowało kolejną tendencją wśród kina amerykańskiego - zapanowała istna moda na kręcenie remake’ów, czyli nowych wersji znanych już filmów. Wszystko zaczęło się od nowej „Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną” (2003), która z hukiem wdarła się na pierwsze miejsca notowań list filmowych. Film z góry skazany na przegraną (wszak zabieranie się za dzieło otoczone kultem wzbudziło niemałe kontrowersje) dokonał rzeczy niemożliwej - dorównał poziomem pierwowzorowi Hoopera i zjednał sobie olbrzymie rzesze fanów. Twórcy filmowi poszli za ciosem kręcąc kolejne (i tak jak w przypadku „Teksańskiej Masakry..” jedynie luźno oparte o pierwowzory) nowe wersje kultowych już filmów. Tym oto sposobem swych remake’ów doczekały się takie filmy jak np. „When a Stranger Calls”, „Black Christmas”, czy absolutny hit roku 2006 „Wzgórza mają oczy„ („Hills Have Eyes”) w reżyserii Alexandre Aji.

…pewnie już nigdy nie nastąpią - ciężko bowiem twierdzić, że kino grozy przeżywające ostatnimi czasy rozkwit da się zdominować przez slashery. Niemniej jednak póki co kreśli się przed nimi świetlana przyszłość. Psychopatyczni mordercy pod wszelakimi postaciami przyciągają do kin coraz większe rzesze fanów a maszyna produkcyjna znów ruszyła pełną parą - niedawno mieliśmy okazję oglądać kolejne przygody Skórzanej Twarzy i towarzyszącej mu szalonej rodzinki w „Texas Chainsaw Massacre: The Beginning” (2006 r.) i powrót mutantów w „Hills Have Eyes 2”, a już zapowiadane są kontynuacje takich przebojów jak „Wrong Turn”, czy „Hostel”. Niezwykle ciekawie zapowiada się także „Halloween” w reżyserii Roba Zombie, a atmosferę pod-

grzewają coraz to nowe informacje o planowanym powrocie Jasona Voorheesa w kolejnej odsłonie „Piątku 13-ego”. Fani slasherów zacierają ręce - już dawno ich ulubieńcy nie mieli się tak dobrze na ekranach kin. Jak mawia przysłowie - „do trzech razy sztuka”. Czyżby trzecie natarcie gatunku, po „złotym okresie” i czasach teen slasherów, było tym, które jednoznacznie przypieczętuje miejsce slasherów na piedestale kina grozy? Miejmy nadzieję, że tak.

14


SCOTT SMITH

THE RUINS Bantam Press 2006 ocena: 6/6

butelkami ouzo. Szóstka bohaterów opuszcza więc wygodny hotel, wsiada do zakurzonego autobusu i rusza w kierunku wioski Majów – najważniejszego punktu orientacyjnego na zostawionej Mathiasowi mapie.

Scott Smith nie walczy o miano najbardziej płodnego pisarza świata. Jego debiut – „Prosty plan” – został wydany w roku 1993 i pomimo, że Sam Raimi wkrótce dokonał jego udanej adaptacji a Stephen King uznał go za „najlepiej trzymającą w napięciu powieść lat 90”. Smith nie spieszył się z napisaniem kolejnej książki. Minęło 13 lat i oto otrzymujemy „The Ruins”. tym razem nie tylko dzieło pełne napięcia ale stuprocentowy, bezlitosny horror wykraczający daleko poza ramy gatunkowe, w których tak swobodnie mieścił się „Prosty plan”. Nie wszyscy czytelnicy odbiorą tę zmianę jako korzystną, ale każdy kto miał nadzieję, że tym razem autor zapuści się w rejony jeszcze mroczniejsze, bardziej przygnębiające i zwariowane niż poprzednio – będzie lekturą „The Ruins” oszołomiony. Należy unikać większości omówień nowej książki Smitha, zazwyczaj bowiem posuwają się one zdecydowanie zbyt daleko w streszczaniu naszpikowanej niespodziankami fabuły. A przed zabraniem się za „The Ruins” nie warto wiedzieć zbyt wiele o największych nieprzyjemnościach jakie spotykają bohaterów powieści. Zdradzę więc jedynie fakty niezbędne, nie psujące czytelnikowi zabawy. Główni bohaterowie to czwórka młodych Amerykanów, którzy zamiast kolejnych nudnych wakacji pragną przeżyć przygodę życia, w związku z czym wybierają się do nieuczęszczanej przez turystów części Meksyku. Tam spotykają młodego Niemca, Mathiasa, który imponuje im sprytem i umiejętnością radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Wkrótce okazuje się, że Mathias ma jeden poważny problem: przyjechał do Meksyku razem ze swoim bratem, ale ten jakiś czas temu zniknął pozostawiając po sobie tylko ręcznie narysowaną mapę. Niemiec postanawia wyruszyć na poszukiwanie brata a Amerykanie – widząc, że wreszcie pojawia się szansa na przeżycie czegoś niezwykłego – postanawiają do niego dołączyć. W ostatniej chwili ekipę wzmacnia jeszcze poznany niedawno Grek, który co prawda nie zna ani słowa po angielsku, ale za to taszczy ze sobą reklamówkę z kilkoma

Po premierze „The Ruins” Stephen King ponownie wyraził swój podziw dla autora i sporządzając listę swoich ulubionych książek roku 2006 umieścił dzieło Smitha na miejscu czwartym. Wielu czytelników podzieliło opinię Kinga i książka wkrótce została bestsellerem, pojawiło się też jednak sporo opinii negatywnych. I chyba nie należy się temu dziwić: „The Ruins” zbyt mocno różni się od „Prostego planu” aby mogli ją zaakceptować wszyscy fani debiutu Smitha. Przede wszystkim nie mamy już do czynienia z dziełem stuprocentowo realistycznym, a i brutalność niektórych scen może co wrażliwszego czytelnika onieśmielić. Smith wciąż pisze jednak świetnym stylem – bardzo płynnym i pozornie zwyczajnym, ale nie pozbawionym szczególnej urody – i wciąż potrafi tworzyć zróżnicowanych bohaterów, a wszyscy oni są jednakowo przekonujący. Ciekawym zabiegiem jest zastosowanie „skaczącej narracji”, dzięki której przedstawiane wydarzenia poznajemy z perspektywy kilku różnych postaci, a fakty mieszają się zawsze z nękającymi daną osobę wątpliwościami, lękami i słabościami. Dodatkowy suspens uzyskuje autor dzięki temu, że narracja nie przeskakuje na osoby spoza grupy amerykańskiej, a więc na Mathiasa i Greka - z jednej strony sprawia to, że tym bardziej postrzegamy te dwie postaci jako „innych”, których nie jesteśmy w stanie do końca zrozumieć, a z drugiej – kreuje ich (a zwłaszcza chłodnego, skrywającego emocje Mathiasa) na potencjalne źródła zagrożenia dla reszty grupy. I to właśnie dzięki tej technice udaje się Smithowi powalić czytelnika na łopatki, a później z każdą sceną mocniej przygniatać go do ziemi. Ani pochwały z ust Kinga, ani wszystkie zamieszczone tu okrutne sceny nie przekonałyby nas przecież, że Smith jest pisarzem nadzwyczajnym – jego geniusz odczuwamy dopiero kiedy „The Ruins” miarowo i bezlitośnie wciąga nas w swój koszmarny świat, po pewnym czasie nie pozwalając nam już na uwolnienie się z niego. Jesteśmy jak naiwni bohaterowie tej powieści: wkroczyliśmy do egzotycznej krainy aby przeżyć mrożącą krew w żyłach przygodę, a skończyliśmy w obcym zakątku, opuszczeni przez przyjaciół, popijając ciepłe, gryzące w gardło ouzo i cierpliwie czekając na śmierć. Zapewniam, że niejednokrotnie będziecie mieli ochotę odłożyć „The Ruins” na półkę i nie otwierać jej więcej. To jednak niemożliwe. Bo jak można nie wracać do świata, w którym na dobre utkwiło już nasze bezbronne czytelnicze alter ego? Bartłomiej Paszylk


STEPHEN KING

NOCNA ZMIANA

Prószyński i S-ka 2003 ocena: 5/6 Tytuł oryg. „Night Shift”. Tłumaczenie: Michał Wroczyński

znajdzie tu dla siebie coś, co wzbudzi w nim poczucie lęku i przemówi do wyobraźni- i przecież właśnie o to chodzi w horrorach. Szczególnie, gdy autor tak jak Stephen King kładzie olbrzymi nacisk na zagadnienia psychologiczne, w czym zresztą jest on absolutnym mistrzem. Opowiadania napisane są ciekawym i łatwo przyswajalnym stylem i widać w tym wszystkim, że King posługuje się piórem z niezwykłą łatwością, czego próżno czasem szukać u twórców grozy niższego formatu. Przy tym w pierwszych latach swej twórczości nie cierpiał jeszcze na nie dający się zatamować słowotok, którym w ostatnim czasie potrafi zanudzić czytelnika na śmierć.

Bez większych kłopotów, ba, nawet z niekrytą satysfakcją przebrnąłem przez wszystkie zbiory opowiadań, jakimi w trakcie swej kariery uraczył nas Stephen King. Nie pokuszę się tutaj o podsumowanie jego dorobku w zakresie krótkich form literackich - mam wszak cichą nadzieję, że swą „pisarską emeryturę” odsunie nieco w czasie i zdąży nas jeszcze zaskoczyć kolejną antologią. Jednakże gdybym miał wyłonić swojego faworyta wśród pozycji, które ukazały się dotychczas, z pewnością wskazał bym na „Nocną Zmianę”. Zbiór dwunastu opowiadań pochodzących z wczesnego okresu twórczości Kinga zaskakuje świeżością pomysłu i sporą dawką grozy zawartą w każdym z nich. Bez zbędnego lawirowania na granicy różnych gatunków, co niestety często zdarzało mu się późniejszych tekstach, autor zaprasza nas w mroczną podróż w głąb siebie - bo właśnie tam King doszukuje się źródła prawdziwego zła i pokładów lęku, które umiejętnie rozbudza w nas każdym kolejnym opowiadaniem. Całość otwiera krótka przedmowa, po której King chwyta nas za rękę i zabiera w podróż po najciemniejszych zakamarkach świata i ludzkiej duszy. Mamy okazję trafić do opanowanego przez złe moce miasteczka, zmierzyć się z gigantycznymi szczurami podczas „Cmentarnej szychty”, oraz odkryć, że za brutalnymi morderstwami stoi nawiedzony… ”Magiel”. Jednak, by przeżyć prawdziwą grozę wcale nie trzeba natykać się na pozaziemskie siły czy istoty. Wystarczy nieopatrznie zapisać się na odwyk dla nałogowych palaczy, który posługuję się bardzo… hmmm, nowatorskimi technikami, jak zrobił to bohater opowiadania „Quitters, Inc”. Nie jesteście palaczami? Ale trawę z pewnością kosicie! A i to zadanie może Wam dostarczyć niecodziennych wrażeń, wystarczy tylko obrać odpowiednią technikę… Olbrzymie zróżnicowanie opowiadań jest aspektem w znacznym stopniu przemawiającym za tą pozycją. Każdy

16

Wszystkie opowiadania, w przeciwieństwie do tych zamieszczonych w późniejszych zbiorach, zawierają w sobie ładunek emocji i potrafią wzbudzić dreszcze. Nawet z pozoru przesycona „obyczajową” atmosferą „Kobieta na Sali” umie wprowadzić nas w nastrój niepokoju, gdy zaczniemy się zastanawiać do jakich granic człowiek może się posunąć, by ulżyć w cierpieniu ukochanej osobie? Lekka nutka nostalgii i smutku zawarta w wielu opowiadaniach (idealny przykład to „Ostatni szczebel w drabinie”) dodaje smaku i właściwej wymowy wszystkim tekstom - pod tym względem King buduje swe teksty iście po „królewsku”. Niestety wśród pozycji skrzętnie dopracowanych i przemyślanych znajdują się opowieści o rażąco prostej fabule, które psują nieco smak całości. Bo mimo wszystko towarzyszyło mi dziwne uczucie, kiedy po „Truskawkowej wiośnie” (jeden z moich zdecydowanych faworytów w całym zbiorze!) i ciekawym „Gzymsie” natknąłem się na prościutką niczym konstrukcja cepa historię kosiarza trawy, która wręcz drażni swoją pretensjonalnością. Niby drobna wpadka, bo takich przypadków wcale nie jest dużo, a jednak jest to widoczny zgrzyt w doskonałej maszynerii, jaką przygotował w tym zbiorze King. Mimo wszystko niektóre z nich wyładowane są po brzegi atmosferą grozy i mimo swej prostoty potrafią wstrząsnąć czytelnikiem (jak choćby „Czarny Lud”, notabene chyba najbardziej przerażający tekst w całej „Nocnej Zmianie”). Na koniec retoryczne pytanie: czy warto sięgnąć po ten zbiór? Retoryczne, gdyż odpowiedź jest prosta. Oczywiście, że tak! Choćby dlatego, że King nigdy później nie zestawił tworzonych przez siebie krótkich form literackich w tak porywającą i zarazem wywołującą gęsią skórkę całość. Tutaj mu się to udało. Adrian Miśtak


JOHN CONNOLLY

NOKTURNY C&T 2006 ocena: 5/6 Tytuł oryg. „Nocturnes”. Tłumaczenie: Violetta Dobosz

John Connolly to irlandzki pisarz, który zadebiutował w roku 1999 powieścią detektywistyczną „Wszystko martwe”. Od tego czasu sukcesywnie umacnia swoją pozycję w literackim świecie, a regularnie powracający bohater Charlie Parker stał się już w wielu krajach jedną z najbardziej wyczekiwanych książkowych postaci. Polskim czytelnikom Connolly’ego i Parkera stara się od pewnego czasu przybliżyć wydawnictwo C&T (w księgarniach możemy już znaleźć cztery pierwsze powieści autora) i także ono wydało niedawno zbiór opowieści grozy Irlandczyka zatytułowany „Nokturny”. Powinien zabrać się za niego każdy kto lubi trzymającą w napięciu lekturę – zwłaszcza zaś ci, którzy uwielbiają narzekać na brak dobrych literackich horrorów. W „Nokturnach” Connolly udowadnia bowiem, że potrafi z talentem nawiązać do klasyki grozy, zaprawić nadnaturalnością porządny kryminał a także wejść w paradę Stephenowi Kingowi. Zaczyna się szatańsko mocnym akcentem. „Rakotwórczy kowboj” to kilkudziesięciostronicowa nowela, w której autor opowiada nam o Buddym Kancero – trawionym przez raka nieszczęśniku nieoczekiwanie znajdującym sposób na czasowe pozbycie się bólu. Wystarczy, że Buddy złapie kogoś za rękę a z jego ciała znikają rakowe narośle i choroba przenosi się na dotkniętego, szybko go wykańczając. W pewnym momencie bohater zaczyna zastanawiać się czy choroba nie znikłaby na zawsze gdyby w krótkim czasie wybił za pomocą dotyku wszystkich mieszkańców małego miasteczka – i o wprowadzaniu tego pomysłu w życie opowiada ta rewelacyjna, oryginalna, brutalna i szalenie niepokojąca nowela. Można tylko pomarzyć aby jej filmową adaptacją zajął się specjalista od kina cielesnego rozpadu – David Cronenberg. Po „Rakotwórczym kowboju” otrzymujemy 13 krótszych opowiadań, które są w większości opartymi na ciekawych pomysłach impresjami, bardzo sprawnie tworzącymi atmo-

sferę grozy ale nie obiecującymi zwrotów akcji czy szokujących finałów. Wyróżnia się spośród nich mroczna ale i na swój sposób zabawna „Kotłownia” (Connolly popisuje się tu darem tworzenia interesujących, wygadanych „bohaterów z przeszłością”), genialny w swej zwięzłości „Rytuał kości” opowiadający o demonicznej szkole (gdzie Lovecraft, Bierce, Poe i James pojawiają się jako nikczemni bohaterowie) oraz dłuższe „Wiedźmy z Underbury” (tu autor skutecznie odtwarza atmosferę kina spod znaku wytwórni Hammer). Widać jednak, że długa forma służy Connolly’emu najlepiej bo zbiór zamyka kolejne bardzo udane, kilkudziesięciostronicowe dzieło – „Oko innego świata”. Ta nowela powinna szczególnie ucieszyć najwierniejszych wielbicieli pisarza bo powraca w niej detektyw Charlie Parker. Zapoznajemy się tu z tajemnicą opuszczonego domu, który niegdyś należał do mordercy dzieci. Były właściciel domu nie żyje ale Parker ma prawo podejrzewać, że to przeklęte miejsce wciąż może zagrażać życiu nieletnich – a że sam wie co oznacza utrata dziecka nie może zignorować problemu. „Oko...” nie jest horrorem tak bezwzględnym i dosłownym jak „Rakotwórczy kowboj”, ale i tak daje się czytelnikowi we znaki, a do tego zdaje się potwierdzać domysły, że i w powieściowy świat Parkera będzie przedostawało się coraz więcej elementów paranormalnych. Connolly zachwyca czytelnika nie tylko mnogością pomysłów składających się na historie z „Nokturnów”, ale również umiejętnością kreowania najprzeróżniejszych nastrojów i powoływania do życia niejednokrotnie niezwykłych ale zawsze przekonujących bohaterów. Jego opisy potrafią być skrótowe, dosadne i zabawne (o jednej z bohaterek „Rakotwórczego kowboja” narrator mówi: „Kiedyś może i była ładną dziewczyną, ale teraz wyglądała jakby właśnie jakąś pożarła”) albo też pławiące się w makabrycznych szczegółach (fragment opisu tytułowej postaci z „Króla Olch”: „Z ramion zwisała peleryna z ludzkiej skóry, opadając niemal do podłogi, a zamiast gronostajów zdobiły ją skalpy, jasnowłose, ciemnowłose i rudowłose, zlewające się ze sobą jak barwy drzew jesienią (...). Na głowie miał koronę z kości, z dziecięcych paluszków powiązanych złotym drutem, zgiętych do środka, jakby przyzywały mnie bym do nich dołączył”). Dodatkowego smaczku nadaje temu zbiorowi skłonność autora aby pomiędzy pełne grozy wydarzenia wplatać różnorodne metafory bądź też pozornie marginalne uwagi, dzięki którym opowiadania zyskują nowy sens. I tak „Demon pana Pettingera” może okazać się krytyką zinstytucjonalizowanej religii, „Rytuał kości” komentarzem wobec podziałów klasowych, natomiast „Wiedźmy z Underbury” objawią się nam jako ironiczny obraz wojny płci czy emancypacji kobiet. Bartłomiej Paszylk

17


18


Text: Wojciech Pawlik Fotografie: Michał Lusina


Filip Kucharzewski

Wydawać by się mogło, że punk rock to gatunek niemający zbyt wiele wspólnego z szeroko rozumianą grozą i zainteresowany raczej tym, co „tu i teraz” niż oderwanymi od rzeczywistości opowieściami o potworach. Tymczasem dokładnie trzydzieści lat temu na rockowej mapie świata pojawił się zespół, który przedefiniował pewne pojęcia i inkorporował do muzyki punk rockowej elementy związane z horrorem i makabrą. Narodziny potwora Był rok 1977, kiedy w małym mieście Lodi, położonym w stanie New Jersey dwójka znajomych – wokalista Glenn Danzig (Glenn Allen Anzalone, ur. w 1955 r.), basista Jerry Only (Jerry Caiafa, ur. w 1959 r.) oraz niejaki Manny grający na perkusji, położyli podwaliny pod zupełnie nowy podgatunek muzyki punkowej. Sceniczny debiut miał miejsce w iście ekspresowym tempie, pierwszy koncert bowiem Misfits zagrali w legendarnym nowojorskim klubie CBGB, gdzie 18 kwietnia 1977 wykonali siedem utworów. Dwa miesiące później zespół wszedł do studia Rainbow w Nowym Jorku i zarejestrował swoje pierwsze wydawnictwo pt. „Cough/Cool/She”. Singiel ten ukazał się w nakładzie 500 egzemplarzy, sygnowany logiem własnej wytwórni muzyków Blank Records. W międzyczasie (sierpień) w składzie znalazł się po raz pierwszy gitarzysta. Stanowisko to objął Franche Coma (Frank

20

Licata), Manny zaś postanowił zrezygnować z gry, a jego miejsce zajął wypożyczony z Continental Crawler Mr. Jim (Jim Catania). W takim składzie na początku roku 1978 zespół udał się do studia, gdzie w 10 godzin zarejestrował 17 utworów, z których 14 miało się znaleźć na debiutanckiej pełnowymiarowej płycie. „Static Age”, bo tak nazywał się ten album, choć momentami czuć jeszcze brak doświadczenia i pewnie niedociągnięcia, okazał się doskonałym krążkiem. To właśnie na tej płycie znalazły się tak doskonałe i dziś już można powiedzieć, że klasyczne utwory jak „Last Caress”, „Hybryd Moments”, „We are 138”, „Teenagers from Mars” czy „Attitude”. Merkury Records, która początkowo wyraziła chęć wydania „Static Age”, zdecydowała się jednak nie wypuszczać krążka, w efekcie czego Franche Coma przez blisko 20 lat trzymał taśmę – matkę w sejfie i zawartość tej płyty poznać mogliśmy dopiero w 1996 roku. Część utworów jednak ukazała się wcześniej, były to jednak piosenki pochodzące z innej taśmy matki, która należała do Glenna Danziga. Cztery z nich znalazły się na wydanej przez własną wytwórnię muzyków (Plan 9, wcześniej Blank Records) w czerwcu 78 epce „Bullet”. Warto wspomnieć, że wydawnictwo to było po raz pierwszy sygnowane charakterystycznym logo zaprojektowanym przez Danziga. Koniec 1978 roku przynosi kolejne zmiany w składzie: odchodzi Franche Coma, chwilowo zastąpiony przez Rocka Riley’a (tylko do gry w czasie koncertów) oraz Mr. Jim, na którego miejsce pojawił się gość o ksywie Joey Image. Później Glenn zauważył w „The Aquarian” ogłoszenie gitarzysty Bobby’ego. Rozmowa telefoniczna między muzykami zaowocowała przyjęciem Bobby’ego do zespołu, który zyskał przydomek Steele z powodu stalowej protezy w nodze. W nowym składzie, 26 stycznia 1979 roku Misfits weszli do studia by nagrać singla „Horror Business”, miksowanie zaś nowego materiału odbyło się 5 lutego.


Miesiąc później, 28 marca, odbył się koncert w Max’s Kansas City, który jest o tyle istotny, że na plakatach reklamujących ten występ pojawił się po raz pierwszy „Crimson Ghost”, czyli charakterystyczna czaszka, która potem miała się stać jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli w muzyce rockowej. W czerwcu ostatecznie ukazał się „Horror Business”, zaś w dwa miesiące później następna epka „Night of the Living Dead”. Rok 1979 miał zakończyć się dla zespołu wyjątkowo pomyślnie, chłopaki udali się bowiem w listopadzie do Wielkiej Brytanii gdzie czekała ich seria wspólnych koncertów wraz z The Damned. Niestety trasa ostatecznie nie doszła do skutku (poszło jak zwykle w takich wypadkach o pieniądze) i Misfits zagrali tylko jeden koncert z planowanych 24. Sfrustrowany Jerry wyjeżdża, aby zwiedzać Anglię wraz z matką Sida Viciousa (Sex Pistols), z zespołem natomiast żegna się Joey Image, który rychło wraca do Stanów. Glenn i Bobby włóczą się tu i ówdzie, by w końcu trafić na koncert The Jam gdzie zostają zaatakowani przez grupę skinheadów. Bójka kończy się aresztowaniem „za niebezpiecznie zachowanie” i obaj zostają osadzeni na 48 godzin w więzieniu w Brixton, gdzie Danzig pisze piosenkę „London Dungeon”. W niedługim czasie wraca Jerry i dzięki karcie American Express, którą ten ukradł ojcu, cała trójka wraca do Stanów Zjednoczonych 18 grudnia.

Halloween. Stawało się powoli tradycją, że Misfits grali tutaj w Nowym Jorku w ten dzień. Przed i pomiędzy występami kapel wyświetlano fragmenty horrorów. Na ścianach rozwieszono łby kozłów. Salę oświetlały kandelabry, a pajęczyny były po prostu wszędzie. Wieczór otwierał legendarny, bluesowy krzykacz „Screamin” Jay Hawkins i jego kapela transwestytów, nazwana akuratnie Marilyn. To był pierwszy koncert, na jakim byłem i był piekielnie dobry. Kolesie z Misfits znajdowali się w trzech trumnach, które stały za krwistoczerwoną kurtyną, a Arthur Googy siedział za zestawem perkusyjnym. Ten skład był moim ulubionym. Gdy koncert się zaczął, chłopaki wykopali pokrywy z trumien i zaczęli grać „Halloween”. Nigdy wcześniej nie widziałem Misfits, ale ten show to była po prostu ściana gitar i wycia z wrzeszczącymi wokalami. Totalnie intensywne i obłąkane...”. W niedługim czasie odchodzi Arthur Googy, na którego miejsce wskakuje znany z Black Flag Robo. Ukazuje się również epka „Evilive”, po wydaniu której zespół rusza w kolejną trasę koncertową wraz z zespołem Necros, obejmującą 16 koncertów. 7 października 1982 po koncercie w Tupelo (Nowy Orlean) obie kapele wybrały się na pobliski cmentarz. Wszyscy zostali aresztowani pod zarzutem okradania grobów, co jednak tak naprawdę nie miało miejsca.

Rok 1979 był ważny dla Misfits jeszcze z jednego względu. To bowiem właśnie na przestrzeni tych 12 miesięcy ukształtował się ostatecznie ich demoniczny image. Podarte ciuchy i agrafki zostały zastąpione skórzanym strojem, kolcami i makijażem rodem z horroru, zamiast irokezów na głowach muzyków pojawiła się natomiast charakterystyczna fryzura zwana „devilock”.

Początek 1983 roku to kolejne koncerty, tym razem pod szyldem „Earth A.D”, tak miał się bowiem nazywać nowy album. Glenn tymczasem zaczyna przebąkiwać coś o swoich planach solowych i w końcu powstaje Samhain – nowy projekt Danziga, w którym, jak podkreśla, „chciałby mieć zupełną kontrolę nad całością produkcji, czego brakowało mu w ostatnim czasie…”.

W 1980 roku, podobnie jak w następnym, nie działo się w zasadzie nic ciekawego, o ile nie liczyć wydawania kilku singli, które wartość posiadają jedynie z kolekcjonerskiego punktu widzenia, oraz kolejnych zmian w składzie. Za zestawem perkusyjnym zasiadł Artur Googy, Bobby’ego Steele, który na skutek tarć z Glennem odchodzi z zespołu, zastępuje młodszy brat Jerry’ego – Doyle. Doyle od dawna włóczył się z zespołem, a gry na gitarze zaczął się uczyć w wieku 13 lat (notabene nauczycielami byli Jerry i Glenn). Sceniczna inicjacja Doyle’a miała miejsce 31 października 1980 roku w Irving Plaza, gdzie na widowni pojawił się sam Frank Zappa.

„Earth A.D./Wolfs Blood” przynosi ledwie 21 minut o wiele szybszej i ostrzejszej muzyki niż na poprzednich krążkach. Okładka płyty przedstawia rysunek członków kapeli w otoczeniu ciał w różnym stopniu rozkładu. Jak się okazało był to ostatni album nagrany z Glennem. W sierpniu 83 po ostrej kłótni z Glennem, Robo opuścił piwnicę, w której Misfits mieli próby i rozstał się z kapelą. To umocniło Glenna w postanowieniu, aby odejść z zespołu, w rezultacie czego odwołał zapowiadane na wrzesień koncerty w Kanadzie oraz planowany wyjazd na trasę do Niemiec.

„Walk Among Us” - pierwszy oficjalny album grupy ukazuje się w 82 roku. Płyta ta uważana jest za szczytowe osiągnięcie Misfits z Danzigiem w składzie. Na krążku znalazły się takie hity jak „All Hell Breaks Loose”, „Skulls”, koncertowy „Mommy Can I Go Out & Kill Tonight?” oraz jeden z najlepszych wg. mnie utworów jakie Misfits kiedykolwiek nagrał – „Astro Zombies”. Wydawnictwo ozdabia doskonała okładka, na której znalazł się olbrzymi „Rat-Bat-Spider” pochodzący z filmu science fiction pt. „Angry Red Planet” oraz latające spodki z klasycznego „Earth Versus the Flying Saucers”. Następnie zespół ruszył w trasę promującą „Walk Among Us”, która obejmowała 14 koncertów. W tym czasie występy Misfits miały już niesamowitą oprawę, Eerie Von, fotograf zespołu i późniejszy członek Samhain i Danzig, tak pisze o swoim pierwszym koncercie Misfits: „...To było w Irving Plaza, czasem nazywanym Club 57 lub The Monster Movie Club”. Było

29 października 1983 roku w Graystone Hall w Detroit Misfits zagrali swój pożegnalny koncert. Był to jednocześnie jedyny występ nowego perkusisty Briana Damage, który tak się stremował, że Glenn wyrzucił go po pierwszym kawałku. Przez resztę koncertu bębnił Todd z zaprzyjaźnionych Necros. Jerry i Doyle niezadowoleni z takiego obrotu sprawy zagrali cały koncert siedząc na wzmacniaczach. Wraz z tym wydarzeniem dobiega końca pierwszy okres działalności Misfits. Jerry i Doyle przeprowadzili się wraz z całą rodziną do Wernon, gdzie pracowali razem z Robo w fabryce maszyn The Proedge prowadzonej przez ich ojca i póki co nie myśleli o muzyce. Nie był to jednak na szczęście definitywny koniec Misfits… Danzig nadal tworzył muzykę pod szyldem Samhain, który działał w latach 1983-1987, by potem przekształcić się w zespół o prostej nazwie Danzig. Jerry i Doyle natomiast w 1987 roku założyli Kryst The Conqueror i nagrali jeden album studyjny, ten jednak nigdy jednak nie został wydany.

21


Martwy król powstaje W październiku 1988 roku Jerry po raz pierwszy wspomniał o procesie wytoczonym Glennowi. Sądowe potyczki trwały do 1994 roku i zakończyły się rozstrzygnięciem, w myśl którego Danzig zachował prawa do starych wydawnictw Misfits, natomiast Jerry i Doyle do nazwy. W niedługim czasie doszło do reaktywacji legendy horror punka. W składzie odrodzonego Misfits oprócz Jerry’ego i Doyle’a znalazł się perkusista Dr. Chud (David Calabrese), który był kolegą Doyla jeszcze z czasów szkoły średniej oraz Michael Graves, który stanął za mikrofonem. Początkowo wokalistą zostać miał Dave Vanian z The Damned, ten jednak nie wyraził ochoty na objęcie tego stanowiska. 30 października 1995 roku w klubie The Chance w Nowym Jorku Misfits zagrali po raz pierwszy od 13 lat. Były to jednak tylko 3 utwory podczas występu Type O Negative, w czasie, których Michaela Gravesa wspomagał na wokalu Kenny Hickey z T.O.N. 10 marca 96 roku natomiast zespół ruszył w trasę „The Shocking Return Of The Misfits”, która obejmowała 16 koncertów w Wielkiej Brytanii, Holandii, Niemczech, Francji i Hiszpanii. Najistotniejszą jednak datą dla reaktywowanego Misfits był 13 maja 1997 roku. Wtedy to bowiem na rynku pojawił się zupełnie nowy, nagrany na przełomie grudnia 96/stycznia 97 album zatytułowany „American Psycho”. I trudno doprawdy wyobrazić sobie lepszy powrót. Płyta była pod każdym względem rewelacyjna – dopracowane w każdym calu kompozycje po prostu porywały. Tu i ówdzie pojawiły się głosy, że dzi-

siejsza muzyka Misfits nie umywa się nawet do dokonań z Danzigiem, w mojej opinii jednak zawartość muzyczna tego wydawnictwa ostatecznie deprecjonuje takie zarzuty. Krążek promował klip do utworu „Dig Up Her Bones”, w którym zobaczyć można m.in. Frankensteina. Po wydaniu „American Psycho” odbyła się trasa „American Psycho Euro Tour 97” i w tym czasie mieli pojawić się również w Polsce. Niestety poznański klub „Eskulap” w ostatniej chwili odwołał koncert. Z wydarzeń około muzycznych warto wspomnieć, że 10 stycznia 98 r. ekipa Misfits wstąpiła na „Fangoria’s Weekend Of Horrors Convention”, gdzie pokazano klipy do “Dig Up Her Bones” oraz nowe video do tytułowego kawałka z „American Psycho”. „Famous Monsters” – to tytuł nowego krążka, który premierę miał w październiku 1999 roku. Płyta jest zbliżona muzycznie do poprzedniego nagrania i tak samo jak wcześniejszy album zawiera solidną dawkę naładowanych energią utworów, obok których żaden fan Misfits nie może przejść obojętnie. Wystarczy posłuchać tak doskonałych numerów jak „Forbidden Zone”, „Witch Hunt”, „Saturday Night”, „Them” czy „Hunting Humans” by przekonać się w jak doskonałej formie był wtedy zespół. Niesamowity teledysk do kawałka „Scream” nakręcił sam George A Romero („Noc żywych trupów), chłopaki zaś wystąpili w filmie „Bruiser” wyreżyserowanym przez tego kultowego twórcę. Krocz pośród nas! Ostatnim jak to tej pory dziełem Misfits jest „Project 1950” na którym znalazły się covery rock and rollowych kawałków z lat 50 i 60. Został nagrany w zupełnie nowym składzie, bowiem Michael Graves, Doyle oraz Dr. Chud zdecydowali się opuścić zespół. Na ich miejsce przyszli Dez Cadena z Black Flag oraz początkowo na perkusji Marky Ramone. W takim składzie w lutym 2003 roku zawitali do Polski, gdzie w warszawskiej Proximie zaprezentowali utwory z repertuaru Misfits i Ramones. Obecnie za zestawem perkusyjnym zasiada Robo, który wrócił do zespołu po niemal 25 latach nieobecności. Nowy album zapowiadany jest na 2007 rok i ma być, jak wspomina Jerry utrzymany w klimatach „Earth A.D.”

22

Formułując jakieś końcowe wnioski na temat Misfits trudno nie popaść w banał i nie powtarzać całej gamy truizmów. Jest to bez wątpienia jeden z najważniejszych zespołów historii muzyki punk rockowej. Dość powiedzieć, że doprowadził przecież do powstania zupełnie nowego podgatunku, jakim jest horror punk – odrzucający anarchistyczne banały, czerstwe hasła pokroju „no future” i młodzieżowy bunt, zamiast tego proponujący… nawiązania do kiczowatych horrorów, co jednak stanowiło duże novum na scenie przeżartej społeczno – politycznym banałem. Liczba zespołów inspirujących się Misfits idzie już zapewne w setki, podobnie ilość pirackich bootlegów wydawanych przez maniaków tego zespołu. I jestem niemalże w stu procentach przekonany, że najnowszy album potwierdzi po raz kolejny klasę zespołu i dostarczy mnóstwo rozrywki wszystkim spragnionym opowieści z dreszczykiem, bo cokolwiek by nie mówić – Misfits po prostu słabych albumów nie nagrywa. Zatem, o ile jeszcze nie znasz muzyki Jerry’ego i spółki, zdobądź czym prędzej płytę i… join The Fiend Club!


Autor: Kazimierz Kyrcz Jr – Mamy też trochę inny... - sprzedawca zawiesił głos, szukając odpowiedniego słowa. – Asortyment - dokończył takim tonem, jakby właśnie wyjawił mi wielką tajemnicę albo wymówił formułę zaklęcia. – To znaczy, jaki asortyment? - nadstawiłam uszu, tym bardziej, że zawsze ciągnęło mnie do nowości. – Ciuchy z jakiegoś egzotycznego miejsca? Jacyś ekstrawaganccy projektanci? – Coś w tym stylu - mężczyzna westchnął, zachowując pokerową minę. – Ale to nie są rzeczy dla każdego. Oferujemy je jedynie zaufanym klientkom... – Rozumiem - kiwnęłam głową, choć - na Boga - nie miałam bladego pojęcia, o czym on mówił. – Czy możemy liczyć na pani pełną dyskrecję? – Oczywiście! - zapewniłam z takim przekonaniem, na jakie było mnie stać. Sprzedawca rozejrzał się po pustym sklepie, jakby spodziewał się przyczajonego w kącie tłumu paparazzich. – Dobrze - wyszeptał tak cicho, że bardziej domyśliłam się niż usłyszałam, co powiedział. Wynurzył się zza lady i szybkim krokiem podszedł do przeszkolonych drzwi. Zamknął je na klucz, powiesił na nich tabliczkę z napisem „ZARAZ WRACAM” i dopiero wtedy odwrócił się w moją stronę. – W takim razie proszę tędy - powiedział już głośniej, po czym poprowadził mnie na zaplecze. Pośpieszyłam za nim. Znaleźliśmy się w lekko opadającym korytarzu, ozdobionym umieszczonymi w suficie czerwonymi lampami. W ich przyćmionym świetle czułam się, jakbym zstępowała do przedsionków piekła. Ciarki przebiegły mi po plecach. Po chwili moim oczom ukazał się drugi sklep, niemal wierna kopia tego na górze. Tym, co go wyróżniało, była zdecydowanie mniejsza ilość towaru. Każdy element garderoby eksponowano oddzielnie, na dziwacznych, wykonanych z drucianej siatki manekinach. Jakby tego było mało - ubrania wcale nie były nowe. Moją uwagę zwrócił kremowy golf. Na jego piersi, w okolicy serca, widniała długa na jakieś trzy i szeroka na centymetr dziura. Nikt nawet nie zadał sobie trudu, aby ją zacerować. Na sąsiednim manekinie wisiał rozerwany habit. Ciekawe...

Przecież przechodziłam na zielonym, myślała siostra Cherubina, leżąc twarzą do jezdni. Asfalt chłodził jej rozpalone czoło i to zimno, ten chłód, stopniowo ogarniały resztę ciała. Gdyby nie ból ramienia, byłoby całkiem przyjemnie. Tylko skąd tu... tyle... czerwonej... farby...? Myśli Cherubiny płynęły coraz wolniej i wolniej, niczym pasma mgły rozwiewanej przez północny wiatr.

23


Całkiem niedawno odmówiłem spotkania towarzyskiego, tłumacząc się goniącymi mnie terminami z jednym opowiadaniem. Kolega z pracy spojrzał na mnie zdziwiony i całkiem poważnie spytał – po co ty to piszesz? Pal licho, że to umysł ścisły, z którym dogadać się mogę tylko w zadymionym lokalu, ale prawda jest taka, że zabił mi ćwieka. Bo właściwie po co ja to robię? Nie chodzi mi tutaj o górnolotne rozważania, że piszę dla siebie (bo to nieodparcie trąci mi grafomanią) ani dywagacje na temat samorealizacji literackiej. Zacząłem się po prostu zastanawiać, po co pisać, szczególnie horrory, w naszym pięknym, jakże przedziwnym kraju. Może właśnie ta dziwność powoduje, że tak niewielu ludzi czyta (bo po co?) a nagrody „najki” daje się Masłowskiej, bo może to wpłynie na młodych ziomów i zachęci ich do lektur? Oczywiście. Nawet na ironię nie ma potrzeby się silić. Jesteśmy po prostu narodem zawistnym, zakompleksionym i leniwym. Nie bez znaczenia jest również nasza historia pełna poświęceń i cierpiętnictwa. Nasz mesjanizm nakazał nam wielbić

Mickiewicza, Słowacki oczywiście wielkim poetą był, ale jakoś kompletnie zignorowaliśmy grozę kryjącą się w ich utworach, pozbawiając się tym samym własnych Shelly’ów, Heine’ów i innych prekursorów grozy. Uczyniliśmy ich wieszczami, grozę zawartą przez nich w znajomości legend, podań wrzuciliśmy do worka z bajkami i nie chcemy o tym myśleć. Nie odebraliśmy im na szczęście należnej im wielkości ale sprowadziliśmy ją do jednowymiarowości. Straciliśmy tym samym możliwość posiadania kultury grozy w naszym kraju, bowiem nasz kraj lubi się bać, ale niestety, na poważnie. Nas nie straszą literackie utwory czy filmy. My musimy się bać wroga. I patrząc na nasz dzisiejszy zawzięty rząd, czekam ze strachem, kiedy powtórzy się scenariusz sprzed rozbiorów. Bo sejm już mamy równie wesoły i zaangażowany w sprawy Polski. Lubimy getta i szufladki, chociaż konsekwentnie temu zaprzeczamy. Mamy przeciętną literaturę, więc jeśli ktoś jest dobry, należy go zgnębić. Pamiętam, jak w jednym z poważnych programów telewizyjnych poświęconemu kondycji Polaków na rynku wydawniczym, rozmawiano o nadziejach naszej literatury. Gdy padło nazwisko Jacka

24

Dukaja, dyskusję ucięto, bo to przecież getto fantasy. Podobnie jak Sapkowski. A że nikt nie lubi być kopany, to science fiction kopie fantastów, a ci z kolei pisarzy horrorów. Jedno getto napędza drugie. Dowody? Dowolne pismo poświęcone fantastyce i proporcje podgatunków w nim zawarte. Nie wiem czy to za sprawą mistrza Lema w Polsce taką popularnością cieszy się s-f, na pewno Sapkowski pomógł uwierzyć wielu w opowieści o mieczu i magii, czy zabrakło nam więc kogoś, kto pozwoliłby zabłysnąć u nas literackiemu horrorowi? Okazuje się, że nasze tradycje i osiągnięcia wcale nie są tak ubogie jak większość sądzi, nie przeszkadza to jednak w spychaniu na margines i starannym wymazywaniu z pamięci tych, co jeszcze czytają. O ile jeszcze fakt ów może być jeszcze zrozumiały w przypadku A. z Radziwiłłów Mostowskiej i naszej pierwszej, dość nieporadnej powieści gotyckiej „Zamek Koniecpolskich” (1806), to już ignorowanie utworów L. Sztyrmera („Powieści nieboszczyka Pantofla, 1844), J. B. Barszczewskiego („Moja fajka”, „Pająk”, „Siła woli”) czy J. Barszczewskiego („Włosy krzyczące na głowie”,

„Zachariaszek”) nie świadczy dobrze o naszym podejściu do literatury. Lista pisarzy uprawiających literaturę grozy w początkach rozwoju gatunku wcale nie kończy się na wyżej wymienionych. Kto chce zobaczyć, jak hartowała się stal, niech sięgnie po B. Adamowicza („W starym dworze” 1909, wznowione w 1924 roku jako „Wojna z duchami”), J. Żuławskiego („Na srebrnym globie” 1901, „Zwycięzca” 1908, „Stara ziemia” 1908), T. Kończyńskiego („Kobieta z innej planety” 1938), K. Irzykowskiego („Nowele” 1906, „Spod ciemnej gwiazdy” 1922), M. Chromińskiego („Niesamowita historia” 1933) czy J. Meissnera („Hangar nr 7” 1927, „Licznik z czerwoną strzałką” 1929). Nie doceniamy fenomenu, jakim był Stefan Grabiński („Demon ruchu” 1919, „Szalony pątnik” 1920, „Niesamowita opowieść” 1922, „Księga ognia” 1922, „Salamandra” 1924, „Cień Bafometa” 1926, „Klasztor i morze” 1928, „Wyspa Itongo” 1936), pierwszy prawdziwy pisarz grozy w naszym kraju, który czerpiąc z Poego i tradycji literackich, potrafił stworzyć świeżą i oryginalną formułę horroru. Formułę, która również odeszła w zapomnienie. Nie lepiej sprawa wygląda, gdy przyjrzymy się współczesnej kondycji horroru literackiego.


Po raz kolejny wychodzi na jaw nasza niekompetencja czytelnicza. Lata 80-te i 90-te okaleczyły nas trwale, zasypując nasz rynek wylewem radosnej twórczości m.in. Guya N. Smitha i wypaczyły gusta czytelnicze, a wspomnianemu pisarzowi pozwoliły stać się autorem bestsellerów w naszym kraju. Doszło nawet do kuriozalnych sytuacji, gdy Smith pisał powieści specjalnie dla polskich czytelników. Jego popularność do dziś pokutuje w świadomości autorów, a w wielu obudziła poczucie, że oni też potrafią pisać w taki sposób. A to do specjalnie trudnych zadań nie należy. Dodatkowo polski czytelnik niechętnie sięga po rodzimą prozę. Łukasza Orbitowskiego wypada znać, ale już z zapoznaniem się z jego utworami jest znacznie gorzej. Do dziś pamiętam, gdy usłyszałem na jednym z konwentów rozmowę dwóch „intelektualistów”. Jeden z nich stwierdził – „Orbit? A, ten dres? Co on tam może ciekawego pisać…” Ręce opadają. A potem się dziwią, że Paweł Siedlar nie jest doceniany nawet przez tych co udają, że się znają na horrorze, Jarosław Grzędowicz po znakomitej „Księdze jesiennych wieczorów” znów pisze fantasy. Że Oszubski, Zientlak, Kucharski,

Grzegorzewska, Bocheński, Miłoszowski działają na granicy niebytu. Wspomniany już Orbitowski słusznie zauważył kiedyś w wywiadzie dla Horror Online, że polska fantastyka w ogóle reprezentuje niski poziom, ale nie zapominajmy, że wina lezy głownie po stronie czytelników. Wydawca wie, co uda się sprzedać, a więc nowe nazwiska nie mają praktycznie szans na zaistnienie. Paradoksem jest też fakt, że horror, czyli gatunek kojarzony i powstały jako opowiadane, w naszym kraju w takiej formie istnieć nie może. Nawet Andrzej Filipiuk, jeśli już uraczy nas rasowym opowiadaniem grozy umieści je w zbiorku opowiadań wraz z tekstami z innych gatunków. Jeśli się jest Kainem albo Kyrczem, trzeba istnieć w realiach czasopiśmienniczo-fanzinowskich, bowiem nasz rynek, dzięki czytelnikom właśnie nie jest w stanie przyjąć zbiorów opowiadań, tym bardziej niezgodnych z zachodnimi wzorcami. U nas za to może zaistnieć Izabela Szolc i wmówić młodym, że pisze horrory…

wstydzą się polskich realiów. Męczą się potem opisując jakiś Jamesów, którzy w Milwaukee prowadzą firmę sprzedającą pick-upy. Po co to? Jak można wiarygodnie opisać rzeczywistość, której się nie zna? Poza tym, czytelnik ma prosty wybór – oryginał czy podróbka? Decyzja jest oczywista. Także dla wydawcy. Jesteśmy kalekami mentalnej niewoli jaką narzuciły nam ostatnie stulecia. Chcemy dogonić resztę świata, ale nie próbujemy go zmieniać. My go tylko kopiujemy. Wnioski są więc smutne. Mimo wzrastającego popytu na grozę i swoistego bumu na horror nie widzę szans na rozwój naszej literatury grozy. Dalej nie potrafimy zrobić dobrego filmu gatunkowego, nawet w konwencji Tromy, dalej nie mamy spektakularnych sukcesów autorów prozy, spychanych w najgłębsze getto fantastyki. Popularność horroru sprowadza się, więc do zasypywania naszych kiosków tanimi filmami DVD, których poziom odpowiada prozie Guya N. Smitha. Więc, za psie pieniądze pozwalamy okaleczać następne pokolenia czyniąc je dodatkowo analfabetami wtórnymi. Stajemy się odbiorcami zachodniej papki niezdolnymi do kreatywnego działania.

Co się stanie jeśli zabraknie wspomnianych nazwisk, które bronią ostatnich przyczółków grozy w naszym kraju (nie ukrywajmy, nie jest to ofensywa, przynajmniej jeszcze nie)? A co jeśli im się odechce, albo naturalnie przestanie opłacać? Zostaną tacy jak ja. Bo ja też pochodzę z pokolenia okaleczonego przez Smitha, przyprawionego Mastertonem, Kingiem i Barkerem. Dlatego piszę - bo mogę, bo lubię (niekoniecznie – bo umiem). A ostatecznie przerzucę się na fantasy.

Łukasz Radecki

Nie chcę tu upodabniać się do pewnej partii, ale kolejnym problemem są młodzi pisarze, którzy nie dość, że ściągają żywcem od zachodnich pisarzy pokroju Mastertona czy Kinga, to jeszcze

25


Polscy fani horroru mieli już przyjemność zapoznać się z twórczością Douglasa Bucka: w roku 2004 na warszawskim festiwalu Horror Fiesta wyświet lano jego niepokojącą antologię Family „Portraits: A Trilo gy of America”. Przyjęto ją ciep ło i nawet ci krytycy, którzy mieli zastrzeżenia co do poz iomu gry aktorskiej ostatecz nie przyznawali, że rzecz jest mocna i skutecznie szokuje. Wkrótce po stworzeniu „Fam ily Portraits” Buck został wyb na reżysera przeróbki „Sióstr” rany Briana De Palmy. Film ukończo no w roku 2006 i choć jak na razie nie miał jeszcze ofic jalnej premiery trzeba przyznać , że zapowiada się niezwykle ciekawie – ma to być dzieło niet ypowe, bezkompromisowe i niepodobne do innych przeróbek klasycznych filmów groz y. Poza informacjami na temat „Sióstr” Czachopismo wyciąga też z reżysera wyznanie jak to podstępnie zdobył od Abla Ferr ary pochlebny cytat dotyczący Family Portraits, każe mu się tłumaczyć z miłości do film ów giallo i dziwi się jak można uważać Ingmara Bergmana za mistrza horroru.

Jak oceniasz „Family Portraits” teraz, kiedy dzięki przeróbce Sióstr zaczynasz wypływać na szersze wody? Jestem dumny z tego filmu i myślę, że osiągnąłem w nim wszystko co sobie zaplanowałem. Po pracy nad „Siostrami” czuję, że „Family Portraits” jest mi jeszcze bliższy niż wcześniej – i chodzi tu nie tyle o sam film, co sposób jego tworzenia. Kręcenie „Sióstr” było z wielu powodów bardzo trudne i otworzyło mi oczy na wiele spraw. Musiałem się zmierzyć z mnóstwem problemów, które nie istniały w przypadku „Family Portraits” bo wówczas nie potrzebowałem żadnych pieniędzy z zewnątrz. „Awans do wyższej ligi”, jeśli można tak powiedzieć o pracy nad Siostrami, oznaczał m.in. pertraktacje z producentami, obcymi ludźmi, którzy nagle mogli decydować o ostatecznym kształcie filmu. Z aktorami współpracowało mi się świetnie, ale przed rozpoczęciem zdjęć nie miałem z nimi żadnego kontaktu bo każdy miał wtedy jakieś inne obowiązki. Tymczasem przy „Family Portraits” mogliśmy sobie pozwolić na długie próby przed przystąpieniem do zdjęć. Jestem zadowolony z tego, co osiągnąłem kręcąc Siostry, ale jakaś cząstka mnie chciałaby wrócić do świata niezależnych filmów z zerowym budżetem. I choć nie mam zamiaru na zawsze odwracać się od produkcji wysokobudżetowych to jednocześnie piszę też scenariusz taniego filmu, który byłby w pewnym sensie powrotem do „Family Portraits”. Zobaczymy co z tego wyjdzie. „Family Portraits” zaszokował podobno samego Abla Ferrarę, niesławnego reżysera takich filmów jak „Driller Killer” czy „Zły porucznik”. To musiał być dla Ciebie poważny komplement? Szczerze mówiąc, cytat z Ferrary (który pojawia się w materiałach reklamujących „Family Portraits” – przyp. red.) jest w pewnym stopniu spreparowany. Lata temu kiedy mieszkałem w Nowym Jorku udało mi się spotkać Ferrarę – mojego ówczesnego idola. Pozwolił mi się od czasu do czasu kręcić po swoim mieszkaniu, jednocześnie dając mi przepustkę do świata filmu widzianego jego oczami. Kiedy skończyłem pracę nad pierwszym epizodem „Family

26

Portraits” zatytułowanym „Cutting Moments” poprosiłem Ferrarę aby go obejrzał. Namówienie go do czegokolwiek to potężne wyzwanie, ale któregoś późnego wieczora wreszcie mi się udało. Obejrzał film, wyraził pozytywną opinię a ja poprosiłem go o powiedzenie czegoś, co mógłbym później zacytować. Spytał mnie co ma powiedzieć, więc napisałem szybko „niezwykle niepokojące przeżycie”. Zgodził się i od tego czasu korzystamy z tego cytatu. Pierwszy raz się do tego przyznaję. Z tego co wiem nie przepadasz za nowoczesnymi przeróbkami takimi jak np. „Dom woskowych ciał”. W jaki więc sposób twój remake „Sióstr” będzie się różnił od „Domu woskowych ciał” albo nowego „Omenu”? Tytuły, które podałeś są najpopularniejszymi wzorcami przeróbek jakie pojawiają się w ostatnich latach. Jeden z nich polega na skopiowaniu oryginału bez zasadniczych zmian – i tak wygląda na przykład nowa wersja „Omenu”. Drugi wzorzec sprowadza się do zrobienia filmu zupełnie nie powiązanego z oryginałem. W tym wypadku zazwyczaj chodzi o sprzedanie filmu młodej widowni, która poprzedniej wersji nie zna ale być może kojarzy jego tytuł – w ten sposób jakaś część promocji jest z głowy. Problem w tym, że podpinanie się pod klasyczny tytuł bardzo często jest jedynym powodem, dla którego powstaje jego „nowa wersja”. To nie reżyser decyduje, że chciałby zrobić ciekawy film na taki czy inny temat, ale producent dochodzi do wniosku, że warto w projekt zainwestować bo ma dobry tytuł i zaoszczędzi się na reklamie. Nie znaczy to, że nie powstają w ten sposób żadne dobre przeróbki – bo przecież zarówno remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” jak i „Świtu żywych trupów” miały niezłe, dobrze przemyślane momenty – ale generalnie powody powstania takich filmów są bardzo podejrzane. I zasmucające. Jeśli chodzi o „Siostry”, to w momencie gdy tylko usłyszałem, że Ed Pressman jest zainteresowany tą przeróbką zaczęły mi się kłębić w głowie najprzeróżniejsze pomysły na temat nowego podejścia do tego tematu. Jestem


wielkim fanem oryginału i zawsze uważałem, że ma on olbrzymi potencjał – w odniesieniu chociażby do problemu dyskryminacji kobiet czy kwestii tożsamości – i czułem, że mógłbym przekazać to wszystko po swojemu, wyciągając z tej historii własne wnioski. Ed Pressman najwyraźniej podzielał w dużej części mój punkt widzenia i mój entuzjazm, co sprawiło, że wspólnie zabraliśmy się za ten film. Czy będzie się wyróżniał spośród innych współczesnych przeróbek? Mam taką nadzieję. Nie była to łatwa praca ale jestem dumny z efektu końcowego. Wspomnieliśmy wcześniej remake „Omenu”, który miał całkiem niezłą ścieżkę dźwiękową ale niemal wszyscy widzowie, którzy znali oryginał byli nią rozczarowani bo zupełnie nie przypominała starych, dobrych kompozycji Jerry’ego Goldsmitha. W przypadku „Sióstr” pewnie równie trudno było zastąpić stare, dobre kompozycje legendarnego Bernarda Herrmanna, współpracownika nie tylko De Palmy ale i Hitchcocka... Nigdy nie myśleliśmy o tym żeby „zastępować” muzykę Herrmanna, ponieważ mój film zdecydowanie różni się od oryginału, tak więc potrzebował też zupełnie innej ścieżki dźwiękowej. Uwielbiam kompozycje z oryginału ale zupełnie nie pasowałyby one do nowej wersji. W paru miejscach pojawiają się co prawda echa muzyki Herrmanna, ale stało się tak wyłącznie dlatego, że życzył sobie tego Ed Pressman. Szczerze mówiąc, ścieżka dźwiękowa jest jednym z tych elementów filmu, z których jestem najbardziej dumny – świetne są zarówno kompozycje autorstwa szalenie utalentowanych Eda Dzubaka i Davida Kristiana jak i sam ostateczny miks. Wierzę, że widzowie będą zadowoleni z nowej muzyki. Podobno kiedy po raz pierwszy spytano cię jak masz zamiar podejść do przeróbki „Sióstr” odpowiedziałeś: „W stylu Polańskiego”, co najwyraźniej miało być alternatywą wobec „stylu Hitchcocka”. Mógłbyś wyjaśnić jak należy rozumieć „styl Polańskiego”?

Dobrym przykładem będzie porównanie „Wstrętu” Polańskiego z „Psychozą” Hitchcocka – a więc opowieści o kobiecie tracącej zmysły z historią szalonego właściciela motelu. Pewne aspekty obu filmów są niewątpliwie podobne ale Polańskiego interesuje przedostanie się do umysłu swojej bohaterki i świat, który oglądamy na ekranie również jest światem widzianym jej oczami. Hitchcock, choć od czasu do czasu korzysta z podobnych zabiegów, jest jednak bardziej obiektywny. Jeśli Hitchcock coś nam pokazuje możemy mu ufać. Polańskiemu nie możemy. Zaufanie zmysłowi wzroku od początku było czymś co chciałem zgłębić w swojej przeróbce. Sceny otwierające film skupiają się właśnie na „patrzeniu” – początkowo nie wiadomo czy należy wierzyć temu co widzimy na ekranie, a z biegiem czasu nasze wątpliwości rosną aż wreszcie dochodzimy do punktu kiedy nie sposób wierzyć w cokolwiek. To zresztą również typowy zabieg stosowany w filmach giallo. Jak odebrałeś wiadomość o odejściu z obsady Asii Argento, a niedługo potem – Davida Cronenberga? Czy nie zacząłeś w pewnym momencie myśleć, że twój film jest, powiedzmy, „naznaczony klątwą”? Odejście Asii Argento i Davida Cronenberga to tylko dwa drobne problemy z mnóstwa innych jakie zdarzały się zarówno przed rozpoczęciem zdjęć jak i w trakcie ich trwania. Na szczęście cały proces post-produkcji przebiegał już gładko. I masz rację – w pewnym momencie myślałem, że na filmie ciąży jakaś klątwa. Kiedy Asia podjęła decyzję o odejściu mieliśmy jeszcze około miesiąca do rozpoczęcia zdjęć i udało mi się skontaktować z Anną Mouglalis – francuską modelką, która zagrała już też parę prowokujących ról filmowych. Zgodziła się zagrać Angelique i często rozmawialiśmy przez telefon o różnych subtelnościach tej postaci. Bardzo chciała zagrać w tym filmie, była szalenie podekscytowana swoją rolą a tu nagle – na cztery dni przed rozpoczęciem zdjęć – odbieram telefon od Eda Pressmana, który oznajmia mi, że Anna zrezygnowała z roli

27


powołując się na powody osobiste. Brak głównej aktorki postawiłby całą produkcję pod znakiem zapytania, więc musieliśmy szukać zastępstwa nie dając nikomu znać, że coś jest nie w porządku. Spędziłem cały dzień z ekipą filmową w poszukiwaniu plenerów i udawałem, że wszystko gra, a tak naprawdę co chwilę wydzwaniałem nerwowo w poszukiwaniu zastępstwa za Annę. Na szczęście pojawiła się Lou Doillon i wszystko skończyło się dobrze. Kolejnym problemem była kwestia miejsca gdzie powinniśmy kręcić film. Początkowo chcieliśmy wybrać Montreal ale Asia była wolna dopiero w styczniu, kiedy Montreal jest zasypany śniegiem i gdy wiecznie pada tam mroźny deszcz. Następnym miejscem, które znaleźliśmy był Nowy Orlean i w tydzień po tym jak Ed Pressman ogłosił na festiwalu w Berlinie, że „Siostry” będą kręcone właśnie w Nowym Orleanie – uderzył huragan Katrina i zmiótł nam ten pomysł. Ostatecznie zgodziliśmy się na Vancouver. Wtedy pojawiło się mnóstwo problemów związanych ze sfinansowaniem filmu – nie będę cię nimi zanudzał ale produkcja po raz kolejny stanęła pod znakiem zapytania. Na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć okazało się, że budżet nie pozwoli nam na sfilmowanie całego scenariusza, więc siadłem przy biurku ze współscenarzystą Johnem Freitasem i wycięliśmy ze scenariusza 11 stron. A nawet mając już tę skróconą wersję scenariusza wydawało się, że nie zdążymy nakręcić wszystkiego w 22 dni, a tyle przydzielono nam w Vancouver. Skończyło się na 24 dniach, ale i to nie wystarczyło – musieliśmy zrezygnować z wielu pomysłów, dzięki którym „Siostry” mogły być jeszcze lepsze niż są. Udało się nam jednak uchwycić esencję pierwotnego pomysłu, zawrzeć najważniejsze tematy i zachować odpowiednią konstrukcję. Jestem więc zadowolony z tego, co udało się nam osiągnąć. Najważniejsze, że pomimo tych wszystkich niedogodności w pewnym momencie mogliśmy już być pewni, że film powstanie – dzięki temu mieliśmy siłę żeby dalej nad nim pracować. W jednym z wcześniejszych wywiadów powiedziałeś, że kręcąc „Siostry” chciałeś w tym filmie stworzyć „miejsce oderwane od czasu” – a więc pozbawione odniesień do popkultury, nie ograniczane pewnymi zasadami nowoczesnego świata. Przykładowo, w twoim filmie nie ma tabliczek zakazujących palenia papierosów, których w rzeczywistym świecie przybywa z każdym dniem, a z kolei kiedy bohaterowie „Sióstr” palą – nie są to papierosy żadnej istniejącej marki. Pomysł wydaje się bardzo interesujący ale nie bałeś się rezygnacji z realizmu na rzecz symbolizmu? Mnóstwo dobrych horrorów rozgrywa się przecież właśnie „tu i teraz” i stara się przedstawiać świat jak najbardziej realistycznie... Nie wydaje mi się żeby widzowie mieli problem z odnalezieniem się w świecie „Sióstr”. Mimo wszystko jest on bardziej realistyczny niż symboliczny. Uważam natomiast, że widok Marlboro albo Hondy Civic mógłby być rozpraszający – w każdym razie ja jako widz zawsze tak to odbieram. Sztuka kłóci mi się wtedy z reklamą. Weźmy chociażby filmy Bergmana. Wiele z nich – jak „Hańba”, „Godzina wilka” czy „Namiętności” – rozgrywa się na małej wyspie czy w jakimś innym odizolowanym od

świata miejscu, dzięki czemu opowiadana historia zostaje pozbawiona kontekstu konkretnego czasu i przestrzeni. Pomaga to wykreować poczucie, że bohaterowie jednocześnie definiują otoczenie i sami są przez nie definiowani – krajobraz staje się więc ich portretem psychologicznym. Mamy tu elementy symbolizmu ale zasadniczo jest to jednak świat realistyczny. Oczywiście technika stosowana przez Bergmana nie nadaje się do opowiedzenia każdej historii ale w niektórych przypadkach może się okazać nieoceniona, pomaga stworzyć niesamowity nastrój. Nie ma natomiast wątpliwości, że wiele filmów potrzebuje osadzenia w konkretnej rzeczywistości – dotyczy to zwłaszcza horrorów, gdzie często akcentuje się właśnie zniszczenie tego co jest „tu i teraz”. Pomysł nieobcy chociażby George’owi Romero. Natomiast wszechobecne etykiety na ubraniach czy obuwiu wywołują we mnie niepokój. Nie jestem co prawda chrześcijaninem – uważam się za agnostyka – ale przyznaję, że wielu religijnym tekstom nie sposób odmówić mądrości. W tym wypadku do głowy przychodzi chrześcijańska przypowieść o fałszywych bożkach. Niektórzy krytycy uważają, że Siostry to najlepszy horror Briana De Palmy. Zgadzasz się z tym? Innymi słowy – uważasz, że „Siostry” przebijają „Carrie”? Był to na pewno bardzo ważny etap w karierze De Palmy – widać tu jak się rozwijał, wprowadzał pewne stałe tematy itd. Ale nie nazwałbym „Sióstr” jego najlepszym horrorem – „Carrie” jest rzeczywiście lepsza. Tak czy inaczej, Siostry to bardzo szczególne dzieło. De Palma powiedział kiedyś, że zrezygnował z kręcenia horrorów bo denerwowało go ciągłe powtarzanie pewnych ustawień kamery, które miały pomóc nastraszyć widza. Myślisz, że możesz dojść kiedyś do podobnych wniosków i przestaniesz kręcić horrory? Tak, to możliwe. Kiedy kręciłem „Family Portraits” zupełnie nie przejmowałem się ustawianiem kamery tak aby osiągnąć „straszący” efekt. Na planie „Sióstr” po raz pierwszy świadomie stosowałem sposób poruszania się i kąty ustawienia kamery charakterystyczne dla horroru. Zazwyczaj zaczynam pracę nad filmem od skupienia się na fabule, na znalezieniu w niej elementów, które będę chciał zaakcentować, pogłębić. Sposób przedstawienia fabuły jest dla mnie sprawą drugorzędną. Tymczasem De Palmę bardziej interesuje styl niż sama fabuła, a więc nie należy się dziwić, że powiedział coś takiego. Czy twój film to stuprocentowy horror czy może, tak jak film De Palmy, mieszanka horroru i czarnej komedii? W mojej wersji jest na pewno mniej wisielczego humoru niż u De Palmy, choć też się od czasu do czasu pojawia. Poza elementami charakterystycznymi dla horroru znajdziemy tu też cechy prawdziwego dramatu – w końcu to opowieść o stracie i o samotności. Zobaczymy jak się to spodoba współczesnej publiczności wychowanej na ekstremalnym horrorze w rodzaju „Piły”.


Czy to prawda, że De Palma zapoznał się ze scenariuszem twojego filmu i był nim zachwycony? Tak twierdzi Ed Pressman. Ja nie miałem niestety kontaktu z De Palmą. Wspominałeś wcześniej, że „Siostry” w pewien sposób odwołują się do nurtu giallo, którego jesteś fanem. Jakie filmy zaliczane do giallo uważasz za szczególnie udane? Mógłbym ich wymienić mnóstwo – pewnie z setkę. Większość z nich ma jakieś genialne fragmenty, trudno znaleźć film giallo, który byłby od początku do końcu perfekcyjny albo chociażby spójny i logiczny. Jeśli natomiast miałbym podać tytuł filmu, który miał duży wpływ na ostateczny kształt Sióstr to byłby to „All the Colors of the Dark” w reżyserii Sergio Martino. Tę inspirację widać zwłaszcza w scenach halucynacji. W filmach zaliczanych do giallo bardzo częstym tematem jest podglądanie, próba wypatrzenia jakiegoś ważnego detalu aby odkryć prawdę. I tę cechę znajdziemy również w „Siostrach” – a także w wielu filmach De Palmy. Powiedziałeś kiedyś, że najlepsze horrory kręcił Ingmar Bergman bo w tradycyjnym kinie grozy nie istnieje nic co mogłoby się równać z lękiem egzystencjalnym. Czy mam rozumieć, że „Godzina wilka” Bergmana zaszokowała cię bardziej niż „Noc żywych trupów” Romero?

Można się chyba zgodzić, że Bergman jest lepszym twórcą niż Romero, co oczywiście w żaden sposób nie umniejsza pozycji Romero w świecie filmowego horroru. A jeśli chodzi o porównanie „Nocy żywych trupów” i „Godziny wilka”: „Noc...” to arcydzieło horroru nihilistycznego a „Godzina wilka” to eksperymentalny dramat psychologiczny przesycony lękiem egzystencjalnym. Uwielbiam oba filmy. Gdybym miał wybrać jeden z nich byłaby to szalenie trudna decyzja. Z tego co wiem przy następnym scenariuszu znów będziesz współpracował z Johnem Freitasem, twoim profesorem z czasów studiów. Swego czasu Freitas zresztą wyświetlał na swoich zajęciach „Siostry” – czy i tym razem zabierzecie się za coś, co przerabialiście na studiach? Nigdy nie wiadomo. Jeśli pojawi się sensowna propozycja kolejnej przeróbki, w której znajdę coś interesującego dla siebie i która pozwoli mi przekazać publiczności coś nowego – chętnie ją rozważę. A jeśli okaże się, że przerabialiśmy oryginał na zajęciach z Johnem, cóż, tym lepiej. Zacznę od przestudiowania jego notatek.

Wywiad przeprowadził: Bartłomiej Paszylk

Bergman miał na mnie olbrzymi wpływ i pozwolił mi pojmować horror właśnie jako przejaw lęku egzystencjalnego. Staram się korzystać z tego kiedy tworzę własne filmy, co widać szczególnie dobrze w „Family Portraits”.

29


Brutalnie krótko PIŁA III (Saw III) Reż.: Darren Lynn Bousman Wyk.: Tobin Bell, Shawnee Smith, Angus Macfayden Dystrybucja: Kino Świat Film: 2/6 Dodatki: 3/6 jest „barNie jest prawdą, że „według zgodnej opinii krytyków” trzecia część „Piły” należało dziej inteligentna i wyrafinowana” niż poprzednie dwie. Pierwszemu filmowi i zaszokowybaczyć fatalne aktorstwo, ale trzeba przyznać, że potrafił też zaskoczyć to była lepiej wać. Druga część przypominała już bardziej standardowy horror ale za mnóstwo tu widza: z sobie kpi bezczelnie natomiast trójka skonstruowana i zagrana, sensu komiksowej, doprowadzonej do absurdu brutalności, fabuła nie ma żadnego w okolicach (proszę tylko poczekać na „wyjaśnienia”, które zapodają nam twórcy niekońcówki), a niektóre z założenia szokujące sceny wywołują u widza wyłącznie wiertarki). wielkiej pomocą za mózgu otwartym na operacja np. pewny uśmiech (jak y krótki Wśród kilkudziesięciominutowego zbioru materiałów dodatkowych znajdziem h oraz reportaż z planu, wywiady z twórcami, dokument o pułapkach i rekwizytac ciekawy, ale zaledwie 9-minutowy „Dziennik reżysera”.

OPOWIEŚĆ O DWÓCH SIOSTR ACH (A Tale Of Two Sisters) Reż.: Ji-woon Kim Wyst.: Geun-yeong Mun, Su-jeong Lim, Jung-ah Yum Dystrybucja: IDG Film: 5/6 Dodatki: 2/6 Piękna, przerażająca i zwariowana historia dwóch dziewczynek, które czują paniczny lęk przed rozszczebiotaną macochą i... szafą w jednym z pokojów. Czasami nadużywa się tu może klasycznych chwytów azjatyckiego kina grozy (pojawia się obowiązkowa długowłosa zjawa chodząca połamany m krokiem), ale tym razem wszystkie one naprawdę dają widzowi w kość. Na koniec fabuła wywija salto mortale i – w przeciwieństwie do wielu innych horrorów – nie łamie sobie przy tym karku. Niesamowita rola Jung-ah Yum, w równym stopniu niepokojącej i seksownej w roli macochy. Dodatki: zapowiedzi pozostałych filmów z serii „Przeboje kina Azji”.

TEKSAŃSKA MASAKRA PIŁĄ MECHANICZNĄ: POCZĄTEK (The Texas Chainsaw Massacre: The Beginning) Reż.: Jonathan Liebesman Ermey, Andrew Bryniarski Lee R. r, Wyk.: Jordana Brewste Dystrybucja: Warner Bros. Poland Film: 2/6 Dodatki: 4/6 ten nie ma wyjKto chce koniecznie zobaczyć narodziny i gorzką młodość Leatherface’a na trzymającym w ścia i musi „Teksańską masakrę...: Początek” obejrzeć. Komu zależy trzęsie się od przenapięciu horrorze – powinien poszukać czegoś innego. Bo choć ekran fabułę. Z mocy, twórcom filmu zabrakło talentu i wyczucia by podpiąć ją pod sensowną Metal Jacket”) plusów: Jordana Brewster prezentuje się atrakcyjnie, a R. Lee Ermey („Full Na płycie DVD po raz kolejny przekonująco zmienia się w psychopatycznego szeryfa Hoyta. reżykomentarz scen, ystanych niewykorz minut parę zwiastun, dodatki: niezłe znajdziemy i 40-minutowy sera Jonathana Liebesmana (okazuje się, że to bardzo miły, skromny gość) nie jest lepszym dokument o kręceniu filmu (w którym Andrew Bryniarski twierdzi, że nikt Leatherface’em niż on).


Opracowanie: Bartomiej Paszylk

ROBALE (Slither) Reż.: James Gunn Wyst.: Michael Rooker, Elizabeth Banks, Nathan Fillion Dystrybucja: SPI Film: 4/6 Dodatki: 1/6 „Robale” to radosny hołd dla horroru retro, niegardzący jednak nowoczes ną techniką. Tysiące oślizłych, wygenerowanych cyfrowo pełzaczy przypuszcza atak na ospałe amerykańskie miasteczko i brutalnie budzi je do życia. Niektórych widzów zniechęcą autentycznie ohydne efekty specjalne, dla innych będą one największ ą zaletą, ale przyznajmy uczciwie, że rzecz jest zrobiona z talentem: tu i ówdzie ładnie trzyma w napięciu, potrafi zaskoczyć, kilka scen pozostawia nam głęboko w pamięci, a i aktorsko wypada całkiem nieźle (Michael Rooker, słynny psychopa ta z „Henry’ego – portretu seryjnego mordercy”, po raz kolejny przyprawi a o ciarki – tym razem jako zmutowany nosiciel tytułowych robali).

PUŁAPKA

(Hard Candy) Reż.: David Slade Wyst.: Patrick Wilson, Ellen Page, Sandra Oh Dystrybucja: ITI Film: 4/6 Dodatki: 1/6 Nowa wersja bajki o czerwonym kapturku – tyle, że wilk jest tu przystojny m pedofilem, kapturek nad wiek poważnym dziewczęciem i to kapturek próbuje zjeść wilka a nie odwrotnie. Świetne role dwójki głównych aktorów (Patricka Wilsona i młodziutkiej, ale obdarzonej diabelnie inteligentnym spojrzeniem Ellen Page), intrygująca pierwsza godzina, ale później niestety z filmu zaczyna powoli uchodzić i magia i logika i napięcie. Mimo wszystko – zdecydow anie zachęcamy do obejrzenia. Dodatkowa atrakcja dla widzów płci pięknej: będziecie mogły zaobserwować jak wasz mężczyzna blednie, krzywi się i drży z bezradności podczas najbardziej kontrowersyjnej sceny filmu. Mocne.

9 ŻYĆ (9 Lives) Reż.: Andrew Green Wyst.: Vivienne Harvey, Lex Shrapnel, Paris Hilton Dystrybucja: Monolith Film: 1/6 Dodatki: 1/6 Przygnębiająco nudny horror – trwa zaledwie 80 minut a po seansie czujemy się jak po zaliczeniu nocnego maratonu z serialem „Dynastia”. Jedną z ról gra tu Paris Hilton, ale wcale nie ona jest w tym wszystkim najgorsza. Scenarius z jest napakowany schematycznymi zagrywkami (dziewięcioro bohaterów zostaje uwięzionych w nawiedzonym domu i zaczyna po kolei ginąć), aktorzy duszą się pod ciężarem sztywnych dialogów, a reżyser za nic nie potrafi odpowiednio zagęścić atmosfery. W finale okazuje się co prawda, że tak naprawdę mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju quasi-szekspirowsk iego dramatu, ale wtedy nawet śmiać się już człowiekowi nie chce.

31


The Host podoba się ludziom i nie ma w tym nic dziwnego, jest bowiem filmem niemożliwym. To znaczy – nie sposób właściwie stwierdzić, jak doszło do jego nakręcenia, skąd ekipa zgarnęła gigantyczną – jak na produkcję koreańską – sumę pieniędzy, a przede wszystkim dałbym się przeciągnąć po kanałach, żeby usłyszeć, jak reżyser tłumaczy sponsorom, co właściwie zamierza nakręcić:

Łukasz Orbitowski

Więc to będzie o potworze, tak w stylu lat pięćdziesiątych. Skąd się wziął, no przecież rzekę zatruli, rzekę Han! Widzę go trochę podobnego do żaby, znaczy w ruchach, nie kształcie, za to pysk trochę, wie pan, jak pochwa kobiety, pan rozumie, cały filmowy horror na Freudzie zbudowano! Piekielnie trudna bestia, będziemy mieli taką duża scenę ataku na nadbrzeże, ludziom buty pospadają, ale trzeba pieniędzy. Więc, jak ten stwór atakuje, to zabiera ze sobą dziewczynkę, córkę głównego bohatera, no i film będzie o tym, jak cała rodzina idzie jej na ratunek, wbrew wszystkim. Rodzina? No, ten ojciec, przygłup, ale poczciwy, dziadek dziewczynki, wujek i ciotka, która strzela z łuku. Do potwora strzela. To łuk sportowy. Ale wie pan, co jest najlepsze? Że ta historia da nam przestrzeń do opowiedzenia mnóstwa rzeczy, na przykład kwestie społeczne, czym jest rodzina, odpowiedzialność względem niej i tak dalej, znów za chwilę trochę polityki, nasz stosunek do Ameryki, tego co na świecie. Dodamy głos o kondycji nauki, o grupach społecznych, tarciach w sprawie ekologii, przestrzeń, mówię! Przestrzeń! Dobrze pan mnie zrozumiał. Tak, potwór w rzece, wieki jak słoń. Słoń afrykański, bo większy. Piękna sprawa, prawda? Niektóre filmy po prostu nie mogą być streszczone. Sukces The Host na świecie jest oszałamiający zwłaszcza w kontekście dość dziwacznej tematyki i konsekwencji scenariusza, który, łącząc elementy horroru, komedii, dramatu obyczajowego, filmu ekologicznego oraz Bóg wie czego jeszcze, ani razu nie wpada w gatunkową jednorodność. To znaczy, jeśli wplatamy w horror elementy komediowe, to najczęściej rozłącznie, jest strasznie albo śmiesznie – takie widełki. Groteskowość i niepowtarzalność The Host polega natomiast na skomasowaniu różnych konwencji, jest strasznie, śmiesznie, potwornie i dziwnie naraz, co świetnie widać w kapitalnej scenie pogrzebowej. Taki zabieg wzmaga zainteresowanie widza, który liczy w domyśle, że rozwój fabularny ujawni gatunkową przynależność The Host, co oczywiście nie następuje. Ni pies, ni wydra – wiadomo, potwór wyhodowany na toksynach. Przynajmniej źródło inspiracji jest tak klarowne, że aż powtarzane do znudzenia. Mowa o monster movies, kręconych w Stanach Zjednoczonych niemal pół wieku temu, gdzie na ludzi czyhały ogromne mrówki, gigantyczne szczury lub fantastyczne stwory powstałe w wyniku promieniowania atomowego. Tym samym Bong Joon-Ho nakręcił najbardziej amerykański film w historii Korei, tchnąć w wygasłą, wydawałoby się konwencję, nowe życie – to swoisty remake całego gatunku i konsekwentne doprowadzenie do końca tego, co próbowano zrobić w Ataku pająków. Mało

32


THE HOST (Gwoemul) Dystrybucja: Gutek Film Ocena filmu: 6/6

Reżyseria: Joon-ho Bong Obsada: Ah-sung Ko, Du-na Bae, No-shik Park, Hie-bong Byeon, Pil-Sung Yim Japonia/Korea, 2006 kto jednak docenia konsekwencję, z jaką reżyser i scenarzysta odnosi się do konwencji monster movie. Potwór jest tu oczywistym źródłem inspiracji, ale nie jedynym. Monster movies, choć najczęściej durne, zrobione średnio i w celach wyłącznie rozrywkowych, z rozrywki się przecież nie rodziły. Odbijają się w nich, jak w paskudnym lustrze, lęki ówczesnej Ameryki, przejętej perspektywą wojny atomowej, ekologicznych katastrof i pewnej rychłych i strasznych konsekwencji komunistycznego spisku. Bong Joon-Ho przetwarza to i uwspółcześnia – pozostały lęki ekologiczne i szaleni naukowcy, za to komunistów zastąpili wszechwładni Amerykanie oraz siły rządowe tyleż nieokreślone, co szalenie niebezpieczne. O ile jednak w USA lat pięćdziesiątych walka szła o zachowanie tradycyjnych struktur, to tutaj uległy one rozbiciu – rodzina Park, chcąc ocalić dziewczynkę, musi zmierzyć się z wojskiem, lekarzami i przypadkowymi ludźmi, choć wyszkolona ekipa dotarłaby do małej w kwadrans i bez strat. Sama rodzina jest groteskowa, zabawna i przerażająca jednocześnie, choć trudno znaleźć między nimi coś budującego i dopie-

ro finałowa scena daje nam, krótkie, bo krótkie, ale jednak zjednoczenie w czymś sensownym. W latach pięćdziesiątych wróg działał raczej metodycznie, bo i komuniści zdawali się morderczo konsekwentni. W świecie znanym z The Host już tego zabrakło – jest zmutowany potwór, z uśmierceniem którego poradziłby sobie nawet niewielki, za to dobrze wyposażony oddział wojska, gdyby oczywiście ktoś zechciał taki wysłać. Stwór narodził się z głupoty, z głupoty objęto ludzi kwarantanną i przez głupotę doszło do tragedii w rodzinie, też niezbyt mądrej, swoją drogą. Nie ma więc spisków, zagrożenie tak naprawdę jest błahe, przeraża za to bezmyślność i marazm. Niezdolność do używania własnej głowy wydaje się tyleż powszechna, co organiczna. I last but not least – The Host można oglądać wielokrotnie i zawsze znajdzie się coś nowego, ale od czasu Obcego nie było chyba tak fajnego potwora. Wróżę remake, kontynuacje, serial, komiksy, figurki, koszulki, wszystko, co chcecie. Jak to mówią, pełen odlot.

33


Krzysztof Gonerski Horror, czerpiący grozę, z wydarzeń strasznych i szokujących, z ochotą włączył nóż do rekwizytów grozy. Na masową skalę uczynił to w latach siedemdziesiątych, wraz z rozkwitem popularności slashera, odmiany horroru z psychopatycznym mordercą w roli głównej („Halloween”, „Piątek 13”). Filmowy debiut nastąpił jednak wiele lat wcześniej. „Gabinet doktora Caligari” Roberta Wiene, zrealizowany w roku 1919, uważa się za pierwszy artystycznie dojrzały film grozy. Opowiadał on historię tajemniczego hipnotyzera Caligariego, który w dzień wprawiał w zdumienie gapiów, prezentując somnambulika Cezara, a w nocy, w stanie hipnozy, posyłał go by mordował. Jedną z ofiar miała być Jane - ukochana głównego bohatera filmu, Alana. To właśnie w scenie usiłowania zabójstwa, po raz pierwszy w horrorze, pojawia się nóż. Cezar pochyla się nad śpiącą Jane. Unosi wysoko nad ofiarą ostrze, ale ujrzawszy niewinny wyraz twarzy dziewczyny, pogrążonej w błogim śnie, odstępuje od zadania śmiertelnego ciosu. Debiut nie wypadł okazale. Nie dość, że nóż nie znalazł w pełni swego morderczego zastosowania, to jeszcze aktor, Conrad Veidt, trzymający w dłoni przedmiot,

34

trzymał w rzeczywistości tekturową atrapę. Na dodatek scenę pokazano zgodnie z konwencją ekspresjonistyczną - jako cień na ścianie. Kilkadziesiąt lat później wybitny angielski aktor, Charles Laughton, w swym reżyserskim debiucie, „Nocy myśliwego” (1955) nawiązał do sceny z filmu Wiene. Obraz Laughtona, uznany przez branżowe pismo „Time Out” za trzeci największy film w historii kina, opowiadał o Harrym Powellu (Robert Mitchum), samozwańczym kaznodziei, który mordował bogate wdowy. Harry upatrzył sobie kolejną ofiarę – Willę Harper. Właściwym celem psychopaty jest dziesięć tysięcy dolarów, o których dowiedział się od współwięźnia, męża Willi, Bena. Wykorzystując osobisty urok, żeni się z wdową po straconym towarzyszu niedoli z więziennej celi, lecz Willa wkrótce demaskuje prawdziwe zamiary Powella. Scena jej zabójstwa zrealizowana została w duchu ekspresjonistycznym. Pod ukośnie załamanym sufitem sypialni kaznodzieja podchodzi do leżącej na łóżku Willi. Zawisa nad swą ofiarą, z wyciągniętą ręką uzbrojoną w nóż, niczym Cezar nad Jane w filmie Roberta Wiene. Reżyser oszczędza widzom momentu ugodzenia nożem, oglądamy jedynie twarz Willi, z pokorą przyjmującej nieuchronną śmierć z rąk kaznodziei. Rola noża w tej scenie wypada niezwykle interesująco, ponieważ jest on zarazem narzędziem zbrodni, ale także narzędziem wymierzenia kary za grzech nieczystości (Powell uważa kobiety na źródło grzechu). A przy okazji służy mordercy w pozbyciu się niewygodnego świadka. W „Nocy myśliwego” nóż nie stanowił najważniejszego rekwizytu, o wiele istotniejsza była szmaciana lalka, w której Ben Harper ukrył pieniądze. W pełnej okazałości nóż został zademonstrowany dopiero w „Psychozie” (1960) Alfreda Hitchcocka, w jednej z najbardziej znanych scen w dziejach kina - „scenie pod prysznicem”. Przypomnijmy, że bohaterka filmu, Marion Crane, ucieka ze zrabowanymi czterdziestoma tysiącami dolarów przed policją. Po drodze zatrzymuje się w motelu, prowadzonym, przez tajemniczego Normana Batesa. Gdy bierze kąpiel pod prysznicem, zostaje zaatakowana przez nieznajomą kobietę. Marion umiera od serii ciosów nożem. Słynną scenę, trwającą na ekranie zaledwie czterdzieści pięć sekund, kręcono siedem dni, z użyciem siedemdziesięciu ustawień kamery. Nóż, którego w niej użyto, był składanym rekwizytem. Hitchcock zamówił specjalny sztuczny tułów, z którego po uderzeniu noża, tryskała krew. Okazał się jednak zbędny. Dzięki trwającym sekundy ujęciom, rytmowi montażowemu, oraz dźwiękom muzyki Bernarda


Herrmanna, udało się osiągnąć wrażenie pchnięć nożem, które rozrywały ekran. Mimo efektu gwałtowności wprawne oko widza zauważy, że żaden z ciosów nie rani bohaterki. Mistrzostwo tej sceny polega na stworzeniu sugestii, że śmiertelne rany zostają jednak zadane. W sugestii pomagają ujęcia ukazujące krew spływającą do otworu odpływowego. Krew była wyjątkowa słodka - udawał ją syrop czekoladowy firmy Bosco. Sławna scena doczekała się niezliczonej ilości reinterpretacji. W tonacji parodystycznej utrzymana była w „Lęku wysokości” (1977) Mela Brooksa. Zirytowany boy hotelowy „dźga” zwiniętą w rulon gazetą, bohatera filmu doktora Thorndyke’a biorącego kąpiel pod prysznicem. W latach siedemdziesiątych nóż jako narzędzie zbrodni pojawiał się w niezliczonej ilości horrorów. Twórcy poświęcali mu znacznie więcej miejsca a w wielu przypadkach stawał się przedłużeniem ręki szaleńca, uosabiającego bezwzględne zło, przed którym nie ma ucieczki. Klasycznym przykładem filmu, w którym nóż z długim ostrzem, odegrał znaczącą rolę jest „Halloween” (1978) Johna Carpentera. Możliwości tego niebezpiecznego narzędzia poznajemy już w prologu. Kamera utożsamiania z zabójcą obserwuje zza krzaków dom. Wchodzi do niego, zagląda do kuchni, wyjmuje nóż (ręce, wyciągającego nóż z kuchennej szuflady należały do Debry Hill, producentki filmu), wspina się po schodach, nakłada maskę. Następnie otwiera drzwi do pokoju, w którym przebywa młoda dziewczyna. Nastolatka jest bardziej zaskoczona niż przerażona. Zanim umrze zadźgana na śmierć, zdąży wykrzyknąć „Michael!”. Ofiarą okazała się siostra Michaela Myersa. Michael miał wtedy zaledwie sześć lat. W dalszej części filmu bohater jeszcze kilkakrotnie skorzysta z noża. Scena, w której zabójca nagle wyłania się z mroku za plecami Laurie Strode (Jamie Lee Curtis) w domu pełnym martwych ciał, zajęła siódme miejsce na najbardziej przerażającą filmową scenę wszech czasów w plebiscycie przeprowadzonym w 2003 roku przez jedną z brytyjskich stacji telewizyjnych. Do interesującej zmiany roli noża dochodzi natomiast w finale. Zraniony w oko Myers opuszcza narzędzie, które chwyta rozpaczliwie broniąca się bohaterka, zadając napastnikowi celne pchnięcie. Mordercze metalowe ostrze obraca się przeciw swemu właścicielowi. Dwie dekady później, gdy widzowie poczuli wyraźne znużenie szaleńcami wyrzynającymi nastolatków, nowe ironiczne, spojrzenie na podgatunek slashera zaprezentował twórca Freddy’ego Kruegera, Wes Craven. W ostre ostrza wyposażony był już upiorny bohater „Koszmaru z ulicy Wiązów” (1984), mordujący nastolatków w ich snach. Ponieważ słynna rękawica Freddy’ego zmieniała swoje ostrza – były nim noże, brzytwy, a w części trzeciej także strzykawki, pominiemy go w naszym „ostrym” przeglądzie. Natomiast w „Krzyku” (1996) nóż dzieli główną rolę ze słynną maską wzorowaną na znanym obrazie Edwarda Muncha. Reżyser zadbał, aby obydwa przedmioty miały efektowne „wejście”. W trwającym dwanaście minut prologu Casey (Drew Barrymore) zostaje zamordowana przy użyciu noża przez mordercę z przerażającą maską na twarzy. To charakterystyczna cecha trylogii „Krzyku” – każda kolejna część otwiera efektownie krwawa scena zabójstwa pięknej aktorki: Drew Barrymore („Krzyk”), Jada Pinkett („Krzyk 2”) oraz Kelly Rutherford („Krzyk 3”). Metalowe ostrze pojawi się w filmie jeszcze wielokrotnie, czego efektem będą kolejne ofiary zamaskowanego zabójcy. Być może ilość zgonów nie jest rekordowa, ale i tak zużyto ogromną ilość sztucznej krwi – ok. dwustu litrów.

Przesadna brutalność obrazu Cravena jest jak najbardziej zamierzona. „Krzyk” nie ma bowiem nic wspólnego z realizmem. Chociaż pełen gwałtowności pchnięcia nożem rozdawane są na prawo i lewo, ofiary krzyczą, wyrywają się z rąk mordercy, a krew leje się gęsto, to nic nie dzieje się na serio. Krew to tylko syrop kukurydziany, a film przemienia się w inteligentną zabawę konwencją horroru. Nóż w filmie Amerykanina nie jest już narzędziem zbrodni, staje się elementem konwencjonalnego wizerunku „slasherowego” mordercy. Jeszcze bardziej złożoną, piętrową grę znaczeń Craven buduje w początkowych scenach „Krzyku 2”. Para bohaterów ogląda w kinie film pt. „Cios” („Stab”), który jest filmową rekonstrukcją wydarzeń z Woodsboro opisanych w książce Gale Weathers, reporterki z części pierwszej. Na ekranie oglądamy Heather Graham, która odtwarza postać Casey, zagranej w „Krzyku” przez Drew Barrymore. Ale nie na tym koniec. Gdy na ekranie zabójca w słynnej masce ugania się za bohaterką, na sali kinowej inny morderca morduje bohaterkę, Maureen Evans (Jada Pinkett). Co więcej, dziewczynie udaje się dostać przed ekran, ale rozbawiona gawiedź traktuje rozgrywający się dramat jako oryginalną reklamę wyświetlanego filmu. Zabójca bez pośpiechu dobija ciężko ranną ofiarę. „Film w filmie” w tym przypadku służy nie tylko obnażeniu konwencji, ale bezlitosnemu wyszydzeniu widza filmów grozy. Śmierć przed ekranem czy na ekranie jest dla niego tym samym - makabryczną zabawą, w której maska i nóż to standardowe wyposażenie filmowego zabójcy. Przewrotną grę z widzem prowadzi także japoński reżyser Takashi Miike w filmie „Ichi-zabójca” (2001). W filmie, którego drastyczność najlepiej opisuje fakt, iż podczas festiwalu w Toronto rozdano widzom torebki na wymiociny, niepoślednią role odgrywają ostre jak skalpel ostrza. Stanowią one wyposażenie kostiumu, który zakłada na siebie tytułowy bohater. Stwierdzenie, że noże są przedłużeniem jego rąk i nóg nie jest w tym przypadku metaforą. Wyskakujące ze stóp i łokci ostrza, których zabójczą moc potęguje zwinność bohatera, są bronią niemal apokaliptyczną. Wszędzie gdzie tylko się zjawi, Ichi pozostawia po sobie obryzgane krwią ściany, wyprute wnętrzności i poucinane kończyny. Mordowanie wcale nie uszczęśliwia bohatera (choć wzbudza w nim seksualną rozkosz). W jednej z najbardziej zdumiewających i szokujących scen rozwścieczony Ichi tnie na kawałki sutenera, katującego prostytutkę. Jednak szczęście w ramionach uratowanej dziewczyny, w której podkochuje się bohater, nie będzie mu dane. Podczas czułego uścisku jedno z ostrzy śmiertelnie rani prostytutkę. Malownicza fontanna krwi tryska z jej przebitej aorty wprost na kamerę. U Miikego nóż, choć składa się jedynie z samego ostrza, staje się przekleństwem, symbolem złych skłonności Ichiego, które czynią go nieszczęśliwym. Nóż zazwyczaj pełni w horrorach funkcję narzędzia zbrodni, lecz czasem twórcy filmowej grozy wyznaczają mu inne zadanie. W „Dziecku Rosemary” (1968) Romana Polańskiego, w finale filmu, przerażona Rosemary (Mia Farrow) odnajduje przejście do pokoju, w którym zebrali się wyznawcy Szatana. W drżącej dłoni trzyma nóż, który raczej ma jej zapewnić poczucie bezpieczeństwa, niż służyć do ataku. Bardzo podobne, „obronne” zastosowanie, nóż znajduje w rękach Wendy (Shelly Duvall), żony Jacka Torrance’a - bohaterów „Lśnienia” (1980) Stanleya Kubricka. Kobieta wykorzysta go jednak w sposób bardziej aktywny. Gdy oszalały Jack przez wyrąbaną siekierą dziurę w drzwiach wkłada rękę, by otworzyć zamek, małżonka boleśnie tnie go w dłoń.

35


Skutecznie zniechęca tym samym napastnika do ponawiania prób dostania się do łazienki, w której ukryła się wraz synem, Dannym. Kilka chwil później Wendy wykorzysta nóż do praktycznego celu – otwarcia zaciętego zamka drzwi. W bardzo szczególnej roli nóż występuje w „Omenie” (1976) Richarda Donnera. W scenie końcowej, pod postacią bardziej wyrafinowanej, bo sztyletów. Bohater filmu, Robert Thorn (Gregory Peck), otrzymał je od potomka rodu pogromców Antychrysta, Buggenhagena z przeznaczeniem do dokonania rytualnego mordu. Jego ofiarą ma być Damien, rzekomy syn Thorna, a w rzeczywistości Antychryst. Sztylety są filmie przedmiotami o mocy niemal magicznej. Tylko one mogą powstrzymać zło ucieleśnione w sympatycznie wyglądającym chłopczyku. Bohater wprawdzie zamierza skorzystać z nich w celu, do jakiego zazwyczaj służą – pozbawienia życia, lecz znaczenie zbrodni ma sens zgoła odmienny. Ma zapobiec spełnieniu się słów Apokalipsy o nastaniu czasów Antychrysta. Choć nożem najczęściej posługują się mordercy, by uśmiercać nim ofiary, czasem narzędzie zbrodni przemienia się w narzędzie zemsty. Tak też dzieje się w scenie śmierci Margaret White (Piper Laurie), matki tytułowej bohaterki z filmu Briana de Palmy „Carrie” (1978). Margaret, religijna fanatyczka, za wszelkie – rzeczywiste czy urojone grzechy – karała córkę zamykaniem w schowku z figurą św. Sebastiana. Margaret dokonuje żywota w pozycji, która jest odwzorowaniem znienawidzonej figurki świętego – czyli w pozycji stojącej z rozpostartymi ramionami. Najbardziej

niezwykły (poza niemożliwym w rzeczywistości ułożeniem ciała zmarłej) był sposób użycia noży. To nie karząca ręka, ale siła umysłu Carrie, obdarzonej zdolnością telekinezy, dokonuje zemsty na wyrodnej matce. Od strony technicznej scenę zrealizowana przez umieszczenie noży na (nie zawsze) niewidocznych linkach. Ciało Piper Laurie było zaś zabezpieczone metalowymi i drewnianymi elementami, przyjmującymi na siebie uderzenia noży. Wyjątkowo okrutnej zemście służy nóż bohaterce filmu „Pluję na twój grób” (1978) Meira Zarchiego. Brutalnie zgwałcona i pobita, cudem ocalała, Jennifer mści się na swych oprawcach w drastyczny sposób m.in. dokonując kastracji. Przegląd filmowych przykładów można by jeszcze długo kontynuować. Nie w tym rzecz. Ważne jest bowiem, że nóż w filmach grozy spełnia funkcje raczej dość ograniczone. Bywa przede wszystkim narzędziem zbrodni - może i prymitywnym (ostrze zaopatrzone w rękojeść), ale wyjątkowo brutalnie pozbawiającym życia filmowych bohaterów (od zwykłego pchnięcia po poderżnięcie gardła). Ilość ekranowego czasu oraz sposób przedstawiania noża świadczyły o zmianach dokonujących się w mentalności widzów i rozluźniającej się cenzurze. Kino grozy zaczynało od niewinnej sylwetki noża jako cienia na ścianie, by dziś szokować widzów naturalistycznymi obrazami przebijania ostrzem ludzkiego ciała i fontannami tryskającej krwi. Nie zmieniło się tylko jego znacznie metaforyczne. Jako przedmiot martwy ożywa dopiero w rękach człowieka. To od jego właściciela zależy czy przemieni się w narzędzie zbrodni, zemsty, ofiary czy... posłuży do posmarowania chleba.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.