Czachopismo - Nr 2

Page 1




CZACHOPISMO #2 wrzesień 2007 w numerze:

04. 06. 07. 13. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 23. 27. 28. 30. 32. 34. 36. 39. 44. 47. 48. 50. 52. 54. 57. 60. 63. 64. 68. 70. 72. 74. 76. 74.

Świeże mięso (Newsy) Remake... o horrorze wielokrotnie przerabianym Przewodnik po przeróbkach Bentley Little „Death Instinct” (Horror z importu) Clive Barker „Sanktuarium” Bartłomiej Paszylk „Leksykon Filmowego Horroru” Łukasz Orbitowski „Tracę ciepło” Stephen King „Komórka” John Everson „Demoniczne przymierze” Wywiad: John Everson Komiks: Piątek 13 Siostry Wzgórza mają oczy 2 Ostatni dom po lewej Wampir z Feratu Hostel 2 Ojcowie Horroru: Howard Phillips Lovecraft Dawid Kain „Votey” Anita Blake... Sex, kłamstwa i wampiry W sieci horroru Brutalnie krótko czyli wycieczka do wypożyczalni Posłańcy Grindhouse: Death Proof Castle Party (Relacja) Recenzje muzyczne Versus: Wzgórza mają oczy 1977 i 2006 Wielki Nieobecny Galeria potworów: Sadako Narodziny obłędu Książę Ciemności Klątwa 2 Sadysta Rekwizyty kina grozy: Maska Wywiad: Miguel and the Living Dead ismo.pl

www.czachop naszą stronę Zapraszamy na


Drodzy Czytelnicy, przy , a 2 to prawie 3. Po poślizgu To już numer 2 Czachopisma awniczy. wyd z ndar kale wać Czas otwierać szampana! klaro na prostą i zaczyna się nam cóż... jedynce powoli wychodzimy ieja bywa matką głupich, ale będzie z górki. Naturalnie, nadz Mamy nadzieję, że teraz już ować, jaka by nie była. matkę kochać trzeba i szan eniom, wym przeróbkom i odśwież erze? Przyjrzymy się filmo odnoiem zdan ym nasz ych A co tym razem w num ejsz ażni mały przewodnik po najw oraz wywiad e Blak a Anit czna czytaj: „rimejkom”. Ponadto piry horrorów. Na dokładkę wam ze”. wionych wersjach znanych książki „Demoniczne przymier rem patronowanej przez nas tym cyklu w ć plata prze eli chci z Johnem Eversonem - auto iemy m ringowa Sadako - będz jest awna. Rekwizytem miesiąca W Galerii Potworów tym raze i, które kino grozy zna od nied oczymonstra klasyczne z potworam zamaskowanymi mordercami! W tym miesiącu rozp przed gatuntym razem maska - pokłon bliżymy sylwetki twórców ły: „Ojcowie horroru” (tu przy stare”). ra kont e „now ie starc li namy również dwa nowe dzia (czy H.P. Lovecraft) oraz „Versus” ku; na pierwszy ogień idzie pod adreym forum – znajdziecie je wypowiadania się na nasz Zapraszamy do lektury oraz forum sem http://czachopismo.pl/

o to …...i pamiętajcie: „Co złeg

Wydawca: PressKontakt Sp. z o.o. 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25

Redakcja: Redaktor Naczelny: Wojciech Jan Pawlik w.pawlik@czachopismo.pl

Adres redakcji: 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25 tel/fax: (012) 633-99-01

Zastępca redaktora naczelnego: Bartłomiej Paszylk b.paszylk@czachopismo.pl

www.czachopismo.pl www.czachopismo.pl/forum www.myspace.com/czachopismo

Reklama: Krzysztof Śmiałek tel.: 604-160-300 reklama@presskontakt.pl

my!”

Współpracownicy: Krzysztof Gonerski, Łukasz Orbitowski Kazimierz Kyrcz Jr, Robert Cichowlas Christos Kargas, Rafał Chojnacki Barbara Loranc, Dagmara Polakowska Filip Kucharzewski, Łukasz Radecki Adrian Miśtak, Krzysztof Żmuda Mikołaj Chodkowski, Sebastian Drabik Mariusz Kucharski, Mateusz R. Orzech Adrianna Janusz, Tahar Yoganathan Korekta: Joanna Mika

Patronaty / Współpraca: Wojciech Jan Pawlik tel.: 605-145-798 w.pawlik@czachopismo.pl Skład, łamanie, grafika: Tizzastre Bizzalini grafika@dirty-hustlaz.com Grafika: Bartłomiej Kurzok Ryszard Jachimczak Zbigniew Bogusławski

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo skracania i redagowania nadesłanych tekstów. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Publikacja i rozpowszechnianie materiałów zamieszczonych w Magazynie „Czachopismo” w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie i nośniku bez wyraźnej, pisemnej zgody wydawcy zabronione.


Numer: 2/2007

Jovovich i trupy, akt III Milla Jovovich po raz trzeci wcieli się w postać Alice, głównej bohaterki znanej z „Resident Evil”. Akcja „Resident Evil: Extinction” dzieje się trzy lata po wydarzeniach z części drugiej. Tym razem bohaterka prowadzi grupę osób, którym udało się przetrwać inwazję zombie, przez Nevadę na Alaskę. Nie będzie to łatwe zadanie. Dzielna Alice będzie musiała stawić czoło światu zawładniętemu przez zombie, korporację Umbrella i wirusa T. Autor scenariuszy do wszystkich trzech filmów z serii, Paul W.S. Anderson, powiedział, że od początku planował „Resident Evil” jako trylogię: „Pierwszy film miał być prequelem, pokazywać to, jak doszło do sytuacji, którą znamy z gry. Część druga miała być najbliższa grze, zaś trójka to sequel wychodzący w przyszłość” - powiedział Anderson. Pytany, czy aby na pewno nie będzie kolejnych części odpowiedział: „Nigdy nie mów nigdy”. Film wyreżyseruje twórca „Nieśmiertelnego”, Russell Mulcahy, a obok Jovovich w filmie zagrają: Ali Larter, Iain Glen, Oded Fehr, Mike Epps i inni. Polska premiera, dzięki staraniom United International Pictures, planowana jest na 19 października

Przygotujmy się na D-War

Powrót Cronenberga

Inwazja na Los Angeles. Ale nie kosmitów, lecz legendarnych potworów z Korei Południowej, przebudzonych do życia, by zniszczyć Ziemię. „Dragon Wars” to amerykańsko-południowokoreański „monster movie”, zrealizowany przez Shim Hyung-rae, twórcę, któremu wielkie potwory obracające w perzynę miasta nie są obce. Jego „2001. Yonggary”, mówiąc delikatnie, nie był filmem szczególnie udanym, ale w „Dragon Wars” zainwestowano ponad 75 mln dolarów, więc jest nadzieja, że będzie przynajmniej widowiskowy. Ciekawostką jest, że wśród ekipy odnajdziemy polsko brzmiące nazwiska: autora zdjęć, Huberta Taczanowskiego, oraz autora muzyki, Steve`a Jablonsky` ego. Jablonsky znany jest z licznych kompozycji do horrorów - m.in. remake`u i prequelu „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Główną rolę, reportera Ethan Kendricka, zagra Jason Behr („The Grudge”). Oprócz niego wystąpią Amanda Brooks („Plan lotu”) oraz weteran kina, Robert Forster („Mulholland Drive”). Premiera światowa przewidziana jest na 2 września. Krajowi dystrybutorzy na razie nie wyrazili zainteresowania filmem.

„Eastern Promises” Davida Cronenberga otworzy tegoroczny festiwal w Londynie, który odbędzie się w dniach 17-26 października. Film opowiada o młodej londyńskiej akuszerce - Annie, która na własną rękę zamierza odkryć tożsamość tajemniczej rosyjskiej dziewczyny, zmarłej przy porodzie w wigilię Bożego Narodzenia. Wkrótce okazuje się, że martwa kobieta była prostytutką pracującą dla rosyjskich gangsterów handlujących „żywym towarem”. Nad Annie nadciągają czarne chmury. W „Eastern Promises” zobaczymy doborową obsadę - Viggo Mortensena, Naomi Watts i Vincenta Cassela oraz - uwaga - Jerzego Skolimowskiego, polskiego reżysera od lat pracującego na Zachodzie. Na razie nie wiadomo kiedy najnowsze dzieło Cronenberga pojawi się na ekranach polskich kin.

„Wolfenstein” wreszcie doczeka się ekranizacji Wiadomo było już znacznie wcześniej, że gra „Return to Castle Wolfenstein” zostanie przeniesiona na „wielki ekran”, ale nie podano żadnych dodatkowych informacji na temat tego projektu. Aż do teraz, gdy ujawniono, że adaptacją i reżyserią filmu zajmie się Roger Avary, który ostatnio pracował też przy filmie Roberta Zemeckisa „Beowulf”, a wcześniej nad takimi tytułami jak „Pulp Fiction”, „The Rules of Attraction” czy „Killing Zoe”. Avary dołączył zatem do projektu producenta Samuel Hadida.

4


Wrzesień 2007 Zapowiedzi przygotowali: Krzysztof Gonerski, Mikołaj Chodkowski, Sebastian Drabik

Barker i jego „Midnight Meat Train” Lionsgate udostępniło właśnie drugi kadr z adaptacji Midnight Meat Train Clive’a Barkera, nad którą właśnie pracuje. Przedstawia on grającego w filmie Vinnie Jonesa siedzącego w pociągu metra. Zdjęcie to na pewno nie zaspokoi ciekawości czekających na historię o seryjnym mordercy i hordzie kanibali z nowojorskiego metra widzów.

„Diary of the Dead”, remake „Nocy żywych trupów”... i więcej filmów o Zombie!

„Diary Of The Dead” to kolejne spotkanie „ojca chrzestnego” zombie movie, George A. Romero z „żywą śmiercią”. Film opowiada historię grupy studentów, którzy w leśnych ostępach kręcą film o zombie. Podczas prac na planie studenci zostają zaatakowani przez prawdziwe żywe trupy. „Diary Of The Dead”, zrealizowane w konwencji paradokumentu, ma być zapisem ich zmagań o przetrwanie.W wartym 10 mln dolarów filmie zagrają: Shawn Roberts („Ziemia żywych trupów”), Joshua Close („Egzorcyzmy Emilly Rose”), Scott Wentworth („Burza lodowa”), oraz Joe Dinicol („Bagno”). Światowa premiera ma mieć miejsce podczas Nocnego Szaleństwa towarzyszącego Międzynarodowemu Festiwalowi Filmowemu w Toronto - 1 stycznia 2008 r. O polskiej premierze na razie nic nie wiadomo Promując „Diary od the Dead”, Romero powiedział też, że chciałby zrealizować remake swojego filmu z 1972 „Hungry Wives” (znany także jako „Season of the Witch”). Był to, po „Nocy żywych trupów”, jego drugi film. Romero powiedział, że wersja z 1972 roku nie była taką, jaką naprawdę chciał zrealizować, gdyż ograniczył ją bardzo mały budżet. Dzisiaj, mogąc przeznaczyć na to znacznie większą ilość pieniędzy, Romero powiedział, iż może stworzyć z tego, w przeciwieństwie do innych remake’ów, naprawdę znacznie lepszy film. Romero zaznaczył także, że po jego głowie krąży pomysł na kolejne filmy o żywych trupach, ale na chwilę obecną nie zdradzi niczego więcej.

Guillermo del Toro producentem remake’u „Zemsty po latach” Guillermo del Toro zaangażuje się w jeden z projektów Rogue Pictures. Znany reżyser zostanie producentem projektu, nad którym studio pracuje od samego początku swego istnienia - remake’u filmu z 1979 roku – „Zemsta po latach”. Dotychczas wiadomo było tylko, że scenariuszem zajmował się Dave Kajganich a obraz wyreżyseruje sam Peter Medak, który był twórcą pierwszej wersji.

Remake „Piątku trzynastego” w 2009?

Wytwórnia Platinum Dunes, należąca do Michaela Baya, planuje przeróbkę kultowego horroru „Piątek trzynastego”. Jej premiera miałaby się odbyć w 2009 roku. Dotychczas z tym projektem kojarzono Jonatana Liebesmana, który dla tego studia rok temu wyreżyserował „Teksańską masakrę piłą mechaniczną „Początek”, lecz na tę chwilę nie wiadomo, czy dalej jest związany z projektem. Prawdopodobnie twórcy nowej wersji filmu nie użyją historii Marka Wheatona, którego pomysł producentom się nie spodobał. Nowy „Piątek trzynastego” ma być albo remake’iem, albo prequelem, podobnie jak nowe „Halloween” Roba Zombiego. Nowy „Piątek” ma być świeżym spojrzeniem na legendę Jasona Voorheesa. Kto wyreżyseruje? Kto napisze scenariusz? Tego nie wiadomo, pewne jest natomiast, że w 2009 roku zobaczymy nowy „Piątek trzynastego”.

„Freddy vs. Jason vs. Ash” najpierw jako komiks Od dłuższego czasu chodziły plotki o tym, że miałby powstać film „Freddy vs. Jason vs. Ash”. Jaff Katz napisał zarys pomysłu scenariuszowego (opublikowany w Internecie) dla New Line Ciemna. Wyprodukować go miał Sam Raimi, twórca kultowego „Martwego zła”. Oficjalnie, w 2005 roku, projekt ten uznano za martwy. Niedawno komiksowe wytwórnie - DC i Dynamite Entertainment, ogłosiły, że komiks „Freddy vs. Jason vs. Ash” pojawi się w sprzedaży już w listopadzie tego roku. Prawdopodobnie, jeśli komiks będzie cieszył się dużą popularnością, niewykluczone, iż powrócą rozmowy na temat zrealizowania filmu o takim tytule. To byłaby niesamowita gratka dla fanów horroru - Freddy Krueger z „Koszmaru z ulicy wiązów”, Jason Voorhees z „Piątku trzynastego” i Ash Williams z „Martwego zła” w jednym filmie! W 2003 roku w kinach dużą popularnością cieszył się pojedynek „Freddy vs. Jason”, który przy budżecie 30 mln dolarów, tylko w kinach zarobił 115 mln.

5


Hollywood atakuje nas co chwilę kolejnym tytułem, który zdążył wrosnąć już w kanon światowego horroru. Popularne remake’i klasycznych tytułów mają już swoje kontynuacje, a wśród fanów zaczynają powoli krążyć opinie o klęsce urodzaju. Producenci zapewniają nas co prawda, że stare historie warte są nowej oprawy, rzadko jednak zdarza się, żeby takie nowe wersje, opierające się często na kompletnie nieznanych nazwiskach były w czymkolwiek lepsze od swych pierwowzorów. Jeżeli już, to chyba tylko efekty specjalne w nowych produkcjach prezentują się ciekawiej, lecz i to nie jest niestety regułą. Czy taka sytuacja świadczy o tym, że kończy się worek z pomysłami na oryginalne horrory? A może po prostu spece od hollywoodzkiego marketingu uznali, że to najtańszy sposób na dobranie się do naszych portfeli? Trudno to jednoznacznie ocenić, jednak niewątpliwie zjawisko, jakim stały się remake’i horrorów jest już na tyle powszechne, że warto poświęcić mu nieco czasu i miejsca. Biorąc pod uwagę fakt iż wielu spośród omawianych tu filmów nie da się znaleźć w katalogach polskich dystrybutorów, a pojawiające się w minionych latach tłumaczenia często podawały różne wersje tytułów, postanowiłem stanowczo trzymać się oryginalnych nazw. Mam nadzieję, że pomoże to łatwiej opanować ten materiał.

Najwcześniejsze przeróbki

Boom

Kino grozy, które jest niemal tak stare, jak sama kinematografia, od samego początku lubiło powielać i przerabiać pewne klasyczne motywy. Pierwsze z tych klasycznych już dziś filmów, to ekranizacje literackich pierwowzorów, często jednak również o kolejnych adaptacjach zwykło się mówić jako o remake’ach. Postaci takie jak Dracula czy potwór Frankensteina są obecne na kinowych ekranach od niemal siedemdziesięciu lat, tak więc można nazwać remake’ami takie obrazy, jak „Bram Stoker’s Dracula” (1992) Francisa Forda Coppoli, czy „Mary Shelley’s Frankenstein” (1994) Kennetha Branagha. Niewątpliwie podnoszą one średni poziom filmowych powtórek. W takim samym kontekście za remake’i można uznać kolejne filmy odnoszące się do takich obrazów jak „Der Student von Prag” (1913), „The Golem” (1915) czy „Das Cabinet des Dr. Caligari” (1920). Drugi z nich doczekał się swojej nowej wersji już w 1920 roku, na dodatek w obu przypadkach reżyserował Paul Wegener. „Studenta...” zrealizował po raz drugi w 1926 roku Henrik Galeen, który współpracował z Wegenerem przy pierwszym „Golemie”. Na remake trzeciego z tych filmów zdecydowano się dopiero w 1962 roku, wówczas zajął się nim Robert Bloch, autor popularnej powieści „Psychoza”, na podstawie której Alfred Hitchcock nakręcił swój klasyczny thriller.

Jednak prawdziwy boom rozpoczął się dopiero w latach pięćdziesiątych i to z daleka od Hollywoodu. Brytyjska wytwórnia Hammer dosłownie zalała filmowy rynek tanimi horrorami, w których nie brakowało znanych postaci: Wilkołak, Dracula, Frankenstein, Mumia czy Upiór, nawiedzający mroczny budynek Opery - wszyscy oni wrócili na ekrany kin. Jedną z gwiazd tych produkcji był Christopher Lee, dziś znany głównie z ról czarnych charakterów we „Władcy Pierścieni” i nowej trylogii „Gwiezdnych Wojen”. Warto jednak pamiętać jedną z jego pierwszych filmowych ról była postać potwora Frankensteina w obrazie „The Curse of Frankenstein” (1957), nakręconym właśnie dla Hammera. Jednak dopiero rola tytułowa w „Draculi” (1958), znanym w Stanach jako „Horror of Dracula”, zapewniła mu stałą pracę przy produkcji kolejnych sequeli cyklu o transylwańskim wampirze. Lee pojawił się później w jeszcze siedmiu innych filmach, w których grał Draculę. Istnieje również film znany jako „Dracula, Father & Son” (1976), którego oryginalny francuski tytuł, to „Dracula père et fils”. Jest to komedia o wampirach, której producenci, wbrew woli aktora, postanowili nadać bardziej nośny tytuł, by film lepiej się sprzedał.

Kolejne sequele horrorów zdobywających sporą popularność, ale również powtórki pierwotnych pomysłów (a więc pierwsze remake’i) kręcono w Hollywood już w latach trzydziestych XX wieku, celowała w tym wytwórnia Universal Studios, która wypromowała również sporo nowych postaci, które wpisały się w kanon grozy. „Potwór z Czarnej Laguny”, „Wilkołak” czy „Niewidzialny Człowiek” to już dziś ikony kina grozy.

6

Filmy z wytwórni Hammer uznawane są dziś za perełki ówczesnego horroru. Jednak to właśnie polityka tej firmy sprawiła że filmowy horror staczał się coraz bardziej po równi pochyłej, osiągając w końcu dno z którego przez wiele lat nie mógł się podnieść. Gumowe potwory i nietoperze na sznurkach przestały już wystarczać publiczności, a szefowie Hammera bez opamiętania produkowali kolejne odcinki, często pozbawione sensownych scenariuszy. Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych uraczyli widzów takimi dziełami, jak „Frankenstein and the Monster from Hell„ (1974)


Rafał Chojnacki

czy „The Satanic Rites of Dracula” (1974). Tymczasem Hollywood znalazło inny użytek dla sztafażu wyjętego żywcem z filmowego horroru. Kiedy Hammer dopiero się rozpędzał, Amerykanie już zaczęli naśmiewać się z gumowych potworów. Doprowadziło to do powstania sporej ilości parodii i pastiszy, w których pojawiają się klasyczni bohaterowie. Najbardziej charakterystyczne są te, gdzie występuje para popularnych komików – Bud Abbott i Lou Costello. „Abbott & Costello Meets Frankenstein” (1948), „Abbott & Costello Meets Dr Jekkyll and Mr Hyde” (1953) czy „Abbott & Costello Meets Mummy” (1955) – to tylko niektóre z licznych komedii związanych ze znanymi postaciami z kultowych horrorów.

Zastój Lata siedemdziesiąte nie były zbyt łaskawe dla horrorowych remake’ów. Publiczność najprawdopodobniej miała już dość odgrzewanych dań, serwowanych w niechlujny sposób przez niedouczonych reżyserów. Od drugiej połowy lat sześćdziesiątych gatunek podążał już w innym kierunku, a pojawienie się niskobudżetowego gore odciągnęło uwagę od kolejnych przygód Draculi. Drugim biegunem horroru, zapoczątkowanym przez film „Rosemary’s Baby” (1968) w reżyserii Romana Polańskiego, było kino ambitnej grozy. Zarówno po klasykę gore, jak i bardziej intelektualne filmy do dziś chętnie sięgają łowcy cudzych pomysłów. „The Exorcist” (1973) Williama Friedkina, „The Texas Chainsaw Massacre” (1974) Tobe’a Hoopera i „The Omen” (1976) Richarda Donnera, to doskonała pożywka dla twórców remake’ów. O ile pierwszy z tych filmów doczekał się tylko kilku kontynuacji, to dwa kolejne zrealizowano ponownie „The Texas Chainsaw Massacre” w 2003 nakręcił Marcus Nispel, a „The Omen” w 2006 roku John Moore. Nie były to sukcesy artystyczne, choć producenci mogli być zadowoleni z dochodów. Listę ciekawych filmów z tamtego okresu możemy zamknąć klasycznym „Halloween” (1978) Johna Carpentera, którego remake, zrealizowany przez Roba Zombie, powstał w 2007 roku. Pisząc o latach siedemdziesiątych warto też wspomnieć, że był to czas kiedy budziło się do życia rozrywkowe kino azjatyckie. Jednak mimo iż przy produkcji „Legend of the Seven Golden Vampires” (1973) Shaw Studios z Hong Kongu współpracowało z wytwórnią Hammer, to musiało upłynąć jeszcze sporo lat, zanim producenci z Zachodu dostrzegli olbrzymi potencjał tkwiący w tamtejszych scenarzystach.

Przeróbki kontra serie Kolejną dekadę powitano filmami, które do dziś zapisane są w pamięci fanów horroru – „Friday the 13th” (1980) Seana S. Cunninghama i „The Evil Dead” (1981) Sama Raimi. Mimo że oba zamieniły się w popularne serie, to nie doczekały się remake’ów. Lata osiemdziesiąte, to złoty okres w historii horroru, powstało wówczas wiele filmów, które szybko przerodziły się w dochodowe serie. „Poltergeist” (1982) Tobe’a Hoopera, „A Nightmare on Elm Street” (1984) Wesa Cravena czy „Hellraiser” (1987) Clive’a Barkera, to tylko niektóre z nich. Równolegle pojawiały się również remake’i starszych filmów, o dziwo niektóre dobrze przyjmowane nie tylko przez widzów, ale również przez krytykę. Doskonałym przykładem takiego filmu może być „The Thing” (1982) Johna Carpentera, będący ponowną realizacją horroru z elementami science-fiction, nakręconego w 1951 przez Howarda Hawksa („The Thing from Another World”). Carpenter sięgnął ponownie po literacki pierwowzór, którym była książka „Who Goes There?” autorstwa Dona A. Stuarta, zreinterpretowana w nowym filmie. Inny wybitny remake, to „The Fly” (1986) Davida Cronenberga, który powstał na podstawie filmu z 1958 roku, którego pierwotną wersję nakręcił Kurt Neumann. W 1990 roku Tom Savini nakręcił nową, kolorową wersję filmu George’a A. Romero „Night of the Living Dead” (1968). Mimo że zdarzały się głosy mówiące iż nowy film nie oddał w pełni klimatu czarno-białego pierwowzoru, to dla wielu widzów właśnie ta wersja jest dziś odnośnikiem. Najnowsza wersja, którą w 2006 roku zrealizował Jeff Broadstreet jest zgodnie uważana za pomyłkę. Lata dziewięćdziesiąte, to również wspomniane już „Bram Stoker’s Dracula” i „Mary Shelley’s Frankenstein”, które wprowadziły modę na nowoczesne kino, dokonujące ponownych interpretacji starych motywów. Na fali popularności takich kostiumowych obrazów powstał między innymi film „Mary Reilly” (1996), będący ekranizacją powieści Valerie Martin, opisującej dzieje pokojówki doktora Jekylla. Niestety obok ambitniejszych produkcji w tym samym okresie powstawały również kolejne serie horrorów młodzieżowych, których najbardziej reprezentatywnym przedstawicielem jest „Scream” (1996) wyreżyserowany przez Wesa Cravena. Tego typu obrazy zwykle sprowadzały się do szafowania makabrą i dużą dosłownością prezentowanej grozy. Niewiele w nich było miejsca na subtelność znaną z filmów Coppoli czy Branagha.

7


Po pomysły do Azji Na szczęście w azjatyckim kinie zaczęło się wówczas dziać coś, co przywróciło nadzieję na mocne i nie pozbawione logiki horrory. Japoński reżyser, Hideo Nakata, w swoim czwartym filmie, zatytułowanym „Ringu” (1998) zwiastował powrót mrocznych klimatów grozy do współczesnego horroru. Amerykanie dość szybko odkryli potencjał tego twórcy, na ich potrzeby w 2002 roku Gore Verbinski zrealizował remake, noszący tytuł „The Ring”. Sam Nakata został zaproszony do Stanów, by wyprodukować sequel amerykańskiej wersji. Inny japoński film Nakaty, „Dark Water” (2002), został zrealizowany po raz drugi w Stanach w 2005 roku przez Waltera Sallesa. Popularność japońskiego horroru stała się faktem, dlatego też w Hollywood pojawił się kolejny Japończyk, któremu zaproponowano zrobienie nowej wersji wyprodukowanego wcześniej w Azji przeboju. Mowa tu o Takashi Shimizu i jego „Ju-on: The Grudge” (2004), którego remake, „The Grudge”, pojawił się w kinach w 2004 roku. Wśród innych remake’ów początku nowego stulecia pojawia się między innymi nowa wersja „The Hills Have Eyes” (2006), będąca przeróbką filmu Wesa Cravena z 1977 roku. Podobnie jak pierwowzór, tak i remake doczekał się kontynuacji. Wiele współczesnych wersji starszych horrorów staje się pożywką dla żądnych krwi krytyków, którzy z uporem piętnują płycizny scenariusza, kiepskie aktorstwo i nasączone efektami specjalnymi obrazy, z których nie wynika nic poza tym, że producenci mieli na co wydawać pieniądze. Do ta-

kich filmów należy „The Amityville Horror” (2005) w reżyserii Andrew Douglasa, będący przeróbką oryginału z 1979 roku. Podobnie przyjęto w Stanach Zjednoczonych nową wersję słynnego „The Hitcher” (1986) Roberta Harmona, którą w tym roku zaprezentował nam Dave Meyers.

Remake’i przyszłości Na horyzoncie są już kolejne produkcje, a wśród nich „Near Dark” (oryginał zrealizowała w 1987 roku Kathryn Bigelow), „The Changeling” (pierwowzór z 1979 roku reżyserował Peter Medak) i... „The Birds”. Nie wiem który z hollywoodzkich samobójców odważył się na remake jednego z najbardziej elektryzujących filmów Alfreda Hitchcocka, ale niemal pewne jest, że na przeróbce nakręconego w 1963 roku horroru na pewno się wyłoży. Mimo że ostatnimi laty producenci coraz częściej sięgają po przeróbki, to historia remake’ów nie jest bynajmniej czarno-biała. Zdarzają się filmy bardzo dobre, bywają też koszmarnie słabe. I choć tych ostatnich jest dużo więcej, to przecież podobne proporcje możemy zaobserwować również wśród oryginalnych obrazów, realizowanych według nowych scenariuszy. Filmowy remake, to jak cover w muzyce, może być twórczą interpretacją znanego tematu, ale może też być jedynie nieudolną próba powtórzenia raz już zagranych tonów. Jedno jest jednak pewne: zjawisko to na pewno nigdy nas nie opuści. Remake jest niemal tak stary jak kino. To symbiont, który karmi się krwią swojego żywiciela i będzie żył tak długo, jak długo starczy mu pożywki. A na brak takowej raczej się nie zanosi.

THE BLOB

(USA 1958, USA 1988) Mordercza substancja, przypominająca truskawkowy kisiel, morduje mieszkańców małego miasteczka. Przyzwoity poziom efektów specjalnych i dobry scenariusz remake’a sprawiają, że to jedna z najlepszych powtórek w historii horroru.

VILLAGE OF THE DAMNED (Wielka Brytania / USA 1960, USA 1995)

Ekranizacja powieści Johna Wyndhama, prezentującej historię przerażających dzieci z Midwich. Czarno-biały oryginał i kolorowa wersja Johna Carpentera to wciąż jedne z bardziej oddziałujących na wyobraźnię filmów grozy.

8


THE HAUNTING

(USA 1963, USA 1999)

Ekranizacja powieści Shirley Jackson, opowiadającej o naukowcu, który próbuje badać reakcje ludzi na strach. Remake opowieści o nawiedzonym domu przeładowany jest komputerowymi efektami, psującymi klimat.

THE TEXAS CHAINSAW MASSACRE (USA 1974, USA 2003)

Klasyka niskobudżetowego podgatunku gore, film o bestialskim mordercy z piłą mechaniczną. Mimo że oryginał mocno się zestarzał, to nowa wersja nie dorasta mu do pięt, gubiąc gdzieś duszną atmosferę pierwowzoru.

THE AMITYVILLE HORROR (USA 1979, USA 2005)

Historia inspirowana autentycznym morderstwem stała się jednym z najbardziej charakterystycznych filmów o duchach. Remake próbował zachować klimat starej opowieści, co częściowo się udało.

THE HILLS HAVE EYES (USA 1977, USA 2006)

Podróżujące małżeństwo spotyka zmutowanych ludzi. Bulwersujący film Wesa Cravena ostrzegał przed skutkami eksperymentów z promieniowaniem, nowa wersja jest po prostu solidnym kinem grozy.

HOUSE ON HAUNTED HILL (USA 1959, USA 1999)

Grupa nie-do-końca przypadkowych ludzi na przyjęciu w nawiedzonym domu. Powtórka, nastawiona na efekty specjalne, nadaje się tylko do jednokrotnego obejrzenia.

9


THE FOG

(USA 1980, Kanada / USA 2005) Złowieszcza mgła zwiastuje śmierć w nadmorskiej miejscowości. Po raz kolejny nowoczesne efekty specjalne nie ratują braku koncepcji reżysera remake’u.

INVASION OF THE BODY SNATCHERS / BODY SNATCHERS (USA 1956, USA 1978, USA 1993)

Ekranizacja powieści Jacka Finneya o kosmitach podszywających się pod ludzi. Jeden z nielicznych przypadków, gdzie opowiedziana na nowo historia wydaje się bardziej przerażająca niż oryginał. Niestety nie można tego samego powiedzieć o drugiej przeróbce (w reżyserii Abla Ferrary): tym razem zdecydowanie zabrakło napięcia.

THE WICKER MAN

(Wielka Brytania 1973, USA / Niemcy 2006) Jeden z najciekawszych filmów o tematyce neo-pogańskiej. Amerykański remake kultowego brytyjskiego horroru jest właściwie niemal całkiem nowym filmem, co ratuje go od możliwych porównań z pierwowzorem.

THE HITCHER

(USA 1986, USA 2007) Rutger Hauer w roli niezniszczalnego autostopowicza, to ikona kina grozy. Nowa wersja filmu została rozjechana przez krytyków, nawet nie hamowali.

JU-ON / THE GRUDGE

(Japonia 2003, Japonia / USA / Niemcy 2004) Japońska opowieść o klątwie. Amerykańska adaptacja została dostosowana do potrzeb masowego odbiorcy, jednak dzięki obecności oryginalnego reżysera udało się filmowcom zrealizować bardzo dobry horror.

10


RINGU / THE RING

(Japonia 1998, USA / Japonia 2002) Japońska historia o kasecie wideo, której obejrzenie ściąga na człowieka śmierć. Wersja nakręcona na rynek amerykański odbiega od pierwowzoru brakiem dusznego nastroju, jednak i tak była w swoim czasie jednym z najoryginalniejszych horrorów w Stanach.

NIGHT OF THE LIVING DEAD (USA 1968, USA 1990, USA 2006)

Przerażający film o zombie, jeden z klasyków gatunku. Całkiem niezła realizacja remake’a broni się bardzo dobrze nawet w zestawieniu z klasyką. Najnowszą wersję pozostawiamy bez komentarza

MYSTERY OF THE WAX MUSEUM / HOUSE OF WAX

(USA 1933, USA 1953, Australia / USA 2005)

Każdy z trzech filmów o przerażającym muzeum woskowych figur miał w obsadzie jakąś gwiazdę – i talent tej gwiazdy zawsze przesądzał o jakości dzieła. W oryginale oglądaliśmy zmysłową Fay Wray, w pierwszym remake’u – diabolicznego Vincenta Price’a, a w najświeższej wersji – wypraną z charakteru Paris Hilton.

THE OMEN

(UK/USA 1976, USA 2006) Dzieło Richarda Donnera nierzadko trafia do pierwszej piątki najważniejszych horrorów wszech czasów. Wierny remake Johna Moore’a popisuje się udanymi efektami specjalnymi, ale w podobnych notowaniach nie ma szans nawet na pierwszą setkę.

THE FLY

(USA 1958, Wielka Brytania / Kanada / USA 1986) Film opowiada o przypadkowych skutkach eksperymentów naukowych. Doskonały remake Davida Cronenberga sprawił że banalna z pozoru historia zostaje w głowie na bardzo długo.

11


BLACK CHRISTMAS

(Kanada 1974, Kanada / USA 2006) Oryginalny film Boba Clarka to powolny, zagadkowy i pionierski slasher (powstał na cztery lata przed „Halloween” Johna Carpentera). Nowoczesnej przeróbce brak atmosfery pierwowzoru, ale kilku groteskowym scenom należą się słowa pochwały.

THE THING

(USA 1951, USA 1982) Pełna grozy opowieść o obcym stworze w bazie naukowej na Antarktydzie, oparta na powieści Johna W. Campbella. Remake w reżyserii Johna Carpentera stał się klasykiem gatunku.

DAWN OF THE DEAD

(Włochy / USA 1978, USA 2004) Jeden z bardziej sugestywnych obrazów o żywych trupach. Remake zrywa z pewnymi tradycjami, stawiając na szybkie kino akcji. Niesłusznie.

12


BENTLEY LITTLE

DEATH INSTINCT Signet 2006

Ilość stron: 381

sam gubi się w ich gąszczu: niektóre fałszywe tropy nigdy nie zostają do końca wyjaśnione, a dla domyślnego czytelnika zabawa w zgadywankę urywa się dość nagle, na długo przed finałem powieści. Sprawia to, że „Death Instinct” nie najlepiej sprawdza się jako kryminał, ale jednocześnie przesądza o oryginalności powieści – bo w pewnym momencie okazuje się, że najbardziej interesujące są tu motywy i sposoby działania psychopaty, a nie próby wytropienia go wśród licznych bohaterów książki. Takie rozwiązanie jest tym bardziej satysfakcjonujące, że pomiędzy okładkami „Death Instinct” czai się jeden z najbardziej zaskakujących i nieprawdopodobnych czarnych charakterów, jakie zna literacki świat. Znajdą się pewnie czytelnicy, których oburzy groteskowa odpowiedź na pytanie „Kto i dlaczego zabija?”, ale wszyscy ci, którzy znają już styl autora, nie powinni czuć się tym rozwiązaniem rozczarowani. Choć trudno to wytłumaczyć osobom mającym silną potrzebę umoralniania narodu, horror – tak filmowy, jak i książkowy – pozwala docenić życie, pokazuje, że każda zwyczajna, codzienna przyjemność, może być źródłem ekstatycznego szczęścia. O tym też właśnie opowiada wczesna powieść Bentleya Little, wznowiona niedawno przez wydawnictwo Signet. Po serii okropieństw, jakie autor serwuje swoim bohaterom, będą oni marzyli do powrotu dawnej rzeczywistości, tej samej, która wcześniej wydawała im się najczarniejszym koszmarem. Prolog powieści to wycieczka do najbardziej wstydliwego momentu dzieciństwa głównej bohaterki, Cathy. Dziewczynka pada ofiarą dowcipu swojego ekshibicjonistycznego brata, a widok męskiej nagości wywołuje u niej nie tylko przerażenie, ale też fascynację – co nie uchodzi uwadze dwóch innych chłopców obserwujących groteskową scenę obnażenia brata przed siostrą. Cathy nie zapomni tego wydarzenia przez długie lata... aż do momentu, kiedy w jej miasteczku pojawi się psychopata, za życiową ambicję mający znajdowanie jak najwymyślniejszych sposobów mordowania swoich ofiar. Ktoś zostaje obdarty ze skóry, ktoś inny umiera na ulicy z pogruchotanymi kośćmi i przetrąconym kręgosłupem, a policja nie ma najmniejszego pojęcia, jaki zwyrodnialec może stać za tymi zbrodniami. Wydaje się, że ofiary wybierane są całkowicie przypadkowo, nie powtarzają się sposoby odbierania życia, zastanawia też brak jakichkolwiek śladów pozostawionych przez mordercę. Kierujący dochodzeniem porucznik Allan Grant z frustracją stwierdza, że policji nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać na kolejne dziwaczne zbrodnie i liczyć na to, że psychopata popełni wreszcie jakiś błąd. I on wpada jednak w panikę, kiedy okazuje się, że następną ofiarą może okazać się atrakcyjna i nieśmiała Cathy, z którą dopiero co zaczął się umawiać na randki. Little zasypuje nas najprzeróżniejszymi wskazówkami co do tożsamości mordercy i chyba w pewnym momencie

Nie ulega jednak wątpliwości, że omawiana powieść – pierwotnie wydana w roku 1992 pod pseudonimem Phillip Emmons – różni się nieco od najnowszych dzieł autora. Nie mamy tu do czynienia ze spiskiem na szeroką skalę (jak było chociażby w „The Resort”), ani z wydarzeniami o wymiarze apokaliptycznym (które pojawiały się np. w „The Walking”), ale z horrorem dotykającym pojedynczych bohaterów. Na makabryczne śmierci spoglądamy tu najczęściej oczyma dwójki bohaterów – Cathy i Allana – i to ich osobiste demony przeglądają się w kolejnych krwawych scenach. To one również mogą zostać wypędzone, jeśli tylko Cathy i Allan staną na wysokości zadania w starciu ze Złem, tu spersonalizowanym jako psychopatyczny morderca. Tyle, że w przypadku powieści autorstwa Bentleya Little nigdy nie możemy mieć pewności, czy najatrakcyjniejszym bohaterom uda się ujść z życiem. Niemal w każdym rozdziale porozstawiane są śmiertelne pułapki na nasze ulubione postaci i zdaje się, że nie istnieje zasada chronienia kogokolwiek przed najokrutniejszym losem. Momentami naprawdę trudno się od „Death Instinct” oderwać: zdarzają się tu sceny brutalnie chwytające za gardło (jak końcowe, zwięźle opisane starcie z bestią w ludzkiej skórze), albo porażające groteskowością, co jest szczególnie charakterystyczne dla twórczości tego autora (np. kiedy Cathy odkrywa sekret jednego z pokojów swoich tajemniczych sąsiadów). Mimo wszystko „Death Instinct” to powieść skrojona zbyt standardowo, aby prawdziwie olśniewać, a parę fragmentów wręcz błaga o porządne skrócenie. Najważniejsze jest jednak to, że po zakończeniu lektury czytelnik odczuwa diabelnie wielką ulgę, że nie musi żyć w świecie wymyślonym przez Little’a i nabiera sił do walki z otaczającą go rzeczywistością – nagle sprawiającą wrażenie zupełnie niegroźnej. Bartłomiej Paszylk


CLIVE BARKER

SAKRAMENT

Wydawnictwo Mag 2006

Tytuł oryginalny: Sacrament Tłumaczenie: Robert P. Lipski Ilość stron: 574

Po wybudzeniu ze śpiączki fotografa dochodzi do ponownego spotkania tej trójki; odżywają stare urazy, fascynacje, sama powieść zaś nabiera szybszego tempa i z nostalgicznej wyprawy w krainę dzieciństwa przekształca się w niepokojący, metafizyczny thriller. Barker wspina się tutaj na literackie wyżyny, barwnie odmalowując historię ucznia, który zwrócił się przeciw mistrzowi, w ostatecznym rozrachunku pokonując go.

Trochę w złym momencie dociera do nas ta książka, bowiem polski czytelnik, zaznajomiony z tak epickimi dziełami jak „Imajica” czy „Galilee”, może czuć się nieco zawiedziony znacznie mniej widowiskowym „Sakramentem”. Opowieść ta wydaje się bardziej kameralna, stonowana fabularnie; stanowi swoisty odpoczynek od monumentalnych wręcz dzieł, jakie Barker napisał wcześniej („Imajica”, „Everville”) i później („Galilee”). Fabuła koncentruje się wokół postaci Willa Rabjohnsa, fotografa znanego przede wszystkim z kontrowersyjnych albumów dokumentujących zagładę różnych gatunków zwierząt. Podczas pobytu na Antarktyce, zostaje on zaatakowany przez niedźwiedzia polarnego, w efekcie czego zapada w śpiączkę i cofa się do czasów swego dzieciństwa. Przypadkowe spotkanie z tajemniczą parą, do jakiego doszło w czasach młodości Willa, będzie, jak się okaże, wydarzeniem dlań przełomowym: ukształtuje go duchowo i psychologicznie, zdeterminuje niemalże całe późniejsze życie. Mamy przeto z pozoru błahy pomysł obsypany obficie aurą mistycyzmu i nieco mętną kosmologią, a zatem – rzecz jak najbardziej dla Barkera typową. Głównym bohaterem uczynił pisarz postać w sumie nijaką; negatywne postacie drugoplanowe są zaś, jak to już bywało niejednokrotnie, o wiele bardziej interesujące, by nie rzec – żywe. Sam model antagonisty nosi co prawda znamiona pewnej powtarzalności, niemniej jednak para: Jacob Steep i Rosa McGee stanowi znaczący plus tej książki. On, opętany wizją walki z Bogiem, niszczy zagrożone gatunki zwierząt, wierząc, iż każda śmierć, do której się przyczynił, przybliży go do upragnionego końca świata i konfrontacji z samym Stwórcą. Ona – zazwyczaj pozostająca w cieniu Jacoba, ale równie niebezpieczna i wyrazista psychologicznie – da Rabjohnsowi długo pamiętaną lekcję namiętności i seksualnego wyuzdania.

14

Część krytyków wydaje się cierpieć na dziwnego rodzaju kompleks głównego nurtu i dokonuje swoistego „rozgrzeszania” literatury – powiedzmy szeroko – fantastycznej, inkorporując doń treści i przesłania, których albo tak naprawdę nie ma, albo obecne są w stopniu o wiele mniejszym aniżeli wynikałoby to z natchnionych analiz owych egzegetów. Proceder sztucznego dodawania ważkości książkom fantastycznym jest w mym mniemaniu zjawiskiem szkodliwym i w gruncie rzeczy prowadzącym do nieporozumień i nieścisłości. „Sakrament” niestety również dostał się w tryby niedorzecznej nadinterpetacji; grono recenzentów bowiem upatruje w nim istotnego głosu w niekończącej się dyskusji na temat homoseksualizmu, AIDS czy problemów ekologicznych. Barker momentami rzeczywiście ma ochotę wyłożyć swoje poglądy, niemniej czyni to w tak nieśmiały, by nie rzec lakoniczny sposób, że jakiekolwiek twierdzenie o istotnym przesłaniu obecnym w powieści jest oczywistym nadużyciem. Zbyt to wszystko chaotyczne i fragmentaryczne, by doszukiwać się tutaj ukrytych sensów i znaczących pytań, stawianych w dodatku przez osobę, której rzecz bezpośrednio dotyczy (autor powieści jak wiadomo jest homoseksualistą). Poszukiwania mistycznego Domus Mundi (Domu Świata), stworzonego przez niejakiego Rukenau, a będącego symbolicznym miejscem początku i końca, mogą przy odrobinie dobrej woli zostać odczytane jako metafora poszukiwania miejsca w życiu, własnej tożsamości, ale są to chyba jednak zbyt daleko idące wnioski. Obecne pisarstwo Barkera to literackie szachy; choć figury za każdym razem są te same, każda rozgrywka jest inna. Mimo powtarzalności pewnych schematów, rozwiązań fabularnych i przede wszystkim niemal „klonowania” bohaterów moralnie dwuznacznych, pisarz pozostaje twórcą intrygującym, pobudzającym wyobraźnię w stopniu niedoścignionym dla innych autorów obracających się kręgu literatury z pogranicza horroru i dark fantasy. Taki też jest „Sakrament”: z pozoru zbudowany z doskonale znanych elementów, z wolna odsłania przed czytelnikiem swe bogactwo. Choć nie tak barokowy jak „Imajica”, nadal pozostaje tworem interesującym. Nowych fanów raczej Barkerowi nie dostarczy, ale dotychczasowi będą bardzo zadowoleni. Filip Kucharzewski


BARTŁOMIEJ PASZYLK

LEKSYKON FILMOWEGO HORRORU Wydawnictwo Latarnik 2006 Ilość stron: 300

z ulicy Wiązów” nie powinny oglądać osoby, które cierpią na bezsenność, ponieważ nie zrozumieją dramatu bohaterki. Z kolei „Blisko ciemności” może darować sobie ten, kto lubi wampiry tylko z dodatkiem czosnku, a od „Zejścia” powinien stronić „zapalony i podatny na sugestię grotołaz”.

Zrecenzowanie „Leksykonu filmowego horroru” niesie za sobą pewien zasadniczy problem – z oczywistych powodów nie można go streścić, a tym samym całość tekstu wypada oprzeć na własnych przemyśleniach. No cóż, skoro Bartłomiej Paszylk zdobył się na odwagę, by przygotować pozycję całościowo traktującą o filmie grozy na przestrzeni bez mała stu lat, to może mnie uda się w przekonujący sposób stwierdzić, czy jego wysiłek został zwieńczony sukcesem czy porażką. Żeby nie narażać niecierpliwych czytelników na niepotrzebny stres, od razu zaznaczę, że obiema rękami i nogami podpisuję się pod określeniem „sukces”. W swojej książce Bartłomiej Paszylk snuje rozważania na temat szczególnie zasłużonych dla rozwoju gatunku filmów, zaczynając od „Gabinetu doktora Caligari”, a kończąc na „Wolf Creek”, podając niekiedy interpretacje co bardziej zagmatwanych dzieł, wyciągając przy tym na światło dzienne zarówno te sceny, które z finezją bretnala wbiły się widzom w pamięć, jak i te, które im umknęły. Jak autor sam przyznaje, czasami starał się zwrócić uwagę na genialne fragmenty nieszczególnie genialnych filmów. Nie ograniczając się do streszczenia fabuł, co zresztą robi z wdziękiem (nie zdradzając zbyt wiele, by nie pozbawić nikogo zaskakującej puenty), wplata anegdoty z planu filmowego czy biografii różnych aktorów, okraszając to wszystko intrygującymi cytatami, jak choćby tym z Cronenberga, który powiedział przy okazji któregoś z wywiadów, że lubi robić filmy zadające pytania o śmierć, bo to odrywa go od myślenia o niej na co dzień. Kolejnym rewelacyjnym patentem zastosowanym w książce jest umieszczenie pod każdym z omówień paru argumentów przemawiających za i przeciw obejrzeniu danego filmu, co Bartłomiej Paszylk wykorzystał jako pretekst do nienatrętnego wprowadzenia elementów humorystycznych. I tak na przykład zgodnie z jego sugestiami „Koszmaru

Lektura „Leksykonu” oferuje nam jednak znacznie więcej niż przyjemność, jaką jest przypominanie sobie ulubionych filmów. Zwłaszcza, że na jego kartach możemy natknąć się na celne uwagi natury ogólnej, jak choćby tą, że „koncepcja wyzwalania się i dążenia do osiągnięcia katharsis jest niezwykle bliska nam, fanom horroru. Bo, wbrew temu co uważają przeciwnicy gatunku, nie oglądamy krwawych filmowych wydarzeń dlatego, że jesteśmy sadystami, ale po to, aby pootwierać okna do niespokojnej podświadomości, oswoić swoje lęki”. W tym kontekście niezwykle ważne (i trafne) wydaje się kolejne twierdzenie Bartłomieja Paszylka, że decyzja, czy film jest, czy nie jest horrorem nie musi wcale zależeć od jego treści, bo często ważniejsza jest atmosfera i zastosowane w nim sposoby tworzenia napięcia. Jak sam autor twierdzi, pomysł na książkę zrodził się z jego frustracji faktem, że o horrorze pisze się tak niewiele. I trudno się z nim nie zgodzić. Miejmy zatem nadzieję, że „Leksykon filmowego horroru” wzorem coraz popularniejszych ostatnimi czasy sequeli doczeka się równie udanej kontynuacji. Słowa uznania należą się także wydawcy „Leksykonu”, który do książki dołączył gratisową płytę DVD zawierającą kultowy „Powrót z piekieł” Clive’a Barkera, lepiej znany jako „Hellraiser” (film ten jest też oczywiście w „Leksykonie” omówiony).

■ DLACZEGO WARTO PRZECZYTAĆ? aby móc zabłysnąć w towarzystwie horrormaniaków, aby wiedzieć, jakie filmy jeszcze zobaczyć, a jakie omijać szerokim łukiem. ■ KTO NIE POWINIEN TEGO ROBIĆ? ten, komu brak elementarnego poczucia humoru, ten, kto uważa, że wie o filmowym horrorze tyle, że napisałby lepszy leksykon.

Kazimierz Kyrcz Jr

15


ŁUKASZ ORBITOWSKI

TRACĘ CIEPŁO

Wydawnictwo Literackie 2007

Ilość stron: 490

Myślicie, że mając do dyspozycji niemalże 500 stron, Łukasz Orbitowski zmarnuje pierwszą setkę na opisy przyrody i powolne wprowadzanie kolejnych bohaterów? Nie ma mowy! Po krótkim wstępie lądujemy w przeciętnej krakowskiej szkole podstawowej z początku lat 90. i momentalnie zostajemy wplątani w konflikt spokojnego nastolatka Kuby z grupą silniejszych i zdecydowanie bardziej nerwowych rówieśników. Ni stąd ni zowąd i Kuba, i czytelnik zostają otoczeni przez żądnych zadymy chłopaków (tu Orbitowski krótko i celnie charakteryzuje oprawców; o jednym z nich pisze: „Sprawiał wrażenie ukręconego z żył i mięśni”, o innym: „Przypominał futurystyczną maszynę do burzenia murów”), co kończy się pierwszą z wielu szkolnych tortur opisywanych w książce – tzw. „chałwą”, a więc wypluwaniem na unieruchomioną ofiarę na wpół przeżutych kanapek, które po odpowiedniej obróbce szczęką mają właśnie chałwę przypominać. I kiedy czytamy kolejne zdania o tym jak zbite, oślinione kawałki pożywienia trafiają celnie w twarz Kuby, wtedy czujemy już, że znaleźliśmy się w bardzo szczególnym świecie – Łukasz Orbitowski mówi nam „Cześć”. Początkowo bohater „Tracę ciepło” może się wydawać nieco zbyt banalny jak na faceta, który ma nas zabawiać przez najbliższe godziny, ale że Orbitowski potrafi każdą postać nie tylko wymyślić, ale i skutecznie ożywić, to wkrótce okazuje się, że jesteśmy uzależnieni od jego towarzystwa. Kuba to więc zupełnie zwykły, niegłupi ale i trochę tchórzliwy chłopak, z którym bez problemu utożsamiać się będą wszyscy czytelnicy płci męskiej nie przypominający za młodu „maszyny do burzenia murów”. A kto na dodatek walczył z kolejnymi szczeblami podstawówki właśnie na przełomie lat 80. i 90., ten z dużą satysfakcją dostrzeże prawdziwość wielu detali z rzeczywistości Kuby: chłopak jest uzależniony od wycieczek na krakowską giełdę, obsesyjnie gromadzi pirackie kasety magnetofonowe, komiksy i pisma erotyczne, regularne upija się tanim winem... Czy można go nie lubić? Czy można nie wierzyć, że istnieje naprawdę? Czy można nie chcieć dowiedzieć się, z czym autor każe mu się zmierzyć za parę stron?

16

Orbitowski bez trudu zmusza nas, żebyśmy pocili się ze strachu o Kubę nawet w sytuacjach z pozoru banalnych, znanych każdemu z życia codziennego (jak chociażby we wspomnianej wyżej scenie terroru na szkolnym korytarzu), a do tego strona po stronie, niby niepostrzeżenie, wygina jego świat w coraz dziwniejsze kształty. Przede wszystkim, Kuba dostrzega coś, o czym przeciętny człowiek nie ma pojęcia: to świat Jezior, oddzielony od naszego zwykłego świata bardzo cienką warstwą, która od czasu do czasu pęka, a wtedy wody Jezior zachłannie rzucają się w kierunku Kuby, chcąc go zabrać ze sobą (bardzo sugestywnie opisuje Orbitowski ucieczkę młodego bohatera krakowskimi ulicami przed gigantycznymi falami z „tamtego świata”). Okazuje się, że Jeziora to jednak nic w porównaniu z Wielkim Dzwonem, uzdrawiaczem i przywódcą nietypowej sekty, której członkowie posługują się dziecinnym językiem i z biegiem czasu coraz bardziej uzależniają się od swego guru; Kuba – teraz już dorosły, bardziej pewny siebie i spędzający każdą wolną chwilę w towarzystwie butelki wódki – będzie miał powód, aby rozgonić sektę Dzwona, ale wtedy okaże się, że jej pozornie potulny przywódca potrafi też sprawiać ból – i to potężny. Właśnie w tej części książki wkraczamy nieodwołalnie w strefę horroru: Orbitowski nie waha się zdzielić nas opisami, które Kingowi czy Herbertowi nie przeszłyby przez klawiaturę. Na szczęście wszystko to wykonane jest z odpowiednim wyczuciem, znacznie lepiej niż u wielu pisarzy parających się ekstremalnym horrorem i mnożących brutalne sceny bez umiaru. To właśnie w tym momencie polski autor udowadnia, że jest już twórcą klasy światowej – takiego powolnego rozrastania się grozy i jej późniejszej kumulacji w krótkich dosadnych opisach nie znajdziemy w zdecydowanej większości horrorów z amerykańskich list bestsellerów. A przecież Orbitowski ani myśli się tu zatrzymywać: wszystko, co bohater książki przeżył do tej pory, jest wyłącznie wstępem do finałowej przypowieści o wiosce-widmie i rozpadającym się świecie, w którą autor z niesamowitą wprawą wplata klasyczne elementy łączące grozę z filozofią (napotykamy sobowtóry niektórych postaci, serwuje się nam niejedno déjà vu i generalnie straszy freudowskimi potworami podświadomości). Jednym zastrzeżeniem, jakie można mieć wobec najnowszej powieści Orbitowskiego, jest to, że w pewnym momencie na zbyt długi okres czasu tracimy z oczu Kubę; rozdział „Fryc i blondyna”, opisujący demony miłości pewnej polsko-niemieckiej pary, jest napisany interesująco, ale w pewnym momencie kusi czytelnika żeby sprawdzić, ile jeszcze zostało stron do powrotu naszego ulubionego, wiecznie skacowanego bohatera. „Tracę ciepło” łatwo rozdzielić na trzy części (opisujące odpowiednio: szkolny terror, zmagania z Wielkim Dzwonem i walkę z rozpadem świata), ale nie jest prawdą, że mogłyby one równie dobrze zostać wydane osobno. Wszystkie te historie zbyt mocno się przenikają, a siła całej opowieści tkwi między innymi w różnorodności poszczególnych epizodów i w jej kilkusetstronicowym rozmachu. Bartłomiej Paszylk


STEPHEN KING

KOMÓRKA

Wydawnictwo Albatros 2007

Tytuł oryginalny: Cell Tłumaczenie: Zbigniew Królicki Ilość stron: 432

King ma już na koncie okazałe tomisko, w którym prezentuje swoją wizję zagłady znanego nam świata. Mowa tu o „Bastionie”, gdzie autor przedstawił malowniczo zarysowany konflikt między dobrem a złem, w którym biorą udział bohaterowie o bardzo różnych podłożach psychologicznych czy kulturowych. O ile jednak świat „Bastionu” uległ zagładzie w skali makro, o tyle w przypadku „Komórki” zdecydowanie możemy mówić o skali mikro.

Kiedy w 1975 roku Stephen King sięgał po klasyczny motyw wampira, powstało coś niezwykłego. Mroczna powieść „Miasteczko Salem” przez wielu uważana jest za jedną z najlepszych historii w dorobku mistrza amerykańskiego horroru. Nawet ci, który nie uznają jej za wybitną, muszą przyznać, że twórcza reinterpretacja stokerowskiego mitu wyszła Kingowi doskonale. Dzięki jego pisarskiej wyobraźni wampiry znów stały się przerażające. Na dodatek miało to miejsce w czasach, gdy zwulgaryzowana przez nieudolnych naśladowców Brama Stokera postać nieumarłego krwiopijcy stawała się karykaturą samej siebie. W 2006 roku King, wbrew wcześniejszym zastrzeżeniom, wrócił do pisania horrorów. Trudno podejrzewać go o pobudki finansowe, nie należy raczej do amerykańskiej klasy średniej, każda następna książka przynosi mu dochód przez kolejne lata, nie wspominając o strumieniu dolarów płynącym od przemysłu filmowego, który chętnie zekranizowałby nawet listę zakupów Kinga. Jego nazwisko jest zapowiedzą niezłych zysków, bez względu na to, czy pojawia się w czołówce filmu, czy na okładce książki. Wracając do literatury grozy, pisarz ponownie spróbował przerobić jakiś klasyczny motyw – tym razem zdecydował się na zombie. Jak przystało na twórcę o nietuzinkowej wyobraźni, King potraktował popularny temat z właściwą sobie przekorą. Ludzie stają się tu potworami pod wpływem impulsu rozprzestrzeniającego się przez telefony komórkowe. W ten sposób autor łączy dwa najpopularniejsze obecnie nurty filmowego horroru w swojej powieści. Zombie, rodem z serii o żywych trupach, są tu pokazani jako efekt manipulacji ludzką psychiką. Manipulacji, za którą stoi tajemnicza siła. Powoduje ona, że ludzie stają się bezmyślnymi, ogarniętymi żądzą mordu potworami. Rzucają się na swoich bliskich, walczą ze sobą, a z czasem zaczynają też przejawiać objawy instynktu stadnego. Poza garstką, która nie miała komórek lub nie odebrała dzwoniącego telefonu, wszyscy zmieniają się w bestie. Przedmiot, z którego większość z nas korzysta na co dzień, staje się u Kinga symbolem zła. Może ono przyjść w każdej chwili, a zaawansowana technologia może stać się naszym największym wrogiem. W ten sposób Komórka wpisuje się w nurt powieści katastroficznych.

Głównym bohaterem jest tu Clay Riddell, rysownik komiksów, który na kilka chwil przed komórkową katastrofą podpisał swój pierwszy duży kontrakt z wydawcą. W chwili gdy Impuls atakuje mózgi Amerykanów, życie Claya wali się w gruzy. Wraz z garstką tych, którzy przetrwali, rusza w kierunku oddalonego o setki mil domu. Zostawił tam żonę i małego synka. Po drodze bohaterowie spotkają inne grupy, toczą walki z morderczymi zombie i powoli zaczynają się domyślać kolejnych warstw intrygi, w którą zostali wplątani. W pewnym momencie okazuje się, że istnieje miejsce, gdzie ocaleni mogą czuć się bezpieczni, nie ma tam bowiem zasięgu telefonii komórkowej. Kolejne grupy zaczynają schodzić do miasteczka Haven, w stanie Maine. Z czasem jednak Clay i jego kompani czują się, jakby sami wsadzali głowę w pętlę, wszechobecne ogłoszenia o zbiórce w Haven stają się aż nazbyt natrętne. Kiedy grupa wreszcie tam trafia, zaczyna się jakby nowa opowieść, nieco bardziej patetyczna, ale wciąż budząca dreszczyk. Stephen King to przede wszystkim doskonały rzemieślnik. Przez wiele lat łączył obyczajowe historie o amerykańskiej prowincji z klasycznym literackim horrorem. Tym razem jednak obyczajowość ustąpiła miejsca ciekawym portretom psychologicznym. Nie mamy tu zbyt wiele czasu, by śledzić codzienne sprawy przeciętnych Amerykanów. Bohaterowie, a wraz z nimi czytelnicy, zostają od razu wrzuceni na głęboką wodę. Ci pierwsi muszą jakoś odnaleźć się w koszmarnej rzeczywistości, ci drudzy zaś uważnym okiem śledzą zmiany pojawiające się w świecie po Impulsie. Prawdopodobnie dzięki temu zabiegowi King uniknął charakterystycznej dla jego wcześniejszych powieści rozwlekłości fabuły. To spory atut, gdyż dzięki temu czytamy „Komórkę” niemal jednym tchem. Nowy horror autora „Miasteczka Salem” to niełatwa w ocenie pozycja. Z jednej strony mamy bowiem do czynienia z powrotem w dobrym stylu, odnajdujemy w „Komórce” najlepsze wzorce starego Kinga, z drugiej zaś autor nie mówi nam tą powieścią niczego nowego. Mimo własnego, niewątpliwie również ciekawego spojrzenia na tematykę zombie, brakuje w tej powieści nieco więcej ikry. Akcja, która rusza lawiną, niczym hitchcockowski thriller, w pewnym momencie zwalnia, tocząc się od jednego momentu kulminacyjnego, do drugiego. Pod tym względem daleko „Komórce” do dynamizmu nowych filmów o żywych trupach. A szkoda, bo kilka drobnych skrótów fabularnych i wyrównanie tempa powieści z pewnością wyszłoby jej na dobre.

Rafał Chojnacki


JOHN EVERSON

DEMONICZNE PRZYMIERZE Red Horse 2007

Tytuł oryginalny: Covenant Tłumaczenie: Cezary Frąc Ilość stron: 384

no władze jak i prasa pozostają na ten fakt obojętne. Kieran spotyka nieco ekscentryczną wróżkę. Ta udziela mu cennych informacji na temat pięciu dziewczyn, które wiele lat temu zawarły przymierze z demonem. Zafrapowany, żądny materiału na spektakularny artykuł reporter postanawia na własną rękę dowiedzieć się, co w trawie piszczy – albo raczej, co w górach charczy.

„John Everson, John Everson, John Everson...” – mamrotałem, gdy za sprawą wydawnictwa Red Horse na księgarnianych półkach pojawiło się „Demoniczne Przymierze”. Mogłem przysiąc, że gdzieś słyszałem nazwisko tego autora, ale za diabła nie potrafiłem sobie przypomnieć gdzie. Jak się później okazało, faktycznie miałem już przyjemność czytać jedno z jego opowiadań, „Właściwy instrument”, opublikowany na łamach internetowego magazynu Fahrenheit. Utwór był niedługi, ale treść – niezwykle intrygująca i natychmiast zapadła mi w pamięć. Z tym większym zapałem zabrałem się za lekturę „Demonicznego Przymierza”, debiutanckiej powieści Eversona. Ciekawostkę niech stanowi fakt, że książka została uhonorowana prestiżową nagrodą Brama Stokera, przyznawaną najlepszym twórcom horroru. Rodzi się pytanie: czy słusznie? Czy rzeczywiście wyróżnia się spośród wielu innych, wydanych w ostatnich paru latach, powieści grozy? Początek opowieści zwiastuje nam typowy horror klasy B. Tajemniczy głos skłania młodego chłopaka, by ten rzucił się z urwiska, a tym samym wywiązał ze złożonej przed laty obietnicy. Czytelnik zaczyna domyślać się, że narracja zaprowadzi go wprost w objęcia demona, który opętał Górę Terrela w niewielkim miasteczku Terrel Heights. Poniekąd to prawda. Ale nie do końca. Na arenie wydarzeń pojawia się Joe Kieran, dwudziestopięcioletni reporter. Jakiś czas temu pracował w Chicago, ale praca dziennikarza w wielkiej gazecie nie dawała mu satysfakcji. Terrel Heights przyjmuje go z otwartymi ramionami... ale, co należy dodać, także z otwartą paszczą. Z każdym kolejnym rozdziałem akcja staje się bardziej wartka, fabuła gmatwa się, zawija, skręca i z demonicznym rykiem pędzi wraz z czytelniczą adrenaliną ku bezkresnej otchłani. Kieran poznaje przez lata skrywaną prawdę o tajemniczych samobójstwach, do których dwa razy do roku dochodzi nad urwiskiem. Kierowani przez siły zła mieszkańcy miasteczka rzucają się z góry Terrela wprost w morską głębinę. Zarów-

18

Czytając „Demoniczne Przymierze”, nie sposób zwrócić uwagi na świetnie budowany klimat grozy, mogący kojarzyć się z wybitnymi dziełami klasyki gatunku, szczególnie z „Egzorcystą”. Choć idea nieco się różni, to jednak atmosfera, sposób stopniowania napięcia, a miejscami także i styl, są uderzająco podobne do tych w historii opisanej przez Blatty’ego. Prolog „Demonicznego Przymierza” to swego rodzaju zmyłka skierowana na czytelnika, który spodziewa się horroru opartego na prostej, nieskomplikowanej treści. Tymczasem Everson serwuje nam przemyślaną, wielowątkową fabułę, bogatą w opisy psychologiczne bohaterów i różnorodne sceny erotyczne, których nie powstydziłby się sam Graham Masterton. Serwuje nam okultystyczny horror na wysokim poziomie, horror w pełnym znaczeniu tego słowa. Ponadto autor nie wykłada kawy na ławę – sprawnie żongluje wydarzeniami, tym samym bawi się z czytelnikiem, trzymając go w niepewności do samego końca opowieści. W książce nie sposób doszukać się zbędnych opisów, jakie nierzadko psują klimat w utworach najbardziej cenionych twórców. „Demoniczne Przymierze” to blisko czterysta stron dynamicznej fabuły, pozwalającej popuścić wodze fantazji do maksimum i spędzić przyjemnie czas podczas lektury. Everson stawia proste pytania: czym jest zło zaklęte w Górze Terrel? Skąd się wzięło? Czego oczekuje? Jak je pokonać i kto ma tego dokonać? Zmusza czytelnika do natychmiastowych odpowiedzi, po czym na ostatnich stronicach powieści szczerzy zęby w upiornym uśmiechu. Okazuje się bowiem, że żadna z podanych odpowiedzi nie jest prawidłowa. „Demoniczne Przymierze” to z pewnością coś więcej niż horror klasy B. Everson udowadnia, że potrafi wykorzystać z pozoru oklepany temat, nie wywołując u czytelnika znudzenia. Wręcz przeciwnie, nadaje mu nowy wymiar. To pozwala sądzić, że horror jako gatunek literacki wciąż się rozwija i, jako skarbnica przerażających historii, nadal potrafi wzbudzić w czytelniku bezpieczny strach. Pozostaje z satysfakcją dodać, że nagroda Brama Stokera poszła we właściwe ręce.

Robert Cichowlas


EVERSONEM, WYWIAD Z JOHNEM ZNE PRZYMIERZE”. NIC MO WIEŚCI „DE

AUTOREM PO

Niedawno na polskim rynku za sprawą wydawnictwa Red Horse pojawiła się twoja powieść „Demoniczne Przymierze”, której bohater – reporter lokalnej gazety, Joe Kieran – odkrywa przerażającą, przez lata skrywaną prawdę o niewielkim, ponurym miasteczku Terrel Heights. Ktoś, lub coś zrzuca ludzi z urwiska, na domiar złego w ściśle określonym czasie... Aby nie zdradzać czytelnikom fabuły, zapytam krótko: skąd wziął się pomysł na tę powieść? Mniej więcej trzynaście lat temu mój szef wręczył mi w pracy wycinek z gazety mówiąc: „Wiem, że pisujesz jakieś dziwne opowiadanka z dreszczykiem. Pomyślałem, że pewnie cię to zainteresuje.” Artykuł dotyczył pewnego baru mieszczącego się na szczycie klifu gdzieś w Anglii. Wyglądało na to, że ten szczyt był ulubionym miejscem samobójców – ludzie chodzili tam, wypijali ostatniego drinka w tawernie, po czym, jak gdyby nigdy nic, skakali prosto w morską głębinę. Zainteresowało mnie to do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać: co, jeśli ludzie wcale nie popełniali samobójstwa? Może coś ich omamiało, sterowało ich umysłami, zmuszając do składania ofiar z samych siebie? Niedługo potem byłem już pewny, że napiszę powieść. Długo zbierałeś materiały zanim zacząłeś pisać „Demoniczne Przymierze”? Od samego początku zakładałeś, że stworzysz horror okultystyczny? Rok po tym jak szef podsunął mi wspomniany już artykuł, zacząłem zapisywać pierwszy brudnopis. Roboczy tytuł opowieści brzmiał „Klif”. Nie sporządzałem planu, gdyż nie czułem takiej potrzeby. Cała fabuła tkwiła w mojej głowie. Od początku nie miałem wątpliwości, że będzie to horror okultystyczny, gdyż ta konwencja jest mi najbliższa. Jedyny problem w pisaniu książki stanowił fakt, że w tamtych latach (1994-1995) byłem bardzo niedoświadczonym autorem

których en z tych pisarzy, dla John Everson to jed wiaopo y Gd . nia ego znacze sława nie ma większ skromny, e ykl zw nie t jes i, da o swojej twórczośc h facearty. To jeden z tyc a zarazem bardzo otw i uwielbiasje pa ne rod no róż tów, którzy posiadają Chicago, dzony w 1966 roku w ją o nich gadać. Uro rz dla kilika enn dzi o jak ał przez jakiś czas pracow ą poprzez wnictw. Z pewności ku niewielkich wyda zawodu, yś gd nie ego an yw sentyment do wykon Polsce, w io atn ost wydanej główny bohater jego, t młodym, jes ze” ier ym Prz powieści „Demoniczne ykuł, rena spektakularny art głodnym materiału artykuł już wy mo eło prz ów porterem. Temat na urwiska szczycie mrocznego czeka na niego... na .. ts. igh He l rre Te ku w niewielkim miastecz orowany za tę powieść uhon John Everson został yznawaprz a, ker Brama Sto prestiżową nagrodą różnienie wy To ru. rro ho om ną najlepszym pisarz owieka, zmieniło go jako czł w dużym stopniu z autorem. d wia wy ąc taj czy o czym dowiecie się horrorów, ersona – pisarza Poznacie Johna Ev ona – majers Ev na Joh i a zyk Johna Eversona – mu a, dla ra. Poznacie człowiek sterkowicza i domato .. ia. życ sem którego pasja jest sen Zatem...

Robert Cichowlas Wywiad przeprowadził: Kargas tos Tłumaczenie: Chris

– miałem na swoim koncie zaledwie ze dwa tuziny opowiadań. W dodatku żadne nie było dłuższe niż 3 tyś. słów! Większość powieści liczy sobie ich 80 tyś. i więcej! Po paru miesiącach, z bólem i potem na czole, udało mi się napisać 20 tyś. słów „Klifu”. Szło mi niezmiernie wolno. Zdawałem sobie sprawę, że to zaledwie 25% całości i że koniecznie muszę przyśpieszyć. Nie udało się. Skapitulowałem. Przez kilka kolejnych miesięcy nie napisałem ani słowa. Co gorsza, byłem przekonany, że nie ukończę powieści. W przeciągu kolejnych kilku lat siadałem do tekstu wielokrotnie i poprawiałem to, co zostało już stworzone. Większość czasu jednak manuskrypt tkwił w szufladzie, toteż ukończyłem ów fragment dopiero po pięciu latach! (śmiech). W międzyczasie powstawały kolejne opowiadania. Zdążyłem wydać antologię - „Cage of Bones & Other Deadly Obsessions”. Po jej opublikowaniu, wydawca zainteresował się „Klifem”. Poprosił abym przesłał mu gotową powieść. Zmotywowany do działania, zacząłem pisać i ostatecznie książka przekroczyła 100 tyś. słów, a także otrzymała nowy tytuł – „Demoniczne Przymierze”. Została opublikowana w USA w 2004 roku – równo 10 lat po przeczytaniu artykułu, który mnie zainspirował do jej napisania. W książce mamy erotykę... przyznam, że w świetnym wydaniu. Uczyłeś się od Grahama Mastertona? Muszę z lekkim zażenowaniem przyznać, że nie znam zbyt dobrze twórczości Mastertona. Aczkolwiek zdarzało mi się czytywać jego opowiadania. Najczęściej były to właśnie


teksty erotyczne, publikowane w cyklu antologii horroru erotycznego „Hot Blood”. Bardzo mi się podobały i pewnie w jakimś stopniu ukształtowały moje spojrzenie na tę dziedzinę grozy. Jeśli jednak chodzi o moje autorytety, są nimi: Lucy Taylor, P. D. Cacek, a także Edward Lee. To, moim zdaniem, mistrzowie horroru erotycznego i z cała pewnością wiele się od nich nauczyłem. Jedna z postaci w powieści nosi nazwisko znanego polskiego twórcy filmowego. Bardzo mnie to zainteresowało i jako Polak nie mogę nie zapytać: czy to przypadek, czy może swego rodzaju ukłon w stronę Romana Polańskiego? Uwielbiam twórczość Romana Polańskiego. Nie sądzę jednak, bym świadomie nadał tamtemu bohaterowi nazwisko polskiego reżysera. Demoniczne Przymierze otrzymało bardzo prestiżową w dziedzinie literatury grozy nagrodę Brama Stokera. Biorąc pod uwagę, że to twoja pierwsza powieść, pozostaje tylko bić brawo! Kiedy dowiedziałeś się o tym, że „Demoniczne Przymierze” zostało „wybrane” i jak zareagowałeś? Nagroda Stokera przyznawana jest przez Stowarzyszenie Autorów Horroru (ang. Horror Writers Association). Zanim jednak zostaje przyznana, następuje długi proces „przygotowawczy”, który rozpoczyna się w roku wydania danej książki. Co roku w Internecie tworzona jest specjalna strona, na której każdy członek HWA może rekomendować najlepsze jego zdaniem powieści i opowiadania. Lista nieustannie zwiększa się i na zakończenie roku te prace, które uzyskały co najmniej 5 rekomendacji, włącza się do „przedkwalifikacyjnego balotażu”. Jest on rozsyłany do wszystkich członków HWA. Rozpoczyna się głosowanie i najwyżej oceniane pozycje przechodzą do finałowego stokerowego balotażu. Ceremonia wręczenia nagród odbywa się na przełomie wiosny i lata, w roku następującym po wydaniu książki. Między lutym i lipcem 2005 roku dowiedziałem się, że moja powieść ma szanse w rywalizacji. Przeszła przez pierwszy balotaż na początku roku oraz finały wiosną. Tak naprawdę nie wierzyłem w to, że zwycięży jako, iż została opublikowana w niewielkim nakładzie i nie była szeroko rozpowszechniona. Zdecydowałem się jednak pojechać do Los Angeles na ceremonię wręczenia nagród. Pomyślałem sobie: „Kto wie, może już nigdy żadna moja książka nie wejdzie ponownie do balotażu?” Kiedy przyszła kolej na kategorię, w której znalazło się „Demoniczne Przymierze”, ktoś rzucił informację, że jest remis i musi nastąpić dogrywka. Siedziałem jak na szpilkach, co chwila ścierając pot z czoła. Kilka minut później uświadomiłem sobie, że jestem na podium i odbieram nagrodę. Była to jedna z bardziej niesamowitych nocy w moim życiu! A czy to wyróżnienie w jakiś sposób cię odmieniło? Myślę, że nagroda upewniła mnie nieco w przekonaniu, że niektórzy ludzie naprawdę czują frajdę podczas czytania moich historyjek. Poza tym dodała moim tekstom wiarygodności nie tylko w gronie czytelników, ale i wydawców, którzy wcześniej nie znali nazwiska John Everson. Nagle zaczęto mi proponować wydawanie opowiadań w rozmaitych antologiach. Nikt nie wybrzydzał, przestano mnie traktować jak amatora. Nagroda Brama Stokera przyczyniła się

20

również do wydania „Demonicznego Przymierza” w Polsce przez Red Horse, a w przyszłym roku zostanie wreszcie opublikowane w sporym nakładzie przez Leisure Books, jedno z potężniejszych nowojorskich wydawnictw. Światło dzienne ujrzała już twoja kolejna powieść „Sacrifice”. Polscy czytelnicy jeszcze nie mieli okazji się z nią zapoznać. Mógłbyś krótko opowiedzieć o tej pozycji? To sequel „Demonicznego Przymierza”? Tak, powieść „Sacrifice” jest kontynuacją „Demonicznego Przymierza”. Jej fabuła została jednak tak przemyślana, by książka mogła zaistnieć jako samodzielna pozycja. Czytelnik nie musi sięgać do poprzedniej, by zrozumieć i delektować się drugą. Zacząłem pisać tę powieść pod koniec 2003 roku, po tym jak Demoniczne Przymierze zostało przyjęte do druku, i skończyłem ją kilka lat później. Została opublikowana w niewielkim wydawnictwie Delirium Books. Ukaże się również w nielimitowanej edycji przez Leisure w 2009 roku. Piszesz głównie utwory fantastyczne, doskonale radząc sobie z dark fantasy i horrorem. Co najbardziej pociąga cię w tej konwencji? Jest zabawna (śmiech). Jako dziecko wciąż czytałem powieści science fiction. Kochałem swoje mentalne podróże na odległe planety, śniłem o spotkaniach z obcymi. Oglądałem również mnóstwo makabrycznych seriali telewizyjnych - „Zewnętrzne granice” („The Outer Limits”), „Strefa mroku” („Twilight Zone”), „Nocny maniak” („The Night Stalker”) i „Nocna galeria” („Night Gallery”). Z jakiegoś jednak powodu, kiedy zacząłem pisać opowiadania z myślą o zostaniu pisarzem science fiction, to nie obcy ani statki kosmiczne zaczęły „wychodzić” spod mego pióra, lecz duchy i upiory. Chyba zawsze fascynowało mnie to, co tajemnicze, niezbadane, znajdujące się poza zasięgiem naszego wzroku, jednocześnie wzbudzające strach. A duchy czy demony, koniec końców, wydają się być bardziej realne niż UFO! Jakie elementy powinna zawierać dobra powieść z gatunku horror czy fantasy? Myślę, że najistotniejszy jest bohater, z którym czytelnik potrafi się z łatwością zidentyfikować, zobaczyć w nim samego siebie, „wdrapać się do wnętrza jego głowy”. Czytałem już książki z „anty-bohaterami”, których nijak nie dało się polubić czy po prostu oswoić z nimi. Taka książka, choćby nie wiem jak ciekawą miała fabułę, jest drętwa, „pusta”. Jako czytelnik chcesz być w głowie głównego bohatera, czuć atmosferę niesamowitości, chcesz tego bohatera lubić. To cię pochłania, wciąga, jest jak szalony wyścig na wrotkach. Ważna również jest opowiadana historia. Spora liczba czytelników uwielbia historie o seryjnych mordercach. Taką historią jest na przykład „Sacrifice”. Powiem ci jednak szczerze, że nie przepadam za powieściami, które traktują tylko i wyłącznie o zabójcach, gdyż codziennie cała masa tego typu historii jest nam serwowana przez prasę i telewizję. Ja potrzebuję w fabule elementu nadnaturalnego, tak żeby nie okazała się tylko pustym, rozrośniętym do rozmiarów powieści, artykułem z gazety. Mój „seryjny morderca” w „Sacrifice” zabija po to, by otworzyć wrota między dwoma światami – światem rządzonym przez ród Saccubi, kobiet – demonów i światem śmiertelników. To nie jest jedna z tych historii, które zazwyczaj słyszysz w wiadomościach!


A jak to jest z inspiracją? Skąd czerpiesz pomysły? Jak już wspomniałem w przypadku „Demonicznego Przymierza” inspiracją był artykuł z gazety... zapoczątkował on historię o tajemniczych samobójstwach na Górze Terrela. Nie jestem pewien skąd wziął się pomysł na „Sacrifice”. Lubię podróżować. Wyszukuję ciekawe miejsca, fotografuję je, a po latach wracam do nich i podziwiam od nowa. W powieści bohaterowie są w ciągłym biegu i mogłem „zaszaleć” z opisami takich miejsc. I tak oto mamy rockowe kluby w Austin za którymi przepadam, mamy Teksas i Nowy Orlean. W pewnym momencie przenosimy się także

do San Francisco – mojego ulubionego amerykańskiego miasta. Ogromną frajdą było dla mnie opisywanie tych wszystkich miejsc. Pomysły na opowiadania na ogół wskakują mi do głowy bez pytania o pozwolenie. Czasami, prowadząc samochód, dostrzegam jakieś słowo na tablicy reklamowej, które generuje dziwną myśl. Potem w oparciu o nią powstaje opowiadanie. Innym razem słyszę z czyichś ust ciekawy zwrot, albo też oryginalną linijkę jakiejś piosenki. Albo po prostu śni mi się coś niezwykle intrygującego, co później staje się pełnoprawną historią. Zazwyczaj im więcej piszę, tym więcej pomysłów wpada mi do głowy (i odwrotnie! Im mniej piszę, tym mniej wątków wypływa na powierzchnię). Kiedy

świadomie próbuję wymyślić jakąś fabułę, kończy się na tym, że wyrzucam do kosza pustą kartkę (właśnie dlatego nie potrafię pisać tekstów do tematycznych antologii). Tak więc nieczęsto staram się wymuszać pomysły – po prostu pozwalam im przyjść do mnie! A czy pamiętasz swój pierwszy tekst z gatunku grozy? W jakich okolicznościach powstał i czy ujrzał światło dzienne? Jeśli dobrze pamiętam, mój pierwszy horror był krótką winietą napisaną dla szkolnej gazetki w liceum. Opowiadała

o człowieku wracającym z pracy do domu, gdzie popełnił samobójstwo. Ot, nieskomplikowana historia pisząc którą starałem się być bardzo artystyczny (co kompletnie mi się nie udało) i jednocześnie przerazić potencjalnego czytelnika. W tamtym czasie pisywałem mnóstwo wierszy i lirycznych piosenek, prowadziłem też dziennik. Nic specjalnie ciekawego. Dopiero kilka lat później, w college’u, napisałem garstkę bardziej zaawansowanych literacko historyjek horrorystycznych. Chodziłem do klasy o profilu humanistycznym i byłem dumny gdy profesor krytykował mnie mówiąc, że moje opowiadania są „podobne do tych pisanych przez Stephena Kinga”. Chyba chciał mi zasugerować, abym zajął się bardziej „poważną” pracą (śmiech).

21


Jestem ciekaw czy zdarza ci się czytać książki mistrzów gatunku, na przykład Stephena Kinga? Jakie masz zdanie na temat twórczości współczesnych pisarzy grozy?

Wielu pisarzy grozy wychodzi z założenia, że najlepszą porą na tworzenie jest noc. Jak się zapatrujesz na tego typu stwierdzenie?

Wydaje mi się, że mamy obecnie wielu pisarzy tworzących doskonały horror i dark fantasy. Są też tacy, którzy nie bardzo radzą sobie z konwencją, bo po prostu się wypalili. Tworzą oni tzw. „martwą” grozę, piszą na siłę. Zatem bywa różnie. Jeśli o mnie chodzi, zawsze powtarzam, że dopóki będziemy odczuwać strach, literacki horror zawsze będzie nam bliski! Co do pisarzy... Zacząłem czytać Stephena Kinga w liceum i prawdopodobnie przeczytałem 2/3 jego książek, (choć wypadłem z obiegu w ostatnich kilku latach). Uważam, że jest świetnym twórcą. Inni moi ulubieni współczesny pisarze to Anne Rice, Clive Barker, Neil Gaiman (być może jeden z najlepszych autorów fantasy i dark fantasy w historii gatunku!), Edward Lee, Gary Braunbeck, Michael Marshall Smith, Charlee Jacob, Jeffrey Thomas... i wielu, wielu innych! Ostatni wymienieni nie są zbyt znani, ale tworzą dobry horror. Ich prace można znaleźć m.in. na stronie wydawnictwa Dark Arts Books Press: www.darkartsbooks.com.

Uwielbiam pisać w nocy. Ciemność, słabe światło bijące ze świeczki, pokój wypełniony cieniami... to mnie inspiruje, nastraja pozytywnie. Kiedy twoja kobieta leży w łóżku możesz w pełni skoncentrować się na tym, co robisz, bez żadnych przeszkód! (śmiech) Ostatnio jednak nie korzystam tak często z dobrodziejstw nocy podczas pisania. Kilka lat temu urodził mi się syn i dostaję nieźle do wiwatu! Gdy zbliża się noc, jestem tak wykończony, że marzę jedynie o tym, aby położyć się do łóżka.

Jak wspomniałeś, prócz powieści pisujesz również opowiadania do antologii. Przyznam, że po lekturze „Właściwego instrumentu” (opublikowanego w Polsce przez Fahrenheit), na mej twarzy na długo zagościł szeroki, wręcz kanibalistyczny, uśmiech. Czy pisanie opowiadań traktujesz jak swego rodzaju odskocznię od dłuższej formy, czy może to właśnie im poświęcasz najwięcej czasu? Zdecydowanie poświęcam im najwięcej czasu. Krótką formę tworzę od zawsze. Do tej pory opublikowałem ponad 100 opowiadań w rozmaitych czasopismach i antologiach. Moje pierwsze opowiadanie pojawiło się w 1994 roku. W sumie jestem autorem trzech antologii: „Cage of Bones & Other Deadly Obsessions”, zawierającej 20 historyjek, opublikowanej w 2000 roku przez Delirium Books. Właściwy instrument, który tak miło wspominasz, wraz z 14 innymi opowiadaniami, poszedł do zbioru „Vigilantes of Love”, który wydał Twilight Tales Book w 2003 r. Moja trzecia kolekcja, „Needles & Sins” będzie wypuszczona na amerykański rynek za kilka tygodni. Zawiera 19 opowiadań. Cała masa moich tekstów nie ujrzała jeszcze światła dziennego. Mam nadzieję, że to się wkrótce zmieni! O kim mógłbyś powiedzieć, że jest/był twoim nauczycielem, mistrzem w dziedzinie literatury? Wszyscy autorzy, których nazwiska już wymieniłem, inspirują mnie do pisania. Ed Lee jest mistrzem w budowaniu nastroju grozy. Jego historie posiadają doskonale nakreślonych bohaterów, sugestywne opisy krwawych jatek, czytając które nie sposób oderwać wzroku od tekstu. To także prawdziwy mistrz groteski! Neil Gaiman pisze w sposób wręcz magiczny, bardzo podziwiam jego niesamowitą prozę. Anne Rice kreuje światy gotyckie, a sposób w jaki to czyni, bardzo mi imponuje. Wreszcie ktoś, o kim wcześniej nie wspominałem – Nina Kiriki Hoffman - tworzy fantastykę rodzinną i jest w tym perfekcyjna. Gdy zbliżam się do końca jej opowieści, czuję gniecenie w żołądku. Chciałbym „prządź włóczkę” w połowie tak rozbrajająco jak czynią to ci ludzie.

22

Jaki jest John Everson? Ekstrawertyk, lubiący towarzystwo, klimat wielkich miast i ciągły zgiełk, czy może samotnik - zarazem typ stereotypowego pisarza grozy stroniący od ludzi, preferujący spokój jaki zapewnia życie na przedmieściach czy wręcz na wsi? Należę zarówno do jednej jak i do drugiej kategorii! Kocham miasto – ze swoją muzyką, restauracjami i okazjami do... wszystkiego!(śmiech) Moje ulubione miejsca na świecie to centrum San Francisco, Nowego Yorku, Chicago i Austin, w Teksasie. Z drugiej strony często zdarza mi się spędzać czas w samotności, zarówno w mieście jak i na wsi. Lubię samotne wędrówki. To mnie uspokaja. Aby dokończyć ostatnie partie „Demonicznego Przymierza”, pojechałem na kompletne odludzie, do North Woods w Wisconsin, gdzie mój ojciec ma niewielki domek. Byłem tam całkiem sam i to przez cały tydzień! Wiesz, cisza mącona jedynie świergotem ptaków, szum drzew nad brzegiem jeziora. Było jak w niebie. Z początku trudno mi było oswoić się z atmosferą (szczególnie, kiedy oglądałem horrory na moim laptopie mając świadomość, że w promieniu wielu mil nie ma żywej duszy!), wkrótce jednak pokochałem to. Czasem myślę, że mógłbym mieszkać na bezludnej wyspie... pod warunkiem, że miałbym dostęp do e-maili. Jednak w tym samym czasie, kiedy o tym mówię... myślę sobie, że chyba za moment zaproszę znajomych na grilla! (śmiech) Wychodzi na to, że jestem ekstrawertycznym introwertykiem! A co pochłania twój wolny czas gdy już wyłączysz komputer? Moja żona w tym momencie powiedziałaby: ”To on w ogóle wyłącza komputer? Naprawdę? Kiedy?” Wyłączam go jednakże czasami i kiedy to robię uwielbiam oglądać filmy, grać w różne gry ze swoim synem, zajmować się ogródkiem i komponować muzykę. Możesz posłuchać kilku moich kawałków na oficjalnej stronie internetowej www.johneverson.com. Na koniec chciałbym zadać pytanie, które spędza sen z powiek twoim czytelnikom – nad czym obecnie pracujesz? Ha! Nad niczym! Kilka tygodni temu przeprowadziliśmy się z żoną i synem do nowego domu i cały wolny czas spędzam na rozpakowywaniu, malowaniu pokoi, gospodarowaniu ogródka i ogólnie... przy wszystkim co związane z urządzaniem domu. Mam garstkę projektów pisarskich. Myślę, że jesienią napiszę kilka nowych tekstów, włączając w to moją trzecią powieść. Może jednak wcześniej... Nie, nie, nie! Najważniejsza jest teraz moja nowa nora! Ona czeka aż zajmę się nią, wiesz, dopieszczę... ekhem.


23


24


25


Pewnie niejeden kolega po fachu szczerze współczuł Douglasowi Buckowi kiedy ten otrzymał propozycję przerobienia „Sióstr” Briana De Palmy. Owszem, to także nobilitacja dla młodego reżysera, bo przecież zatrudniający Bucka producent Edward Pressman przyczynił się do powstania takich dzieł jak „Kruk” (1994) czy „American Psycho” (2000), ale z drugiej strony – kto chciałby wkraczać na filmowe salony dzięki „zwykłemu” remake’owi? A co ważniejsze – kto chciałby się podjąć przerabiania filmu De Palmy, mistrza stylizacji i suspensu?

Buck dorzucił do fabuły „Sióstr” parę własnych pomysłów, skondensował też nieco całą historię i pozbył się scen, które zanadto wkraczały poza standardy dreszczowca (nie ma tu zabawnego wstępu stylizowanego na mało inteligentny teleturniej), ale najważniejsze elementy opowieści De Palmy zostały na miejscu. Tytułowe siostry to Angelique i Annabelle (gra je Lou Doillon), niegdyś zrośnięte biodrami, a po odważnym zabiegu chirurgicznym nadzorowanym przez doktora Lacana (Stephen Rea) mogące nareszcie żyć oddzielnie. Ale czy rzeczywiście? Czy obie siostry przeżyły tę operację czy może jedna z nich zmarła a druga cierpi obecnie na rozdwojenie jaźni? A jeśli tylko jedna z sióstr żyje – to która? I jaka jest w tym wszystkim rola doktora Lacana, któremu źle patrzy z rozbieganych oczu? Odpowiedzi na te pytania stara się za wszelką cenę znaleźć reporterka Grace Collier (Chloe Sevigny), która prawdopodobnie ma osobiste porachunki z demonicznym doktorem. Najpierw o zaletach nowych „Sióstr”. Cieszy, że Buck starał się wycisnąć z oryginału to, co najbardziej niepokojące, a do tego niektóre trzymające w napięciu momenty wykombinował całkowicie po swojemu. Do najlepszych scen filmu

26

należy ta, w której Grace zakrada się do mieszkania doktora Lacana, odkrywa jego eksperymentalne lekarstwa i system kamer wpatrzonych w pokoje Angelique – a widz wie, że Lacan jest już o parę kroków od drzwi wejściowych bo musiał wrócić się po komórkę. Buck nie tworzy napięcia w tak złożony sposób jak De Palma i nie przeciąga nerwowych momentów w nieskończoność, ale też robi to efektywnie i stylowo. Do tego przemoc jest w nowej wersji ukazana w sposób zdecydowanie bardziej autentyczny niż w oryginale: u De Palmy morderstwa były umowne, rozegrane w konwencji teatralnej, z farbą plakatową zamiast krwi, natomiast u Bucka jest już bardzo groźnie, naturalistycznie, momentami wręcz sadystycznie. Różnicę pomiędzy dwoma wersjami „Sióstr” najlepiej widać w scenie pierwszego morderstwa. De Palma chciał się w niej przede wszystkim popisać talentem do dzielenia ekranu na pół, a jednocześnie za jej pomocą nadał filmowi niespodziewanego impetu; z kolei Buck wykorzystał tę scenę aby widzem brutalnie wstrząsnąć i pokazać, że jest się tu czego bać. Zaletami nowej wersji są też bez wątpienia: nastrojowa, anty-hollywoodzka ścieżka dźwiękowa Edwarda Dzubaka


SIOSTRY

(Sisters)

Dystrybucja: Vision Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Douglas Buck Obsada: Lou Doillon, Stephen Rea, Chloe Sevigny, Gabrielle Rose Produkcja: USA 2006

De Palmy będzie narzekał, że tym razem zabrakło zadumy i przestrzeni, które charakteryzowały pierwowzór. De Palma tworząc swój film chciał się podrażnić z widownią, wybadać jej cierpliwość; Buckowi bardziej zależało na tym aby wykreować spójny świat i jak najszybciej wciągnąć nas w niego, a potem szybko i sprawnie opowiedzieć nam tę dziwaczną, wieloznaczną opowieść. Amerykański dziennik Variety uznał wersję Bucka za przewyższającą oryginał (dziennikarz chwalił jej głębię i innowacyjność, jednocześnie ganiąc De Palmę za żerowanie na Hitchcocku i brak umiaru w zabawie formą), ale wydaje się, że to zanadto uproszczona ocena. Nie ma jednak wątpliwości co do jednego: Buck dobrze poradził sobie z odświeżeniem pomysłu sprzed ponad 30 lat i skutecznie oparł się pokusie stworzenia banalnej przeróbki, na którą popędzą tłumy widzów. i Davida Kristiana, chłodne ale pełne uroku zdjęcia Johna J. Campbella, oraz przekonujące aktorstwo – zwłaszcza w wykonaniu Chloe Sevigny, która kreuje postać reporterki bez przesadnych emocji, co nadzwyczaj dobrze pasuje do estetyki filmu (podobnie stara się grać Stephen Rea, jednak akurat jego rola pozostaje w cieniu świetnej, groteskowej postaci, w jaką w oryginale wcielił się William Finley). Żwawe tempo dla jednych będzie zaletą a dla innych wadą nowych „Sióstr”: widz przyzwyczajony do szybkiego, nowoczesnego kina ucieszy się, że brak tu zbędnych czy nadmiernie rozciągniętych scen, a widz, który wychował się na klasyku

Bardzo dobrze, że pomimo problemów dystrybucyjnych, z jakimi film Bucka spotkał się w innych częściach świata (kolejny dowód, że nie jest to typowo komercyjny produkt), polscy wielbiciele kina grozy mogą go już oglądać z płyty DVD. Żal natomiast, że w dodatkach zabrakło komentarza reżysera czy chociażby reportażu z planu: dostajemy wyłącznie zwiastun „Sióstr” oraz kilkunastu innych filmów dystrybuowanych przez Vision, a także bezbarwnie nakreślone sylwetki Chloe Sevigny i Stephena Rea.

27


oru Wesa Cravena Przerabianie klasycznego horr ło się początkowo działaniem „Wzgórza mają oczy” wydawa według niektórych wręcz święniepotrzebnym, irytującym, a ano jednak utalentowanego żow nga tokradczym. W projekt zaa ra Aję (który wcześniej zabłysfrancuskiego reżysera Alexand m”) i okazało się, nął brutalnym „Bladym strache po raz kolejny nie bał Aja ry. że efekt jest wstrząsająco dob ł nam kilkoma scenami, podsię pójść na całość i przyłoży najmężniejsi widzowie zaczyczas oglądania któr ych nawet się w fotelach i niby to beznali bardziej niż zwykle wiercić n nu. Sam Wes Craven był pełe trosko odwracać wzrok od ekra em iech uśm z st mia , Aja nato podziwu dla młodego reżysera ły, ucieszył się, że udało mu hwa poc a słow ie ystk wsz przyjął ów i przy okazji zgarnąć man kino się porządnie nastraszyć ie podziękował za współpracę niebrzydką kasę – ale grzeczn Kiedy więc Craven postaprzy kolejnej części „Wzgórz...”. mało znanemu Martinowi sera nowił powierzyć funkcję reży jnego filmu „Grimm Love”) Weiszowi (autorowi kontrowersy II” zdecydowanie spadły. oczekiwania wobec „Wzgórz... Nie pomogła też informacja, że współscenarzystą filmu ma być syn Wesa Cravena – Jonathan – który wcześniej pomagał już przy tworzeniu nudnego „Rozpruwacza umysłów” (reż. Joe Gayton, 1995), w niektórych krajach przemianowanego zresztą na „Wzgórza mają oczy III”. I tak, we względnej ciszy i spokoju, Cravenowie z Weiszem pracowali nad następcą udanego remake’a „Wzgórz...”. Efekt ich wysiłków nie robi co prawda większego wrażenia niż to, co dwa lata temu pokazał Aja, ale jest i tak dziełem zaskakująco dobrym, odważnym i pełnym przekonujących antywojennych podtekstów. „Wzgórza mają oczy II” w wersji Weisza nie są też bezpośrednią kontynuacją żadnego poprzedniego filmu z serii i – za co należy być szczególnie wdzięcznym – nie mają nic wspólnego z karykaturalnymi „Wzgórzami... II” sprzed 12 lat. Szczerze mówiąc, jeślibyśmy chcieli szukać podobieństw fabularnych pomiędzy nowymi „Wzgórzami...” a jakimkolwiek wcześniejszym

28

filmem ich twórców, to okaże się, że zdecydowanie najbliżej im do wspominanego wcześniej „Rozpruwacza umysłów”, który opowiadał o walce grupki bohaterów z mutantem stworzonym na potrzeby wojska. Wszystkich tych, którzy mieli okazję zapoznać się z „Rozpruwaczem...”, proszę o nie wpadanie w panikę: „Wzgórza...” AD 2007 to znacznie ulepszona wersja filmu Gaytona. Zmutowani mieszkańcy wzgórz położonych gdzieś na pustyni Nowego Meksyku są tutaj konsekwentnie kreowani na metaforę obecnych i byłych wrogów Stanów Zjednoczonych. Tak naprawdę i jedni i drudzy zostali przecież stworzeni w wyniku kontrowersyjnych decyzji rządu amerykańskiego (w filmie: postanowiono przetestować na pustyni broń atomową narażając tym samym życie tamtejszych mieszkańców; w rzeczywistości: doprowadzono do zaostrzenia konfliktu w Wietnamie, Afganistanie czy Iraku). Bohaterami


WZGÓRZA MAJĄ OCZY 2

(Hills Have Eyes 2)

Dystrybucja: Imperial CinePix Film:

Reżyseria: Martin Weisz Obsada: Daniella Alonso, Michael McMillan, Jessica Stroup Produkcja: USA 2007

filmu Weisza jest grupka niedoświadczonych żołnierzy, którą wysłano na rekonesans do Sektora 16 w Nowym Meksyku. Wkrótce po przybyciu na miejsce okazuje się, że założona tam stacja badawcza niespodziewanie opustoszała, a wszelkie próby nawiązania kontaktu z przebywającymi w niej wcześniej naukowcami nie przynoszą żadnego skutku. „Wszystko przez te wzgórza” – mówi jeden z żołnierzy mając na myśli brak sygnału w krótkofalówce. I nawet nie wie ile prawdy kryje się w jego słowach... Żołnierze popełniają błąd za błędem: rozdzielają się, dają się ponieść panice, a przede wszystkim – nie trzymają się z dala od śmiercionośnych wzgórz. A zamieszkujący je kanibale-mutanci muszą przecież zapewnić sobie pożywienie i spośród nieopierzonych wojaków łatwo wybierają jedną ofiarę za drugą. Krwiożerczy tubylcy cieszą się też, że niespodziewani goście pomogą im w przedłużeniu gatunku, bo mamy czasy oświecone i wśród żołnierzy są dwie kobiety.

stujący z wcześniejszymi, niejednokrotnie nazbyt komiksowymi rozwiązaniami. Co prawda nie można mówić w tym wypadku o dziele tak spójnym i konsekwentnie trzymającym w napięciu jak film Aji, ale i u Weisza nie ma czasu na nudę - i jest się czego bać.

Po niestosownie łagodnym początku (scenarzysta niepotrzebnie sili się na żarty podczas ataku kanibali na zespół naukowców) film szybko nabiera odpowiedniego tempa, zaskakuje kilkoma groteskowymi scenami (proszę zwrócić uwagę na tę, w której odkrywamy mroczny sekret wojskowej toalety!), bez skrupułów żegna się z kolejnymi bohaterami, a w ostatnim akcie – kiedy akcja przenosi się do jaskiń – daje nam kilka przykładów dobrze budowanego napięcia i skutecznie skonstruowanych momentów wstrząsowych. Weisz rozgrywa swój film nieco inaczej niż Aja, bo brak tu powracającej co chwilę i niemiłosiernie rozciąganej brutalności, ale tam gdzie trzeba również nie stroni od mocnych, wręcz kontrowersyjnych kadrów. Ostatnie parę minut „Wzgórz... II” to już horror bardzo intensywny, ostro kontra-

29


Zmierzch doby hippisów. Dwie siedemnastolatki Mari i Phyllis wybierają się na koncert ostrego jak brzytwa zespołu Bloodlust, co delikatnie mówiąc nie podoba się rodzicom ułożonej Marie. Niemniej nastoletni bunt bierze górę i dziewczyny wyruszają na upragnioną imprezę ,która ma odbyć się gdzieś zapuszczonych slumsach, co z pewnością idealnie pasowałoby do konwencji zespołu. Plotkując radośnie po drodze (także o tym, jak muzycy spisywaliby się w łóżku) spotykają samotnego chłopaka, stojącego przy wejściu do obskurnej kamienicy. Początkowo biorąc go za dilera, pytają o cenę towaru. Ten pod pretekstem transakcji zwabia je do mieszkania, gdzie jak się okazuje czeka banda zwyrodnialców, którzy uciekli z więzienia i zmierzają w stronę granicy z Kanadą. Porywają oni dziewczyny i molestują je seksualnie spełniając swoje chore

30

fantazje. A to dopiero początek koszmaru, który swe rozwiązanie znajdzie w dosyć niecodziennym finale. Na temat Cravena krąży cała gama opinii – od tych najbardziej pochlebnych, kipiących wręcz od pochwalnych epitetów, po kompletne zanegowanie jego umiejętności reżyserskich. Ze swojej strony darzę go sporym szacunkiem przez wzgląd na zaskakujący świeżością „Koszmar z Ulicy Wiązów” i istny majstersztyk w postaci „Krzyku”. Niemniej każdy z jego filmów traktuję z przymrużeniem oka, mając na uwadze częste wahnięcia formy, próby stworzenia filmów dla samej idei wyeksponowania pewnych stereotypów czy zachowań, oraz nierzadkie uciekanie się do autoironii. Nader wszystko jednak w twórczości Cravena można dostrzec olbrzymie ciągoty do tworzenia pastiszów ga-

tunkowych i zabawy konwencją, co udowadnia już w „Ostatnim domu po lewej”. Gorzki wydźwięk kina rape and revenge zostaje złagodzony przez całą masę humorystycznych akcentów – zabawnych sytuacji i komicznych postaci jest tutaj bez liku, także w szeregach czarnych charakterów. Owa szczypta humoru (raz wisielczego, raz bardzo inteligentnego, choć ukrytego pod maską niewybrednych żartów) jest ogromną zaletą tego filmu. Zabawa w mieszanie horroru z komediowymi akcentami nie wszystkim wyszła na dobre, toteż za połączenie ich z odpowiednim wyczuciem Cravenowi należy się co najmniej pochwała. Tym bardziej, że pod tą z pozoru błahą przykrywką przemyca on dużo głębsze spostrzeżenia. Z właściwym sobie brakiem powagi Craven krytykuje pracę policji ukazując ją widzowi przez pryzmat dwóch fajtłapowatych stróżów prawa, żywcem wyjętych z wiejskiego posterunku, których pomoc ogranicza się jedynie do pocieszania rodziny zaginionej i przechodzenia obojętnie obok tropów i dowodów. Nasuwa się pytanie: na co komu taka policja? Craven dotyka też poważniejszych kwestii, wyrażając swój stosunek do nurtu Dzieci Kwiatów (rozmowa Marie z rodzicami otwierająca film, czy zetknięcie się wspomnianych wyżej policjantów z hippisami) czy też wskazując na potencjalne zagrożenia czyhające na młodych ludzi. Fabuła filmu niczym odkrywczym poszczycić się nie może, ale i nie o to tutaj chodziło. Wbrew temu co głosi hasło na zabawnym i nikomu niepotrzebnym kartoniku do którego


To prawdziwe wydarzenie: firma Carisma podtyka nam pod nos niesławny, szokujący „Ostatni dom po lewej” Wesa Cravena, wydając go w odrestaurowanej wersji DVD w serii „Kino Grozy Ekstra”. Co prawda niepotrzebnie zestawiono go na jednej płycie z oryginalną wersją „Domu na przeklętym wzgórzu” (poza domem w tytule brak między tymi filmami zbieżności) i niestety zrezygnowano z dodatków znanych z wydań zagranicznych, ale chyba i tak każdy fan horroru powinien sięgnąć po ten film – choćby po to aby sprawdzić jak wytrzymał próbę czasu, na którą wystawiło go 35 lat mijające od jego realizacji. Adrian Miśtak dołączana jest płyta w „Kinie Grozy” (a który najwyraźniej służy jako podpórka dla owej płyty i pretekst do nazwania tego „prasą”) „Ostatni Dom…” nie jest „Piłą lat 70.” Siła fabuły tkwi w tym, że podobna historia mogła przydarzyć się każdemu, bo kto może zagwarantować, że wychodząc nocy na przechadzkę nie trafimy w łapy jakiegoś zwyrodnialca? O ile jednak fabuła była tylko pretekstem do zaszokowania widza, o tyle sama narracja wymagała znacznie lepszego prowadzenia. „To film z lat 70. i pod takim kątem należy na niego patrzeć i go oceniać” powiedział mi znajomy podczas jednej z rozmów. Jako miłośnik starych stalk’n’slash z ich najwcześniejszego okresu nie mógłbym patrzeć na ten film z innej perspektywy! Jednakże doskonała atmosfera tamtych lat nie zmazuje plamy, jaką pozostawia kulejąca narracja. O ile z początku jest naprawdę ciekawie, a środek jest jeszcze znośny, o tyle im bliżej końca tym coraz bardziej irytująca staje się cała historia. Na pierwszy plan wyłania się ewidentny brak pomysłu i zaburzenie związków przyczynowo-skutkowych, w cieniu których niknie nawet sprytna zabawa obrazem i kolorystyką, jakiej Craven oddaje się podczas sceny kolacji. Również postacie wykreowane

w filmie drażnią sztucznością zachowań. Za nic nie mogłem uwierzyć, że człowiek o zdrowych zmysłach potrafi zachowywać się w ekstremalnych sytuacjach tak jak robią to bohaterowie „Ostatniego domu po lewej”, chwilami będący wręcz przykładem iście stoickiego spokoju i opanowania. Wybaczyć można to Cravenowi jedynie w scenach, w których górę nad logiką bierze artyzm: wtedy można sobie odpuścić analizowanie tego filmu pod względem racjonalnego myślenia, a obrazowi pozwolić płynąć i płynąć, w rytm doskonałego, melancholijnego soundtracku. Jego skontrastowanie z przemocą epatującą z ekranu daje bardzo ciekawy efekt, a piosenka, którą da się słyszeć w czołówce („Road Leads to Nowhere”) prześladuje mnie już od kilku dni. Abstrahując od urzekających dźwięków skomponowanych przez Davida Hessa skupmy się jeszcze przez chwilę na samej próbie zaszokowania, bądź też obrzydzenia widza. W roku 1972 gdy „Ostatni Dom Po Lewej” ujrzał światło dzienne dawka umownej przemocy i dosyć ciekawie wyeksponowane zezwierzęcenie oprawców mogły robić duże wrażenie, podczas gdy współczesny widz spojrzy na to kątem oka i co najwyżej podrapie się

OSTATNI DOM PO LEWEJ

(The last house on the left)

Dystrybucja: Carisma Entertainment Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: Wes Craven Obsada: Sandra Cassel, David Hess, Lucy Grantham Produkcja: USA 1972

po głowie, dziwiąc się za co ów film trafił na listę video nasties. Pomnik z młodzieńczych lat nie legł w gruzach, ale zmatowiał i gdzieniegdzie można na nim dostrzec ślady korozji. Debiut Cravena na arenie horroru nie zachwycił mnie tak, jak uczynił to wiele lat temu, co najwyżej dostrzegłem w nim kilka ukrytych smaczków, zawodząc się za to sromotnie na innych elementach. „Ostatni dom po lewej” przypadnie do gustu osobom lubiącym doszukiwać się w filmach ukrytego przesłania czy aluzji, wiernym fanom Cravena, oraz koneserom spokojnych, melancholijnych podkładów muzycznych. Widzowie nastawieni tylko i wyłącznie na rozrywkę (tym bardziej na brutalną rozrywkę), którzy oczekują od filmu jedynie dobrej zabawy i zaspokojenie swojej rządzy krwi zakończą seans nieco rozczarowani, bo pod tym względem „Ostatni dom...” to kino nie najwyższych lotów.


Josefa Nesvadby „Upír Film powstał na motywach powieści omo, czy miał to być wiad nie a końc do i h” po dwaceti letec tego gatunku. Sama dia paro tylko prawdziwy horror s-f, czy się dosyć oryginalała wiad fabuła, jak na tamte czasy, zapo pracownica pogotowia cyjna atrak zo bard i a młod Otóż nie. ozycję zostania zaworatunkowego, Mima, otrzymuje prop ych koncernów saniczn zagra z m dowym kierowcą w jedny ma rozwijać za kierowmochodowych. Swoje umiejętności u firmy Ferat. Problem nicą nowo testowanego samochod napędzany w tradycyjjest nie chód samo że jednak w tym, krew, którą wysysa ze a ludzk jest em ny sposób – jego paliw Całej prawdy domyśla swego kierowcy przez pedał gazu… który na własną rękę się przyjaciel Mimy – doktor Marek, pojazdu. nego upior nicę tajem śnić próbuje wyja Veškrnová (późniejsza W postać Mimy wcieliła się Dagmar ), natomiast doktora Havla va Vacla h Czec denta prezy żona reżyser i scenacie świe całym na ny uzna ł Marka zagra m nadzorem”, jalny spec pod ciągi rzysta Jirí Menzel („Po ałem angielługiw „Obs nio „Skowronki na uwięzi” czy ostat „Upiorze z Feratu” są w kie żeńs role ile O ”). króla o skieg ące niepokój – naiwna różnorodne i na swój sposób budz nicza i uwodzicielska tajem ie, zomb w Mima zmieniająca się Ferat o skłonnościach Klára vel Luiza, złowieszcza madame anicza kiczu. Zupełnie lesbijskich – to role męskie są z pogr doktor Marek jest rach okula ich wielk h swyc aseksualny w icielki płci żeństaw przed cyjne atrak dziko pożądany przez (możemy tu na przyskiej, które z rozkoszą mu się oddają ęki późniejszej pani kład podziwiać w pełnej okazałości wdzi pewnego rodzaju w a widz to a wadz Wpro prezydentowej). peryferiach” wyna itala „Szp ze osłupienie (doktor Sova y amant kina), tak gląda przy doktorze Marku niczym rasow ąć wszelkich niebezsamo jak i fakt, że udaje mu się unikn tera w czasie jazdy boha ego nasz ia zabic a Prób pieczeństw. inne auta raczej przez go cenie zgnie samochodem popr zez stkie pomysły wszy tą Zresz . wywołuje uśmiech niż grozę nie należą do najbłytera boha nego głów a wani imino wyel wszy jest Petr Čepek skotliwszych. Zdecydowanie cieka oplanowa i pozostawia drug jest ć posta w roli Křǐža, ale jego a nie wiadomo, czy końc do pewien niedosyt, ponieważ tak cenę sukcesów byłym lką wsze za m nący prag tylko on jest lnionym przez sakierowcą rajdowym, czy ubezwłasnowo mochód zombie. filmie jest muzyka Zdecydowanie najupiorniejsza w całym entach nudy, od mom w co dzają pobu a Dział i. Petra Hapk entem niepokoElem onił. uchr nie się których niestety film jest grupa zowi obra u całem jącym i nadającym smaczek jszych momentach filażnie najw w się ych ijając przew osób twarzy o tym samym mu. Powtarzalność znier uchomiałych

32 32

wyrazie wzbudza lekki dre szczyk emocji. W dosyć sprawny i ciekawy sposób została zrealizowana scena snu , kiedy doktor Marek próbuje (w sensie dosłownym) roz łożyć na części pulsujący krwią samochód Feratu. Cały efekt psuje jednak końcówka: po tym jak widzimy naszego dzie doktora zjadanego kawałek lnego po kawałku przez niebezp iecz auto, ostatecznie okazuje się, że po raz kolejny wyc ne z opresji niemalże bez szw hodzi anku (jedyną stratą jest lekk szarpany rękaw koszuli). o poMówiąc o głównych boh aterach filmu należy też wspom nieć o koncernie czeskie j Škody, który udostępnił swoje samochody do realizacji „Wampira...”. Do dnia dzisiejszeg o w Auto Muzeum Škody w Mlada Boleslav można zobaczyć pro mochód zyskał nazwę „Fe totyp Super Sport 1100. Sarat”, gdyż w filmie jeźd ziła nim Mima. Na potrzeby film u przemalowano pojazd na czarno i wykonano drobne mo dyfikacje w silniku i na zewnątrz. To czechosłowacki „Knigh t Rider”.

wska Dagmara Polako


epsze oceanem w najl za ch na ra ek dzima 80. na hael Myers, a ro Kiedy w latach ic M i er eg ru K alu Freddy pochwalić (w re ym cz grasowali Jason, ę si ła ia grozy nie m ą południową kinematografia sznie), za nasz ra st co ją za rc tu” – ysta „Wampira z Fera było przecież w ał ow er ys eż yr w m krew. erz ochodzie pijący granicą Juraj H m sa o ce ją da ieło opowia kultowe dziś dz WAMPIR Z FERATU

(Upír z Feratu)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Juraj Herz Obsada: Jirí Menzel, Dagmar Veskrnova, Petr Cepek, Jana Brezkova Produkcja: Czechosłowacja 1982

O klimacie grozy w filmie ma świadcz yć przede wszystki sam tytuł – nie sp m osób przecież nie zauważyć zbieżno pomiędzy „Wampir ści em z Feratu” a „N osferatu” (po czes „Nosferatu” to „Upír ku No niedaleko). Poza tym sferatu”, a stąd do „Upíra z Feratu” odnośniki do kulto wego filmu Murnaua pojawiają się w sc enach, kiedy dokto r Marek uczy się zas funkcjonowania wa ad mp lizowane na klasycz irów i ogląda filmy o wampirach sty ne obrazy Murnaua z lat 20. i 30. Trudno dzisiaj oc enić, jaki był wpływ w tamtych latach cenzury szalejące w bloku państw ws j chodnich. Być mo w filmie miało się zn że aleźć więcej krwaw ych scen, być może niektóre wątki zosta ły zupełnie wyelim inowane, być może i przesłanie filmu miało być zupełni e inne... Warto tut dodać, że motyw aj morderczego samo ch również w swojej twórczości Stephen odu wykorzystał Kin ine” sfilmowano w 1983 roku, czyli pra g. Jego „Christz „Wampirem z Fe ratu”. Widzom pozo wie równocześnie stawiam porówna tych dwóch obrazów nie oraz ocenę, czy „U pír Feratu” to klasy kina grozy, czy tyl k ko oko puszczone w kie ści przez czeskich twórców dobrze na runku publicznom przecież znanyc z charakterystyczn h ego poczucia humo ru.

33 33


…oczywiście za sprawą Eli’ego Rotha i jego „Śmiertelnej gorączki”. W latach następnych powstało jeszcze kilka krwawych produkcji kinowych pośród których wymienić należy chociażby „Drogę bez powrotu”, „Piłę”, czy remaki „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” i „Domu woskowych ciał”. Jednakże kropkę nad i postawił ostatecznie Roth, tworząc swój kolejny film: „Hostel”. Po jego premierze stało się jasne, że do łask filmowców powraca stara szkoła krwawego kina rodem z lat 70. i 80. Wynikiem kontrowersji, jakie wywołuje po dziś dzień, było jego stałe wpisanie się w karty historii gatunku. W 2006 pojawiły się informacje o sequelu, którego premierę zapowiedziano na czerwiec bieżącego roku. Na film wyczekiwałem z wypiekami na twarzy, a do kina pobiegłem jeszcze w dniu premiery. Film można podzielić na wstęp i dwa zasadnicze wątki fabularne. Na początku dane wam będzie zobaczyć jak radzi sobie Paxton, jedyna osoba, której udało się opuścić miejsce kaźni, gdzie zorganizowany syndykat za duże pieniądze porywał turystów, a następnie przekazywał ich bogatym ludziom, żeby ci mogli zaspokoić swoje chore fantazje. Stał się wrakiem człowieka, żyje w ciągłym strachu przed zemstą owej organizacji i nieustannie męczą go koszmary. Jak się po chwili okazuje, ludzie ci rzeczywiście tak łatwo nie odpuszczają. Pierwszy z głównych wątków traktuje o trzech studentkach college’u studiujących w Rzymie sztukę – majętnej Beth, lubiącej korzystać z życia Whitney oraz niewyrobionej towarzysko, wstydliwej Lornie. Pewnego dnia Amerykanki decydują się na wyjazd do Pragi, w pociągu natykają się

34

na trzech agresywnych dilerów narkotyków i podstarzałego złodzieja iPodów. Skradzioną rzecz odzyskuje Axelle, wkupiając się tym samym w łaski dziewczyn. Namawia ich na wizytę w pewnym Hostelu na Słowacji. Drugi wątek daje widzowi możliwość zapoznania się z zasadami funkcjonowania tego nietypowego biznesu. Dane wam będzie poznać dwóch biznesmenów – Todda i Stuarta – przyjaciół, którym udało się wygrać licytację, a tym samym wykupić do okrutnych zabaw Beth i Whitney. Jak nie trudno się domyślić, drogi pań i panów wkrótce się krzyżują. Widz dostaje tu cały wachlarz wymyślnych tortur od kąpieli we krwi poczynając, na akcie kanibalistycznym i kastracji ukazanej w dużym zbliżeniu kończąc. Męczarnie, na które skazywani są pechowi turyści, zdają się być bardziej przemyślane niż te w jedynce, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że tu i ówdzie wkrada się nutka artyzmu. Mało tego, Roth ima się każdego sposobu, żeby zszokować widza, co swoje apogeum osiąga w scenie zabójstwa dziecka. Niestety, jak już wspomniałem, widz podświadomie czuje, że to już nie to samo. Rzecz jasna wyrobiony widz, gdyż całe to pokrzykiwanie o sens kręcenia tego typu filmów, to nawoływanie do zakazu ich dystrybucji, mówienie o ich złym wpływie na ludzką psychikę pozwala mi trwać w przeświadczeniu, że Roth swój proklamowany cel osiągnął i opinię publiczną zszokował, a że ogół społeczny jest głupi? Cóż, jak widać twórcy filmowi nareszcie nauczyli się tę głupotę wykorzystywać. Ciekaw jestem natomiast, ilu z tych „fanów” kina grozy znalazło jakiekolwiek nawiązania do innych horrorów, od których najnowszy obraz Rotha aż kipi. Podstarzała klientka, biorąca kąpiel we krwi, to oczywiste nawiązanie


Nie biorąc pod uwagę Japonii, gdzie i krwawe filmy dopuszczane są na ekrany kin, estetyka gore stała się w latach 90. swoistym tabu dla produkcji mainstreamowych, którego ani producenci, ani reżyserzy starali się nie łamać. W 2002 roku coś drgnęło…

Krzysztof Żmuda

HOSTEL 2

(Hostel Part 2)

Dystrybucja: United International Pictures Film: Reżyseria: Eli Roth Obsada: Lauren German, Roger Bart, Heather Matarazzo, Bijou Phillips Produkcja: USA 2007

do okrutnych wyczynów Elżbiety Batory. Zresztą już pierwsze parę minut przyprawia miłośnika gatunku o małe deja vu… zapewne wszyscy widzieliście „Piątek trzynastego 2”. W roli włoskiego kanibala będziecie mieli okazję oglądać Ruggero Deodato, twórcę „Cannibal Holocaust” – najważniejszego dzieła nurtu kanibalistycznego we włoskim kininie lat 70. i 80. Mniej lub bardziej ważnych nawiązań jest więcej, ale wymienianie ich wszystkich mija się z celem. Ich wyłapywanie może się dla was bowiem okazać świetną zabawą i równocześnie sprawdzeniem swojej wiedzy o gatunku. Pośród tych wszystkich niewątpliwych zalet filmu wymienić należy jeszcze odpowiednio stopniowane napięcie, w budowaniu którego pomaga zarówno scenografia jak i nieźle skomponowana muzyka. Ta ostatnia szczególnie daje o sobie znać mocnymi uderzeniami dźwięku podczas ucieczek i targów ofiar z oprawcami.

Na koniec kilka słów o czarnym, a momentami wręcz absurdalnym poczuciu humoru Rotha. Tym razem nie jest tak „na serio”, a fragmenty trzymające w napięciu, skutecznie przeplatane są z niejednokrotnie bardzo dziwacznymi gagami. W moim odczuciu nie należy jednak traktować tego jako wady filmu, a wręcz odwrotnie, głupkowata i naiwna postać Lorny nie pozwala się nudzić na początku filmu, gdy tak właściwie nic się jeszcze nie dzieje, z kolei motyw z dziećmi grającymi w piłkę nożną zdekapitowaną głową rozśmieszy do łez niejednego sztywniaka. „Hostel 2” okazał się więc naprawdę solidnym sequelem. Nie jest to już może ten powiew świeżości, jakim dla mainstreamu bezsprzecznie była część pierwsza, ale nadal oferuje kilka sadystycznych scen i odrobinę napięcia, a ponadto nawiązuje do klasyków kina grozy i momentami autentycznie bawi. Krótko i zwięźle: film godzien uwagi.

35


Łukasz Radecki

Howard Phillips Lovecraft urodził się 20 sierpnia 1890 roku w Providence, w stanie Rhode Island. Historia jego dzieciństwa mogłaby posłużyć za scenariusz do melodramatu. Jego ojciec, Winifield Lovecraft, był alkoholikiem, dręczącym często swego jedynego syna - niektóre źródła informują, iż mały Howard do trzeciego roku życia był wychowywany jako dziewczynka (przebierano go w sukienki, zaplatano warkoczyki itp.) Wkrótce potem ojciec został zamknięty w zakładzie specjalnym (gdzie zmarł, gdy Howard miał osiem lat). Matka, dotychczas zdominowana przez męża, przeniosła się do domu swego opiekuńczego dziadka, Whipple’a. Chłopiec już jako dwulatek powtarzał zasłyszane wiersze, w wieku lat trzech zaczął samodzielnie czytać, a pisać gdy osiągnął wiek lat sześciu. Wtedy napisał swoje pierwsze opowiadanie – „The Little Glass Bottle”, opowiadające sen o straszliwych, bezkształtnych dzieciach nocy (przez całe późniejsze życie nawiedzały go równie szalone koszmary). Dom dziadka okazał się dla niego rajem – nie dość, że posiadał sporych rozmiarów ogród, w którym Lovecraft mógł bez przeszkód bawić się i marzyć, to dodatkowo był zaopatrzony w sporych rozmiarów bibliotekę, pełną książek o bardzo zróżnicowanej tematyce. Lovecraft nigdy nie zdobył

36

wyższego, ani nawet średniego wykształcenia, nauki szkolne pobierał nieregularnie, po śmierci ojca musiał zrezygnować z dalszej edukacji, gdyż zaborcza matka tak bardzo obawiała się o zdrowie syna, iż zabroniła mu opuszczania terenu domu. Mimo to dzięki sporej biblioteczce dziadka, Phillips szybko opanował szeroką wiedzę encyklopedyczną. Czytał wszystko co wpadło mu w ręce od bajek, przez mity greckie i orientalne, aż po zawiłe prace specjalistyczne z zakresu astronomii. Jednak w trakcie przerw pomiędzy poszczególnymi książkami urządzał sobie w ogrodzie zabawy, które mogły zaniepokoić każdego, kto przyzwyczaił się, iż dzieci bawią się w chowanego lub rzucają kamyczkami w drzewa. Młody Lovecraft budował ołtarze, na których składał ofiary i palił kadzidła ku czci wymyślonych przez siebie bóstw o dziwacznych imionach, śpiewał psalmy i pieśni rytualne w stworzonym przez siebie języku. Już w wieku kilku lat miał obmyśloną całą mitologię potężnych bóstw, dopracowaną zarówno pod względem ich genealogicznych powiązań, jak i kwestii poszczególnych zależności człowieka wobec nich. Mitologia ta, z czasem nazwana Mitologią Cthulhu, przyczyni się do największego sukcesu Lovecrafta.


Pomimo ogromnego już wtedy zainteresowania literaturą grozy, po raz pierwszy ujawnił swe umiejętności jako redaktor, redagując i samodzielnie wydając „Gazetę Naukową” (1899 – 1907) i „Żurnal Astronomiczny” (1903 – 1907). Te niewielkie wydawnictwa sprzedawał sam jeżdżąc na rowerze od drzwi do drzwi. Może i nie ma w tym nic szokującego, ale weźmy pod uwagę, że pierwszy numer Gazety Naukowej ukazał się gdy jego autor miał mniej więcej dziewięć lat! A warto wspomnieć, że młody redaktor nie czekał długo na publikacje w czasopismach profesjonalnych. Niestety, praktycznie cały ten czas spędzał niczym eremita: Samotny, niezdolny do nauki z powodu chorób (głównie zmyślonych, gdyż był hipochondrykiem), często myślał o samobójstwie. Podobnie jak matka, cierpiał na poważne nerwowe załamanie (...) Wszystkie te kłopoty stanowiły dla niego źródło wstydu i z pewnością przyczyniły się do tego, iż był bardzo nieśmiały, a konsekwencji tego przebywał z dala od ludzi. 1 On sam – istotnie wyjątkowo chorowity i słaby, wychowywany w izolacji od rówieśników, w starej, rozpadającej się i pełnej najdziwniejszych książek budowli z późnych czasów kolonialnych. 2 Nieszczęścia spotęgowała śmierć ukochanego dziadka, a następujące po niej nieudane inwestycje doprowadziły rodzinę Whipple do bankructwa. Matka i ciotka młodego pisarza musiały sprzedać dom i przenieść się do tańszego mieszkania. Był to wielki cios dla młodego chłopaka. Nawrót choroby nerwowej doprowadził do przerwania edukacji w szkole średniej w 1905 i w 1908 roku. Do matury zostało mu dwa i pół roku, ale nigdy nie podjął na nowo nauki. Keith Herbert pisze: Lovecraft nigdy nie pracował. Utrzymywał się z pieniędzy, które pozostały z rodzinnej fortuny i które zarobił jako pisarz opowieści niesamowitych i jako redaktor. Był arystokratą i przez całe życie nie mógł wybrać: być zawodowym pisarzem, pragnącym sukcesu i pieniędzy, czy obojętnym amatorem – gentlemanem nie przejmującym się wymogami rynku. Mimo wątpliwości, Lovecraftowi powiodła się pierwsza próba sprzedania opowiadań. Wydawca „Weird Tales”, Edwin Baird zaakceptował pierwszych pięć opowiadań, które otrzymał. Utwory mistrza pojawiły się w dziewięciu numerach, które ukazały się w okresie: koniec 1923 roku i początek 1925 (w tym czasie ukazało się jedenaście numerów pisma). 3 Niestety, kiedy wydawcą „Weird Tales” został Farnworth Wright, szczęście odwróciło się od Lovecrafta. Wright był sumiennym redaktorem, ale dziwaczne utwory pisarza z Providence nie 1 2 3

odpowiadały mu na tyle, by zamieszczać je w czasopiśmie. Opowiadania takie jak „Zew Cthulhu”, dziś uznawane za klasykę, pojawiły się na łamach magazynu po kilkakrotnym odrzuceniu. Lovecraft próbował stworzyć coś, czym mógłby przypodobać się redaktorowi, ale ten pozostawał nieugięty – odrzucił zarówno, znane dziś, „W Górach Szaleństwa” tak i „Cień spoza Czasu”. Pojawiły się one na łamach „Astounding Stories”. Zniechęcony kolejnymi niepowodzeniami, Lovecraft zaprzestał walki o publikację swoich utworów. „Sny w Domu Wiedźmy” ukazały się tylko dlatego, że August Derleht, wieloletni przyjaciel pisarza z Providence, dał je Wrightowi w tajemnicy i zmusił do opublikowania. W tym właśnie czasie Lovecraft poprawiał i redagował olbrzymią ilość opowieści niesamowitych, które nawet jak w przypadku „Wzgórza” Zealii Bishop lub „Spoza Eonów” Hazela Healda były w 90% utworami mistrza. Ciekawostką jest, iż utwory te Wright akceptował bez problemu, ale prace podpisane nazwiskiem Lovecraft były natychmiast odrzucane. Wszystko wskazuje na to, że w tym momencie pisarz przeżywał głęboki kryzys egzystencjalny. Był introwertywny i nerwowy od samego dzieciństwa, a sprzyjały temu liczne nieszczęścia w rodzinie. Sam mówił, że był wówczas bliski wegetacji niczym zwierzę. Od stanu całkowitego wycofania się z życia społecznego odciągnęła go możliwość pisania i współpracowania ze Zjednoczonym Stowarzyszeniem Pisarzy – Amatorów. Nie pragnął więcej. Spokój odnajdywał jedynie tworząc kolejne opowiadania – w swojej samotni w Providence. Tam pisał, najczęściej nocą, czasem za dnia, ale tylko przy zaciągniętych kotarach i świetle lampy. Dom opuszczał w nocy – włóczył się wtedy po osamotnionych ulicach do wczesnych godzin porannych. Echa tych wypraw można odnaleźć w opowiadaniu „Czarne Bractwo”, gdzie główny bohater – Phillips, zamieszkały w Providence (zbieg okoliczności?), wpada na trop przybyszy z obcej planety ukrywających się pod postacią klonów Edgara Allana Poe. Ale o wpływach tego ostatniego jeszcze przyjdzie czas wspomnieć. Warto jednak zauważyć, iż raz w życiu Lovecraft zaryzykował próbę wydostania się ze swej pustelni. W 1924 roku, w czasie krótkiej wizyty w Nowym Jorku, poznał Sarę Greene, kobietę dużo od niego starszą, wesołą i towarzyską, której w ogóle nie interesowały mroczne aspekty egzystencji tak absorbujące Lovecrafta. Ku powszechnemu zdumieniu, ten kilka tygodni później został jej mężem i zamieszkał wraz z nią w wynajętym mieszkaniu w Nowym Jorku. Rozważał teraz możliwość podjęcia regularnej pracy, zrezygnowania z ekscentrycznych przyzwyczajeń, oraz – co dziwiło najbardziej – sprzedaż domu w Providence. Jak

Krzysztof Azarewicz, Igrając z Zakazanym, (w) Wiedza Tajemna, nr 3/4 2000, s.62 Marek Wydmuch, Cień z Providence, (w) H.P. Lovecraft, Zew Cthulhu, przekł. R. Grzybowska, Warszawa 1983, s. 6 Keith Herbert, Howard Lovecraft Phillips, (w) Sandy Peterson, Lynn Willis, Zew Cthulhu – podręcznik dla graczy, Warszawa 1998, s. 106

37


się jednak można domyślić, dobrych chęci nie starczyło mu na długo. Czuł się źle wśród coraz to nowych, anonimowych twarzy, przygnębiały go przepływające ulicami tłumy. Nastrój ten znakomicie oddaje opowiadanie „On”. Pisarz nie potrafił odnaleźć się między krewnymi żony i kolejnymi przyjęciami. Nie potrafił też zrezygnować ze swej niezależności. „Weird Tales” – wielokrotnie wspominane już wydawnictwo zmieniało właśnie kierownictwo, i właściciel podpatrujący młodych pisarzy zaproponowali Loveceraftowi posadę redaktora: Była to możliwość kusząca i szansa na pracę zgodną z upodobaniami, ale też jakiekolwiek obowiązki ujęte w system godzin przerażały niedawnego samotnika bardziej, niż wszystkie jego wymyślone potwory razem wzięte. Nigdy też nie zdobył się na udzielenie pismu jednoznacznej odpowiedzi. 4 Rozwiódł się po dwóch latach i wrócił do Providence, gdzie mógł bez problemów poświęcić się pasji pisania. Wiadomą rzeczą jest, iż był dziwakiem. Miał skłonności do hipochondrii, alergię na zimno – czuł się wówczas źle lub natychmiast chorował. Tylko raz wyszedł z domu, gdy temperatura spadła poniżej czterech stopni Celsjusza. Pozował na starszego niż był w istocie, odrzucał morskie potrawy. Jego artystyczne i społeczne poglądy odpowiadały bardziej odległym czasom, niż tym, w których przyszło mu żyć. Był zarówno naukowcem jak i filozofem, posiadał ogromne zdolności i niesamowity umysł. Przyjaźń z nim zmieniła większość ludzi znających go – wielu z nich zachęconych i oświeconych erudycją i nie pozbawioną sensu filozofią, osiągnęło większą sławę niż ich mentor. Wielu wyprawiało się do niego tylko ze względu na zasłyszane od znajomych opowieści o jego niezwykłej osobie. Wszyscy, którzy zetknęli się z nim osobiście, zgodnie stwierdzali, iż jest to człowiek godzien poszanowania, a nawet uwielbienia. Nie miał nic wspólnego z pisarzami pozującymi na groźnych i nieprzystępnych. Był samotnikiem, z wyboru, nie dla efektu: (...) był kulturalnie i przyjaźnie nastawiony do świata. Jedna z opowieści głosi, że kiedy nocą znalazł na dworze kotka, zabrali go do domu, nakarmił i posadziwszy na swych kolanach głaskał, aż ten zasnął. Widząc to pisarz nie podnosił się z fotela przez całą noc, żeby nie zbudzić zwierzątka. 5 Lovecraft zmarł w prawie całkowitym zapomnieniu 15 marca 1937 roku, w wieku 46 lat. Śmierć spowodowała choroba Brighta i złośliwy rak. Niemal natychmiast nastąpił proces jego literackiej kanonizacji. August Derleht wraz z Donaldem 4

Wandrei’em założyli wydawnictwo Arkham Press, które w owym czasie zajmowało się publikacją jedynie utworów Lovecrafta, a dziś prosperuje jako jedno z najlepszych wydawnictw literatury grozy. Nie wszyscy jednak byli skłonni do chwalenia Lovecrafta – jak to robili czytelnicy amerykańscy. Mimo, że pisarz do perfekcji opanował tworzenie nastroju grozy i beznadziejnego położenia nie tylko głównych bohaterów, ale czasem i całej ludzkości, to jednak często popełniał tragiczne błędy stylistyczne, wykazywał brak konsekwencji i motywacji głównych bohaterów. Niektórzy uważają, że znaczna część sukcesu pisarza tkwi w sferze zjawisk luźno tylko związanych z tekstami. Marek Wydmuch napisał: Najkrócej ujął to zagadnienie Edmund Wilson (który nawiasem mówiąc nie cierpi Lovecrafta z całej duszy, dzieląc tę antypatię z wieloma amerykańskimi pisarzami i krytykami na przykład z (...) Izaakiem Asimovem), pisząc w eseju „Opowieści o rzeczach śmiesznych i cudownych”: „Twórczość Lovecrafta jest przerażającym atakiem frontalnym przeciw wszystkiemu w co wierzy Ameryka.” 6 Za głosem tym podąża Gerard Klein – francuski krytyk marksistowski, twierdząc, iż opowiadania Lovecrafta ucieleśniają cały niepokój i całą alienację człowieka w późnej fazie kapitalizmu. Również Fredric Armand mówi: W opętańczych snach... dostrzegł on dziwaczne proporcje między człowiekiem, ziemią i wszechświatem – i wyczuł złowrogo małe rozmiary człowieka - mrówki, którą stworzyły sobie istoty spoza przestrzeni i czasu przez pomyłkę lub dla zabawy. Językiem racjonalisty mówił o realności fantazji, o racjonalności tego co irracjonalne i magiczne. Tym zaś musiał narazić się społeczeństwu, wierzącemu głęboko w schemat: wolność – rozwój – stabilność – nauka. 7 Możliwe jest więc, że literatura Lovecrafta będzie uważana za pozbawioną jakichkolwiek głębszych podtekstów. Zresztą – ów samotny dziwak nigdy chyba nie marzył o tym, iż jego osoba wywoła kiedyś tyle zamieszania. Trafił po prostu na właściwy grunt, umieszczając akcję swych utworów w czasach Wielkiego Kryzysu w Stanach. Nawet Maria Janion zauważa, że istnieje wyraźny związek między literaturą fantastyczną a kryzysem politycznym Zachodu. A Lovecraft? On po prostu chciał pisać swoje opowiadania, ciężko pracując nad odnalezieniem własnej wizji horroru...

Marek Wydmuch, Cień z Providence, (w) H.P. Lovecraft, Zew Cthulhu, przekł R. Grzybowska, Warszawa 1983, s.10 Ed Gore, H.P. Lovecraft w systemie Zew Cthulhu, przekł. Miłosz (w) Magia i Miecz, nr 6 1998, s.72 6 Marek Wydmuch, Gra ze Strachem, Warszawa 1975, s.144 7 Fredric Armand (w) Marek Wydmuch, Gra ze Strachem, Warszawa 1975, s.144 5


Autor: Dawid Kain Na ekranie tańczą. Piękni, młodzi i popularni. Tańczą. Przed telewizorem, w fotelu głębokim jak grób, siedzi stara kobieta. Patrzy. Wygląda, jakby miała znieść jajko, choć to przecież nonsens, jest jałowa od tak wielu, wielu lat. Ma panicznie bladą cerę, nie opalą jej promienie odbiornika, mimo że telewizja to jedyne słońce w życiu staruszki, takie, które nigdy nie zachodzi; to tam, nie za oknem, jest prawdziwy świat. Kobieta ma na imię Maria. Niegdyś miała lepszy kontakt z tak zwaną rzeczywistością, dawno, dawno temu, gdy jeszcze żył Włodek. Ale on dużo palił, to go zgubiło. Na każdej paczce jest przecież napisane wyraźnie: „Palenie zabija!”, jednak Włodek nic sobie z tego nie robił. Aż pewnego dnia wyszedł z domu po fajki i już nie wrócił. Taka tragedia, taki dramat. W historiach z gazet w ten właśnie sposób mężowie najczęściej opuszczają swoje drugie połówki. Jak by to było ładnie i romantycznie, gdyby też w tym wypadku mężczyzna dał się ponieść dzikości serca, uciekł do innej, za siedem gór i tyleż lasów, by wieść pełen przygód żywot: długi, szczęśliwy, bogaty. Lecz Włodka najzwyczajniej w świecie zamordowali jacyś młodzi, pod kioskiem. Walnęli kamieniem w skroń. Łup! Zabrali drobne, które miał na papierosy. Potem zwiali, nikt ich nie widział, policja bezradnie rozkładała ręce, „brutalne czasy, pani, oj brutalne”. Maria wiedziała, że tak to się kiedyś może skończyć. Już ci z Ministerstwa Zdrowia dobrze gadają, że palenie zabija. Trzeba słuchać, gdy ostrzegają. Staruszka idzie do przedpokoju, gdzie z szafy wyciąga ślubny garnitur męża, wciąż przesiąknięty jego zapachem do ostatniej nitki. Obwąchuje, starając się nie zmarnować ani jednego feromonu: nogawki, krok, guziki marynarki (woń tytoniu, identycznie pachniały palce Włodka), rękawy. Przed oczami wyrasta jej ich wspólna przeszłość: kłótnie, spożywane razem posiłki („Nie mlaskaj, Włodziu, bardzo cię proszę!”), noce wypełnione chrapaniem i przepychankami przez sen (bo łóżko było za małe). Maria uśmiecha się i – przytulając garnitur niczym najcenniejszy skarb – zaczyna powoli tańczyć. - Nie tak szybko, kochany – mówi. Małżonek był zawsze trochę rozemocjonowany, typowy nerwus, do wszystkiego brał się raz-raz, a czasem trzeba po prostu zanurzyć się w chwili obecnej. Całe dekady starała się go nauczyć tej banalnej prawdy. Bez znaczących efektów. W miejscu, gdzie powinna być głowa męża,

Ilustracje: Zbigniew Bogusławski znajduje się zagięty, rdzewiejący drut. Staruszka patrzy w niego, chcąc zawiesić wzrok na wyobrażonej, nieco rozmytej słabnącą pamięcią twarzy. Urojone oblicze unosi się przed nią i nagle zastyga. Tylko zmarszczki ma w miarę wyraźne, reszta jest zaledwie mgłą o barwie skóry, niczym. Tańczą. Sielankę przerywa walenie do drzwi. Kobieta upuszcza garnitur na parkiet. Z niepokojem zerka w stronę korytarza. Odgłos nie cichnie. Maria na palcach podchodzi do judasza i zaczyna spoglądać na klatkę. Tam, na zewnątrz, jest coś strasznego, jakiś mrożący krew przykład deformacji ludzkiego ciała. Choć to chyba nawet nie człowiek. Jedna ręka wyłania się z klatki piersiowej, drugiej brak. Trzy dolne kończyny, o zdecydowanie zbyt dużej ilości stawów, owadzio niespokojne, wykonują dziesiątki kroków w miejscu: widmowy bieg w czwartym wymiarze. To coś nie ma ubrania, ale nie ma też płci, więc Marii na widok tego czegoś nie ogarnia wstyd. Tylko odraza. Czysta odraza. Fizys nieboskiego stworzenia zniekształcają rozliczne wrzody, rozkwitające w sino-czerwone pąki i łodygi niebieskich żył, po części boleśnie pootwierane. Być może niektóre z nich są ustami, oczami czy uszami, ale kobieta nie chce nawet zastanawiać się, które. Pojedyncza ręka uderza rytmicznie w drzwi. - Znowu potwory – szepce Maria do stroju męża, leżącego na podłodze niczym pusty, ciemnoszary kokon. Te – jak to określiła – potwory pojawiały się w okolicy coraz częściej. Wykoślawione bestie zastępowały powoli normalnych ludzi. Dwugłowe monstra napadały na przechodniów, mutanty z poczwórnymi oczami plądrowały sklepy i mieszkania, kilkunożne spaślaki atakowały stadami, pożerając dzieci sąsiadów, gwałcąc zwierzęta domowe. Kobieta nie przypomina sobie, kiedy to wszystko się zaczęło. Takie tragedie nie mają nigdy ściśle określonych ram czasowych, narastają stopniowo, by potem, niczym fala tsunami, zmyć wszystko z powierzchni ziemi. Już chyba dwadzieścia czy nawet trzydzieści lat temu telewizyjne serwisy informacyjne donosiły o coraz częstych przypadkach kazirodztwa, ostrzegały przed zgubnymi skutkami, jakie może przynieść nadmierne rozpasanie seksualne. Gdy miłość fizyczna przestała być tabu, ludzie momentalnie dostali kręćka. Kopulowali gdzie się dało, każdy z każdym. Nadeszła moda na zoofilię, nekrofilię,

39


a także inne zboczenia. Było też coraz więcej przemocy i wulgarności - atakowały człowieka ze wszystkich stron. Okładki gazet głosiły nadejście Ery Armageddonu, z artykułów wynikało, że lada dzień nastąpi ostateczny upadek cywilizacji, że jesteśmy o krok od krawędzi i nie zdołamy się już zatrzymać. Wojny, anomalie pogodowe, katastrofy w elektrowniach atomowych, kwaśne deszcze, zwiększający się z każdym dniem poziom szkodliwego promieniowania, trzęsienia ziemi, głód, choroby weneryczne i nie tylko, nie tylko. Tysiące

ofiar. Każdego dnia. - Nie wpuścimy ich, prawda, Włodziu? Jakieś dziesięć lat temu, gdy zabito jej męża, Maria zrezygnowała z oglądania serwisów informacyjnych, na dobre wyłączyła radio, przestała czytać prasę. Tam było zbyt wiele zła, musiała się od tego odciąć, by nie postradać zmysłów. Z domu właściwie nie wychodziła, bojąc się band szalejących na mieście. Wszystkie rachunki płaciła poprzez konto internetowe. Zakupy przywoził jej raz na parę tygodni któryś z trojga wnuków;


akurat tyle, żeby nie zmarła z głodu. Podczas tych wizyt przekonywała się, że nie wszyscy młodzi to zdegenerowane bydlęta. Na rodzinę mogła liczyć nawet czasach tak ostatecznych, jak te, w których żyła. Dzwonili, pytali, co u niej. Była szczęśliwa, że ktoś się nią jeszcze interesuje. Dla człowieka w podeszłym wieku takie drobiazgi są niezmiernie ważne. - Nie pozwolę, by mi cię odebrali. Staruszka właściwie całe dnie i noce poświęcała na oglądanie telewizji (tylko programy rozrywkowe) i czytanie książek (wyłącznie starsze pozycje; nowe wydawały jej się nie tyle zbyt awangardowe, co po prostu chore). Coraz mniej sypiała, bo za oknami nieustannie brzmiały wrzaski, wołania o pomoc, wściekłe ujadanie, syreny. Gdy zdarzało jej się zdrzemnąć, śniła o mężu. Ostrzegał ją przed jakimś niebezpieczeństwem, lecz nigdy nie tłumaczył, jakim. Dużo się modliła. Do Anioła Stróża - o siłę na dalsze życie, albo do Boga - żeby wreszcie wrócił, by osądzić żywych i umarłych. Sądu Ostatecznego wyczekiwała nawet bardziej niż nowego odcinka ulubionego serialu, czy kolejnej edycji najwspanialszego ze wszystkich programu - „Tańce”. Jezus nad łóżkiem zaczął w ostatnich miesiącach śniedzieć, więc co wieczór przecierała go szmatką nasączoną specjalnym płynem do metalu. Chciała, by lśnił tak mocno, jak wtedy, gdy kupiła krzyż. Pukanie ustało. Odrażająca istota odeszła spod drzwi i zniknęła w korytarzu. Ucichł nerwowy tupot jej odnóży. - Nie zjedzą nas, bo ty nie masz ciała, a ja mam ciebie. I ty mnie obronisz, jak kiedyś – szepnęła kobieta. Rzeczywiście, wiele lat temu Władysław uratował Marię przed napastnikami. Było ich dwóch, chcieli wyrwać torebkę. Ona jednak ściskała ją bardzo mocno, zaczęła się z nimi szarpać. Włodek uderzył jednego z tamtych w twarz. Obaj przestraszyli się i uciekli. To były w sumie jeszcze dzieci. Gówniarze. Jednak w oczach Marii mąż był bohaterem, niezależnie od wieku bandziorów. Staruszka wraca przed telewizor, odwieszając garnitur na miejsce z odpowiednim namaszczeniem. Długo układa się w fotelu, jakby przymierzała trumnę. Tańce już się skończyły, przez czarne tło płyną sennie napisy końcowe. Marię niekiedy nachodzi refleksja, czy ten program nagrywany jest faktycznie na żywo, jak świadczyłby znaczek w rogu ekranu, czy może poszczególne odcinki powstawały wcześniej, a oznakowanie jest zwyczajnym kłamstwem. Może nagrano je dawno temu, może uczestnicy już na-

wet nie żyją? Od czasu pewnego makabrycznego wydarzenia, gdy do studia popularnego teleturnieju wpadli zamaskowani agresorzy i na oczach telewidzów zaszlachtowali kilka osób, między innymi prowadzącego, rzadko które rzeczy szły na żywo. Być może żadne, tak naprawdę. Ale kobieta szybko odgania od siebie niepokojące myśli. Chce, żeby wszystko było w porządku, żeby uczestniczy tańczyli i byli szczęśliwi, obojętne, czy są, czy ich realnie nie ma. Piękni, młodzi i popularni. Po prostu tacy, jak zawsze. Niech będą, niech tańczą, niech się dobrze bawią. Znów rozlega się pukanie. Maria powoli podchodzi do drzwi i zerka w judasza. Na zewnątrz stoi dwóch pielęgniarzy. Wyglądają normalnie, jeden nieco niższy, blondyn, z brązową walizeczką, drugi – młody, dobrze zbudowany brunet. Twarze przyjemne, żywcem jak z serialu „Szpitalna”, którego tysięczny odcinek wyemitowano wczoraj wieczorem. Na szczęście to nie były żadne potwory, które chciałyby na każdego napadać. Zwykli ludzie. Takich, w tych podłych czasach, trzeba witać z otwartymi ramionami. Kobieta przekręca klucz we wszystkich czterech zamkach (względy bezpieczeństwa) i uchyla drzwi. - Dzień dobry. Pani Maria Brzezińska? – pytała łagodnym jak melodia głosem ten wyższy, bardziej przystojny. - Tak? - Jesteśmy ze Szpitala Rydygiera. Czy możemy zająć pani chwilkę? To będzie dosłownie kilka minut. Maria wpuszcza ich do mieszkania, nerwowo rozglądając się po korytarzu, czy aby nie ma tu gdzieś tej jednorękiej bestii, czy nie zaczaiła się w nieoświetlonym miejscu, by potem rzucić się staruszkę i rozszarpać ją gołymi zębami. Bogu dzięki nigdzie nie widać tej ohydnej istoty. Trzeba jednak być przezornym. Stara kobieta siada w fotelu, pielęgniarze zaś, zachęceni jej gestem, na krzesłach. * - Dzisiaj rano zadzwonił do nas ktoś, kto przedstawił się jako zaniepokojony sąsiad z osiedla „Złotej Jesieni”. Potem podał rzecz jasna dokładne personalia, lecz nie możemy ich zdradzać. Powiedział, że w jego bloku mieszka przemiła starsza pani, która ma problemy zdrowotne, a on martwi się, czy coś jej się nie stało, bo od dłuższego już czasu nie opuszcza swoich czterech ścian. Podał nam numer bloku, numer mieszkania i… - I wychodzi, że ja jestem tą schorowaną panią? – zdziwiła się Maria. Odkąd pamięta, była okazem

41


zdrowia, to raczej Włodek miał zawsze problemy: cukrzyca, bóle reumatyczne. - Owszem, pani Mario. - Chyba panowie widzą, że ten ktoś nie mówił prawdy.

taki, zdeformowany tak nieludzko, że aż mi ciśnienie skoczyło. - Co pani rozumie przez słowo „mutanty”? I pod jakim względem tamten człowiek był „zdeformowany”?

- Dlaczego więc zgłosił, że ostatnio w ogóle nie wychodzi pani z domu? - To chyba oczywiste, że nigdzie nie łażę. Wszędzie grasują teraz bandy mutantów, gotowe zabić człowieka za parę marnych groszy. Strach drzwi otworzyć. Niecały kwadrans temu był tu jeden

- Co też panowie gadają! Przecież na ulicach pełno zwyrodnialców. Nie tylko zresztą na ulicach. O ile się nie mylę, prezydentem zostały syjamskie bliźniaki. A dwa dni temu za oknem biegało coś tak groteskowego, że wprost nie mogłam uwierzyć. Miało trójkątny łeb, pojedyncze oko, cztery

42


odnóża i tyle ust na całym ciele, że nie dało się ich zliczyć. Wrzeszczało: „Obedrę was ze skóry!”. Wy się nie boicie? No, wy młodzi, to może was z resztą nie napadną, ale mnie, starą... Pielęgniarz skinął głową, zaciskając wargi, jakby bronił się przed atakiem śmiechu. Drugi wstał i zaczął grzebać w walizeczce, którą miał ze sobą. - Pani Mario – rzekł brunet – Może to będzie dla pani szokiem, ale nie ma żadnych mutantów. A prezydentem Polski wcale nie są bliźnięta syjamskie. Ten troskliwy sąsiad, który dzwonił do nas, do szpitala, mówił, że od śmierci męża trochę pani… zdziwaczała… i przyznał, że nieraz widział panią krzyczącą ze strachu, gdy nie było żadnego racjonalnego powodu, żadnego rzeczywistego zagrożenia. Tych potworów, które pani widzi, nie ma, proszę pani. Pani je sobie wyobraziła. To się czasem zdarza, kiedy człowiek nagle zostaje sam, na starość. - Nie wierzę! Pan bezczelnie kłamie! Zaraz zadzwonię do waszego dyrektora i powiem mu, że dokuczacie starszej kobiecie. - Musi pani przyjąć prawdę do wiadomości. Wszystkie monstra są wytworem pani wyobraźni. Po ulicach nie szaleją żadne bandy zniekształconych wykolejeńców. Świat jest taki, jakim zawsze był. Maria chciała wyprosić tych niemiłych młodzieńców za drzwi, ale dostała ataku duszności i nie mogła niczego zrobić. Dłonie przycisnęła do klatki piersiowej, co z większej odległości mogło wyglądać, jakby zaczęła się modlić. Niższy pielęgniarz napełnił wyciągniętą z walizeczki strzykawkę żółtym płynem i podszedł do fotela. Staruszka struchlała. Im się wydaje, że postradałam zmysły – myślała. – Przecież widziałam te stworzenia. Na własne oczy! A wzrok mam całkiem dobry! Nie to, co Włodek, on bez okularów nawet by kuchnię z łazienką pomylił. Blondyn wbił jej igłę w ramię i przycisnął tłoczek. Ten drugi cały czas uśmiechał się do niej delikatnie, jakby chciał powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze, zajmiemy się panią”. Po paru sekundach głowa Marii opadła bezwładnie na oparcie. Jej ciało zwiotczało. - Musisz to robić? – spytał swego kolegę ten niższy. - Co konkretnie? - Żartować sobie z tych wszystkich przeklętych emerytów i rencistów. Wkręcać im fazę, że świat się nic a nic nie zmienił, że kilkaset milionów ludzi wcale nie wygląda jak wywleczone z najgorszego koszmaru mutanty. - Oni chcą w to wierzyć. Mówię ci. Takie próchna z reguły żyją marzeniami. Ja tylko ogłaszam im z grobową miną to, na co czekali przez ostatnie

dekady: że wszystko jest w porządku, zły sen minął i już nie wróci. - Czyli opowiadasz im bajki? - Dokładnie – zaśmiał się brunet. – Dobra, leć po nosze i ładujemy tę wywłokę na pakę. Szef miał ostatnio jakieś zamówienia na nerki i wątroby, módlmy się, by pani Maria była w środku dobrze zakonserwowana, inaczej nici z kaski. Z telewizora zaczęły płynąć egzotyczne rytmy. Nadeszła pora na kolejny odcinek „Tańców”. Od zeszłego tygodnia wyświetlano ten program aż dwa razy dziennie, na prośbę coraz liczniejszego grona wiernych fanów Blondyn wyszedł, ale nie minęła minuta, a rozległo się głośne stukanie. - Jezu, szybki jest. Pielęgniarz otworzył, nie sprawdzając nawet przez wziernik, czy to jego kolega, czy może ktoś inny. W progu stało coś tak absurdalnego, że brunet aż zachichotał. Pojedyncza ręka gościa wyłaniała się z wprost klatki piersiowej, drugiej najwyraźniej brakowało. Miał trzy kończyny dolne, o zdecydowanie zbyt dużej ilości stawów. Wyglądały na połamane. Nieforemne stopy dreptały w miejscu bez ładu i składu, jakby ćwiczyły nowe kroki przed sylwestrowym balem. - A ty tu czego? Istota cofnęła się pod ścianę, zasłaniając zdefasonowane oblicze drżącą dłonią. - Chciałeś ostrzec sąsiadkę, co!? Wiedziałeś, że dziś robimy w tej dzielnicy! Pielęgniarz wyskoczył za stworem, ale ten był niesamowicie szybki - paroma susami zostawił pościg w tyle. Po chwili był już daleko; tupanie oddalało się z niesłychaną prędkością. - Następnym razem dorwiemy twoją matkę, poczwaro! – rzucił brunet i zatrzasnął za sobą drzwi. Trzynożne stworzenie pędziło po schodach. Mieszkało na ostatnim, trzynastym piętrze, razem z rodzicami, którzy jednocześnie byli dla siebie rodzeństwem. Potwór miał zaledwie siedemnaście lat, nosił imię Adrian. Od dłuższego czasu wypatrywał na osiedlu ambulansów, gdyż kiedyś przypadkiem był świadkiem skasowania sąsiada, właśnie przez pielęgniarzy. Od tamtej pory wiedział, że karetki nie przyjeżdżają już ratować ludzi, tylko w całkowicie odwrotnym celu. Handel organami był współcześnie jednym z najbardziej dochodowych biznesów, kwitło podziemie, którego najbardziej zdeprawowani członkowie gotowi byli ściągać „pacjentów” z ulicy, w biały dzień. Adrian biegł po schodach, dysząc dwoma parami kanciastych ust. Z wszystkich trzech oczu płynęły mu łzy.

43


Książki o przygodach Anity Blake dotarły do Polski jakiś czas temu. Cykl autorstwa Laurell K. Hamilton jest niezwykle popularny w Stanach Zjednoczonych i w krajach Europy Zachodniej. Jednak polski wydawca nie zdecydował się na zaprezentowanie nam całej serii, a szkoda, bo myślę, że naprawdę warto. Anita Blake jest detektywem, ale również animatorem. Oznacza to, że świadczy usługi wskrzeszania zmarłych. Świat w którym przyszło jej żyć, pełen jest niesamowitych stworzeń. Zombie to tylko jedne z nich, na kartach kolejnych powieści dominują przede wszystkim wampiry, lecz możemy tu spotkać niemal wszystkie stworzenia które pojawiają się w popularnych horrorach. Co więc wyróżnia ten cykl i tę właśnie bohaterkę? Anita Blake należy do nowej generacji bohaterek, jakie spotkać możemy w kinie, książkach i komiksach. Jest co prawda starsza od Buffy, ale też mniej od niej naiwna. Nie ustępuje za to nastolatce pod względem możliwości fizycznych. Co prawda Anita nie zwiedza co chwilę innych odległych krain, jak Lara Croft, ale ma do czynienia ze starymi artefaktami, księgami i relikwiami. Podobnie jak Sarah Pezzini prowadzi trudne śledztwa, posiada też odrobinę mocy pozwalającą czasem uzyskać drobną przewagę nad wrogami. Jej magicznymi pomocnikami są drobne relikwie, srebrny krzyżyk i broń naładowana pociskami z posrebrzanymi kulami. Kule te nie mogą zabić wampira, ale mogą go spowolnić – wyrównują więc szanse wysportowanej śmiertelniczki. Czym różni się świat opisany w książkach o Anicie od naszego? Nie tylko tym, że zamieszkują go wampiry, wilkołaki czy zombie. W tym świecie Stany Zjednoczone stały się oazą dla wampirów. Liberalne społeczeństwo amerykańskie uwiedzione hasłem „wampir też człowiek” przyznało nieumarłym prawa i pozwoliło koegzystować wraz ze śmiertelnikami. Wampiryzm szybko stał się modny, a właściwie modna okazała się fascynacja wampirami. Zresztą sami nosferatu byli tym bardzo zainteresowani, oznaczało to bowiem, że wreszcie mogą się legalnie pożywiać krwią, ofiarowaną im przez nieco tylko odurzonych fanów. Jednak problemy pojawiły się, kiedy niektóre wampiry zaczęły wchodzić w konflikt z prawem. Dla uspokojenia sytuacji powołano specjalny oddział policji, który dawał przynajmniej pozory kontroli nad światem nieumarłych. Oddział ten niejednokrotnie współpracował w swoich śledztwach z detektyw Anitą Blake, ta zaś wielokrotnie stawała oko w oko z wampirami i wychodziła z tych starć zwycięsko.

44

Większość wampirów traktuje ją z niechęcią i to im zawdzięcza swoje miano – nazwano ją Egzekutorką. Całkiem słusznie, wyeliminowała bowiem z tego świata liczne grono krwiopijców. Jednak są też tacy, którzy mają do niej szacunek. Jednym z nich jest Jean-Claude, potężny mistrz nieumarłych. Karty powieści pełne są dwuznacznych opisów zachowań Anity i Jean-Claude’a, które z czasem przypominają coraz bardziej skomplikowaną grę na granicy flirtu i intelektualnych zapasów. Polski wydawca opublikował tylko trzy spośród piętnastu tomów powieści o pięknej Egzekutorce, dlatego też w dalszej części tekstu będę się posługiwał polskimi tytułami tam, gdzie to możliwe, w pozostałych przypadkach pojawią się tytuły oryginalne. Mimo że wierzę, że Anita Blake znów trafi na półki polskich księgarń, to znając kreatywność rodzimych tłumaczy, nie chciałbym powodować informacyjnego chaosu, mogącego wyniknąć z różnic translatorskich. W pierwszym tomie o przygodach Egzekutorki („Grzeszne rozkosze”), prowadzi ona śledztwo w sprawie tajemniczych zabójstw, w których ofiarami są nie ludzie, a wampiry. W kolejnym („Uśmiechnięty nieboszczyk”) walczy zawzięcie z konkurencją, przeciwstawiając swoje umiejętności potężnej magii voodoo. To ciekawa historia, bo w końcu możemy poznać nieco lepiej świat w którym obraca się bohaterka, oraz dowiadujemy się sporo o jej zdolnościach. Ostatni na naszym rynku tom („Cyrk potępieńców”) pokazuje jak Anita balansuje między potężnymi wampirami, próbując jednocześnie zachować lojalność wobec JeanClaude’a i ujść z życiem. Być może któregoś dnia ktoś z was sięgnie po kolejne części tego cyklu. Miałem okazję zapoznać się z nimi i stwierdzam, że było warto. Mimo że czasem potrafi pójść na randkę z wilkołakiem (w „The Lunatic Cafe” pojawia się w tej roli Edward, który później wielokrotnie zamiesza w życiu bohaterki), a każdy kolejny wampir, którego Anita spotyka na swojej drodze jest bardziej okrutny i jeszcze potężniejszy od poprzedniego (tak jest już choćby „Bloody Bones”) a za jej głowę wyznaczają sowite nagrody („The Killing Dance”), to sympatyczna bohaterka wciąż pozostaje jedną z najciekawszych kobiecych postaci w horrorze.


Przygody Egzekutorki stają się z tomu na tom coraz mniej wiarygodne, choć przecież wciąż zachowuje się ona jak kobieta. Kiedy jej były facet jest niesprawiedliwie oskarżany, spieszy mu na pomoc, nie bacząc na to, że jest wilkołakiem (chodzi o tom „Blue Moon”, w którym ponownie pojawia się Edward). Innym zaś razem wsadza palce pomiędzy konflikty wampirów, wilkołaków i ludzi, próbując zachować tożsamość w świecie, w którym mogłaby stanąć po każdej z walczących stron („Burnt Offerings”). Być może niekiedy łatwo przewidzieć jak bohaterka zareaguje w określonej sytuacji, jednak tak jest chyba w przypadku każdego cyklu, gdzie z każdym przeczytanym tomem poznajemy bohatera coraz lepiej. Laurell K. Hamilton najprawdopodobniej celowo prezentuje nam świat nieco dziwny, odrealniony, skupiając się raczej na uwiarygodnieniu psychologii postaci głównej bohaterki. Anita Blake, której myśli śledzą czytelnicy, wydaje się czasem być raczej bohaterką powieści obyczajowej, niż heroiną współczesnego horroru. Dba o dietę, ćwiczy jogging, zakochuje się w przystojniakach, a od czasu do czasu cierpi też na typowo kobiece przypadłości. Wszystko to pozwala jeszcze bardziej przejaskrawić kontrast pomiędzy jej życiem, wykonywaną pracą, a otaczającym ją światem. Pisarka stwierdziła kiedyś, że Anita patrzy na swój świat jej oczyma. Pierwszoosobowa narracja sprzyja zwykle takiej interpretacji, a tu dodatkowo sama pisarka potwierdza jej słuszność. Być może dzięki temu możemy się dowiedzieć jakiej muzyki lubi posłuchać, co chętnie jada, oraz jakie lubi wino nie tylko Anita Blake, ale i Laurell K. Hamilton. Mimo że w każdej powieści świat Egzekutorki przewraca się do góry nogami, to śledzi się jej kolejne przygody z dużym zainteresowaniem. Kolejne miłości i miłostki to najprawdopodobniej lep na czytelniczki. Bez względu na to, czy serce Anity bije szybciej na myśl o wykwintnych kolacjach w towarzystwie wiecznie snującego intrygi i tajemnicze biznesy Jean-Claude’a (jak mroczne tajemnice kryją się za jego interesami łatwo dowiedzieć się z tomu pod tytułem „Cerulean Sins”), czy też jej myśli krążą wokół wpadającego w częste tarapaty Edwarda, łatwo odgadujemy, że bohaterka często kieruje się uczuciami, choć nieraz tego żałuje. Stara się być lojalna, kiedy Edward wzywa ją do pomocy przy wyjaśnieniu tajemniczych morderstw i zaginięć, wsiada w samolot i leci do Santa Fe, wiedząc że znów naraża się na nieznane niebezpieczeństwo na obcym gruncie („Obsidian Butterfly”). Okazuje się jednak, że ten intrygujący trójkąt, to nie wszystko – Anicie zdarza się zakochiwać także w innych mężczyznach, o czym świadczą choćby jej skomplikowane relacje z groźnym wilkołakiem Richardem, zmieniającym się w leoparda striptizerem z klubu „Grzeszne Rozkosze” – Nathanielem (wątki z nim związane rozwijają się w „Incubus Dreams”), a także jego rasowym pobratymcem, Micahem (wokół którego osnuta jest historia z tomu „Micah”). Wśród jej kochanków są również: Asher – mistrz wampirów oraz Damian – wampirzy sługa Egzekutorki. Z taką kobietą jak Anita niejedna czytelniczka w skrytości serca się utożsamia. Zwłaszcza że poza upodobaniem do dość swobodnego seksu potrafi ona wykazać się również instynktem przyszłej matki, co stanowi swoisty zwrot w historii rozwoju postaci. W jednym z ostatnich jak dotąd tomów (zatytułowanym

Rafał Chojnacki


„Danse Macabre”) znajdziemy sporo przemyśleń na temat macierzyństwa, bohaterka dowiaduje się bowiem, że prawdopodobnie jest w ciąży. Tropów prowadzących do ustalenia ojcostwa jest co najmniej kilka… Nietrudno zauważyć, że w kolejnych tomach coraz większą rolę odgrywa świadomość seksualna bohaterki. Dlatego mniej więcej od piątego tomu należy się liczyć z tym, że seria przeznaczona jest raczej dla dorosłych. Ktoś, kto czytał tylko wydane w Polsce pierwsze trzy tomy, może się zdziwić sięgając po najnowszy tom (zatytułowany „The Harlequin”). Warto więc pamiętać o tym, by czytać te powieści w miarę po kolei. Świat Anity Blake zamieszkują – oprócz ludzi – nie tylko zombie, wampiry i wilkołaki. Sporo w nich również innych stworzeń, takich jak ghoule, duchy i kilka rodzajów zmiennokształtnych. Jedni zamieniają się, jak już wspomniałem, w leopardy, a inni nawet w szczury czy hieny (jak Narcissus, hermafrodyta z powieści „Narcissus in Chains”). W świecie tym znajdziemy też trolle, gargoyle, a nawet azteckiego smoka Quetzalcoatla. W niektórych powieściach pojawiają się też stworzenia będące faeries lub pół-faeries. Posiadają one niezwykłe moce, często przynależne elfom z irlandzkich legend. Więcej na temat tego typu stworzeń możemy się jednak dowiedzieć z innego cyklu Laurell K.

46

Hamilton, którego bohaterką jest Merry Gentry. Cykl ten rozwija bardziej magiczną wizję Stanów Zjednoczonych, w której elfie księżniczki i magia są na porządku dziennym. W Polsce ukazały się dwa („Pocałunek ciemności” i „Pieszczota nocy”) spośród sześciu (pozostałe, to: „Seduced by Moonlight”, „A Stroke of Midnight”, „Mistral’s Kiss” i „A Lick of Frost”) tomów cyklu. Poza cyklem powieściowym Anitę Blake możemy spotkać w kilku rozproszonych po różnych zbiorach opowiadaniach, a ostatnio także w komiksach. Scenariusz komiksowej adaptacji „Grzesznych Rozkoszy” stworzyła Stacie M. Ritchie, zaś rysunkami zajął się Brett Booth. Wydawcą jest firma Dabel Brothers, która współpracuje przy tym tytule ze słynnym Marvelem. Ciekaw jestem czy przekładu na język komiksu doczeka się cała seria, czy też raczej w pewnym momencie scenarzyści pokuszą się o stworzenie nowych opowieści o Egzekutorce. Mam nadzieję, że ten artykuł obudził w was apetyt na zapoznanie się z przygodami Anity Blake. Być może doczekamy się w końcu kolejnych tomów cyklu na polskim rynku. Jeżeli nie, to czasem można trafić niedrogo na używane egzemplarze anglojęzycznych wydań na aukcjach internetowych. Polecam raz jeszcze, bo oprócz miłosnych perypetii czeka tam na was spora dawka literackiego horroru.


CARPE NOCTEM

www.carpenoctem.pl

STEPHEN KING

www.stephenking.pl

POLISH PSYCHOBILLY SITE www.psychobilly.boo.pl

ANIMAL ATTACK

www.animalattack.pl

#HORROR NA IRC

www.irchorror.prv.pl

AZJATYCKIE KINO GROZY www.asiaextreme.eblog.pl


Opracowanie: Bartłomiej Paszylk

DESPERACJA Desperation Reżyseria: Mick Garris Obsada: Tom Skerritt, Steven Weber, Ron Perlman Dystrybucja: Warner Bros Poland Film: Dodatki: Kinga, „Desperacja” nie należy do najgenialniejszych książek w dorobku Stephena sposób na jednak reżyserowi Mickowi Garrisowi pomogła chyba wreszcie uchwycić m.in. udaną adaptację prozy tego autora (wcześniej Garris zmagał się z nią tworząc przypad„Jazdę na Kuli” i telewizyjną wersję „Lśnienia”). Film opowiada o grupie wyrwać kowych bohaterów uwięzionych w tytułowym miasteczku, którzy próbują e obsadzone się rządzącemu tam demonowi. Bardzo wciągający początek, sensowni trzymajągłówne role (cieszy zwłaszcza Ron Perlman jako maniakalny szeryf), parę cych w napięciu scen i, niestety, średnio udana końcówka. [bp]

KRWAWA UCZTA Feast Reżyseria: John Gulager Obsada: Eric Dane, Navi Rawat, Jenny Wade Dystrybucja: Kino Świat Film: Dodatki:

Debiutujący reżyser John Gulager zaprasza nas na interesującą wycieczkę w świat krwawych, ale mało poważnych filmów o potworach. Fabuła poraża prostotą (gromada dziwacznych drapieżców atakuje bohaterów barykadujących się w motelu), ale Gulager dowodzi, że nieobcy jest mu żywy, nowoczesny język kina – a także, że nie boi się ekranowej brutalności. Wydawca zmieścił na płycie kilka dodatków : 3 minuty umiarkowanie zabawnych wpadek z planu, 7 minut mało ciekawych scen niewykorzystanych w filmie i najbardziej interesujący z nich wszystkic h, 11-minutowy dokument o kręceniu „Uczty”. Szczególnie intrygująco wypada tu sam Gulager, któremu z trudem przychodzi ubranie swojej wizji w słowa, ale gdy tylko łapie za kamerę, wszystko momentalnie staje się jasne i nabiera sensu. [bp]

PÓŁMROK Half Light Reżyseria: Craig Rosenberg Obsada: Demi Moore, Therese Bradley, James Cosmo Dystrybucja: ITI Film: Dodatki: tu w kobietę barDemi Moore nadal wygląda jak ponętna 20-latka, mimo, że wciela się najpierw traci dzo zmęczoną życiem. Grana przez nią bohaterka jest znaną pisarką, która w odległej pobyt przynieść jej ma Ulgę mężem. z się rozstaje potem wkrótce syna, a światem żywych nadmorskiej wiosce, jednak od razu czujemy, że granica pomiędzy krajobraa światem zmarłych jest tam szczególnie cienka. Uroda aktorki i czar walijskich scenariusza zów to niestety jedyne zalety „Półmroku”. Nie ma się tu czego bać, większość finał nie pozwala została zapożyczona z innych horrorów i nawet bardziej emocjonujący nam zapomnieć, jak bardzo się wcześniej nudziliśmy. [bp]

48


MROCZNE SZCZĄTKI Dark Remains Reżyseria: Brian Avenet-Bradley Obsada: Greg Thompson, Cheri Christian, Scott Hodges Dystrybucja: Carisma Entertainment Film: Dodatki: Nieźle nakręcona, niskobudżetowa opowieść o duchach. Para głównych bohaterów przeżywa kryzys małżeński po tym, jak ich mała córeczka zostaje brutalnie zamordowana. Aby ochłonąć i odciąć się od przykrych wspomnień, małżonko wie przeprowadzają się na wieś. Pech sprawia, że wynajmują dom, w którym roi się do różnego rodzaju zjaw. W kilku momentach można się przestraszyć albo przynajmniej poczuć nieswojo. Z ekranu wieje autentycznym smutkiem i szkoda tylko, że tempo filmu jest dość pogrzebowe, a fabuła w dużej części przewidyw alna. [bp]

NOC ŻYWYCH KRETYNÓW Die Nacht Der Lebenden Loser Reżyseria: Mathias Dinter Obsada: Tino Mewes, Manuel Cortez, Thomas Schmieder Dystrybucja: Monolith Film: Dodatki: Zaskakuje fakt, że „Noc żywych kretynów” powstała w Niemczech, bo przecież ogląda się ją jak typową, głupią, amerykańską koledżówkę. W skrócie: w wyniku tajemniczego rytuału i wypadku samochodowego ginie trzech nastolatków. Po śmierci stają się zombie. I tu zaczyna się film, który przypomina trochę „Zemstę frajerów” i „I Was a Teenage Zombie”. Po zalewie „Strasznych filmów” będzie to dla widza miła odmiana. Nie można zaprzeczyć, że ta produkcja jest na swój sposób niezła: samym klimatem przywodzi na myśl absurdalne komedio-horrory z lat 80. Film bywa też żenujący i niestrawny, ale w swojej kategorii jest całkiem udany. Warto obejrzeć go w większym gronie, w zestawie z piwem i chipsami. [wp]

CMENTARNE WROTA Cemetery Gates Reżyseria: Roy Knyrim Obsada: Peter Stickles, Aime Wolfe, Nicole DuPort, Dystrybucja: Vision Film: Dodatki: „Cmentarne wrota” to film o diable tasmańskim, wykarmionym do potężnych rozmiarów w jednym z amerykańskich laboratoriów. Już w pierwszyc h minutach potwór ucieka z klatki i zaczyna szukać pierwszej ofiary. „On tylko chce się pobawić...” – szepcze narrator w zwiastunie filmu – „...twoimi zwłokami”... Mnóstwo tu drażniących scen komediowych, prawdziwej grozy brak, zaś jedynym plusem jest obecność Reggie’ego Bannistera, znanego z „Phantasmu”. Warto natomiast zerknąć na dodatki: w dokumencie z planu twórcy oznajmiają, że chcieli stworzyć nowe „Martwe zło”. Film o efektach specjalnych pokazuje nam, jak zrobić z pianki nieudanego potwora, a reportaż o prawdziwych diabłach tasmańskich dowodzi, że nie są one tak straszne, jak je „Wrota” malują. [bp]

49


Bracia Pang zasłynęli w horrorowym świecie wielce udanym filmem „The Eye”. Uznanie pozwoliło im wypłynąć na szersze wody i wzorem Takashi Shimizu realizować swoje mroczne wizje w Fabryce Snów. Nieraz już przekonaliśmy się, że zmiany dokonywane przez zachodnich twórców potrafią niekorzystnie wpłynąć na egzotykę azjatyckiego kina (remake’i „Ring”, „Dark Water: Fatum”). Na przykładzie wspomnianego Takashi Shimizu widać również, że twórcy, którzy wcześni ej zaskakiwali oryginalnością, wpędzeni w tryby wielkich amerykańskich korporacji tracą swój pazur. Czy podobnie jest w przypadku braci Pang, możecie się przekonać oglądając ich najnowszy produkt – „The Messengers”.

stali przytłoczeni przez amerykanizację swego filmu. Można czasem odnieść wrażenie, że produkcja została zrobiona w pośpiechu, jakby pod oczekiwania zachodnich producentów, znajdziemy tu bowiem wszystko, co w kasowym filmie o duchach być powinno. Mamy więc obowiązkowe dziecko widzące zjawiska nadprzyrodzone, a ponieważ dwulatek nieszczególnie chce o tym opowiadać, pozwolono zjawiska dostrzegać nastolatce. Nie brak mrocznej piwnicy skrywającej straszliwy sekret, pojawiają się urzędowo Łukasz Radecki Familia Solomonów wprowadza się na farmę w Północnej Dakocie. Opuszczone domostwo prezentuje się dość obskurnie i nieprzyjaźnie, rodzina jednak szybko zabiera się za odnawianie posiadłości. Początkowe kłopoty, dzięki wspólnej pracy i asyście obeznanego w rolnictwie pomocnika, Burwella Rollinsa, zostają przezwyciężone i rodzina zaczyna się powoli adaptować do nowych warunków. Wszystko zdaje się pięknie układać. Jednak po pewnym czasie maleńki synek Solomonów, Ben, zaczyna dostrzegać dziwne anomalie. Wkrótce zauważa je również nastoletnia córka, Jess. Jaką mroczną tajemnicę skrywa stara farma? Czemu duchy widzą tylko dzieci? Skąd wokół tyle agresywnych ptaków? Na te odpowiedzi należy poczekać do samego finału. Dziwny to film. Nakręcony z rozmachem i pomysłem, ale tak jakby bez serca. Obawiam się, że postawiona we wstępie teza sprawdza się i w przypadku braci Pang, którzy zo-

50 50


wymagane zjawy o bladej, czasem wręcz błękitnej cerze, wystawiając tu i ówdzie włosy, nogi, dłonie. Nie zabrakło dziwnych odgłosów, latających przedmiotów i... agresywnych ptaków. Pojawia się wreszcie element szaleństwa i kilka retrospekcji. Dość dużo elementów jak na jeden film. I choć nie wszystkie wywołują efekt zamierzony, to jednak składają się na bardzo przyjemne widowisko. Przepisowo zorganizowano wszystkie „sceny wstrząsowe”, całość zaś została wsparta naprawdę dobrym aktorstwem, które czasem przesłania treści nadprzyrodzone. Niektórym, tak jak mi, irytujące wydawać się może dziecko, które choć duże (relatywnie) i kontaktowe, nie wydobywało z siebie żadnego dźwięku. A o żadnym autyzmie czy innej blokadzie nikt nie wspomniał. Jest to zresztą jedna z kilku logicznych wpadek, jakich nie ustrzegli się twórcy, skupiając się chyba raczej na intrydze, niż jej prawdopodobieństwie. Owszem, nie należy wymagać realności przy filmie duchach, ale każdy zauważy kilka drobnych nieścisłości. Dodajmy: nie wpływających szczególnie na odbiór filmu. W takim wypadku pozostaje tylko przestać zastanawiać się nad wydarzeniami, a jedynie obserwować ich bieg.

szy rozwój wydarzeń, ale nawet typ ścieżki dźwiękowej towarzyszącej kolejnym obrazom. Pozostaje sobie postawić pytanie, czego od tego tytułu wymagamy. Jeśli ktoś liczy na przerażający, nowatorski film, niech poszuka czegoś innego. Widz spragniony dobrej rozrywki w swoim ulubionym gatunku będzie zadowolony. Zwłaszcza, jeśli lubi braci Pang, nie odczuje wtedy bowiem rozczarowania przy typowym dla nich, przesłodzonym zakończeniu. To solidny przeciętniak, jednak wart zobaczenia.

W trakcie seansu nie mogłem pozbyć się wrażenia, że bracia Pang po prostu bawią się z widzem. Że ich celem nie było nakręcenie wstrząsającego horroru, a jedynie złożenie hołdu swoim idolom i inspiracjom, przy jednoczesnej zabawie z realizacji. Wspomniana wcześniej wyliczanka motywów aż nadto dobrze świadczy, że twórcy chcieli zawrzeć w filmie elementy „Lśnienia”, „Szóstego zmysłu”, „Klątwy”, „Amityville, a nawet hitchcockowskich „Ptaków”. Nie uniknęli nawet cytatów z własnej twórczości - jedna ze scen nadmiernie przypominała mi słynną scenę z windy z ich autorskiego „The Eye”. I to właśnie wywołuje największe kontrowersje wokół „Posłańców”. Z jednej strony film zawiera wszystko, co ghost story mieć powinna, od rewelacyjnie wykonanych efektów po starannie budowane uczucie niepokoju i suspensu (o czym świadczy choćby bardzo gwałtowna scena otwierająca film), z drugiej wszystko to już było i programowo możemy nie tylko przewidzieć dal-

POSŁAŃCY

(The Messengers)

Dystrybucja: SPI International Film: Reżyseria: Oxide Pang Chun & Danny Pang Obsada: Kristen Stewart, Dyllan McDermott, Penelope Ann Miller Produkcja: USA / Kanada 2007

51


Barbara Loranc Zacznijmy od dialogów. Tym razem charakterystycznego tarantinowskiego klimatu nie tworzą zabawne rozmówki międzygangsterskie, tylko konwersacje damsko-damskie, które jako element rozrywkowy były dotąd w historii kina tematem nieco zaniedbanym i niedocenionym. A szkoda, bo Tarantino pokazał, że nawet rozmowa o porze wychodzenia do pralni może brzmieć interesująco, nie mówiąc już o dyskusji na inne, bliższe ciału tematy. Mamy tu np. zaskakującą, prawie 20-minutową scenę w barze, w której panie najpierw opowiadają o swoich babskich przygodach, ale szybko okazuje się, że tak naprawdę ich największą ekscytację wzbudza biały Dodge Challenger z kultowego filmu Richarda Sarafiana „Znikający punkt”, który – mogłoby się wydawać – jest przedmiotem pożądanym wyłącznie przez facetów. Większość recenzentów pisze o „Death Proof” jako o udanym recyclingu filmów z gatunku exploitation. Takie podsumowanie nie do końca oddaje jednak rozmiar najnowszego osiągnięcia Tarantino. Exploitation movies to filmy klasy B, nastawione na przyciągniecie widzów dzięki epatowaniu seksem, przemocą oraz odjechanymi i perwersyjnymi historiami, pokazywane w kinach samochodowych lub starych teatrach (w USA określanych nazwą grindhouse) w latach 60. i 70., a wyparte dekadę później przez rynek kaset VHS. Ale „Death Proof” nie odwołuje się wyłącznie do exploitation movies. W tym projekcie Tarantino obrał sobie za cel nadanie nowego wymiaru również schematowi klasycznego slashera – chciał zaskoczyć widzów podobnie jak we „Wściekłych psach” i zrobić film, który pozornie opiera się na starym wzorcu, ale ostatecznie wcale go nie powiela. I udało mu się: w żadnym wypadku nie można mówić, że „Death Proof” jest typowym slasherem albo klasycznym exploitation movie. Jest to zatem hołd wobec kina grindhouse, film o „pięknych i bestii” ale jednocześnie coś bardzo świeżego. Bo choć mamy na ekranie seks, przemoc i ścigające się samochody, to jednak o jakości tej produkcji przesądzają nietuzinkowe i pełnokrwiste postacie, świetne dialogi i przede wszystkim sama historia, która wyprowadza w pole przyzwyczajenia widza, a potem kończy się sceną, na którą część widowni reaguje entuzjastycznymi oklaskami.

52

Dziewczyny pokazane w „Death Proof” wnoszą coś nowego do dotychczasowego profilu samodzielnych i niebanalnych bohaterek Tarantino. W tej produkcji panie solidarnie trzymają się razem, wykorzystują swoją atrakcyjność po to, by manipulować mężczyznami i jeszcze nieźle na tym zarobić. Co najciekawsze, świetnie się bawią we własnym towarzystwie nie tylko na imprezach, ale i wtedy gdy trzeba komuś spuścić łomot. O tym, że kobiety potrafią stanąć do zaciekłej walki, było już w „Kill Billu”. W swoim najnowszym filmie Tarantino pokazuje to co prawda w mniej egzotycznej


oprawie – bo nie ma tu ani jednego samurajskiego miecza – ale za to równie emocjonująco: scena, w której Zoë wskakuje do samochodu wymachując potężnym drągiem, ma w sobie poryw jakiegoś szaleńczego, pierwotnego instynktu. Pozytywnych postaci męskich w „Death Proof” nie znajdziemy: mamy tu albo typ ekstremalnego macho (kaskader Mike), albo bohaterów epizodycznych, których działanie charakteryzuje rozczarowująca impotencja (policjant, staranci w barze). Rola Kurta Russella jest absolutnie miażdżąca: świetnie zagrana i – jak to u Tarantino – przełamująca schemat stereotypowego psychopaty. Choć na początku sportretowanie bestii z pokiereszowaną mordą wprowadza pewien niepokój (fantastyczne ujęcia, jak Kurt Russell pożera jajka, a potem rzuca dziewczętom długie, zmrużone spojrzenie znad ramienia), to szybko ustępuje on całkiem sympatycznemu wrażeniu, jakie kaskader Mike sprawia podczas rozmowy. Bo któż mógłby się bać faceta o śmiejących się, błękitnych oczach, który nie pije i na dodatek przyznaje, że jeździ samochodem mamy? Skoro o samochodach mowa: Tarantino przyznaje w wywiadach, że chciał, aby pościg samochodowy w „Death Proof” przeszedł do historii kina jako jeden z najlepszych. I musimy się zgodzić, że czegoś takiego na ekranie jeszcze nie było: sceny te, stworzone bez żadnego komputerowego podkręcania, to coś absolutnie wyjątkowego. Wielkie brawa należą się Zoë Bell, która naprawdę musiała utrzymać się na mocno rozgrzanej masce samochodu pędzącego z prędkością 100 km na godzinę, zabezpieczona jedynie pasami przymocowanymi do rąk.

ny krótszej niż ta, która jest u nas pokazywana osobno. Polscy fani Tarantino mogą się cieszyć z dodatkowych 30 minut dialogów, choć trzeba przyznać, że podczas drugiego oglądania rozmowy z pierwszej części filmu zaczynają lekko nużyć i pewnie projekt jako całość zyskuje na skróceniu sekwencji reżyserowanej przez Tarantino. Zbyt senny początek to chyba jedyne zastrzeżenie, jakie można mieć do „Death Proof”. Ale z pewnością dzięki temu, jeszcze bardziej elektryzujące wrażenie robi dalsza część, zawierająca kilka absolutnie rewelacyjnych scen, które opowiada się, kręcąc głową z niedowierzania. Co tu dużo pisać, „Death Proof” to kawał pierwszorzędnej rozrywki, Tarantino znów złapał formę i pokazał, że dla peletonu amerykańskich filmowców wciąż jest „znikającym punktem”.

„Death Proof” jest wyświetlany w Stanach razem z „Planet Terror” Roberta Rodrigueza, ale w wersji ,o pół godzi-

DEATH PROOF

(Grindhouse: Death Proof)

Dystrybucja: Kino Świat Film: Reżyseria: Quentin Tarantino Obsada: Kurt Russell, Rosario Dawson, Sydney Tamiia Poitier Produkcja: USA 2007


Foto: Anna Bochniewicz (Satyrja), Bartosz Sarama (yesternight.pl), Dobermann (AlterNation.pl), Vort (AlterNation.pl)


Gdy w 1468 roku znienawidzony przez okolicznych mieszczan za swe rozboje bolkowski starosta Jan z Czernej w końcu zawisł na bramie zamku, opuszczoną warownię we władanie przejęły czarownice… i chyba musiały rzucić skuteczne zaklęcie skoro po ponad pięciu stuleciach Bolków nawiedzają wszelkiej maści niepokorne dusze. Mariusz „MarKucH” Kucharski

55


Castle Party – 27-29. 07. 2007 - Bolków, woj. dolnośląskie Od dziesięciu lat w murach średniowiecznego zamczyska w ostatni weekend lipca ma miejsce letni karnawał związany z festiwalem Castle Party. Impreza przyciąga najróżniejszych freaków – od deathrockowych zombie i wampirycznych gotów, poprzez cyber-punków, industrialnych komandosów, maniakalnych fetyszystów aż po uwodzicielskie wróżki, słodkie elfy, upadłe anioły, a nawet psychokosmitów! I bynajmniej nie jest to zlot fanów filmów grozy, fantasy czy s-f, jakby można stwierdzić na pierwszy rzut oka; pierwszy rzut ucha wskazuje, że mamy do czynienia z festiwalem muzycznym. Festiwalem specyficznym i unikalnym, którego istotą jest odjechana atmosfera tworzona przez zwariowaną publiczność, gościnnych mieszkańców Bolkowa oraz zespoły muzyczne i DJ-ów. Castle Party to trzy dni nieustającej zabawy, obcowania z ulubiona muzyką, odreagowania codziennej szarości. To także miejsce spotkań ludzi z niemalże każdego zakątka świata. Polacy, Niemcy, Rosjanie, Czesi, Słowacy, Ukraińcy, Litwini, Białorusini, Brytyjczycy, Francuzi, Szwedzi, Holendrzy, Węgrzy,

Body Piercing – członkowie grupy fruwali kilka metrów nad ziemię podciągnięci na wbitych w ciało hakach. Występ był bardzo widowiskowy, acz kontrowersyjny, co bardziej wrażliwsi pośpiesznie opuścili pokaz. W sobotę Torben Wendt, wokalista niemieckiej Dioramy, zaprezentował podczas koncertu polską flagę, którą otrzymał od fanów w 2005 roku w Warszawie, zaskarbiając sobie miłość polskich fanów, ale gwoździem programu był show Brytyjczyków z I Am X. Chris Corner i spółka wzbudzili wiele emocji przed festiwalem, nie wszystkim spodobał się wybór tego zespołu na gwiazdę, jednak udowodnili, że zasługiwali na to w całej rozciągłości. Chris niczym kapłan voodoo doprowadził publiczność do ekstazy. W niedzielę (który to raz!) The Legendary Pink Dots pokazało, że jest wielkie. Swoim psychodeliczno-transowym spektaklem zahipnotyzowali wszystkich zgromadzonych pod sceną. Natomiast główna gwiazda kanadyjski Front Line Assembly zmiażdżył swoją energią sceniczną. Koncertowi dramaturgii dodawał wiatr, który szaleńczo rozwiewał opary suchego lodu. Brakowa-

Finowie, Amerykanie, Australijczycy, Japończycy – pewnie dałoby się dopisać do tego kolorowego tygla nacji jeszcze kilka innych.

ło tylko finalnego błysku pioruna przeszywającego mocno pochmurne i deszczowe niebo. W poniedziałkowy poranek festiwalowicze opuszczali Bolków z nieskrywanym żalem, ale również z ogromną satysfakcją.

XIV edycja Castle Party była jedną z najlepszych w historii festiwalu. Doborowa obsada artystów spowodowała, że ciśnienie okołofestiwalowe rosło już od zimy. Fani komentowali, umawiali się na wspólne wyjazdy, szykowali kreacje, przesłuchiwali dyskografie zespołów, wyczekiwali z niecierpliwością i… nie zawiedli, jak zwykle w sposób imponujący stworzyli magiczną atmosferę imprezy. Nie zawiedli także muzycy, którzy dali z siebie wszystko, niezależnie od statusu scenicznego. Każdy z uczestników festiwalu miał swoich faworytów i oczekiwania wobec nich, zapewne doznał też kilku rozczarowań, nie mniej warto odnotować kilku wykonawców, którzy odcisnęli piętno na tegorocznej edycji. Podczas piątkowego OFF Night zaintrygowała francuska ekipa Exiting

56

I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od malej kameralnej imprezy zorganizowanej przez kilku zapaleńców, miłośników gotyckiego rocka dla niewiele większej garstki ludzi słuchających mrocznych dźwięków. Gdy w 1994 roku na pierwszą edycję festiwalu (który odbywał się w mniejszym zamku w Grodźcu) przybyło około trzystu osób, chyba nikt nie przypuszczał, że impreza przerodzi się w duży międzynarodowy festiwal z szeroko rozumianą muzyką dark-independent, na który corocznie przybywać będzie kilka tysięcy ludzi. Ci, którzy byli na Castle Party choć raz, chcą powrócić ponownie, wielu nie wyobraża sobie kolejnych wakacji bez wypadu do dolnośląskiego miasteczka, infekują przyjaciół – w ten sposób wirus Castle Party rozprzestrzenia się po świecie.


THE OTHER We are who we eat Fiend Force / 2006

Mogłoby się wydawać, że „We Are Who We Eat” niemieckiego The Other to wymarzony materiał na niezbyt pochlebną recenzję. Przy pierwszym kontakcie album ten wydaje się kolejnym, przeciętnym, sporządzonym jakby podług jednego uniwersalnego wzoru wymysłem czterech nie do końca poważnych facetów. Ot, zespół jakich wiele, horror-punkowi wyrobnicy wprost ze specjalizującej się w takich klimatach wytwórni Fiend Force. Co jednak sprawia, że recenzja ta nie będzie utrzymana w aż tak ostrym tonie jak ta dotycząca najnowszego, cierpiącego na podobną przypadłość albumu Calabrese? Szczerze powiedziawszy, nie potrafię wyjaśnić fenomenu takich wydawnictw. Sztuką jest bowiem sprawić, by muzyka tak nieoryginalna, będąca w istocie tylko odtwórczym powielaniem schematów, prezentowała wysoki poziom i pomimo swej hermetyczności dostarczała tyle radości, zarówno muzykom, jak i słuchaczom. O to wszakże w gruncie rzeczy chodzi – o radość czerpaną z nawet z pojedynczej nuty czy akordu. Być może przesadzam i dorabiam ideologię do wyrachowanych schematów i zagrywek oraz wychwalam to, co powinienem piętnować. Niemniej jednak wystarczy posłuchać „The Last Man on Earth”, „We Are the Other Ones”, „Ode to Darkness” czy „In the Dead of Night” by w pełni ulec czarowi tego krążka i by wszelkie chłodne kalkulacje zostały zastąpione może nie przez zachwyt, ale na pewno przez szczere zadowolenie i muzyczną sytość. Podobno najbardziej podobają się nam piosenki, które już znamy. Trudno o lepszą charakterystykę i podsumowanie twórczości The Other. Tego po prostu chce się słuchać.

CALABRESE The Traveling Vampire Show

TWIZTID Independents Day

Spookshow Records / 2007

Psychopathic Records / 2007

Od czasu do czasu do głosu dochodzi moja przekorna i niekiedy nawet złośliwa natura. Lubię wtedy weryfikować buńczuczne zapewnienia muzyków o rzekomej wyjątkowości ich muzyki, o niesamowitym wręcz postępie kompozycyjnym, o wielkim potencjale koncertowym utworów i szereg tym podobnych deklaracji, gęsto rzucanych najczęściej przy okazji premiery kolejnej płyty. Calabrese wraz z „The Traveling Vampire Show” miał aspirację trafić do pierwszej ligi światowego, a przynajmniej amerykańskiego, horror-punka. Niestety, tylko na aspiracjach się skończyło, bowiem najnowsze dokonanie tego zespołu to głębokie rozczarowanie. Nie jest to materiał do końca zły, ale pozbawiony własnej tożsamości, wtórny i po prostu nijaki. Gdzieś pomiędzy rachitycznymi akordami i sztampowymi chórkami, tlą się małe iskierki ciekawych melodii i pomysłów. Niestety, dotarcie do owych cennych pokładów muzycznych najzwyczajniej w świecie męczy i w momencie, gdy usłyszy się jakiś interesujący patent, jest on rychło zastępowany przez nie do końca przemyślany element. O ile debiutancki, utrzymany w podobnym tonie „13 Halloweens” przy odrobinie dobrej woli mogłem uznać za całkiem znośny, o tyle serwowanie po raz kolejny tego samego dania, przygotowanego w dodatku ze składników gorszej jakości, nosi dla mnie znamiona muzycznej indolencji i ma charakter zbyt zachowawczy, bym mógł tolerować w dalszym ciągu muzykę Calabrese. Wydaje się zatem, że po dwóch pełnych, w dodatku średnich krążkach, zespół ten już na stałe skazany jest na bytowanie gdzieś na obrzeżach sceny.

Jamie Madrox i Manoxide Child znani jako Twiztid atakują ponownie! W wakacje ukazał się kolejny album duetu – „Independents Day”. Podopieczni Insane Clown Posse i tym razem uderzają solidną dawką mrocznego rapu. Na płycie pojawili się czołowi reprezentanci labelu Psychopathic Records. Na szczególną uwagę zasługuje tu Blaze Ya Dead Homie oraz ojcowie gatunku, czyli jedyni i niepowtarzalni Insane Clown Posse. Usłyszymy tu także znakomite postaci reprezentujące gangsta rapową scenę czyli Dayton Family, czy znanych z koneksji ze Snoop Doggiem - Tha Dogg Pound oraz DJ Quicka. Zaskoczeniem są gościnne zwrotki Bizzare oraz nieżyjącego już Proofa - związanych z Shady Records. Każdy szanujący się Juggalo zna historię wielkiego beefu pomiędzy ICP i Eminemem, który miał miejsce kilka lat temu. Sam album nie zaskakuje jakąś specjalną świeżością. Twiztid pokazuje, że wciąż jest w znakomitej formie. Posługuje się książkowymi przykładami standardów przez lata stosowanych przez graczy Psychopathic Records, takimi jak inspirowane horrorem i seryjnymi mordercami teksty, rzadko świadczące o zdrowiu psychicznym wykonawców, ciężkie, wykrzykiwane refreny, wiele brutalnych skitów oraz sporo gitar. W ten właśnie sposób zaistnieli ICP, w ten sposób stworzyli gatunek Horrorcore Rap i w ten sam sposób ich protegowani utrzymują się w czołówce. Podsumowując, płyta jest kawałkiem bardzo dobrego materiału. Co prawda pod względem klimatu i wykonania nie można jej równać ze znakomitym debiutem grupy ale z pewnością jest ważną pozycja w karierze zespołu. Polecam.

Filip Kucharzewski

Tizzastre Bizzalini

Filip Kucharzewski

57


COIL The Unreleased Themes From Hellraiser (The Consequences of Raising Hell) Solar Lodge / 1987

Gdy Clive Barker wywalczył możliwość zrealizowania filmu pełnometrażowego na motywach swej powieści „The Hellbound Heart”, zdecydował, że udźwiękowieniem obrazu zajmie się industrialna formacja Coil. Jak sam stwierdził, była to jedyna grupa, której muzyka sprawiała, że jego wnętrzności zaczynały kipieć. Niestety, duet John Balance i Peter Christopherson nie został zaakceptowany przez produ-

centów, a skomponowaną przez nich ścieżkę dźwiękową uznano za zbyt dziwną i odrzucono. Na szczęście panowie nie chcieli zmarnować włożonego w pracę wysiłku i zaprezentowali swą wizję muzyczną na płycie zatytułowanej „The Unreleased Themes From Hellraiser (The Consequences of Raising Hell)”. Płyta została podzielona na dwie części. Pierwszą z nich stanowią trzy utwory zrealizowane na potrzeby filmu i odrzucone przez producentów. Są to kolejno „Hellraiser”, „Box Theme” i „Main Title”. Prezentują one ciężkie, duszne i ponure oblicze Coil. Industrialne dźwięki sączą się w rytm potężnych, powolnych łomotów, w tle słychać nieokreślone odgłosy, mogące przyprawić o dreszcze, jeśli tylko słucha się płyty w odpowiednich warunkach. „Box Theme” rozpoczyna upiorna melodyjka pozytywki, która prowadzi tę posępną kompozycję w upiorny świat industrialnych dźwięków i odgłosów. Naprawdę, szkoda, że nie mogliśmy usłyszeć tych utworów z przeznaczonym im obrazem. Drugą część płyty, zatytułowaną „Music for Commercials” wypełniają kompozycje będące zbiorem krótkich pomysłów muzycznych. Usłyszymy więc niepokojący jazz, jaki będzie później królował na

płytach z serii „Music to Play in the Dark” („Airlane 1”), czy też zaskakującą, jak na tę formację, fortepianową etiudę („Perfume”). Nie zabrakło oczywiście i utworów industrialnych i nasyconych duszną atmosferą, króluje tu jednak swoisty rodzaj przebojowości. Słuchając zaś utworów typu „Road Surface” nie sposób nie zauważyć na kim za kilka lat będzie się wzorował norweski Ulver. Wielka to strata dla świata horroru, że muzyka Coil nie została wykorzystana w filmie, szkoda też, że zniechęceni muzycy nie rozwinęli wszystkich pomysłów. Moglibyśmy otrzymać jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych soundtracków w historii. Niestety prawa biznesu zadecydowały inaczej. Jest to tym boleśniejsze, że oryginalna wersja, wydana przez Solar Lodge, jest praktycznie nieosiągalna dla zwykłego śmiertelnika, a wydana trzy lata później przez Torso została straszliwie okrojona i trwa niespełna osiemnaście minut. Jej dostępność jest również bardzo ograniczona. Niemniej, jeśli chcecie poznać jak mógłby ZABRZMIEĆ „Hellraiser”, a muzyka industrialna nie kojarzy wam się mylnie z Nine Inch Nails, zadajcie sobie trud i poszukajcie tej skromnej, lecz niezwykłej płyty.

Łukasz Radecki


BLITZKID Five Cellars Below Fiend Force / 2006

LUSTMORD Heresy

MIGUEL & THE LIVING DEAD Postcards from the Other Side

Soleilmoon Recordings / 2004 (oryg. 1990)

Noise Annoys / 2007

„Five Cellars Below” jest dla Blitzkid płytą przełomową. Wydaje się, że zespół ostatecznie pozbył się łatki li tylko epigonów Misfits i, choć ma już na koncie trzy płyty, tak naprawdę dopiero po raz pierwszy wystąpił z własnym materiałem. Inspiracje nadal są, rzecz jasna, widoczne, ale już w nie w tak jaskrawy sposób, jak to onegdaj bywało. Blitzkid okrzepł, urozmaicił muzykę i nagrał nie tylko najlepszy materiał w swojej karierze, ale również jeden z najciekawszych albumów horror-punkowych ostatnich lat. „Five...” jest jednocześnie płytą o wiele bardziej wyrafinowaną i wielowymiarową niż poprzednie. Do muzyki wkradł się daleko idący progres, ale nie z tych nudnych, szumnie rozdmuchiwanych przez tzw. artystów, będący w istocie pseudo wyrafinowaną próbą zamaskowania miałkości i niemocy kompozycyjnej. Dużo tu zadumy, momentami nawet patosu, co stanowi istotne novum. Próżno wszakże szukać wśród poprzednich dokonań tego zespołu tak niebanalnych i nastrojowych kompozycji jak najdłuższy na płycie „Carve out a Heart”, czy „Lady In the Lake”. Proporcje między szybkimi partiami a graniem bardziej refleksyjnym zostały zachowane w sposób niemal idealny. Rzecz nie jest przeto nużąca, mimo, że trwa blisko godzinę i może zaciekawić nawet po wielokrotnym przesłuchaniu. „Five Cellars Below” możemy zatem rozpatrywać na dwóch płaszczyznach – jako muzyczne podsumowanie dotychczasowej kariery Blitzkid oraz ukazanie idealnego wzorca nowoczesnego horror-punka. Zgrabny collage, który przypaść do gustu może nie tylko ludziom gustującym w takiej stylistyce.

Lustmord to twórca niezwykle zasłużony dla dark ambientu. Ukrywający się pod tym pseudonimem Brytyjczyk Brian Williams uznawany jest za pioniera tego gatunku, zaś pochodzący z 1990 roku album „Heresy” to dzieło kanoniczne - muzyczna definicja mroku, izolacji i minimalizmu. Album ten stanowi podsumowanie prowadzonych w latach 1987– 1989 nagrań terenowych dokonywanych w jaskiniach, kryptach, opuszczonych kopalniach oraz odgłosów wulkanicznych i sejsmicznych. „Heresy” to niezwykła antyteza muzyki. Refreny, zwrotki, podziały rytmiczne nie są tutaj obecne, co więcej – są zupełnie niepotrzebne. Dla osoby niezaznajomionej z tego typu dźwiękami rzecz może wydać się na początku kompletnie niesłuchalna i będzie jedynie zlepkiem szumów i trzasków, sporadycznie przerywanych zawodzeniami, jękami, oraz odgłosami pracujących pod ziemią maszyn. Kto jednak przetrwa pierwszy kontakt z tym rodzajem sztuki, zostanie rychło wessany do najgłębszych i najczarniejszych czeluści, jakie tylko mógł stworzyć człowiek. Znamienne jest to, iż efekt kompletnego zagubienia i przerażenia udało się osiągnąć Williamsowi tak małymi środkami. Minimalizm jest wpisany w istotę dark ambientu, niemniej jednak tylko nielicznym udaje się stworzyć dzieło prawdziwie poruszające, powodujące, że każdy cień wydaje się zagrożeniem, a każda minuta spędzona z muzyką swoistą podróżą przez piekło. Mimo niemal 20 lat, jakie upłynęły od dnia premiery tej płyty i setek płyt dark ambientowych, jakie pojawiły się w tym czasie, krążek ten pozostaje niedoścignionym wzorem, prezentującym poziom i kunszt muzyczny, do jakiego tylko nielicznym udało się zbliżyć. Opus magnum zarówno Lustmord, jak i całego gatunku.

Czekałem na ten album jak chyba na żaden inny polski krążek w tym roku. Wyobrażam sobie pod jaką presją musiał być sam zespół: nagrać materiał przewyższający bardzo udany, doskonale przyjęty nie tylko u nas debiut, to zadanie szalenie niewdzięczne, niemalże niewykonalne. Czy się udało? Cóż, jeśli już teraz zerkniecie na ocenę u dołu uzyskacie odpowiedź. Dla mnie jest to płyta roku, jeśli chodzi o nasz kraj i mówię to zupełnie świadom, że do Sylwestra zostały nam jeszcze całe cztery miesiące. Muzycznie mamy tu logiczną kontynuację „Alarm”, niemniej jest to wszystko w wiele bardziej dopracowane, przemyślane, po prostu ciekawsze. Kompozycje zdają się być pełne różnorakich smaczków; olbrzymi postęp widać także w realizacji. Brzmienie jest o niebo lepsze niż na debiucie, przez co nie ma się wrażenia, jak to onegdaj bywało, pewnej toporności. Słychać doświadczenie, jakie zespół nabył przez te dwa lata, jakie upłynęły od premiery pierwszej płyty. Uwierzcie zatem – mógłbym długo jeszcze pisać natchnione peany na cześć „Postcards from the Other Side”, czy nawet każdego, wywołującego ciarki na plecach kawałka, ale zamiast tego wolę po prostu włączyć sobie po raz nie wiem już który ten krążek. „Postcards from the Other Side” jednoznacznie bowiem pokazuje, ze Miguel and the Living Dead nie jest już stricte polskim fenomenem, ale spokojnie broni się również w bezpośredniej konfrontacji z innymi wykonawcami muzyki okołogotyckiej z Europy czy świata. U nas są bezkonkurencyjni, za granicą – co najmniej w czołówce. Musicie mieć ten album.

Filip Kucharzewski

Filip Kucharzewski Filip Kucharzewski

59


WZGÓRZA MAJĄ OCZY

(The Hills Have Eyes)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Wes Craven Obsada: Susan Lanier, Robert Houston, Dee Wallace, Russ Grieve Produkcja: USA 1977

30 lat później, w 2006 roku, spod ręki reżysera imieniem Alexandre Aja, mającego już za sobą dobrze przyjęty horror „Blady strach”, wyszedł remake obrazu Cravena. Przyjrzyjmy się podobieństwom i różnicom między tymi dwoma dziełami. W obu filmach mamy taką samą liczbę pozytywnych bohaterów, jednak ich charakterystyka jest nieco odmienna. Craven uraczył nas Carterem, zgrywającym twardziela gliną na emeryturze z chorym sercem, który wraz z nieco nawiedzoną żoną wybrali się w piękne i malownicze (przynajmniej według nich) rejony pustynne. Razem z nimi jadą państwo Wood, czyli córka i zięć policjanta wraz ze swym własnym dzieckiem – jeszcze niemowlakiem. Jest także druga córRozległe, skaliste pustkowie, miejsce, w którym można godzinami jechać i prócz grzechotników, skorpionów i sępów nie natknąć się na żywe stworzenie. Ów niby postapokaliptyczny krajobraz Teksasu stawał się nie raz tłem dla krwawych wydarzeń, jakie możemy zobaczyć chociażby w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną”. Bowiem jak się okazuje Teksas wcale nie jest takim opustoszałym miejscem jakby się mogło zdawać, a okoliczne wzgórza – mają oczy. Po tym jak szalony Leatherface zebrał wraz ze swą rodziną krwawe żniwo, Wes Craven, reżyser mający już na swoim koncie kontrowersyjny „Ostatni dom po lewej”, postanowił, że stworzy film, który wykorzystywałby podobną scenerię. I tak w 1977 roku premierę miał obraz „Wzgórza mają oczy”, który jednak nie stał się równie żelaznym klasykiem filmowej grozy co film Tobe’a Hoopera. Mimo to, pozostawił po sobie wyraźny i, co najważniejsze, trwały ślad w horrorowej kinematografii; trwały na tyle, że niemal

ka Cartera, oraz jego syn, który od razu ukazuje nam się jako wysportowany chłopak. Nic nadzwyczajnego, zwykli bohaterowie, którzy niczym się nie wyróżniają, ale nie to ma świadczyć w tym wypadku o sile filmu. Tymczasem u Aji zaszło parę zmian. Doug jako pacyfista ma zarysowany konflikt z teściem, który nie ma nic przeciwko używaniu broni palnej. Poza tym sam Wielki Bob, jak nazywają w filmie głowę rodziny, wyzbył się choroby serca i prowadzi własną firmę ochroniarską, po tym jak przestał być policyjnym detektywem. Natomiast młodsza z córek, imieniem Brenda stała się trochę bardziej zadziorna, ale też i nieco bardziej histeryczna, wyzbyła się też kilku dobrych pomysłów, które przypadły w udziale jej bratu Bobby’emu. Bohaterowie Aji są odrobinę bardziej rozwinięci niż w pierwozworze, szczególnie Doug, któremu też przypadnie wię-


WZGÓRZA MAJĄ OCZY

(The Hills Have Eyes)

Dystrybucja: CinePix Film:

Reżyseria: Alexandre Aja Obsada: Aaron Stanford, Ted Levine, Kathleen Quinlan, Vinessa Shaw Produkcja: USA 2006

Mateusz R. Orzech

cej filmowego czasu. Przeistoczy się on z nieużywającego broni miłego faceta w biegającego z siekierą zabójcę. Dzięki temu jego przemiana jest bardziej zauważalna w trakcie trwania filmu. Lecz, paradoskalnie, łatwiej identyfikować się z bohaterami w filmie Cravena, którzy są bliżej widza, odczuwa się w stosunku do nich większą empatię. W dużej mierze wpływa na to sam sposób realizacji filmu, jak i jego końcowy wygląd. W nowej wersji „Wzgórz...” na widza czekają także inne atrakcje – Aja bo to raczej genetyczne mutacje i ich efekty stanowią w nowej wersji rdzeń filmu. Trzeba przyznać, że przyłożono się nie tylko do wyglądu, ale i do historii żądnych ludzkiej krwi ofiar promieniowania. O ile u twórcy „Koszmaru z ulicy wiązów” motyw prób nuklearnych jest Co ciekawe mamy tu również możliwość zobaczenia cmentarzyska samochodów, będących pozostałościami po ofiarach popromiennych tworów, kopalni i znajdujących się w niej grobów, jak i samego miasteczka stworzonego przez amerykańską armię jako testowe, które następnie stało się miejscem zamieszkania brutalnych istot. Jest to znaczący plus całego filmu w porównaniu do wersji Cravena, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć jedynie jaskinię kanibali.

tylko zaakcentowany, to w nowej wersji wzgórz wyraźnie postawiono sobie za jeden z punktów honoru w miarę realistyczne i prawdopodobne wyjaśnienie pochodzenia mutacji, o czym świadczy chociażby sama czołówka filmu. I tak w 1977 roku mieliśmy jedynie niejasny fakt przebywania ludzi na wspomnianym terenie, co nie jest w gruncie rzeczy niczym zaskakującym w ówczesnym kinie, w końcu na ten przykład w „Nocy żywych trupów” George’a A. Romero też fakt powstawania zombie przez kosmiczne fale nie był mocno wyeksploatowany, a jedynie zaakcentowany w jednej krótkiej scenie. Za to w 2006 roku wiemy już, że mutanci to górnicy, którzy odmówili odejścia z terenów prób jądrowych i skryli się w kopalniach, po czym promieniowanie powykręcało ich, i tak pewnie niezbyt doskonałe, ciała.

Samo zło w filmie Cravena nie ma wielkiego powodu by istnieć, po prostu jest i przez to rodzi kolejne zło. Ogromne różnice zaszły więc w obrazie Aji, gdzie zło ma podłoże w nienawiści dawnych górników do zwykłych ludzi, których winią za zrzucenie bomb. Nowoczesny makijaż i efekty oferują im przy tym, każdą deformację na jaką twórcom filmu przyjdzie ochota. I tak pustynni obywatele remake’u w porównaniu z tymi u Cravena różnią się całkiem mocno. Można to opisać za pomocą trzech słów: więcej, brzydziej, brutalniej. Mamy więc całkiem ciekawą galeryjkę karykatur. Trochę zatraciły


nadziejności sytuacji w jakiej mieli nieszczęście się znaleźć bohaterowie filmu. Szkoda, że zabrakło go w nowej odsłonie. Największą jednak zmianą i to niemal całkowicie na plus jest cała podróż Douga po swe dziecko prosto do miasteczka mutantów. To właśnie on zwiedzi kopalnie i pełne manekinów domy, i zmierzy się z czterema mutantami, które odmienią jego charakter, tak, że gdyby Wielki Bob wciąż żył byłby z jego wyczynów bardzo dumny. Mnóstwo zawartej tam akcji połączonej z niepewnością stanowi bardzo dobre uzupełnienie filmu i dodaje napięcia, które właśnie w tych momentach objawia się najpełniej. one przez to indywidualny charakter, gdyż sama charakteryzacja nie wystarcza aby stały się one czymś więcej niż tylko „papierowymi” zabójcami. Jednak wpływa to znacząco na atrakcyjność obrazu jako niezobowiązującego kina rozrywkowego: akcja jest o wiele szybsza, film jest dynamiczny, jest nawet trochę przygody podczas odkrywania tajemnic zmutowanych morderców. Tego wszystkiego niemalże nie było w pierwowzorze. Aja zrobił film w nieco innej konwencji, gdzie od nastroju jednak ważniejsza jest dynamika. Fabuła obu filmów nie różni się znacząco od siebie, jednak odjęcie jednych a dodanie innych scen znacząco wpływa na odbiór filmu. Po pierwsze zrezygnowano z najgorszej sceny u Cravena – wypadek samochodu bohaterów pod wpływem kłótni i przelatującego nad nimi samolotu. Był to pomysł całkowicie chybiony i skrajnie pretekstowy. W remake’u do zatrzymania samochodu pechowej rodziny zostaje użyta kolczatka – proste, ale nie pozostawiające niesmaku rozwiązanie. Zrezygnowano też ze scen uciekającego Wielkiego Boba przed swymi oprawcami, zapewne z powodu braku choroby serca w nowej wersji, gdyż podczas owej ucieczki to jego własne serce było największą dla niego przeszkodą. Nie motywu prób opuszczenia swych pobratymców przez jedną mutantkę, bohaterowie nie używają na odległość krótkofalówki zabranej wrogom przez Bestię, a wódz kanibali nie przemawia do trupa byłego policjanta. Te wszystkie sceny usunięto, aby wzmocnić dynamikę filmu. Każda z nich była statyczna i spowalniała cały obraz – w nowej wersji gdzie liczy się w dużej mierze szybsza akcja, nie można sobie było na takie momenty pozwolić. Niestety nie wszystkie tego typu modyfikacje są równie udane. Pozbawienie filmu sceny z pająkiem oraz ciężkimi oddechami w CB jest chybionym pomysłem. Nie są to zbyt długie i niszczące ogólną wizję filmu sceny, a przy tym bardzo nastrojowe. Oprócz tego motyw kradzieży kul i podszywania się pod pomoc poprzez CB, było dobrym zagraniem ze strony Cravena, zwiekszającym uczucie osaczenia i bez-

Ostatnimi zmianami o jakich warto wspomnieć jest dodanie prologu i epilogu do filmu. Na początek nowej wersji mamy okazję zobaczyć jak naukowcy tracą życie z rąk skutków ubocznych swych eksperymentów. Jest to dobry wstęp do filmu, zapowiadający, że tym razem mamy do czynienia ze wzgórzami bardziej gwałtownymi aniżeli w pierwowzorze. Natomiast epilog, w którym Doug wraca do Bobby’ego i Emmy po czym wszyscy ładnie się przytulają jest jak najbardziej zbędny i nawet fakt obserwowania ich przez lornetkę, stanowiący furtkę do sequela nie naprawia go w żaden sposób. Ale wiadomo: otwarte zakończenie zwiększa szansę na kolejny zarobek z ciągu dalszego. Obraz Cravena urywa się od razu po zabiciu ostatniego groźnego

mutanta, sprawiając wrażenie, że nie chodzi tu wyłącznie o sam horror, że jest tu coś jeszcze, chociażby myśl, że przemoc rodzi przemoc, która najbardziej dosadnie objawiła się w „Ostatnim domu po lewej” Cravena (gdzie spokojni ludzie zmieniają się w oprawców); nie jest to może ukazanie problemu na miarę „Nędznych psów” Sama Peckinpaha, lecz wystarczająco widoczne. Niewidoczne jednakże w nowej wersji, która oprócz rozrywki nie oferuje nic ponadto.


Jeśli chodzi o sztukę wydawania książek, to niewiele się ona posunęła do przodu przez ostatnich kilkadziesiąt lat. Papier ciągle jest papierem, tusz ciągle jest tuszem, a litery literami. Książka co najwyżej kusi kolorową okładką, ale wewnątrz najczęściej nawet obrazka nie uświadczysz, nie mówiąc już o innych ozdobnikach. Za to kino... Ajajaj! Kino wzięło sobie na celownik coraz staranniejsze oszałamianie i ogłuszanie widza (tak jakby już przestała wystarczać sama cena biletu). Odbywa się to oszagłuszanie pod sztandarami potęgowania wrażeń, imersji w innej rzeczywistości, czyli zanurzenia mocnego, żeby widza nie znużyć, a jeszcze idealistyczny proporczyk popychania postępu technicznego gdzieś wypatrzyć można. Mówiąc wprost: ekrany są coraz większe, głośniki coraz głośniejsze – ilość tychże głośników też rośnie jak debet na Taharowym koncie – fotele coraz głębsze, a kubek na kolę osiągnął pojemność litra i chyba na tym się nie zatrzyma. Obraz mamy fenomenalny, wrażenia dźwiękowe zachwycą nawet przygłuchego, ale mnie ustawicznie do kompletu wrażeń czegoś jeszcze brakuje... Wyobraźmy sobie taką scenę: my w domu z książką pogrążamy się w lekturze albo w kinie imersujemy się w przygodach strasznych i groźnych. Wyobraźmy sobie, że nasz ukochany bohater – o którego zdrowie fizyczne i umysłowe lękamy się okrutnie – wchodzi do starej krypty. I co? I nic. Bohater otwiera trumnę. I co? I nic. Muzyczka zadudni najwyżej, a przy lekturze to sobie sami możemy zadudnić nogą w podłogę. Wyobraźmy sobie inną scenę: na bohatera rzuca się ghoul czy inne paskudztwo. I co? I nic. Muzyka wali kreszendo albo ktoś wrzaśnie na sali kinowej. Przy lekturze możemy sobie sami wrzasnąć. Jeszcze inaczej – bohater znajduje zwłoki. I co? Dalej nic. „Jakie nic?” zapyta czytelnik. Takie nic, że zapachu nie czuć żadnego, a konkretnie – smrodu. Krypty i podziemia, stare, opuszczone domy czy inne miejsca, gdzie straszna akcja często się rozwija, mają to do siebie, że śmierdzą. W trumnie też raczej fiołkami nie pachnie, a ghoule to podobno apoteoza zgnilizny olfaktorycznej, lecz tego pewny nie jestem, gdyż nie było mi jeszcze z nimi dane obcować. Co do zgnilizny moralnej ghouli, nie wiem nawet, na czym miałaby ona polegać. Jak zaś wie każdy adept medycyny czy student biologii, trup po pewnym czasie także wydaje zapach nie do zniesienia. Wystarczy sobie potrzymać kilka dni rybę na parapecie i już wszystko wiadomo. Nawet zwykły kosz na śmieci ma to do siebie, że śmierdzi! Literatura piękna na swoją obronę może mieć to, że co poniektórzy pisarze przy pomocy kilku słów lub zdań usiłują oddać bogactwo zapachowe wyimaginowanego świata. A w kinie co? Nico! Kompletne, zerowe, nico! I tego stanu rzeczy nie rozumiem. Dlaczego nie ubogacić wrażeń czytelników i widzów? Przecież technologia na to pozwala i już notorycznie nasącza się stronice czasopism i katalogów próbkami zapachów, więc to nie problem chyba skonstruować zapachową książkę? Dyskretnie oznaczoną

stronę wystarczyłoby potrzeć dłonią lub nadgarstkiem i już – czujemy fetor, odór, smród czy inną zgniliznę. Z kinem rzecz jest jeszcze prostsza. Rama fotela umożliwia wbudowanie aparatury, która w odpowiednich momentach tryskałaby w twarz widza odpowiednią mieszaniną zapachów i zapaszków. Oczywiście, dla osób nieżyczliwych takiemu traktowaniu lub szczycących się alergią na różnej maści aromaty istniałaby możliwość odłączenia smrodomatu przy pomocy guziczka. Może tu uważny czytelnik zaprotestować, że czepiam się braku smrodu, że bogactwo zapachowe w świecie olbrzymie, że można nasączać i psikać dowolną substancją, niekoniecznie taką, która dla nosa jest nieprzyjazna. Odpowiem tak: autor czy też reżyser w danej scenie skupia się na najważniejszym elemencie. Jest to proste i logicznie. Jeśli wkracza ghoul czy inny zombie, to nie interesuje nas, że stąpa po niedawno zakwitłych stokrotkach. Jeśli na podłodze dymi stos flaków wyprutych z nie wiadomo kogo lub czego, to nie interesuje nas, że podłogę rano jeszcze myła służąca. Jeśli komuś zwieracz puszcza, to nieważne, że gacie były wcześniej uprane. Najważnieszy element śmierdzi, więc to właśnie przekazać trzeba. Czepiłem się tego smrodu i co? Śmierdzi, śmierdzi i przestanie. Tak się tylko czytelnikowi wydaje... Prawdziwy smród jest nieopanowywalny. Proszę wykonać w domu prosty eksperyment: bierzemy kawałek mięsa i wrzucamy do małego naczynia. Potem odstawiamy, niech sobie gnije. Po kilku dniach okna na przestrzał będą otwarte, a domownicy ustami oddychać. Zastrzegam tylko, że mięso nie może być z makdonaldsowego hamburgera, bo eksperyment by się nam na lata, nomen omen, rozłożył. Ale balsamizacja zwłok, którą rzeczona firma ma do perfekcji opanowaną, nie jest naszym tu tematem... Przeciętny zjadacz chleba nie zdaje sprawy, jak śmierdzi zaropiała czy gnijąca rana albo czym są zwłoki przetrzymane poza grobem przez kilka dni. Tahar też niewiele obcował, ale przypuszcza, że zwykłym odruchem w przypadku obcowania byłoby prozaiczne i przyziemne puszczenie prozaicznego i przyziemnego pawia. Jeśli więc bohater nie ma usuniętych komórek na zapach reagujących albo nie jest wyćwiczonym w ignorowaniu smrodu medykiem, to marne jego szanse w obcowaniu z flakami, zombie, ghoulem czy innym ciu..., tfu! cuchnącym obiektem. Kolejny raz wychodzi ułomność i niekonsekwencja świata grozy w książkach i filmach. Bohaterowie nie słaniają się na nogach ogłuszeni okropnymi zapachami. Chlupotu rzygowin także nie słychać. Może to i dobrze? Lektura książki odbywa się przynajmniej w osobności, ale seans kinowy... Na lewe jądro Baala, kto by to sprzątał?! A jeszcze wyobraźmy sobie taką salę kinową przy strajku sprzątaczek i po kilku projekcjach. I to dopiero można nazwać prawdziwą grozą! A gdyby tak włączyć jeszcze zmysł smaku?


Krzysztof Gonerski

Sadako to najsłynniejsza zjawa przełomu wieków – bohaterka siedmiu filmów kinowych (w tym dwóch amerykańskich remake’ów oraz jednego koreańskiego), filmu telewizyjnego, dwóch seriali, trzech książek, siedmiu komiksów (manga), gry komputerowej, słuchowiska, parku rozrywki oraz niezliczonej ilości filmów grozy z mniej lub bardziej udanymi klonami długowłosego upiora. Całkiem niezły dorobek jak na małą dziewczynkę, która na dodatek trzydzieści lat spędziła na dnie kamiennej studni. Miejsce w panteonie sław horroru – wśród takich postaci jak Frankenstein, Jason Voorhees czy Hannibal Lecter – zdobyła dzięki ogromnej popularności powieści Kôji Suzukiego (jak dotąd „Ringu” sprzedano w ilości 3 mln egzemplarzy) oraz filmów adaptujących literackie wątki na potrzeby kina.


Wbrew pozorom słowo wcale nie było na początku. Najpierw była inspiracja, której dostarczyła Kôji Suzukiemu autentyczna historia z pierwszych lat ubiegłego wieku. Tomokichi Fukari (pierwowzór postaci Heichahiri Ikumy, ojca Sadako), profesor wydziału psychologii na Uniwersytecie Tokijskim, żywo interesował się paranormalnymi zjawiskami. Od roku 1910 prowadził badania mające na celu naukowe udowodnienie istnienia nieznanych dotąd sił ukrytych w ludzkim umyśle. Jedną z osób, która szczególnie go interesowała, nazywała się Sadako Takahashi – protoplastka powieściowej i filmowej bohaterki. Kobieta dysponowała niezwykłą mocą, która podobno pozwalała jej wpływać na stan nośników obrazu. Sadako z wydanej w 1991 roku powieści Suzukiego, „Ringu”, różni się znacznie od swojej filmowej siostry-bliźniaczki. Choć pojawia się na drugim planie powieściowych wydarzeń, dokładnie poznajemy jej życiorys od chwili narodzin w 1947 roku po straszliwą śmierć dwadzieścia lat później, na dnie opuszczonej studni. Suzuki wykreował postać z krwi i kości, wyróżniającą się wyjątkową urodą, parapsychicznymi zdolnościami i pewną biologiczną anomalią. Sadako przedstawiona jest jako kochająca córka, troszcząca się zarówno o matkę, Shizuko, jak o Heichahiro Ikumę – profesora psychiatrii i kochanka Shizuko oraz domniemanego ojca. Dowiadujemy się ponadto, że w swoim krótkim życiu przez pewien czas była związana jako stażystka z teatrem, miała brata, który po czterech miesiącach od urodzenia zmarł, oraz że bezbłędnie przepowiedziała wybuch wulkanu Mihara, czym zyskała ogromną popularność wśród mieszkańców rodzinnej wyspy Izu. Sadako tylko raz podczas ziemskiego życia wykorzystała ponadnaturalne zdolności ze skutkiem śmiertelnym. Ale w tym przypadku pozbawienie życia nie oznaczało aktu agresji z jej strony, lecz było działaniem w obronie własnej, przed niedwuznacznymi zamiarami kolegi aktora, nieświadomego drzemiących w pięknej dziewczynie mocy. 1

Najbardziej zaskakujące, zwłaszcza dla osób przywykłych traktować wersję filmową za jedyną słuszną, okazują się okoliczności śmierci Sadako. Powieściowa bohaterka nie została zamordowana, lecz w istocie popełniła samobójstwo. Przy okazji czytelnik poznaje jeszcze jedną tajemnicę bohaterki – Sadako tylko wyglądała jak kobieta, ale w rzeczywistości była hermafrodytą. Ta rewelacja rodem z wenezuelskiej telenoweli albo… „Gry pozorów” Neila Jordana1, ma głębsze uzasadnienie. Wiele bóstw przedstawiono jako istoty androgyniczne, a Sadako ze swoją mocą przekraczającą ludzkie możliwości, mogłaby bez przeszkód dołączyć do boskiego grona. Ale w książce pojawia się jeszcze inna sugestia, zdaje się, że nawet silniejsza. Po śmierci dziewczyna staje się nie tyle duchem, co szczególnego rodzaju wirusem. Pamiętamy też, że jedynym sposobem uniknięcia klątwy Sadako jest skopiowanie kasety z dziwnym filmem i pokazanie go komuś innemu. Czy ten rytuał nie przywodzi na myśl zachowanie wirusa rozprzestrzeniającego się przez reprodukcję? Spośród kinowych filmów najwierniejszy powieści jest obraz koreańskiego reżysera Dong-bin Kima, „The Ring Virus” (1999). Odstępstwa od literackiego pierwowzoru są – można by rzec – techniczne. Koreańska Sadako nosi imię Park Eun-suh, a w samobójstwie dopomógł jej nie doktor Jotaro Nagao (jak w książce), lecz chory na syfilis malarz Kyungpi. W filmie Dong-bina pojawia się także, nieobecna w powieści, „scena z telewizorem” – widoczny znak wpływu tylko o rok wcześniejszego „Ringu” Hideo Nakaty. Nakata oraz scenarzysta, Hiroshi Takahashi, obrali inną drogę. Dokonali tak daleko idących zmian w scenariuszu, że mamy raczej do czynienia z reinterpretacją niż adaptacją utworu Suzukiego. Wizerunek filmowej Sadako, rzecz jasna, też uległ zmianie. Najdosadniej jej postać określają słowa jednego z bohaterów „Ringu”, kuzyna matki Sada-

Bojownik IRA poznaje dziewczynę zabitego amerykańskiego żołnierza, która okazuje się być obdarzona męskim narządami płciowymi.


ko, Takashi Yamamury – „(Ona) była potworem!”. Osobiście pojawia się ledwie w trzech scenach, ale w zupełności wystarczy, by stworzyć wrażenie obcowania z istotą demoniczną, uosobieniem zła absolutnego. Przekonujemy się o przerażającej naturze bohaterki już podczas stylizowanej na czarno-białą kronikę sceny demonstracji zdolności Shizuko. Nota bene scena ta odwołuje się do autentycznego pokazu, który odbył się 15 września 1910 roku. Przedstawienie dla zaproszonych dziennikarzach zorganizował wspomniany już profesor Fukari, a swoje nadnaturalne umiejętności zaprezentować miała Chizuko Mifune (pierwowzór postaci matki Shizuko). Pokaz zakończył się kompromitacją, a młoda dziewczyna otruła się rok później. Podczas pokazu nikt jednak nie zginął. Śmiertelna ofiara pojawiła się natomiast w „Ringu” Nakaty. Sprawczynią tragedii okazała się Sadako. W całej okazałości objawia się jednak w trwającej zaledwie kilka minut „scenie z telewizorem”. To głównie dzięki niej „Ringu” zajęło szóste miejsce w angielskim plebiscycie „The 100 Greatest Scary Moments” (rok 2004). Nakata wymyślił tę scenę zainspirowany „Videodromem” Davida Cronenberga (Hiroshi Takahashi z kolei jako źródło inspiracji wymienia „Ducha” Tobe’a Hoopera). Warto także dodać, że przerażający nieludzki chód Sadako uzyskano za sprawą prostego technicznego zabiegu. Grającą postać Sadako Rie Inou sfilmowano cofającą się, a następnie odtworzono nagranie od tyłu. „Połamany chód”, jak cała postać upiora, wkrótce stały się obowiązkowymi elementami konwencji azjatyckiej ghost story. Z filmowych inspiracji twórców „Ringu” najistotniejsze jest nawiązanie do klasycznego obrazu o duchach z 1959 roku, „The Ghost of Yotsuya” Nobuo Nagakawy. W filmie tym pojawia się jeden z najpopularniejszych duchów z Kraju Kwitnącej Wiśni – Oiwa (Oiwa-san). Oiwa była żoną osiemnastowiecznego samuraja, który, według legendy, pod wpływem kochanki podał żonie straszną truciznę oszpecającą ofiary przed śmiercią. Oiwa, zanim zmarła, straciła jedno oko, a drugie wychodziło jej z oczodołu. W akcie zemsty, po śmierci wróciła, aby nachodzić męża. Charakterystyczny był także wygląd słynnego ducha – długie czarne włosy, opadające na twarz i powłóczyste białe szaty. Oiwa należała do szczególnej kategorii istot nadprzyrodzonych, znanych japońskiemu folklorowi. Onryou to podgatunek duchów, których jedynym celem istnienia jest zemsta. Wedle japońskiej tradycji dusze, które znajdują się w chwili śmierci pod wpływem potężnych emocji – miłości, zazdrości, nienawiści lub żalu – zostają uwięzione w międzywymiarowej pułapce. Aby się z niej uwolnić, muszą powrócić do świata żywych i dopełnić swego ziemskiego żywota, mszcząc się albo kończąc sprawy, których sfinalizowanie przerwał nagły zgon. Z gatunku onryou wywodzi się także Okiku – kolejny duch zamordowanej kobiety, który stał się jed-

nym z ulubionych bohaterów japońskich opowieści grozy (kaidan). Okiku, zgodnie z najbardziej rozpowszechnioną wersją legendy, była służącą samuraja. Okrutny pan wyrzucił dziewczynę do studni, w której po wielu dniach zmarła z wycieńczenia i głodu. Po śmierci Okiku nadszedł czas zemsty – każdej nocy zjawa wyczołgiwała się ze studni i prześladowała samuraja z taką zawziętością, że ten w końcu popadał w szaleństwo. Poza nadaniem postaci Sadako wizerunku odwołującego się popularnego obrazu mściwego ducha, Nakata wespół z Takahashim dokonał jeszcze jednej znaczącej zmiany. Upiorna bohaterka jest w filmie dziewczynką, a jej imię oznaczające w języku japońskim „wierne lub szczęśliwe dziecko”(sada-kó) świadomie nawiązuje do autentycznej postaci Sadako Sasaki – dziewczynki, która przeżyła atak atomowy na Hiroszimę. W Japonii zrobiło się o niej głośno, ponieważ wykonała 1000 papierowych żurawi origami, co według japońskiej legendy dawało jej prawo do spełnienia jednego życzenia. Choć umierała na białaczkę, życzyła sobie nie uzdrowienia, tylko pokoju na świecie. Dziewczynka jest dziś uważana za symbol niewinnego dziecka skrzywdzonego przez dorosłych. Choć w portrecie Sadako rys demoniczny zwraca największą uwagę, równie ważne okazuje się, że jest ona dziewczynką odtrąconą przez bliskich, a w końcu zamordowaną przez ojca. To gniew, który przez trzydzieści lat zamknięcia na dnie wilgotnej lodowatej studni kumulował w Sadako zabójczą moc, uczynił z niej demona. Dziewczynce wcale nie zależało – jakby się z początku mogło zdawać – na odzyskaniu utraconej miłości bliskich, lecz na tym, by dosłownie każdy mieszkaniec Ziemi dowiedział się o jej nieszczęściu. Wątek dwoistości charakteru Sadako rozwijał późniejszy o dwa lata prequel obrazu Nakaty – „Ring 0: The Birthday” w reżyserii Norio Tsuruty. Obraz przynosił odpowiedź na pytanie: w jakich okolicznościach Sadako stała się żądnym zemsty potworem. Otóż okazywało się, że bohaterka była tak naprawdę łagodna jak baranek. Ba, posiadała nawet dar uzdrawiania nieuleczalnie chorych, a także wyróżniała się niezwykłą urodą i aktorskim talentem. Nie czuła się jednak szczęśliwa. Małomówność i tajemniczość nie zjednywały jej otoczenia, raczej budziły nieufność, a nawet wrogość. Na domiar złego prześladowały ją makabryczne wizje oraz dusze zmarłych, które spotykała na każdym kroku. Ale dziewczynę nękał ktoś jeszcze – Sadako! Twórcy „Ring 0” dość bezceremonialnie potraktowali okoliczności powołania do życia „złej Sadako”. Narzucili wręcz jako jedyną słuszną psychoanalityczną interpretację postaci demonicznej bohaterki. Być może więc zła siostra-bliźniaczka była ucieleśnioną podświadomością „dobrej Sadako”? Dziewczyna tłumiła w sobie wspomnienie doznanych upokorzeń i krzywd, a te, zepchnięte do podświadomości, rozrastały się z każdym ciosem wymierzonym przez nietolerancyjne społeczeństwo. W końcu przerodziły się w potężną siłę zła, nad którą „dobra Sadako” nie mogła zapanować.


Kiedy dziewczyna znalazła się w ponurej studni, do głosu doszła mroczna strona natury bohaterki. Po „dobrej Sadako” został tylko szkielet, zła – z pomocą przeklętego filmu video – wyruszyła na krucjatę przeciw ludzkości. Z kolei w „Ringu 2” (1999) Hideo Nakaty zostaje rozbudowany – a zasygnalizowany w pierwszej części – wątek analogii między losem Sadako (ponownie Rie Inou) a losem Yoichiego, synka Reiko Asakawy, głównej bohaterki „Ringu”. Przypomnijmy, że rodzice chłopca rozwiedli się, co z pewnością nie pozostało bez wpływu na Yoichiego, skazanego na rozdarcie między matką i ojcem. Jak wyglądały relacje dziewczynki z jej rodzicami – wiemy z „ringowego” cyklu. Losy Yoichiego byłyby więc w pewnym sensie odbiciem losu nieszczęsnej Sadako. W drugim „Ringu” sugestia, że Sadako odczuwa pokrewieństwo z Yoichim, jest jeszcze silniejsze. Dziewczynka – duch mianuje Yoichiego, który również zdradza paranormalne zdolności, „medium swojego gniewu”. Jest nawet scena przywołująca obronę matki przez Sadako – mały Yoichi siłą woli powala na ziemię policjanta i pielęgniarkę, którzy chcieli go od matki odciągnąć. Sequel Nakaty dostarcza także nowych informacji pozwalających lepiej zrozumieć najważniejszą motywację Sadako – jej gniew. Okazywało się, że dziewczynka zmarła dopiero rok przed wydarzeniami z pierwszej części. Dowiadujemy się również, że matka – przeczuwając złe moce drzemiące w córce – pozostawiła niemowlę w jaskini, którą podczas przypływu zalewało morze. Próba pozbycia się „przeklętego” dziecka nie powiodła się, ale świadczy o tym, że Sadako, doświadczyła także bólu odrzucenia. Nakata stara się także w „naukowy” sposób wyjaśnić fenomen Sadako. Otóż, okazuje się, że jest ona zmaterializowaną energią umysłu, której można się pozbyć przez rozproszenie jej w wodzie – doskonałym przewodniku nie tylko energii elektrycznej. Próba praktycznego wykorzystania tej śmiałej teorii kończy się niepowodzeniem – Sadako wymyka się z pułapki, by dalej się mścić na śmiertelnikach. Kolejny film z serii, „Rasen” (angielski tytuł „The Spiral”) z 1998 roku, wyreżyserowany przez Jôji Iide, również jest sequelem „Ringu”. Film można potraktować jako ciekawostkę. Choć podobnie jak w „Ring 0: The Birthday”, upiorna bohaterka wychodzi ze studni, to trudno uznać, że została potraktowana poważnie. A jeśli tak, to tym gorzej dla twórców tej odsłony „ringowego” cyklu. Sadako, przybrawszy urodziwe kształty Hinako Saeki, przemienia się w seksownego wampa. Jest nawet scena, gdy naga lubieżnie obcałowuje bohatera filmu, doktora Ando, przyjaciela Rujiego Takayamy (męża Reiko Asakawy). Sadako nie poprzestaje na miłosnych igraszkach, lecz w dość zagmatwany sposób zstępuje do świata śmiertelników. Nie może się obyć bez ofiary, więc pojawia się w nim kosztem Mai Takano, dziewczyny Takayamy. Demoniczna bohaterka marzy nawet o podboju świata, ale tym razem przez genetyczne skopiowanie samej siebie. „Rasen” tak dalece nie spodobał się japońskiej publiczności, że Nakata postanowił zrealizować autorską kontynuację – wspomniany „Ringu 2”. Portret Sadako, który wyłania się z kinowych filmów, ukazuje postać zadziwiająco złożoną jak na ikonę współczesnego horroru. Rozdartą miedzy ludzką a demoniczną naturą. Bezlitosną morderczynię i niewinne dziecko. Boginię gniewu i ofiarę ksenofobicznego społeczeństwa. Na przemian przerażającą i wzruszającą. Sadako w historii, której skupia się wizja wciąż nie zażegnanej Apokalipsy, a zarazem skrzywdzone dziecko, jakich są miliony na świecie, to wymowny znak współczesności. Ale Sadako to także jeden z najbardziej rozpoznawanych symboli kina grozy ostatnich lat.


zakupy w supermarkecie i pogawędka z kasjerką oraz telefoniczne rozmowy z własną matką, która zamiast wsparcia funduje jej wizje przygnębiających stron macierzyństwa. Narodziny potomka nie przynoszą uzdrawiającego przełomu: osamotnienie i lęki głównej bohaterki pogłębiają się coraz bardziej, a wraz z pojawieniem się tajemniczej opiekunki do dziecka w posiadłości zaczyna się robić coraz bardziej niebezpiecznie.

Jest to historia młodej kobiety, dla której narodziny pierwszego dziecka to także tytułowe narodziny obłędu. Temat w kinie nienowy: perfekcyjnie został już wykorzystany w „Dziecku Rosemary” i niestety trudno uciec od porównań „Narodzin obłędu” z genialnym dziełem Polańskiego. Niestety, bo choć omawianemu filmowi nie można odmówić zalet, to w porównaniu z filmem słynnego polskiego reżysera wypada on jednak rozczarowująco. Historia jest prosta: zawodowa tancerka baletu zachodzi w ciążę i za namową męża to dobrze sytuowane małżeństwo przeprowadza się z miasta do posiadłości na wiejskim odludziu. Zapracowany mężczyzna zawsze wraca do domu późnym wieczorem, tymczasem główna bohaterka pozostaje osamotniona i bardzo niepewna co do tego, jak sprawdzi się w roli matki. Jej jedyny kontakt ze światem to

Niewątpliwym atutem filmu jest jego strona estetyczna: świetna gra Elizabeth Shue i znakomicie dobrani aktorzy drugoplanowi. Zwłaszcza Kathleen Chalfant w roli opiekunki – jako dystyngowana staruszka o demonicznym makijażu i egzotycznym akcencie, prezentująca się niczym starsza siostra Drakuli, wprowadza do filmu aurę starodawnych przesądów i prawdziwej grozy. Subtelna muzyka, piękne wnętrza, manipulowanie napięciem poprzez klasyczne ujęcia kamery z góry czy z dołu, a także oszczędność narracji i brak niepotrzebnych dłużyzn w pierwszej części filmu zasługują na pełne uznanie. Ponadto, w „Narodzinach obłędu” świetnie jest uchwycone rozdarcie współczesnej kobiety w obliczu macierzyństwa. Z jednej strony, podświadomy bunt przeciw utraconej karierze i naturalna chęć zachowania swojego dotychczasowego życia i wolności. Z drugiej, narastająca obawa i wyrzuty sumienia, że nie jest się dobrą matką i wynikające stąd obsesyjne wysiłki aby udowodnić sobie i wszystkim dookoła, że to nieprawda, i że poświęcić się w tej wielkiej sprawie to zaszczyt i żadne wyrzeczenie. Walka pomiędzy tymi dwoma postawami napędza filmowe wydarzenia i prowadzi do pełnego emocji finału. Niestety lista pretensji do reżysera wydłuża się z każdą minutą filmu. Przede wszystkim razi przewidywalność fabuły: zapowiedzi nadchodzących wydarzeń są tak nachalne,

” powinno się „Narodziny obłędu rodzenia jako ch ła pokazywać w szko , esję poporodową antidotum na depr przekonująco ponieważ film ten ć w jaką może wpaś . opisuje pułapkę, si liż jb na j je i a a mam świeżo upieczon

68


że pewne fragmenty filmu można potraktować jak przerwy na reklamę i bez wyrzutów sumienia wyjść na papierosa, wiedząc, że po powrocie wszystko potoczy się zgodnie z oczekiwaniami (np. kiedy główna bohaterka zostawia truciznę na szczury, po prostu wiadomo, kto padnie jej ofiarą). Ponadto pewne wątki pozostały, nie wiedzieć czemu, zupełnie niewykorzystane – przykładowo, historia poprzednich właścicieli domu czy treść znalezionego pamiętnika. Można też zarzucić temu filmowi, że pozostaje zbyt jednoznacznie osadzony w wymiarze rzeczywistym. Bo choć obraz sytuacji wydaje się przekonująco klaustrofobiczny, to granica między tym co realne i nierealne jest niestety dość wyraźna – koszmarne sny i wizje młodej mamy nie przydają się na wiele w budowaniu atmosfery filmu, bo zbyt łatwo odróżnić je od wydarzeń rzeczywistych. Minusem filmu jest również bardzo nierówne tempo narracji: o ile w pierwszej połowie reżyser szanuje domyślność widza i akcja bez zbędnych scen posuwa się naprzód, to już w drugiej części rozpaczliwe miotanie się głównej bohaterki wydaje się nie mieć końca. O tym, że jednak coś z tego wyniknie, można się przekonać dopiero w ostatnich minutach, jednak zbyt długo odwlekana niespodzianka nie jest w stanie zmienić wcześniejszego wrażenia. U Polańskiego kulminacyjnym punktem był poród, na który wszyscy widzowie cierpliwie czekali przez kilkadziesiąt minut – w filmie Webba tak sprawnie budowanego napięcia zabrakło.

Barbara Loranc

NARODZINY OBŁEDU

Można zatem podsumować „Narodziny obłędu” jako film oparty na ciekawym pomyśle, ale poprowadzony w zbyt przewidywalny sposób. „Dziecko Rosemary” po premierze w 1968 roku było największym hitem sezonu w Stanach i z miejsca zapewniło Polańskiemu miejsce w czołówce światowego kina. Debiutujący Isaac Webb o takim sukcesie na razie może zapomnieć, ale z pewnością jego film wyróżnia się subtelną estetyką i znajdzie swoich fanów. W dodatkach na płycie DVD zamieszczono tylko krótkie notki o głównych aktorach oraz zwiastun „Narodzin obłędu” i kilkunastu innych filmów wydawanych przez Vision.

(First Born)

Dystrybucja: Vision Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: Isaac Webb Obsada: Elizabeth Shue, Kathleen Chalfant, Steven Mackintosh Produkcja: USA 2007

69


Myślę sobie, że John Carpenter jest filmowym zwierzęciem, koronowaną bestią kina klasy B. Ufa swojemu instynktowi, rzuca się na tematy by je rozszarpać i dlatego właśnie jest tak piekielnie nierówny. Z lekkością tańczącego Travolty jest w stanie machnąć arcydzieło, a nawet zdobyć się na wgląd w sens filmowej grozy wykraczający daleko poza klisze popkulturowej metafizyki (cudowny, niesamowity i potworny odcinek „Masters of Horror” – „Cigarette Burns”). Z drugiej strony, popełnił masę filmowych błędów, taplając się to w przeciętności, to w beznadziei. „Książę ciemności” jest filmem szczególnym, który skupia wszystko co najlepsze i najbardziej miałkie w dorobku reżysera. Łukasz Orbitowski nicznego nanizano wątki rodem z „Nocy żywych trupów”, całość doprawiając próbami racjonalizacji niesamowitości, wykorzystującymi dorobek konwencji science-fiction. Wyszło z tego wielkie nieposklejanie, jakby zabrakło jednej myśli spajającej poszczególne pomysły. Aby ocalić wrażenie jedności, trzeba czepiać się bohaterów, ich losów, zmagania się ze złem w odciętej od świata scenerii – tutaj Carpenter daje radę. Delikatnie wywołano ducha Lovecrafta – unikając dosłowności znanej z filmów Stuarta Gordona i zatrzymując się na poziomie doświadczenia „grozy kosmicznej”, czyli przedwiecznego, cholernie złego paskudztwa, które czeka cierpliwie, aby dostać się do nas i sobie pohasać. Stąd konsekwentne unikanie pokazywania jak to zło wygląda – mamy tajemniczą substancję, ludzi przez nią skażonych, czasem mignie łapa z pazurami.

Powstał też w momencie szczególnym – Carpenter był świeżo po hałaśliwej i kosztownej „Wielkiej Drace w Chińskiej Dzielnicy” i przeżywał finansowe niepowodzenie projektu. Zdecydował się powrócić do formuły niskobudżetowej grozy, która przyniosła mu sukces. W tym sensie to najbardziej „prywatny” film Carpentera. O jego kształcie decydowały, po części, osobiste sympatie (obecność Donalda Pleasence, wówczas dobrego przyjaciela reżysera), po części zaś sytuacja rodzinna – Carpenter dobierał scenerię, by móc zająć się wychowywaniem trzyletniego syna. Czyli kręcono pod blokiem. Determinowane sytuacją pozafilmową wybory okazały się trafne, zwłaszcza kompleks kościelny, piaskowo szary, sprawiający wrażenie wyczyszczonego z Boga i każdej dobrej duszy, a i nerwowe aktorstwo Pleasence’a (ksiądz Loomis) wprowadza nastrój paranoi. Rzeczywiście, w kościele rezyduje diabeł, więc i ksiądz ma powody, by się denerwować. Scenariusz, niestety, jest mieszaniną wszystkiego ze wszystkim – na szacowną formułę horroru sata-

Funkcją kina grozy jest – poza tym, żebyśmy podskakiwali w fotelu – określanie i przechowywanie lęków danej epoki na nośniku cyfrowym. W tym sensie, „Książę ciemności” stanowi nieco spóźnioną czkawkę po racjonalistycznej, naukowej wierze w wyjaśnienie świata. To krok dalej po „Egzorcyście”, gdzie próby tłumaczenia opętania w kategoriach obłędu zawiodły, ujawniając wyłam w strukturze świata, przez który weszło niesamowite i niepojęte. Carpen-


ter nie powtarza tego zabiegu, ale próbuje znaleźć punkt przecięcia pomiędzy naukowym i mistycznym tłumaczeniem rzeczywistości. Czyni to wychodząc od banału – oto tajne stowarzyszenie, zakonspirowane w łonie Kościoła strzeże upiornej prawdy, będącej zarazem właściwym sensem nauki Chrystusa. Jej właściwe zrozumienie nie jest możliwe bez wykorzystania współczesnych nam osiągnięć z dziedziny fizyki. Ta intelektualna heca pozwala dopisać „Księciu ciemności” jeden punkt w ocenie – pełny sens religijnego objawienia tłumaczy się bowiem wyłącznie dzięki instrumentom nauki

i techniki, a ona sama powraca do statusu jaki miała przed oświeceniem. Mianowicie, jej celem jest pomoc w uzyskaniu prawdy o objawieniu (u Carpentera –fikcyjnym, gdyż jeśli diabeł istnieje, nie jest raczej butlą zielonego płynu), a nie jakieś tam głupkowate trwanie dla siebie samej i tłumaczeniu wszystkim, że istnieją tylko atomy, stałe, energie. Powstała, byśmy mogli pogonić Złego i cześć. Zamazanie się opozycji pomiędzy nauką i religią to najciekawsza chyba myśl jaką da się z „Księcia ciemności” wyłuskać. Właśnie, wyłuskać – bo na pierwszym planie film jest czystą akcją, prowadzoną pewną ręka starego fachury, z przezabawną „rolą” Alice Coopera gdzieś w tle. Odczucie oszołomienia, jakie „Książę ciemności” wzbudzał jeszcze piętnaście lat temu, gdzieś się ulotniło – może dlatego, że schematy gatunku w międzyczasie zostały zdekonstruowane, a niski budżet nie przysłużył się temu, by efekty i charakteryzacja (jak w „The Thing”) przetrwały próbę czasu. Ocalało za to co innego – sympatyczne, staromodne kino, z miejscem na tajemnicę i niedopowiedzenie.

PRINCE OF DARKNESS

(Książę Ciemności)

Dystrybucja: MayFly Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: John Carpenter Obsada: Donald Pleasence, Victor Wong, Jameson Parker Produkcja: USA 1987


Za wszystkie wersje „Ju-on” i ich sequele odpowiada twórca oryginału i, póki co, wychodzi to tej historii tylko na dobre. Pojawiły się również niedawno pierwsze informacje odnośnie trzeciej odsłony japońskiej, kinowej wersji filmu, oczywiście w reżyserii Shimizu. Facet ma siłę… chciałoby się powiedzieć, a jak wypada w ogólnym rozrachunku amerykański sequel? Odkąd Karen przekroczyła progi pewnego nawiedzonego domu w Tokyo (jak się okazuje jest to ponoć jeden z najbardziej nawiedzonych domów w całej Japonii) jej życie zamieniło się w koszmar. Mściwa zjawa Kayako prześladowała ją, dopóki życia nie stracił jej chłopak, a zagadka jej śmierci nie została rozwiązana. Tak przynajmniej wygląda to w teorii, bo w praktyce duchy tragicznie zmarłych w tym domu ludzi nigdy nie dały jej spokoju i próbują ją dorwać nawet w szpitalu, gdzie trafiła po próbie podpalenia owego przeklętego miejsca… Druga część „Klątwy” przenosi nas do Ameryki, gdzie despotyczna matka dziewczyny dowiaduje się telefonicznie od tokijskiej policji, że jej córka podejrzana jest o wzniecenie pożaru, w którym zginął jej chłopak. Wysyła więc Aubrey, drugą córkę, do Japonii celem wybadania sytuacji. W szpitalu dziewczyna poznaje młodego dziennikarza, Edisona. Mężczyzna jest wyraźnie zainteresowany sprawą. Wkrótce Karen ginie, a młodzi ludzie oczywiście przekraczają progi posępnego domostwa. Koszmaru ciąg dalszy… do budynku wchodzą trzy uczennice, a od duchów nie może się uwolnić i pewna rodzina, która z miejscem tym nie miała styczności, ba, jej członkowie nie byli nigdy w Japonii. Pierwszym wrażeniem jakie można odnieść po przeczytaniu powyższego zarysu fabuły, może być uczucie chaosu i trudno się temu dziwić, bowiem Susco rozpisał akcję na trzech przestrzeniach czasowych, a historie w nich przedstawione nieustannie się za sobą przeplatają i mieszają skutecznie dezorientując widza. Zabieg w samym założeniu genialny w swojej prostocie, efekt końcowy pozostawia jednak trochę życzenia, gdyż obraz jest zagmatwany odrobinę za bardzo, a pamiętajmy, że podobne zagrywki stosowano już przecież w części pierwszej (historia Karen i retrospekcje ukazujące losy rodziny która kupiła przeklęty dom). Niemniej jednak im bliżej finału tym bardziej fakty zaczynają się łączyć w logiczną i w miarę spójną całość rozwiewając to mało komfortowe uczucie chaotyczności. Szkoda tylko, że tak późno. Zważając na to wszystko, film należy oglądać w sporym skupieniu, żeby się zawczasu nie pogubić, a uwagę mu poświęcić warto chociażby z uwagi na szybki rozwój wydarzeń, nowe wątki w sprawie tytułowej klątwy i kilka ciekawych zwrotów akcji. Wracając jednak jeszcze na moment do wyraźnych wad omawianego tytułu, wspomnieć należy o pewnej scenie w ciemni. Trudno jest bowiem nie odnieść wrażenia, że jest ona wyraźnie wzorowana na głośnym tajlandzkim „Shutter – widmo” i chociaż zjawa wychodząca z napełnionego wodą zlewu potrafi skutecznie wystraszyć (co zdaje się dla miłośników tego typu filmów powinno być priorytetem), to po prostu ciężko jest nie odczuć małego deja vu; i na tym kończą się wszelkie „przeciw” odnośnie seansu z najnowszym wytworem Shimizu. „Klątwa 2” nadal spełnia swoje podstawowe zadanie: przeraża. Największa w tym zasługa reżysera, który po pierwsze płynnie przechodzi pomiędzy przedstawionymi we filmie

72


KLĄTWA 2

(The Grudge 2)

Dystrybucja: Vision Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Takashi Shimizu Obsada: Sarah Michelle Gellar, Amber Tamblyn, Arielle Kebbel Produkcja: USA 2006

Krzysztof Żmuda

Mrożącą krew w żyłach opowieść o Kayako Saeki wymyślił i nakręcił Takashi Shimizu. Telewizyjne „Ju-on” okazały się horrorami na tyle dobrymi, że postanowiono nakręcić ich wersje kinowe – „Ju-on: The Grudge”. Te z kolei zainteresowały amerykańskich producentów i ostatecznie w roku 2004 powstała „Klątwa” made in USA. Co ciekawe, reżyserem pozostał nie kto inny jak Shimizu. Bardzo szybko okazało się, że film udało się sprzedać, a wpływy z kas biletowych były na tyle duże, że już w trzy dni po premierze podjęto decyzję o nakręceniu sequela, który światło dzienne ujrzał w październiku 2006 roku. trzema historiami nie zwalniając ani na chwilę tempa akcji, a wręcz przeciwnie – torpedując widza kolejnymi ujęciami z udziałem morderczych upiorów. Mimika twarzy i charakteryzacja Takako Fuji (przyp. odtwórczyni roli Kayako, zagrała we wszystkich wersjach i sequelach filmów o mściwej zjawie, współpracowała z Shimizu również przy realizacji „Reincarnation”) jak zwykle nie zawodzi i sam jej widok wywołuje gęsią skórkę. Mistrzowsko sprawdzają się również ujęcia w których Kayako nie wysuwa się na pierwszy plan, a ukazuje się jedynie z boku kadru; zimne dreszcze gwarantowane. Wszystkie te elementy, poskładane w jedną całość, przy odpowiednim podkładzie muzycznym (bądź co bądź Young to kompozytor z tych „górnych” półek, mający za sobą soundtracki

do takich klasyków grozy jak „Hellraiser” czy „Hellbound: Hellraiser 2” i do pierwszego amerykańskiego „Grudge’a”) sprawiają, że czas spędzony z tym filmem z pewnością nie okaże się dla was czasem straconym. Na koniec słów kilka o polskim wydaniu DVD „Klątwy 2”, którego dystrybutorem jest Vision. Dźwięk w systemie 5.1 i dobra jakość obrazu są w dzisiejszych czasach standardem i niestety nie odwracają uwagi od znikomej ilości materiałów dodatkowych. Mamy tu zaledwie wypowiedzi oraz sylwetki aktorów i twórców, zwiastun kinowy i na osłodę kilka zwiastunów innych filmów DVD. Dodatkami żaden miłośnik filmu nie będzie zatem usatysfakcjonowany, za to samym filmem jak najbardziej.

73


Przyznam szczerze, że „Captivity” oczekiwałem z niecierpliwością, bynajmniej nie ze względu na tytuł. Zastanawia mnie natomiast, jak można spartolić tłumaczenie wyrazu mającego w języku polskim tylko jedno znaczenie, a słowa „sadysta” i „niewola” ciężko jest traktować jako synonimy.

Zdaje się więc, że zarówno „Hostel” jak i „Piła” cieszyły się w polskich kinach sporym zainteresowaniem, skoro nasi rodzimi dystrybutorzy uciekają się do takich zagrywek, żeby przyciągnąć widza do kas biletowych. Zresztą trudno jest się dziwić takiej polityce, tym bardziej, że film poza brakiem chwytliwego tytułu oferuje również kompletny brak napięcia czy chociażby krzty efektów gore… tym bardziej ma prawo dziwić polski tytuł. Fani mocnych wrażeń poczują się głęboko dotknięci, gdy przekonają się na własnej skórze, że „Sadyście” najbliżej do przeciętnych, zabijających czas thrillerów serwowanych nam przez publiczną telewizję; i chociaż na ich tle wyróżnia go o wiele większy budżet, Larry Cohen jako główny scenarzysta, Marco Beltrami w roli kompozytora i niezła obsada z Elishą Cuthbert na czele, to co z tego, skoro radość z obcowania z nim jest praktycznie taka sama. Popularna fotomodelka Jennifer Tree budzi się w skąpanym w mroku pomieszczeniu. Udaje jej się w pamięci odtworzyć wydarzenia sprzed ostatnich kilku godzin i z przerażeniem stwierdza, że na jednym z przyjęć została najpierw odurzona, a następnie uprowadzona przez tajemniczego oprawcę. Dziewczyna traci głowę, panicznie boi się izolacji. Wkrótce okazuje się, że w pomieszczeniu obok znajduje się młody mężczyzna, tak jak ona uwięziony przez porywacza. Dogadują się pomiędzy sobą i zaczynają planować ucieczkę; nie mają pojęcia, że w ten właśnie sposób rozpoczęli niebezpieczną grę z psychopatą. Mężczyzna wszystko bowiem przewidział i tylko czekał, aż młodzi zaczną ze sobą współpracować... podstępem wmanewrował ich w swoją chorą zabawę.

74

…Ciebie za to drogi czytelniku przestrzegam, nie daj się wmanewrować w seans „Sadysty”. O ile scenariusz ma prawo wydawać się ciekawym, o tyle szwankuje przedstawienie tego wszystkiego w samym filmie, a przecież niewola, odizolowanie, wymyślne pułapki i prowadzenie swoistej gry z ofiarami przez psychopatę to idealny temat na dobry, mroczny dreszczowiec. Pobrzmiewają tutaj echa „Piły” Jamesa Wana: zwyrodnialec zamyka bohaterów w obskurnym miejscu, przygotowuje wymyślne zasadzki (hermetyczna, oszklona komórka, która okazuje się być pułapką bez wyjścia, gdzie ludzie żywcem zasypywani są tonami piachu) i prowadzi z nimi chorą grę… również tutaj nie bez przyczyny. Tyle tylko, że czarny charakter z „Piły” był postacią niezwykle charakterystyczną, intrygującą, a wszystko co robił, robił w wielkim stylu i pod tym względem nawet przeciętna „Piła III” bije „Sadystę” na głowę. Prawdę mówiąc, po Cohenie spodziewałem się, że nieco odświeży on odrobinę już skostniałą konwencję, której ramy wyznaczyła wyżej wymieniona seria, tym czasem powielił schematy, włącznie z obowiązkowym zwrotem akcji w drugiej połowie filmu. Tyle tylko, że cały ogrom irytujących elementów nie pozwala w pełni cieszyć się tym zaskoczeniem, sprawiając, że widz po prostu chłodno je przyjmuje i ogląda dalej, ciesząc się, że do napisów końcowych coraz bliżej. Gorzkie słowa krytyki pod adresem scenariusza nie zmieniają jednak faktu, że jest on i tak dobrą, rzemieślniczą robotą, a największa bura należy się reżyserowi, który nie potrafił wytworzyć nawet niewielkiej dozy napięcia czy niepewności. W końcu i najbardziej sztampowy scenariusz w rękach odpowiedniego twórcy przeistoczyć się może w coś naprawdę dobrego, trzeba tylko wiedzieć, co chce się z niego


SADYSTA

(Captivity)

Dystrybucja: Vision Film: Reżyseria: Roland Joffe Obsada: Elisha Cuthbert, Daniel Gillies, Pruitt Taylor Vince Produkcja: USA 2006

wyciągnąć. Roland Joffe najwyraźniej tego nie wie. Wypadałoby również napisać kilka słów o wspomnianym wykonaniu, bo tak na dobrą sprawę to tylko poprzez wzgląd na nie „Sadysta” zarobił dwie czaszki, odbijając się nieco od poziomu kompletnego dna. Budżet pozwolił na zatrudnienie niezłych aktorów, którzy z powierzonymi im rolami poradzili sobie nienajgorzej. Elisha Cuthbert („Dom woskowych ciał”) i Daniel Gillies („Spider-Man 2”) stworzyli zgrany duet i jest to jeden z tych niewielu elementów, ze względu na które można zwrócić uwagę na ten słabiuteńki obraz. Drugim atutem jest muzyka Beltramiego (ścieżka dźwiękowa wyżej wymienionego kompozytora była deską poratowania także i dla nowego „Omenu”). Nie zawodzi także garstka efektów specjalnych (ograniczających się raptem do dźgnięcia nożem i kilku postrzałów). „Sadysta” wbrew zapowiedziom nie oferuje zabawy na wysokim poziomie, a dla tego kto miał styczność z serią „Pił” (a czy są tacy, którzy nie mieli?) będzie jedynie kiepską, nie wnoszącą nic nowego powtórką z rozrywki, która, o zgrozo, ani nie trzyma z napięciu, ani nie szokuje. Zabawne, że domorośli krytycy zaszufladkowali go jako „gorno”, czy jak kto woli „torture porn” jeszcze na długo przed premierą. Jak żywo przypomina mi to czasy, w których na listę zakazanych filmów (video nasties) dopisywano tytuły, których różnej maści histerycy nie byli przedtem nawet łaskawi obejrzeć.

75


Krzysztof Gonerski

Maska niejedno ma imię. Według słownika języka polskiego PWN posiada aż dziesięć różnych znaczeń (od zasłony na twarz po osłonę silnika samochodu). Istnieje też wielka mnogość rodzajów masek – od aktorskich i karnawałowych po inicjacyjne i pogrzebowe.

76

Fanom horroru rekwizyt ści. Czasem jednak nie jest konieczne ten kojarzy się raczej zakrywanie twarzy. Sama ludzka twarz jednoznacznie. Jest obomoże być maską. wiązkowym i zarazem niezbędnym elementem Debiut maski-rekwizytu w znaczącym wizerunku horrorowei znanym filmie przypada na rok 1925. go mordercy, zwłaszW „Upiorze z Opery” (1925) Rupperta cza reprezentantów Juliana tytułowy bohater jest obłąkajego krwawej odmiany nym geniuszem, mistrzem czarnej – slashera. Michaela magii, zbiegiem z zesłania na DiabelMyersa, Jasona Voorheesa skiej Wyspie, który znalazł schronienie czy Leatherface’a trudno w podziemiach Paryskiej Opery. Zakosobie wyobrazić bez ich chachany w śpiewaczce Christine wabi rakterystycznych masek, które ją do swojej kryjówki z nadzieją na są jak logo firmy – rozpoznawal- zdobycie jej miłości. W scenach, gdy nym znakiem i gwarancją solidnej Christine po raz pierwszy staje oko dawki grozy. Ale szaleńcy nie zakław oko z Erykiem-Upiorem, bohater dają masek tylko po to, by łatwo było pojawia się w masce. Maska zakrywa ich zapamiętać. Symptomatyczne, prawie całą jego twarz z wyjątkiem że właśnie w horrorze przedmiot ten otworów na oczy – wygląda w niej znalazł tak szerokie zastosowanie. bardziej dziwacznie niż groźnie. PoPopularność maski wynika zapewne zwala zachować postaci Eryka ludzki z tkwiącego niej ogromnego potencjału charakter, który znika, gdy Christine grozy. Boimy się przecież najbardziej zrywa ją z twarzy grającego na orgatego, czego nie znamy. Twarz czło- nach Upiora. Bohater gwałtownie powieka zasłonięta maską wstaje, wyolbrzymiony jest o wiele bardziej „Morderca, którego przez luźno spływaniepokojąca niż twarz twarz zasłania maska, jącą pelerynę. Po raz odkryta, z której może- nie tylko bardziej przypierwszy prezentuje my wszystko odczytać. kuwa uwagę widza, ale widzom swoje przeraNaturalne zatem, że także staje się bardziej żające oblicze – przyfunkcja użytkowa maski tajemniczy, niepokojąpominające wydłużoną jako źródła grozy jest cy, niesamowity.” czaszkę, ze zdeformonajczęściej spotykaną. wanym nosem, półotMorderca, którego twarz zasłania ma- wartymi ustami, szpiczastymi zębaska, nie tylko bardziej przykuwa uwa- mi i wielkimi, wyłupiastymi oczami. gę widza, ale także staje się bardziej W „Upiorze” można dopatrzyć się tajemniczy, niepokojący, niesamowity. symbolicznego sensu rekwizytu. Warto pamiętać, że maska nie jest re- Sprowadza się on do konstatacji, kwizytem zastrzeżonym wyłącznie dla że aby funkcjonować wśród społeslasherowych zabójców i że w kinie czeństwa, być jego częścią, trzeba zagrozy bywa wykorzystywana także łożyć maskę. Dopóki bohater pokazuje w celach ambitniejszych niż potęgosię Christine z zasłoniętą twarz, młoda wanie uczucia trwogi. W niektórych kobieta sprawia wrażenie zauroczonej filmach nie straszy – odgrywa za to geniuszem Eryka. Kiedy Upiór pokazuważną rolę symboliczną, tym istotje swoją twarz zauroczenie mija - staje niejszą, że sam akt zasłonięcia twarzy się dla kobiety „bestią”, „potworem” narzuca metaforyczny sens – to su- itp. gestia przybrania nowej tożsamo-


Po występie maski w filmie Juliana zainteresowanie tym przedmiotem, choć nie zmalało, nie zaowocowało szczególnie interesującymi kontynuacjami tematu. Dopiero w roku 1960 znajdujemy maskę w filmie wybitnym i w roli pierwszoplanowej. We francuskich „Oczach bez twarzy” Georgesa Franju bohaterka, Christiane, ukochana córka profesora Genssiera, okaleczona w wypadku samochodowym, chroni się za białą, przypominającą twarz manekina maską. Przeszczepy, które profesor Genssier pobiera od porywanych kobiet, nie chcą się przyjąć. Próby odzyskania twarzy kończą się niepowodzeniem. Franju wyraźnie zaznacza metaforyczny sens zarówno straszliwie oszpeconej twarzy Chritiane, jak też maski. Ta ostatnia staje się substytutem utraconej twarzy-tożsamości. Aby jednak w pełni zaakceptować maskę jako nową twarz, dziewczyna musi pogodzić z tym, kim jest, a nie tym, kim chciałaby być.. Tylko w ten sposób może odzyskać samą siebie.

nastąpiła w latach siedemdziesiątych za sprawą psychopatycznych morderców – bohaterów slasherów. Nie sposób wymienić wszystkich zamaskowanych szaleńców, ale trzech wymienić trzeba koniecznie. Chronologicznie pierwszeństwo należy się Leatherface’owi (Skórzanej Twarzy) – chyba najbardziej efektownemu i najbardziej szokującemu filmowemu zabójcy. Po raz pierwszy pojawił się w skromnym, nakręconym za 140 tys. dolarów filmie Tobe Hoopera, „Teksańska masakra piłą mechaniczną” z 1974 roku.

Ponieważ najważniejszym celem slashera jest wywołanie szoku, toteż jego realizacji podporządkowane są wszystkie elementy tej odmiany horroru. Tak też skonstruowana jest postać Leatherface’a. Już wygląd budzi uzasadniony lęk: potężnie zbudowany osobnik, z piłą mechaniczną (kiedyś wystarczał nóż), skrywający szpetną twarz, pod upiorną maską z ludzkiej skóry. W filmie Hoopera rola Z roku 1964 pochodzi kolejny film, omawianego rekwizytu nie kończy w którym maska odgrywa znaczącą się na szokowaniu widza. Jak wiemy rolę – „Kobieta diabeł” japońskiego z prequela pt. „Teksańska masakra reżysera Kaneto Shindo. Akcja filmu piłą mechaniczną. Początek” (2007) rozgrywa się w czasie XVI-wiecznych Jonathana Liebesmana, Skórzana wojen domowych i koncentruje wokół Twarz przyszedł na świat naznaczony losów dwóch kobiet: teściowej i synopiętnem inności. Na skutek mutacji wej. Tym razem maska jest rekwizy- był tak przerażający, że przestraszyła tem egzotycznym, nawet efektownym, się go rodzona matka, pozostawiając lecz także doniosłym dramaturgicznie na pastwę losu. To ważna informacja, i symbolicznie. Zapożyczona z trady- bo z dotychczasowych przykładów cyjnego japońskiego teatru no, była płynął wniosek, że maska stawała się utożsamiana z obliczem demona dla filmowych bohaterów schronieHannya, którym stawały się ogarnięte niem, azylem. Tymczasem Leatherface. z maską czy bez zazdrością i gniewem niej. wygląda tak samo kobiety. W filmie Shin- „Zakładając maskę potwornie. Na czym dy teściowa zazdrosna z fragmentów różnych więc polega jej rola? o romans synowej części twarzy ofiar, z sąsiadem, zakłada Leatherface zaspokaja Odpowiedzi pośredniej ponownie dostarcza demoniczną maskę, potrzebę bycia kimś obraz Liebesmana. by ją wystraszyć. Za- innym.” Przygarnięty przez miar powstrzymania miłosnych schadzkach udaje się tyl- rodzinę Hewittów nie miał lekkiego ko na początku. Maska tymczasem życia – wyśmiewany, upokarzany, przywiązuje się do nowej właścicielki. traktowany jak zwierzę kumulował Przywiązuje się dosłownie – zaczyna w sobie nienawiść do ludzi, ale także do siebie. Można zatem przyjąć, wrastać w twarz kobiety. Gdy w końcu udaje się ją ściągnąć, oblicze kobie- iż zakładając maskę z fragmentów różnych części twarzy mordowanych ty jest oszpecone przez tajemniczą przez niego ofiar, zaspokaja potrzeinfekcję, przejętą od poprzedniego właściciela maski, bogatego samura- bę bycia kimś innym. Zadziwiające, że w takim potworze odnajdujemy tak ja. Symbolika wydaje się jasna: maska bynajmniej nie ukrywa, ale odkry- bardzo ludzką tęsknotę za akceptacją. wa prawdziwe oblicze bohaterki, którą O wiele mniej szokująca, ale bynajzżera nienawiść, zazdrość i egoizm. mniej nie sympatyczna, maska ukryZnacząca zmiana roli maski – z przed- wała twarz innego sławnego mordermiotu symbolicznego w przedmiot cy – Michaela Myersa z „Halloween” budzący grozę, a nawet szokujący, (1978) Johna Carpentera.


W postaci szalonego Myersa wyraźnie Warto zauważyć, że jedną z cech nikomu niewadzącym lokatorem. dostrzec można koncepcję reżysera. postmodernizmu jest łączenie w jedAle otoczenie chce, żeby był Simone Od początku miał on być postacią nym sztuki „wysokiej” i „niskiej”. Strój Cholue, poprzednią lokatorką, która tylko z pozoru realistyczną: jego biała i maska zabójcy z „Krzyku” jest tego popełniła samobójstwo. Naga (własmaska pozbawiająca wszelkich ludzmodelowym przykładem. Z jednej na) twarz, którą Trelkovsky pokazał kich cech twarz, bezszelestny sposób strony, przez maskę odsyłającą do sąsiadom, nie znalazła ich akceptacji, poruszania się i pojasłynnego obrazu nora wręcz przeciwnie – wzbudziła agrewiania znikąd, niezro- „Maska Jasona wyweskiego ekspresjonisję. Bohater nakłada, zatem „maskę” zumiałe morderstwo wołuje grozę, poniesty Edwarda Muncha, – przebiera się za Simone, przyjmuje siostry w dzieciństwie mamy element sztuki elijej nawyki, ubiera się w jej sukienki, waż niepokojąca jest wskazują na jej symbotarnej. Z drugiej – przez w końcu zmienia płeć (zewnętrznie, nieadekwatność maski liczny wymiar. Idealnie przebranie seryjnego oczywiście). Przyjmuje nową rolę komponująca się z cia- i postaci ją noszącej mordercy, wyjątkowo – Simone Cholue. Sama Simołem mordercy, maska, (morderca i hokeista tandetne i prymitywne, ne pojawia się w scenie szpitalnej jakby z nim zrośnięta, to dość dziwaczne nawiązanie do sztuki – jej szczelnie zabandażowana twarz ziejąca pustką, stano- połączenie).” jarmarcznej. Arcydzieło z oczami pełnymi przerażenia i czarwiła wyrazisty symbol światowego malarstwa nym otworem przeraźliwie krzyczązła. Nie budziła grozy, ale poważnie wpisano w dzieło kultury masowej, cych ust też jest maską. W finale filniepokoiła, nie było z niej można nijakim po ogromnym sukcesie (najmu okazuje się, że ukryty jest za nią czego odczytać, nie wyrażała żadnych bardziej dochodowy slasher w dzieTrelkovsky. Bo płeć i tożsamość są emocji, nieprzenikliwa idealna twarz jach kina – 161 milionów dolarów na tylko maskami, które można swobodbezlitosnego zabójcy. Dr Loomis, psyświecie) stał się „Krzyk”. Z pewnością nie zmieniać. Wszystko jest względne chiatra badający przypadek Myers’a pośród horrorowych masek, ta którą a my wszyscy jesteśmy jedynie aktonie miał wątpliwości: „To czyste zło”. zakłada zabójca z filmu Cravena jest rami na scenie życia. najbardziej „artystyczna” . Z kolei okrycie twarzy Jasona VoorTrzeci rodzaj masek, który pojawia się heesa, z serii liczącej łącznie dziesięć Do tej pory przyglądaliśmy się najsłynw horrorze, wiąże się z zasadniczym części, a zapoczątkowanej w roku niejszym i najciekawszym maskomcelem tego rekwizytu – ukryciem 1980 „Piątkiem trzynastego” Seana rekwizytom. Ale o masce można tożsamości. Aby utrudnić identyfiS. Cunnighama, to najbardziej chymówić także wtedy, gdy nie zakrywa kację osoby nie trzeba zakładać wyba jednoznaczny przykład maski. Jej twarzy – ludzkie oblicze z powodzemyślnych masek – doskonale wiedzą właściciel, Jason Voorhees, pojawił niem może ją zastąpić. o tym choćby islamscy terroryści, zasię w niej dopiero w trzecim filmie, krywający twarze czarnymi chustami wyreżyserowanym przez Steve MineSzczególnie bogate w maski-twarze lub chowający głowy w kominiarkach. ra. Znów postać skonstruowana jest jest liczne grono seryjnych morderW tym kontekście za maskę można tak, by możliwie skutecznie szokować ców – także filmowych. Przytoczmy uznać także długie włosy opadające widzów: efektownie pozbawiające żyzatem przykład najsłynniejszego z nich i zasłaniające twarz – charakterystyczcia narzędzia zbrodni (maczeta i inne – doktora Hannibala Lectera, bohatera ny element wizerunku azjatyckich ostre przedmioty) oraz wpisująca się „Milczenia owiec” (1991) Jonathane’a zjaw, wypromowanych przez „Ringu” doskonale w nieludzki wizerunek zaDemme. Twarz doktora jest maską do- (1998) Hideo Nakaty oraz jego amebójcy – maska hokeisty. Tym razem jej skonałą – budzi sympatię, ale jest odrykański remake „The Ring” (2000) zadanie sprowadza się do funkcji czyporna na każde najbardziej przenikliwe Gore Verbinskiego. Chyba najprostsza sto użytkowych, czyli uatrakcyjnienia spojrzenie. A jednoi najbardziej naturalna wyglądu mordercy. Wywołuje grozę, cześnie za tą twarzą „Twarz Hannibala „maska”, a jednak wyponieważ niepokojąca jest nieadeukryta jest bestia. Po- Lectera jest maską wołująca silne emocje. kwatność maski i postaci ją noszącej mysł na postać dok- doskonałą – budzi sym- Bo któż skrywa się za (morderca i hokeista to dość dziwacztora-mordercy opiera patię, ale jest odporna gęstymi włosami? Piękne połączenie). Wywołuje grozę także się na kontraście miłej na kobieta czy demon? na każde najbardziej przez odczłowieczenie szaleńca przez powierzchowności z A może nasza własna odebranie mu twarzy, pozbawienie przerażającym wnę- przenikliwe spojrzenie.” twarz? ludzkich cech. Wprawdzie rekwizyt dodatkowo „odrealniał” Jasona, sugerując, że zabójca jest symbolem czystego zła, wciąż na nowo się odradzającego, lecz nie należy przeceniać tej cechy maski Jasona.

W przeglądzie filmów, w których maska odgrywała rolę najistotniejszego rekwizytu, nie może zabraknąć „Krzyku” (1996) Wesa Cravena. Ten wyjątkowy horror to zabawa motywami i konwencjami. Na fabułę filmu składają się cytaty i aluzje do „Piątku trzynastego”, „Halloween”, „Ostatniego domu na lewo”, „Koszmaru z ulicy Wiązów” i wielu innych horrorów.

trzem. Kontrast ten najlepiej oddaje scena w ambulansie, kończąca sekwencję ucieczki bohatera z gmachu sądu. Udało mu się zbiec, ponieważ zdjął twarz z jednego ze strażników. Zarazem przejaw wręcz demonicznej inteligencji, z drugiej pomysł z nałożeniem twarzy martwej osoby godny Leatherface’a, który inteligencją nie grzeszył Najciekawiej prezentuje się maskatwarz w „Lokatorze” (1976) Romana Polańskiego. Maska należy do bohatera filmu, Trelkovsky’ego (rewelacyjnie zagranego przez samego reżysera). Bohater chce być sobą – uprzejmym,

Przegląd filmów, w których maski zajmowały mniej lub bardzie eksponowane miejsca w fabule, skłania z pewnością do wielu ważnych wniosków, lecz najważniejszy wydaje się być jeden. Maska jest najbogatszym w symboliczne treści rekwizytem grozy. Może oznaczać schronienie, być substytutem „ja”, wyrażać tęsknotę za akceptacją, być przepustką do życia w społeczeństwie, stanowić symbol zła czy wreszcie sugerować względność społecznych ról. Maska w horrorze oferuje zatem znacznie więcej, niż tylko grozę i szok. Warto o tym pamiętać.


Wywiad przeprowadził: Filip Kucharzewski

Miguel and the Living Dead powraca silniejszy niż kiedykolwiek. Nowa, wypełniona po brzegi fenomenalnymi dźwiękami płyta jest już na rynku (po szczegóły zajrzyjcie do działu z recenzjami) i ostatecznie zamyka usta wszystkim niedowiarkom, pokazując jak nietuzinkowy jest to zespół. Tymczasem zapraszam na rozmowę z Nerve69 – spiritus movens całego przedsięwzięcia, który opowie wam o nowym krążku, horrorach i wielu innych, niemniej interesujących rzeczach dotyczących tego najoryginalniejszego obecnie polskiego projektu. Miguel and the Living Dead to zjawisko bardzo świeże na polskiej scenie; w zasadzie żaden zespół nie wykonuje podobnej muzyki. Jak się czujesz jako założyciel tak oryginalnego tworu? Całkiem nieźle, szczerze mówiąc to jestem po prostu dumny i szczęśliwy, że udało się to wszystko złożyć do kupy i w ciągu kilku lat doprowadzić do obecnego stanu. Nie było to łatwe, uwierz mi. Miałem dosyć specyficzną, jak na nadwiślański przylądek, wizję muzyczno-ideową i już w pewnych chwilach zaczynałem tracić nadzieję. Na szczęście pewna impreza, a w zasadzie kilka imprez ze Slavikiem i Klausem obróciło temat o 180 stopni. Wasz debiutancki krążek, wydany dwa lata temu „Alarm!!!”, przyniósł porażającą dawkę mrocznego rock and rolla; teraz ukazuje się nowy album „Postcards from the Other Side”. Jakie zmiany niesie ze sobą ta płyta? Eksperymentujecie czy raczej rozwijacie dotychczasowy styl? Nie boisz się trochę presji związanej z tzw. „regułą drugiej płyty”? No, presja drugiej płyty jest, faktycznie. Słyszałem już sporo najróżniejszych opinii o nowym albumie. A to się okładka nie podoba bo na „Alarm!!!” była fajniejsza, a to muzyka nie pasuje bo jedynka miała takie „fajne garażowe brzmienie, a tutaj pachnie sterylnym studiem”, a to wydanie do bani bo w digipacku i różne tego typu pierdoły. Na szczęście osobiście kompletnie się tym nie przejmuję. Nagraliśmy to co chcieliśmy nagrać i sami z siebie jesteśmy zadowoleni, a to najważniejsze. Poza tym większość opinii, jak już przy tym temacie jesteśmy, jest bardzo pozytywna a nawet entuzjastyczna – myślę, że wyszliśmy generalnie obronną ręką i nasza druga płyta to bardzo dobra druga płyta, w niczym nie ustępująca debiutowi. Podstawowa różnica pomiędzy „Postcards...” a „Alarm!!!” to jak już wspomniałem brzmienie. Debiut był nagrywany w totalnie posranych warunkach, zupełna amatorka. Dało to efekt brudnego, garażowego soundu, który nam jednak zupełnie nie odpowiadał. Na przykład perkusja i gitary brzmiały fatalnie, a klawiszy w niektórych fragmentach to można się było jedynie domyślać. Na nowym albumie wszystko jest na swoim miejscu i pod względem brzmieniowo-produkcyjnym jesteśmy prawie zadowoleni. Mówię „prawie”, bo sporo rzeczy nam jednak nie do końca pasuje, ale niestety z powodu różnego rodzaju ograniczeń, głównie sprzętowo-finansowych, musieliśmy je zostawić

w takiej a nie innej postaci. Ogólnie jednak bilans jest zdecydowanie na plus. Wydaje mi się, że „Postcards...” można traktować jako rozwinięcie stylu z jedynki, choć całość brzmi chyba trochę ostrzej, a i niespodzianek dla starych słuchaczy też pewnie nie brakuje, na przykład niemalże popowy „Over Horizon” albo piekielnie czadowy „Legion Of The Wicked” zaskoczą prawdopodobnie sporo osób... Na „Postcards...” znalazł się kawałek o dość wymownym tytule, nawiązującym do nieco już zapomnianego gatunku. Mowa tu o utworze „Batcave”. To manifest, pastisz czy jeszcze coś innego? Po części pastisz, po części może i manifest. Zawsze się zastanawiałem dlaczego cała ta scena batcave nie ma swojego sztandarowego numeru o wiadomym tytule. No to teraz już ma. Z drugiej strony ta piosenka to takie trochę mrugnięcie okiem. A dla mnie osobiście chyba najfajniejszy numer na krążku pod względem muzycznym. Debiut został wydany przez austriacką Strobelight Records, podczas gdy „Postcards...” pojawia się na rynku dzięki polskiej Noise Annoys. Co spowodowało, że zrezygnowaliście ze współpracy z tą uznaną już w mrocznym światku wytwórnią? Nie zrezygnowaliśmy ze współpracy ze Strobelight, skąd takie przypuszczenie? (Jak widać różne rzeczy można znaleźć w Internecie – przyp. Filip) Noise Annoys jest odpowiedzialny jedynie za polską edycję płyty, zaś na resztę Europy najprawdopodobniej wypuści nas właśnie Strobelight. To bardzo fajni, rzetelni ludzie, z którymi się znakomicie współpracuje, więc nawet nie mamy specjalnie ochoty ani pomysłu na szukanie innego wydawcy. Jeszcze nie dogadaliśmy detali co do nowej płyty ale wszystko jest na dobrej drodze i jesienią ma mieć miejsce zachodnioeuropejska premiera. Horror jest obecny w twórczości Miguel and the Living Dead od zawsze. Teksty, image, muzyka – wszystko to jest obficie oblane makabrycznym sosem. To tylko konwencja czy prywatnie też obracacie się w tych klimatach?

79


Nie wszyscy, ale większość z nas bardzo lubi horror. Ja osobiście ma świra na tym punkcie praktycznie od dziecka. Kiedy w wieku lat jedenastu obejrzałem „Evil Dead” wiedziałem, że już jestem naznaczony. Jakiś tam element samej konwencji horror – punk czy horror – rock też jest u nas obecny, choć przyznam szczerze, że czasami bardziej to szkodzi niż pomaga, bo wiele osób nie przepadających za tego rodzaju image’em i przekazem skreśla nasz zespół z góry. Poza tym kapel obracających się w klimacie horroru jest na świecie cała masa, czasem to są kompletne shity i niejednokrotnie jesteśmy wrzucani do jednego worka np. razem z tymi wszystkimi epigonami Misfits. W Polsce to cały czas coś nowego, w zasadzie jesteśmy chyba jedyną kapelą w naszym kraju, która wygłupia się w ten sposób i z pewnością nas to wyróżnia, ale nie traktujemy tego do końca serio i tak zupełnie szczerze przyznam, że trochę mnie już to zaczyna nudzić. Ile można śpiewać o zombiakach i wilkołakach... Z pewnością spróbujemy w przyszłości czegoś innego, zresztą na dobrą sprawę na nowej płycie znajdziesz już kilka numerów nie mających nic wspólnego w warstwie tekstowej z horrorem, np. „Over Horizon” czy „Bonehead”. Ale bez obaw, na pewno straszyć nie przestaniemy. Jak oceniasz kondycję współczesnego horroru filmowego? Mamy z jednej strony można już chyba powiedzieć wysyp nowych filmów, ale sporą część tego stanowią, albo remake’i, albo schematyczne filmy o nastolatkach. Kino azjatyckie nie jest także już taką nowością jak jeszcze parę lat temu i powoli zjada własny ogon, proponując w co drugim filmie powykrzywianą dziewczynkę z długimi włosami... To prawda, dzisiejszy horror filmowy zabrnął w ślepą uliczkę i ciężko jest trafić na naprawdę oryginalny obraz. Osobiście wciągam prawie wszystko jak leci, ale patrząc na temat obiektywnie to faktycznie nie jest za różowo. Raz na jakiś czas pojawiają się nowe, intrygujące rzeczy i wybitni twórcy, jednak błyskawicznie pojawiają się armie poślednich naśladowców, którzy z czasem obracają oryginalny temat w banał, jak chociażby wspomniany przez ciebie nurt J–horror. Ostatnia rzecz którą naprawdę oglądałem z zapartym tchem, nie patrząc podczas projekcji na zegarek, to „House of 1000 Corpses” Roba Zombiego. Aha, świetny był też „Descent” Neila Marshalla, naprawdę niepowtarzalny klimat! Nowy film Lyncha jest też niezły, ale to chyba nie do końca horror. Co z literaturą? King, Masterton, Barker, czy relaksujesz się raczej przy klasykach typu Lovecraft, Stoker, Poe, może Bierce? Wolę raczej starsze rzeczy, np. Lovecrafta czy XIX-wieczne opowiadania grozy, zwłaszcza rosyjskie. „Rodzina wilkołaka” Aleksego Tołstoja to chyba najlepsza rzecz jaką czytałem z tego gatunku. Nowe rzeczy są trochę za bardzo schematyczne, banalne czy momentami nawet wręcz toporne, ale Kinga i Barkera bardzo cenię. A tak w ogóle to wstyd przyznać, ale od jakiegoś czasu prawie nie mam czasu na czytanie książek, co mnie wielce martwi. Część badaczy literatury i filmu upatruje horror jako odbicie niepokojów społecznych w danym momencie i swoisty, makabryczny komentarz do aktualnych wydarzeń. Jest Ci bliskie takie postrzeganie tego gatunku czy skłaniałbyś się raczej ku modelowi grozy „radosnej”, traktującej obcinanie kończyn, tryskającą krew itp. jako zabawę samą w sobie? Przede wszystkim nie należy generalizować. Horror może być zarówno odbiciem aktualnych lęków i problemów społecznych, co na przykład przypisuje się niemieckiemu ekspresjonizmowi spod znaku Murnaua, może też być pokręconym, krwawym i czysto rozrywkowym spektaklem. Może mieć również przekaz „metafizyczny” czy nawet religijny. Wszystko zależy od aspiracji twórców i od ich intencji. Jako widz odnajduję intere-

80

sujące rzeczy w każdym z tych modeli i nie lubię sprowadzać zjawiska hororru do jednego mianownika, na dłuższą metę to nie ma sensu. Są jakieś szanse na klip? Jakbyś w ogóle widział obrazek Miguel and the Living Dead? Mroczny alegoryczny obraz czy raczej kiczowaty spektakl a’la Hammer lub Troma? Myślę, że obydwie konwencje by się nadały, wszystko zależy od tego, kto by się za to zabrał. Nawiedzony, uduchowiony wizjoner mógłby zilustrować naszą muzykę równie dobrze co trashowy reżyser – amator z galonami sztucznej krwi, wszystko zależy od talentu. Póki co jednak szanse na klip są niewielkie, przynajmniej jeśli mowa o profesjonalnym obrazku w klimacie horror. Prawdopodobnie na jesieni nakręcimy video do jednego z kawałków, ale będzie to raczej obraz z cyklu „zespół w akcji” niż jakaś mroczna opowieść. Inna sprawa, że osobiście wolę klipy, w których pierwszoplanową rolę gra sama kapela i nie za bardzo przemawiają do mnie przefabularyzowane arcydzieła. Znam realia, ale powiedz mi proszę czy są szanse na jakąś trasę po Polsce w związku z premierą nowej płyty? Będzie można zobaczyć was na żywo gdzieś poza Warszawą? Pod koniec października mamy grać trasę po Polsce, tzn. może nie do końca trasę, a raczej kilka koncertów promujących płytę. Nie pamiętam już nawet gdzie, ale na pewno poza Warszawą. Natomiast kilka dni później, bodajże 01.11. gramy na legendarnym festiwalu deathrock / psychobilly „Drop Dead”, który w tym roku po raz pierwszy odbywa się nie w Nowym Jorku tylko w Europie i to w dodatku bardzo blisko, bo w Pradze. Skład zespołów jest niesamowity, już nie możemy się doczekać! Co się dzieje z waszą stroną internetową? Jakiś czas temu zniknęła i jak do tej pory, poza profilem na myspace, nie dysponujecie oficjalką. To prawda, w chwili obecnej mamy tylko profil myspace. Wynika to z różnych powodów, przede wszystkim z tego, że nie ma nikogo, kto by się mógł profesjonalnie i rzetelnie zająć oficjalną stroną internetową, a profilek na myspace nie wymaga specjalnie czasu ani wiedzy informatycznej. Dodam też, że znakomicie spełnia on swoją rolę, zresztą obecnie nie ma chyba na tej planecie zespołu, który by go nie posiadał. Bardzo wiele kapel, zwłaszcza undergroundowych, podobnie jak my posiada tylko profil na myspace i zrezygnowało z oficjalnych stron, być może z tych samych co my powodów. Swoją drogą ten cały Tom musi być obecnie diabelnie nadzianym gościem. Rozmiar, do jakiego się rozrósł myspace, przeszedł chyba jego najśmielsze oczekiwania, ostatnio widziałem tam nawet strony kandydatów na gubernatorów z USA, jednego miśka dodaliśmy sobie nawet dla jaj do friendów. Graliście już całkiem sporo koncertów, głównie niestety za granicą. Występowaliście m.in. obok legendarnego The Damned. Jacy są prywatnie członkowie tak klasycznych zespołów? Zazwyczaj to szalenie mili i kontaktowi ludzie, zero gwiazdorki i nadęcia. Zdarzyło się wprawdzie kilku dupków, może pominę nazwiska i nazwy milczeniem, ale akurat załoga z The Damned czy np. Ausgang to zajebiści goście, pozdrawiamy! Z mojej strony to wszystko. Dziękuję ci bardzo za wywiad i, mam nadzieję, do zobaczenia na koncercie. Dziękuję bardzo również. Z mojej strony najszczersze życzenia powodzenia z „Czachopismem”. Wiem dobrze jak teraz wyglądają realia, jeśli chodzi o drukowane magazyny, zwłaszcza te nowe i nie o gołych dupach. Nie dajcie się panowie.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.