Czachopismo - Nr 3

Page 1




CZACHOPISMO #3 październik 2007 w numerze: 04. 06. 09. 12. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 20. 22. 24. 26. 30. 32. 35. 38. 40. 42. 43. 44. 48. 50. 56. 58. 60. 62. 64. 58. 71. 72. 75. 76. 78.

Świeże mięso (Newsy) Zombie - martwi inaczej Marsz umarłych - Przewodnik Grindhouse: Planet Terror Mendal W. Johnson „Let’s go play at Adams’” Peter Straub „Zaginiony, Zaginiona” Patrick McGrath „Groteska” Brian Lumley „Dom Cthulhu” Graham Masterton „Wendigo” Graham Masterton „Wyklęty” Wywiad: Graham Masterton Martwica mózgu 28 tygodni później Komiks: Morfium Wysyp żywych trupów Horror w stu słowach Ewolucja martwego mięsa Halloween Marvel Zombies (Komiks) Hellraiser (Komiks) Piekielne wizje (Komiks) Ojcowie Horroru: Howard Phillips Lovecraft (cz.2) Śmiertelny trup Kazimierz Kyrcz Jr & Łukasz Śmigiel „Pasażer na gapę” Blady strach Brutalnie krótko czyli wycieczka do wypożyczalni Świt żywych trupów Dom przy cmentarzu Galeria potworów: Dracula Recenzje muzyczne W sieci horroru Versus: Noc żywych trupów 1968 i 1990 ... a potem go przemaglujemy! Dead Silence Rekwizyty kina grozy: Lustro

ismo.pl

www.czachop naszą stronę Zapraszamy na


Drodzy Czytelnicy,

stawał kolejny numer „Cza czas którego w mękach pow tu mięMinął kolejny miesiąc, pod ych zmarłych”. Znajdziecie „żyw acie tem na się y chy”. Tym razem skupiliśm ... artykuł o ciężkim życiu poświęcone tej tematyce oraz ów”), dzy innymi filmy i komiksy dwóch „Nocy żywych trup tacja fron (kon sus” „Ver ły: lustro. trupa. Ponadto stałe dzia a rekwizytem numeru jest ula, Drac ór potw y yczn w „Galerii” tym razem klas . Lovecrafcie. to ciąg dalszy materiału o H.P Natomiast „Ojcowie horroru” h. muzycznych oraz filmowyc nim wiele premier, imprez filmu Zbliża się Halloween, a z w Multikinie oraz premiera oru Horr iwal Fest je ugu zasł Tu na szczególną uwagę ji o festiwalu znajdziecie na a Zombie. Więcej informac „Halloween” w reżyserii Rob eru. ostatniej stronie tego num iska autorów: „Sadysta” to trzech recenzji zniknęły nazw BartłoW poprzednim numerze z ą oczy II” oraz „Siostry” maj a górz „Wz t mias nato tekst Krzysztofa Żmudy, ie. trzen opa nied to za y zam mieja Paszylka. Przepras

o to …...i pamiętajcie: „Co złeg

Wydawca: PressKontakt Sp. z o.o. 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25

Redakcja: Redaktor Naczelny: Wojciech Jan Pawlik w.pawlik@czachopismo.pl

Adres redakcji: 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25 tel/fax: (012) 633-99-01

Zastępca redaktora naczelnego: Bartłomiej Paszylk b.paszylk@czachopismo.pl

www.czachopismo.pl www.czachopismo.pl/forum www.myspace.com/czachopismo

Reklama: Krzysztof Śmiałek tel.: 604-160-300 reklama@presskontakt.pl

my!”

Współpracownicy: Krzysztof Gonerski, Paweł Deptuch, Robert Cichowlas, Rafał Chojnacki, Barbara Loranc, Kazimierz Kyrcz Jr, Łukasz Radecki, Sebastian Drabik, Mikołaj Chodkowski, Piotr Pocztarek, Grzegorz Fortuna Jr, Adrian Miśtak, Bartłomiej Krawczyk, Łukasz Śmigiel, Mateusz R. Orzech, Kamil Skolimowski, Łukasz Mielniczuk, Łukasz Skóra, Marcin Dobrowolski, Tahar Yoganathan, Korekta: Joanna Mika

Patronaty / Współpraca: Wojciech Jan Pawlik tel.: 605-145-798 w.pawlik@czachopismo.pl Skład, łamanie, grafika: Tizzastre Bizzalini grafika@dirty-hustlaz.com Grafika: Bartłomiej Kurzok Ryszard Jachimczak

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo skracania i redagowania nadesłanych tekstów. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Publikacja i rozpowszechnianie materiałów zamieszczonych w Magazynie „Czachopismo” w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie i nośniku bez wyraźnej, pisemnej zgody wydawcy zabronione.


Numer: 3/2007

Zapraszamy do pokoju 1408 Stephen King znów na ekranie. Rzecz jasna nie chodzi o osobę Mistrza horroru, ale o jego opowiadanie pt. „1408”. Obraz, do którego scenariusz napisał Matt Greenberg, a udoskonalili Scott Alexander i Larry Karaszewski („Skandalista Larry Flynt”), opowiada historię autora bestsellerów, w których bezceremonialnie rozprawia się ze wszelkimi paranormalnymi zjawiskami. W ramach własnego projekt „Dziesięć nocy w pokojach hotelowych nawiedzanych przez duchy”, postanawia wynająć apartament w cieszącym się złą sławą Dolphin Hotel. Czy dokona kolejnej demistyfikacji? A może tym razem przekona się, że nie zawsze można ufać własnym zmysłom? Amerykańska premiera filmu okazała się ogromnym sukcesem. „1408” zarobiło ponad dwadzieścia milionów dolarów, a na dodatek zebrało entuzjastyczne recenzje. Pojawiły się nawet opinie, że jest to zdecydowanie najlepsza adaptacja prozy Stephena Kinga. Główne role w filmie zagrają John Cusack („Tożsamość”) i Samuel L. Jackson („Węże w samolocie”). Za kamerą stanął niezwykle utalentowany szwedzki reżyser Mikael Hafstrom. Jego filmy „Zło” oraz „Duch topielca” nagradzano na wielu festiwalach. Dzięki staraniom Kino Świat, polscy widzowie 9 listopada 2007 r. będą mieli okazję zweryfikować entuzjastyczne opinie widzów i krytyków zza Oceanu.

Pierwszy oficjalny trailer „Midnight Meat Train” Prace nad adaptacją opowiadania Barkera nabierają tempa. Niedługo po publikacji pierwszych kadrów, o czym wspominaliśmy w poprzednim numerze Czachopisma, pojawił się pierwszy oficjalny trailer tego filmu, w którym grają między innymi Vinnie Jones, Bradley Cooper, Brooke Shields, Leslie Bibb, Roger Bart i Tony Curran. Historia opowiada o seryjnym mordercy w nowojorskim metrze i hordzie podziemnych kanibali. Miejmy nadzieję, że niebawem jakiś polski dystrybutor zainteresuje się wydaniem tego filmu w Polsce!

„Saw IV” - Jigsaw żyje?

Kolejne szaleństwo Tima Burtona „Sweeney Todd” to najnowsze dzieło Tim Burtona. Jak przystało na mistrza ekstrawagancji i czarnego humoru film jest ekranizacją... broadwayowskiego musicalu z 1979 r. Według legend Sweeney Todd był żyjącym w połowie XIX w. seryjnym mordercą, który czynił śmiercionośny użytek z brzytwy. Jego wspólniczka, najczęściej nazywana Margery Lovett, pozbywała się ciał, przyrządzając z nich różne potrawy. Filmowa wersja historii wykorzystująca wątki powieści Christophera Bonda z 1973 r. jest znacznie łagodniejsza. Sweeney Todd to fryzjer Benjamin Baker, który zostaje niesłusznie skazany na więzienie i wywieziony do Australii. Po piętnastu latach powraca i odkrywa, że sędzia odpowiedzialny za jego skazanie zgwałcił i zamordował jego żonę. Tim Burton obiecuje jednak, że film będzie porządnie straszył. „Ja po prostu staram się stworzyć horror w starym dobrym stylu i z dużą dawką muzyki. Uważam, że zbyt rzadko mamy obecnie do czynienia z horroremmusicalem” - powiedział w jednym z wywiadów. Główne role zagrają ulubieńcy reżysera - Johnny Depp i Helena Bonham Carter. Film pojawi się w USA na przełomie grudnia i stycznia. Na razie o polskiej premierze cicho sza.

„The X-Files” po raz drugi?

Słyszeliśmy już milion razy, że 20th Century Fox zamierza wyprodukować „X-Files 2”, ale nigdy nie podano konkretnych informacji. Teraz nadzieje znowu odżywają, ponieważ w wywiadzie dla Movieweb David Duchovny wyjawił, że zdjęcia rozpoczną się w okolicach grudnia tego roku. „Scenariusz jest już gotowy i z tego co wiem zdjęcia rozpoczną się w grudniu. Nie chcielibyśmy jednak zdradzać żadnych szczegółów fabuły aby widzowie mogli w pełni cieszyć się nowym filmem. Wiem, że jako fan X-Files wolałbym być zaskoczony i nie wiedzieć wszystkiego od razu” - powiedział aktor.

Sexoholicy zremixowani! Początkowo premiera czwartej części „Piły” była zapowiedziana na 26 października, czyli równo z jej premierą światową. Polska mogła być jednym z 12 krajów, w których premiera odbyłaby się tego samego dnia co w Stanach. Dystrybutor „Piły” - Kino Świat, zakupił jednak także prawa do dystrybucji remake’a „Halloween”, który ma premierę właśnie 26 października. Niestety, coś za coś. Z jednej strony uradowani są fani „Halloween”, bo nie muszą się bać, że oczekiwany przez nich film w ogóle nie pojawi się w naszych kinach, z drugiej – zawiodła się duża rzesza fanów „Piły”, którzy znowu muszą czekać kilka miesięcy... Pojawiły się już też dwa kolejne zdjęcia z „Piły IV”. Interesujące jest, że na jednym z nich możemy podziwiać Tobina Bella, filmowego Jigsawa... żywego.

4

Aby umilić stanowczo zbyt długie oczekiwanie na pełnowymiarowe wydawnictwo Deathcamp Project uraczył nas ekskluzywnym mini-albumem seXimeR. Znalazło się na nim dziesięć absolutnie zaskakujących, premierowych remiksów wyprodukownych przez zespoły i DJów z Polski, Ukrainy i Estonii. Produkcji remiksów podjeli się: C.H. District (pl), Controlled Collapse (pl), Forgotten Sunrise (est), Gray/Scale (ua), H_12 (pl), kobylinski (pl), Krzysztof Michalak (pl). Jednocześnie Deathcamp Project zapewnia, iż prace nad debiutanckim albumem dobiegają końca. Płyta będzie zatytułowana Well-Known Pleasures i znajdzie się na niej około dziesięciu kompozycji. www.deathcampproject.com


Październik 2007 Zapowiedzi przygotowali: Krzysztof Gonerski, Sebastian Drabik, Mikołaj Chodkowski, Wojciech Pawlik

Bestseller Harlana Cobena trafia na ekrany Studio Europa Corp. należące do Luca Bensona, wyprodukowała za 15 milionów Euro mroczny thriller pt. „Nie mów nikomu”. Film jest adaptacją bestsellerowej powieści Harlana Cobena pod tym samym tytułem. Reżyserem obrazu jest francuski aktor i reżyser Guillaume Canet („Wierność”, „Vidocq”). Główne role zagrają: Kristin Scott Thomas, Francois Cluzet, Nathalie Baye, Andre Dussollier, Jean Rochefort. W epizodzie pojawi się także sam autor powieści. Bohaterem filmu jest Alex, którego żona zostaje brutalnie zamordowana. Osiem lat później mężczyzna dostaje anonimowy e-mail z nagraniem, na którym dostrzega swoją żonę. Następnie otrzymuje wskazówkę gdzie i kiedy będzie mógł ją spotkać. Czyżby Margot wciąż żyła? Ale przecież jej ciało zostało zidentyfikowane ponad wszelką wątpliwość? Alex ignoruje ostrzeżenie „nie mów nikomu” i próbuje dotrzeć do sedna mrocznej tajemnicy, której ślady wiodą w przeszłość. Polska premiera 12 października 2007 r. Film do kin wprowadzi Best Film.

Drugie starcie Obcego z Predatorem

„Zombie Massacre” Uwe Bollany Game Daily donosi, że do Uwe Bolla, kontrowersyjnego niemieckiego reżysera, który tworzy film na podstawie gry „Zombie Massacre”, dołączył kolejny developer. „Zombie Massacre” to gra, w której celem jest dowiezienie uzbrojonej głowicy nuklearnej do centrum miasta opanowanego przez zombie. Po uruchomieniu odliczania gracze muszą jak najszybciej opuścić teren, który zostanie objęty eksplozją. Uwe Boll nie zyskał uznania swymi pierwszymi „dziełami”, ale jego dwa ostatnie filmy „Postal” i „Seed” prezentowały już całkiem niezły poziom. Czy „Zombie Massacre” okaże się kolejnym krokiem naprzód? Już niedługo będziecie mogli to sami ocenić.

Obsada i nowy plakat remake’a „Terror Train” Dość niedawno w sieci pojawił się plakat promujący przeróbkę „Terror Train”, klasycznego slashera z lat 80. W remake’u występują: Thora Birch, Derek Magyar, Gloria Votsis, Kavan Reece i Gideon Emery, a jest on reżyserowany przez Gideon’a Raffa i opowiada historię grupki amerykańskich sportowców z collegu, którzy trafiają do bardzo niebezpiecznego pociągu. Pierwszą wersję tego filmu reżyserował Roger Spottiswoode, a główne role grali m.in.: Jamie Lee Curtis, Ben Johnson, David Copperfield.

Kilka nowych wiadomości o „Alone In The Dark 2” Reżyserzy Peter Scheerer i Michael Roesch skończyli kręcenie głównych zdjęć do „Alone in the Dark 2”. Film produkowany przez Uwe Bolla był kręcony w Los Angeles i Nowym Jorku, oparty jest na serii bardzo popularnej gry komputerowej. Obraz opowiada historię Edwarda Carnby, który współpracuje z grupą łowców wiedźm śledząc niebezpieczną Elisabeth Dexter. W filmie, który ma wejść do kin w 2008 roku występują: Rick Yune, Rachel Specter, Lance Henriksen, Bill Moseley, Danny Trejo, Ralf Moeller, Zach Ward, Natassia Malthe, P. J. Soles, Michael Pare, Jason Connery i Brooklyn Sudano.

Wszystko na wskazuje, że zapoczątkowana „Obcym - ósmy pasażerem Nostromo” Ridleya Scotta seria o oślizgłych kosmitach doczekała się konkurencji. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia do amerykańskich kin trafi kontynuacja filmu „Obcy kontra Predator” Paula W. S. Andersona. Reżyserii sequela podjęli się bracia Greg i Colin Strause (pracowali m.in. przy „X-Men: Ostatni bastion”, „Pojutrze”), którzy czuwali nad wyglądem kosmitów we wszystkich częściach serii. Film rozpoczyna się w momencie, w którym kończy się pierwszy „Obcy kontra Predator”. Pojawia się nowy „czarny charakter” - hybryda Obcego i Predatora, która zagraża obu gatunkom. Inteligentna bestia szuka sposobu na przedłużenie swojej linii genetycznej. Do jej zlikwidowania wysłany zostaje główny bohater - Predator o nadzwyczajnych zdolnościach. Ostateczna walka rozegra się w niewielkiej miejscowości w Kolorado. W wywiadzie udzielonym stacji MTV, bracia Strause, powiedzieli, że tym razem w filmie będzie więcej krwi i przemocy. Wiadomo też, że nie pojawi się królowa-matka Obcych, ale będzie za to królowo-podobna głowa hybrydy. Bracia Strause wykorzystają również oryginalne wrzaski Obcych, znane z obrazu Jamesa Camerona. W porównaniu z pierwszym filmem zmianie ulegnie również wizerunek Predatorów. Inaczej będzie wyglądać ich twarz, porzucono również zbroje z oryginalnych filmów. Czy te i inne zmiany uatrakcyjnią sequel? Dowiemy się 28 grudnia 2007 r. kiedy film, za sprawą Imperial-Cinepix, pojawi się na polskich ekranach.

Drugi trailer „Shrooms” W sieci jest dostępny drugi oficjalny trailer irlandzkiego horroru produkowanego przez Vertigo Films. Grupka amerykańskich nastolatków przyjeżdża w odwiedziny do irlandzkiego przyjaciela. Wybierają się wspólnie na kamping w poszukiwaniu bajkowych magicznych grzybów. Będąc cały czas pod wpływem halucynacji nie są w stanie określić czy ataki potworów są realne czy tylko wytworem ich wyobraźni. W Polsce dystrybutorem tego filmu jest Vision.

Nowe „Funny Games” dokładnie jak oryginał

14 września zadebiutował zwiastun do anglojęzycznego remake’u „Funny Games”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że każde ujęcie wygląda dosłownie identycznie. Zwiastuny oryginału od zapowiedzi przeróbki różnią się długością, ale zaczynają identycznie, tymi samymi ujęciami, z tą samą muzyką, porównania możesz dokonać sam, zwiastuny można znaleźć w serwisie fdb.pl. Również ciekawostką może być, iż reżyser Michael Haneke, który zrealizował oryginał w 1997 roku, nakazał wybudowanie domu na podstawie planów budynku, w którym toczyła się akcja oryginału. W rolach głównych: Naomi Watts („The Ring”, „King Kong”) i Tim Roth („Wściekłe psy”, „Pulp Fiction”).

5


Żywe trupy to obok wampirów, wilkołaków i małych, czarnowłosych dziewczynek najczęściej spotykane w horrorach kreatury. Jednak pomimo mnogości filmów o nieumarłych często nie dostrzega się ich fenomenu, uważając zombie movies za kino prymitywne i mniej interesujące - w końcu umarlaki nie mają ani tyle charyzmy i mistycyzmu co wampiry, ani tyle tajemniczości, co zjawy z japońskich filmów grozy. Nie są też tak ciekawe jak przemieniające się w zwierzęta wilkołaki. Żywe trupy nie mają żadnych zdolności, kierują się tylko i wyłącznie instynktem, bardzo łatwo jest je pokonać, przez co niebezpieczne są jedynie w grupie. Wydawać by się więc mogło, że nie są one zbyt ciekawe. W praktyce jednak wszystko zależy od reżysera i tego, jaki ma pomysł na przedstawienie historii nieumarłych - niektórzy twórcy potrafili pokazać umarlaki w fascynujący sposób, stworzyć ciekawą atmosferę, a nawet za pomocą filmów o żywych trupach skrytykować ludzką głupotę. Dlatego też nie wolno z góry traktować obrazów o zombie jako kina gorszego, bądź mniej ciekawego. Warto natomiast uważnie dobierać repertuar, by nie zrazić się do tego specyficznego gatunku. Grzegorz Fortuna Jr

zombie temat

Gdy zabraknie miejsca w piekle...

Zombie w filmie to zazwyczaj wskrzeszony w jakiś sposób umarły. Powody jego powrotu do żywych bywają różne - wyciek toksycznych substancji, nieudany eksperyment, ugryzienie tajemniczego zwierzęcia, czy też po prostu jak to było między innymi w kultowych obrazach Romero - przepełnienie się piekła. W obrazach o żywych trupach bardzo często zdarza się też tak, że nieumarły wbije się zębami w skórę żywego człowieka (albo jedynie go zadrapie), powodując śmierć nieszczęśnika, a po pewnym czasie jego powrót do żywych, oczywiście pod postacią zombie. Ożywione umarlaki nie myślą, choć mogą korzystać z prostych przedmiotów lub nacierać na przeszkody, stopniowo je pokonując. Kierują się instynktem, który każe im jeść mięso żywych istot - dlatego nawet z daleka wyczuwają ludzi, po czym powolutku dążą w ich kierunku. Poruszają się niespiesznie z powodu stężenia pośmiertnego (rigor mortis). Wskutek gromadzącego się kwasu mlekowego następuje ścięcie białek mięśni, przez co sztywnieją one, nie pozwalając truposzom wykonywać szybkich ruchów. Dlatego też zombie zazwyczaj nie są niebezpieczne, gdy występują pojedynczo. Aby posłać nieumarłego z powrotem do gleby należy w jakikolwiek sposób uszkodzić jego mózg. Zazwyczaj wystarczy strzelić w głowę lub mocno w nią czymś walnąć. Ciało zombie rozkłada się cały czas, więc po uderzeniu zazwyczaj efektownie się rozpada. Jednak, jeśli mózg nie został zniszczony, mogą atakować dalej. Dobrym rozwiązaniem jest więc podpalenie - żywe trupy panicznie boją się ognia i w większości przypadków szybko wracają do świata umarłych gdy zaczną się palić. Trudniej niestety pokonać hordę umarlaków. Naboje zazwyczaj szybko się kończą, a zombie nie ma zamiaru zrezygnować, kiedy wyczuje ludzkie mięso. W przypadku, gdy jeden człowiek zostanie złapany przez całą grupę nieumarłych, jest zazwyczaj rozszarpywany na strzępy i zjadany.

...umarli wyjdą na ziemię Tak wygląda najbardziej klasyczny wizerunek żywego trupa, do którego przyzwyczaiły nas najsłynniejsze filmy o nie-

6

umarłych. Jednak sama postać zombie jest o wiele starsza, niż klasyczne filmy Romero i wywodzi się z prymitywnej religii voodoo, z Haiti. Wielu obywateli tego kraju nadal wierzy w powracanie zmarłych do życia. Wiara w zombie jest w tych rejonach naprawdę głęboko zakorzeniona, pomimo, że niewielu ludzi widziało „żywego trupa” osobiście. Strach przed nieumarłymi jest poważny i w pewnym sensie zrozumiały - Haiti należy przecież do miejsc, w których ogromną wagę przykłada się do religii i wierzeń, a ludzie są bardzo zabobonni. Według tamtejszych wyznawców voodoo kapłani mogą zabić człowieka, by po pewnym czasie ożywić go na nowo i wykorzystać na przykład do ciężkiej pracy na plantacjach. Nie jest to już jednak żywy człowiek, a jedynie ciało zamieszkane przez jednego z duchów śmierci. Legenda głosi też, że zombie, które zje sól, uświadomi sobie, że jest martwe, po czym wróci na cmentarz. Nietrudno więc zrozumieć, że Haitańczycy bardziej od spotkania zombie boją się, że nim zostaną. Dlatego też umarłemu często odrąbuje się po śmierci kończyny lub głowę (by był nieprzydatny kapłanowi), a rodzina przez kilkanaście dni czuwa przy grobie bliskiego. Choć trudno traktować wiarę w żywe trupy na serio, wierzenia te mogą mieć swoje logiczne wytłumaczenie. Jedna z wersji mówi, że kapłani (zwani tez bokorami) podają żywemu człowiekowi specjalny preparat (zawierający między innymi startą ropuchę i toksynę z ryby Fugu), który powoduje, że ofiara zapada w coś, co możnaby nazwać śpiączką. Toksyna z ryby Fugu paraliżuje, a jad uzyskiwany z ropuchy ma właściwości halucynogenne. Osoba, której podana zostanie ta substancja nie traci świadomości, ale wygląda dokładnie jak martwe ciało. W kilka dni po pogrzebie bokor przybywa po swoją ofiarę i wydobywa ją z ziemi, wykonując specjalne rytuały. Po wszystkich tych procedurach człowiek znajduje się pod władzą kapłana i może być wykorzystywany do dowolnych celów. Bez trudu da się jednak odróżnić ofiarę bokora od normalnego człowieka. Ponoć na Haiti możliwe było nawet wynajęcie kapłana, by zamienił naszego wroga w swojego niewolnika, skazując go na ciężką pracę, a w końcu także i śmierć.


Choć brzmi to nieprawdopodobnie, trudno lekceważyć relacje ludzi, którzy twierdzą, że zostali zniewoleni przez bokora i po latach szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało im się dostać w rodzinne strony. Tym bardziej, że jest kilka słynnych, udokumentowanych przypadków powrotu do domu członka rodziny, który... został pochowany kilka lat wcześniej. Oczywiście ofiary kapłanów voodoo nie zostały wskrzeszone po śmierci, a jedynie wybudzone ze śpiączki, ale w miejscu takim jak Haiti zabobony i wierzenia (szczególnie tak niezwykłe) przechodzą z pokolenia na pokolenie i dla obcokrajowców stanowią tajemniczą, lokalną legendę. Z czasem mit o zombie zaczął więc inspirować twórców filmowych.

uznawany jest za jeden z najbardziej sugestywnych filmów grozy. Mowa oczywiście o „Night of the Living Dead” („Noc żywych trupów”) nowojorczyka, George’a A. Romero. Ten słynny horror został nakręcony na czarno-białej taśmie filmowej za marne - nawet jak na tamte czasy - 114 tysięcy dolarów. Co więcej, Romero zdecydował się zatrudnić w głównej roli czarnoskórego aktora, Duane’a Jonesa, co w tamtych czasach nie zwiastowało niczego dobrego - Afroamerykanie nadal byli często traktowani jak ludzie drugiej kategorii, a w horrorach zawsze ginęli na początku. Nowatorskie, odważne podejście Romero spowodowało, że pod koniec lat sześćdziesiątych miał on duże trudności w znalezieniu dystrybutora. „Noc żywych trupów” ostatecznie zyskała popularność dzięki kilku czynnikom. Był to film nawet jak na tamte czasy mocno surowy pod względem wizualnym - czarno-biała taśma tworzyła niezwykły, unikalny klimat. Ale jednocześnie Romero bardzo odważnie pokazał w „Night of the Living Dead” realistyczną przemoc. Zrobiony w kolorze w roku 1990 przez współpracownika Romero, Toma Saviniego remake jest co prawda dobrze przemyślanym horrorem, ale pomimo dobrych efektów i świetnej charakteryzacji nie wzbudza takich emocji jak kultowy oryginał.

zombie temat

Żywa śmierć w świecie filmu początki

Nakręcony na podstawie opowiadania Garnetta Westona „The White Zombie” („Biały Zombie”), z roku 1932, to prawdopodobnie pierwszy film o żywych trupach z prawdziwego zdarzenia. Ówczesna gwiazda horrorów, Bela Lugosi, zagrał w nim przebiegłego Legendre’a, mieszkającego na haitańskiej plantacji człowieka, który za pomocą tajemniczego napoju zamienia ludzi w zombie i zmusza ich do pracy w młynie. Film Victora Halperina jako jeden z niewielu obrazów o zombie odnosi się bezpośrednio do wierzeń mieszkańców Haiti. Warto zainteresować się tym klasykiem, tym bardziej, że można go całkowicie legalnie ściągnąć z Internetu.

W latach 30. i na początku lat 40. pojawiło się jeszcze kilka zombie movies, w tym nowa produkcja Halperina - „Revolt of the Zombies”, ale żaden z nich nie przeszedł do horrorowego kanonu. Dopiero wyprodukowany przez słynnego Vala Lewtona „I Walked with a Zombie”, którego reżyserem jest Jacques Tourneur na stałe zapisał się w historii filmu. To obraz godny uwagi z kilku powodów - nie próbuje straszyć widza prymitywnymi chwytami, za to cały czas trzyma w napięciu dzięki mistrzowsko zbudowanej atmosferze. „I Walked with a Zombie” podobnie, jak „White Zombie” nawiązuje do haitańskich legend i robi to w bardzo ciekawy, przemyślany sposób. Jest jednak horrorem o wiele bardziej klimatycznym i nastrojowym.

Dziesięć lat po premierze „Nocy...”, w roku 1978, nowojorski reżyser postanowił kontynuować historię nieumarłych w „Dawn of the Dead” („Świt żywych trupów”). Sequel miał większy budżet i był o pół godziny dłuższy. Nakręcono go w kolorze, a jako scenografię wynajęto wielkie, amerykańskie centrum handlowe. Fabuła - podobnie jak w „Night of the Living Dead” - opowiadała o grupce ludzi, którzy przeżyli atak zombie, jednak tym razem historia obejmuje większy teren i jest bardziej widowiskowa. Romero po raz pierwszy w pełnej okazałości objawił tu swoje moralizatorskie zacięcie - w „Świcie żywych trupów” zombie niemal nie stanowią

Przez kolejne dwadzieścia pięć lat nie powstał właściwie żaden znaczący dla gatunku film. Oprócz jednego. Mowa tu o brytyjkim „Plague of the Zombies” („Plaga żywych trupów”) Johnna Gillinga. Ten zrobiony w słynnej wytwórni Hammer (znanej szerzej choćby z „Draculi” z 1958 roku) obraz jest filmem niesłusznie zapomnianym. Znakomicie łączy elementy kryminału i horroru, nakręcony został z typowym dla Brytyjczyków wdziękiem. Nie był on jednak typowym zombie movie, przez co często nie pamięta się o nim we wszelkich zestawieniach. „Plague of the Zombies” to film ważny, ale najważniejszy dla gatunku obraz miał nadejść dopiero dwa lata później.

George A. Romero i jego nieumarli W roku 1968 nieznany szerzej reżyser reklamówek stworzył film, który na stałe zapisał się nie tylko w historii horroru, ale także w ogólnie pojętej historii kina i który do dziś

7


zagrożenia - bohaterowie są uzbrojeni po zęby, a umarlaki poruszają się bardzo powoli i ledwo atakują. Zagrożeniem są za to ludzie, którzy nie potrafią się dogadać nawet w kryzysowej sytuacji i bezsensownie walczą ze sobą, zamiast wspólnie stawić czoło niebezpieczeństwu. Jak widać, poprzez horror o zombie także można przekazać ważne treści. Co więcej, muzykę do „Dawn of the Dead” skomponował kultowy zespół Goblin, a sam film otrzymał „błogosławieństwo” włoskiego mistrza grozy, Dario Argento.

Dead” („Miasto żywej śmierci”) z roku 1980 opowiadał o dziewczynie, która podczas seansu spirytystycznego widziała miasto, w którym otwarły się bramy piekieł. Późniejszy o rok „The Beyond” („Hotel siedmiu bram”) opowiadał podobną historię - tym razem brama piekła została otwarta w starym hotelu. „The Beyond” okazał się jednak filmem o wiele lepszym i ciekawszym, niż przeciętny, słabo zagrany „City of the Living Dead”. Przerażała w nim przede wszystkim sugestywna, niezwykle oryginalna wizja piekła.

To właśnie George A. Romero ukształtował wizerunek zombie, który opisałem w pierwszym akapicie. Powolne, niezdarne istoty, łaknące ludzkiego mięsa i będące właściwie tylko tłem dla ludzkich konfliktów. Do dzisiaj twórcy filmowi inspirują się pomysłami nowojorczyka. Fani filmów Romero dzielą się natomiast na dwie grupy. Jedni uważają za lepszy film surową, nowatorską „Noc..”, drudzy - dopracowany, dłuższy, bardziej moralizatorski „Świt..”. Trudno obiektywnie rozstrzygnąć, który z filmów jest lepszy. Kolejne dwa nakręcone przez Romero horrory o żywych trupach, „Day of the Dead” („Dzień żywych trupów”) z roku 1985 i „Land of the Dead” („Ziemia żywych trupów”) z roku 2005 także prezentowały dosyć wysoki poziom, posiadały jednak dużo błędów i były zdecydowanie gorsze od swoich słynnych poprzedników.

Włosi kontynuowali tematykę zombie w wielu filmach. Najsłynniejsze z nich to „Burial Ground”, „Zombie Holocaust” czy „Hell of the Living Dead” w reżyserii Bruno Mattei, które próbowano nawet podczepić pod serię „Zombi”. Żadnemu z nich nie udało się niestety osiągnąć poziomu, który prezentowały filmy Fulciego.

Włosi idą za ciosem Wspomniany wcześniej Dario Argento, producent i współautor ścieżki dźwiękowej do „Świtu żywych trupów” przygotowywał także film Romero do dytrybucji we Włoszech - wyciął kilka scen humorystycznych, dodał odrobinę gore, zmienił tytuł na „Zombi” i wpuścił go do kin. Horror zyskał sporą widownie i stał się w kraju wielkiego buta bardzo popularny, postanowiono więc nakręcić we Włoszech kontynuację, nie czekając aż zrobi to sam Romero. Jako, że Enzo Castellari odmówił realizacji filmu, do reżyserii zatrudniono Lucio Fulciego - filmowca, który miał już sporo filmów na koncie, nie miał jednak dużego doświadczenia w horrorach. Fulci bardzo dobrze wywiązał się z powierzonego mu zadania. „Zombi 2” (znany także pod tytułem „Zombie Flesh Eaters” - „Zombie pożeracze mięsa”) stał się przebojem, pomimo dosyć niskiego budżetu - oczywiste było, że Włosi nie mogą wydać na film tyle, co Amerykanie. Świetnie spisała się tu muzyka Giorgio Tucci’ego i Fabio Frizzi’ego oraz nietypowa charakteryzacja, do której użyto... ciasta. Żywe trupy wyglądały przez to o wiele wiarygodniej i obrzydliwiej, niż te ze „Świtu żywych trupów”, bo rzeczywiście przypominały rozpadające się ludzkie ciała. Do historii kina przeszła za to słynna scena podwodnej walki umarlaka z rekinem. Oczywiście trudno uznać „Zombi 2” za kontynuację „Dawn of the Dead”. To tak naprawdę zupełnie inny film, nakręcony w zupełnie innym stylu, który pod film Romero podpięto głównie ze względów marketingowych. W roku 1988 powstały kolejne dwie kontynuacje - „Zombi 3” i „Zombi 4” (lub, jak kto woli „Zombie Flesh Eaters 2 i 3”, w tytułach włoskich horrorów naprawdę łatwo się pogubić). Niestety, obydwa filmy okazały się niewypałami. Fulci natomiast postanowił kontynuować tematykę, dzięki której odniósł największy sukces. Jego „City of the Living

8

Nowe pomysły, nie zawsze na serio Archetyp zombie wylansowany przez filmy Romero wykorzystywany był przez różnych reżyserów w bardzo wielu filmach. Jednak z czasem wśród twórców zaczęły pojawiać się nowe, mniej lub bardziej udane pomysły na to, by wizerunek nieumarłego gruntownie przerabiać. Zmieniano charakteryzację, znajdywano coraz bardziej wymyślne powody, dla których zmarli wstawali z grobów, czy nawet dodawano żywym trupom nowe umiejętności, o których w starszych filmach nie było nawet mowy. Świetnym przykładem jest nakręcony przez Amando de Ossorio w 1971 roku hiszpańsko-portugalski „Tombs of the Blind Dead” („Grobowce ślepej śmierci”). Główni bohaterowie filmu ożywiają przypadkiem ślepych templariuszy-zombie, pozbawionych wzroku za picie ludzkiej krwi i korzystanie z czarów. Pomimo kiepskiego aktorstwa i niezamierzonej śmieszności niektórych scen, Ossorio udało się zrobić ciekawy, oryginalny horror z całkiem niezłym klimatem - szczególnie jak na standardy europejskiego kina grozy klasy B. Kilka sekwencji robi niezapomniane wrażenie, a sam film ogląda się bardzo dobrze. Warto także zapoznać się z trzema kontynuacjami, które Ossorio nakręcił w kolejnych trzech latach. Warto wspomnieć także o „28 dni później”, horrorze opowiadającym o tajemniczej zarazie zmieniającej ludzi w krwiożercze potwory. Nie jest to co prawda stricte zombie movie (bo zakażeni ludzie nie są martwymi powstałymi z grobów), ale pomimo to film ten zasługuje na miejsce w artykule, bo posługuje się konwencję podobną do tej z obrazów o żywej śmierci, a jest przy tym niezwykle oryginalny i klimatyczny. Niektórzy reżyserzy próbowali także nakręcić pastisze filmów o nieumarłych. Warto wyróżnić tu przede wszystkim pięcioczęściwy „Return of the Living Dead” („Powrót żywych trupów”), serię gore-komedii rozpoczętą przez Dana O’Bannona, a także zrealizowaną za niewielkie pieniądze „Martwicę mózgu”, kultowy, znakomicie nakręcony i łączący wiele gatunków film Petera Jacksona, który w Polsce przeżywa właśnie swój renesans. Ostatnie lata przyniosły za to niezwykle ciekawą parodię z Wielkiej Brytanii. Mowa tu o „Shaun of the Dead” („Wysyp żywych trupów”) Edgara


Wrighta z roku 2004, film tak dziwny, że aż trudny do zaklasyfikowania. Wright wymieszał tu horror z komedią, dodał całkiem poważne elementy dramatyczne, po czym dorzucił jeszcze wątek miłosny. „Wysyp...” ogląda się dzięki temu naprawdę świetnie, można się w nim także dopatrzyć wielu nawiązań do klasycznych filmów o zombie.

Nowości i nadzieje na przyszłość Bardzo modne stało się ostatnio odświeżanie kultowych horrorów Romero. „Noc żywych trupów” doczekała się kolejnego remake’a, tym razem w... trójwymiarze. Przyznam, że filmu nie widziałem i - patrząc na okładkę - aż się boję obejrzeć, bo wygląda na potworna profanację. Z kolei „Świt żywych trupów” został odnowiony przez Zacka Snydera. Niestety, jego film jest o wiele gorszy od słynnego oryginału - Snyder starał się zrobić młodzieżowy horror, pozwolił żywym trupom biegać i bezpowrornie zgubił gdzieś klimat. Trzecia część Romerowskiej sagi, „Dzień żywych trupów”, także zostanie odświeżona. Premiera remake’a ma odbyć się na początku nowego roku. Sam Romero natomiast nakręcił ostatnio „Diary of the Dead”, który - wnioskując

z opisu - będzie połączeniem klasycznego filmu o zombie z czymś na wzór „Blair Witch Project”. Zapowiada się ciekawie. Ja natomiast nie mogę się doczekać „Fido”, czarnej komedii z Billy’m Connolly’m i Carrie-Anne Moss, która swoją amerykańską premierę miała ponad rok temu, a u nas ciągle jest niedostępna. „Fido” prezentuje zupełnie odmienne, nigdy wcześniej niespotykane podejście do tematu zombie, opowiada bowiem o chłopcu, który zaprzyjaźnia się z nieumarłym i nadaje mu nawet imię. A wszystko to w humorystycznej konwencji, w której ludzie opanowują plagę zombie, zaprzęgając umarlaków do robót domowych dzięki specjalnym obrożom. Szkoda, że polscy dystrybutorzy jak na razie ignorują ten film. Mnogość nowych zombie movies potwierdza tylko tezę, że żywe trupy mogą być dla filmowców prawdziwą kopalnią pomysłów. Zapowiedzi kolejnych obrazów o nieumarłych i nowe, ciekawe sposoby ich zaprezentowania utwierdzają w przekonaniu, że gatunek umrzeć nie zamierza. I bardzo dobrze.

Trudno wybrać kilka dobrych filmów o zombie kiedy bezkrytycznie ogląda się obrazy typu „Living Dead Girl” czy „Burial Ground” i nie dostaje się drgawek na myśl o „House of the Dead”. Nic więc dziwnego, że oparłem się raczej na żelaznej klasyce kina żywych trupów. Łukasz Radecki

PLAN 9 FROM OUTER SPACE (USA 1959)

Film uznawany za jeden z najgorszych obrazów w historii kinematografii, będący jednocześnie cudnym przykładem możliwości Eda Wooda, a zarazem epitafium Beli Lugosiego. Idiotyczna fabuła, w której kosmici starając się opanować ziemię ożywiają umarłych (udaje im się przywrócić do życia raptem trzech), po latach i w zestawieniu z wieloma współczesnymi produkcjami okazuje się nie być tak tragiczna i zyskuje dzięki temu na uroku. Film naprawdę tak zły, że aż wspaniały.

NIGHT OF THE LIVING DEAD (USA 1968)

Absolutna klasyka, która zmieniła wizerunek żywych trupów w kinematografii. Z nieznanych przyczyn umarli powracają do życia. W opuszczonej farmie grupka przypadkowych ludzi stara się odeprzeć ataki zombie. Okazuje się jednak, że większe zagrożenie stanowią dzielące ich różnice. Oto film, który mimo niewielkiego budżetu i bardzo niepoprawnej fabuły zrobił gwiazdy z twórców, przypadkowo rewolucjonizując gatunek.

SHIVERS / THEY CAME FROM WITHIN (Kanada 1975)

Gdyby ktoś się zastanawiał jak mogłyby wyglądać żywe trupy w rękach króla horroru wenerycznego, oto ma najlepszy tego przykład. Czerpiąc wzorce z „Night of The Living Dead” i „Invasion of the Body Snatchers” David Cronenberg przedstawia apokaliptyczną wizję ludzi opętanych żądzą seksu, przekraczającego wszelkie granice i bariery.


DAWN OF THE DEAD / ZOMBI (USA / Włochy 1978)

Kontynuacja „Night of the Living Dead” przez wielu uznawana za najlepszą część trylogii Romero. Czwórka bohaterów po brawurowej ucieczce z miasta opanowanego przez żywe trupy ukrywa się w wielkim centrum handlowym. Wałęsające się wszędzie zombie są tylko pretekstem do krytyki konsumpcyjnego stylu życia, choć przesłanie okazuje się być jeszcze głębsze.

ZOMBI 2 / ZOMBIE / ZOMBIE FLESH EATERS (Włochy 1979)

Jedna z najlepszych wizytówek Lucio Fulciego, zwanego mistrzem włoskiego gore. Nieco banalna i momentami niejasna fabuła o wyspie żywych trupów zyskuje dzięki mocnym scenom gore i brutalności jakiej dotąd próżno było szukać w tego typu filmach. Klasyk absolutny, do dziś broniący się znakomicie przed zalewem wtórnych pozycji.

L’ALDILÀ / THE BEYOND (Włochy 1980)

Mistrzowski film Fulciego, w którym perfekcyjnie połączono mity Lovecraftowskie z tematyką zombie i biblijnymi wtrąceniami. W latach 20. ubiegłego wieku artysta malarz odkrywa, że hotel, w którym mieszka jest w istocie jedną z siedmiu bram piekieł. Artysta zostaje zamordowany przez miejscową ludność, a budynek zamknięty. Po latach wraz z otwarciem hotelu zło powraca, wypluwając hordy żywych trupów. Znakomicie zrealizowany, przemyślany w najdrobniejszych szczegółach film, który mimo wieku wciąż pozostaje bezkonkurencyjny.

THE RETURN OF THE LIVING DEAD (USA 1985)

Film wręcz kultowy, uznawany przez niektórych za nieoficjalną kontynuację „Night of the Living Dead”. Freddy rozpoczyna pracę w kostnicy, gdzie poznaje sekret pojemników z gazem rzekomo odpowiedzialnym za inwazję żywych trupów przed laty. Na skutek nierozsądnych poczynań pracowników zakładu gaz wydostaje się na pobliski cmentarz. Fabuła z głupawej komedyjki szybko przeradza się w znakomity horror. Szkoda, że film doczekał się czterech kontynuacji psujących jego dobre imię.

DAY OF THE DEAD (USA 1985)

Kwintesencja apokaliptycznych wizji Romero. Niewielka grupka ocalałych ludzi ukrywa się w wojskowym laboratorium. Ziemia zdaje się być opanowana w całości przez żywe trupy. Romero do perfekcji doprowadził klimat napięcia i zaszczucia jakiemu ulegają ludzie w zamknięciu. Ponownie zombie stają się pretekstem dla rozważań nad człowieczeństwem, czego ucieleśnieniem staje się najsłynniejszy chyba żywy trup – królik doświadczalny – Bub.

RE-ANIMATOR (USA 1985)

Piękny rok dla żywych trupów, prawda? Tym razem mamy do czynienia z adaptacją prozy H.P. Lovecrafta. Poznajemy historię Herberta Westa, naukowca próbującego przywrócić zmarłych do życia. Fabuła w stosunku do oryginału została znacznie zmieniona, dodano wiele czarnego humoru, przyśpieszono znacznie akcję, dzięki czemu choć nie można tu mówić o idealnej adaptacji, mamy do czynienia z dobrym w swej klasie filmem, który jak dotąd doczekał się dwóch, nie mniej udanych kontynuacji, a wciąż są zapowiadane następne.

THE SERPENT & THE RAINBOW (USA 1988)

Wes Craven zaproponował bardziej tradycyjne podejście do wizerunku zombie, wracając do korzeni mitów, czyli do kultu voodoo. Antropolog Dennis Allan zostaje wysłany na Haiti w celu zbadania dziwnych przypadków żywych trupów. Ładny ukłon w stronę klasycznego ujęcia tematu, poprawnie zrealizowany i niemal całkowicie pozbawiony napięcia. Zdecydowanie wolę wizję panów Romero i Fulci.

10


BRAIN DEAD / DEAD ALIVE (Nowa Zelandia 1992)

Dla wielu najsłynniejszy i najlepszy film Petera Jacksona, pozostający przy tym najkrwawszą komedią w historii. Na Sumatrze zostaje złapane dziwne stworzenie -małposzczur. Nie obywa się bez ofiar. Zwierzę trafia do nowozelandzkiego zoo, gdzie atakuje despotyczną matkę Lionela, głównego bohatera. Kobieta zmienia się w zombie. Lionel stara się ukryć ten fakt popadając w coraz większe tarapaty, które kończą się niezwykle krwawym balem z dziesiątkami zombie i kosiarką do trawy w roli głównej.

VERSUS

(Japonia / USA 2000) Dwóch zbiegłych więźniów trafia przypadkowo (a jakże) do tajemniczego lasu zwanego „Lasem Zmartwychwstania”. Wkrótce okazuje się, że nazwa nie jest przypadkowa, a miejsce to jest jednym z 666-ciu portali łączących nasz świat z krainą umarłych. Kitamura Ruhei serwuje nam wybuchową mieszankę, w której zetrą się zombie, wampiry, Yakuza, a wszystko to z masą czarnego humoru i w konwencji matriksowomangowej.

RESIDENT EVIL

(USA / Wielka Brytania / Niemcy / Francja 2002) Cudowny przykład jak zepsuć ekranizację i wypaczyć dobre wzorce. Nastrojowa gra o groźnym wirusie zamieniającym ludzi w zombie została tutaj zastąpiona masą fajerwerków, strzelanin i kaskaderskich wygibasów i nie pomogła nawet udana charakteryzacja żywych trupów. Sprawdza się jako rozrywkowy film akcji, ale chyba nie o to chodzi.

28 DAYS LATER (Wielka Brytania 2002)

Do dziś toczą się spory, czy mamy tutaj do czynienia z zombie, czy jedynie ludźmi opanowanymi straszliwym wirusem. Historia jakich wiele, nieznany wirus opuszcza laboratorium badawcze i błyskawicznie rozprzestrzenia się po kraju zmieniając ludzi w krwiożercze bestie. Film z wartościowym przesłaniem, zasługujący na obejrzenie choćby dla kapitalnej sceny spaceru po opustoszałym Londynie z muzyką Godspeed You! Black Emperor.

SHAUN OF THE DEAD

(Wielka Brytania / Francja 2004)

Simon Pegg i Edgar Wright zaserwowali jedyną w swym rodzaju romantyczną komedię z zombie doskonale dawkując humor i grozę, składając przy tym hołd mistrzom gatunku. Możliwe, że dla niektórych zabawniejszą komedią zombie jest „Dead & Breakfast”, jednak głębszy przekaz zawarty w tej brytyjskiej produkcji stawia ją w moim osobistym rankingu na dużo wyższym miejscu.

LAND OF THE DEAD (USA / Kanada / Francja 2005)

Kontrowersyjna nowa odsłona żywych trupów George’a Romero. Niedobitki ludzi starają się prowadzić spokojne życie w odizolowanym miasteczku rządzonym przez zaborczego i skąpego Kaufmana, który za wygórowaną cenę zapewnia im bezpieczeństwo. Zombie jednak szybko się uczą i zaczynają stwarzać coraz większe zagrożenie. Romero konsekwentnie rozwija swoje dawne wizje i choć podzieliły one nawet jego oddanych fanów, trzeba zauważyć, że akurat jemu wolno poeksperymentować.

Listę należałoby rozszerzyć, niestety, ograniczenia miejsca nie pozwalają wspomnieć o „Dead & Rotting”, „Dellamore Dellamorte”, „Junk” „Stacy”, „City of the Dead” czy serii „Blind Dead”. Zresztą im dłużej się zastanawiam, tym więcej tytułów przychodzi mi do głowy, a umarli kroczą i kroczą przed oczami...

11


Choć Rodriguez nakręcił wcześniej dwa horrory, na uwagę zasługuje tak naprawdę jeden - „Od zmierzchu do świtu”. Jest to swego rodzaju hołd złożony starym filmom grozy klasy B, ze znakomitym aktorstwem i całkowicie popapraną fabułą. Pozbawiony logiki, ale świetnie zrobiony i dający ogromną frajdę z oglądania stał się w niektórych kręgach nawet kultowy i do dziś jest uważany za jeden z najlepszych owoców współpracy Rodrigueza i Tarantino. Tym bardziej mogło dziwić, że dwa lata później Rodriguez nakręcił „The Faculty”, dosyć słaby, młodzieżowy film grozy w początkującymi gwiazdkami - Joshem Hartnettem, Famke Janssen i Jordaną Brewster w rolach głównych. Na szczęście, „Planet Terrorem” naprawił swój błąd z nawiązką. Warto na początku zaznaczyć, że ten film nie spodoba się każdemu. Trzeba mieć poczucie humoru, być odpornym na makabrę i zrozumieć, że „Planet Terror” robiony był od początku do końca z przymróżeniem oka. Kto chce obejrzeć sensowny, straszny, bądź trzymający w napięciu horror, niech nawet nie próbuje brać się za film Rodrigueza, bo zawiedzie się i to potwornie. „Planet Terror” wzoruje się na starych filmach grindhouse’owych i w tym tkwi jego największa zaleta. Nie ma tu zawiłej fabuły, nie ma stopniowo budowanego klimatu grozy, jest za to mnóstwo strzelanin i scen gore. Rodriguez zrobił nieskomplikowany film, łączący elementy horroru i filmu akcji, który podnosi grindhouse niemal do rangi sztuki. Wszystko, co w tanich horrorach lez karabinem ksowna dziewczyna żało i kwiczało, tutaj wykoAtak hord zombie, se a ludzi bstancja zamieniając nano na bardzo wysokim t nogi, toksyczna su as mi za yprawiona poziomie, natomiast to, zna rozpierducha prz w potwory i gigantyc co w filmach klasy B było właśnie oczemoru - czy nie tego najlepsze, zostało przez tonami czarnego hu do stylistyki Rodrigueza zachowane. Reomie nawiązującego iad św mu fil od y kujem żyser dorzucił też elementy wiście, że tego! grindhouse’u? Oczy charakterystyczne dla swoerowany ł dodatkowo wyreżys ich filmów - humor, zabaw„Planet Terror” zosta że A wni, pe ć ne zwroty akcji i świetne gueza, możemy by przez Roberta Rodri dialogi, co spowodowało, ym sz sko na najwyż że z „Planet Terror” wyszedł że otrzymamy widowi horror, który jest po prostu możliwym poziomie. świadomie kiczowaty. Warto zwrócić uwagę na obsadę, składającą się właściwie tylko ze znanych nazwisk. Urocza Rose McGowan jako główna bohaterka, Jeff Fahey i Michael Biehn w rolach drugoplanowych, znany chyba każdemu miłośnikowi kina grozy Tom Savini, czy Bruce Willis i Quentin Tarantino w znakomitych epizodach to tylko część świetnej obsady „Planet Terror”. Dobitnie pokazuje, że nawet znani, amerykańscy

aktorzy lubią kino klasy B i w ramach odskoczni od poważniejszych produkcji też chcą się czasem pobawić na planie oldschoolowego filmu Rodrigueza. Ciekawe jest także to, że w „Planet Terror” nie ma aktorskich popisów. Wszyscy odtwórcy głównych ról grają tak, jakby świadomie udawali mało znanych aktorów z filmów grindhouse’owych. Efekt jest po prostu znakomity.


Grzegorz Fortuna Jr Warto wspomnieć także o różnicach w metodach pracy Quentina i Roberta. Ten pierwszy świadomie odrzucił komputerowe efekty specjalne, by jego film bardziej przypominał produkcje grindhouse’owe - wszystkie sceny akcji w „Death Proof” zostały zrobione przy udziale kaskaderów, a filmowe samochody naprawdę się rozwalały. Robert Rodriguez natomiast (którego scenariusz zawiera więcej sekwencji trudnych do tradycyjnego nakręcenia) postanowił skorzystać z dobrodziejstwa, jakim są komputery. Wbrew pozorom nie zepsuło to klimatu całości, a wręcz przeciwnie - spowodowało, że ataki potworów, strzelaniny i wybuchy są dobrze zrobione i miłe dla oka. Reżyser wyjątkowo umiejętnie skorzystał z CGI.

Trudno uniknąć porównań z nakręconą przez Tarantino częścią pierwszą, „Death Proof”, ale trudno też obiektywnie skonfrontować te dwa tytuły. „Death Proof” jest filmem bardziej sentymentalnym, o wiele lepiej zagranym i bardziej elektryzującym. Nie ma w nim za to tyle akcji i efektów, co w segmencie Rodrigueza. Śmiało można powiedzieć, że te dwa obrazy nawzajem się uzupełniają. Warto zwrócić także uwagę na to, że filmy obydwu panów nawiązują do siebie nawzajem w kilku miejscach. W jakich dokładnie nie powiem, by nie psuć przyjemność z odnajdywania tych cytatów. Widać, że Tarantino i Rodriguez stworzyli własny filmowy świat i chętnie łączą bohaterów i wątki ze swoich poszczególnych filmów.

PLANET TERROR

Główną zaletą „Planet Terror” jest właśnie ta całkowita beztroskość i luzackie potraktowanie opowiadanej historii, z jakich słyną filmy Rodrigueza. W drugiej części „Grindhouse’u” nic nie jest na poważnie, a każdy element dzieła filmowego, od muzyki zaczynając, a na dialogach kończąc, służy temu, by sprawić widzowi maksymalną przyjemność. Każdy, kto lubi taką konwencję, będzie się na „Planet Terror” bawił znakomicie.

(Grindhouse: Planet Terror)

Dystrybucja: Kino Świat Film:

Reżyseria: Robert Rodriguez Obsada: Rose McGowan, Freddy Rodriguez, Marley Shelton Produkcja: USA 2007


MENDAL W. JOHNSON

LET’S GO PLAY AT THE ADAMS’ Bantam Books 1980 Ilość stron: 282

Zapytany o powieści, które doprowadziły mnie do silnej reakcji emocjonalnej, wymieniam dwie pozycje. Pierwsza to„The Girl Next Door” Jacka Ketchuma – niezwykle brutalny i wstrząsający zapis tortur i poniżania 15-letniej Meg i jej o dwa lata młodszej siostrzyczki Susan przez grupę rówieśników. Ketchum dotknął w niej esencji zła tkwiącego w człowieku, chęci zadawania bólu słabszym. Narastającą agresję wobec Meg i Susan obserwujemy oczyma 13-letniego Davida – z początku nie zdającego sobie w pełni sprawy z krzywd wyrządzanych obu dziewczynkom, biorącego udział w systematycznym poniżaniu, z czasem odnajdującego w sobie pokłady dobra i usiłującego zapobiec tragedii, nawet wówczas, gdy jest już za późno. Ukazana w tej książce przemoc jest straszliwa i ciężka do strawienia, a ukuta przez Hannah Arendt fraza ‘banalność zła’ nabiera w niej posępnego znaczenia. Ruth i jej małoletni podopieczni to bestie w ludzkiej skórze, o wiele groźniejsze niż wszelkiej maści monstra, przybysze z kosmicznych przestworzy czy wampiry. Trudno nie zauważyć, iż „The Girl Next Door” łączą pewne podobieństwa z jedyną powieścią zmarłego w 1976 roku alkoholika Mendala W. Johnsona. Powieścią niezwykle brzydką i odpychającą, nie dającą się absolutnie ocenić poprzez pryzmat banalnej rozrywki, lecz jednocześnie książką, której nie zapomnę już nigdy. Mendal W. Johnson to autor-zagadka. Zmagający się z trawiącymi go demonami i lękami pijak, w krótkim czasie po wydaniu „Let’s Go...” zmarł nie dokończywszy trzech kolejnych powieści. Stworzył przerażające do szpiku piekło samotności, psychologicznego terroru, przemocy fizycznej i nerwowego wyczekiwania na śmierć. Czytałem wiele recenzji owej powieści w sieci – wielokrotnie się zdarzało, że czytelnicy po jej przeczytaniu po prostu ją niszczyli, tak silnie na nich oddziaływała. Zło zaklęte w jej kartach oddycha, jest namacalne, a jego niepokojąca aura zdaje się unosić w powietrzu. Powieść pochodzi z 1974 roku czyli z czasu, gdy idea ekstremum horroru w literaturze grozy nawet jeszcze nie istniała, z roku, w którym mało znany pisarz Stephen King dopiero co wydał swój powieściowy

debiut „Carrie”. Podobnie jak w „The Girl...” Ketchuma także i tutaj dzieci są amoralne, zadają ból i cierpienie. Ich zabawką staje się 20-letnia opiekunka do dzieci Barbara. Dziewczyna zostaje skrępowana i zakneblowana, po czym przechodzi przez istne pandemonium gwałtu, przemocy i okrucieństwa. Jej oprawcami są 16-letni John, 13-letnia Cindy, 17-letnia Dianne, 13-letni Paul oraz 12-letni Bobby. O ile Ketchum posługuje się narratorem w osobie Davida, który beznamiętnie opisuje znęcanie się nad Meg i Susan, to Johnson do narracji używa osoby trzeciej, co tylko wzmacnia poczucie dyskomfortu towarzyszącego czytelnikowi niemalże bez przerwy. Jednocześnie Ketchum w „The Girl Next Door” doprowadza do znieczulenia czytającego, by z czasem wyrwać go brutalnie z otępienia, natomiast Johnson bardziej skupia się na tym, co tkwi w głowach sadystycznych dzieci - na ich myślach, zaniku empatii, absolutnej obojętności na ludzkie cierpienie. Czytając powieść spodziewamy się takiego a nie innego finału, ale pragniemy wierzyć, iż nastąpi wybawienie. I wtedy nadchodzi climax – niewiarygodnie brutalny, pesymistyczny, smutny, który wyrywa serce z piersi i mimowolnie wypełnia oczy łzami. Johnson po mistrzowsku buduje suspens balansując sprawnie pomiędzy nowelą sadomasochistyczną a thrillerem psychologicznym. Oś fabularna „Let’s Go Play at the Adams” jest mizoginistyczna i nosi znamiona S&M pornografii, lecz styl pisania autora bywa niezwykle płynny, zimny, beznamiętny, postaci wiarygodne, wreszcie samo studium dynamiki zachowań kolektywnego zła kładzie na łopatki. W jednym Ketchum ma jednak przewagę: w „The Girl Next Door” przedstawia upiorny brak powodu znęcania się nad Meg i Susan, postępowanie dzieciaków jest tam w zasadzie niczym nie umotywowane, zaś w „Let’s Go...” autor wskazuje na motyw Freedom Five (kwintetu dzieci) obwiniając media, ze wskazaniem na telewizję. Pomimo tego, książka Mendala jest pisarskim debiutem, o jakim się nie śniło wielu autorom literackiej grozy, pełnym bestialskiej mocy, pokazującym najbardziej mroczne i ohydne zakamarki ludzkiej natury. Po przeczytaniu książki przez długi czas odczuwałem smutek: nie tylko nad ponurym losem Barbary, lecz także nad tym, w jak mrocznych barwach pisarz postrzegał świat. Poczułem się pusty, brudny, tak jakby dobro, które mnie otacza (przynajmniej chciałoby się wierzyć, że tak faktycznie jest) na zawsze wyparowało. Dla dzieci to była tylko dla gra, dla mnie (jako czytelnika) niemalże droga przez piekło. Szkoda, że tak wspaniała powieść jest obecnie praktycznie nie do zdobycia. Jedno jest pewne: jeśli już zdecydujecie się ją odszukać, nastawcie się na emocjonalny roller-coaster. Rekomenduję ją wyłącznie osobom o mocnych nerwach, szukającym w horrorze okazji do refleksji nad dwoistością oraz skomplikowaniem ludzkiej natury. Bartłomiej Krawczyk


PETER STRAUB

ZAGINIONY ZAGINIONA

Prószyński i S-ka 2006

Tytuł oryginalny: Lost Boy, Lost Girl Tłumaczenie: Maciejka Mazan Ilość stron: 288

Peter Straub kojarzy się polskiemu czytelnikowi głównie z osobą Stephena Kinga. Obaj mistrzowie grozy stworzyli jak dotąd wspólnie dwie niezwykłe powieści – „Talizman” oraz „Czarny dom”. Mimo obecności na rodzimym rynku wydawniczym kilku świetnych powieści takich jak „Julia” czy „Upiorna opowieść”, pisarz ten nigdy nie zyskał w Polsce należytego rozgłosu. „Zaginiony, zaginiona” jest kolejną próbą zaszczepienia dzieł Amerykanina w kraju nad Wisłą. Ale czy wydawnictwu Prószyński i S-ka uda się dzięki tej właśnie powieści skutecznie wypromować pisarza? Opowieść zaczyna się naprawdę obiecująco. Znany już dobrze czytelnikom Strauba, Timothy Underhill, zjawia się w rodzinnym Millheaven by uczestniczyć w pogrzebie bratowej. Na miejscu bohater dowiaduje się, iż z nieznanych przyczyn kobieta popełniła samobójstwo. Jej mąż, Phillip walczy z następstwami owej tragedii oraz bezskutecznie stara się zapanować nad nastoletnim synem – Markiem. W tym samym czasie w miasteczku pojawia się seryjny morderca. Kiedy chłopak ginie bez wieści, Tim wraz z prywatnym detektywem, Tomem Passmore’em rozpoczyna prywatne śledztwo. Okazuję się, że ostatnimi czasy Mark był zafascynowany tajemniczym domem w sąsiedztwie, domem, w którym niegdyś mieszkał pewien zwyrodnialec, o którym mieszkańcy Millheaven chcieliby zapomnieć. „Zaginiony, zaginiona” jest powieścią, w której horror miesza się z kryminałem. Książkę tę charakteryzuje wolna acz hipnotyzująca narracja, poetycki język oraz wszechobecna tajemnica. Bohaterowie powieści, zarówno nowi jak i ci, którzy nie pojawiają się u Strauba po raz pierwszy, są bardzo naturalni i dzięki temu interesujący. Nie ma tutaj miejsc a na jednobarwne postaci, każdy bohater został nakreślo-

ny z wielką starannością. Początkowo wszystko zapowiada fascynującą przygodę, lecz im dalej zagłębiamy się w lekturę tym bardziej napięcie rozmywa się w niepotrzebnych opisach. Autor ponadto przechodzi z jednego typu narracji do drugiego, wybiega z akcją w przeszłość by za moment wrócić do teraźniejszości. Wszystko to sprawia, że utwór jest nieco chaotyczny. Czytając „Zaginionego, zaginioną” nie można pozbyć się wrażenia, że czegoś tej powieści brakuje. Może kryminał nieco przysłonił grozę? Może wykorzystanie wątków z obu gatunków sprawiło, że książka nie sprawdza się ani jako kryminał ani jako horror? Opowieść ta miała być chyba pomostem miedzy oboma gatunkami, nie wyszło to jednak najlepiej. Największą wadą tej książki jest jej nijakość. Nie sposób odmówić Straubowi świetnego warsztatu, lecz tym razem nie poszedł on w parze z porywającą fabułą. Powieść nie nuży, ale i nie rzuca na kolana. Wymagający czytelnik nie znajdzie tutaj niczego, co mogłoby go zainteresować, bowiem wszystko mieliśmy już w poprzednich dziełach Strauba. Choćby we wspomnianej „Julii”, gdzie również mamy ducha nawiedzającego określone miejsce na skutek pewnej tragedii z przeszłości. Nie jest to jedyny utwór Amerykanina o podobnym schemacie. Już wcześniej czytaliśmy o bohaterach, którzy idąc po nitce do kłębka odkrywają straszliwe powiązania miedzy przeszłością a teraźniejszymi wydarzeniami. Nie ulega wątpliwości, że „Zaginiony, zaginiona” spodoba się najzagorzalszym miłośnikom prozy Petera Strauba. Wszyscy zaznajomieni z jego twórczością przyzwyczaili się już raczej do leniwie, jakby od niechcenia rozwijającej się akcji, która w jakiś magiczny sposób potrafi pochłonąć czytelnika. W przypadku tego pisarza nie mogło się obejść także, bez wieloznacznego finału, który podnosi nieco wartość ów utworu. W porównaniu z resztą dorobku autora „Zaginiony, zaginiona” jest jednak powieścią przeciętną. Fakt ten dziwi zważywszy na to, że książka została uhonorowana nagrodą Brama Stokera. Jestem przekonany, że wydanie tej pozycji w naszym kraju nie zmieni w żadnym stopniu sytuacji Petera Strauba wśród polskich miłośników grozy. Dla bardziej obeznanych czytelników pozostanie on w dalszym ciągu jedynie autorem „Upiornej opowieści” a dla mniej obeznanych współautorem „Talizmanu” i „Czarnego domu”. Mimo bardzo prestiżowego wyróżnienia „Zaginiony, zaginiona” nie zawojowała Polski, a jej autor nijak nie może wydostać się z cienia swego przyjaciela, Stephena Kinga. Marcin Dobrowolski

15


PATRICK McGRATH

GROTESKA C&T 2006

Tytuł oryginalny: The Grotesque Tłumaczenie: Iwona Chamska Ilość stron: 194

Niezbyt wesołe, prawda? Ale od kiedy śmiech jest panaceum na wszystko? Przecież różnego rodzaju tragedie były, są i będą nieodłącznym elementem ludzkiej egzystencji, a chowanie głowy w piasek w niczym nam nie pomoże. Chyba, że o czymś nie wiem. Na powieść składa się szereg retrospekcji zaczynających się niedługo przed przybyciem do rodowej posiadłości sir Hugo nowego kamerdynera Fledge’a i jego żony Doris. W relacji narratora wspomniany Fledge jawi się jako uosobienie wszelkiego zła, nieomal piąty Jeździec Apokalipsy, który konsekwentnie dąży do zastąpienia starych, dobrych czasów przez nowy, barbarzyński porządek. Śledząc koleje losu, a właściwie upadku bohatera „Groteski”, nie unikniemy zaangażowania się w ten konflikt. Chcemy czy nie – opowiemy się po którejś ze stron. „Groteska” to po „Azylu”, „Pająku” i „Porcie Mungo” kolejna książka Patricka McGratha, przetłumaczona na polski. Zaludniająca ją galeria postaci równie barwnych jak te z koszulek Little Psychos została opisana z punktu widzenia sir Hugo Coala, głównego bohatera powieści. Mówi o sobie: Nie jestem, jak już na pewno zauważyliście, człowiekiem wielce rozkochanym w innych przedstawicielach rasy ludzkiej Tego ponad pięćdziesięcioletniego paleontologa, członka Królewskiego Towarzystwa Naukowego, poznajemy w momencie, gdy jest przykuty do wózka inwalidzkiego, a jego możliwości poznawcze są ograniczone do słuchu i tego wycinka rzeczywistości, w którego stronę w danej chwili odwrócono wózek. A że niektórzy z mieszkańców posiadłości Crook uważają, że po wypadku sir Hugo przekształcił się w bezrozumne warzywo, najczęściej kontempluje on ścianę czy schowek pod schodami. Z tego właśnie powodu – z braku osobistych obserwacji większość przedstawionych w powieści wydarzeń jest wypadkową wspomnień sir Hugo z jego mroczną i przesyconą erotyzmem wyobraźnią. W efekcie zastosowania takiego chwytu czytelnik do końca nie wie, które elementy świata przedstawionego są wymysłem, a które prawdą. Tym samym Patrick McGrath stawia śmiałą i dla wielu niewygodną tezę, że odbiór rzeczywistości może diametralnie zmieniać się wraz ze zmianą stanu naszej percepcji czy w ogóle psychiki. Niejako przy okazji, z wnikliwością wytrawnego badacza ludzkiej duszy i umysłu, pokazuje, że pod wpływem traumatycznych przeżyć uciekamy w wewnętrzny świat, często daleki od tego, który przywykliśmy traktować jako realny. Postępująca identyfikacja z głównym bohaterem Groteski sprawia, że w pewnym momencie dajemy się uwieść schizofrenicznej logice myślenia sir Hugo Coala i patrzymy jego oczami. Ta intelektualna przygoda jest tym bardziej wartościowa, że skłania do refleksji i przemyśleń dotyczących śmierci czy bezsilności wobec nieuleczalnej choroby. Albo samotności, która przychodzi bez zapowiedzi.

Co w tym strasznego? Gdzie tu groza? – spyta czytelnik, zachęcony do lektury umieszczonym na okładce dopiskiem:„współczesna powieść grozy. Gdzie ta plejada mrocznych i krwawych scen, od których aż roi się w większości popowych straszydeł? W niesprawnej kanalizacji rodowej posiadłości sir Hugo Coala? W notorycznie przeciekającym dachu? A może w tym, że w Crook obowiązuje etykieta przewidująca repertuar sztywnych i formalnych, zawsze tych samych gestów? Raczej nie… Jeśli jednak zadamy sobie ten trud, by choć przez kilka minut postawić się w położeniu osoby uwięzionej na wózku inwalidzkim, osoby, której mięśnie twarzy w następstwie paraliżu napięły się i skurczyły, zastygając w niezamierzonym uśmiechu, nie opuszczającym jej niezależnie od tego co czuje... Czy wówczas nadal będziemy się upierać, że książce brak typowych elementów pozwalających na postawienie jej na półce obok innych pozycji grozy? Niejako na marginesie warto wspomnieć, że na podstawie Groteski Patrick McGrath stworzył także scenariusz do czarnej komedii „Grave Indiscretion”. W filmie wyreżyserowanym przez Johna-Paula Davidsona zagrały takie gwiazdy jak Theresa Russell czy Sting. Zabierając się za lekturę Groteski należy przygotować się na niespieszne tempo i opóźnione działanie tej historii. Patrick McGrath, posługując się powściągliwym, a zarazem pełnym ironii językiem, rzuca na czytelnika cień wolno, ale skutecznie, po mistrzowsku budując atmosferę narastającego zagrożenia. Podczas tej lektury nie będziecie się bali wyjść do łazienki, ale już powrót do pustego łóżka i dotrwanie w nim do rana mogą okazać się nader przykre. Kazimierz Kyrcz Jr


BRIAN LUMLEY

DOM CTHULHU Vis A Vis / Etiuda 2007

Tytuł oryginalny: The House of Cthulhu Tłumaczenie: zbiorowe Ilość stron: 232

Czytając kolejne historie, a zwłaszcza tytułowy „Dom Cthulhu”, czujemy się coraz bardziej, jak byśmy mieli do czynienia z alternatywami pewnych mitów. Lumley ma się do Lovecraft tak, jak mitologia starożytnych Rzymian do wierzeń Greków. Gdyby bowiem przyjąć opowieść Lumleya za dobrą monetę i uwierzyć w jego historyjkę o przyjacielu-badaczu, zbiór ten doskonale uzupełnia nasze widzenie Mitów. Już samo nazewnictwo nie zawsze jest takie samo. W miejsce słynnego ‘Rlyeh otrzymujemy tu miasto A’rlyeh, a tytułowe opowiadanie przedstawia nam kulisy okoliczności w jakich doszło do zatopienia słynnej siedziby Wielkiego Cthulhu.

W kraju takim jak Polska pisarstwo Briana Lumleya – a zwłaszcza jego część inspirowana Mitami Cthulhu - może budzić kontrowersje. Nie znając bowiem dzieł wielu pisarzy inspirujących się twórczością Lovecrafta, a nawet wszystkich opowiadań Samotnika z Providence, nie jesteśmy w stanie dobrze umiejscowić Lumleya wśród dziedziców tej spuścizny. „Dom Cthulhu” daje nam jednak kilka wskazówek, które mogą być dla miłośników Lovecrafta cenne. O ile bowiem w trzech wydanych do tej pory w Polsce powieściach o przygodach Tytusa Crowe’a Lumley dość swobodnie interpretuje Mity Cthulhu, to w tym zbiorze posuwa się jeszcze o krok w kierunku czegoś, co radykalni fani Lovecrafta mogliby nazwać obrazoburstwem. Lumley przedstawia opowieść o swoim przyjacielu, który odkrył tajemnicze zapiski, zawierające mroczne mity z czasów kiedy naszą planetą władali ludzie, lecz magia była jeszcze wszechobecną siłą. Thelred Gustau, tak bowiem nazywa się ów badacz, twierdzi na podstawie swojego odkrycia, że znana nam era człowieka nie jest pierwszą i że już kiedyś ziemia była zamieszkana przez ludzi wyznających rozmaite bóstwa. Wielu z tych bogów poznaliśmy wcześniej, dzięki wizjom H. P. Lovecrafta. Brian Lumley po tajemniczej śmierci swego przyjaciela postanowił zebrać i opracować mroczne baśnie nad których przekładem pracował Gustau. Powstałe w ten sposób opowiadania bliższe są poetyce fantasy, niż nadnaturalnemu horrorowi, do którego przyzwyczaił nas HPL. Mimo wielu podobieństw nie są to jednak proste historie, jak te, które konstruowali tacy pisarze jak Fritz Leiber czy Robert E. Howard. Lumley sięga co prawda po styl twórców pierwszych pisarzy literatury fantasy, jednak jego opowiadania są bardziej mroczne i pełne bezlitosnej prawdy o życiu. Tu zawsze wygrywa silniejszy. Dlatego też w starci z mocarnym magiem nie będzie miał szans żaden barbarzyńca, choćby posturą i umiejętnościami dorównywał samemu Conanowi. Sami magowie – a tych w opowiadaniach Lumleya nie brakuje – również toczą ze sobą wojny i pojedynki. W ich przypadku liczy się przede wszystkim wiedza i moc, jednak szalę zwycięstwa w tego typu potyczkach przechylają raczej spryt i doświadczenie.

Pisząc kolejne historie, osadzone w świecie powstałym w niezwykłej wyobraźni Samotnika z Providence, mamy do wyboru dwie możliwości – albo skorzystamy z dziesiątek już gotowych rozwiązań (co robili już tacy pisarze, jak Henry Kuttner, Graham Masterton czy Hugh B. Cave); albo też spróbujemy zostawić swój ślad we wciąż rozwijającej się Mitologii (do tej drugiej kategorii zaliczyć można choćby Neila Gaimana z jego rewelacyjnymi opowiadaniami Studium w szmaragdzie i Ja, Cthulhu). Pierwsze rozwiązanie prowadzi w pewnym momencie do powstawania kolejnych kalek fabularnych, a pętla wzajemnych inspiracji zaciska się. Na gardłach pisarzy. Lumley uległ temu sposobowi konstruując zarys pierwszego tomu historii o Tytusie Crowe. W Kretochłonach jest znacznie bardziej zachowawczy wobec dziedzictwa Lovecrafta, niż w kolejnych tomach, gdzie pozwala sobie na popuszczenie wodzy wyobraźni. „Dom Cthulhu” przekracza wiele barier – nawet te które sam autor postawił sobie wcześniejszymi utworami. Dlatego też mimo że nie są to teksty wybitne i każdy z nich recenzowany z osobna mógłby zostać zdeptany przez krytykę, to w całości, jako zbiór, historie te prezentują się wyjątkowo ciekawie. Czytając je miałem wciąż przed oczyma badaczy odszyfrowujących mroczne baśnie. Znaczy to, że stosunkowo prosty język i nieskomplikowane rozwiązania fabularne przyniosły spodziewany efekt. W odróżnieniu od pisarzy takich jak Clark A. Smith, Robert E. Howard czy Henry Kuttner, którzy korespondencyjnie poznali samego Lovecrafta, Lumley nigdy takiej okazji mieć nie będzie, chyba że zdecyduje się kiedyś na seans spirytystyczny. Mam jednak wrażenie, że wydanie „Domu Cthulhu” musiało sprawić, że Samotnik z Providence uśmiecha się zza grobu. Jest to bowiem zarówno hołd, jak i pastisz. Autor bawi się Mitami, ale jednocześnie je współtworzy. Mam wrażenie że do tego rodzaju twórczości Lumley potrzebował czegoś więcej niż tylko rzemieślniczej sprawności. Jest tu iskra geniuszu. Mam nadzieję, że nawet u nas, gdzie Mitologia Cthulhu nie jest jeszcze dobrze zaszczepiona na gruncie miłośników grozy, zbiorek Lumleya sprzeda się w ilości wystarczającej, aby wydawca zdecydował się na kontynuowanie wydawania książek tego autora. Wciąż jeszcze czeka na tłumaczenie kilka ciekawych pozycji, które wyszły spod jego pióra.

Rafał Chojnacki


GRAHAM MASTERTON

WENDIGO Albatros 2007

Tytuł oryginalny: Edgewise Tłumaczenie: Jędrzej Ilukowicz Ilość stron: 272

podejrzanego – byłego męża Lily – demon przyrządza tatar. Indiański demon w natarciu! – chciałoby się rzec i spytać po chwili – To deja vu?

Wendigo. Któż z nas nie słyszał legend o tym demonie? Pisywali o nim między innymi Algernon Blackwood i Joseph Citro. Nakręcono wiele filmów o nim traktujących. Indianie z plemienia Siuksów nazywają go kanibalem albo zjadaczem ciała i wierzą, że jeśli ktoś spróbuje ludzkiego mięsa, to z czasem zamieni się w Wendigo... samotnego, wiecznie głodnego drapieżnika, ukrywającego się w lasach i żywiącego myśliwymi, którzy nieopatrznie wejdą mu w drogę. Teraz Wendigo, potężny leśny duch, powraca w całkiem nowym wcieleniu, wykreowanym przez brytyjskiego mistrza horroru – Grahama Mastertona. To, że Masterton posiada niezwykły sentyment do kultury Indian, wiedzą wszyscy średnio zaznajomieni z twórczością pisarza. Wystarczy przypomnieć sobie cykl ”Manitou”, nagrodzoną Specjalnym Edgarem powieść „Kostnica” czy pierwsze tomy cyklu „Rook”, aby dojść do wniosku, że indiańskie mity i legendy to sfera, w której Masterton porusza się dość biegle. „Wendigo”, jego najnowsza powieść, jest kolejnym tego przykładem. Czytelnik od pierwszych stron zostaje wessany w fabułę. Główną bohaterkę – agentkę nieruchomości Lily Blake – zamaskowany mężczyzna atakuje w jej własnym domu. Napastnik podpala ją żywcem, porywa dzieci i... daje nogę. Lily cudem uchodzi z życiem. Rozpoczyna się śledztwo. Jednym z podejrzanych jest były mąż bohaterki. FBI staje na głowie, aby dorwać bandytę. Bezskutecznie. Lily zwraca się o pomoc do prywatnego detektywa, który z kolei kontaktuje się z szamanem Siuksów George’em Żelaznym Piechurem. Ten decyduje się pomóc, ale Lily musi obiecać, że doprowadzi do zwrotu świętych ziem przeznaczonych pod komercyjną zabudowę. Zdesperowana bohaterka, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, jakie może ponieść, nie dotrzymując umowy, przyjmuje warunki. W celu odnalezienia dzieci, zostaje wezwany Wendigo – indiański duch leśny. Rozpoczyna się seria masakr. Mężczyzna, który podpalił Lily, ginie rozerwany na strzępy, siostra bohaterki wraz z mężem zostają zmiażdżeni w samochodzie przez niewidzialną siłę, a z głównego

18

Powszechnie wiadomo, że Masterton działa według ściśle opracowanego schematu. Niektóre jego powieści są do siebie uderzająco podobne, zwłaszcza te traktujące o demonach różnej maści. Czy „Wendigo” również opiera się na prostym schemacie? Owszem. Jest tu mocne wejście, mające na celu od pierwszych stron przykucie uwagi czytelnika, jest próba rozwikłania zagadki za sprawą indiańskich czarów i iście „oldschoolowe” zakończenie, które wzbudza paranoiczny śmiech. Nie musimy zbytnio główkować aby odgadnąć, co zdarzy się „za chwilę” ani zastanawiać się nad poszczególnymi etapami intrygi. Podejrzewamy, że wkrótce znów z nieba lunie krew, po czym nastąpi krótka przerwa na „dopicie herbaty”. Tę jakże często krytykowaną „Mastertonowską schematyczność” można lubić albo nie. Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie odpowiada mi konstrukcja bohaterów, humor wynikający niekiedy z braku logiki w poszczególnych scenach czy nie do końca „prawdopodobne” finisze powieści. Wszystko to tworzy klimat rodem z horrorów klasy B, których na rynku nigdy nie brakowało, a które, mimo wszystko, u wielu fanatyków grozy wzbudzają sporą sympatię. Taki jest „Wendigo”. To horror klasy B, solidne czytadło, które pochłaniamy w kilka godzin i do którego zapewne powrócimy za jakiś czas, aby uśmiechnąć się pod nosem i z niekłamaną przyjemnością przeżyć indiańską przygodę ponownie. W powieści nie brakuje humoru i absurdu. Agenci FBI, usilnie starający się dopaść sprawcę mordów, niemal do końca opowieści pozostają z pustymi rękoma. Jeden z nich twierdzi, że to krwiożercze pelikany (i mewy) maczają w całej sprawie swe ostre jak brzytwy pazury, inny wspomina o latającej małpie. Każdy z nich po kilka razy dziennie telefonuje do Lily, by oznajmić, że ktoś podobno widział jej dzieci, jednak był to fałszywy alarm. Na miejscu bohaterki prawdopodobnie powyrywałbym kable... Ogólnie rzecz biorąc, fanom brytyjskiego pisarza „Wendigo” zapewne przypadnie do gustu. Przypadkowi czytelnicy natomiast... cóż, o ile nie szukają powieści o mocno rozbudowanej fabule, nie zamierzają porównywać portretów psychologicznych bohaterów ani pogłębiać wiedzy na temat kultury Indian, również będą ukontentowani. „Wendigo” to przede wszystkim nieźle zbudowana atmosfera grozy, dzięki czemu stanowi książkę idealną na pochmurny wieczór, gdy deszcz bije po oknach, a z korytarza dobiegają rozmaite szelesty i poskrzypywania. A co po ukończonej lekturze? Można zacząć od początku. Albo... Hm, zabawić się w „Wendigo” i przyrządzić tatar ze swojej byłej żony...

Robert Cichowlas


GRAHAM MASTERTON

WYKLĘTY Rebis 2004

Tytuł oryginalny: The Pariah Tłumaczenie: Danuta Górska Ilość stron: 400

„Wszelako jest jeszcze inny, którego imię nigdy nie bywa wymawiane, jest on bowiem wyrzutkiem wygnanym i z nieba i z piekła, jednako potępionym pośród wyższych bytów i na ziemskim padole. Jego imię wykreślono z każdej księgi i tablicy, zaś jego wizerunek wyniszczono w każdym miejscu, gdzie ludzie oddawali mu cześć. On jest WYKLĘTY i budzi najwyższy strach, na jego, bowiem rozkaz, zmarli powstają z grobów i słońce samo gasi swój blask.” John Trenton jest mieszkańcem małego nadmorskiego kurortu Granitehead, nieopodal Salem. Prowadzi niewielki sklep z antykami, który znajduje się naprzeciwko placu, na którym w XVII wieku spalono kobiety podejrzane o praktykowanie czarnej magii. Od czasu tragicznej śmierci żony mieszka samotnie i próbuje podjąć nierówną walkę z depresją, która obraca w zgliszcza cały jego świat. Bohater nie zdaje sobie sprawy jednak, iż jest to dopiero prolog do prawdziwego koszmaru! Niebawem Trentona zaczyna nawiedzać duch zmarłej ukochanej a całe miasteczko spowija sieć tajemniczych i przerażających zdarzeń. Inni ludzie również zaczynają widywać swych bliskich zmarłych a nabyta przez Johna małowartościowa akwarela budzi olbrzymie zainteresowanie pewnego człowieka… Błyskawicznie staje się jasne, że ów obraz jest kluczem do wyjaśnienia upiornej zagadki, której osobliwość przekracza zdolności percepcyjne człowieka. Za wszystkimi przerażającymi zdarzeniami stoi bowiem pradawny władca krainy umarłych – aztecki demon Mictantecutli. Tak oto prezentuje się rys fabularny powieści „Wyklęty” Grahama Mastertona. Powieść ta jest uznawana przez fanów autora za jedno z jego najdoskonalszych osiągnięć. I trudno się z tą opinią nie zgodzić. Historia przedstawiona w tej książce posiada absolutnie wszystko, co powinien zawierać dobry horror. Mamy wciągającą, tajemniczą fabułę, ciekawych bohaterów, interesujące miejsce akcji, ale przede wszystkim

niepowtarzalny nastrój grozy. Czytelnicy rozmiłowani w bardzo sugestywnych opisach brutalnych scen tudzież w śmiałej erotyce także znajdą coś dla siebie. Nie ma tutaj jednak przesady ani pod jednym ani pod drugim względem. Wszystko dopasowane jest niemal idealnie i krwawe opisy nie przysłaniają rewelacyjnego klimatu strachu i paranoi. Na uwagę zasługuje także postać Mictantecutli, która budzi autentyczny strach. Na tle innych, zaczerpniętych z demonologii postaci, ta prezentuje się zdecydowanie najbardziej efektownie (wystarczy tutaj wspomnieć raczej zabawnego „Dżina” czy nudnego „Tengu”). Narracja w omawianym utworze prowadzona jest z perspektywy pierwszej osoby, co sprawia, iż czytelnik bardzo zżywa się z powieściowym bohaterem. Oczywiście ów przywiązanie do Trentona nie wynika jedynie z tego powodu. W pewnym momencie jesteśmy świadkami swoistej umowy między człowiekiem a demonem. W zamian za wolność Mictantecutli obiecuje oddać bohaterowi żonę i nienarodzonego syna. Demon ma wszak władzę nad zmarłymi, ale czy John posunie się do tego, by dla własnego szczęścia zaryzykować życie wielu ludzi? Takie dylematy również sprawiają, że czytelnik wczuwa się w położenie książkowej postaci. Uważam, że John Trenton, obok Harry’ego Erskine’a z „Manitou” to najdoskonalsza postać, jaka wyszła spod pióra mistrza grozy. Jak przystało na tego autora, nie mogło się obyć bez schematu, tak więc również tutaj czytelnik będzie śledził losy bohatera toczącego nierówną walkę z prastarym demonem. Każdy obeznany z twórczością Anglika bez problemu wyłapie elementy charakterystyczne dla jego utworów. Jednak należy pamiętać, iż „Wyklęty” powstał w początkowej fazie kariery pisarskiej Grahama Mastertona, więc można pokusić się o stwierdzenie, że to kolejne książki powielają „Wyklętego”. Wszyscy powinni znaleźć w tej powieści coś dla siebie, prócz typowych elementów nadprzyrodzonych, charakterystycznych dla literatury grozy mamy także wątek miłosny. Niektórzy czytelnicy mogą być nieco rozczarowani zakończeniem, ale według mnie nie jest ono wcale złe, zwłaszcza jeśli skontrastujemy je z innymi pozycjami tego autora. W imponującej bibliografii Mastertona znajduje się raptem klika pozycji porównywalnych jakościowo z „Wyklętym”. To taki Masterton, jakiego lubimy czytać najbardziej: nie skupiający się wyłącznie na obrzydzeniu czytelnika, lecz autentycznie straszący. Polecam tę powieść każdemu miłośnikowi książkowej grozy. Jeżeli szukacie horroru, od którego nie sposób się oderwać, to niezwłocznie zapoznajcie się z omawianym tytułem. Nie zawiodą się na nim zarówno wierni fani Grahama Mastertona jak i czytelnicy, którzy z jego twórczością nie mieli dotąd do czynienia.

Marcin Dobrowolski


Graham Masterton to wciąż jeden z najpopularniejszych twórców horroru, polscy czytelnicy nieustannie głosują na niego swoimi portfelami, dzięki czemu wydawcy dbają, żeby zarówno nowsze, jak i starsze powieści pisarza były dostępne na księgarskich półkach. Całkiem niedawno wraz z żoną, Wiescką Masterton, gościł na Międzynarodowych Targach Książki w Warszawie. O wrażeniach z kolejnej już wizyty w naszym kraju, najbliższe plany i kilka innych rzeczy, w deszczowy jesienny dzień wypytał go Rafał Chojnacki. Rozmawiał: Rafał Chojnacki

Foto: Justyna Żygulska

Byłeś niedawno w Polsce, jakie wspomnienia przywiozłeś z naszego kraju?

Jakie różnice widzisz, obserwując polskich fanów horroru podczas kolejnych wizyt?

Graham Masterton: Podczas naszej ostatniej podróży do Polski byliśmy strasznie zajęci. Były wywiady dla telewizji, prasy i portali internetowych, i oczywiście wizyta na Międzynarodowych Targach Książki w Warszawie, nie mieliśmy więc zbyt wiele czasu na zwiedzanie i spotkania ze starymi przyjaciółmi. No i pogoda – było bardzo zimno! Ale oczywiście było bardzo miło wrócić do Polski. Bardzo podoba nam się Warszawa, za każdą kolejną wizytą poznajemy ją coraz lepiej. Byliśmy bardzo zadowoleni, że jest tam tak wiele restauracji, ponieważ oboje jesteśmy zakochani w polskiej kuchni. Jadłem wspaniałą pieczoną kaczkę, gołąbki i bigos. Nie miałem jeszcze okazji spróbować pieczonej gęsi, ale mam nadzieję że wkrótce się to stanie! Byliśmy też pierwszy raz w Krakowie, który jest naprawdę wspaniały. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu i sił, żeby obejrzeć miasto, ale na mojej stronie możecie zobaczyć zdjęcie, na którym Wiescka i ja relaksujemy się w jednej z kawiarni na starówce.

Polscy czytelnicy są znacznie bardziej szczerzy, niż można by się tego spodziewać. Jeżeli nie podoba im się moja powieść, nie obawiają się powiedzieć mi o tym! Mają też znacznie więcej wiedzy o różnych rodzajach literatury i innych mediach, nie zajmują się tylko horrorem. Okazuje się też, że są zwykle dobrze wykształceni i rozważni. Dla mnie to zawsze wielka przyjemność, jeśli mogę rozmawiać z takimi ludźmi. Jednak ja osobiście nie myślę o nich jako o ”fanach”, to moi przyjaciele. Interesujące jest to, że polscy czytelnicy zwykle widzą w moich powieściach więcej nawiązań, podtekstów i metafor, niż ma to miejsce w przypadku czytelników brytyjskich. Innymi słowy, myślę że polscy czytelnicy są bardziej analityczni. Coś jeszcze – zauważyłem, że są o wiele modniej ubrani, niż można by się spodziewać!

Co zmieniło się od Twojego ostatniego pobytu w naszym kraju? Z tego co zauważyłem jedna rzecz zmieniła się od czasu mojej poprzedniej wizyty. Wiele osób twierdzi, że uważają mnie obecnie za polskiego pisarza, ponieważ moje książki wydawane są przez głównonurtowego polskiego wydawcę już od tylu lat. Telewizja potraktowała mnie jak adoptowanego syna Polski, co było dla mnie wielkim komplementem. Oczywiście mam silny związek z Waszym krajem, ponieważ Wiescka jest Polką, ale obecnie te relacje wydają się o wiele głębsze. Ostatnio pracuję też trochę nad nauką polskiego, gdyż uważam, że nie powinno się być honorowym Polakiem, jeżeli nie potrafi się mówić w tym języku. Jednym z najjaśniejszych punktów naszej ostatniej wizyty w Warszawie było zaproszenie na obiad przez mojego wydawcę, Tomasza Szpondera z Rebisu i jego żonę Grażynę. Jesteśmy z nimi zaprzyjaźnieni, co pozwala na spokojną i dobrze układającą się współpracę.

20

Wydana u nas niedawno powieść „Zabójca wampirów” ma otwarte zakończenie. Czyżby szykował się kolejny cykl? Nie mam jeszcze pewności czy napiszę kiedykolwiek sequel „Zabójcy wampirów”. Rzeczywiście zakończenie pozostało otwarte, ale musiałaby to być raczej historia miłosna, niż opowieść o wampirach. Nie chciałbym, żeby zmieniło się to w cykl o przygodach krwiopijców. W twoich powieściach bardzo często powracasz do demonologii indiańskiej... Mitologia Indian Ameryki Północnej jest niesamowicie interesująca, ponieważ sugeruje bezpośredni związek pomiędzy człowiekiem a jego środowiskiem naturalnym. Żaden inny system religijny nie posiada aż tak zaznaczonych więzi z naturą. Jest bardzo dużo indiańskich mitów o ludziach, którzy potrafią zamieniać się w zwierzęta czy choćby ptaki, jest sporo demonów, które są kłamcami i oszustami, jak choćby Kujot. Poza tym istnieje naprawdę niewiele powieści o demonach Indian Ameryki Północnej, dlatego uważam,


że pisanie o nich jest wciąż świeże i interesujące. Kolejne demony, które chciałbym wykorzystać w jednej z moich powieści, to tzw. Eye-Killers. Pochodzą z Nowego Meksyku i są częścią mitologii Indian Navajo. Mogą cię oślepić od pierwszego wejrzenia! Niektórzy recenzenci są zdania, że wystarczy sięgnąć po indiańskie mity, dodać do tego współczesny horror i już mamy gotową nową powieść Mastertona. Co o tym myślisz?

Nowa powieść z cyklu „Manitou” właśnie powstaje, podobnie jak nowy „Jim Rook”. Piszę też – jak już wspomniałem – książkę inspirowaną mitem o bazyliszku, której akcja ma rozgrywać się w Krakowie. Rozważam także możliwość napisania tradycyjnej historii o duchach. To powinno wystarczyć, żebym miał co robić przez następne trzy lata. Na swojej stronie niejednokrotnie wspominasz o polskim jedzeniu. Czy rzeczywiście jesteś takim fanem naszej kuchni?

Używałem wielu różnych mitów z wielu różnych kultur i czasami chcę wyciągnąć z nich jakąś prawdziwa opowieść. „Ciało i krew” bazuje na legendzie o Zielonym Janku, to postać zaczerpnięta z czeskiego folkloru, z kolei „Wyklęty” opowiada o meksykańskim demonie Mictantecutli. „Wizerunek zła” to ponownie opowiedziana historia, którą Oscar Wilde przedstawił w swojej powieści „Portret Doriana

Kiedy Wiescka i ja byliśmy świeżo po ślubie, było ledwie kilka dobrych polskich restauracji w Londynie. Czasem wybieraliśmy się nawet do Polish Hearth Club, a innym razem do miłej kawiarni „Daquise” w South Kensington, która serwuje od lat polskie jedzenie. Proste, ale dobre. Jednak kiedy pierwszy raz przyjechałem do Warszawy i mogłem zjeść w restauracji, takiej jak „Bazyliszek”... karp, szczupak

Graya”, zaś „Szary diabeł” koncentruje się na zachodnioafrykańskiej religii wyznawców Santerii. Więc, nawet jeżeli użyłem dotąd kilku północnoamerykańskich legend, jako podstawy do moich powieści, to uważam, że podobnie traktuję legendy pochodzące z Europy, Afryki czy Ameryki Środkowej. Weźmy jako przykład „Dziecko ciemności”, w którym wykorzystuję polską legendę – podobnie będzie w jednej z moich najnowszych powieści, gdzie pojawi się Bazyliszek.

i dziczyzna – to było odkrycie. Tomasz Szponder zabrał nas też na kilka wspaniałych obiadów w Poznaniu. Wciąż mam fotografie, na których siedzimy wszyscy przy wspaniale wyglądającym, suto zastawionym stole. Ponieważ wielu Polaków żyje i pracuje obecnie w Anglii, dostęp do polskiego jedzenia jest o wiele łatwiejszy, z czego ogromnie się cieszę!

Jim Rook, bohater Twojego cyklu powieści dla młodzieży, zachowuje się trochę jak John Keating ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. Kto był pierwowzorem tej postaci? Jim Rook nie jest inspirowany żadną autentyczną postacią. Jeśli już, to po prostu opisałem siebie, występującego w roli pedagoga. Uwielbiam rozmawiać z młodymi ludźmi. Prowadziłem kilka wykładów w szkołach, a mieszkając w Irlandii uczestniczyłem w akcji czytania książek dla cygańskich dzieci w miejscowej bibliotece. Młodzi ludzie są niesamowicie otwarci na literaturę, zwłaszcza jeśli chodzi o poezję. Należy wykorzystać ich zainteresowanie tym tematem, zanim zamienią się w cynicznych dorosłych, którzy nie mają czasu na tego rodzaju sentymenty. Czy w najbliższym czasie możemy się spodziewać kontynuacji któregoś z prowadzonych przez Ciebie cykli?

Wielu krytyków uważa, że znacznie lepsze od Twoich powieści są opowiadania. Kiedy możemy oczekiwać nowego zbioru Twoich krótszych tekstów. Mam nadzieję że w przyszłym roku. Nie mam zbyt wiele czasu na opowiadania, ale bardzo je lubię. Niestety, dobre opowiadanie zabiera mi w porównaniu tyle samo czasu, co napisanie rozdziału powieści. Ale to bardzo dobra szkoła pisania i dobrze wynagradzana. Dlaczego nie piszesz już do „Nowej Fantastyki”? Chciałbym kontynuować współpracę z Nową Fantastyką, ale nie zamówili u mnie kolejnych tekstów. Może powinieneś im to zasugerować? Na pewno zaproponuję je wydawcom „Czachopisma”. A póki co dziękuję Ci za miłą rozmowę i wszystkie przekazane informacje.

21


Twórcy horrorów zawsze mieli ciekawe pomysły na to, by w oryginalny sposób zachęcić widza do obejrzenia filmu lub po prostu wzmocnić jego wrażenia. William Castle planował podłączyć fotele w sali kinowej do prądu, tak by w kluczowych momentach porażały one widza, wywołując przerażenie. W latach trzydziestych zdarzało się, że pod kinem, w którym odbywała się premiera pewnego słynnego filmu grozy, stał ambulans, a koło niego lekarze i anestezjolodzy. Gdyby ktoś pytał o powód ich obecności, mieli z powagą odpowiadać, że są tu po to, by w razie potrzeby zaopiekować się ludźmi, dla których film okaże się za mocny. Dlaczego o tym wspominam? Otóż Peter Jackson też miał swój własny bardzo oryginalny pomysł na to, jak w dziwny sposób zachęcić do obejrzenia „Martwicy mózgu” – do jego filmu w wypożyczalniach dodawane były torebki na wymioty.

MARTWICA MÓZGU Grzegorz Fortuna Jr je ugryziona przez małposzczura, przedziwną krzyżówkę, sprowadzoną z tajemniczej Wyspy Czaszek. Matka Lionela powoli staje się zombie, zarażając wszystkich dookoła, a jej syn musi uchronić przed zarazą mieszkańców miasteczka i nie dopuścić, by sąsiedzi dowiedzili się, iż jego rodzicielka to żywy trup.

O ile jednak ani ubezpieczenia, ani karetki nie były na serio, a jedynie dla zachęcenia widowni, o tyle torebka na wymioty może się bardziej delikatnemu widzowi przydać, bo „Martwica mózgu” zawiera dużo mocnych scen, choć jest komediohorrorem. W szczególności nieocenzurowana, europejska wersja „Braindead”. Wielu uważa nawet ten film za najbardziej krwawy i najobrzydliwszy w historii kina, ale to już drobna przesada. Z pierwszą częścią tego twierdzenia można się co prawda zgodzić – „Braindead” absolutnie króluje pod względem ilości sztucznej krwi (ponoć w kultowej, kulminacyjnej scenie z kosiarką czerwony płyn imitujący posokę był pompowany z prędkością dwudziestu dwóch litrów na sekundę). Nie jest to jednak na pewno film najobrzydliwszy, choć i tak nie radzę oglądać go przy kolacji. Rozgrywająca się w latach pięćdziesiątych fabuła najzwyczajniej w świecie zwala z nóg. Lionel to młody, zakompleksiony chłopak mieszkający w pięknej posesji razem z zaborczą matką. Kobieta trzyma syna krótko i nie pozwala mu na spotkania z dziewczynami. Pewnego dnia, dzięki karcianym wróżbom, Lionel umawia się z Paquitą, młodą i atrakcyjną sprzedawczynią ze sklepu wielobranżowego. Zauważa to matka i szybko rusza w ślad za synem. Podczas gdy chłopak chodzi z dziewczyną po zoo, kobieta zosta-

22

„Braindead” jest unikatowym połączeniem horroru, komedii i... romansu. Nie żartuję! Gdyby nie „horrorowy” opening, przez pierwsze dwadzieścia minut filmu można by spokojnie wziąć „Martwicę mózgu” za dość nietypowy romans. Sceny walki z zombiakami są tu przemieszane z ujęciami prezentującymi wzloty i upadki związku głównych bohaterów, a ilustruje je klimatyczna muzyka. Dla niektórych może się to wydawać nietrafionym pomysłem. Nic bardziej mylnego! W filmie celowa, nieco kiczowata romantyczność niektórych scen sprawdza się znakomicie i cudnie kontrastuje z rzeźnią i obrzydliwościami, świetnie podkreślając komediową wymowę „Braindead”.

Odbiór „Martwicy mózgu” zależy przede wszystkim od tego, jak do filmu podejdziemy. Jeżeli oczekujesz poważnego, mrocznego, trzymającego w napięciu horroru o człowieku ratującym świat przed zagładą, to niemal na pewno potwornie się zawiedziesz. Jeśli jednak podejdziesz do


MARTWICA MÓZGU

(Braindead a.k.a. Dead Alive)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: Peter Jackson Obsada: Timothy Balme, Diana Penalver, Elizabeth Moody Produkcja: Nowa Zelandia 1992

„Braindead” jak do obrzydliwego, niekonwencjonalnego, łączącego ze sobą różne gatunki niezobowiązującego horroru i zapamiętasz, by przed seansem nie jeść nic przez jakieś dwie godziny, mogę zagwarantować, że dodasz film do swoich ulubionych i będziesz wracał do niego co najmniej kilka razy w roku. Bo to po prostu przednia zabawa.

Jackson bawi się konwencjami jak nikt inny. Już sam zamysł scenariusza pokazuje, że reżyser chce poigrać ze schematami. Dla przykładu: w wielu filmach widzieliśmy grupę ludzi, która chowała się w domu, szopie lub starej posesji przed hordą atakujących z zewnątrz potworów. W „Martwicy mózgu” jest dokładnie na odwrót – główny bohater musi nie dopuścić do tego, by zamienieni w żywe

trupy członkowie rodziny i znajomi wyszli na ulicę i zaczęli siać spustoszenie. Barykaduje w tym celu drzwi, chowa truposze w piwnicy, zaciera wszelkie ślady ich pośmiertnego żywota. To znakomite odwrócenie ról, którego wcześniej w kinie nie było. A mamy jeszcze przecież księdza-karatekę („Skopię wam dupę w imię Boże!”), nazistowskiego weterynarza i popapranego wujka Lesa. Poza tym, czy widzieliście kiedyś horror, w którym dwa żywe trupy doprowadziłyby do powstania dziecka-zombie? Nie? No to koniecznie obejrzyjcie „Martwicę mózgu”!

Dzisiaj Peter Jackson jest grubą hollywoodzką rybą, ma w świecie kina naprawdę gigantyczne wpływy, a budżet każdego z jego filmów zrealizowanych w tym tysiącleciu mógłby wyżywić cały Trzeci Świat przez najbliższe dwa lata. Jego nowe filmy są bezsprzecznie dobre – mają znakomite efekty specjalne, profesjonalną obsadę aktorską i dobrze przemyślaną, dopracowaną w każdym calu fabułę. Ja jednak z sentymentem spoglądam wstecz, w odległe czasy ery video, kiedy młody, nikomu nieznany nowozelandzki reżyser realizował swoje pierwsze horrory. Brakowało im niemal wszystkiego, od dobrze zrobionych efektów zaczynając, a na porządnym aktorstwie kończąc, ale pasja i zaangażowanie, z jakimi Jackson je realizował, zaimponowałyby samemu Quentinowi Tarantino. Zresztą, „Martwica mózgu” to po prostu kultowy komediohorror i każdy szanujący się fan filmu grozy powinien go obejrzeć.


Piotr Pocztarek Kiedy cztery lata temu do polskich kin wszedł brytyjski horror „28 dni później” w reżyserii Danny’ego Boyle’a, twórcy słynnego „Trainspotting”, wielu fanów horroru machnęło ręką, myśląc, że to kolejne popłuczyny po George’u Romero. Nikt nie spodziewał się oryginalnego, świetnie zrealizowanego horroru z zombie w roli głównej, który nie tylko nie ma się czego wstydzić przy produkcjach w stylu „Świt żywych trupów”, ale do tego zostawia daleko w tyle „Resident Evil”. Jeden z lepszych filmów o zombie, kultywujący tradycję i wnoszący powiew świeżości i nieprzyjemne dreszcze na plecach? Zdecydowanie tak! Wstrząsająca opowieść o ataku wirusa, który w miesiąc zniszczył Wielką Brytanię zamieniając ludzi w krwiożercze monstra, musiała doczekać się prędzej czy później kontynuacji. Za kamerą stanął tym razem hiszpański reżyser Juan Carlos Fresnadillo, dla którego „28 tygodni później” było debiutem w kategorii horroru. Debiutem piekielnie udanym. Reżyser otoczył się sztabem najlepszych ludzi w branży, dzięki temu

24

w filmie usłyszymy żywą, mocną i wyjątkowo dramatyczną muzykę Johna Murphy’ego, który jest odpowiedzialny także za soundtrack w pierwszej części oraz porywające zdjęcia Enrique Chediaka. 28 tygodni po wydarzeniach z części pierwszej amerykańskie wojska tworzą na terenie opustoszałego Londynu pierwszą strefę bezpieczeństwa. Rozpoczyna się proces ponownego zaludniania. Don (fenomenalny Robert Carlyle, sprawdzający się zarówno w roli kochającego ojca, nieudolnego męża, jak i charczącego i plującego krwią zombie), który przeżył masakrę, w jakiej zginęła jego żona, czeka na powrót swoich dzieci, wysłanych na długie wakacje. Don wierzy, że będzie mógł rozpocząć życie na nowo i zapomnieć o mrocznej tajemnicy – w pełnym dramatyzmu prologu widzimy jak ucieka z domu zaatakowanego przez monstra, zostawiając żonę na pewną śmierć. Dzieciaki nie wierzą w wersję ojca o śmierci ich matki i uciekają poza strefę bezpieczeństwa, odwiedzając swój dawny dom. Znajdują tam… no właśnie,


28 TYGODNI PÓŹNIEJ

(28 Weeks Later)

Dystrybucja: Imperial CinePix Film:

Reżyseria: Juan Carlos Fresnadillo Obsada: Robert Carlyle, Rose Byrne, Harold Perrineau Produkcja: Wielka Brytania / Hiszpania 2007

ocalałą po masakrze, pozornie zdrową matkę (w tej roli Catherine McCormack). Kobieta okazuje się być jednak nosicielką wirusa, co powoduje kolejny wybuch epidemii. Pierwsza połowa filmu Fresnadillo wprowadza nas w klimat opustoszałego Londynu; zdjęcia pokazują piękne, wyludnione plenery. Do tej pory zastanawiam się, jak twórcom udało się uzyskać taki efekt. Apokaliptyczny krajobraz zachwycał nas już w pierwszej części, gdzie pełne śmieci i porozrzucanych przedmiotów ulice ukazywały nam ogrom katastrofy, jaka miała miejsce. Kiedy mniej więcej w połowie filmu epidemia wybucha na nowo, stajemy się nagle świadkami brutalnej uczty w konwencji kina gore. Wyjątkowo plastycznie wyglądająca krew i masakra ludności przez rządowych snajperów – wszystko to wygląda realistycznie i przerażająco. A co powiecie na posiekanie śmigłem helikoptera grupki chaotycznie biegających zombie? To tylko niektóre ze zrealizowanych z rozmachem scen, jakie zaserwują nam twórcy. Dzięki fenomenalnej kamerze, która skacze, drga, szaleje w pełni oddając uczucie chaosu, jakie ogarnia ludzi, widz staje się nie tylko biernym gapiem, ale ma wrażenie, że uczestniczy w szalonej walce o życie. W kilku momentach jesteśmy nawet uraczeni FPP (First Person Perspective), czyli widokiem z oczu zarażonej osoby. Kamera ustawia się wtedy nad ramieniem bohatera i pokazuje jego chaotyczny sposób widzenia i myślenia, przypominający raczej zwierzę w amoku, niż człowieka. Film zachwyca estetyką, zdjęcia okraszone muzyką rodem z horroru pokazują nam, że nie chcielibyśmy się znaleźć tam ani na chwilę, a zakażony Londyn jest miejscem gorszym niż piekło.

W „28 tygodni później” wszystkiego jest więcej – krwi, ucieczek, ekstremalnych momentów, chaosu. Film jest bardzo udaną kontynuacją, zrywającą z zasadą, że każdy sequel musi być gorszy od części pierwszej. Oprócz tego, że zapewnia półtorej godziny wyśmienitej rozrywki, jest także ciekawą metaforą zbrutalizowanego społeczeństwa i nieczułości rządu na sytuacje kryzysowe. Warto też nadmienić, że film nie ma w sobie nawet cienia poczucia humoru, jakże charakterystycznego dla filmów spod znaku zombie. Tu nie ma miejsca na żarty, jest tylko czyhająca na każdym kroku śmierć i dramatyczna walka o przetrwanie. Cały miszmasz wygląda wyjątkowo ładnie i jest zgrabnym przejściem od dramatu jednego bohatera do dramatu całego kraju. Z czystym sumieniem mogę polecić film zarówno złaknionym krwi horroromaniakom, jak i widzom szukającym w horrorze dramatyzmu, poważnej fabuły i świetnych efektów specjalnych. Dodatkowym atutem dla fanów kultowego serialu „Lost” jest fakt, że w jednego z żołnierzy wcielił się Harold Perrineau, czyli serialowy Michael. Jestem przekonany, że na tym seria się nie zakończy, dlatego mówię Wam – do zobaczenia w Londynie za 28 miesięcy. A może następnym razem epidemia zawita gdzie indziej?


26



28



Kiedy film wchodził na ekrany kin wahałem się bardzo czy jest to rzecz warta zobaczenia. Odstraszał mnie przede wszystkim nieudolnie przetłumaczony tytuł i dopisek, że to komedia, które razem groziły kolejnym „Scary Movie”. Na szczęście uwielbienie do filmów o zombie zwyciężyło, a omawiany tytuł mnie zauroczył. Shaun (Simon Pegg) jest zbliżającym się do trzydziestki nieudacznikiem nie mającym pomysłu na własne życie. Mieszka z dwójką kumpli, ma nudną banalną pracę, problemy z ojczymem i dziewczyną, Liz, która oczekuje od niego większego zaangażowania. Shaun zaś marzy tylko o bezmyślnym odreagowaniu stresów dnia codziennego w ulubionym pubie „The Winchester” w towarzystwie Eda (Nick Frost), będącego jeszcze większą ofiarą losu. Gdy Liz decyduje się na rozstanie, mężczyzna postanawia zrobić porządek ze swoim życiem. Przedtem jednak relaksuje się w pubie. Następny dzień prócz oczywistego kaca przynosi inny problem utrudniający realizację ambitnego planu. Oto bowiem Londyn został opanowany przez zastępy żywych trupów.

30

Simonowi Peggowi i Edgarowi Wrightowi udała się rzecz niezwykła. Stworzyli film będący wypadkową tak rozbieżnych gatunków jak horror i komedia nie popadając przy tym w groteskę. Ba, nawet czarnego humoru nie ma tu zbyt wiele. Ponadto nie zbrakło również drugiego dna i rozważań nad różnymi aspektami naszego życia. Twórcy udowodnili we wstrząsający sposób, że nasze monotonne życie, pozbawione rozrywek, wypełnione pracą upodabnia nas do egzystencji żywych trupów. Doskonale ukazuje to świetnie zrealizowana scena wyprawy do sklepu, która powtórzona w dniu inwazji zombie niczym się dla głównego bohatera nie różni. Bezmyślnie podąża wytyczoną ścieżką

nie zważając na otoczenie. Krytyka konsumpcyjnego stylu życia i wyścigu szczurów, w którym zatracamy resztki człowieczeństwa jest tu nawet silniejsza niż w osławionym „Dawn of the Dead” George’a Romero, choć jest podana nieco sub-

telniej, bowiem bohaterowie przez dłuższą część filmu nie dostrzegają symptomów zagrożenia. Tu można by długo wymieniać sceny, w których zombie jest uznany za pijanego, a walka o życie w zaułku jest wzięta za namiętny pocałunek kochanków. Znieczulica doprowadza w końcu do tego, że gdy bohaterowie orientują się w sytuacji nie zostaje im nic innego jak stanąć do walki. Najbardziej przerażające jest zaś to, że nawet sceny mogące wywołać nasz śmiech skłaniają później do refleksji. Humor bowiem okazuje się zaskakująco inteligentny, a śmiejąc się z przywar i wpadek


WYSYP ŻYWYCH TRUPÓW

(Shaun of the Dead)

Dystrybucja: Universal International Pictures Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Edgar Wright Obsada: Simon Pegg, Nick Frost, Kate Ashfield, Lucy Davis Produkcja: Wielka Brytania 2004

KOMEDIA ROMANTYCZNA, Z ZOMBIE bohaterów uświadamiamy sobie, że tak naprawdę w wielu sytuacjach śmiejemy się z siebie. Jeśli ktoś zaś oburzył się za odebranie palmy pierwszeństwa mistrzowi Romero, niech wystarczy mu wiadomość, że twórca „Night of the Living Dead” zachwycił się tą brytyjską produkcją, a twórców uhonorował rolami zombie w swoim kolejnym projekcie – „Land of the Dead”. Wszystko to zaś dzięki szacunkowi z jakim stworzono film. Większość czasu ekranowego wypełnia typowa komedia romantyczna w brytyjskim stylu, która stopniowo przeradza się w rasowy horror, by w finale zupełnie przestać śmieszyć. W zamian otrzymujemy mocne sceny gore, któ-

re mimo niewielkiego budżetu prezentują się naprawdę znakomicie. Widać, że praca domowa z filmów o zombie została wykonana znakomicie. Niech świadczą o tym liczne nawiązania, które można wychwytywać w trakcie kolejnych seansów. Shaun wydzwania do restauracji Fulci, pracuje w firmie Foree Electronics, pizzę serwuje zakład Buba. Mam nadzieję, że nie musze wyjaśniać pochodzenia tych nazw. Wreszcie mój ulubiony akcent, gdy Ed krzyczy „We’re going to get you, Barbara”, co jest oczywistym nawiązaniem do jednej z pierwszych scen „Night of the Living Dead”. Nic dziwnego, że w wielu kręgach film zyskał pozycję kultowego.

Bardzo okazale prezentują się dodatki do filmu, niestety, pełną satysfakcję będą miały tylko osoby znające język angielski, zabrakło bowiem polskiego tłumaczenia tych materiałów. Komu jednak mowa szekspirowska nie jest obca, ten znajdzie tu multum ciekawostek. Mamy więc standardowo sceny usunięte i niewykorzystane, zwiastuny, galerię zdjęć oraz komentarze aktorów i twórców filmu. Prócz tego znajdziemy film krótkometrażowy, plakaty, a nawet zobaczyć szkice koncepcyjne, na podstawie których twórcy omawiają dokładnie cały scenariusz i scena po scenie tłumaczą nam co, skąd, dlaczego i dlaczego nie inaczej. Za kulisami zobaczymy jak powstawały efekty specjalne i charakteryzacja zombie. Jak wesoła atmosfera panowała na planie zdjęciowym zobaczymy w filmikach „Funky Pete” czy w „Człowieku, który byłby Shaunem”, gdzie Nick Frost i Simon Pegg parodiują Seana Connery’ego i Michaela Caine’a odgrywając sceny z „Shaun of the Dead”. Wisienką na torcie wśród dodatków są komiksy. Jeden będący prequelem do filmu i tłumaczącym kim są oraz skąd się wzięły dwa trupy w ogrodzie Shauna. Pozostałe trzy wyjaśniają zagadki fabuły – kolejno, jak Shaun zmylił żywe trupy podczas ucieczki, co stało się z Dianne o jak Ed trafił do szopy. A wszystko to z humorem całej produkcji. Jeśli więc podobał się Wam film, nie żałujcie grosza na zakupy. Satysfakcja gwarantowana. Łukasz Radecki

31


Dawno, daw HORROR W no temu w Nowej Fanta STU SŁOW Mastertona, st yce znalazł w którym o ACH się ciekawy mawiał pro ale i treściw blemy zwią felieton Gra ych opowia za h n ama dań. Pamię e z tworzen zabawę w n tam, że zap iem zwięzłyc apisanie eks roponował h, tremalnie m przekracza w ó w iniaturowe czas czyteln ła stu słów j miniaturk . Sam zresz ikom terium. Z te i, która nie tą przytoczy go co się o będzie ł sw ri ój tekścik sp entuję, wezw jednak – ja ko wielbicie ełniający to anie Mastie la krótkich krygo pozostał formą obro form – ten o ny jest atak bez echa, m temat prze , przysiadłe nie Z efektami śladował. A m za klawia eksperyme że najlepsz turą i zachę ntu możecie mocne jak ą ciłem do te zapoznać si setka wódki go innych. ę poniżej. S . ą krótkie, al e za to

3:00”

las A.

Nicho

Kazimierz Ky

rcz Jr

ns

Behre

” muss sein

„Ordnung

ję lęk ieje czu iem w c czern Gdy no zecia, dobrze żejszy dźwięk tr m ajl Wybija rozlega się n się otulić sne ie m Choć n ym chciałby czn Bezpie okno rok Otwar te czai gęsty m ię s im Za n st liści Ni szele rzek zy sk i b ykłej cis Ni ża j niezw te y rz u Nie b snu k już A jedna się od świata m iach odrywa h kośc w moic znoju ta s ra z ia ro c Ból się ożegnanie ży ch dłoniach p ny Niby na koc w spoco ach spokoju ęp m z a tr k s is c a n Ś m zęby Zaciska hylają — z ro ię c wieki s o p e wstaje n Sen roku po etka z m lw y s a Drobn wolna la się z I pochy anym araliżow Nad sp

mochoieg, wysiadł z sa bycza, Peter Kr e much, ho dz oc Dr pla l o tab mu ns nieśli any ko y na polach do Nowo mianow ył na jąc trz cu Pa . pra i ce łop ejs na mi temu ch na pofatygował się du. Kilka godzin go wzrok padł Je Peter niechętnie . rę. kę mu or ch nia ą ud arn y. która utr wypluwa much or zyły wielką cz że Tw , . się tkę ne ało lor aw z yd .W owady pr ze tułowia. Niektóziemia falowała ci ęś sta cz tni gi, Bło no . , rgi . zaorane mo enty ciał. Ręce Żydów i Polaków jące z niej fragm zakopano tam Dostr zegł wysta iej zwymioyraźniej wczoraj źn jw Pó Na m. . zy ały sz nic o ru re nadal się po wilę nie myślał lewali ludzi netkę. Pr zez ch Gestapo, aby za Krieg opuścił lor nowił pouczyć sta po c, ają rac W . tował śniadanie. ali ich żywcem em, a nie chow palonym wapn

„Dzie

ło szt uki”

Ze zrolo czyszczą wanego dywan Jacek u wc Rostoc cej ki „To moja wypadł zwitek iskanego w tr ze p apieru. wia ma artystyc ostatnia wola s zyny ... Los c znego s hciał, że ukcesu. piecznie Wcią nigd blis Dusza p ko ariergardy... ż w tyle za aw y nie osiągnąłe angardą m nieudac ragnąca się wy , niebezznika! krzycze ć nie zd Oto mo o ła ja ostatn żyć w c pietra n iele ajwyższe ia wola – skac zę na te go wieżo ność lu n dzkiego dywan w c a . G z ostatn rawitac ciała sp Jestem ja i o iego owo pe Narodo wny, że to niezw dują, że uwiec rganiczna deli wym, lu katzn y ię k łe s ię dzieło s b innej na zaw Nie wiń ztuki za godnej c wiśnie w sze. galerii. nawet lo ie nikogo, tak Muzeum jak ja nie sowi!” winię nik Bęben g ogo. W igantyc y b a c znej pra zam lki zawy ł na wy sokich obrotac h.

Noc im s ą, wyłam p a łem okojnie ż li dr zwi, s y k pr ze ię strach ć – płoną tór ych n dmio u. St rach ł w ich d ikt nie ot ty z d w u z na c Znisz zarn mienia lu szach, u ierał od p czyli ego ocea dzi w po śpiony, a ięćdzies dom , jak twor ię nu. ż Za ch y, wy ciemno ciu lat. niszc wilę Pr zy ść w doby zy się pr zy Mat w n źród a z u ydostała byli, aby eus iosą Pozo ło za mys z Sp poch m s s t r a łó azy. nę w odnie w uk ię na św nie zabić pr ze ych kleńs zglis r ia , ała y . o t t S e . g trach Zaws ień b zcza obra twem im s ch, b zy i p iały ja ze na nie p ię pr – m ędę n ragn o zebu jb k pap oże p z a w r d a ienia dzić. r zekle a nich ier s , nic ziej obaw lał traw c ństw zym i dre em je zekał, bo zagu iawno st sp moż b i stal. ione e okój, któr y strach w cale nie p n ie jes ozwa t la

„St

rac

32

iel

Łukasz Śmig

h”


Rudowski

„Komórka”

Rys: Marek

Krzysztof Gonerski

„Wachlarz”

Kazimierz Kyrcz Jr

Łukasz wybrał się do kawiarni, a tu proszę – wystawa wachlarzy. Na najładniejszym z nich namalowano kobietę o smukłej sylwetce, białej jak pergamin twarzy i ustach, które zdawały się szeptać: pragnę cię, pragnę… Nie namyślając się długo, Łukasz rozbił szybę gabloty i porwał eksponat. Pomknął jak strzał a ku wyjściu z kawiarni, wybiegł na ulicę… Pisk hamulców zlał się w jedno z odgło sem uderzenia. Ciało Łukasza poszybowało w górę, by w następnej chwili spaść na asfalt. W powstałym zamieszaniu nikt nie zwróc ił uwagi na ubraną w kimono ślicznotkę, która z nikłym uśmiechem pojawiła się w miejscu, gdzie upadł wachlarz.

„Wilczy cień” Łukasz Radecki

Wybiegła przerażona z lasu, strząsając krople jego krwi. Drżała na całym ciele. Tym razem jej się udało. Nie wierzyła w żadnego Boga, nie mogła, jeśli On pozwalał istnieć takim stwor zeniom. Dziękowała Matce Natur ze, że obdar zyła ją wystarczającym sprytem i siłą, by stawi ać im czoło. Dotarła do drogi. Położyła się w poblis kich krzakach. Nie chciała, by ktoś odnalazł ją w takim stanie. Potrzebowała odpoczynku. Z żalem popatrzyła na niebo. Zaraz będzie świtać. Za chwilę wszystko się skończy, przez kolejny miesiąc będzie brać udział w tej obskurnej, dwunożnej maskaradzie. Wzniosła w górę okrwawiony pysk i zawyła.

cji orpora k a t s „Zem te” iela Rosolak Colga An ło. swędzia stko go eś pocy, wszy e majaczyły jaki o n w ię zanim łc łs ó zi ło p y d a u b b N o o . c ic m Kiedy ana ąć pryszn ał sobie z tr ude d a zi kł w d o ię s ty in Powlókł u dentys lka jam Przypom ta i. y tk iz s w ko ki czerniałe spać. Wczorajsza tawiła po sobie ię bów zos położył s ięć lat po ddał mu garść zę mnie ciepła s e zi d ś e o yje ki c ja rz ie P z n . e ą rz ko n p s a afił . Facet n ć, to odro podziewanie natr w ustach ł, żeby zatr zyma s szie je N . m e le lc cie pa wa i zażarto ła płynąć mu po hnię. Przejechał przebiegł c zę d c rz łó ie h za C w a o d i. wo ną p ustk zył, ą, nierów owe wyp ł i zobac na tward wielkie porcelan ł. Spojr zał w dó . rs ia ie to n m o o z: g h ra cze wają je Znieruc ce pokr y z ciało. mu prze jące się tr zonow a n y rz że wy

otworzył zaspane oczy. Zadzwonił telefon. Nowak hawkę. słuc Zapalił lampkę. Podniósł , że budzę. Mamy szóstą – Inspektorze, przepraszam żanta Janika. sier głos szał usły – rę ofia Nowak westchnął. – Kto tym razem? strona , zmasakrowana prawa – Dwudziestoletnia kobieta . To znowu on. órka kom ęta iśni zac i czaszki, w dłon ochód. – Przyślijcie po mnie sam – Już jedzie. ie Nagle rozległo się buczen Nowak odłożył słuchawkę. łożył Przy fon. tele ął Wyj y. flad komórki. Dochodziło z szu Trysnęła iwy pisk. Potworny ból. do ucha. Usłyszał przeraźl rwać ode ał bow Pró ę. głow się w krew. Komórka wgr yzała a ili upadł na podłogę. Praw chw Po ł. móg nie ale telefon, ana. Dłoń zaciskała się row sak zma była szki strona cza na telefonie.

„W ybitn

y talent ”

Pacjent po wtarzał: Dawid Ka – Szyłem ub in rania z ludz albinosów, zęby jako gu kich skór. Białe kurtki z ziki. Czarn afrykański e koszule z ch tkanek. Paski ze śc najlepszych teriałem zd ięgien, pow jętym pros leczonych to z noworod warstwą tłu makó szczu… w. Spodnie ocieplane Urojenia m iały złożon y charakte niami. Leki r, lecz były i te tylko urojespołeczeńs rapia powinny pr zyw rócić tego twu. człowieka Pewnego dn ia – Nie wycho zniknął. dz ił? ! – kr zyczał toalety. em, stojąc pr zed dr zw – On nie, ty iami lko jakiś pi egus, zupe Na podłod łnie niepod ze kabiny le obny. żała jedyni Pr zez całą e pusta po długość pl w eców ciąg pier wszy rz nął się niew łoka. ut oka zam idoczny na ek . To było niew ątpliwie jego największe dzieło.

„Apokry

f”

Zebrani otoc Dawid Ka zyli niewia in stę, skulon – Nauczyc ą jak bezpań ie ska suka. den z faryze lu, pochwyciliśmy ją na cudzołós uszy – Wed twie – rzek ług Prawa ją ukamieno ł jeMojżeszow wać ego powin Jezus nie od … Co Ty na to powie niśmy sz? powiedział. Zgromadze ni nie dawal i za wygraną – Nauczyc ielu? Cóż uc : zynić z cudz Mistr z odpa ołożnicą? rł: – Ten, któr y je To usłyszaw st bez gr zechu, niech pier wszy rz głuchy odgł szy, poczęli odchodzi ć. Lecz wte uci kamień. os uder zeni m rozległ si a. Obejrzel Mistr z rzuc i się i stwie ę ił w niewia rdzili, że to stę wypływała sam zwolna kr w tak celnie, iż wybił je j oko. Z oc awa miazg ręce w geśc zodołu a gałki oczn ie zwycięzc ej, a Jezus y, uśmiech unosił ając się.

33


o”

„Szkł

„Ci, którzy wierzą w sny”

i

itowsk

Orb Łukasz

Rafał Chojnacki

o, rająceg im umie zie n w zę id id a zasem w ne oczy, juch okno. C . alo m mam rafia. Ma wyw i w przerażeniu ie żk łó g n Nad tara foto bie, zjednocze s gu. k ie ja n o ś na bladeg y na sie śladów Patr zym adnych Może Ż . ty z gęby. s k u rze lął. .P rł, nie p na dach a iew n m m g u i łe d ie w Wysze spadł, n ło mord - kre tak nikt nie ięta że y, , m w a lę o p ś n y za am ło go. M Dom m lecz samo szk arcowe iasku kw om, to nie d kryształkach p twarz w e, jego ocalały ste noc oliczone dni. zi ło. y źd b ie ie w p n właś mne, g ymierzona w bie w zi , zność w y na sie w gardle Patr zym ojej, jego wiec str zach m o k ciele, o im . o a m rc przeciw e w o szkle ystani s em śnię cych prz Nad ran binek dobijają ro hd ławicac

– Ci, którzy wierzą w sny, są błogosławi eni – mawiała babcia, a ja wiem, że okrutnie się myliła . Powiem Wam dlaczego: Pewnego razu śniło mi się, że jak w każdą sobotę wychodzę po gazetę. Gdy wracam, zastaję mord ercę nad zwłokami żony. Obudziłem się jak zwykle nie pamiętając snu. Dopiero gdy wracałem, niepokój narastał. Drzwi od mieszkania zastałem otwar te. Pusty korytarz. Sypialnia… Zakrwawiony strzęp mięsa, który był kiedyś moją żoną. I on. Miał może z półtora metra wzrostu, ciemną, szarą skórę i zęby, których nie powstydziłby się żarłacz tygrysi. Nawet na mnie nie spojr zał…

„Serce” Tymoteusz Raffinetti

„Posiłek” Robert Cichowlas – Uwielbiam cię – szepnęła i poczuł w ustach jej wilgotny język. – Nie teraz,– wykrztusił, ale przylgnęła do niego całym ciałem i zmusiła, by odwzajemnił pocał unek Zesztywniał. Coś wwiercało się w jego mózg. Coś chłodnego, twardego, ruchliwego. Ani drgnął, choć pragnął wyrwać się z objęć. Przeszył go ból, krew biła z nosa niczym woda z pękniętego węża ogrodowego. Upad ł. Przebudziwszy się, zobaczył ją, trupio bladą. Jadła. Zorientowawszy się, że odzyskał przyto mność, przer wała posiłek. – Kochanie – mruknęła rozmarzona – Jesteś taki smakowity. Chciał wstać, ale zabrakło mu człon ków...

Dzisiaj wyrwałem sobie serce. Było małe, czarne i chude. Poczułem się lepiej. Skosztowałem, ale... było bez smaku. Delektowałem się jedynie obficie tryskającą krwią. Postanowiłem odkryć jego wnętrze. Rozerwałem je na pół. Z serca wypadł trup. Przegniłe, ohydne zwłoki. Był to mój trup. Pochowałem go w ogródku. Serce zostało moim nagrobkiem.

„Budzik” Anna Łaszczok Faolan Doomsday biegł przez przejście podziemne. Tuż za nim, w lepkim mroku nocy, pędziła Śmierć. Była tuż, tuż. Czuł chłód jej przezroczystego ciała, pozbawionego organów. Tam, gdzie u człowieka bije serce, u niej tykał zegar, bezlitośnie widoczny za mglistą powłoką skóry. Śmierć wyciągnęła rękę…. Zadzwonił budzik. „Uff … to był tylko sen”, pomyślał Faolan i wstał z łóżka. Otworzył okno i rozkoszował się widokiem poranka. Za jego plecami budzik rozdzwonił się ponownie. „Co, do cholery?!”, pomyślał Faolan. „Przecież go wyłączyłem.” Odwrócił się, by wyłączyć nieposłuszny czasomierz. Ujrzał przezroczyste ciało, w którego lewej piersi rozbrzmiewał budzik. Śmierć wyciągnęła rękę.

„Skorpion” Robert Cichowlas Żar bijący z nieba jest nie do zniesienia. Usta wyschły mi na wiór, a oczy karmią się kolejną fatam organą. Zanur zam się w wodzie – czuję chłód wyimaginowanego wodospadu. Odpoczywam w gęstw inie nierealnych drzew. Po chwili znów widzę tylko pustynię. I skorpiona, przed którym nie uciekam. Podążam za nim, jakby był moim Nagle zamieram, zdezorientowany. Czuję drżen ie podbródka. Nie, powtarzam sobie, to niemożliwe. Lecz skorpion leży martwy. Rozglądam się dookoła, ale nikogo nie dostr zegam. Zrozpaczony, dławiąc się wymieszan ą z piaskiem śliną, upadam. A potem spoglądam na siebie w osłup ieniu i myślę, że to złudzenie. Jestem skorpionem.

34

„Dreszczowiec” Don Anelli Natalia przygotowuje się do wieczornego seansu. Włącza telewizor, przebiega po kanałach i trafia na czarno-biały film: jakaś atrakcyjna kobieta podbiega do drzwi domu na odludziu i zaczyna nerwowo okładać je pięściami. Z mroku wyłania się psychopata w kapturze i wbija ostrze maczety między żebra kobiety. Ta osuwa się na ziemię bez życia. Zabójca znika ale kamera wciąż skupia się na trupie leżącym pod drzwiami. Zaintrygowana, Natalia nie odrywa oczu od telewizora aż do momentu kiedy słyszy skrzypienie podłogi za plecami. Zdaje sobie sprawę, że oglądała przekaz z kamery przed własnym domem... ale wtedy jest już za późno.


Paweł Deptuch

Młodemu odbiorcy kultury popularnej zombie kojarzą się przede wszystkim z żądnymi ludzkiego mięsa, bezmyślnymi i powolnymi potworami polującymi w stadzie. Mało kto już pamięta, że w pierwotnym założeniu ożywione trupy były jedynie marionetkami w rękach kapłanów voodoo, żywiącymi się korzonkami o dziwnych właściwościach. Za wizerunek zombiaka jako krwiożerczej bestii odpowiada oczywiście George A. Romero i jego kultowy film „Noc żywych trupów”. W komiksie jednak, postać zombie mimo, iż ma te same korzenie, posiada nieco inną i bardziej burzliwą historię.

Praojciec wszystkich potworów Guru komiksowego światka, Stan Lee, zanim zaczął opowiadać niesamowite historie o Spider-Manie, Fantastycznej Czwórce, mutantach i innych nadludziach – tym samym przyczyniając się do pierwszej rewolucji w amerykańskim komiksie – w roku 1953 wymyślił postać Simona Williama Gartha. Bohater ten na kilku kartach antologii „Menace #5”, wiódł życie jako zombie u boku kapłanki Layly. Ten krótki short stał się pomostem pomiędzy haitańskimi umarlakami przyzywanymi przez kapłanów houngan, a krwiożerczą wizją Romero. Garth był wyjątkowym trupem, gdyż nie posiadał żadnego właściciela, który mógłby wykorzystać go do niecnych celów. Nie żywił się też ludzkim mięsem, za to był inteligentny i posiadał świadomość. Jednak jego ciało szybko ulegało rozkładowi. Sztucznie podtrzymywany, doczekał jedynie ślubu swej córki Donny, a zaraz potem spoczął w pokoju.

Postać inteligentnego Zombie od czasu do czasu pojawiała się w przeróżnych mainstreamowych tytułach takich jak Spider-Man, Daredevil czy Black Panther, krzyżując plany przestępców i złoczyńców. Ostatnio pojawił się w sześcioczęściowej mini-serii Nick Fury’s Howling Commandos, gdzie jako tajny wywiadowca służy w paranormalnej jednostce agencji S.H.I.E.L.D. wraz z innymi niezwykłymi potworami.

Złota era Wizerunek zombiaka stworzony przez Stana Lee nie przyjął się na długo. Miłośnicy kształtującego się dopiero gatunku wciąż nastawieni byli na kryminalne opowieści z domieszką grozy, gdzie podstępny houngan, bądź mambo używali martwych ciał do mordowania przeciwników lub też w celach rozrywkowych. Triumfy w tej dziedzinie święciły groszowe czasopisma o różnorakiej tematyce z „Tales from the Crypt”, „The Vault of Horror” czy „The Haunt of Fear” na czele.

Remains / (c) IDW Publishing

Rewolucja w komiksach o zombie przyszła wraz „Nocą żywych trupów” Romero. Wizja martwej istoty, żywiącej się ludzkim ciałem, praktycznie niezniszczalnej i pozbawionej jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego (chociażby w postaci houngana) podziałała na wyobraźnię twórców komiksu jak elektrowstrząsy na umierającego. Wtedy też zaczęły pojawiać się tytuły krążące wokół kinowego pierwowzoru, ponownie podbijając łamy czasopism, tym razem „Eerie, „Creepy” i innych. Do połowy lat siedemdziesiątych zombie grały główne skrzypce napadając i pożerając Bogu ducha winnych ludzi. Szybko jednak ich rola znacznie zmalała, powodując osunięcie się w cień gnijących bohaterów, które od tej pory występowały jako postacie epizodyczne. Ich rola, pisząc ogólnikowo, sprowadzała się do nastraszenia pięknej białogłowy i szybkiej oraz efektownej śmierci z rąk szlachetnego mściciela. Taki stan rzeczy utrzymywał się do końca lat osiemdziesiątych, a komiksowe zombiaki odchodziły powoli w zapomnienie. Całe szczęście (zarówno dla filmu jak i komiksu) w październiku 1990 roku na ekranach kin pojawił się remake słynnej „Nocy żywych trupów”, a w raz z nim potężny boom na opowieści o zombie. W niecały rok po premierze filmu do sprzedaży trafił komiks będący jego prequelem „Night of the Living Dead: Prelude” Toma Skulana i Carlosa Castro, oraz czteroczęściowa adaptacja autorstwa tego samego duetu. Mini-seria okazała się sporym sukcesem kasowym, który zapoczątkował masową produkcję zombie-comics.

35 35


Lata dziewięćdziesiąte okazały się istnym renesansem dla żywych trupów. Praktycznie każde wydawnictwo mogło się poszczycić jakimś tytułem do nich nawiązującym. Powstawały też szalone projekty takie jak „Zombie Commandos from Hell”, gdzie tytuł mówi sam za siebie; „Zombie War”, w którym zombiaki wyruszyły na wojnę z ludźmi; czy też „’68”, gdzie walczyły u boku Amerykanów jesienią ’68 w Wietnamie. Umarlaki pojawiały się często na Dzikim Zachodzie („Dead West”, „Priest”), a w wyniku przedziwnych zbiegów okoliczności nawet w kosmosie („Containment”) i parodiowały znane postaci np. Red Sonję („Dead Sonja - She-Zombie with a Sword”). Były efektem eksperymentów, wybuchów bomb atomowych, wirusów a także... nekromancji. Powróciła bowiem idea żywego trupa, będącego sługą swego pana. Taki motyw wykorzystywano głównie w opowieściach o wampirach, gdzie „ghoul” był stadium pośrednim między człowiekiem a krwiopijcą (min. „Hellsing”). Lwia część produkcji z ostatniej dekady XX w., niestety nastawiona była jedynie na bezmyślną rzeź, rąbankę i efektowne sceny dekapitacji zarówno umarlaków jak i ludzi. Scenarzyści i rysownicy prześcigali się w wymyślaniu mrożących krew w żyłach scen często zapominając o samej fabule. Choć „przyjemne” dla oka, komiksy o zombie, nie oferowały nic prócz brutalnych scen przemocy, a temat można było uznać za całkowicie wyeksploatowany. Nic też nie zapowiadało zmian na lepsze aż do momentu, gdy w 2003 r. na scenie komiksowej nie

pojawił się Robert Kirkman ... i całkowicie zmienił oblicze i sposób postrzegania zombie. Jego „Żywe trupy” („The Walking Dead”) miast skupiać się na scenach krwawej łaźni zaoferowały coś, czego jeszcze w tego typu komiksach nie było. Opowiadały o sytuacji,

36

Serie z umarlakami, masowo eksterminowanymi przez przystojnych mścicieli i cycate białogłowy pojawiają się do tej pory, z tą jednak różnicą, że powoli przeważają nad nimi opowieści, które starają się przekazać coś więcej niż szczegółową wiedzę na temat anatomii. Zombiaki zaczynają ewoluować i nabierają nowych cech. Frank Cho w zeszycie „Zombie King” ukazał umarlaka jako istotę, której potrzeby zredukowano do podstawowych instynktów zwierzęcych,

King Zombie / (c) Image Comics

Żywe Trupy #1 / (c) Taurus Media

Do 1994 roku wyszły jeszcze 4 serie nawiązujące do „NotLD”, a były to: dwuczęściowa opowieść Clive’a Barkera i Steve Nilesa „London”; czteroczęściowy „King of the Dead” Nilesa; również 4-częściowy „NotLD: New Series” oraz „Legends of the Living Dead” Noela Hannana. W późniejszym czasie ukazało się też kilka mini-serii, w których bohaterką była Barbara walcząca z nowymi, ulepszonymi zombiakami (min. „Barbara’s Zombie Chronicles”).

która faktycznie mogłaby tak wyglądać, gdyby zaistniała w prawdziwym świecie. Proste, ale jakże odkrywcze. W poszczególnych epizodach poznajemy kolejnych bohaterów, ich rodziny i sytuacje z jakimi muszą się mierzyć w nowej dla siebie rzeczywistości. Ich rozpacz po utracie bliskich (często przeradzająca się w nienawiść do żyjących), nadzieja na odnalezienie dogodnego schronienia, szczęścia czy też partnera, stała się główną osią fabularną tej serii. Owszem, makabryczne sceny z wnętrznościami na wierzchu też mają tu miejsce, ale zredukowane do roli tła i motoru napędowego ukazującego słabości oraz mroczne oblicza ludzi. Z kolei postacie zombiaków potraktowano nie tylko jako antagonistów, ale także jako ofiary katastrofy, którym należy pomóc, a przynajmniej okazać nieco litości. Spora dawka realizmu i faktycznego oddziaływania na uczucia czytelników sprawiły, że ta wielowątkowa epopeja odniosła niewyobrażalny sukces, pociągając za sobą kolejne tego typu produkcje.


czyli chęci zaspokojenia głodu oraz przedłużenia gatunku. Stąd też mamy tu obraz żywego trupa, dającego upust swym ambicjom seksualnym. Tego się nie da opisać, a oszałamiający numer z samicą bydła domowego trzeba zobaczyć na własne oczy. Zerowy numer ukazał się w 2005 roku i mimo, że sprzedał się na pniu, wciąż nie możemy doczekać się jego kontynuacji. Szkoda. W wizji zombiaków XXI w. najdalej posunął się chyba Steve Niles w mini-serii „Remains”. Korzystając z wytartych już schematów, które święciły triumfy w latach siedemdziesiątych, powrócił do zamysłu Stana Lee i inteligentnego umarlaka, tworząc niezwykły mix. Mamy więc przystojniaka i piersiastą blondynkę, którzy tępią zombie niczym karaluchy, na różne możliwe sposoby. Bezmyślne potwory snujące się w poszukiwaniu ludzkiego mięsa zaczynają zdradzać pewne niepokojące objawy. Na zawadiacki gest powitalny, jeden z nich odmachuje, co znaczy, że rozumie. Następnym krokiem jest zdolność posługiwania się narzędziami oraz logicznego podejmowania decyzji. W momencie gdy bohaterowie chwytają jednego z nich, okazuje się, że potrafią też MÓWIĆ! Pierwsze wypowiedziane słowa w stronę ludzi brzmią: - Nie. Mięso nie mówić. Brzmi niepokojąco, prawda?

Żywe Trupy #1 / (c) Taurus Media

W tej nieprawdopodobnej wizji Nilesa zombie mają aspirację do tego aby być gatunkiem nadrzędnym. Są silniejsi, odporni na ból, choroby i praktycznie niezniszczalni. No i co, że śmierdzą? Matka natura, przy pomocy ewolucji wykreowała istotę doskonałą. Być może jest to wynik selekcji gatunków, być może surowa kara za dewastację planety, w każdym razie jest to już nieodwracalny fakt. Czekajcie, ktoś puka do drzwi... – Tak? – Mięso nie mówić! - Aaaaaaggggghhhhrhhrhrhrhh


Wielkimi krokami zbliża się polska premiera nowego „Halloween”. Za oceanem w pierwszy weekend film zarobił rekordową sumę 31 mln dolarów, paradoksalnie zbierając bardzo słabe recenzje. Oto kilka subiektywnych słów o tym, co może się spodobać, a co rozjuszyć w nowym filmie Roba Zombie. Adrian Miśtak

Myersa poznajemy jako sześcioletniego chłopca, wychowującego się w patologicznej rodzinie. To główny punkt wyjściowy, do opowiedzenia historii jego postępującego schorzenia psychicznego. Ukazania młodości i tego w jaki sposób trafił on do zakładu psychiatrycznego, by po wielu latach powrócić do Haddonfield i stać się kolejnym synonimem słowa „terror”. Zasadniczą sprawą w filmie jest uchwycenie samej postaci Myersa. W „Halloween” AD 2007 maniakalny morderca odarty został z całej swej magii jaką przyozdobił go Carpenter. Zstąpił ze strefy sacrum do profanum przestając być mitycznym boogeymanem - postacią z pogranicza jawy i snu, alegorią czystego zła. Swoiste zdemaskowanie mordercy poprzez ukazanie jego dzieciństwa sprawiło, że cały mistycyzm tej postaci uleciał gdzieś niepostrzeżenie, odbierając fanom jeden z elementów, które były dotąd wyznacznikami Myersa- nieprzeniknioną tajemniczość. Inną kwestią jest już niezbyt udane „uczłowieczanie” Michaela. Wskazanie patologicznej rodziny jako głównego powodu późniejszych schorzeń psychicznych chłopca nie było najlepszym rozwiązaniem. Niemniej miałkość paru wątków maskuje całkiem dobra gra aktorska, przemieszana z kilkoma utworami przewijającymi się w tle. Będziemy mieli okazję usłyszeć samego reżysera, grupę the Kiss, a w halloweenową noc porozmyślać wraz z Michaelem przy dźwiękach formacji Nazareth. Nie mogło także zabraknąć odpowiednio zmienionego, nastrojowego motywu Carpentera, który dzielnie wytrzymuje próby czasu i częstotliwość jego użycia. Film możemy podzielić na trzy części, choć jedynie dwie z nich są wyraźniej zaznaczone. Widoczna granica nakreślona jest pomiędzy młodymi latami Myersa, a jego późniejszym życiem, gdy jako dorosły mężczyzna wychodzi z zakładu psychiatrycznego. Pierwszą połowę filmu, w której młody Daeg Faerch brawurowo wciela się w rolę przyszłej legendy, można dodatkowo rozdzielić na dwie części, o tyle ważne, że prezentujące kolejne etapy przemiany Michaela. Pierwsze zetknięcie się widza z tą postacią następuje w gorzkich realiach rozkładu rodziny. W tej części Rob Zombie buduje też silne związki przyczynowo-skutkowe, istotne dla dalszego rozwoju wypadków i późniejszego rozbudowania postaci Myersa.

38


Kolejny etap to pobyt Michaela w zakładzie Smith’s Groove, gdzie opiekę sprawuje nad nim dr. Loomis (genialny Malcolm McDowell). Tutaj możemy zaobserwować stopniową przemianę chłopca i postępującą alienację w stosunku do otoczenia... Początkowo gadatliwy sześciolatek zamyka się w sobie, a maski, które z zamiłowaniem tworzy stają się coraz bardziej dziwaczne i przerażające, odzwierciedlają zmiany w jego umyśle. Tak dalekie, że sam Loomis stwierdza, iż Michael przestaje rozpoznawać podstawowe pojęcia jak dobro i zło, życie i śmierć. Dla wielu fanów przebrnięcie przez tę część filmu okazało się prawdziwą katorgą. Mimo dosyć sprawnej narracji film może niektórych znużyć. Raczej nikt nie oczekiwał, że „Halloween” niebezpiecznie skłoni się w stronę klasycznie nakręconego dramatu. Wraz z nadejściem drugiej połowy filmu sytuacja zmienia się jednak diametralnie. W dwa razy krótszym czasie Rob Zombie postanowił zmieścić to, co Carpenter rozplanował na prawie dwie godziny seansu. Tempo akcji diametralnie się zwiększa. W kilku scenach dosyć pobieżnie zapoznajemy się z Laurie Strode (tutaj tyleż samo szaloną co ponętną nastolatką) i jej zwariowanymi koleżankami. W jedną z nich wciela się sama Danielle Harris, znana fanom serii z roli Jamie Lloyd („Halloween” 4 i 5) tylko po to, by pokazać swoje kształty i zostać natychmiastowo zaszlachtowaną. Tak oto w migawkowym tempie mamy zaprezentowany zlepek scen z filmu Carpentera. Przedstawionych na nowo, czasami nieco zmienionych, częstokroć zaś irytujących zbytnią pobieżnością. Tak samo jak zepchnięcie tytułowego święta na tor tak daleki, że ledwie dostrzegalny. Licznik bodycount został tutaj dosyć pokaźnie zagęszczony i fani „sieczki” nie powinni narzekać. Z jednej strony coś się dzieje, kolejne trupy padają w tempie rekordowym a rozedrgana kamera biega za wrzeszczącymi ofiarami. Pytanie tylko, czy było to potrzebne. Zombie stawiając na realizm i dosyć chłodne kreślenie historii Myersa

HALLOWEEN

w pierwszej połowie, w drugiej oddaje się kuriozalnej zabawie w zabijanie. Uciekając od bardzo stonowanego sposobu prezentowania dzieciństwa bohatera beztrosko popada w kolejną skrajność. Mimo tego obcując z filmem wciąż mamy poczucie, że reżyser nie zbywa nas tanimi chwytami. Miał swoją wizję, którą zdaje się przez cały czas konsekwentnie wypełniać,a potknięcia, jakie zdarzyły mu się po drodze nie były aż tak znaczące, by mogły popsuć smak całości Nowy „Halloween” to kawał porządnego kina. Kręcony z zębem, co prawda nieraz gryzącym na oślep, niemniej na tyle ostrym, by zapisać się w pamięci widza. Dobre aktorstwo, świetna muzyka, sprawna realizacja. Wreszcie głębszy przekaz, czego nie można było przypisać filmowi Carpentera. Co zatem jest solą w oku fanów? Z całą pewnością proces uczłowieczenia ich pupila, spięcie całej historii klamrami zarówno horroru jak i dramatu. Nie każdemu przypadnie do gustu taka kolej rzeczy. Co więc Zombie ma powiedzieć osobom wyczekującym powrotu tajemniczego boogeymana, którego przez lata zdążyli pokochać? Wydaje się że zawarł on swoją odpowiedź w filmie love hurts…

(Rob Zombie’s Halloween)

Dystrybucja: Kino Świat Film: Reżyseria: Rob Zombie Obsada: Malcolm McDowell, Brad Dourif, Daeg Faerch, Tyler Mane Produkcja: USA 2007


MARVEL ZOMBIES Marvel Comics 2007 Scenariusz: Robert Kirkman Rysunki: Sean Phillips Okładka: Arthur Suydam Ilość stron: 136

w pełni rozwinąć skrzydła, bez widma finansowej porażki. Tak oto w 2003 roku pojawiły się „Żywe Trupy” („The Walking Dead”), będące hołdem dla filmów George’a A. Romero i jednocześnie wielkim kopniakiem dla skostniałego gatunku zombie comics. Perypetie gliniarza z małego miasteczka, będącego jednym z ocalałych po pladze zombie, okazały się jeszcze większym sukcesem, a ukazująca się do dnia dzisiejszego seria sprzedaje się niczym ciepłe bułeczki. Tak oto Robert Kirkman zwrócił na siebie uwagę szefów Marvel Comics, którzy nie mogli przepuścić takiego talentu. Po rozkręceniu się w kilku seriach („Captain America”, „Marvel Knights” i in.) padła propozycja, aby scenarzysta stworzył spin-off do „Ultimate Fantastic Four #21-23”, w którym po raz pierwszy pojawiły się postacie zombie-heros (tak, tak, „Marvel Zombies” wymyślił Mark Millar). W ten sposób odpowiedni człowiek znalazł się na odpowiednim miejscu.

Robert Kirkman zadebiutował na scenie komiksowej w roku 2000, a jego nazwisko z miejsca pojawiło się na ustach wszystkich miłośników oraz krytyków sztuki obrazkowej. Wydana własnym sumptem czternastoczęściowa miniseria „Battle Pope” (wznowiona i pokolorowana w 2005 roku przez Image Comics), opowiadająca o walce Papieża – gustującego w mocnych trunkach oraz szybkich kobietach – z demonami i przeciwnikami kościoła przy pomocy ciężkiego oręża, zaskarbiła mu rzesze miłośników, ale też sporo przeciwników. Ta bezkompromisowa parodia superbohaterów, mimo ostrej krytyki, okazała się sporym sukcesem kasowym. Nic więc dziwnego, że Kirkman od razu został zwerbowany do jednego z większych potentatów w branży. Dzięki Image (wydawcy „Spawna”) mógł

Akcja mini-serii toczy się w alternatywnej rzeczywistości – o numerze 2149 (główne uniwersum Marvela ma nr 616) – gdzie większość superbohaterów i złoczyńców została zainfekowana nieznanego pochodzenia wirusem. Jednym z niewielu ocalałych pozostaje Magneto, który za wszelką cenę próbuje powstrzymać przeistoczonych w krwiożercze bestie kompanów. Jego zamiary przerywa jednak szybka i bardzo bolesna śmierć. W kilka dni po infekcji Ziemia staje się równie wyludniona co Księżyc i okazuje się, że zombie-heros mają poważny problem. Nie ma co jeść! Połączeni w kilkuosobowe oddziały zaczynają przeszukiwać zakamarki planety w poszukiwaniu ocalałych niedobitków. Na szczęście dla naszych zombiaków, na horyzoncie pojawia się postać Silver Surfera, który obwieszcza przybycie Galactusa, a co za tym idzie zniszczenie planety. Po krótkiej i bezowocnej walce herold dzieli los Magneto i szybko okazuje się, że po jego spożyciu bohaterowie otrzymują niezwykłą, kosmiczną moc... Brzmi komicznie, prawda? W istocie tak właśnie jest. „Marvel Zombies” osiągnęły tak wielki sukces tylko dlatego, że od samego początku nastawione były na zarażenie czytelnika dobrym humorem. Komiks nawet nie stara się


udawać, że jest czymś więcej niźli parodią superbohaterów, nie przekazuje moralnych puent ani nawet nie zagłębia się w psychologię postaci. To czysto rozrywkowy twór, w którym dominuje czarny humor na zmianę z krwawymi, choć wywołującymi grymas uśmiechu, scenami. Mamy więc tutaj ulubionych bohaterów Ameryki, kochanych i szanowanych, ale bezradnych wobec wirusa i przeszywającego głodu ludzkiego mięsa... To czyni ich potworami zdolnymi do największych okrucieństw... ale za to właśnie ich kochamy. Trudno jest wyliczyć gagi jakie przewijają się przez karty komiksu, ale za przykład niech posłuży Spider-Man, który, gdy zaspokoi głód, targany jest wyrzutami sumienia i płacze rzewnymi łzami; lub Pułkownik Ameryka biegający z resztkami mózgu na wierzchu; czy nawet scena z Thorem i Hulkiem, którzy rozrywają Magneto na strzępy celem zdobycia posiłku. Na absolutne brawa zasługuje finał opowieści, który jest groteskowy, zabawny i przerażający jednocześnie. Po „Marvel Zombies” można sięgać wielokrotnie bez obawy, że się znudzi, i za każdym razem znajdzie się coś nowego co przestraszy bądź rozśmieszy. Od czasów Bisleyowskiego „Lobo” chyba nie było tak fajnej rzezi i rąbanki. Pierwszy zeszyt pięcioczęściowej mini-serii doczekał się trzech dodruków, a wydanie zbiorcze aż czterech! To chyba wystarczająca rekomendacja, tym bardziej, że sam komiks otrzymał nagrodę Scream Awards (przyznawaną przez Spike TV) za najlepszą nowelę komiksową 2006 roku. Machina marketingowa ruszyła pełną parą. Oprócz dodruków, prequeli, crossoverów, występów gościnnych, znakomitych figurek, koszulek i zapowiedzianej kontynuacji, w przyszłym roku planowana jest ekranizacja z Christianem Bale’emm jako Pułkownikiem Ameryka i Hugh Jackmanem jako Wolverinem! Pełen odlot. No dobra, żartowałem z tą ekranizacją. Paweł Deptuch


HELLRAISER Egmont 2007 Scenariusz: Neil Gaiman, Mark Nelson, D.G. Chichester, Erik Saltzgaber, Peter Atkins, Phil Nutman, Jan Strnad, Lurene Haines, Larry Wachowski Rysunki: Dave McKean, Mark Nelson, Mike Mignola, John Bolton, Dave Dorman, Lurene Haines, Bill Koeb, Mark Chiarello, Ray Lago, Miran Kim Okładka: John Bolton Ilość stron: 160

Postać Pinheada, naszpikowanego gwoździami przywódcy Cenobitów – wysłanników piekieł – pojawiła się w 1986 roku, w trzecim tomie antologii „Night Visions”. Clive Barker był wówczas pisarzem znanym z kontrowersyjnych zbiorów opowiadań pt. „Księgi Krwi”, gdzie znajdowały się szalone, przepełnione mrocznymi i groteskowymi wizjami teksty. Dopiero nowela „Powrót z Piekła” (gdzie zadebiutował Pinhead) oraz jej ekranizacja z 1987 roku zapewniły autorowi należyte miejsce w panteonie gwiazd horroru, a stworzone przez niego postacie z miejsca stały się kultowe i uwielbiane przez rzesze fanów.

Mamy tu więc bardzo zróżnicowane opowieści, zarówno pod względem graficznym jak i narratorskim. „W tych błękitnych głębiach kryje się piekło” Haines i Lago, daje nam do zrozumienia, jak cierpliwym może być zło w oczekiwaniu na swą ofiarę, a „Kanony Bólu” Saltzgabera i Boltona – które przenoszą nas w czasy średniowiecza – uświadamiają w prosty sposób, jak naiwna jest wiara i jej wyznawcy. Duety Strand i Chiarello („Przede wszystkim twarz”), Atkins i Dorman („Pieśń metalu i ciała”) oraz Nutman i Koeb („Rozkoszne kłamstwo”) przedstawiają trzech artystów, gotowych wspiąć się na wyżyny szaleństwa i bólu celem zakosztowania, dostępnej tylko dla wybranych, sztuki. Wachowski (współtwórca „Matrixa”) i Kim psychologicznie podchodzą do wizji rodziny, zainfekowanej przez patologie. Ta opowieść jest najsmutniejszą ze wszystkich zaprezentowanych w antologii. „Trupy Gniją” Chichestera i Mignoli w przewrotny sposób uzmysławiają, że nie warto paktować z „diabłem”, a zagadkowy „Wordsworth” Gaimana i McKeana opowiada o zgubnych skutkach nadmiernego oddania się własnej pasji. Całość zamyka „Labirynt umysłu” Nelsona, który najbardziej eksploruje mitologię uniwersum. Antologia przygotowana przez Egmont, choć w niewielkim stopniu liznęła ogrom materiału, zachwyca intrygującymi scenariuszami i efektownymi, mocno zróżnicowanymi grafikami. To znakomity suplement dla miłośników filmowego „Hellraisera”, który pobudza zmysły i wyobraźnię. Pewien niedosyt pozostawia świadomość, że komiksowych opowieści o Cenobitach jest znacznie więcej niż tu zaprezentowano. Może będzie to bodziec do sporządzenia kolejnej antologii? Paweł Deptuch

Eksploracja uniwersum Hellraisera rozpoczęła się na dobre, gdy w kinach pojawiały się kolejne mniej lub bardziej udane kontynuacje, rozwijające, przetwarzające i dodające nowe wątki. Nic jednak tak dobrze nie ukazało potencjału serii jak dwie dziesiątki komiksów tworzonych w latach 19891992 z inicjatywy J.G. Chichestera, który do ich tworzenia zaangażował najlepszych w tamtym okresie twórców. Tym oto sposobem stworzono około osiemdziesięciu krótkich opowieści, z których Egmont wybrał dziewięć, subiektywnie najlepszych i zaprezentował je polskiemu czytelnikowi w ekskluzywnej antologii.


PIEKIELNE WIZJE Mandragora 2003 Scenariusz: Michał Gałek Rysunki: Nikodem Cabała, Sławomir Daniec, Michał Gałek, Michał Janusik, Mateusz Kołek, Krzysztof Korzeniak, Tomasz Minkiewicz, Krzysztof Ostrowski, Tomasz Piorunowski, Rafał Sacha, Rafał Szłapa, Michał Śledziński, Tomasz Tomaszewski,Przemysław Truściński, Jakub Tulipan Okładka: Robert Adler Ilość stron: 112

„Piekielne wizje” to zbiór piętnastu krótkich komiksów opartych na tekstach jednego z najpopularniejszych w naszym kraju twórców grozy - Grahama Mastertona. Scenariusze do wszystkich historii napisał Michał Gałek, który jest też pomysłodawcą całego projektu i autorem rysunków do kilkustronicowego „Żalu”. I na podstawie wkładu samego Gałka można by z grubsza ocenić „Piekielne wizje”: za sam pomysł należy mu się szacunek, scenariuszom też wiele zarzucić nie można, ale już wybór adaptowanych tu opowiadań budzi pewne kontrowersje (w archiwum Mastertona są przecież dzieła lepsze niż banalna „Karma dla świń” albo do bólu ograny „Dziedzic Dunain”), a i kreska Gałka oraz paru innych rysowników nie każdemu przypadnie do gustu. Do najbardziej udanych fragmentów zeszytu należą bez wątpienia „Anais” Przemysława Truścińskiego i „Eryk Pasztet” Nikodema Cabały, ponieważ udało się w nich połączyć intrygującą fabułę („Anais” to historia o dramatycznych skutkach snucia fantazji erotycznych, a „Eryk...” – o obsesji poznawania świata przez pożeranie żywych istot) z dobrze dopasowanym rysunkiem (Truściński bawi się tu kilkoma technikami i umiejętnie nasyca kadry seksem, natomiast Cabała pokazuje się od bardziej demonicznej strony niż zazwyczaj). Szkoda natomiast, że dynamiczna i oryginalna kreska Krzysztofa Ostrowskiego została wykorzystana do przedstawienia nam mało interesującej przypowieści o równości ras („Korzeń wszelkiego zła”), a Śledziu nie miał szans na większy popis w mdłej historii o anielskiej interwencji („Obecność aniołów”). Bywa też oczywiście odwrotnie: „Kobieta w ścianie” byłaby pewnie jednym z najlepszych rozdziałów gdyby ozdobić ją atrakcyjniejszymi rysunkami niż te, które udało się stworzyć Jakubowi Tulipanowi, a i „Apartament ślubny” zyskałby wiele gdyby wyhamowano nieco z ostrymi kolorami i poproszono Krzysztofa Korzeniaka o poprawienie paru kiczowatych kadrów. Trzeba jednak przyznać, że różnorodność technik, jakie stosują rysownicy zaangażowani w stworzenie albumu jest jego ogromną zaletą, a fakt, że każda historia ma zaledwie kilka stron sprawia, że nigdy nie nudzimy się zbyt długo. „Piekielne wizje” to więc dobre wprowadzenie w perwersyjny klimat twórczości Mastertona, ale i zachęta do bliższego zapoznania się z komiksami kilku utalentowanych polskich twórców. Bartłomiej Paszylk


Łukasz Radecki

Howard Philips Lovecraft – określany mianem Poego i Kafki naszych czasów – stworzył specyficzny gatunek literatury grozy, nasączony klaustrofobicznym lękiem i świadomością znikomości ludzkiego istnienia w kosmosie. Nie od razu jednak udało mu się odnaleźć własną drogę. Wystarczy odczytać wstęp do jednego z wcześniejszych opowiadań – „Przeklęty dom” („The Shunned House”): „Nawet najgorszym koszmarom towarzyszy zwykle odrobina ironii.(...) W starym mieście Providence, w końcu lat czterdziestych, przebywał często Edgar Allan Poe, smaląc cholewki, bez powodzenia zresztą, do utalentowanej poetki, pani Whitman. Poe zatrzymywał się zwykle w Mansion House przy Benefit Street, dawnym Golden Ball Inn, pod dachem którego gościli Washington, Jefferson i Lafayette. Najbardziej lubił zaś wybierać się na północ, wzdłuż tejże samej ulicy, do domu pani Whitman.(...) A oto ironia. W czasie tych spacerów, ów największy na świecie mistrz opowieści z dreszczykiem, zmuszony był wielokrotnie mijać pewien wyjątkowy dom stojący po wschodniej stronie ulicy (...). Nic nie wskazuje, by kiedykolwiek pisał lub wspominał o tym, że w ogóle zwrócił nań uwagę. A mimo to dom ów dla dwóch osób (...) dorównuje lub wręcz przewyższa pod względem potworności najwymyślniejsze spośród upiornych fantazji geniusza, który tak często mijał go nieświadomie”.1

1 2

Już sam nastrój tajemnicy i grozy może ewokować pisarstwo Poego, Lovecraft ułatwił jednak zadanie umieszczając postać – jak określił – mistrza we wstępie, łącząc w ten sposób rzeczywiste wydarzenia z mitami i legendami Providence, a wreszcie bogacąc elementami własnej wyobraźni. Nie jest też tajemnicą, że autor – zwłaszcza w swych wcześniejszych utworach – powoływał się na pisarzy stanowiących ówczesną klasykę gatunku: Chambersa, Blackwooda, Machena, Bierce’a – przede wszystkim zaś na Sheridana Le Fanu i oczywiście Edgara Allana Poe. Pisał wówczas schematyczne powieści grozy. Tematy przez niego poruszane były typowe już dla literatury XVIII wieku. Pojawiały się więc trupy, wampiry, sobowtóry, duchy dawno zmarłych osób wcielające się w ciała nic nie wiedzących potomków, czy też wreszcie klasyczne „straszne” potwory. Lovecraft zaproponował coś własnego, opierając się na wymogach gatunku zwanego potocznie weird fiction. Marek Wydmuch przybliżając ten termin, pisze: „Weird fiction jest literaturą wprowadzającą podstępnie zamęt w znany nam świat przez „przemycenie” do niego pierwiastka irracjonalnego – czyni to z zamiarem przestraszenia czytelnika (weird znaczy tyle co niesamowity, budzący grozę, straszny – fiction to utwór beletrystyczny), wyraźnie tu wyeksponowanym”.2

H.P. Lovecraft; Coś na progu; przekł. Robert P. Lipski; Poznań 1999; s.138.. Marek Wydmuch; Gra ze strachem; Warszawa 1975; s.39.


Zresztą Lovecraft zwierzał się czy to we własnej biografii, czy też w listach do przyjaciół na temat własnej wizji horroru. Uważał, iż opowiadania o duchach winny być realistyczne oraz posiadać „atmosferę”. Według niego należało ograniczyć przedstawiane odchylenia od natury jedynie do określonego nadprzyrodzonego centrum, a przekazane umiejętnie sceneria, nastrój i zjawiska są istotniejsze niż detalicznie przedstawienie fabuły czy też ludzkich charakterów. Najważniejsze w przypadku powieści prawdziwie niesamowitej było obejście lub przekroczenie niepodważalnych praw kierujących światem – wielka ucieczka od szarej i przytłaczającej rzeczywistości, ucieczka ku nieograniczonej niczym fantazji. Twierdził, iż to właśnie niesamowite zjawiska, a nie osoby są logicznymi bohaterami przerażających historii. Groza powinna być pomysłowa, nie należy się odwoływać do popularnych mitów i legend – to jedynie osłabia efekt. W liście do Clarka Ashtona Smitha Lovecraft pisał:

wchodzą w posiadanie dziwnego medalionu, który – jak się wkrótce okaże – rozbudza demonicznego psa-strażnika, ścigającego dwie hieny cmentarne aż do tragicznego końca. Opowiadanie „W grobowcu” ukazuje historię niechlujnego grabarza, słynącego z zaniedbań i makabrycznych praktyk. Grabarz ów przypadkowo zatrzaskuje się w grobowcu pełnym niedokończonych trumien. Co gorsza – w trumnach spoczywają zwłoki, które od dłuższego czasu winny być pochowane. „Piekielna ilustracja” dotyczy podróżnika, błądzącego nocą w trakcie burzy. Trafia on do zaniedbanego, samotnie stojącego domostwa, którego budzący grozę i obrzydzenie gospodarz zachwyca się średniowieczną ilustracją, przedstawiającą kanibalistyczną ucztę, snując jednocześnie przypuszczenia dotyczące smaku ludzkiego mięsa. Punktem kulminacyjnym dla nadwerężonych nerwów bohatera jest dostrzeżenie plamy krwi na suficie, krwi – jaka musiała zostać rozlana w pokoju, z którego wyłonił się gospodarz domu...

„Moim ideałem weird fiction byłaby niejako synteza atmosferycznej gęstości dzieł Poego, kosmicznej perspektywy i wybujałej fantazji lorda Dusany, głębokich podtekstów Machena i niezwykle przekonywującego irrealizmu Algerona Blackwooda”.3

Zarówno tematyką jak i stylem, także i pomysłami, Lovecraft nawiązuje do takich dzieł Poego jak „Przedwczesny pogrzeb”, „Zagłada domu Usherów”, „Serce oskarżyciel”, „Czarny kot”. Jednakże w pierwszym z opowiadań („Ogar”) zaistniał pierwiastek Lovecraftowskiego nowatorstwa. Niby jest to typowa powieść grozy (cmentarze nocą, rabusie ściągający na siebie klątwę, potwór czy też demon ścigający bohaterów, poczucie beznadziejności, osaczenia grozy), ale po raz pierwszy pojawia się wątek „Necronomiconu”, księgi nazwanej przez Lovecrafta przeklętą, odrażającą, upiorną, a w najlepszym wypadku – zakazaną. W wyżej wymienionym utworze mamy do czynienia zaledwie ze wzmianką ograniczającą się do kilku prostych zdań, poszerzających naszą wiedzę jedynie o informację o tytule dzieła, jego „ewentualnej”(!) zawartości i o nazwisko autora – „szalonego” Araba, Abdula Alhazreda. Jest to dopiero początek, ale Lovecraft zaczyna poświęcać więcej uwagi astronomii, naukom ścisłym, w miejsce trupów wstawia obłąkanych bądź groźnych (zazwyczaj jedno i drugie) naukowców, a straszliwe demony stają się stworami z przestrzeni kosmicznej. Lovecraft eksperymentuje, ale wciąż widoczne są odwołania do klasycznych tematów. Nie można jednak ówczesnym tekstom zarzucić nieudolności czy też bezmyślnego powielania stereotypów. Nawet jeśli takie opowiadanie jak „Grobowiec” („The Tomb”) oparte było na schemacie ducha odradzającego się w ciele nic nie podejrzewającego młodzieńca, Lovecraft „skaził” ten pomysł swą wybujałą wyobraźnią: młody chłopak – Jervas Dudley – odczuwa dziwny pociąg do nekropolii. Właśnie tam odkrywa grobowiec rodziny Hyde’ów. Z czasem zaczynają go dręczyć dziwaczne i przerażające sny, pod wpływem których odkrywa iż jeden z grobów zawiera pustą wewnątrz trumnę, doskonale odpowiadającą wymiarom chłopaka. Ponadto sny i niewytłumaczalne „wspomnienia” wskazują, iż właśnie Jervas powinien się w owej trumnie znajdować. Bohater zaczyna popadać w schizofrenię, spędza noce śpiąc w „wyznaczonej” dla siebie trumnie, do czasu gdy zostaje przyłapany na drzemce w grobowcu przez sługę wysłanego na przeszpiegi przez ojca...

Następną przesłankę dotyczącą własnej twórczości zawarł w krótkim eseju „Supernatural Horror in Literature”: „Prawdziwie mroczna opowieść zawiera w sobie coś więcej aniżeli tajemnicze morderstwo, krwawe kości czy brzęczące wedle zwyczaju łańcuchy. Muszą pojawić się w nim nieznane siły i pewna atmosfera braku tchu oraz niewyjaśnionego lęku przed czymś z zewnątrz. Obecna także winna być stająca się tematem opowieści aluzja, wyrażona ze złowieszczą powagą, a dotycząca najbardziej przerażającej koncepcji ludzkiego umysłu – szkodliwego i częściowego zawieszenia czyli przegranej tychże praw Natury, które są naszymi jedynymi strażnikami przed napaścią ze strony chaosu i demonów z nieprawdziwych przestrzeni”.4

Jak widać, autor miał już świetnie obmyślony plan własnego pisarstwa. Na początku były to tylko marzenia. Lovecraft, który już jako dziecko był pilnym, ale też bardzo krytycznym czytelnikiem literatury grozy, dostrzegał wyraźnie artystyczne i warsztatowe ułomności ówczesnych horrorów. „Został pisarzem, gdyż w książkach innych autorów nie znajdował słów przemawiających do jego własnej, szczególnej wyobraźni”.5

Poszukując nowych środków wyrazu mogących przerazić czytelnika odwoływał się na początku do schematów typowych dla swych mistrzów: specyficzny sposób budowania zdań, zachwiana konstrukcja fabuły, retrospektywny charakter utworu, atmosfera niepokoju i oczekiwania na niewysłowioną grozę. Można bez trudu odnaleźć w tym hołd złożony Poemu. Takimi są: „Ogar” („The Hound”), „W Grobowcu” („In the Vault”) czy też „Piekielna ilustracja” („The Picture in the House”). W pierwszym z nich znajdujemy relację mężczyzny, który zafascynowany literaturą (między innymi Baudelaire’em), wraz z przyjacielem odnajduje przyjemność w okradaniu grobów i urządzaniu tajnej kryjówki pełnej cmentarnych łupów. Niestety, pewnego razu

Jednak to nie intrygujące podejście do znanych powszechnie pomysłów przysporzyło autorowi pierwszych zwolen-

3

Marek Wydmuch; Gra ze strachem; Warszawa 1975, s.130. H.P. Lovecraft; Supernatural Horror in Literature; (w) Wiedza Tajemna nr 3/4 2000; s.62. 5 Marek Wydmuch; Cień z Providence; w Zew Ctulhu, Howard Phillips Lovecraft; Warszawa 1983; s.7. 4

45


ników, ale otoczenie w jakim umieszczał on akcję swoich opowiadań. Pisarz postarał się, w zgodzie ze swymi pierwotnymi założeniami, by świat przedstawiany w opowiadaniach, mimo iż z pozoru normalny i jak najbardziej realny, posiadał swe drugie, groźniejsze dno, by poznanie czyniło niepewnym dnia codziennego. Tym sposobem małe miasteczka, zagubione w lasach domki, stanowiły znak świata, gdzie najmniejszy ruch mógł stanowić o śmiertelnym zagrożeniu, a zagubiony wędrowiec, z początku nie mogący wytłumaczyć stopniowo ogarniającego go lęku, powoli zaczynał odkrywać nienaturalną roślinność, przerażające kształty drzew, nieregularne sylwetki wzgórz, odrażające i groteskowe postacie snujące się gdzieś w „bluźnierczych” celach... Taki właśnie surrealistyczny pejzaż, pozbawiona egzemplifikacji fabuła w połączeniu często z naukowym racjonalizmem, przysporzył Lovecraftowi pierwszych poważnych sukcesów i znajomości z pisarzami-amatorami pragnącymi listownie nawiązać kontakt z „oryginalnym” pisarzem. Lovecraft obecność przerażających zjawisk konfrontuje z osiągnięciami najnowszej wiedzy, twierdząc że nauka nie jest w stanie zaprzeczyć podobnym historiom. W opowiadaniu „Kolor z Przestworzy” („Colour out of Space”) przedmiotem takowych badań jest niezwykły meteor, który spadł w okolicach Arkham. Jego barwa jest niemożliwa do określenia, nie poddaje się on analizie spektralnej, co autor dodatkowo akcentuje opisem współczesnych maszyn laboratoryjnych i wyjaśnieniem powodów przez które nie można zbadać promieniowania meteorytu: „Zachowywał się wprost niewiarygodnie w ich dobrze wyposażonym laboratorium; podgrzewany węglem drzewnym nie wykazywał żadnej reakcji ani nie wydzielał gazów, dawał reakcję ujemną z boraksem, nie ulatniał się w żadnej możliwej do osiągnięcia temperaturze, nawet w tlenkowodorowej dmuchawce. Na kowadełku okazał się wysoce elastyczny, a w ciemności wyraźnie świecił. Nie było sposobu, aby go ochłodzić (...), natomiast przy podgrzewaniu pod spektroskopem roztaczał błyszczące kręgi o barwach zupełnie niespotykanych w normalnym spektrum. (...) Woda nie działała. Kwas solny też nie działał. Kwas azotowy i nawet woda królewska tylko rozpryskiwały się z sykiem w zetknięciu z tą rozżarzoną, odporną na wszystko masą”.6

Dalej dowiadujemy się o tym, iż także i sól kaustyczna, i amoniak, alkohol i eter, siarczek węgla i dziesiątki innych substancji pozostają bezsilne wobec tajemniczego meteoru, który z czasem po prostu kurczy się i znika. Dla laika niezorientowanego w sprawach chemii powyższy cytat jest jedynie ekwilibrystyką terminologiczną. Warto jednak zauważyć, iż Lovecraft przez osiem lat redagował powielaną Gazetę Naukową, z czasem doczekując się publikacji swoich artykułów w poważnych i szanowanych czasopismach. Zwłaszcza, tych zainteresowanych chemią. W takiej sytuacji, przytoczony fragment „Koloru z Przestworzy” nabiera bardzo realnych kształtów, a my mamy szansę zobaczyć z jaką precyzją i dokładnością Lovecraft buduje swoje koszmary. Dodajmy do tego jeszcze opis dewiacji przyrody, jaki nastąpił w miejscu gdzie spadł meteor: 6

„Owoce były wprost fenomenalnych rozmiarów (...), a obrodziły w takich ilościach, że trzeba było zmówić dodatkowe kosze by je pomieścić. Ale (...) wdarła się w nie jakaś gorycz (...) Nahum ze smutkiem stwierdził, że cały zbiór jest zmarnowany. (...) w błotnistej ziemi koło lasu po drugiej stronie drogi rośnie dzika kapusta. Jeszcze nigdy nie widziano kapusty takich rozmiarów, a jej koloru nie oddałyby żadne słowa”.7

Z czasem sytuacja na farmie pogarsza się jeszcze bardziej, autor raczy nas wręcz apokaliptyczną ilustracją postatomowego zgonu flory i fauny:

„Pojawiły się jakieś owady i cały ten teren wokół domu Nahuma ogarnął koszmar bzyczących i pełzających po nocach stworów.(...) Wkrótce potem trawa i liście zmieniły się w sposób dostrzegalny dla oka. Poszarzały, zaczęły wykazywać przedziwną kruchość”.8

Niedługo potem roślinność przemienia się w szary pył, ale to jeszcze nie koniec nieszczęść. Zwierzęta i ludzi ogarnia stopniowo obłęd co prowadzi do tragicznego końca. Najlepiej podsumował to opowiadanie Zygmunt Kałużyński w swojej książce „Listy zza Trzech Granic”: „Na miejscu, gdzie spadł meteor, następuje osobliwa deformacja roślin, jabłka są dwa razy większe, lecz niejadalne, zwierzęta degenerują się, łapy królika wydłużają się podwójnie, zaś mieszkańcy okolicznej farmy popadają w niezrozumiałą chorobę, gdzie demencja łączy się z rozkładem tkanki. Tu Lovecraft, który sam chorował na raka, był specjalistą od histologii, daje wielostronicowy opis rozpadu ciała żyjącego; operuje więc dokładnością drobiazgów dostępnych naszemu naocznemu doświadczeniu”.9

Nie jest to jednak w żadnym przypadku przykład wyczerpujący pomysłowość Lovecrafta. Częściej mamy do czynienia z niezwykłą inwencją twórczą, która wyprzedza swoje czasy i wymyśla wynalazki, nie zawsze pożyteczne i bezpieczne dla ludzkości. Wynalazki takowe tworzy w opowiadaniu „Szepczący w Ciemności” („The Whisperer in Darkness”), nieszczęśliwy profesor Henry W. Akeley, nieszczęśliwy, ponieważ wynalazek ten zbliża go do prawdy o „Tamtych”. A lektura Lovecrafta uczy, że wiedza w przypadku istot „Stamtąd” nie przynosi nic dobrego. Akeley bliski rozszyfrowania wielkiej tajemnicy zostaje przez „Tamtych” porwany, a na jego miejsce zostaje podstawiony sobowtór prezentujący głównemu bohaterowi (prowadzącemu śledztwo) szereg mylnych tropów: „Po raz pierwszy Akeley uniósł nieruchomą, spoczywającą dotąd bezczynnie rękę i wskazał sztywno na wysoką półkę po drugiej stronie pokoju. Tam, w równym szeregu, stało kilkanaście cylindrów z metalu, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem – wysokości jednej stopy i mniej więcej tegoż wymiaru średnicy, z trzema zagadkowymi wklęsłościami w równoramiennym trójkącie na wypukłym froncie każdego cylindra. Jeden z nich połączony był w dwóch wklęsłościach z dwoma dziwnie wyglądającymi aparatami stojącymi z tyłu. Ich znaczenia nie trzeba było mi wyjaśniać...”.10

H.P. Lovecraft; Zew Ctulhu; przekład Ryszarda Grzybowska; Warszawa 1983, s.129-130. Tamże; s.132-134. 8 Tamże; s.136. 9 Zygmunt Kałużyński; Listy zza trzech granic; Lublin 1956; s.12. 10 H.P. Lovecraft; Zew Cthulhu; przekł. Ryszarda Grzybowska; Warszawa 1983; s.215 7


Urządzenie to umożliwia przemieszczanie się ludzkiego mózgu. Mózg – ciało nie odgrywa żadnej roli – może przemierzać świat, galaktyki, zachowując pełną świadomość i pełnię władz umysłowych. „Akeley” daje bohaterowi możliwość rozmowy z jednym z takich „podróżników”, który zachwyca się niezwykłością takowego wynalazku. Zbyt późno bohater orientuje się, że urządzenia te sterowane są przez „Tamtych”, zbyt późno przypomina sobie, że na półce z mózgami widział pojemnik z mózgiem podpisany jako „Henry W. Akeley”... Inny obraz grozy powodowanej nauką przedstawia autor w opowiadaniu „Zimno” („Cool Air”). Młody, i jak to zwykle bywa, ubogi mężczyzna, wynajmujący niewielki pokoik w małej kamienicy czynszowej, nawiązuje tam znajomość z ekscentrycznym doktorem Munozą. Doktor ów nie opuszcza swego mieszkania w ogóle, a kontakt ze światem utrzymuje jedynie dzięki synkowi właścicielki, Estabanowi, który zajmuje się wszelkimi sprawunkami. Sama właścicielka za powód niezwykłego zachowania uznaje chorobę doktora, która jakoby zagraża życiu nieszczęśnika, ten zaś ze wszystkich sił próbuje znaleźć na nią lekarstwo. Pewnego dnia dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności udaje mu się nawiązać znajomość z doktorem. Bohater choruje na serce, ale przyjaźń z doktorem owocuje nagłym i całkowitym zanikiem choroby. Niestety, mężczyzna wkrótce ma okazję poznać sekret doktora, co sprawia, że odtąd już zawsze przeraźliwie boi się zimna. Okazuje się bowiem, iż utrzymywana w pokoju naukowca temperatura 34-40 stopni Farenheita jest nie zbędna by utrzymać doktora Munozę przy życiu. Przy życiu, jeśli można tak powiedzieć o człowieku, który umierając pozostawił po sobie list następującej treści: „To już koniec. (...) Nie ma już lodu, a dostawca tylko raz rzucił na mnie okiem i uciekł. Z każdą minutą jest coraz cieplej, tkanki nie wytrzymają długo. Przypuszczam, że wiesz – to, co mówiłem na temat woli nerwów i konserwacji ciała, kiedy organy przestają funkcjonować. To była dobra teoria ale nie dało się ciągnąć procesu w nieskończoność. (...) Organy, które raz wysiadają nie zaczynają ni stąd, ni zowąd działać od nowa. (...) W grę wchodziła tylko sztuczna konserwacja – bo widzisz, ja nie przeżyłem swej choroby, umarłem równo osiemnaście lat temu”.11

Eksperymenty, naukowcy, niezwykłe odkrycia i wynalazki znajdują się w każdym niemal opowiadaniu Lovecrafta. Jeśli nie ma tam wybitnych chemików, astronomów czy fizyków, znajdziemy tam filologów, profesorów literatury czy też historii. Autor, jako człowiek o bardzo szerokich horyzontach i posiadający szeroki zakres wiedzy z interesujących go dziedzin nie omieszkał dawać znaku tego w swoich utworach. W jego twórczość pojawiło się jednak dzieło niesamowite. Lovecraft zrezygnował z opowiadania grozy popartego nauką, tworząc przerażającą historię science-fiction. Chodzi tu oczywiście o utwór „W murach Eryksu” („In The Walls of Eryx”). Historia tutaj prezentowana rozpoczyna się 18 marca czasu ziemskiego, ale jak zaraz się dowiadujemy następuje korekta – jest to 9 VI według czasu planetarnego. Skąd u Lovecrafta czas planetarny? I dlaczego mimo miesięcy nie znamy dokładniejszej daty, chociażby roku? Nasuwa się jeszcze jedno pytanie: dlaczego pierwszy miesiąc poznajemy z nazwy, a drugi jest określany cyfrą? Sprawę może rozjaśnić fakt, iż akcja utworu rozgrywa się na Wenus, którą to planetę ziemianie starają się skolonizować, a na razie 11 12

wydobyć z niej jak najwięcej minerałów mogących zasilać gwiezdne statki i bazy kosmiczne. Bohaterem owego opowiadania jest właśnie zwiadowca wysłany na poszukiwanie kolejnych kryształów. Poszukiwania utrudnia fakt, iż rdzenni mieszkańcy Wenus zwani przez bohatera „jaszczuroludami” uczynili z owych minerałów obiekt kultu religijnego, a ich wydobywanie uważają za świętokradztwo. Naturalną koleją rzeczy jest więc problem zdobycia kryształów bez konfliktu z autochtonami, nie tylko przy głównych złożach, ale także na brzegach rzek czy też w dżungli (tak, Lovecraft jest kolejnym człowiekiem, twierdzącym, iż Wenus jest planetą o tropikalnym klimacie). Całe opowiadanie roi się od skomplikowanych urządzeń w jakie został zaopatrzony zwiadowca Grupy A – Wesley P. Miller, którego notatki składają się na treść utworu (Lovecraft nie potrafił zrezygnować ze swego ulubionego chwytu). Oczywiście pod wszystkimi pozostałymi względami jest to typowe dzieło Poego naszych czasów, jest więc retrospekcja, brak dialogów, nikłe grono bohaterów (poza wspomnianym Wesleyem P. Millerem, „jaszczuroludami”, których rola ogranicza się jedynie do kilku przemknięć wśród drzew, oraz jednym trupem nie znajdziemy tu żadnych innych postaci). Oddajmy jednak głos głównemu bohaterowi: „...Roślinność stała się miękka i gąbczasta, (...) ale nawet wówczas nie byłem w stanie posuwać się naprzód szybciej. Te maski tlenowe Cartera są za ciężkie, (...) maska Duboisa z gąbkowym filtrem zamiast przewodu tlenowego waży o połowę mniej, a powietrze tyle samo. Detektor kryształów zdawał się funkcjonować doskonale, wskazując w kierunku podanym w raporcie Andersona. (...) tu można się obyć bez używania „różdżek radiestezyjnych”. W obrębie tysiąca mil muszą znajdować się wielkie pokłady kryształów, choć podejrzewam, że te przeklęte jaszczuroludy zawsze ich strzegą i bacznie obserwują”.12

Bohater dzielnie brnąc przez busz dociera wreszcie do wzgórza, na którym spoczywa trup poprzedniego zwiadowcy trzymający niezwykłych rozmiarów kryształ. Wesley niewiele myśląc rusza po kryształ, na przeszkodzie staje mu jednak niewidzialna ściana, tytułowy Eryks. Mężczyzna po kilku nieudanych próbach odnajduje jednak wejście do tajemniczej niewidocznej budowli, z której jak się wkrótce przekonuje nie ma wyjścia, a poprzedni zwiadowca tak samo jak on wpadł w pułapkę własnej chciwości, mury Eryksu, labirynt jaki ku zgubie ludzi postawiły jaszczuroludy. Tak więc mimo szat opowiadania science-fiction, Lovecraft serwuje nam swój ulubiony sposób patrzenia na świat: ludzka rasa nieuchronnie dąży do zguby, jesteśmy pyłem w bezmiarze wszechświata, a wszelkie działania przeciwko temu aby wyrwać się z rąk śmierci lub przeznaczenia, mogą doprowadzić jedynie do tego, iż umrzemy samotnie. Tak też się dzieje z bohaterem powyższego opowiadania, a fakt ten rośnie do miary dramatu gdy okazuje się, iż zagłodzony i wycieńczony mężczyzna, pozbawiony tlenu (zasoby maski były ograniczone) umiera siedząc plecami do wyjścia... To jednak nie fascynacja nauką okazała się być największym konikiem pisarza. Już w dzieciństwie fascynowały go różne religie, zwłaszcza te starożytne, tajemnicze i surowe. Ale o tym następnym razem.

H.P. Lovecraft; Coś na progu; przekł. Robert P. Lipski; Poznań; s.183 H.P. Lovecraft; W górach szaleństwa; przekł. Robert P. Lipski; Poznań 1999; s.55 i nast.

47


Śmierć ma wiele twarzy. Dowcipniś Terry Pratchett kazał jej mówić w swoich powieściach WIELKIMI LITERAMI. Grzegorz Rosiński w słynnym „Thorgalu” pokazał śmierć pod postacią wysuszonego starucha z długimi szponami, które przecinają linie ludzkiego życia. Dla średniowiecza śmierć była „szkaradną wiedźmą, której dodawano skrzydła nietoperza”. Do dziś przedstawia się ją jako kościotrupa, dzierżącego w dłoni różnorakie emblematy – łuk, strzały, oszczep, czy kosę. Wreszcie śmierć to także twarz Brada Pitta z filmu „Joe Black” i galopujący na mechanicznym rumaku Jeździec Apokalipsy z rysunkowego „Animatrixa” braci Wachowskich... Nie byłoby jednak wszystkich wyżej wymienionych wizerunków śmierci, gdyby zabrakło jego – „cadavare”, czyli trupa. Nieboszczyk w najbardziej oczywisty sposób przypomina nam o tym, że kostucha przyjedzie pewnego dnia także i po nas. Przez wieki stał się jej wizytówką. Podczas jednej z sesji Organizacji Narodów Zjednoczonych jej członkowie ustalili, że śmierć to trwałe zaprzestanie wszystkich życiowych czynności. Jednym słowem – trup...

TRUPIE ŻYCIE Umarł kilka godzin temu. Teraz leży nieruchomo na stole sekcyjnym. Wydaje się wpatrywać w zawieszone nad nim światło jarzeniówek. Zwęziły mu się tęczówki i oczy ma postawione w słup. Śmierdzi jak popsute salami, ale ogólny smród jest jeszcze do wytrzymania. O wiele gorzej będzie, jeżeli przewidziano dla naszego trupa sekcję. Wtedy, mniej więcej w połowie serii zabiegów, lekarz zabierze się za trepanację czaszki. Kiedy spod obrotowej piły zacznie ulatywać kostny pył, pomimo masek chroniących naszą twarz, poczujemy swąd borowanych zębów...

Taki jest właśnie leżący przed nami trup – cuchnąca obrzydliwość. Czasem sobie beknie, czasem zegnie rękę, a gdy jego dolną kończynę złapie pośmiertny skurcz, nie obejdzie się bez pomocy młotka. Zmarły powinien mieć przecież wyprostowane nogi. Przyjrzyjmy mu się jednak uważniej. Nieboszczyk, który znajduje się przed nami, zaczyna żyć nowym życiem, choć nie staje się oczywiście zombie. Nowe życie zaczyna nim targać od środka. Wszystko to za sprawą sprzyjającej temperatury: 15-35 stopni Celsjusza, ciepło ułatwia bowiem rozpad złożonych substancji białkowych na prostsze składniki. Tak zaczyna się gnicie. Na pierwszy ogień pójdzie mózg. Procesy gnilne dotkną go bardzo szybko, w zasadzie po dziesięciu minutach od śmierci (anoksja), rozpoczyna się jego wewnętrzna destrukcja. W lecie, gdy jest ciepło, cała reszta zacznie rozkładać się już po dwudziestu czterech godzinach. Najpierw zobaczymy na podżebrzu zielonkawą plamę, która z czasem będzie się powiększać i ciemnieć, aż obejmie całe ciało. Kolejna plama pojawi się przy spojówce. Nienajlepiej będzie miał się także brzuch, który napęcznieje od nagromadzonych wewnątrz gazów, co nierzadko skończy się jego pęknięciem. Mózg w tym czasie stanie się papkowatą, szarawą i kleistą mazią, płuca pękną, zamieniając się w miękką, brązową masę. Serce, któremu trup tyle wcześniej zawdzięczał, przybierze kształt wiotkiego, spłaszczonego worka. Osobniki otyłe wydzielają dodatkowo tłustą ciecz, która dość długo utrzymuje się na powierzchni przesączonych inną cieczą trzewi. W trakcie trwania całego procesu będą także wydzielać się z trupa między innymi: woda, metan, dwutlenek węgla, azot, amoniak, wodór i siarkowodór... Łukasz Śmigiel

48


ZE ŚMIERCIĄ MU DO TWARZY Człowiek od wieków usiłuje przechytrzyć proces gnicia. Ogromną wagę przywiązywali do tego Egipcjanie, ale i w Europie opracowano wiele ciekawych sposobów na radzenie sobie z trupem, którego trzeba będzie w czasie pogrzebu pokazać publicznie. O wygląd nieboszczyka zadbają czynności związane z Tanatopraksją, bo tak określa się najsłynniejszą metodę walki z trupią zgnilizną (wzięła ona swoją nazwę od Francuskiego Instytutu Tanatologicznego). W pierwszym etapie wstrzykuje się w trupa konserwujący płyn, tak, aby nastąpił drenaż żył i oczyszczenie ich z podatnej na gnicie krwi. Zastępującą ją ciecz o nazwie Thanatyl A wstrzykuje się pod ciśnieniem w naciągnięte tętnice: szyjne, pachowe i udowe. Drugi etap to walka z pęczniejącą z godziny na godzinę jamą brzuszną. Należy ją czym prędzej oczyścić. Wprowadza się więc do niej tak zwany trokar (w kształcie prowadnicy rurowej), połączony z pompą ssącą. Wyczyścimy dzięki niemu brzuch naszego trupa z niepotrzebnych cieczy, ekskrementów i gazów. Później wstrzykuje się za jego pomocą prawie litr płynu o nazwie Thanatyl C. Tym samym płynem nasącza się przygotowane zawczasu korki z waty wodochłonnej i zatyka się nimi naturalne otwory trupa. Po siłowaniu się z trokarem, najgorsze mamy już za sobą. Pozostały jeszcze liczne czynności kosmetyczne. Rozmasowanie zwłok, tak aby znikły plamy opadowe, wypełnienie zapadłych policzków tamponami i dyskretne zaszycie ust. Jeżeli pozostawimy je otwarte nieboszczyk może ponoć wyjawić niepożądanym osobom rodzinne sekrety. Należy także przemyć mu oczy i nałożyć na nie wazelinę dla efektu uwypuklenia. Później jeszcze drobny makijaż, puder i nasz trup zaczyna się prezentować odpowiednio godnie. Możemy go wystawić na widok publiczny, nie martwiąc się tym, że jego bliscy podczas ostatniego pożegnania dostaną nagle ataku histerii.

TRUPI STRACH Nareszcie możemy zabrać trupa na cmentarz. Zarówno z domu, jak i z kościoła wynosimy nieboszczyka bocznym wejściem. Na miejsce pochówku zmierzamy okrężną, czasem zawiłą drogą, najlepiej przekraczając rzekę, a wszystko to dlatego, że boimy się ewentualnego powrotu zmarłego z zaświatów i poprzez takie a nie inne czynności obrzędowe chcemy mu owy powrót i odnalezienie żywych utrudnić. Aż strach pomyśleć, ile elementów składających się na dzisiejsze tradycje pogrzebowe wzięło się z potrzeby zatrzymania naszych zmarłych w grobach. Obawa przed tym, że trup może wciąż żyć, nie jest jednak niczym nowym. Za czasów Kalwina, kiedy pogrzebanie żywcem zdarzało się częściej, niż obecnie, powołano nawet specjalny Inspektorat, który na wiele sposobów sprawdzał w domach przedpogrzebowych, czy aby na pewno zmarły nie obudzi się nagle w trumnie i nie zacznie drapać o jej zabite gwoździami wieko. Tak więc, w ramach testu, łaskotano naszego trupa w stopy, nacinano mu duże palce u nóg, przypalano świecą, wbijano w serce igłę, czy wreszcie przywiązywano mu do ręki sznurek, który trzymał przez całą noc strażnik, czekający na najdrobniejszy ruch domniemanego nieboszczyka. Trudno się jednak dziwić naszym obawom przed pochowaniem żywcem, kiedy swego czasu próbowano pogrzebać w ten sposób samego Petrarkę i to na trzydzieści lat przed jego faktycznym zgonem. Poecie udało się

wyjść cało z tej „opresji”. Z letargu rozbudził go podobno podmuch wiatru... Jednak nawet stosownie przebadany nieboszczyk nadal stanowi poważne zagrożenie dla żywych, toteż staramy się obłaskawić go na wiele sposobów. Najczęściej (choć w wielu kulturach są wyjątki) przywdziewamy na pogrzeb czarne ubrania. Kolor czarny (tak zwany pogrzebowy kir) absorbuje bowiem światło słoneczne, co jest istotne o tyle, że jego nadmiar mógłby zbudzić zmarłego ze śmiertelnego snu. Jeszcze w domu pogrzebowym wiąże się zmarłemu nogi lub zszywa skarpety, których rozcinanie nastąpi tuż przed zamknięciem wieka od trumny. We włoskiej prowincji Cueno dodatkowo każdy, kto uczestniczy w kondukcie pogrzebowym, ściska w ręce jeden gwóźdź, którym w stosownej chwili zabije wieko od trumny, tak, aby trup zeń nie wyszedł. Rzucanie na trumnę grud ziemi, czy też kłującej róży, ma także na celu powstrzymanie naszego trupa przed powrotem do świata żywych. Nie dopuścić do tego ma oczywiście również sam grób, zawsze nieco głębszy, niż potrzeba, zasypany ziemią i dodatkowo przygnieciony płytą, której zadaniem tylko przy okazji jest informowanie, kto spoczął w tym a nie innym miejscu. Na grobie stawia się krzyż (Ruś i Czechy od XI wieku), który ma odstraszać złe moce, a gdyby tego było mało, często wiesza się na nim kłębki nici lub lnu. Zmarły bowiem, jeżeli powstanie, będzie musiał je najpierw ponawijać na szpulki, a dopiero później będzie mu wolno udać się w „odwiedziny” do rodziny. Na dodatek nie jest dobrze składać zmarłych do grobu w czasie odwilży, bo wtedy ludzkie dusze mają podobno tendencję do powrotu na ziemię, natomiast w dzień pogrzebu zakazane jest zamiatanie w domu, może ono bowiem przegonić pojawiającą się jeszcze tu i ówdzie duszę umarłego. Zasłania się także wszystkie lustra, bo gdyby dusza nieboszczyka się w nich przeglądnęła, zostałaby uwięziona na ziemi w postaci odbitego obrazu albo w lustrze odbije się postać diabła, chcącego porwać zmarłego, a tego z wiadomych względów byśmy nie chcieli.

BIESIADOWANIE ZMARŁEGO Kiedy już nieboszczyk przykryty zostanie ziemią, a tę z kolei przyozdobi się kwiatami (pojawiły się na pierwszych pogrzebach, aby przegnać nieprzyjemne zapachy), możemy udać się na stypę. W kulturach europejskich stypa wiąże się zazwyczaj z posiłkiem, który ma przynieść ukojenie żałobnikom i uhonorować zmarłego. Wywodzi się ze wczesnych obrządków chrześcijańskich, jeszcze z czasów Cesarstwa Rzymskiego i była wstępem do żałoby, niekiedy wyjątkowo dla żałobników męczącej. Na przykład, kiedy Izabela Burbońska dowiedziała się o śmierci ojca, najpierw wzięła udział w posłudze żałobnej w zamku Couwenberg, następnie przebywała przez sześć tygodni w swoim pokoju, leżąc na łożu, oparta o poduszki, w płaszczu z kapturem i z chusteczką na szyi. Pokój i przedpokój obite były na czarno, na podłodze zaś, zamiast dywanu, leżała wielka, czarna draperia. Stypa nie musi jednak kojarzyć się jedynie ze wspólną biesiadą i rozpoczęciem żałoby. W wielu kulturach, głównie afrykańskich, nasz trup wcale nie trafia podczas pogrzebu do dołu z ziemią. Nic z tych rzeczy. Zabiera się go na biesiadę, na której staje się on... daniem. Endokanibalizm (kanibalizm wewnątrz grupy; nie zakłada wcześniejszego


uśmiercania ofiary) ma na celu okazanie trupowi wyjątkowego szacunku. Proces inkorporacji pozwala nieboszczykowi po raz ostatni oddać przysługę żywym ludziom. Nie dość, że pomoże przetrwać współplemieńcom, to jeszcze znajdzie w ich ciałach wieczne schronienie. Obrządkowi zjadania zmarłych towarzyszy oczywiście wiele zasad. W Kamerunie antropologowie spotkali się z prawem, które mówi o tym, że nie wolno zjadać tych części zmarłej kobiety, które są wyjątkowo bliskie członkom jej rodziny, czyli na przykład piersi lub brzucha. W Senegalu przez długi czas popularne było powiedzenie, że „Nie ma lepszego miejsca dla zmarłego niż brzuch tego, kto go zjada”. W Tybecie natomiast, podczas rytuału zwanego Bon-Po, pije się z obrzędowej chochli specjalnie przyrządzoną posokę z trupa. Z kolei Aborygeni mieli niekiedy w zwyczaju zjadać kawałeczki martwych dzieci, które zmarły w chorobie, tak, aby nowe potomstwo było silne i zdrowe. Brazylijskie plemię Tupinambów wyraźnie wylicza, że z trupa zmarłego męża jego penis należy się kobietom, mózg i język dzieciom, a tłuszcz i wątroba gościom, a wszystko to... do zjedzenia oczywiście. Na szczęście ta swoista uczta nie polega na wcinaniu surowego mięsa i zmarły w większości przypadków podawany jest z ryżem, prosem lub bananami. Jeżeli w czasie takiego posiłku, będąc w gościnie u jednego z plemion (na przykład na Madagaskarze we wspólnocie Fakaleku), niechcący zwymiotowało się resztkami zmarłego, wojownicy dawali do zrozumienia, że jeżeli nie zjemy tego, co właśnie wylądowało na ziemi, spotka nas sroga kara. Zmarłymi nie wolno bowiem gardzić. Jako Europejczycy możemy reagować wzburzeniem na przytoczone powyżej przykłady obrzędowego endokanibalizmu, ale nie wolno nam zapominać, że przez długi czas także i w Kastylii czy Aragonii chętnie jedzono mielone kości świętych, które były nadzieniem wypełniającym żółte, przypominające szpik ciasteczka.

TRUPI KONIEC Wreszcie nasz „bohater pozytywny” znalazł się w grobie. Przetrwaliśmy także stypę. Pozostaje nam już tylko ostatecznie pogodzić się z tym, że zmarłego, który tak wiele ostatnio przeszedł, już z nami nie ma. Następuje tak zwane

decathexis, wreszcie dociera do nas, że umarły już nie wróci do naszego świata. Aby o nim pamiętać, często wracamy w rocznicę śmierci na jego grób. Palimy na nim światła, aby odpędzały od miejsca pochówku złe siły, szczury i czarne koty, pod postacią których mogą ukrywać się wiedźmy, chcące porwać duszę nieboszczyka. Uświadamiamy sobie również absurd tego wszystkiego, co wiąże się ze śmiercią. Nie poznaliśmy jej jeszcze osobiście, ale już mniej więcej wiemy, jaka jest. Lekarz – bohater filmu „The Fountaine” mówił, że śmierć to choroba, z której należy leczyć ludzi. Przejście z bytu do niebytu jest dla człowieka niewytłumaczalne. W Afryce powiadają, że Bóg zesłał na ziemię dwóch posłańców: kameleona, który miał dać ludziom nieśmiertelność, i jaszczurkę, która miała nauczyć ludzi umierać. O tym, że na świecie istnieje śmierć, zadecydowało to, iż kameleon zbytnio mitrężył się w drodze i jaszczurka go wyprzedziła. Mit melanezyjski opowiada z kolei o tym, że pierwsi ludzie, wraz z upływem lat stawali się coraz młodsi, zmieniając skórę jak węże. Zdarzyło się, że gdy pewna stara kobieta wróciła do siebie, odmłodzona, nie poznało ją własne dziecko. Naciągnęła więc starą skórę na chwilę na siebie, aby je uspokoić. Wtedy na świecie pojawiła się śmierć. Powyższe historie, a także to, co wyczyniamy z trupem w czasie najróżniejszych obrzędów, pokazują nam, że śmierć to bezsensowna siła, której nikt do końca nie jest w stanie pojąć. Człowiek jednak nie byłby sobą, gdyby nie starał się jej przechytrzyć... Sprytnie przed kostuchą ostrzega nas „Tybetańska Księga Umarłych”, w której zostało napisane, że jeżeli stajemy się gniewni, tracimy apetyt i nasze paznokcie tracą połysk, to kosa przetnie linię naszego życia za dziewięć miesięcy. Gdy zaś zaczynają nam wypadać brwi, pocimy się na głowie, stajemy się bezwstydni i oddajemy w toalecie dwie, a nie jedną strugę moczu, nasz zgon nastąpi za pięć miesięcy... Trzeba więc mieć się na baczności i wizytując każdego ranka łazienkę, uważnie przeglądać się w lustrze. Nie warto kusić losu, bo jak już wiemy, trup ma bardzo ciężkie życie... Serdecznie dziękuję za konsultacje medyczne Łukaszowi Lipowiczowi


Autorzy: Kazimierz Kyrcz Jr & Łukasz Śmigiel

„We may be humans, but we are still animals” Steve Vai Co mnie podkusiło, by opuścić ciepły lokal i sympatyczną ekipę? Po co w ogóle wychodziłem z osiemnastki Muchomora?!, zastanawiał się Słoniu, poszczękując zębami i za wszelką cenę starając się nie wywinąć orła na oblodzonej drodze. Mogłem chociaż sprawdzić rozkład jazdy! Jeśli będę musiał długo czekać, po prostu wrócę na imprezę – zdecydował. Miał ochotę na gorącą herbatę i coś słodkiego. Przystanął na moment, nadstawiając uszu. Wydawało mu się, że słyszy w oddali warkot autobusowego silnika. Przyspieszył kroku. Na rogu ulicy już prawie biegł. Obłoki pary opuszczały jego usta z miarowym puf-puf. Na szczęście autobus ciągle był na przystanku. Stary, głośny model bezprzegubowy. Koła skręcone, gotowe do opuszczenia zatoczki. Z rury wydechowej wydobywała się chmura spalin. Słoniu minął plastikową wiatę przystanku i dopadł tylnych drzwi. Były zamknięte. Kierowca dodał gazu, jeszcze bardziej hałasując, ale nie ruszył. Blacha autobusu odbijała światło ulicznych latarni, jakby szydząc z bezsilności chłopaka. Słoniu miał już machnąć na to wszystko ręką i dzwonić po taksówkę, ale wtedy wrota Sezamu ustąpiły. – Gnojek – warknął pod adresem kierowcy, a następnie przytrzymując się poręczy, wwindował się do wnętrza. Z ulgą zwalił się na fotel, obity wyblakłym, zielonym skajem. Syknęło wypełniające poduszki powietrze, zawtórował im łomot zatrzaskujących się drzwi. Silnik wszedł na wyższe obroty i koła autobusu zaczęły się obracać. Równomierny szum silnika sprawił, że chłopak przysypiał. Nagle autobus gwałtownie zwolnił i, jakby z ociąganiem, zatrzymał się na oblodzonym asfalcie. Dosłownie w ostatniej chwili Słoniu zdążył wystawić przed siebie ręce, ratując się przed rozkwaszeniem nosa. Tylne drzwi otworzyły się z sykiem i do środka weszła dziewczyna. Otrzepała buty ze śniegu, po czym podeszła do kasownika. Słoniu obserwował jej odbicie w szybie. Nieznajoma zdjęła czapkę i poprawiła włosy – rude i nieco zmierzwione. Nie kasując biletu, zajęła pojedyncze siedzenie zwyczajowo przeznaczone dla matek z dziećmi. Musiała wybrać je celowo, bo akurat pod nim zamontowano klekocący grzejnik. Nowa pasażerka wydała mu się naturalnie ład-

na. Mogłaby co prawda pozbyć się paru kilogramów, ale co tam! Kto jest bez nadwagi, niech pierwszy rzuci kamieniem... Niestety, nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem. Pochylała się nad telefonem, zawzięcie pisząc sms’a. Autobus jechał właśnie po mocno opadającym łuku. Słoniu zaparł się nogami. Otumaniony alkoholem postanowił rozważyć, oczywiście zupełnie teoretyczne, możliwości poderwania nieznajomej. Przyjrzał się taksująco własnemu odbiciu w szybie. Kaprawe oczy, niskie czoło i niesymetryczny nos, jak po złamaniu – wszystko to nie wzbudzało zaufania. Dziewczyna schowała tymczasem telefon i wpatrywała w ciemność. Wyraźnie zastanawiała się nad czymś. Odwróciła głowę, śledząc uważnie jakiś mijany punkt. Zachowywała się jak ktoś, kto usiłuje określić swoje położenie w nowym mieście. Wie, że zgodnie z otrzymanymi wskazówkami powinien wkrótce wysiąść, ale wciąż nie jest pewien czy to już... Wstała z fotela i stąpając ostrożnie po śliskiej podłodze, ruszyła do przodu autobusu. Teraz Słoniu miał szansę ją poznać. Na pewno szukała jakiejś konkretnej ulicy, zgubiła się i będzie mógł zaoferować jej pomóc! Tylko tego nie sknoć, cymbale! Grunt to nie wpadać w panikę! Trzymając dłonie w kieszeniach, starał się rozruszać skostniałe palce. Kiedy dziewczyna przystanęła przy nim, przywołał na twarz minę mającą wyrażać uprzejme zaciekawienie. – Halo... hej – chrząknęła. – Słuchaj, czy on jedzie do zajezdni? Ten autobus...? – Jej głos ledwo przebijał się przez warkot silnika. Słoniu sądził, że jest przygotowany na każde pytanie. Był w błędzie. – Co? Nie rozumiem... – odparł. Dziewczyna zacisnęła usta w wyrazie bezradności; widocznie zorientowała się, że jest pijany. W nocnym nie było jednak innych pasażerów, więc znów spytała: – Czy ten autobus nie jedzie przypadkiem do zajezdni? – Tym razem mówiła dużo głośniej i wyraźniej. Próbując zyskać na czasie i nie wyjść na kompletnego debila, odwrócił się do okna. Przez zaparowaną z jednej i zabrudzoną śniegową breją z drugiej strony szybę niewiele można było dostrzec. Jak na trasę, która powinna prowadzić przez centrum miasta, na zewnątrz było stanowczo zbyt ciemno.

51


W normalnych okolicznościach Słoniu powiedziałby, że są na jakiejś obwodnicy czy objeździe, ale nie przypominał sobie, aby przejeżdżał przez coś takiego w drodze na imprezę Muchomora. – Faktycznie – odparł, podnosząc się z siedzenia. – Mistrzowi kierownicy musiało się coś pokiełbasić... Dziewczyna kiwnęła głową. Punkt dla niego. No jasne, wolała, aby przejął inicjatywę. Czasy jaskiniowców dawno minęły, ale pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Zasłoń kobietę własną piersią, a będzie twoja... Minął ją i zbliżył się do kabiny kierowcy. Jej wnętrze przysłania ciemnobordowa kotara, na której umieszczono naszywkę z napisem: SIEDZIEĆ W SPOKOJU. Żartowniś z naszego jaśnie pana, pomyślał Słoniu i załomotał pięścią w ścianę kabiny. – Przepraszam! – wrzasnął, starając się przekrzyczeć warkot silnika. – Jedzie pan do zajezdni?! A co z nami?! Zero reakcji. Zasłonka nawet nie drgnęła. Odwrócił się do nieznajomej. Wpatrywała się w niego z ponurą rezygnacją. – Nie odpowiada – skomentował Słoniu. – Może skubaniec myśli, że wiezie jakichś żuli. Spokojnie, zaraz coś wymyślimy... Sięgnął do kieszeni po komórkę. Ekran pokazywał brak zasięgu. Spojrzał pytająco na dziewczynę, a ta pokazała mu swój telefon. To samo – tylko alarmowe. – Zauważyłam to już kilka minut temu, myślałam, że coś pozmieniałam w opcjach... Westchnął ciężko, zsuwając kaptur. – Jestem Słoniu – wyciągnął ku niej rękę. Zmarszczyła brwi z niedowierzaniem. – Tak mam na nazwisko, to nie żart – odparł, uśmiechając się szeroko. – Kumple też tak mnie nazywają. Chyba udało mu się odciągnąć jej myśli od nieprzyjemnej sytuacji w jakiej się znaleźli, bo po chwili wahania rozpogodziła się i uścisnęła mu dłoń. – Marta – powiedziała, chowając telefon do torebki. Chciała coś jeszcze dodać, ale w tym samym momencie wzięli kolejny zakręt. Dziewczyna wylądowała na jednym z podwójnych foteli, a Słoń ze zręcznością małpy złapał najbliższy uchwyt. – Musimy pogadać z nim ostrzej – zdecydował, starając się groźną miną zademonstrować pewność siebie, której w rzeczywistości mu brakowało. – Jak będzie trzeba, to rozpieprzę kolesiowi to pleksi, za którym się chowa! Znów załomotał pięścią w przeźroczystą ścianę. Tym razem jego wysiłki przyniosły efekt. Materiał zafalował i odpłynął na bok. Ich oczom ukazała się sylwetka pochylona nad kierownicą. Facet zerknął na nich przez ramię, ale to wystarczyło, by pod Martą ugięły się nogi. Kierowca był co najwyżej dwudziestoletnim

52

mężczyzną o bladym, wychudzonym obliczu. Na nosie podskakiwały mu ciemne okulary. Kiedy autobus podskoczył na dziurze w jezdni, okulary spadły na ziemię, odsłaniając puste oczodoły. – Na miejsca! Dojeżdżamy! – warknął ślepiec, po czym szarpnięciem zaciągnął kotarę. – Widziałeś to co ja?! – spytała przestraszona dziewczyna. – Co robimy?! – Na razie nic – Słoniu wzruszył ramionami. – Przecież nie wyskoczymy w biegu... Ale jak już stąd wyjdziemy, to rozkręcę taką aferę, że ten wariat popamięta! Ja mu, kurwa, pokażę! – pieklił się, nie precyzując, co i jak chce pokazać niewidomemu kierowcy. Autobus zatrzymał się na poboczu drogi. Przednie drzwi otwarły się z sykiem i pojawił się w nich rosły facet w czarnej kominiarce, z goglami na oczach, ubrany w ciężki skórzany fartuch. W rękach trzymał pałkę. – Bileciki do kontroli! – wrzasnął. – Ja mam, tylko nie zdążyłam skasować! – Marta poderwała się z fotela z biletem w drżącej dłoni. – Nędzna wymówka! – zagrzmiał przebieraniec. Nieoczekiwanie uniósł pałkę i uderzył dziewczynę w bok głowy. Zaiskrzyło. Dopiero wtedy Słoniu zorientował się, że pałka kanara jest elektrycznym ogłuszaczem. – Kto nie skasował biletu, ten zostanie skasowany! – zakomunikował triumfalnie szaleniec, po czym ruszył do wnętrza autobusu, wprost na cofającego się w przerażeniu chłopaka. Słoniu rzucił się do tylnych drzwi, jednak nie dotarł do nich, bo w połowie drogi kanar dopadł go i szturchnął pałką w kark. Chłopak zgiął się wpół, obejmując brzuch. Nic nie powiedział, nie był w stanie. Trząsł się tylko, jakby było mu zimno. Jego łokcie wyglądały jak szczątkowe skrzydła, zbyt słabe, by poderwać go do lotu. Ale poleciał, tyle że nie ku niebu, a w dół, wprost na brudną podłogę autobusu. *** Pierwszą rzeczą, jaką usłyszał po przebudzeniu, było bzyczenie. Niechętnie rozchylił powieki. Leżał na czymś twardym, co w niczym nie przypominało jego łóżka. Okazało się, że tym, co bzyczy, są zawieszone nad nim świetlówki. Pamięć ostatnich wydarzeń zwolna wracała i to, co sobie przypomniał, ani trochę mu się nie podobało. Leżał w dziwnym tunelu z blachy, który przypominał ogromną rynnę. Chciał wstać i jak najszybciej wydostać się z tej puszki, ale metalowe sklepienie było zbyt nisko. – Kurwa mać! – zaklął, uderzając pięścią w blachę. Na jednej ze ścian tunelu dostrzegł coś na kształt prostokątnego okienka. Wyglądało jak starodawny, wykonany z przyciemnianego szkła witraż. Przybliżył się do niego i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Jakiś metr dalej znajdował się podobny


do tego, w którym siedział, blaszany tunel z bliźniaczym oknem. Zmrużył oczy, widząc jakiś ruch po drugiej stronie. Włosy, twarz – to była Marta! – Tutaj! – krzyknął, mimo, że i tak nie mogła go usłyszeć. Krzyczałby dalej, ale nagle jego uwagę przykuł niezwykły dźwięk z prawego końca korytarza – przybierające na sile szuranie i charkoty. Nadstawił uszu. – Co za cholera?! W nos uderzył go okropny smród, a przy tym cały korytarz zatrząsł się niczym w ataku febry. Rzucił jeszcze raz okiem przez szybę i zobaczył, że blacha sąsiedniego tunelu też się chyboce. Panika ścisnęła go za gardło. Coś się zbliżało. Kakofonia stukotów. Serie uderzeń o blachę. W jego stronę pędziły świnie. Ogromne, umorusane łajnem maciory. Racice ślizgały się po blasze. Posuwały się, stłoczone jedna za drugą, uderzając się zaślinionymi ryjami. Cielska szorowały o ściany. Hałas stawał się nie do wytrzymania, a fetor wyrywał z piersi resztki oddechu. Słoniu ujrzał szaleństwo w nieomal ludzkich ślepiach pierwszego zwierzęcia. Nie czekając dłużej, wystartował do wyścigu. Z tyłu poganiało go przepełnione bólem i strachem kwilenie. Tunel skończył się lekkim spadem. Chłopak zsunął się do długiego na jakieś trzy metry koryta i wtedy zachrobotał zamontowany w ścianie mechanizm. Ze wszystkich stron opadły stalowe bariery. Był w pułapce. Na domiar złego na otaczającym koryto murku stał kanar-hobbysta w kominiarce i wymizerowany kierowca nocnego. – Jest prosiaczek! – wrzasnął wyraźnie uradowany kanar. Słoniu nie podzielał tej radości. Na tyle, na ile to możliwe w ciasnej przestrzeni, rozglądał się dokoła. Gdzieś za stojącymi na murku mężczyznami rozległ się kobiecy krzyk. Widocznie drugi tunel kończył się takim samym korytem. – A oto i nasza maciorka! – odezwał się chudzielec. – Oj, będzie się działo! Mężczyzna w kominiarce pochylił się nad chłopakiem. – Na wasze puste łby opadły poskromy! – wyjaśnił z niekłamaną dumą. – Skoro poskramiają wielkie wieprze, to poskromią i was! Siedzieć spokojnie, nie utrudniać! Raz dobrze przyceruję i jedziecie do pomieszczenia numer dwa… – A tam nasza opalareczka pozbawi was małpich kudłów i brudu! – kontynuował wyliczanie atrakcji kierowca. – Jeśli macie ochotę zesrać się ze strachu, to najlepiej teraz! Dziewczyna wrzeszczała histerycznie, miotając się po klatce. Wreszcie zamaskowany facet złapał ją za włosy i przystawił do czoła coś, co wyglądało jak połączenie pistoletu z końcówką ogrodowego węża. Rozległ się trzask. Szczęknęły sprężyny i kobiecy pisk urwał się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mężczyzna puścił Martę, wycierając w fartuch opryskane krwią urządzenie.

– No to siup – powiedział wesoło. – Nie szarp się, chłopie! Cztery razy cięższe wieprze się nie szarpią, to i ty nie powinieneś! Puknę ci w łeb, nawet kuli w mózgu nie zostawię – mówiąc to, zademonstrował działanie pistoletu z którego wyskakiwał stalowy bolec. – Cała sztuka w tym, żebym odpowiednio utrafił. No, głowa do góry! – Na koszerne musielibyśmy poderżnąć ci gardło, ale jesteśmy humanitarni... – zawtórował mu kierowca. – Masz szczęście, że nie produkujemy żarcia na eksport! – A pewno, jesteśmy tradycjonalistami. To długa tradycja... Po tych słowach kanar w kominiarce kucnął i sięgnął między pręty, najwyraźniej z zamiarem powtórzenia sztuczki z dziewczyną. Osłupienie, które dotąd paraliżowało Słonia, znikło wyparte przez instynkt samozachowawczy. Chwycił za gumowe rękawice rzeźnika i z całych sił szarpnął. Oprawca stracił równowagę, zwalając się na osłaniającą Słonia klatkę. Chłopak nie puszczał go. Przylgnął do ziemi i próbując wstać z impetem walił plecami o stalowe pręty. Raz, drugi, trzeci. Poskrom, który w pierwszej chwili ani drgnął, teraz lekko uniósł się do góry. Słoniu puścił napastnika i tamten poleciał do tyłu, tracąc równowagę i spadając na podłogę ubojni. Dziwaczny pistolet znalazł się tuż przy nodze Słonia. Chłopak pochwycił go, a kiedy nadbiegł chudzielec, przystawił mu broń do buta i nacisnął spust. Stalowy bolec przebił skórę, gruchocząc kości śródstopia. Mężczyzna zaryczał jak niedźwiedź, wypuszczając z rąk pręt o lekko zakrzywionej końcówce. Słoniu ponownie naparł na poskrom. Uderzał w niego całym ciężarem ciała i wreszcie klatka przewróciła się. Schylił się po pręt, by w tym samym momencie walnąć nim gramolącego się z podłogi rzeźnika. Sekundę później z głośnym „hoaaa!” uderzył go jeszcze raz, mocno, w miejsce, gdzie znajdował się przesłonięty materiałem kominiarki nos. – Śmiecie! – krzyczał jak opętany. – Cholerni mordercy! Pojeby! Nie wyszło wam tym razem, co?! – Banda pierdolonych świrów! Zajebię was! Czerwonawa mgła przesłoniła mu oczy, a kiedy opadła, obaj oprawcy leżeli w kałużach krwi, bardziej przypominając abstrakcyjne rzeźby z mięsa niż ludzi. Słoniu z trudem rozwarł palce, które kurczowo ściskały pręt. Powoli dochodził do siebie. - My... nie... nie jesteśmy... świrami – wyjęczał cicho jeden z trupów. Chłopak nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czym i jak ten koleś mówił? W jego obecnym stanie nikt nie dałby pięciu groszy za to, że w ogóle oddycha. – Ty też zrozumiesz... już niedługo... – ciągnął psychol. – Przygotuj się na spotkanie... Słoniu nie miał ochoty tego słuchać. Kopnął dwa razy i głos zamilkł. Wszystko stało się tak szybko, że jego emocje nie nadążały za wydarzeniami. Powinien cieszyć

53


się, ba! podskakiwać ze szczęścia, lecz czuł się zadziwiająco spokojny, a może nawet lekko znużony sytuacją. Teraz to już przeginasz – zbeształ samego siebie. Ledwo załatwiłeś tych świrów, cudem nie kończąc jako składnik kiełbasy, i jeszcze odgrywasz twardziela?! Obok koryta po prawej znajdowała się umywalka. Chłopak podszedł do niej, by umyć twarz i umazane posoką dłonie. Odkręcił kurek, ale z kranu nie popłynęła ani kropla. Kucnął, by zobaczyć czy dopływ wody jest podłączony i wtedy zauważył, że rura wychodząca z kranu urywa się w powietrzu. Ot, atrapa, nic więcej. Ciekawe, kiedy ostatnio był tu Sanepid?, przemknęło mu przez głowę idiotyczne, zważywszy na okoliczności, pytanie. Tak czy owak, niezależnie od odpowiedzi, najwyższa pora na ewakuację. Spojrzał na Martę – praktycznie jej nie znał, ale przecież nie mógł jej tak po prostu tu zostawić, razem ze ścierwami zwierząt i tych potworów w ludzkiej skórze. Wsunął ręce pod ramiona dziewczyny i pociągnął ciało do wyjścia. Logicznie rozumując, powinien nie przejmować się trupem i najpierw zadbać o własne bezpieczeństwo, a dopiero potem wrócić do rzeźni z policją, ale zdecydował się być dżentelmenem do końca. Minął na wpół otwarte metalowe drzwi, za którymi znajdowała się chłodnia. Na hakach wisiały tusze

i półtusze wieprzowe. Zatrzymał się na moment, by upewnić się, że nie ma tam ludzkich zwłok. Nie odważył się wejść do środka, ale z tego miejsca, w którym stał, wyglądało na to, że nie. Dotarł do końca korytarza i wszedł do czegoś w rodzaju przedsionka. Pomacał wzdłuż ściany, szukając włącznika światła. Nie znalazł go, ale za to niespodziewanie, w otaczających go ciemnościach, poczuł coś... kogoś... czyjąś milczącą obecność. Ukrytą przed światem zimnolubną istotę, która była tu dokarmiana, która uwielbiała chłód... Ta istota szybko i sprawnie, a zarazem z matczyną delikatnością, grzebała w jego mózgu, przeglądając ścieżki pamięci jak ubrania schowane w szafie, jak zdjęcia w rodzinnym albumie. Nie patrzyła mu w twarz, nie musiała. Objęła go swoimi pajęczymi odnóżami, podciągając na moment do góry i jednym sprawnym ruchem pozbawiła oczu, bawiąc się nimi przez chwilę w swej gardzieli, po czym wypluła gdzieś na bok. Spoglądała wprost w jego umysł i szeptała słodko, słodko... to, co zawsze chciał usłyszeć. Czuła, że tej nocy w jej ofierze obudziła się moc, taka sama jak u wszystkich, których wykorzystywała dotąd, aby dostarczali jej pożywienia. W każdym człowieku od zawsze drzemało zwierzę, a ona potrafiła te zwierzęta wytresować. Oto znalazła kolejne...


55


Kamil Skolimowski Początkowe rezultaty poszukiwań nie były zbyt pomyślne, horrorów spod znaku „slasher” u nas jak na lekarstwo, przynajmniej tych stricte komercyjnych i nastawionych na szerszą publikę. Jako zapalony fan tego podgatunku kina grozy, w poszukiwaniach jednak nie ustałem. Aż wreszcie, trafiając na filmowej mapie do Francji, napotkałem debiutanckie dzieło dziś już całkiem popularnego w kręgu horroromaniaków Alexandre’a Aji (remake „Wzgórza mają oczy” z 2006 roku) – „Haute Tension”. Historia wydaje się prosta jak przerdzewiały drut – dwie przyjaciółki, Marie i Alex, wyjeżdżają na wieś, żeby w sielskim, anielskim spokoju poduczyć się trochę do sesji egzaminacyjnej. Zatrzymują się w rodzinnym domu czarnowłosej Alex. Dziewczyna przedstawia Marie rodzinie, przydziela jej pokój, potem urządzają sobie wieczorne plotki. Wydaje się, że czeka je beztroski weekend. Pierwszej nocy po przybyciu, pod dom Alex zajeżdża brudna furgonetka. Tajemniczy mężczyzna wkracza na podwórko i jak gdyby nigdy nic dzwoni do drzwi, budząc

domowników. Kiedy nieświadomy zagrożenia ojciec Alex otworzy drzwi obcemu, rozpocznie się rzeź, która obróci sielski obraz w sceny z najgorszego koszmaru. Bezkompromisowy psychopata szlachtuje wszystkich, którzy znajdą się na jego drodze. Rodzina Alex zostaje brutalnie zamordowana, a sama dziewczyna porwana do obskurnego furgonu. Jedynie Marie, której udało się umknąć ostrej brzytwie prześladowcy, może uratować koleżankę. Spętana strachem, decyduje się ruszyć tropem obleśnego psychola i uprowadzonej przyjaciółki. Nie sugerujcie się tym szczątkowym streszczeniem - historia przedstawiona w „Haute Tension” jest tak skonstruowana, by w najmniej spodziewanym momencie obrócić akcję o 180 stopni. Aja nie popada przy tym w chaos, nie gubi się w wykreowanym przez siebie świecie. Przez cały film daje widzowi małe, widoczne tylko dla czujnego oka wskazówki, które mogą pomóc w rozszyfrowaniu totalnie zaskakującego i zakręconego finału tej krwawej opowieści. Postaci ukazane w „Haute Tension” nie pozostawiają widza obojętnym. Role zarówno epizodyczne (sprzedawca na stacji benzynowej, rodzina Alex), jak i główne (Alex, Marie i morderca) są tak skonstruowane, że przykuwają uwagę. Bezbronność Alex, zadziorność (i później przerażenie) Marie, dobroduszność Jimmy’ego ze stacji benzynowej czy bezlitosność i niemal namacalna obleśność mordercy przedstawione są w „Haute

W prawdziwym nawale slasherów pod koniec lat dziewięćdziesiątych rzadko można znaleźć coś wybijającego się ponad przeciętność, nie ocierającego się o zgrane schematy. Mnogość identycznych i coraz bardziej płaskich horrorów spod znaku „nożem i cycem” (tj. blondynka uciekająca przed uzbrojonym po zęby psychopatą), wylewająca się zza oceanu, zmusiła mnie do poszukania czegoś na naszym kontynencie. Wszak cudze chwalicie...


Finał „Haute Tension” budzi wiele kontrowersji. Dość powiedzieć, że jest to prawdziwa krwawa łaźnia. Dyskusje wzbudza przede wszystkim rozwiązanie akcji. Każdy musi sam ocenić, czy wyjaśnienie, kim jest morderca i jaki jest jego motyw, w pełni go zadowala. Moim zdaniem finał historii jest genialny i nie czyni z „Haute Tension” zwykłej, bezmyślnej rzeźni. Okazuje się bowiem, że film Aji to horror z podwójnym dnem.

Tension” bardzo realistycznie, przez co szybko wciągamy się w akcję, nieprzerwanie czując tytułowe napięcie (z fr. „Haute Tension” – „wysokie napięcie”) obserwujemy coraz bardziej szokujące wydarzenia na ekranie. Sceny te są jednymi z brutalniejszych, jakie zostały pokazane w komercyjnym kinie grozy: dekapitacja przy pomocy komody, dokładnie pokazane poderżnięcie gardła, odcięte kończyny, wbijanie siekiery w klatkę piersiową czy sugestywnie ukazana masakra piłą tarczową (uwierzcie – to już nie to miałkie zabijanie z amerykańskich teen-slasherów). Jeśli jesteś fanem lejącej się na ekranie posoki, naprawdę warto zdobyć wersję nieocenzurowaną. Ścieżka dźwiękowa w filmie Aji również nie przechodzi bez echa. Szczególną uwagę należy zwrócić na schizofreniczny motyw muzyczny na początku filmu (który notabene przewija się przez całe „Haute Tension”) i rewelacyjny utwór zespołu Muse – „New Born”, zupełnie jak akcja w filmie, zaczynający się spokojnie i niespodziewanie, brutalnie przechodzący w ostrą siekaninę (w tym przypadku gitarową).

BLADY STRACH

„Haute Tension” to niesamowita, bezkompromisowa mieszanka slashera, kina gore i filmu psychologicznego. Posępne, stonowane ujęcia, niesamowita muzyka (motyw przewodni!), profesjonalne wykonanie, świetna gra aktorska i historia, której finał każdy może interpretować na swój sposób czynią z debiutu Aji jednym z najlepszych horrorów jakie powstały po 2000 roku. Oba kciuki w górę! Jeśli chodzi o polskie wydanie dvd filmu, to jak na nasze standardy, prezentuje się ono całkiem atrakcyjnie. Oprócz tradycyjnych opcji, takich, jak wybór scen (zwróćcie uwagę na tytuły), zapowiedzi i zwiastun, mamy do czynienia z prawdziwą perełką – prawie czterdziestominutowym, bardzo ciekawym dokumentem „making of”. Reżyser wespół ze scenarzystą, Gregorym Levasseur, opowie nam to i owo o kulisach powstania „Haute Tension”, doradzi jak nakręcić dobry horror i zdradzi, czym się kierował przy doborze aktorów, muzyki i plenerów. A wszystko to z polskimi napisami.

(Haute Tension)

Dystrybucja: Monolith Film: Dodatki DVD:

Reżyseria: Alexandre Aja Obsada: Cecile de France, Maiwenn, Phillippe Nahon Produkcja: Francja 2003


OGRÓD The Garden Reżyseria: Don Michael Paul Obsada: Claudia Christian, David Forline, Lance Henriksen Dystrybucja: Vision Film: Dodatki: ólnie dobrze „Ogród” to w połowie baśń fantasy, a w połowie horror. Mieszanka nieszczeg h tych scen, przemyślana, bo fani ostrej jatki będą się denerwować podczas wszystkic którzy oczekują gdzie ekran zasnuwają piękne ale leniwe fantastyczne wizje, a znów ci, podczas kilku łagodnej familijnej przypowieści mogą się udławić babcinym kołaczem trochę się tu – itd. wywanie, rozczłonko ust, ie (zaszywan w momentó gwałtowniejszych na kreacja jednak dzieje). Zdecydowane plusy filmu to: cieszące oko zdjęcia, demonicz ą), a także Lance’a Henriksena, obecność Sean Young (choć gra tu postać marginaln ącego dracałkiem przekonująca rola Adama Taylora Gordona jako chłopca przeżywaj charaktero czarnemu zić przeszkod go próbujące nie jednocześ i mat rozstania rodziców wi w „odwróceniu Apokalipsy”. W dodatkach zwiastuny i sylwetki twórców. [bp]

LEGENDA Legenda Reżyseria: Mariusz Pujszo Obsada: Rafał Chabasiński, Joanna Liszowska, Agata Dratwa Dystrybucja: SPI Film: Dodatki: Nie ukrywam, że z „pewną nieśmiałością” sięgnąłem po „pierwszy polski horror od wielu lat”. Nie da się ukryć, że jest to pierwsza tego typu współczes na produkcja znajdująca się w oficjalnej dystrybucji. Sam film oglądałem na trzy raty modląc się o rychły koniec. Jest nudny, przegadany, sceny mordów (a takie są) rodem z „M jak miłość” (może dlatego, że są, a ich nie ma). Scenarius z nudny i drętwy. Lepiej pod tym względem wypadają rodzime offowe produkcje . Materiały dodatkowe? Alternatywne zakończenie? Przecież to kontynuacja zakończen ia, która powinna się pojawić zaraz po napisach, nic w niej alternatywnego. Skoro to polski film, twórcy mogli się wysilić i przygotować materiał z planu. Ten film jest tak zły, że pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś trafi się w tym kraju coś lepszego. Ocena na zachętę.

NOC ŻYWYCH TRUPÓW 3D

[wp]

Night Of The Living Dead 3D Reżyseria: Jeff Broadstreet Michele, Adam Chambers Cristin Black, a Johann : Obsada Dystrybucja: Monolith Film: Dodatki: go przede Po film sięgałem negatywnie nastawiony opiniami znajomych, którzy widzieli ła się ta cała mną. Remake takiego klasyka to nie lada wyzwanie. Zachęcająco zapowiada epoce” - pomyzabawa z trójwymiarowymi okularami. „Horror 3D - jak w poprzedniej rze są ok, ale ślałem. No i rzeczywiście, jak w poprzedniej epoce. Fragmenty w trójwymia Sama produkcja nie cały film. To stanowcza przesada. Myślałem, że mi oczy wypłyną. Barbary i ludzie bardzo luźno nawiązuje do oryginału. Jedyne, co wiąże całość to postać a użycie tytułu filmem” „innym nazwałbym spokojnie resztę Całą domu. w się broniący od większości „zabiegiem marketingowym”. Film jest średni - czyli nie odbiega niczym trudniej niż filmów o zombie - gdzie w zalewie niskobudżetowych produkcji o arcydzieło mamy traktować w wypadku innych horrorów. Czy dodatkową płytę z filmem w wersji 2D

58

jako dodatek?

[wp]


Opracowanie: Bartłomiej Paszylk, Wojciech Pawlik

WŚCIEKŁOŚĆ

Wilderness Reżyseria: Michael J. Bassett Obsada: Richie Campell, Lenora Crichlow, Adam Deacon Dystrybucja: Monolith Film: Dodatki: Survival horrory są ostatnio w modzie. Pod niepozornym tytułem i dość ciekawą okładką kryje się niezła brytyjska rzeźnia. Temat troszkę nadużywany: grupka więźniów (to już gdzieś było) zostaje wysłana na wyspę (to też), gdzie ktoś zaczyna na nich polować (i to też), stosując dość brutalne metody oraz posługując się wytresowanym psem. Fabuła prosta jak drut - i o to chodzi. Im prostsza historia tym lepsza rozrywka. Film jest ciekawą pozycją, na pewno wartą uwagi fana horroru. Bardzo fajnie budowane napięcie i nagle... bum! – poznajemy mordercę. Niektórych widzów może to rozczarować, bo po wyjaśnieniu tajemnicy myśliwego, film traci wiele ze swojej atrakcyjności i ogląda się go już tylko po to żeby się skończył. Natomiast jeśli chodzi o dodatki to zostaniemy uraczeni.... zwiastunem. [wp]

MAGLOWNICA - ODRODZENIE

The Mangler - Reborn Reżyseria: Erik Gardner, Matt Cunningham Obsada: Sarah Lilly, Reggie Bannister, Aimee Brooks Dystrybucja: Carisma Film: Dodatki: Czym jest „Maglownica – Odrodzenie”? Niezłą produkcją amatorską czy nie do końca udanym horrorem profesjonalnym? Pozwolę sobie wybrać pierwszą opcję, tę optymistyczniejszą. Strona wizualna filmu to wyraźny sygnał, że nie mamy tu do czynienia z produkcją Dreamworks, ale z drugiej strony na tle dzieł stuprocentowo amatorskich, takich gdzie gry aktorskiej brak, a kamera drży bo operator musiał się akurat podrapać w tyłek, „Odrodzenie” prezentuje się całkiem przystojnie. Związku z poprzedni mi filmami („Maglownica” z 1995 r. i „Maglownica 2” z 2001 r.) praktycznie brak, ale za to właśnie tej części najbliżej do klimatu opowiadania Stephena Kinga, z którego wywodzi się pomysł na fabułę o maglownicy-zabójcy. To kameralna opowieść bez wielkich niespodzianek – ot, tytułowy obiekt musi się pożywić kilkoma bohaterami – ale trochę napięcia tu jest, a w jednej z ról występuje Reggie Bannister, więc seans sprawia jednak radość. [bp]

SĄSIAD SPOD TRZYNASTK I Rinjin 13-gô Reżyseria: Yasuo Inoue Obsada: Shido Nakamura, Shun Oguri, Yumi Yoshimura Dystrybucja: IDG Film: Dodatki: Dramatyczne wydarzenia z okresu szkolnego potrafią rozszczepić osobowoś ć skuteczniej niż wszelkie mikstury z laboratorium doktora Jekylla. Bohater „Sąsiada. ..” to chłopak, którego swego czasu gnębiono tak brutalnie, że wykształcił sobie zbuntowane, bezczelne alter ego, które prędzej czy później może się okazać niebezpiec zne dla otoczenia. Choć jest to adaptacja mangi, to nie podporządkowuje się ona jednak zasadom zwięzłej opowieści rysunkowej. Nie brak jej rozmachu i prawdziwie filmowego serca: mamy tu kadry przyprawiające o dreszcz swoją urodą, jest też kilka scen realistycznej, niepokojącej przemocy, nie brak również zwariowan ego humoru, takiego jakiego nie znajdziemy w kinie europejskim czy amerykań skim. No a każdemu kto uwielbia Takashiego Miike wypada obejrzeć „Sąsiada...” chociażby ze względu na jego gościnny występ aktorski. Dodatki: zwiastuny wszystkic h filmów z serii „Przeboje kina Azji”. [bp]

59


Nowe wersje kl asycznych tytu łów zawsze wzbudza ły kontrowersje. Po co bowiem p rzerabiać coś, co jest dobre? Machina biznes u kręcić się jedn ak musi, a najła twiej jest zarabiać n a sprawdzonej marce. Na szczęście, co też udowadniali śmy ostatnio, za rem ake’i biorą się ludzie z pasją i z pomysłem. I choć rzadko zd arza się by now a wersja była lep sza niż or yginał , to jednak niekt órzy twórcy nie m u sz ą wstydzić się sw oich dzieł. Łukasz Radecki Fabuła nowego „Świtu...” nawiązuje do klasycznej wersji i choć mamy nieco inne zawiązanie akcji, wszystko sprowadza się do tego, że w ogromnym centrum handlowym ukrywa się grupa przypadkowych osób. Początkowo próbują odnaleźć się w nowej sytuacji i żyją w zamknięciu starając się nie zważać na grasujące wokół hordy zombie. Od początku jednak jasnym jest, że głównym problemem będą różnice charakterów ocalałych, którzy w zamknięciu i sytuacji ekstremalnej zostaną wystawieni na wiele prób, w trakcie których będą musieli często stawać przed wyborami między egoizmem a współpracą.

60

Muszę przyznać, że choć obawiałem się tego remake’a, początek wywarł na mnie ogromne wrażenie. Bardzo szybki, katastroficzny prolog robi wielki apetyt. Niestety, zaraz po nim napięcie opada i długo nie dzieje się nic co dorównywałoby świetnemu wstępowi. Kwestią dyskusyjną jest też wizerunek nieumarłych, którzy okazują się niezłymi biegaczami, a jedyną różnicą między nimi a ludźmi jest wyłącznie fakt, że nie żyją. Z jednej strony dodaje to dynamiki niektórym scenom, oraz czyni zombie bardziej niebezpiecznymi, z drugiej strony upodabnia ich do nafaszerowanych prochami świrów odbierając im grozę jaką emanowali w klasycznych pozycjach gatunku. Nie każdemu może też przypaść do gustu pomysł


zombie-noworodka, ale nie będę roztrząsał tego aspektu, by nie psuć przyjemności tym, którzy filmu nie widzieli. Jeśli jednak przy narzekaniu jesteśmy, to pokręcę jeszcze nosem na ilość bohaterów. Czasem odnosiłem wrażenie, że napchano ich tyle w scenariusz by zapewnić we właściwym momencie mięso armatnie. Oryginalna wersja pozwalała się zżyć z trójką postaci, tutaj jest o to o wiele trudniej, w niektórych przypadkach jest to nawet niemożliwe. Dość jednak narzekania, film bowiem z szacunkiem odnosi się do legendy, widać, że stworzony został przez ludzi z pasją i którym tematyka była szczególnie bliska. Żywe trupy prezentują się naprawdę nieźle, nie brak mocnych scen gore. Intrygująco wypada epilog, znakomitym pomysłem okazuje się zabawa snajpera na dachu. Czego by nie mówić, jest to jeden z najlepszych filmów zombie w ostatnich latach. Zadziwiające tylko, że mimo budżetu, czasu trwania i dostępnych środków pod każdym niemal względem ustępuje oryginałowi. Jakkolwiek jednak będziemy oceniać film, warto nabyć DVD dla samych dodatków na płycie. Tym bardziej, że zostały one opatrzone polskim tłumaczeniem. Cóż więc tutaj znajdziemy? Obowiązkowo komentarz reżysera i sceny usunięte. Nie zabrakło ujęć prezentujących kulisy tworzenia efektów specjalnych czy charakteryzacji niektórych zombie. Znalazło się nawet miejsce dla dokumentalnego obrazu o powstawaniu filmu, w którym dano się wypowiedzieć większości twórców. Szkoda, że wszystko to jest dość krótkie i pobieżne. Na szczęście rekompensują nam to dwa znakomite materiały. „Zaginiona taśma Andy’ego” to stylizowany na film amatorski, króciutki obraz ostatnich dni życia Andy’ego ze

ŚWIT ŻYWYCH TRUPÓW

sklepu z bronią. Epizodyczna postać z głównego filmu staje się głównym bohaterem opowiadając nam przed kamerą swoją wersję zdarzeń i niejako ukazuje historię od drugiej strony. Mimo iż znamy jej zakończenie ogląda się to z zainteresowaniem. O ile wykonanie trąci nieco amatorszczyzną a aktorstwo Bruce’a Bohne’a pozostawia nieco do życzenia, to już w drugim dodatku: „Raport specjalny”, wszystko prezentuje się znakomicie. Jest to nic innego jak półgodzinny film stylizowany na transmisję wiadomości, w trakcie których widzimy jak reporterzy starają się zrozumieć i zatrzymać dramatyczny bieg wydarzeń w kraju i na świecie. Kilka fragmentów tej transmisji, szczególnie wywiad z szeryfem (Tom Savini), można zaobserwować w domu handlowym, tu jednak wszystko wygląda zdecydowanie poważniej i apokaliptycznie. Wielkie brawa dla twórców za te dwa pomysły, takie przenikanie się historii wzbogaca opowieść, a film także dzięki dodatkom staje się obowiązkową pozycją w kolekcji każdego fana zombie.

(Dawn of the Dead)

Dystrybucja: Universal International Pictures Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Zack Snyder Obsada: Sarah Polley, Ving Rhames, Jake Weber, Mekhi Phifer Produkcja: USA 2004


Choć Lucio Fulci robił filmy przynależące do różnych gatunków, na zawsze pozostanie zapamiętany jako jeden z najważniejszych i najlepiej rozpoznawanych włoskich twórców kina grozy (obok Dario Argento i Mario Bavy). Ma on jednak w swojej filmografii zarówno kultowe, znane na całym świecie horrory, jak „Zombie Flesh Eaters”, czy „The Beyond”, jak i mnóstwo ieoglądalnego chłamu z „Duchami Sodomy” na czele. Będący tematem recenzji „Dom przy cmentarzu” z roku 1981 nie należy jednak do żadnej z tych grup. To film bardzo przeciętny, mający właściwie tyle samo plusów i minusów. Choć zaczyna się bardzo apetycznie.

Otwierająca film scena to mistrzostwo w dziedzinie niskobudżetowego horroru. Młoda, całkiem ładna dziewczyna budzi się w łóżku w jakiejś dziwnej posesji. Nie wygląda na przestraszoną, zakłada bluzkę, wołając swojego chłopaka Steve’a, z którym prawdopodobnie przyszła do opuszczonego domu parę godzin wcześniej, by trochę pofiglować. Myśli, że Steve robi sobie z niej żarty i próbuje ją przestraszyć, chowając się gdzieś w czeluściach domostwa. Po chwili zaczyna się już mocno niepokoić, odgraża się, że więcej już tu nie przyjdzie i że chce wracać, bo robi się późno. Gdy przechodzi przez próg jednego z pomieszczeń, kamera zaczyna ją delikatnie wyprzedzać, sugerując – „teraz z przodu wyskoczy to, na to czekasz!”. Ale nic z tych rzeczy. Słyszymy dziwne skrzypienie, obserwujemy, jak dziewczyna powoli się odwraca i widzimy wypatroszonego Steve’a przyszpilonego czymś do zamykających się drzwi. Kobieta zaczyna krzyczeć, ale jest już za późno. Z mroku wyłania się ręka trzymająca nóż. Ostrze wbija w tył głowy ofiary, wychodząc ustami. Zabójca powoli łapie za nogi martwej już dziewczyny i niespiesznie ciągnie ją w tylko sobie znane miejsce.

Grzegorz Fortuna Jr

Scena ta nie przeszła co prawda do historii włoskiego horroru, tak jak jazda taksówką podczas ulewy w „Suspirii”, czy podwodna walka żywego trupa z rekinem w „Zombie Flesh Eaters”, ale – nawet jeśli dla przeciętnego widza nie ma w niej nic specjalnie odkrywczego – zasługuje na uwagę z jednego prostego powodu. Idealnie wprowadza w charakterystyczny dla Fulciego oniryczny klimat, który będzie nam towarzyszył aż do ostatniego ujęcia i który jest jednocześnie największym plusem tej produkcji. To też po prostu jedno z lepszych, ciekawszych wprowadzeń, które widziałem w kinie grozy lat osiemdziesiątych. Właściwa fabuła początkowo ma niewiele wspólnego w tym przedziwnym morderstwem. Film opowiada o doktorze Normanie Boyle’u, który wraz z żoną i synkiem przeprowadza się do posiadłości pod Bostonem. Ma on dokończyć prace naukowe swojego kolegi, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Jednak już od począt-

62


ku w domu zaczynają się dziać dziwne rzeczy, Boyle’owie słyszą niepokojące trzaski i jęki, a żona Lucy odkrywa w jednym z pokoi grób niejakiego Freudsteina. Mały synek Bob, który przez większość czasu bawi się w samotności, zaczyna widzieć tajemniczą dziewczynkę, która ostrzega go przed niebezpieczeństwem czającym się w domostwie. Przerażona matka wynajmuje opiekunkę, ale i ona nie wydaje się normalna. Zdezorientowani rodzice powoli odkrywają, że w piwnicy może być coś więcej, niż tylko stare graty.

A teraz o niedoróbkach „Domu przy cmentarzu”. Angielski dubbing woła o pomstę do nieba. Widząc Lucy, która raz po raz krzyczy łamanym angielskim – „Bob, where are you?” naprawdę miałem serdecznie dość tego filmu. A tak łatwo można by tego uniknąć. Podobnie z efektami specjalnymi – są po prostu tragiczne. Gumowego nietoperza, który w pewnym momencie atakuje Normana, nie powstydziłby się sam Ed Wood. Podobnie z późniejszymi scenami w piwnicy – Boyle walczy nożem z kreaturą tak nieudolnie i komicznie (co na dodatek zbliżeniami podkreśla

kamera), że wygląda to, jakby kroił kurczaka przy niedzielnym obiedzie. Rozczarowuje też sama piwnica – miałem nadzieję na nieco bardziej finezyjną scenografię. Tymczasem jest to właściwie jedno niewielkie pomieszczenie pełne różnych gratów. Irytuje też głupota głównych bohaterów i brak logiki w ich działaniach.

Niezaprzeczalnym plusem jest tu samo domostwo i jego umiejscowienie. Pięknie zaprojektowany, wielki budynek, który przypomina nieco posiadłość Normana Batesa z „Psychozy”, położony w mrocznym, pełnym starych nagrobków i bezlistnych drzew lesie, robi naprawdę spore wrażenie. Witraże w oknach, stare balustrady, tajemnicze miejsce pochówku na środku pokoju – wszystko to bardzo sprzyja budowaniu klimatu. Atmosfera jest w „Domu przy cmentarzu” bardzo senna, a narracja powolna. Fulci się nie spieszy, dokładnie i systematycznie pokazuje nam to, co przytrafia się rodzinie Boyle’ów, dodając raz po raz

„Dom przy cmentarzu” mógłby być najlepszym filmem w dorobku Lucio Fulciego. Wystarczyłoby poświęcić trochę więcej czasu i pieniędzy na efekty specjalne, poprawić scenariusz w kilku miejscach i zatrudnić kogoś lepszego do wykonania dubbingu. Mówiąc krótko, odrobina pracy i dobrej woli zrobiłaby z „House by the Cemetery” świetny horror. A tak jest on tylko średni. Skąd takie zaniedbanie? W 1981 roku Lucio Fulci nakręcił aż trzy filmy. I myślę, że to może posłużyć za odpowiedź.

jakąś dziwną, tajemniczą scenę, jakby żywcem wyjętą z sennego koszmaru. Pierwsze filmowe morderstwa są nakręcone bardzo dobrze. Kamera pozoruje widok z oczu kreatury, powolne zbliżanie się do przerażonej, uwięzionej ofiary robi ogromne wrażenie. Z kolei zakończenie jest tak dziwne i nieprzewidywalne, jakby nakręcił je David Lynch.

DOM PRZY CMENTARZU

(Quella villa accanto al cimitero)

Dystrybucja: Imperial CinePix Film: Reżyseria: Lucio Fulci Obsada: Catriona MacColl, Paolo Malco, Giovanni Frezza Produkcja: Włochy 1981


Krzysztof Gonerski

Dracula to najsłynniejszy bohater kina grozy. Prawdziwy król demonicznego ekranu. W ciągu siedemdziesięciu lat filmowego istnienia pojawił się w stu trzydziestu różnych wcieleniach. Najczęściej przedstawiono go jako postawnego mężczyznę, o kredowobiałej twarzy, pełnych wargach, iskrzących oczach i głodnym spojrzeniu, ubranego w wykwintny czarny frak, z długą czarną peleryną z czerwonym podbiciem, okrywającą jego nienaganną sylwetkę. Wizerunek uzupełniały długie białe kły schowane pod krwiście czerwonymi wargami. Dracula to bohater filmów, sztuk teatralnych, słuchowisk, komiksów, gier komputerowych, teledysków i reklam, ale również książek. To właśnie z literatury kino przyjęło tę postać, z wydanej w 1897 roku powieści irlandzkiego pisarza Brama Stokera pt. „Dracula”.


Budzące grozę imię irlandzki pisarz zapożyczył od postaci historycznej – wołoskiego hospodara Vlada IV Tepesa (1430 – 1476). Przydomek „Dracula” (właściwie: Drãculea) pochodzi od ojca Tepesa zwanego Vladem Draculem (drac to po rumuńsku smok). Skrzydlaty smok stanowił symbol elitarnego rycerskiego Zakonu Smoka, którego jednym z członków był ojciec Tepesa. Zakon został powołany w 1387 roku przez króla węgierskiego Zygmunta Luksemburskiego do obrony chrześcijaństwa oraz walki z tureckim Imperium Osmańskim. Przydomek „Dracula” mógł zatem oznaczać syna ojca o przydomku Dracul – czyli syn smoka. Ale w języku rumuńskim słowodracul odnosi się także do„diabła, więc „Draculę” można przetłumaczyć także jako syn diabła. Wszystkie te budzące grozę określenia nie wzięły się znikąd. Sumienie Vlad Tepesa, według niektórych źródeł, obciąża nawet do 100 tys. ludzkich istnień. Maria Janion, autorka pozycji „Wampir: Biografia symboliczna”, twierdzi, że wbrew powszechnej opinii, Stoker od wołoskiego władcy zaczerpnął jedynie przydomek. W postaci hrabiego Draculi znacznie więcej odniesień do Elżbiety Batory (1550-1614). Zwana „Krwawą Hrabiną z Čachtic”, miała wedle legendy kąpać się we krwi dziewic, by zapewnić sobie wieczną młodość. Batory podobno piła też krew, a nawet pożerała swoje służki. Prawdopodobnie zamordowała od trzydziestu do nawet sześćset pięćdziesięciu młodych kobiet. Oczywiście, historyczni tyrani i okrutnicy nie byli jednym źródłem inspiracji. Powieściowy Dracula jest przecież wampirem – znanym już w starożytnym Sumerze („Epos o Gilgameszu” z ok. 3 tys. lat p.n.e.). Wampir to istota demoniczna, ożywiony trup, który nocą wyprawia się na łowy, musi bowiem napić się krwi by nadal istnieć. Ugryziona ofiara zostaje zarażona wampiryzmem i dzieli los swego oprawcy. W micie wampirycznym koncentruje się kilka ważnych czynników kulturowych: lęk przed zmarłymi i ich powrotem do życia, kult krwi jako eliksiru życia, obawy przed niebezpieczeństwami czyhającymi na człowieka nocą, fascynacja perwersyjną miłością łączącą wampira i jego ofiarę. W XIX wieku wampir z folkloru zawędrował do literatury. Wprawdzie jego obecność odnajdziemy już u Johana Wolfganga Goethego w „Narzeczonej Koryntu” (1797) oraz w poemacie Augusta Godfriedda Bürgera pt. „Lenora” (1774), lecz charakterystyczną postać wampira-arystokraty jako pierwszy stworzył John William Polidori. Co ciekawe, jego „Wampir” (1819) powstał w tę samą słynną noc 16 czerwca 1816 roku, gdy w willi Diodati,

Mary Shelley Wollstonecraft stworzyła literacki pierwowzór Frankensteina. Polidori powołał zaś do życia lorda Ruthvena – bohatera „Wampira”, który miał w zamierzeniu być parodystycznym portretem lorda George’a Byrona, bliskiego przyjaciela i kochanka pisarza. Arystokrata-wampir pojawia się także w powieści Thomasa Presketta Pressa (autorstwo nie zostało do końca ustalone) pt. „Wampir Varney lub krwawa uczta” (1847). Z kolei Joseph Sheridan Le Fanu, przedstawił w „Carmilli” ( 1897) wampirzycę – jeden z pierwowzorów filmowego motywu femme fatale. Stoker, tworząc „Draculę”, nie wymyślił niczego od nowa. Wykorzystał ludową tradycję, literackie wzorce (zwłaszcza powieść Le Fanu wywarła na niego duży wpływ) i historyczne postaci do wykreowania najsłynniejszego wampira – hrabiego Draculi. Po sensacji, jaką wzbudziło dzieło Stokera, Dracula trafił na teatralne deski. Stamtąd mógł trafić tylko na ekrany kin. Po raz pierwszy pojawił się jednak w zmienionej postaci i pod zmienionym imieniem jako graf Orlok w „Nosferatu – symfonii grozy” Friedricha Wilhelma Murnaua z 1922 roku. Zmiany w scenariuszu Henrika Galeena wynikały z braku zgody na adaptację powieści Stokera przez wdowę po nim, Florence Stoker. Nazwa nosferatu pochodzi od rumuńskiego słowa necurat, czyli nieczysty. Określano tym terminem złe duchy, których imienia nie chce się wymawiać. W języku greckim nosferatu kojarzy się ze słowem nekros – trup, oraz nóstos – potwór, oznaczałby zatem istotę, która nie umiera, ale dzięki pitej krwi zyskuje siły i odradza się. Film Murnaua przyczynił się do uznania określenia „Nosferatu” synonimem wampira. Graf Orlok występuje na ekranie zaledwie przez dziewięć minut. Wystarczy, żeby zapamiętać jego charakterystyczną przygrabioną sylwetkę o pajęczych nogach i rękach zakończonych długimi szponami. Orlok ma wielkie szpiczaste uszy, wydłużoną, łysą czaszkę, szczurze rysy twarzy, zapadłe oczy, wąskie wargi, z których wystają dwa długie przednie zęby (u Murnaua wampir kąsa jedynkami – we wszystkich pozostałych filmach – trójkami). Porusza się cicho, jakby się skradał, wyłania się z mroku zapowiadany przez wielki cień (kolejne odstępstwo od standardowego wizerunku wampira), sunie powoli, by nagle zbliżyć się i spotężnieć. Wielu znawców tematu uważa, że bohaterowi Murnaua bliżej do hrabiego Varneya z powieści Pressa, niż Stokerowskiego Draculi.


Rolę Nosferatu zagrał Max Schreck. Podobno Murnau na widok aktora, stwierdził, iż ten jest wystarczająco brzydki, że nie potrzebuje charakteryzacji. Jedynym ”upiększeniem” były sztuczne zęby i spiczaste uszy. Kreacja Shrecka (jego nazwisko oznacza strach) stała się ważną częścią legendy filmu. Aktor miał rzekomo nie wystąpić w żadnym innym obrazie. W rzeczywistości wystąpił w ponad pięćdziesięciu filmach, choć zapamiętany został tak naprawdę dzięki roli grafa Orloka. Zwolennicy legendy dzieła Murnaua zwracali uwagę, iż podczas całego filmu aktor ani razu nie mrugał powiekami. Na dodatek w jednej ze scen powstawał z trumny pod idealnym kątem prostym – jak twierdzili – bez pomocy techniki. Zwieńczeniem złowieszczej legendy ”Nosferatu...” okazał się pochodzący z 2000 roku film E. Eliasa Merhige’a pt. „Cień wampira” opowiadający o tym, co (podobno) wydarzyło się na planie obrazu Murnaua. Wedle twórców filmów, Schreck, w interpretacji Willema Dafoe, zawarł z Murnaua (John Malkovich) specjalny kontrakt: w zamian za występ na ekranie – możliwość wyssania krwi pięknej aktorki Grety Schröder (Catherine McCormack). W 1979 roku Werner Herzog powrócił do wersji Murnau filmem „Nosferatu-wampir”. Był to powrót niemal werystyczny – reżyser odnalazł nawet kompleks gotyckich kamieniczek w Lubece, które sfilmowane zostały w oryginale. Herzog był zrozpaczony, kiedy grający Nosferatu Klaus Kinski niknął w bramie domu z lewej, a nie z prawej strony jak u Murnaua. Niewątpliwie wersję z 1979 roku można uznać za hołd oddany klasycznemu dziełu niemieckiego kina, lecz także udaną próbę reinterpretacji bohatera oryginału. Nosferatu w filmie z 1922 roku był potworem, uosabiał zło absolutne, ujawniał dwoistość ludzkiej natury. U Herzoga wampir jest istotą cierpiącą. Cierpi z powodu głodu krwi, samotności, świadomości swego losu, tęsknoty za śmiercią. Zmęczonym głosem mówi: Śmierć nie jest najokrutniejsza, bo gorsze może być wieczne trwanie, niemożliwość śmierci. Jest postacią głęboko ludzką w swym cierpieniu, egzystencjalnym udręczeniu, w marzeniu o wiecznym odpoczynku. Najsłynniejszy filmowy wizerunek Stokerowskiego bohatera przyniósł jednak dopiero pochodzący z 1931 roku film Toda Browninga „Dracula”. Wytwórnia Universal reklamowała obraz jako najdziwniejszą historię miłosną ze wszystkich znanych. Początkowo rolę tytułową miał zagrać Lon Chaney, lecz jego śmierć pokrzyżowała plany producentom. Na ekranie wystąpił Bela Lugosi, który odtwarzał postać Draculi w teatralnej adaptacji powieści Stokera, autorstwa Hamiltona Deanea i Johna L. Balderstona. Za podstawę scenariusza

posłużyła nie powieść, a sztuka, do której za 40 tysięcy dolarów Universal nabył prawa. Lugosi był węgierskim emigrantem, urodzonym w 1882 roku jako Blaskó Béla Ferenc Dezső w Lugos (obecnie Lugoj w Rumunii). Do Ameryki przybył po stłumieniu rewolucji w 1918 roku, nie znając angielskiego, którego zresztą nigdy w sposób zadawalający nie opanował. W trakcie zdjęć do „Draculi” uczył się tekstów fonetycznie na pamięć, co było powodem zwolnionej artykulacji. Nieoczekiwanie językowe niedoskonałości jeszcze bardziej wzmocniły wrażenie niesamowitości bohatera Lugosiego. To właśnie jego kreacji film Browninga, który najpewniej zostałby zapamiętany jedynie jako pierwszy dźwiękowy horror z dialogami, ocalał od zapomnienia. Hrabia Dracula jest wytwornym arystokratą, przystojnym mężczyzną (Węgier miał 1.85 cm wzrostu) i charyzmatyczną postacią. Ubrany w charakterystyczną czarną powłóczystą pelerynę, za łagodnym uśmiechem, skrywał złą siłę, która nie potrzebowała żadnej otoczki (nawet sztucznych kłów), by budzić grozę. O ile Nosferatu był fizycznie odrażającym, bezlitosnym zabójcą, o tyle Dracula Lugosiego to elegancki rozpustnik, uwodzący swe ofiary, emanujący nieodpartym erotyzmem i jawnym pożądaniem. A jednak wielu miłośników horroru wyżej ceni wersją hiszpańskojęzyczną wyreżyserowaną przez George Melforda. Realizowano ją równocześnie z filmem Browninga – gdy ekipa anglojęzycznego „Draculi” opuszczała wieczorem plan zdjęciowy, pojawiała się ekipa Melforda. Film jest dziś praktycznie zapomniany, ale ma opinię bardziej wyuzdanego, dzikszego, gorętszego. Carlos Villarias ochoczo wgryzał się w szyje pięknych Latynosek, a twórcy nie unikali zbliżeń pokazujących kły wampira zatapiające się w ciele ofiar. Sukces „Draculi” sprawił, że w Hollywood pojawiły się kolejne filmy o transylwańskim wampirze: „Znak wampira” (1935 – z Belą Lugosim, w roli hrabiego Mory), „Córka Draculi” (1936, z Glorią Holden w tytułowej roli), „Syn Draculi”(1943, z Lonem Chaneyem jr.) oraz „Dom Draculi” (1945, z Johnem Carradinem). Sam Lugosi jeszcze tylko raz w karierze zagrał postać, która przyniosła mu sławę – w komedii „Abbott i Costello spotykają Frankensteina” (1948). Na kolejne charyzmatyczne wcielenie hrabiego trzeba było poczekać aż do 1958 roku, kiedy Terence Fisher zrealizował w angielskim studiu Hammer „Draculę”. Christopher Lee, odtwórca roli hrabiego, twierdził, że nie oglądał filmów z Belą Lugosim, szukał natomiast inspiracji w powieści Stokera. Dracula w jego interpretacji jest zarówno zmysłowym uwodzicielem, wytęsknio-


nym kochankiem, jak i krwawym oprawcą. Wyróżniała go także sugestia „nieludzkości”, której aktor doszukał się w powieści. Jego wampir porusza się ze zwierzęcą szybkością, ma w sobie coś dzikiego, nieokiełznanego. Wrażenie robią też sceny „przebudzenia Draculi”, odwołujące się do „Gabinetu dr. Caligariego”. Lee nagle szeroko otwiera nabiegłe krwią oczy przy całkowitym bezruchu twarzy. Tym razem nie zrezygnowano z widoków kłów przebijających smukłe, kobiece szyje. Krew plami ciała ofiar, zostaje na wargach wampira. Upodobanie do krwawych efektów i makabry to znamienna cech obrazów ze studia Hammer. Lee jeszcze pięć razy powtórzył rolę wampira w filmach wytwórni Hammer. Zagrał w produkcjach: „Dracula, książę ciemności” (1966), „Dracula powstał z grobu” (1968), „Ukąszenie Draculi” (1970), „Posmakuj krwi Draculi” (1970) oraz w „Diabelskie rytuały Draculi” (1974). Kolejny warty uwagi portret Księcia Ciemności pochodzi z filmu Johna Badhama, „Dracula” z 1979 roku. Frank Langella stworzył hollywoodzki wzorzec hrabiego wampira – demonicznego kochanka w stylu bajronicznym. Otaczała go aura tajemnicy, smutku, zmysłowego napięcia i erotycznej prowokacji. Kiedy Dracula mówi: „Potrzeba mi twojej krwi”, to jakby wyznawał miłość i wyrażał swoje pożądanie. Po raz pierwszy w kinowej karierze Księcia Ciemności scena wyssania krwi ma charakter wyrafinowanej sceny miłosnej (oszczędzono widzom widoku zatapiających się w szyi kłów), łączącej w sobie przemoc z rozkoszą, życie ze śmiercią. W 1992 roku po postać wampira sięgnął Francis Ford Coppola. Realizacja wartego 40 milionów dolarów „Draculi” stanowiła spore ryzyko. Zadłużenie studia filmowego Coppoli, Zoetrope, sięgało 27 milionów dolarów – ewentualna klapa filmu przypieczętowałaby bankructwo firmy. Na szczęście obraz Coppoli spodobał się publiczności – na świecie zarobił 200 milionów dolarów. Spodobał się także Amerykańskiej Akademii Filmowej, która nagrodziła film statuetkami Oscara za kostiumy, charakteryzację oraz efekty i montaż efektów dźwiękowych (wspólne wyróżnienie). A jednak „Dracula” podzielił widzów. Przede wszystkim wbrew oryginalnemu tytułowi – „Bram Stoker’s Dracula”, obraz nie stanowił wiernej adaptacji powieści. Reżyser wprowadził wiele znaczących zmian. Książę Ciemności, zagrany przez Gary’ego Oldmana, jest Vladem Tepesem, który po samobójczej śmierci żony Elisabety, profanu-

je ołtarz i rzuca bluźnierstwo („Powstanę z własnego grobu”), a następnie wyrusza w trwające czterysta lat poszukiwania reinkarnacji ukochanej kobiety. Jedyną racją trwania Draculi jest pamięć o zmarłej żonie oraz miłość do Miny – nowego wcielenia Elisabety. „Miłość nigdy nie umiera” – głosiło jedno z haseł promujących film. Książe Ciemności zyskał również zdolności kameleona. W filmie pojawiał się pod postacią średniowiecznego rycerza, wiekowego starca, fircykowatego dandysa, wilkołaka, wilka, mgły, nietoperza i stada szczurów. We wszystkich wcieleniach był groteskowy, mało pociągający. Na próżno szukać w nim metafizycznego niepokoju potępionej duszy, egzystencjalnego dramatu istoty skazanej na wieczne trwanie, hipnotyzującego erotyzmu. Postać Draculi interpretowano jako symbol odrzucenia rycerskiej tradycji Zachodu, kojarzono z AIDS, emigracją ze Wschodu i innym zagrożeniami, jakie niesie współczesna cywilizacja. Interesująco wypadł natomiast Książę Ciemności w „Draculi 2000” Patricka Lussiera. W filmie jest nim przystojny Gerard Butler, dwudziestolatek, z chłopięcą buzią i burzą loków. Ubrany w T-shirt, czarne dżinsy i długi czarny płaszcz jest Draculą uwspółcześnionym. Żądza krwi (nie oszczędza nawet mężczyzn) czyni go typem seryjnego mordercy – bohaterem goniącej za sensacją bulwarowej prasy. Ale twórcy nadają postaci głębszy wymiar. Dracula okazuje się być reinkarnacją Judasza Iskarioty. Za srebrniki zdradził Jezusa, ale w momencie samobójstwa urwała się wisielcza pętlą. Odrzucony przez Boga, wędruje po świecie, pijąc krew Bożych owieczek i nienawidząc Jezusa. Hrabia Dracula przez dziesiątki lat istnienia na ekranach kin, a z czasem telewizorów, zmieniał wiek i wygląd. Użyczali mu go – prócz wymienionych – Denholm Elliott, Peter Fonda, George Hamilton, Louis Jordan, Udo Kier, Leslie Nielsen, David Niven, Jack Palance i inni. Dracula bywał na ekranie Turkiem („Dracula w Istambule”, 1953), Japończykiem („Jezioro Draculi”, 1971), Chińczykiem („Dracula: Kartki z pamiętnika dziewicy”, 2002), Pakistańczykiem („Dracula w Pakistanie”, 1967). Zmieniał kolor skóry – „Blacula” (1972), a nawet płeć – „Hrabina Dracula” (1971), „Mama Dracula” (1980). Dwie rzeczy jednak zawsze pozostawały niezmienne – żądza krwi, która zapewniała wieczne trwanie oraz wciąż na nowo odradzająca się fascynacja widzów. Dzięki niej Dracula kontynuuje swój ekranowy żywot. Nic nie wskazuje, by zbliżał się jego zmierzch. Podziękowania za cenne uwagi dla Magdy D.

67


GOBLIN Suspiria

Solar Lodge / 1987

Czy miłośnik „poważnej” muzyki słysząc nazwę „Goblin” zareaguje pozytywnie? Wątpię, wyobrazi sobie kilku osiłków z długimi włosami prześcigających się by jak najszybciej zagrać solówkę na gitarze. Nic bardziej mylnego. Ten włoski zespół to przecież prawdziwy rock progresywny, który z powodzeniem można postawić na półce obok takich gwiazd jak Genesis czy Tangerine Dream. Najbliżej im jednak do tego ostatniego, i wiadomo kto, kim się inspirował. Goblin znalazł sobie swoją niszę, wiernych fanów, którzy posiadają płyty nie wydane w Polsce. Mimo, iż mamy do czynienia z sound-

trackiem, co w rocku rzadkie, nie umniejsza to wartości kompozycji, która porywa zarówno przypadkowych słuchaczy jak i fanów filmografii Dario Argento, nie mówiąc już o fanatykach. Muzyka w najlepszym filmie Argento to jeden wielki, udany eksperyment. Bo czy ktoś do 1977 roku wyobrażał sobie by w historii o uczennicach studiujących pod kuratelą dziwnych staruszek, można było usłyszeć elektroniczny rock, przypominający dokonania Niemców z TD, z mnóstwem efektów dźwiękowych, szeptów, krzyków, jęków? Do tego bogate instrumentarium: saksofon w „Black forest”, niesamowity bęben w tytułowym utworze, który połączony z głęboką partią basu przywołuje na myśl jęki z piekła rodem! Ów utwór jest najbardziej charakterystyczny dla goblinowego stylu, w filmie przewija się w różnych wariacjach. To niepokojąca kołysanka, z klimatem jak ze słynnego utworu Komedy dla Polańskiego. O dziwo, dorównuje polskiemu majstersztykowi. Usłyszymy tu tajemnicze chórki i niewinne cymbałki, które dzięki mocnej partii basu, a potem solówki na syntezatorze przeradzają się w danse macabre. Kompozycja jest treściwa, aranżacja idealna, twórcy nie przesadzili ze zbędnymi elementami. Mierzą siły na zamiary, ocenili że nie mają mocnego wokalu więc syczą i jęczą do mikrofonów, ale jak! Wszystko to sprawia, że główny kawałek pojawia się na

każdej składance grupy. Aż prosi się by ktoś znany przerobił go w ciekawy i przewrotny sposób, bo jest tu duży potencjał. Włoski zespół, którego najlepsze dokonania przypadają na lata ‘70 i ‘80 dlatego też na płycie znajdziemy zakorzenione w okresie utwory: „Blind Concert”, który mógłby ozdobić jakiś policyjny filmik z młodym Clintem Eastwoodem, „Markos” przypominający dokanania wczesnego Vangelisa czy „Sighs” niczym z repertuaru Dead Can Dance! Różnorodność, swoboda w kreowaniu mrocznej atmosfery nie przesłania jednak indywidualnego charakteru tej formacji. Muzyka świetnie sprawdza się w filmie, wystarczy spojrzeć na scenę zasztyletowania i powieszenia jednej z dziewczyn, którą podkreśla szaleńczy „Witch” z przeraźliwym krzykiem i kołataniem perkusji. Goblin nie tworzy muzyki stricte ilustracyjnej, próbuje skomponować melodię, która uzupełni obraz i pozwoli działać na wyobraźnię widza. Pomimo, pewnych momentów (dosłownie) np. w zakończeniu „Markosa”, które mogą budzić uśmiech - charakterystyczne pikanie syntezatora z epoki nagrania się bronią. To drobne błędy, które nie przesłaniają odbioru płyty jako całości, i jako ścieżki dźwiękowej. Suspiria wraz z albumem „Deep Red” jest jednym z najodważniejszych, stworzonych do horroru dźwięków. Skura


FANTOMAS Director’s Cut

KING DIAMOND Give Me Your Soul…Please

Ipecac Recordings / 2001

Metal Blade / Massacre Records / 2007

Od wydania „Director’s Cut” minęło już ponad sześć lat. W tym czasie zespół zdążył uraczyć nas jeszcze dwiema studyjnymi odsłonami. Omawiany album jest zaś drugim w jego karierze. Spytacie jaki jest sens tej recenzji - otóż „Director’s Cut” w prostej linii wiąże się z filmowym horrorem. Po drugie, jest to chyba najlepszy album formacji, najbardziej wyważony, „słuchalny” i przystępny. Najbliżej mu do tego, co zwykliśmy nazywać tradycyjną kompozycją. Rzut oka na tył okładki i już wszystko wiadomo. Zespół wziął na tapetę muzyczne tematy z mniej lub bardziej znanych filmów. Dominuje horror i thriller. Mylą się jednak ci, którzy oczekują biernego odgrywania pierwowzorów. Motywy z filmów to jedynie szkielet, na którym zespół oparł utwory. Jest to więc album pełnoprawny, a w dodatku niezwykle barwny, eklektyczny i nieprzewidywalny. Obok tradycyjnego instrumentarium znajdziemy tu mnóstwo smaczków, sampli i różnorakich eksperymentów. Operowanie kontrastami, w którym wyspecjalizował się Fantomas, możemy zaobserwować choćby w otwierającym płytę „The Godfather”. Jest to oczywiście słynny walczyk z „Ojca chrzestnego”. Przez chwilę niemal wyobrażamy sobie, jak zza rogu wyłania się Don Corleone, kiedy nagle zespół atakuje kanonadą ostrych riffów. Całości dopełnia opętańczy wokal Pattona. W podobnym charakterze utrzymany jest „The Omen (Ave Satani)”, gdzie po nawiedzonym wstępie zespół serwuje minutową, deathmetalową naparzankę. W to wszystko bardzo sprytnie wpleciono muzykę J. Goldsmitha. Do grona moich faworytów zalicza się także sabbathowsko brzmiący „Cape Fear”. Ducha Black Sabbath słychać również w „Der Golem”, chociaż utwór ma bardziej industrialny posmak. Kołysanka z „Dziecka Rosemary” ukazuje grupę od bardziej melodyjnej strony. Owszem, utwór dość spokojny, ale i tak podszyty jakimś niepokojem. Pozytywnie wyróżnia się także „Investigation of a Citizen Above Suspicion” - początek to jakby soundtrack z kryminału, ale końcówka to już totalnie zakręcony thrash z chorymi wokalami.

Na „Give Me Your Soul…Please” znajdziemy trzynaście utworów składających się na niemal godzinę ostrego i mrocznego, przy tym całkiem melodyjnego heavy metalu. Fani nie powinni poczuć się rozczarowani, ale nie mogą też liczyć na niespodzianki czy eksperymenty. Zespół kroczy ścieżką wytyczoną na trzech ostatnich albumach: fragmenty melodyjne i „rozmarzone”, a zaraz potem ciężki riff (lub na odwrót). Wszelkie smaczki i rozwiązania aranżacyjne dla wielbiciela grupy nie będą niczym nowym. Co ciekawe, maestro nadal potrafi w tym wszystkim znaleźć spore pole do manewru i z powodzeniem unika autoplagiatu. Proponowana muzyka jest ponura, jednak pozbawiona aury odrealnienia i niesamowitości, cechującej wczesne dokonania King Diamond. Już otwierająca album miniaturka „The Dead” nie pozostawia wątpliwości, jakiej to kapeli właśnie słuchamy. Posępne dźwięki organów, tykanie zegara i szeptana melorecytacja wprowadzają odpowiednio groźny nastrój. Dalej mamy już heavy metal z prawdziwego zdarzenia. Ostre gitary, oszczędna i precyzyjna gra perkusisty, ładnie uwypuklony bas. Całość brzmi solidnie i stylowo. Możemy trafić na iście thrashowe zagrywki jak w „The Floating Head”. Czasem pojawi się klawisz – najczęściej jako subtelne tło, ale choćby w „The Girl in the Bloody Dress” jest on bardziej wyeksponowany. Mamy też harfę (lub coś, co ją naśladuje) w „Shapes of Black”, czy żeńskie wokale (zasługa niejakiej Livii Zity). No właśnie, skoro mowa o wokalu, to… niektórych może zmartwić śpiew Diamonda. Oczywiście czasami nadal obraca się on w piekielnie wysokich rejestrach, ale zdecydowaną większość partii wykonuje normalnym, lekko zachrypniętym głosem. „Firmowe” wokalizy pełnią tu raczej funkcję ozdobnika służącego podkreśleniu frazy czy dodaniu dramaturgii. Za to Andy LaRocque – gitarzysta i główny, obok Króla, filar grupy daje prawdziwy popis. Nie ustępuje mu wcale Mike Wead (znany także z Mercyful Fate). Panowie raz po raz pokazują od czego mają palce, w rezultacie album wprost roi się od kunsztownych solówek.

Łukasz Mielniczuk

Filip Kucharzewski

THE ALAN PARSONS PROJECT Tales of Mystery and Imagination Mercury / 1975

Alan Parson, producent znany ze współpracy z Pink Floyd, na swoim debiucie postanowił oddać hołd Edgarowi Allanowi Poe. I zrobił to w charakterystyczny dla siebie sposób, płyta jest wyznacznikiem dla każdej następnej, wyznaczył tu kurs swojej przyszłej twórczości. Muzyka rockowa podrasowana elektroniką i delikatnymi vocoderowymi chórami może wydawać się niezbyt odpowiednia do ilustrowania mrocznych wizji poety. Jednak kiedy słyszymy rozpoczynającą album deklamację Orsona Wellsa: Wszystko co widzimy, albo wydaje nam się, że widzimy, jest tylko snem we śnie specyficzny klimat udziela się natychmiast. Utwór łączy się z „Raven”, najbardziej znanym momentem płyty, melodia wpada w ucho, aż chce się śpiewać nevermore! Sam Parson wielokrotnie wracał do tego motywu, prezentując go na innych wydawnictwach. Drugą połowę płyty wieńczy 16-sto minutowa suita będąca próbą zilustrowania „Zagłady domu Usherów”. To monumentalne, chwilami symfoniczne dzieło, także rozpoczyna inwokacja Wellsa, dodane są tu różne efekty typu: grzmoty, deszcz, organy. Niepokojąca muzyka może być świetnym tłem dla lektury tej historii, suita jest bowiem skonstruowana na jej wzór, począwszy od „Preludium” aż po „Upadek”. W kompozycji pojawiają się także elementy muzyki elektronicznej zgrabnie wplecione w całość. Dla samego pomysłu na „ekranizację” opowiadania warto tego spróbować. Miłośnicy rocka progresywnego polubią ten album, który może być przyczynkiem do zapoznania się z prozą Allana P. Natomiast fani pisarza poprzez te nagrania mogą poznać inne spojrzenie na swoją ulubioną lekturę, perspektywę kogoś z innej bajki. Skura

69


AKERCOCKE Antichrist

ULVER Lycathropen Themes

SLAYER Christ Illusion

Earache Records / 2007

American Recordings / 2006

Jester Records / 2002

Akercocke to jeden z nielicznych zespołów nurtu progressive death black metal, który rzeczywiście potrafi zainteresować. Przy tym trzeba dodać, że wszelkie etykietki są dla grupy krzywdzące. Przetasowania personalne nie przyczyniły się zbytnio do zmiany stylu Akercocke. Czwórka gentlemanów z Londynu z nowym basistą na pokładzie nadal kroczy ścieżką wytyczoną albumem „Choronzon”. Oczywiście nastąpiło pewne rozwinięcie czy nawet ulepszenie tej muzycznej formuły. W skrócie, mamy do czynienia z muzyką niesamowicie inteligentną i pomysłową, przesyconą niemal namacalnym złem i kultem Rogatego. „Antichrist” to album bezkompromisowy i chyba najostrzejszy, jaki grupa przygotowała ostatnimi czasy. Muzyka z „Antichrist” nieraz potrafi wgnieść w fotel i zaskoczyć. Przykładem może być „Axiom”, do którego teledysk emitowano nawet w MTV. Melodyjny, czysty wokal, gitarka akustyczna jako podkład, a w tle perkusyjny „blast”. W środku robi się kameralnie i wchodzi naprawdę bardzo ładna solówka. Wszystko przeplatane jest prawdziwie deathową miazgą. Podobnie rozbudowane są „My Apterous Angel”, czy trwający ponad osiem minut „Footsteps Resound in an Empty Chapel”. Z kolei króciutki „Distant Fires Reflect in the Eyes of Satan” intryguje klimatem, przywodząc na myśl pradawne obrzędy. Czasem pojawi się jakaś orientalna wokaliza, dziwaczny bliskowschodni instrument, czy syntezator o ciekawej barwie. Gdy zaś panowie decydują się na czad, to efekt jest taki, że doprawdy nie ma już czego zbierać. Minusem „Antichrist” mogłoby być nieco dziwne i nienaturalne brzmienie bębnów. Właśnie to od razu rzuciło mi się w uszy, jednak im więcej słucham albumu, tym mniej zwracam na to uwagę. Sound gitar trzyma ciężar, nie tracąc selektywności nawet przy ultraszybkich partiach. Limitowana edycja wzbogacona jest o dwa covery: „Chapel of Ghouls” i „Leprosy” – autorstwa odpowiednio Morbid Angel i Death. Szatan z pewnością byłby dumny…

Wiem jak wyświechtane bywają slogany typu „powrót do korzeni”, „wielki powrót w oryginalnym składzie” itp. W większości przypadków rzeczywiście nie mają przełożenia na zawartość reklamowanego wydawnictwa. Ostatni studyjny album Slayer to chlubny wyjątek od tej reguły, prawdziwy pomost łączący stare z nowym. Pomost ten stoi na kilku filarach. Najważniejszym z nich jest oczywiście powrót Dave’a Lombardo. Nie wiem na ile to jego zasługa, ale „Christ Illusion” to najlepszy krążek, jaki kwartet nagrał od 1994 r. Druga rzecz tyczy się brzmienia. Po niesamowicie intensywnym, ale bezdusznym „God Hates Us All”, Slayer zaczerpnął świeżego powietrza. Ich ostatnie dzieło wpisuje się oczywiście w nowoczesne kanony brzmieniowe, jednak naprawdę dużo tu przestrzeni i momentami album zbliża się do „Seasons in the Abyss”. Wszystko jest jakby bardziej organiczne. Dobrym posunięciem było ponowne skorzystanie z usług Larry’ego Carrolla – twórcy okładek najsłynniejszych płyt grupy. „Fleshstorm” to typowy Slayer. Szybkie tempo, parę zwolnień dla zmiany riffu, błyskawiczne dialogi gitar prowadzących. Jeden z lepszych utworów na płycie. Z kolei „Skeleton Christ” to utwór bardziej rozbudowany. Sporo tu zmian tempa, gdzie Lombardo ma swoje pięć minut. Oparty na powtarzającym się perkusyjnym motywie „Eyes of the Insane” jest nieco miałki i rozmyty. Zupełnie nie wiem dlaczego wybrano go na singiel. „Jihad” zaczyna się jak jakiś nowoczesny „metal” promowany w MTV. Utwór szybko się jednak rozkręca i w sumie jest dość przyjemny. Dalej mamy „Consfearacy” i „Black Serenade” – wg mnie trochę mniej ciekawe kawałki. Na szczęście między nimi jest perełka w postaci „Catatonic”. Jest to slayerowski „walec” w najlepszym wydaniu. „Cult” to już zespół na pełnych obrotach i jednocześnie mój zdecydowany faworyt. I gdy już myślimy, że nie da się zagrać bardziej intensywnie, na zakończenie dostajemy „Supremist” – utwór, w którym grupa ociera się o death-metal (!). Nie mam nic przeciwko takiemu graniu, ale zupełnie nie pasuje to do albumu Slayer.

Formacja Ulver należy do jednych z najbardziej niezwykłych grup jakim przyszło istnieć na muzycznej scenie. Przynajmniej w moim mniemaniu. Rozpoczęli karierę jako formacja stricte black metalowa, by już pierwszym albumem zaskoczyć mariażem black metalu z norweskim folkiem. Każde kolejne wydawnictwo prezentowało inne oblicze zespołu – od przepięknego, wyciszonego folku po brudny ortodoksyjny black metal. Z czwartą płytą oznajmili jasno, że nie interesuje ich popularność i muzyka komercyjna. Album „William Blake’s Marriage of Heaven and Hell” przepełniony był elekroniką i eksperymentami, czas zaś pokazał, że to był dopiero początek. Paradoksalnie (choć mówimy o Skandynawii gdzie inaczej podchodzi się do kwestii muzyki) formacja zdobywała coraz większą popularność, doczekała się uznania Ministerstwa Kultury, wreszcie otrzymała liczne propozycje udźwiękowienia filmów. Z typową dla siebie przekorą muzycy wybrali produkcje niezależne i niejasne gatunkowo, jak omawiany horror psychologiczny „Lycanthropen”. Muzyka zawarta na krążku nie podlega żadnym klasyfikacjom muzycznym i z jednej strony trudno potraktować ją jako coś, czego można sobie słuchać dla odprężenia czy przy jakiejś imprezie. Jeszcze pierwszy utwór „1 PQ ENTRY: Nofvjo224010” wraz z niepokojącym, ale ujmująco delikatnym motywem przewodnim może zmylić słuchacza, ale już kolejny „2 PQ ENTRY: Nofvjo224029” przetwarza ten sam motyw na znacznie bardziej radykalną nutę. Formacja doskonale odrobiła lekcje starszych kolegów z Coil, znakomicie operują ciszą i dźwiękiem, sącząc niepokój i grozę przy zdawać by się mogło niewielkim zastosowaniu środków. Drony mieszają się tu z industrialem, dark ambient z minimalizmem. Dochodzi do swoistego paradoksu – oto album bogaty w minimum. Niezwykłość wydawnictwa podkreśla fakt, że obok wspomnianego niepokoju nie brak tu swoistej nostalgii i smutku i nawet w najbardziej agresywnych momentach czy we wręcz chorej końcówce albumu można doszukać się piękna. Piękno w grozie? Dlaczego nie?

Łukasz Mielniczuk

70

Łukasz Mielniczuk

.

Łukasz Radecki


H. P. LOVECRAFT

www.lovecraft.ovh.org

CHUCKYHOLICS

www.chuckyholics.com

THE TERROR TRAP www.terrortrap.com

BLOODY DISGUSTIN

www.bloody-disgustin

G

g.com

BRIAN LUMLEY

www.brianlumley.ovh.org

FRIDAY THE 13TH

www.fridaythe13thfilms.com


NOC ŻYWYCH TRUPÓW

(Night of the Living Dead)

Dystrybucja: MayFly Film:

Reżyseria: George A. Romero Obsada: Judith O’Dea, Duane Jones, Karl Hardman, Russell Streiner Produkcja: USA 1968

cze i wkrótce zombie u George’a wychodziły spod ręki mistrza charakteryzacji. Niedługo potem nie tylko same żywe trupy, ale i cały film Romero na tyle zawładnął umysłem Saviniego, iż w 1990 roku stworzył remake klasycznego obrazu z 1968 roku. W filmie Romero mieliśmy do czynienia z szóstką dorosłych bohaterów, pojawiła się też mała dziewczynka oraz brat głównej postaci kobiecej. U Saviniego nie doszło do gruntownych zmian jeśli chodzi o bohaterów, aczkolwiek w miarę rozwoju akcji okaże się, iż niektórzy są wyposażeni w silniejsze charaktery, w porównaniu do tych, jakimi obdarował je Romero. Znamienne, że w obu przypadkach na lidera grupy typuje się bohatera czarnoskórego. Warto Gdy przy minimalnych nakładach finansowych George A. Romero stworzył „Night of the Living Dead” nie spodziewał się, że jego film okaże się dziełem kultowym, które nawet po czterdziestu latach nie straci popularności i wciąż będzie zdobywał nowe rzesze fanów. Odczytywany i interpretowany na wszelakie sposoby dotyczące obrazu Ameryki i jej mieszkańców, mimo zaprzeczeń reżysera, co do tak daleko idących społecznych lub politycznych implikacji filmu, film Romero do dziś jest przedstawiany jako przekrój międzyludzkich zależności oraz relacji ówczesnej Ameryki, przeżywającej wtedy bardzo trudne czasy. Czy zamierzenie było inne, czy też nie, to i tak mniej lub bardziej podświadomie apokaliptyczny nastrój mrocznych wydarzeń w USA odbił się w filmie. Jednym z najbardziej brzemiennych zdarzeń dotyczących tamtych czasów była wojna w Wietnamie. Wojna, w której uczestniczył niedoszły współpracownik Romero przy „Nocy żywych trupów”, znany wszystkim fanom horroru Tom Savini. Co się jednak odwlecze to nie ucie-

tu przy okazji wspomnieć o Tonym Toddzie występującym w głównej roli męskiej u Saviniego: scena, w której pojawia się on z łomem, przypominającym hak stanowi mrugnięcie okiem w stronę widza, znającego postać Candymana. W gruncie rzeczy, są trzy zasadnicze różnice między oryginałem i przeróbką: finalne zachowanie się bohaterów, kreacja zombie i oczywiście zastosowanie kolorowych zdjęć w przypadku nowszej wersji. Nie jest to przeróbka, jaka (zgodnie z dzisiejszą modą) zawiera tylko więcej akcji, jest szybsza, bardziej krwawa i niekoniecznie z wystarczającą ilością sensu. Fakt, że wersja Saviniego faktycznie jest bardziej krwawa, nie sprawia to jednak, że zatraciło się główne przesłanie oryginału, a wręcz w pewien sposób zostało ono rozwinięte.


NOC ŻYWYCH TRUPÓW

(Night of the Living Dead)

Dystrybucja: CinePix Film:

Reżyseria: Tom Savini Obsada: Tony Todd, Patricia Tallman, Tom Towles, William Butler Produkcja: USA 1990

Mateusz R. Orzech

I tak mamy tu i tu konflikt między tchórzliwym, hipokrytycznym, wywyższającym się Harry’m Cooperem, czyli facetem, którego ogólnie nie sposób polubić, z twardo stąpającym po ziemi, rozsądnym człowiekiem. Znamienne jest to, że ta osoba negatywna wywodzi się z wyższych sfer podczas, gdy posiadający zmysł strategiczny Ben ma mniej zamożne pochodzenie, jednak to właśnie dzięki temu też lepiej zna życie. Wyższe sfery nie oznaczają tu jakoś obrzydliwie bogatego osobnika, lecz zarówno strój jak i sposób mówienia sugerują wyższą przynależność społeczną otyłego Coopera. Główna różnica tkwi natomiast w pierwszej osobie spośród głównych bohaterów, jaką mamy przyjemność poznać. Barbara, bo tak jej na imię, w filmie Romero od początku po spotkaniu z żywymi trupami była płaczliwa, słaba, przestraszona, histeryczna.

Odwrotnie u Saviniego. Tutaj Barbara ze słabej, skrajnie wystraszonej kobiety staje się odważną, silną, wręcz bezwzględną osobą. Zło rodzi zło, po zetknięciu z ekstremalną przemocą żywych trupów i równie ekstremalnym egoizmem Harry’ego zmienia się w kogoś, kto bez wahania potrafi zabić człowieka, co zresztą uczyni w finale filmu. To trochę jak przemiana głównych bohaterów w „Nędznych psach” Sama Peckinpaha czy „Ostatnim domu po lewej” Wesa Cravena. Aby uwypuklić jej przemianę, film Saviniego zawiera kolejną liczbę różnic fabularnych. Pod koniec filmu Barbara bez problemu będzie przemykać pomiędzy hordami zombie w poszukiwaniu pomocy, co jest zdarzeniem całkowicie nieobecnym w oryginale filmu o nocy pełnej żywych

trupów. Dalej akcja już toczy się zupełnie nowym torem. W pierwowzorze przy życiu pozostaje tylko Ben, który w końcu ginie w apokaliptycznym i pełnym ponurego wydźwięku finale, gdzie zostaje zabity w wyniku pomyłki ludzi mających przynieść pomoc. Ludzie ci zatracili jednak w sobie dobro, podobnie jak Barbara w wersji Saviniego. I właśnie w tej wersji zarówno ona jak i oni są pokazani o wiele dokładniej. Barbara w końcu uzyskuje pomoc, ale okazuje się wtedy, że ludzie stali się w pewnym sensie żywymi trupami. Spotykając na swojej drodze okropieństwa i brutalną przemoc, sami stają się mało myślącymi katami, czerpiącymi prymitywną przyjemność z zadawania cierpienia. W świecie, gdzie prawo przestaje obowiązywać, zrzucają kaganiec moralności niczym bohaterowie „Salo, czyli 120 dni sodomy” Pasoliniego, gdy nie ma nic, co mogłoby ich kontrolować, odzywają się prawdziwe popędy ludzi, co również pokazywał np. Lars von Trier w „Dogville”.


Savini, doskonały charakteryzator znany nie tylko z filmów o zombie, ale również z np. słynnego slashera „Friday the 13th”, pokazuje na co go stać i tworzy istną paradę żywych trupów, pełną ran, kości i deformacji, choć nie zaszedł w swej kreacji tak daleko jak chociażby Lucio Fulci w swych filmach o zombie takich jak „Zombie Flesh Eaters” czy „City of the Living Dead”. Mimo wszystko, okaleczone na różne sposoby, bezmózgie i bezsensownie działające trupy w spotkaniu z przestraszonymi i odciętymi od świata ludźmi robią ogromne wrażenie. Jeśli bowiem chodzi o nastrój filmowego odosobnienia, to mało który film może się równać z „Nocą żywych trupów” – szczególnie tą spod ręki Romero. Wracając jednak do remake’u. Przeżycie Barbary ciągnie ze sobą inne fakty, które są przedstawione w filmie aby podkreślić jej zmianę. Przede wszystkim od momentu wyruszenia z domu, to ona właśnie staje się centralną osobą filmu, czego nie można powiedzieć o jej poprzedniczce z oryginalnej wersji „Nocy żywych trupów”. Czarnoskóry bohater czeka na nią w domu, gdzie przeżyli tytułową noc, lecz już jako zombie, który zostaje zgładzony. Barbara widocznie przejmuje się jego śmiercią, lecz daleko jej to do jej rozhisteryzowanego alter ego z roku 1968. Przeżywa natomiast Harry, który ponownie w egoistycznym zapędzie szuka pomocy, teraz u Barbary. Tym razem jednak nie spotyka słabej kobiety, tylko osobę po przejściu drogi pełnej krwi, cierpienia i strat. Jest silną, bezwzględną kobietą, która w odwecie za zachowanie ludzi egoistycznych, doprowadzających do zagłady i niepotrzebnych strat poprzez zapatrzenie w siebie, symbolicznie zabija mężczyznę, mówiąc swoim towarzyszom, że znalazła jeszcze jednego zombie, co gorsza jej wyjaśnienie wcale nie odbiega daleko od prawdy. Reszta fabuły nie różni się znacznie od starej wersji „Nocy żywych trupów”. Inny jest natomiast wygląd głównej atrakcji filmu, tytułowych żywych trupów. Jest to zmiana, która nieco zasłania pozahorrorowy wydźwięk filmu. A w porównaniu z oryginałem zmiana jest kolosalna. W pierwowzorze mieliśmy do czynienia z ludźmi sunącymi wolnym krokiem, nieszczególnie pokiereszowanymi i, w gruncie rzeczy, niezbyt różniącymi się od normalnych ludzi. Najmocniejszą sceną jest tu niewątpliwie uczta zombie: widok żywych trupów pożywiających się ludzkim mięsem jest u Romero jednocześnie smutny i przerażający. U Saviniego wszystko jest bardziej dosłowne. Nie jest to zresztą ogromne zaskoczenie – czas mija, a wraz z nim ludzie uodparniają się na oglądaną przemoc, trzeba więc sięgać po bardziej drastyczne środki wyrazu.

Bowiem, mimo nowszej techniki, koloru i ciekawie pokazanego zakończenia film Romero wygrywa to porównanie. Niesamowity nastrój, również za sprawą czarno-białej palety barw w filmie z 1968 roku, stosunki międzyludzkie i całkowicie pochłaniająca widza atmosfera ponurej beznadziejności jest o wiele potężniejsza niż w remake’u. Nie znaczy to jednak, że film Saviniego jest filmem złym, wręcz przeciwnie. Nie traci mocy poprzednika w zbyt znacznym stopniu, dodaje coś od siebie i stanowi godną pozycję, którą można stawiać niemal na równi z oryginałem, a mało który remake może poszczycić się poziomem porównywalnym lub choćby zbliżającym się do oryginału. Oprócz chlubnych wyjątków typu „Nosferatu – Phantom der

Nacht” Wernera Herzoga czy „The Thing” Johna Carpentera, i właśnie „Night of the Living Dead” Toma Saviniego, nie ma wielu przeróbek, jakie można postawić dumnie na półce z filmami tuż obok pierwotnej wersji. Tym bardziej trzeba zaliczyć film Saviniego do udanych i pokazywać go jako przykład remake’a wynoszącego się ponad gnioty typu przeróbki filmów takich jak „Omen” lub „Mgła” i wielu innych komercyjnych wersji klasyków, które nie wnoszą nic nowego, a tylko profanują stare dzieła.


Jak się to wszystko zacznie, my, czytelnicy i widzowie, doskonale wiemy. W pewnym miejscu i pewnym czasie będzie żył bohater. Będzie miał domek i rodzinę, w ogródku będzie hodował kwiatki i bławatki, a żywot jego będzie nudny i spokojny. Czasem tylko ptaszek zakuka w lasku albo mozolnie przesunie się wzdłuż drogi samochód sąsiada. Sielanka będzie panować do czasu... Jak to się wszystko rozwinie, my, czytelnicy i widzowie, doskonale wiemy. Domek zacznie gadać i wywijać okiennicami albo ze ścian zaczną wypełzać niedoróbki piekielne, może też na instalacji elektrycznej nastąpić przebicie i wtedy telewizor zamiast wypluwać z siebie wiadomości, zacznie miotać w przestrzeń czarnowłose dziewczynki. Kwiatki pokażą zębate mordki, największy zaś bławatek okaże się zmutowanym fiutem wielkiego demona. Jedna linia wydarzeń przewiduje, że grozę będzie pokazywał fiut, druga – że będzie to jednak klasycznie czynił demon. Postmodernistyczny scenariusz rozwoju wypadków przewiduje, że pokazywać będą obydwaj. Jak łatwo się zorientować, nudny i spokojny żywot naszego bohatera skończył się. Przyjdzie mu teraz stawić czoła przeciwnościom losu. Pinheady i Cenobici, samochód wciskający się w umysł, dusząca mglista protoplazma, ptaszek, co z gromadą pobratymców chce przejąć panowanie nad światem, wilkołaki i wilkołaczyce, wszyscy oni sprzysięgli się, żeby spokój naszego bohatera rujnować, więc nie ma on innego wyjścia niż sprzeciwiać się temu czynnie, co niestety podnosi ryzyko, że utraci on zdrowie fizyczne lub psychiczne. A przynajmniej dozna niezłych okaleczeń. Na szczęście my, połykacze Mastertonów i Kingów, wiemy lepiej. Wszystko skończy się dobrze Może nasz bohater straci przyjaciela, a może to przyjaciel w niespodziewanej wolcie autorskiej straci bohatera. Może skończy się tylko na przepoconym podkoszulku, a może buzia bohatera poddana zostanie jakiemu-takiemu przemeblowaniu. Wiemy jednak, oj jak dobrze my to wiemy, że skończy się tylko na strachu. Stara to prawda, że groza i horror to inwestycja o zerowej opłacalności: przekonanie, że bohater przeżyje, przynosimy ze sobą do kina i z tym samym przekonaniem wychodzimy. Książkę otwieramy z niezmąconą pewnością i ta sama pewność towarzyszy nam do końca. Marginalnych produkcji, które kończą się totalną, bohaterską eksterminacją, Tahar nie

akceptuje in principio, gdyż to mutanty i wybryki literackie. Uwzględniać tu nie wypada, omawiać tym bardziej. The proof of the pudding is in the eating, jak mawiają nasi bracia z Wysp, wynalazcy horrorowej mgły i jeszcze bardziej horrorowych pajów. Wydaje się Taharowi, że to powiedzenie najlepiej oddaje esencję gatunku. Nieważne, że wsadzamy horrorowy pudding do gęby. Żeby żyć, trzeba wsadzać. Nieważne, że zawsze z drugiej strony wyjdzie. Ważna jest droga od gęby do wyjścia i sposób, w jaki zostanie pokonana. Twórca ma więc za zadanie zapewnić mieszankę taką, żeby prześlizgnęło się przez nas ostro, zakręciło nami przy tym, załomotało, i przy wychodzeniu potrzepało. Im więcej, im bogaciej, im ciekawiej, tym lepiej dla nas. Co lepsze dla nas, oznacza gorsze dla bohatera. Konstruować trzeba fabułę horrorowej męczarni na zasadzie rollercoastera. Pętle muszą już zbliżać się do zaprzeczenia prawom grawitacji. Zjazdy muszą być prawie pionowe. Kiedy rollercoaster jest gotowy, wsadzamy nieuświadomionego bohatera w głęboki fotel i przypinamy go pasami, klepiąc delikatnie po policzku. Nic się nie bój, słoneczko, to będzie dobra zabawa. Siedzi się dobrze? Kiedy już nie może się wydostać, windujemy wagoniki w górę i sruuuu! Bohater wrzeszczy, widzowie biją brawo, szyny rollercoastera dudnią. Niekiedy świat zamiera i na kilka sekund gubimy przekonanie, że nie stanie się nic złego. Wagonik zdaje się wisieć do góry kołami, wszyscy odpadną i będzie źle. Ale prawo grawitacji działa. Od przejażdżki na rollercoasterze nikt jeszcze nie skonał, więc na trzęsących się nogach nasz bohater schodzi i całuje w podzięce ziemię. Zastanawiać może przyczyna, dla której autorzy lubują się tak mocno we wpychaniu niewinnych na własnoręcznie konstruowane rollercoastery. Zastanawia Tahara także, dlaczego kibice tych literackich czy filmowych zabaw sami nie wsiądą na fotel i nie poczują, jak to naprawdę jest być rollowanym na tych wymyślnych pętlach wyobraźni. Z jednej strony czyste okrucieństwo, z drugiej strony pełna asekuracja. Czy nie przypomina to trochę dziecięcych zabaw? Złapiemy kota, a potem tak go przemaglujemy, że hej! Ale zabijać nie będziemy.

75


Lalka to w horrorze postać nienowa, rzadko jednak bywa naprawdę przerażająca W najpopularniejszym horrorze z lalką w roli głównej pt. „Laleczka Chucky” tytułowego potworka trudno przecież traktować poważnie. Ale co jeśli za film o lalce zabrali się twórcy „Piły” - reżyser James Wan i autor scenariusza Leigh Whannell? Czy po obejrzeniu „Dead Silence” niektórzy widzowie odmówią wizyty w teatrze lalek albo postanowią wysłać znienawidzonemu szefowi paczkę z marionetką w środku? Barbara Loranc Początek „Dead Silence” dobrze rokuje: jest romantyczny wieczór i obserwujemy szczęśliwe młode małżeństwo: Jamesa (Ryan Kwanten) i Lisę (Laura Regan). Niespodziewanie ktoś podrzuca im pod próg lalkę, przedstawiająca młodego chłopca. Wkrótce potem, mąż wychodzi po zakupy a rozbawiona epizodem żona nie spodziewa się ze strony laleczki żadnego niebezpieczeństwa. Po powrocie mężczyzna zastanie już tylko ciało ukochanej z wyciętym językiem, a jego podejrzenie padnie na leżącą w kącie marionetkę. Aby rozwikłać zagadkę śmierci, wyprawi się do rodzinnego miasta o znaczącej nazwie Ravens Fair i pozna mroczną przeszłość starszego pokolenia tamtejszych mieszkańców. Niestety jego śladem podąży nieustraszony policjant (Donnie Wahlberg), który łatwo nie kupi bajki o morderczej lalce... Tymczasem James, nasz główny bohater, dowie się o przerażającej historii sławnej brzuchomówczyni Marii Shaw (Judith Roberts), której rozgłos przyniosły występy w teatrze i imponująca kolekcja lalek, a pamięć o jej tragicznym końcu zakazuje mieszkańcom Ravens Fair głośno wymawiać imienia kobiety. Poza tym, James przypomni sobie wierszyk z dzieciństwa, którego znajomość może uratować mu życie... W miarę rozwoju akcji przekonujemy się, że nie jest to tylko film o lalce i co więcej - tak naprawdę z czasem nie będzie wiadomo czy lalka jest lalką a człowiek człowiekiem.. Pozostaje jednak pytanie czy „Dead Silence” jest rzeczywiście w stanie przestraszyć kogokolwiek?

76

Zgoda: kilka pojedynczych scen, np. sfotografowane z półprofilu powoli poruszające się oczy lalki Billy i kilka innych akcji z udziałem duchów może zrobić wrażenie. Dobrze wypada niespodziewane zakończenie filmu. Udało się również stworzyć mroczny klimat: złowrogą atmosferę tworzą nie tylko nieliczne (choć udane) efekty specjalne ale przede wszystkim klasyczne horro-


rowe scenerie. Mamy więc wymarłe, zmurszałe miasteczko, stary cmentarz pełen pustych grobów, opuszczony i podupadły teatr, ciemne nory we wnętrzu wielkiego domu, deszczową pogodę, nocną porę itp. Do listy zalet trzeba też dorzucić poziom technicznego wykonania filmu - „Dead Silence” wiele zawdzięcza zdjęciom, wykonanym z niezwykłą elegancją – często z monochromatycznymi kolorami kontrastują plamy nasyconej błyszczącej czerwieni (samochód, usta, czy plany krwi). Poza tym, dobrym rozwiązaniem akustycznym jest podkręcanie napięcia przez wyciszanie muzyki i ograniczenia dźwięków do kilku przejmujących akordów. Czy to wystarczy aby widzowie wyszli z kina zadowoleni? Mogłoby się wydawać, że to całkiem niezła historia osadzona w odpowiedniej scenerii, a do tego w finale mamy zaskakujący obrót wypadków. Jednak gdyby nie wspomniana mroczna atmosfera, a także wysmakowane zdjęcia i niespokojna muzyka film wcale by się nie obronił.

bohatera i wcielająca się w rolę demonicznej macochy Joan Heney, oraz świetna w roli brzuchomówczyni Judith Roberts. Niestety, akurat ona pojawia się na ekranie zbyt rzadko. Podsumowując: miłośnicy ,,Piły” mogą czuć się rozczarowani, poszukiwacze estetycznych zdjęć i scenerii - wprost przeciwnie. Jedno jest pewne: lalka Billy z „Dead Silence” na pewno nie stanie się tak rozpoznawalna jak Chucky, ale za to niejednemu widzowi zostanie w głowie na dłużej jej upiornie plastikowy wyraz twarzy i wielkie szeroko otwarte oczy.

Choć grający główną postać Ryan Kwanten robi, co może, miejscami jego gra irytuje i tak naprawdę na uznanie zasługuje występ kilku drugoplanowych aktorów, przede wszystkim zagrana przez Wahlberga postać ekscentrycznego detektywa Liptona, który nie rozstaje się z prochowcem i maszynką do golenia. Wyróżnia się także Bob Gunton, który gra niepełnosprawnego ojca głównego

DEAD SILENCE

(Dead Silence)

Dystrybucja: Brak Film:

Reżyseria: James Wan Obsada: Ryan Kwanten, Donnie Wahlberg, Judith Roberts Produkcja: USA 2007

77


Krzysztof Gonerski

Lustro jest najstarszym znaczącym rekwizytem grozy. Pojawiło się wraz z filmem duńskiego reżysera, Stellana Rye, pt. „Student z Pragi”, dokładnie - 22 sierpnia 1913 r. Tego dnia w berlińskim kinoteatrze Mozart Saal, odbyła się premiera obrazu Duńczyka. Niemal powszechnie uważa się dzieło Rye za filmowy początek gatunku filmowej grozy. „Student z Pragi” był też pierwszym filmem grozy, w którym lustro odgrywało niezwykle istotną rolę dramaturgiczną. Pośrednio stało się przyczyną nieszczęścia, bohatera filmu, niezamożnego studenta, Balduina. Zakochany w bogatej hrabiance, był gotów uczynić wszystko, by zdobyć serce ukochanej. Za namową diabolicznego Scapinalliego, obiecującego mu bogactwo i rękę hrabianki, sprzedał swoje odbicie w lustrze. Scena tej niecodziennej transakcji nadal urzeka prostotą a zarazem niesamowitością. „Lustrzany” Balduin wychodzi po prostu z ram okalających lustro. Wydostaje się na zgubę bohatera, bo wkrótce ruinuje mu życie. Gdy w finale zrozpaczony Balduin strzela do lustra, kula przebije także jego serce. Nie można bowiem pozbyć się swego mrocznego, gorszego „ja” - symbolizowanego powołanym do życia lustrzanym odbiciem. Ważnym filmem, który stał się podstawą wielu obrazów przedstawiających motyw lustra, jest zrealizowane w roku 1945, „U progu tajemnicy” („Dead of Night”) - jeden z najbardziej intrygujących horrorów, choć również jeden z najmniej znanych szerokiej publiczności. „U progu tajemnicy” to film nowelowy składający się z pięciu niesamowitych opowieści wyreżyserowanych przez Basila Deardena, Alberto Cavalcantiego, Charlesa Chrichtona oraz Roberta Hamera. Omawiany rekwizyt pojawił się w noweli Hamera

stosownie zatytułowanej – „Nawiedzone lustro”. Historia opowiadała o parze narzeczonych, którzy przed ślubem zakupują ozdobne zwierciadło, aby ustawić je w swoim apartamencie. Wkrótce okazuje się, że lustro skrywa tajemnicę. Przed laty zazdrosny mąż zamordował żonę właśnie przed lustrem, które wchłonęło i zatrzymało obraz tragedii. Zło zdaje się nadal z niego emanować, niemal doprowadzając do powtórzenia zbrodni. W ostatniej chwili młoda kobieta rozbija nawiedzone lustro. W noweli Hamera uwagę zwraca motyw złego uroku lustra, które wywiera negatywny wpływ na psychikę bohaterów. Motyw ten będzie powtarzany w następnych filmach jeszcze wielokrotnie. Choćby w „Boogeymanie” Ulli Lommela, z 1980 r.. Fabularna sytuacja przypomina tę z noweli Hamera w „U progu tajemnicy”. Rodzeństwo Willy i Lacey skrywa mroczny sekret. Chłopak zabił sadystycznego kochanka matki, ale jego duch ukrył się w lustrze, przed którym rozegrała się tragedia. Po dwudziestu latach Lacey wciąż nie może pozbyć się koszmarnych wspomnień. Powraca wraz z bratem do domu, w którym spędziła dzieciństwo, by ostatecznie uporać się z lękiem przed „człowiekiem z lustra”. Kiedy jednak dostrzega w przeklętym zwierciadle ducha kochanka matki, rozbija je. Okazuje się mieć to fatalne następstwa (wiadomo, „Rozbite lustro - siedem lat nieszczęść”). W pozostawionych kawałkach lustra odbija się zło, które promieniuje na otoczenie destrukcyjną siłą. Każdy, kto znajdzie się w zasięgu jego blasku albo ginie okrutną śmiercią albo popełnia samobójstwo. Niewiele więc zostało z psychologicznych subtelności utworu Hamera.


„Lustro, lustro” Mariny Sargenti z 1990 r. łączy funkcje lustra jako emanacji złej siły z lustrem- bramą do innego, mrocznego świata Bohaterką filmu jest Megan, wrażliwa i samotna nastolatka. Po przeprowadzce wraz z owdowiałą matką do nowego miasta, staje się obiektem szyderstw i upokorzeń ze strony szkolnych koleżanek. Zdaje się, że tylko wielkie, stylowe lustro nie uważa dziewczyny za „dziwadło”. Ale okazuje się, że jest fałszywym przyjacielem - Megan pod jego wpływem ulega niepokojącej zmianie. Staje się coraz dziwaczniejsza i agresywna. Zaczyna mścić się na swych prześladowcach. Czy lustro jest nawiedzone, czy tylko odbija mroczną naturę bohaterki, wyzwoloną przez ten złowrogi przedmiot? A może rzeczywiście jest bramą do świata demonów? Lustro jako drzwi do innego wymiaru to kolejna rola tego rekwizytu w kinie grozy. W trzeciej części „Ducha” (1988) Garry’ego Shermana pełni ono zresztą też i inne funkcje. Carol-Ann, dziewczynka o niezwykłych zdolnościach, jedzie do Chicago, by zamieszkać z wujostwem w wielkim szklanym wieżowcu. Niestety, także i tutaj moce piekielne na czele z wielebnym Kane’em (demonem, który pojawił się w części drugiej trylogii „Ducha”) próbują porwać ją na „tamtą” stronę. Do tego celu wykorzystują lustra, ale także inne odbijające światło powierzchnie - szyby, podłogi, ściany windy oraz ...kałużę. Scena z kałużą, gdy bohaterowie toną w jej czeluści jest równie niesamowita, co groteskowa. Pękające lustra zwiastują nadejście mocy ciemności, zła i nieszczęścia. Pojawiają się też ożywione odbicia, które podszywając się pod prawowitych właścicieli, pomagając Kane’owi. Lustro zatem staje się narzędziem w rękach zła, rodzajem przejścia, bramy (podobnie jak telewizor w części pierwszej) do innego świata. Zwielokrotnienie filmowej rzeczywistości przez lustra i inne powierzchnie odbijające światło ma jeszcze i tę zaletę, że potęguję atmosferę nierealności i grozy. Świat przestaje być swojski, zrozumiały, bezpieczny. Staje się areną, na której pojawia się zło. Podobny cel w kreacji filmowej rzeczywistości, wykorzystujący wszechobecne lustra, przyświecał Stanleyowi Kubrickowi, gdy realizował „Lśnienie” (1980). Wybitny artysta zbudował bohaterom swego filmu świat przypominający gabinet luster, w którym wszystko jest odbiciem czegoś innego. Lustro, rozdwajające rzeczywistość na odbijającą się i odbitą, staje się symbolem ambiwalencji, względności, schizofrenicznego rozdarcia. U Kubricka dosłownie wszystko naznaczone jest rysą dramatycznego rozdwojenia: począwszy od bohatera zatracającego się w szaleństwie a skończywszy na rzeczywistości rozczepionej na racjonalną i irracjonalną. Sugestywna w swym pesymizmie wizja jest potrzebna reżyserowi do podzielenia się smutną refleksją o zaniku wartości we współczesnym świecie, o kruchości społecznych więzów i ról, o słabości człowieka z łatwością ulegającemu podszeptom zła.. Ale w „Lśnieniu” lustro pojawia się w formie bardziej konkretnej niż jako artystyczna koncepcja. Lustra służą Kubrickowi do wizualnego zaakcentowania narastającego obłędu Jacka Torrance’a. Podczas rozmowy, przy śniadaniu z żoną, Wendy, kamera ukazuje nie Jacka „prawdziwego”, ale jego odbicie. Z kolei w scenie dialogu z synem, Danny’m, Jack jest już rozdwojony przez


lustro: widzimy jego samego i jego zwierciadlane odbicie. Wszystkie sceny, w których Torrance nawiązuje kontakt ze zjawami rozgrywają się w otoczeniu luster. Można nawet odnieść wrażenie, że one z nich wychodzą. A może ze zwichrowanego umysłu Jacka? Może tak naprawdę Jack w scenach rozmowy z duchami rozmawiał ze swym odbiciem w lustrze? Na nie mniejszą skalę lustra wykorzystano w koreańskim horrorze, „Lustro” (2003) Kim Seong-ho. Tytułowy rekwizyt wypełnia niemal wszystkie kadry filmu. Jest obecny już w pierwszym ujęciu, gdy twarz młodej kobiety, którą pokazuje kamera, okazuje się być odbiciem w kieszonkowym lusterku. Reżyser sygnalizuje tym ujęciem także zasadniczą treść filmu - względność ludzkiego poznania i ambiwalencję rzeczywistości. Być może dlatego w zaskakującym finale filmu pojawiają się nawiązania do „Matrixa” braci Wachowskich oraz teorii symulakry Baudrillarda. Ale o tym, że nie wszystko jest tym, czym się wydaje nieustannie przekonują się nie tylko widzowie, lecz także bohater filmu, Woo. Zanim trafił na posadę pracownika ochrony w wielkim domu towarowym, był detektywem. Popełnił jednak fatalny błąd i zamiast zastrzelić mordercę, pomylił napastnika z jego odbiciem. Pomyłka kosztowała życie partnera. Przestrzeń za lustrem okazuje się również grobem zamordowanej kobiety. Z kolei jej duch w lustrze znajduje schronienie i „bazę wypadową”. Dlatego wszystkie zbrodnie popełnione w domu towarowym mają związek z lustrami. Ale poza doniosłymi symbolicznie i dramaturgicznie funkcjami, wszechobecne lustra po prostu uatrakcyjniają wizualną stronę filmu. Twórcy horrorów z ochotą wykorzystują lustro także jako siedlisko złych duchów, demonów, czy innych przedstawicieli piekielnych mocy. To przypadek zrealizowanego na podstawie opowiadania „The Forbidden” Clive Barkera, filmu „Candyman” (1992) Bernarda Rose. Zły duch był kiedyś Danielem Robitaille’em, synem czarnoskórego wyzwoleńca, który na swe nieszczęście zakochał się w bogatej białej kobiecie. Kiedy o romansie dowiedział się ojciec kobiety, postanowił „dać nauczkę Czarnuchowi”. Wynajął zbirów, którzy odcięli mu rękę, a następnie posmarowali całe ciało miodem. Zwabione jego wonią pszczoły nadleciały całą chmarą i pokąsały Daniela na śmierć. Nic dziwnego, że rozstanie z życiem w tak potwornych mękach, zrodziło z bohatera żądnego zemsty demona - Candymana. Jego duch skrył się w lustrze. Stał się też bohaterem miejskiej legendy. Wedle niej, potwór z hakiem zamiast prawej ręki, wydostaje się z lustra, po pięciokrotnym przywołaniu. Biada jednak temu, kto ośmieli się zakłócić spokój Candymana - zostanie rozszarpany hakiem na strzępy. O wiele mniej groźny duch ukrył się w lustrze z filmu Roberta Zemeckisa, „Co kryje prawda?” (2000). Claire, bohaterka filmu grana przez Michelle Pfeiffer, niegdyś ceniona wiolonczelistka spędza długie chwile w wielkim domu nad jeziorem. Jej mąż Norman (Harrison Ford) jest zapracowanym inżynierem genetykiem. Claire doskwiera tęsknota za córką, która rozpoczęła studia, ale także nadmiar wolnego czasu. Dom zadba o to, by go wypełnić. Okazuje się być nawiedzonym - drzwi same się zamykają i otwierają, radio samo się uruchamia a zdjęcia spadają z biurka. Kobieta nie jest już znudzona, ale przerażona. Tym bardziej, że w lustrze pojawia się twarz nieznajomej dziewczyny - topielicy. Norman zrzuca opowieści żony o nawiedzeniu domu na karb osamotnienia i nadwrażliwej psychiki Claire. Ale kobieta

80

nabiera coraz większych podejrzeń, że mąż ukrywa prawdę. Norman rzeczywiście miał romans ze studentką, która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach (czytaj: została utopiona). Lustro zatem symbolizowałoby nieczyste sumienie bohatera, próbującego zatuszować niewygodną dla jego kariery tragedię. Jest też w tym filmie siedzibą ducha, który nie ma zamiaru nikogo rozszarpać hakiem, lecz domaga się pamięci o swojej tragedii. Na koniec „lustrzanego” przeglądu zostawiłem przykład najbardziej nietypowy spośród do tej pory wymienionych. Pochodzi z wampirycznej komedii Romana Polańskiego, „Nieustraszeni zabójcy wampirów” (1967). Choć lustro nie stanowi centrum fabularnych wydarzeń, to jest ważnym dramaturgicznie elementem w dwóch znakomitych scenach. Pierwsza z nich rozgrywa się na zamku hrabiego von Krolocka, do którego trafiają bohaterowie filmu - profesor Abronsius oraz Alfred (w tej roli Roman Polański). Młody asystent pogromcy wampirów staje się nieoczekiwanie obiektem niedwuznacznego zainteresowania syna hrabiego, Herberta. Scena, którą inscenizuje reżyser jest zarazem nieodparcie śmieszna, co budząca grozę. Oto obaj mężczyźni siedzą na wielkim małżeńskim łożu przed wielkim lustrem. Ale odbija się w nim tylko postać Alfreda, gdyż jak wiadomo wampiry są pozbawione odbicia (jak i cienia). Fakt, że bohater siedzi obok wampira budzi w nim nie mniejszą grozę niż komplementy Herberta o długości jego rzęs. Druga scena rozgrywa się podczas finałowego balu (pierwotny tytuł filmu to „Bal wampirów”), na który hrabia zaprasza wampirzą arystokrację wprost... z grobowców. Rozpoczyna się przyjęcie. Malownicze pary wampirów tańczą menueta. Między tancerzy wślizgują się profesor i Alfred w balowych strojach. Bohaterowie próbują dyskretnie namówić narzeczoną młodego pomocnika, Sarah, do ucieczki. W pewnym momencie skomplikowane figury tańca doprowadzają tancerzy przed wielkie lustro. Wszyscy nieruchomieją. W lustrze odbija się jedynie trójka głównych bohaterów. W obu scenach funkcja lustra nie odbiega od standardowej - jest źródłem grozy. Ale zarazem odsłania prawdziwą tożsamość mieszkańców zamku. Uświadamia także bohaterom, że znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Lustro odgrywa w tych scenach rolę prawdomównego świadka, demaskującego tych którzy, się w nim przeglądają. Chciałoby się powtórzyć za znanym przysłowiem - „Zwierciadło, co wszystko zgadło.” Ten siłą rzeczy wybiórczy przegląd przykładów zastosowania lustra w horrorach skłania do interesujących wniosków. Przedmiot, z którym codziennie mamy do czynienia, może stać się za sprawą wyobraźni twórców filmów siedliskiem mściwych duchów, przerażających demonów albo bramą do innego świata Często staje się jedynym świadkiem popełnionej zbrodni, czasem jednak sam do niej nakłania a nawet doprowadza. Lustro nierzadko ukazuje prawdę i często prorokuje przyszłe wydarzenia. To, co przedstawia może oznaczać mroczną naturę człowieka, wyrzuty sumienia a nawet inną rzeczywistość. Bogactwo funkcji i znaczeń, jakie lustro spełnia w filmach grozy jest, jak widać, znaczne. Ale prawie zawsze jest rekwizytem tajemniczym, złowrogim, budzącym grozę. Kiedy więc staniemy przed nim i zobaczymy nasze odbicie, głęboko odetchnijmy z ulgą. Na szczęście nie jesteśmy bohaterami horroru.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.