CZACHOPISMO #4
listopad / grudzien 2007 w numerze: 04. 06. 08. 10. 13. 14. 16. 18. 19. 20. 21. 22. 23. 24. 26. 27. 28. 30. 32. 34. 36. 38. 41. 50. 52. 54. 56. 60. 62. 64. 66. 68. 72. 74. 77. 78.
Świeże mięso (Newsy) Stephen King - sylwetka Stephen King - przewodnik Dollar Babies W sieci horroru 1408 Dark Tower (Komiks) Jack Ketchum „Ladies Night” (Import) Stephen King „Wszystko jest względne” Anne Rice „Memnoch Diabeł” Richard Bachman „Blaze” Joe Hill „Pudełko w kształcie serca” Dawid Kain „Prawy, Lewy, Złamany” Wywiad: Nick Lyon Gatunek I... II...III... Wywiad: Helena Mattsson Gatunek: Przebudzenie Filmowe potwory Gigera Niepokój Substancja Perfect Blue Horror Festiwal 2007 (Relacja) Łukasz Śmigiel „Opowieść Wigilijna” Slaughter High Telefon Basket Case Ojcowie Horroru: Howard Phillips Lovecraft (cz.3) Robert Cichowlas „Krzyk malarza” Brutalnie krótko Suspiria Cos Galeria potworów: Hannibal Lecter Recenzje muzyczne Versus: Krwawe Święta 1974 i 2006 Czarno & Biało Rekwizyty kina grozy: Telefon
ismo.pl
w.czachop szą stronę ww na na y m za Zapras
Drodzy Czytelnicy,
problechopisma”. Mieliśmy kilka u ukazania się numeru 3 „Cza szczęśliwie udało nam ak jedn eru, Minęło trochę czasu od czas num o jneg jących publikację kole mów technicznych opóźnia er „Czachy”. trzymacie w ręku kolejny num się je przezwyciężyć... i oto i jego twórczość. numeru jest Stephen King jest ściśle związany Przejdźmy do sedna. Tematem odu: nasz temat główny pow bez nie tym o filmu „1408” oraz zbliierą prem ą Zdecydowaliśmy awn nied ra, dwóch książek auto z premierami wydawniczymi na jego prozie. ” - bazujących oczywiście er a zabójczą zabawką żającą się premierą „The Mist or Hannibal „Kanibal” Lect dokt zy stras i oram potw z Ponadto: w dziale zy innymi wyjest ... telefon. numerze przeczytacie międ y także serii „Gatunek” - w zień to znajdziecie grud y mam o Dużo miejsca poświęciliśm skor A . serii j - najnowszej - odsłony wiady z twórcami czwarte akcenty świąteczne. ymy diateż tu i ówdzie przewrotne rawdziwszego horroru, życz go już zejścia w otchłań najp odwagi żeby spotkać Wam e akni Zachęcamy więc do czwarte zabr nie że 7 – i mamy nadzieję, bolicznej końcówki roku 200 się z nami w styczniu 2008. a Diamonpisaliśmy recenzję płyty King 3 „Czachopisma” błędnie pod uk. nicz Sprostowanie: w numerze Miel sz Łuka se”: jej autorem jest da „Give Me Your Soul... Plea
DZIAŁA!!! W.CZACHOPISMO.PL JUŻ NASZA NOWA STRONA WW my!” ...i pamiętajcie: „Co złego to
Wydawca: PressKontakt Sp. z o.o. 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25
Redakcja: Redaktor Naczelny: Wojciech Jan Pawlik w.pawlik@czachopismo.pl
Adres redakcji: 31-127 Kraków, ul. Kochanowskiego 25 tel/fax: (012) 633-99-01
Zastępca redaktora naczelnego: Bartłomiej Paszylk b.paszylk@czachopismo.pl
www.czachopismo.pl www.czachopismo.pl/forum www.myspace.com/czachopismo
Reklama: Krzysztof Śmiałek tel.: 604-160-300 reklama@presskontakt.pl
Współpracownicy: Łukasz Radecki, Marcin Dobrowolski, Krzysztof Gonerski, Robert Cichowlas, Hubert Spandowski, Michał Ratajczak, Arkadiusz Grzegorzak, Olga Romik, Bartłomiej Krawczyk, Adrian Miśtak, Mikołaj Chodkowski, Sebastian Drabik, Piotr Pocztarek, Maciej Muszalski, Grzegorz Fortuna Jr., Łukasz Skura, Tomasz Surowiecki, Mateusz Spychała, Filip Kucharzewski, Łukasz Śmigiel, Korekta: Wojciech Lulek
Patronaty / Współpraca: Wojciech Jan Pawlik tel.: 605-145-798 w.pawlik@czachopismo.pl Skład, łamanie, grafika: Tizzastre Bizzalini grafika@dirty-hustlaz.com Grafika: Bartłomiej Kurzok Ryszard Jachimczak Marek Rudowski Kostek
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo skracania i redagowania nadesłanych tekstów. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. Publikacja i rozpowszechnianie materiałów zamieszczonych w Magazynie „Czachopismo” w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie i nośniku bez wyraźnej, pisemnej zgody wydawcy zabronione.
Numer: 4/2007
Remake „Piątku trzynastego” ma reżysera! Wiadomo, że robienie nowej wersji tak kultowego horroru jak „Piątek trzynastego” nie może obejść się bez ogromnego niezadowolenia fanów. Jednakże sytuację w dużej mierze ocieplił wybór reżysera, został nim Marcus Nispel, który na swoim koncie ma udany remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Scenariusz wyszedł spod pióra autorów hitowego pojedynku „Freddy vs. Jason”. Nie będzie to typowy remake.
Akcja ma się rozegrać, tak jak w oryginale, wokół Crystal Lake, ale Jason od początku ma zabijać - i nosić słynną hokejową maskę. Zdjęcia do filmu rozpoczną się 11 lutego 2008 roku w stanie Texas. Rok później, w piątek 13ego lutego, mam mieć miejsce premiera filmu. Głównym producentem filmu jest Michael Bay i jego firma Platinum Dunes, która przygotowała wcześniej remake „Teksańskiej masakry” w reżyserii Nispela. Dystrybucją zajmie się Paramount Pictures. ...................................................
David Hackl mówi o „Pile V” Podczas gdy premiera „Piły IV” w Polsce odbędzie się 18 stycz-
4
nia, w Stanach ogłoszono już premierę piątej „Piły” - na 24 października 2008 roku. David Hackl, który był scenografem i drugim reżyserem „Pił”: II, III i IV, został wybrany na reżysera również i piątki. Wcześniejsze części (oprócz jedynki) reżyserował Darren Lynn Bousman, który zrezygnował z dalszej pracy ze względu na inne filmy, nad którymi już rozpoczął prace. Hackl ma wyreżyserować także „Piłę VI”, która ma zakończyć drugą trylogię pisaną przez Patricka Meltona i Marcusa Dunstana. Tobin Bell (Jigsaw), Scott Patterson (Agent Strahm) oraz Costas Mandylor (Detektyw Hoffman) już podpisali kontrakty na udział w filmie, co oznacza, że fabuła będzie bezpośrednio powiązana z poprzednią częścią. A oto, co powiedział David Hackl: „Musicie zrozumieć, iż prawdopodobnie jestem jednym z największych fanów „Piły”. Mój zespół miał zaszczyt zaprojektować pułapki i stworzyć scenografię do trzech poprzednich części. Teraz przejmuję dowodzenie. Jestem do tego w pełni przygotowany, bardziej niż ktokolwiek inny. Fani nie będą zawiedzeni. Jigsaw może być martwy, ale to go nigdy nie powstrzyma i właściwie mnie także. Moja praca została rozpoczęta.” Pojawiły się nie do końca potwierdzone plotki, iż część zdjęć została nakręcona już przy okazji tworzenia czwórki. ...................................................
Powstaje „Smakosz 3” Victor Salva wyreżyseruje trzecią część na podstawie własnego scenariusza, tak jak miało to miejsce w poprzednich częściach. O nowym „Smakoszu” mówiło się od 2003 roku, bowiem zakończenie drugiej czę-
ści pozostawiło „otwarte drzwi”. Na tę chwilę trójkę planuje się wydać bezpośrednio na DVD, aczkolwiek producenci nie wykluczają dystrybucji kinowej. Film opowiada o pewnym stworze (przypominającym zmutowanie człowieka z nietoperzem), który raz na 23 lata budzi się na
23 dni, a podczas tego czasu wykonuje swój rytuał, porywając i zabijając wybrane przez siebie ofiary. Producentem wykonawczym poprzednich części był Francis Ford Coppola - niewykluczone, że będzie on nadzorował pracę również i przy trójce. ...................................................
Nowa osoba w obsadzie remake’u Hitchcocka „The Lodger” Simon Baker („Ziemia żywych trupów”, „The Ring 2”) dołączy do Alfreda Moliny i Hope Davis w obsadzie filmu Davida Ondaatje „The Lodger”. Film bazuje na prawdziwej opowieści o histerii, jaką wywołały morderstwa Kuby Rozpruwacza w 1888. Adaptacja Ondaatje składa się z dwóch wątków toczących się w Los Angeles. Pierwszy dotyczy skomplikowanych relacji pomiędzy niezrównoważoną psychicznie właścicielką domu i jej tajemniczym lokatorem. Drugi natomiast opowiada o detektywie uwikłanym w grę w kotka i myszkę z nieznanym zabójcą. ...................................................
Listopad / Grudzień 2007 Zapowiedzi przygotowali: Sebastian Drabik, Mikołaj Chodkowsk, Wojciech Pawlik
Prace nad „Orphan” nabierają tempa Rozpoczęto kompletowanie obsady do nowego filmu wytwórni Warner Bros. „Orphan”, który będzie kręcony w Grudniu w Toronto i Montrealu. Produkowany przez Joela Silvera obraz opowiada o Kate Coleman, młodej matce zdruzgotanej utratą dziecka, która wraz z mężem postanawiają wypełnić pustkę w sercach, adoptując sierotę z domu dziecka. Nie spodziewają się, że dziewczynka, Esther, okaże się być zupełnie czymś innym, niż liczyli. ...................................................
„Sweeney Todd” Burtona już niebawem na ekranach amerykańskich kin. Paramount Pictures udostępniło materiał przedstawiający Johnny’ego Deppa nagrywającego scenę do „Sweeney Todd” Tima Burtona. Ten thriller-musical opowiada historię Benjamina Barkera znanego jako Sweeney
Todd, który powraca do Londynu po deportacji, aby dowiedzieć się, co stało się z jego
żoną i dzieckiem. Kiedy odkrywa ich straszny los, łączy siły z panią Nellie Lovett z piekarni, położonej obok jego zakładu fryzjerskiego, w poszukiwaniu zemsty. Film na ekrany amerykańskich kin wejdzie 21 grudnia. ...................................................
Znana jest już data ukończenia „Midnight Meat Train” Lionsgate ogłosił, że 16 maja 2008 zostaną zakończone prace nad oczekiwanym od dawna „Midnight Meat Train”, adaptacją historii Clive’a Barkera. Historia opowiada o starciu zwykłego użytkownika metra z seryjnym mordercą i hordą kanibali żyjących pod ziemią. W filmie zagrają: Vinnie Jones, Bradley Cooper, Brooke Shields, Leslie Bibb, Roger Bart, Peter Jacobson, Barbara Eve Harris, Quinton Rampage Jackson oraz Tony Curran. ...................................................
Trailer remake’a „The Eye” Dostępny jest już w pełnej wersji trailer remake’a „The Eye”, filmu stworzonego przez Lionsgate, który wejdzie do amerykańskich kin 1 lutego 2008. Sydney (zagrała ją Jessica Alba), niewidoma skrzypaczka, dostaje szansę, aby widzieć po raz pierwszy od czasów dzieciństwa - dzięki skomplikowanemu przeszczepowi. Jak tylko Sydney przyzwyczaja się do nowego świata pełnego barw i kształtów, nawiedzają ją przerażające wizje, w których śmierć pochłania ludzi. Przerażona, na granicy zdrowych zmysłów kobieta musi odkryć, od
kogo pochodzą jej nowe oczy i jakie sekretne obrazy są z nimi związane. ..................................................
Nadchodzi wielkimi krokami już trzeci „HorrorHound Weekend” „Hellraiser” będzie motywem przewodnim HorrorHound Weekend, który odbędzie się 28-30 marca 2008. Na trzecim już z kolei konwencie będzie można spotkać samego Pinheada, czyli grającego go Douga Bradleya, a także trzech innych Cenobitów. Będzie można też podziwiać
czarne charaktery z „The Texas Chainsaw Massacre 2”, czyli: Billa Mosleya, Billa Johnsona (grał Leatherface’a) oraz Toma Savini. Lista pozostałych gości zostanie jeszcze ogłoszona, a organizatorzy liczą na obecność samego Clive’a Barkera. ...................................................
Polskie żywe trupy? Jak się dowiedzieliśmy z nieoficjalnych źródeł, w przyszłym roku powstanie pierwszy polski film o zombie. Prace nad scenariuszem owiane są tajemnicą. Produkcją mają się zająć: produkująca klipy muzyczne Manufaktura X oraz dotychczas nie znane Coffin Studio. Premiera planowana jest na Halloween 2008 ...................................................
5
Stephen Edwin King urodził się 21 września 1947 roku w Portland w stanie Maine jako biologiczny syn Donalda i Nellie Ruth Pillsbury King. Brat Stephena, David, został adoptowany przez państwo Kingów dwa lata wcześniej. Dzieciństwo upłynęło rodzeństwu pod znakiem ciągłych przeprowadzek. Wpływ na taki stan rzeczy miał zapewne fakt, iż rodzinę przyszłego pisarza szybko dotknął bolesny cios - kiedy Stephen był jeszcze małym chłopcem, jego ojciec niespodziewanie porzucił najbliższych. Po kilkuletniej tułaczce, w czasie której Kingowie mieszkali między innymi w Fort Wayne w stanie Indiana oraz w Stratford w stanie Connecticut, familia szczęśliwie powróciła do Maine. Samotnie wychowująca dzieci Nellie postanowiła osiedlić się w Durham, gdzie zaopiekowała się swymi schorowanymi rodzicami. W momencie powrotu w rodzinne strony młody Steve miał jedenaście lat a za sobą już pierwsze pisarskie próby. Historie niesamowite zafascynowały go bardzo wcześnie. Namiętnie czytywał książki i komiksy, a także oglądał filmy, których akcje następnie przelewał na papier w formie opowiadań. Po tym jak matka kupiła mu na Boże Narodzenie maszynę do pisania, zaczął pisywać wymyślone przez siebie historie. Pierwsze opowiadanie, napisane w roku 1960, natychmiast wysłał do wydawcy, lecz nie doczekał się z jego
na słaby wzrok, płaskostopie i podwyższone ciśnienie krwi i tak nie nadaje się do służby wojskowej. Mimo to konflikt wywarł na młodym człowieku swój wpływ i ukształtował znacznie jego poglądy (ten okres w życiu Kinga najlepiej widać przez pryzmat „Serc Atlantydów”). King skończył studia w 1970 roku z uzyskanym prawem do nauczania języka angielskiego na poziomie szkoły średniej. W następnym roku odbył się jego ślub z Tabithą Spruce, która do dziś pozostaje jego pierwszym doradcą, czytelnikiem i krytykiem. Z uwagi na trudności z pozyskaniem pracy w zawodzie nauczyciela, Stephen i Tabithą utrzymywali się z pracy w pralni przemysłowej, oszczędności, pożyczki studenckiej oraz sporadycznych honorariów od czasopism, w których publikował Stephen. Od czasu ukończenia uniwersytetu King sprzedawał swoje opowiadania wielu magazynom - lwia część tych prac znajdzie się kilka lat później w antologii „Nocna Zmiana”. Pod koniec 1971 roku pisarz znalazł wreszcie pracę w Hampden Academy i młodzi małżonkowie zaczęli powoli wychodzić na prostą. Na dobre ich losy odmieniła jednak dopiero powieść „Carrie”. Początkowo miało to być opowiadanie, ale rozrosło się do rozmiarów powieści. W pewnym momencie twórca chciał nawet przerwać pracę nad tym utworem, lecz do dalszego pisania zachęciła go żona.
strony żadnej odpowiedzi. Młody pisarz miał jednak wielką pasję i głód pisania, jego głowa wypełniona była opowieściami, które chciał przekazać. Dzięki silnemu uporowi nie poddał się i konsekwentnie wysyłał kolejnym wydawcom swoje wczesne utwory. W końcu udało się, w 1965 roku fanzin Mike’a Garreta opublikował pod zmienionym tytułem opowiadanie „Byłem nastoletnim rabusiem grobów” (Tekst ukazał się jako „W półświecie grozy”). Początkujący autor zaliczył także epizod jako współwydawca, kiedy to wraz z bratem założyli lokalną gazetkę. Periodyk nosił zaszczytne miano „Szmatławca Dave’a”, a jego nakład wynosił w najlepszym okresie kilkadziesiąt egzemplarzy. Idąc za ciosem, Stephen stworzył prowizoryczne wydawnictwo V.I.B. (Very Important Book) - jego nakładem rozprowadził wśród szkolnych rówieśników pierwszą książkę swojego autorstwa. Była to adaptacja filmu „Studnia i wahadło”, nakład stanowił czterdzieści sztuk, a cena wynosiła ćwierć dolara… Cóż, widzimy, że nawet przyszły król horroru nie zaczynał od zbyt wygórowanych honorariów. Na domiar złego sprawę podziemnego wydawnictwa wytropili nauczyciele, którzy skonfiskowali całość nakładu i zmusili autora, by oddał co do centa zyski ze sprzedaży.
„Carrie” ukazała się w 1974 roku. Na kilka dni przed premierą książki zmarła, od wielu lat zmagającą się z nowotworem, matka Stephena. Wcześniej, bo w roku 1973, autor zaczął pisać powieść zatytułowana „Second Coming”. Tytuł utworu został zmieniony najpierw na „Jerusalem’s Lot”, by ostatecznie przekształcić się w „Salem’s Lot” („Miasteczko Salem”). Następnie pisarz wraz z żoną przeprowadził się do Boulder w Kolorado, gdzie stworzył jedną ze swych najwybitniejszych i równocześnie najbardziej osobistych powieści, „The Shining” („Lśnienie”) Akcja tej książki rozgrywa się właśnie w Kolorado, a jej bohaterem jest pisarz mający (podobnie jak King w tamtym okresie) problemy z alkoholem. Kolejne lata to dla Stephena Kinga pasmo sukcesów komercyjnych oraz wyróżnień literackich. Jego powieści i opowiadania bywały z różnym skutkiem przenoszone na mały i duży ekran, a rodzina powiększyła się o trójkę dzieci. Oprócz alkoholizmu na twórczość pisarza wielki wpływ miał wypadek samochodowy, któremu pisarz uległ w 1999 roku. Piętno tego zdarzenia wyraźnie odbiło się między innymi w jego głośnym cyklu powieściowym „Mroczna Wieża”.
W późniejszym czasie Stephen został pochłonięty pracą dla gazetki szkolnej oraz lokalnego pisma „Weekly Enterprise”. Jako że w domu się nie przelewało, musiał ponadto podjąć pracę w fabryce włókienniczej. Aby uniknąć służby wojskowej oraz związanego z tym udziału w wojnie w Wietnamie, podjął studia na uczelni, University of Maine w Orono. Podczas badań lekarskich okazało się jednak, że ze względu
Tytuł króla horroru, który na stałe przylgnął do Stephena Kinga, nie odzwierciedla całości twórczości Amerykanina. Paradoksalnie nawet połowa jego dzieł nie jest „czystymi” horrorami. Sam pisarz zapytany o tę kwestię, odpowiada: „Istotnie, zaszufladkowano mnie jako autora horrorów. Nigdy tego nie potwierdzałem ani temu nie zaprzeczałem, bo po prostu uważam, że nie ma to żadnego związku z tym, co robię. Pozwala jednak księgarniom przypisać moje książki odpowiedniemu działowi”.
Stephena Kinga czyta się na całym świecie. Jest on swoistym guru literatury grozy, którego utwory tłumaczy się na ponad trzydzieści języków. Pisarz publikował także pod pseudonimem Richard Bachman, oraz - jeden jedyny raz - jako John Swithen. Przez lata swojej pisarskiej kariery został najbogatszym i jednym z najpopularniejszych pisarzy na świecie. Stał się królem literatury popularnej oraz władcą absolutnym książkowej grozy. King wraz z Tabithą do dzisiaj mieszka w Bangor w stanie Maine. Tam udziela się dobroczynnie, oddaje licznym pozazawodowym pasjom i oczywiście pisze, pisze i jeszcze raz pisze…
„Choć piszę o własnych lękach, własne książki mnie nie przerażają. Ich fabuły wymyślam nie w środku ciemnej nocy, ale za dnia, na przykład gdy jadę autostradą w piękny, słoneczny dzień.”
Marcin Dobrowolski Foto: Hubert Spandowski Powieści Carrie 1974 Miasteczko Salem (Salem’s Lot) 1975 Lśnienie (The Shining) 1977 – w Polsce wydana także pod tytułem „Jasność” Bastion (The Stand) 1978 – wersja skrócona, wersja pełna wydana w roku 1990 Martwa strefa (The Dead Zone) 1979 – w Polsce wydana także pod tytułem „Strefa śmierci” Podpalaczka (Firestarter)1980 Cujo 1981 Mroczna Wieża I: Roland (The Dark Tower: The Gunslinger) 1982 Christine 1983 Rok wilkołaka (Cycle of the Werewolf) 1983 Cmentarz zwierząt (Pet Sematary) 1983 – w Polsce wydana także pod tytułem Smętarz dla zwierzaków Talizman (The Talisman) 1984 – wspólnie z Peterem Straubem To! (It) 1986 Mroczna Wieża II: Powołanie trójki (Drawing of the Three) 1987 Oczy smoka (Eyes of the Dragon) 1987 Stukostrachy (Tommyknockers) 1987 Misery 1987 Mroczna połowa (The Dark Half) 1989 Mroczna Wieża III: Ziemie jałowe (The Waste Lands) 1991 Sklepik z marzeniami (The Needful Things) 1991 Gra Geralda (Gerald’s Game) 1992 Dolores Claiborne1992 Bezsenność (Insomnia) 1994 Rose Madder 1995 Zielona mila (The Green Mile) 1996 – książka wydana została również w sześciu osobnych tomach (Wyd. pol. 1996/1997 w tłum. Andrzeja Szulca) Desperacja (Desperation) 1996 Mroczna Wieża IV: Czarnoksiężnik i kryształ (Wizard & Glass) 1997 Worek kości (Bag of Bones) 1998 Pokochała Toma Gordona (The Girl who Loved Tom Gordon) 1999 Łowca snów (Dreamcatcher) 2001 Czarny dom (Black House) 2001 – wspólnie z Peterem Straubem
Buick 8 (From a Buick 8) 2002 Mroczna Wieża I: Roland (wersja 2003) (The Dark Tower: The Gunslinger) 2003 Mroczna Wieża V: Wilki z Calla (Wolves of the Calla) 2003 Mroczna Wieża VI: Pieśń Susannah (The Song of Susannah) 2004 Mroczna Wieża VII: Mroczna Wieża (The Dark Tower) 2004 Colorado Kid (Colorado Kid) 2005 Komórka (Cell) 2006 Historia Lisey (Lisey’s Story) 2006 Duma Key 2007
Zbiory nowel i opowiadań Nocna zmiana (Night Shift) 1978 Cztery pory roku (Different Seasons) 1982 Szkieletowa załoga (Skeleton Crew) 1985 Czwarta po północy (Four Past Midnight) 1990 Marzenia i koszmary (Nightmares and Dreamscapes) 1993 Serca Atlantydów (Hearts in Atlantis) 1999 Wszystko jest względne: 14 mrocznych opowieści (Everything’s Eventual: 14 Dark Tales) 2002
Książki non-fiction Danse Macabre 1980 Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika (On Writing: A Memoir of the Craft ) 2000 Faithful: Two Diehard Boston Red Sox Fans Chronicle the Historic 2004 Season 2004
Książki wydane pod pseudonimem Richard Bachman Rage 1977 Wielki marsz (The Long Walk) 1979 Ostatni bastion Barta Dawesa (Roadwork) 1981 Uciekinier (The Running Man) 1982 Chudszy (Thinner) 1984 Regulatorzy (Regulators) 1996 Blaze 2007
7
Dość trudno z ogromnego zbioru utworów Kinga wybrać dziesięć najlepszych powieści, trudno jakiejś nie pominąć czy którejś nie docenić. Całkowicie subiektywnie wybrałem moją ulubioną dziesiątkę, która z pewnością pokryje się z gustami większości z Was. „Carrie” (1974) Powieść, od której zaczęło się wszystko w przypadku tego autora. O ile wcześniejsze opowiadania pozwalały mu egzystować na granicy nędzy, to zawrotna (zwłaszcza na tamte czasy) suma 700 000 dolarów odmieniła całkowicie życie pisarza. Dramatyczna historia zastraszonej i, zdawać by się mogło, banalnej nastolatki prześladowanej w szkole i gnębionej przez apodyktyczną matkę, na dobrą sprawę jest dramatem obyczajowym, który dopiero w finale odkrywa drugie dno powieści. Niezwykła powieść napisana przez wnikliwego obserwatora ludzkiej mentalności. „Miasteczko Salem” (1975) Zadziwiające, ale nie znoszę wampirów. A ta właśnie powieść Kinga była pierwszą, z jaką się zetknąłem. I oto ukazał się prawdziwy kunszt, bowiem historia pisarza, wracającego do miasta dzieciństwa i stającego w obliczu plagi wampirów, okazała się na tyle wciągająca, że nie tylko nie odrzuciłem książki, lecz wręcz ją pochłonąłem. Kolejny raz King jawi się jako znakomity obserwator małomiasteczkowości, znakomicie parafrazując wampiryczne mity i topos Draculi. „Lśnienie” / „Jasność ” (1977) książka niezwykła, zawiera bowiem autobiograficzne fragmenty. Pisarz Jack Torrance, były alkoholik, znajduje pracę jako stróż ogromnego hotelu. Wraz z żoną i synkiem wyjeżdża na kilka miesięcy pilnować budynku, który zostaje wkrótce odcięty od świata. A gdy rozum śpi – budzą się demony. Znakomite studium szaleństwa; świetne pomysły opisu psychiki dziecka; liczne zaskakujące zwroty akcji. Mój osobisty faworyt z horrorów autora. „Cztery Pory Roku ” (1982) King napisał wiele zbiorów opowiadań, często połączonych przypadkowo, niemal na siłę. Nie zmienia to faktu, że często w tych opowiadaniach radzi sobie lepiej niż w opasłych tomach powieści. Zbiór „Cztery Pory Roku” zawiera tylko cztery opowiadania („Skazani na Shawshank”, „Zdolny uczeń”, „Ciało” i „Metoda Oddychania”), z których żadne nie jest horrorem. Prezentuje jednak znakomitą formę i wyobraźnię pisarza, który potrafi być nad wyraz czuły, sentymentalny i wrażliwy, by czasem pokazać pazur. „Cmętarz Zwieżąt” / „Smętarz dla zwierzaków” (1983) mroczna historia starego indiańskiego cmentarza, na którym pochowane zwierzęta ożywają. Co stanie się, gdy pogrzebie się tam człowieka? Perfekcyjnie prowadzona akcja, choć leniwa, nasycona jednak niepokojem, który z czasem przybiera rozmiar wszechobecnej grozy i horroru. Szkoda, że tak znakomita książka doczekała się tak słabych adaptacji. „To” (1986) Klasyczna fabuła dla Kinga. Powrót do dzieciństwa; złe miejsce; bohaterpisarz. Grupka znajomych z dzieciństwa po raz drugi musi się zmierzyć z przerażającym Złem. Świetny pomył na akcję w dwóch płaszczyznach czasowych i - jak zwykle - bardzo wyraziści bohaterowie. Tylko czasem odnoszę wrażenie, że gdyby wyrzucić kilka rozdziałów i niektórych opisów, nic by się złego nie stało. „Misery” (1987) Pisarz (znów!) Paul Sheldon przeżywa wypadek samochodowy. Ratuje go z niego pielęgniarka Annie Wilkes. Schronienie, jakiego udziela nieszczęśnikowi, szybko okazuje się więzieniem, gdy wychodzi na jaw, że pielęgniarka jest fanką powieści pisarza - niezbyt zadowoloną z rozwoju dalszych losów swoich ulubionych bohaterów. Kapitalny dreszczowiec, pokazujący, że nie trzeba wielu bohaterów czy hektolitrów krwi, by trzymać w napięciu do ostatniej strony. „Rose Madder” (1995) Tu po raz kolejny King serwuje nam powieść obyczajową, jakby od niechcenia dodając odrobinę fantastyki. Tytułowa bohaterka to kobieta torturowana i maltretowana latami przez psychopatycznego męża-policjanta. Powieść niezwykle brutalna i przerażająca, w której fantastyka tylko psuje odbiór całej historii. Ciekawostka – spostrzegawczy czytelnicy mogą tu znaleźć w epizodach bohaterów, którzy powrócą jeszcze w „Regulatorach” i „Desperacji”. „Zielona Mila” (1996) Wzruszająca i przepiękna historia o więzi między strażnikami i więźniami oczekującymi na wyrok w celi śmierci. King po raz kolejny jawi się jako znakomity kronikarz i gawędziarz, pokazuje także, że czasem zamiast straszyć może wzruszyć – i wychodzi mu to nawet lepiej. „Worek kości” (1998) Do tej powieści podchodziłem kilkakrotnie. Jej bohaterem znów jest pisarz, tym razem cierpiący na niemoc twórczą i opłakujący tragiczną śmierć ciężarnej żony. Próbując poukładać sobie życie, miesza się w niewyjaśnioną zagadkę sprzed lat. Powieść rozwija się naprawdę bardzo powoli, według klasycznych wzorców tradycyjnych powieści grozy. King jakby nieco odmieniony, niemniej w znakomitej formie.
Stephen King jest niewątpliwie najbardziej znanym współczesnym autorem powieści grozy. I nie tylko. Dość dobrze radzi sobie z powieściami obyczajowymi, fantasy czy baśniami. Przez wielu, w tym przez niżej podpisanego, jest uznawany za wyrobnika, sam o sobie zaś mówi, że jest mordercą lasów i autorem literackich fast-foodów. Inni uznają jego nazwisko za znamienne i nazywają go Królem, Mistrzem czy wręcz Bogiem horroru. Prawda - jak zwykle - leży pośrodku, najważniejsze jest jednak, że obok twórczości tego pisarza nie można przejść obojętnie. Łukasz Radecki
King jest chyba autorem, który doczekał się największej ilości adaptacji filmowych. Znamienne jest jednak to, że co jeszcze udało się zachować na papierze i co nie otarło się o śmieszność czy kicz, już na ekranie tej mocy było pozbawione. O ile więc przy wyborze dziesięciu książek miałem poważny problem (i dalej żałuję, że nie wspomniałem o żadnej książce napisanej pod pseudonimem Richard Bachman), to tutaj długo szukałem, by znaleźć choć dziesięć dobrych adaptacji. „Carrie” („Carrie” 1976) Historia nieszczęśliwej dziewczynki o zdolnościach parapsychicznych. Jeśli książka jest bestsellerem, w rolach głównych jej adaptacji występują Sissy Spacek i John Travolta, a reżyserią zajmuje się Brian de Palma, bardzo trudno uwierzyć, że coś pójdzie nie tak. I nie było takiej możliwości. Często nagradzana, jedna z najlepszych adaptacji Kinga. „Miasteczko Salem” („Salem’s Lot” 1979) Może to niektórych dziwić, że najlepsze powieści doczekały się najlepszych adaptacji. Nie zmienia to faktu, że za wampiryczną powieść Kinga wziął się mistrz gatunku, Tobe Hooper („Teksańska masakra piłą łańcuchową”, „Duch”) i nakręcił miniserial będący wierną ekranizacją książki. Z tego znów zmontowano film telewizyjny, który okazał się strzałem w dziesiątkę, pokazującym, że we współczesnym świecie wampir wciąż może być przerażający. „Lśnienie” („The Shining” 1980) Najwybitniejsza adaptacja powieści Kinga, jednocześnie najbardziej odbiegająca od oryginału. Do tego stopnia, że autor powieści miał ogromny żal do Stanleya Kubricka, iż ten wypaczył znaczenie całej historii. Znakomita kreacja popadającego w szaleństwo Jacka Nicholsona, rewelacyjne zdjęcia i wielopoziomowość czynią z tego filmu arcydzieło. „Cujo” („Cujo” 1983) Wielki bernardyn pogryziony przez nietoperze zaraża się wścieklizną. Dość wierna adaptacja banalnej historyjki o psie-mordercy - dzięki świetnej roli Dee Wallace i wstrząsającym zdjęciom atakującego olbrzymiego psa zapada mocno w pamięć. „Stań przy mnie” („Stand By Me” 1986) Piękny, wręcz familijny film o grupie przyjaciół wędrujących, by odnaleźć... ciało zabitego przez pociąg chłopca. Powrót do krainy dzieciństwa i nominacja do Oscara za scenariusz. „To!” („It” 1990) Potwór zabijający dzieci w niewielkim miasteczku zostaje powstrzymany przez grupkę nieudaczników. Po latach potwór powraca, a bohaterowie – jako dorośli już ludzie - muszą sprawdzić, czy ich przyjaźń rzeczywiście wytrzymała próbę czasu. Świetny miniserial. „Misery” („Misery” 1990) Historia pisarza, uwięzionego przez psychopatkę wielbiącą jego książki, sama w sobie była bardzo elektryzująca. W połączeniu z kreacjami Jamesa Caana i Cathy Bates (Oscar i Złoty Glob za tę rolę) uczyniła film drugą najlepszą - zaraz po „Lśnieniu” Kubricka - adaptacją Kinga. „Skazani na Shawshank” („Shawshank Redemption” 1994) Dramat więzienny opowiadający historię bankiera (Tim Robbins) skazanego na dożywocie za zabójstwo żony. Dość wierna adaptacja – choć książkowy Irlandczyk stał się w niej Morganem Freemanem – która doczekała się siedmiu nominacji do Oscara. „Zielona Mila” („ Green Mile” 1999) Znów więzienie, tym razem przy celi śmierci. Strażnik (Tom Hanks) pilnuje skazanego na krzesło elektryczne olbrzymiego Murzyna (Michael Clarke Duncan). Ten zaś okazuje się być... Wzruszający i niezwykły film nagrodzony czterema nominacjami do Oscara. „Desperacja” („Desperation” 2006) Bardzo wierna adaptacja dość dziwnej powieści Kinga opowiadającej o grupie ludzi trafiających do przerażającego miasteczka o nazwie „Desperacja”. Sam film może nie należy do szczególnie wybitnych, ale na tle innych „Maglownic”, „Dzieci kukurydzy” czy „Nocnych szycht” jawi się niemal jako objawienie.
Stephen King to najczęściej ekranizowany pisarz świata. On sam głównie upodobał sobie produkcje telewizyjne, jednak to kinowe filmy przyniosły mu największy rozgłos. Wiele spośród całej gamy kingowych ekranizacji to zwyczajne gnioty, ale z tej całkiem pokaźnej listy filmów można bez problemu wybrać prawdziwe perełki, których nie jest wcale tak mało, jak się powszechnie uważa. Takie produkcje jak „Lśnienie” Stanleya Kubicka, „Misery” Roba Reinera czy „Carrie” Biana De Palmy na stałe zapisały się w historii horroru, zaś takie hity jak choćby „Skazani na Shawshank” od lat nieustannie błyszczą w czołówkach wszystkich rankingów filmów wszechczasów. Nie ma chyba na świecie fana horroru, który nie obejrzałby przynajmniej kilku ekranizacji Stephena Kinga. Ba, ośmielę się stwierdzić, że ze świecą szukać by zwykłego zjadacza chleba, zamieszkującego jakikolwiek z cywilizowanych krajów, który nie słyszałby przynajmniej o jednym takim obrazie. Mało kto jednak orientuje się, że poza wielkimi ekranizacjami kinowymi i ciekawymi produkcjami telewizyjnymi istnieje jeszcze jedna, bardzo prężnie rozwijająca się grupa ekranizacji tekstów Stephena Kinga. Hubert Spandowski Mowa tutaj o Dollar Babies, czyli w większości amatorskich, krótkometrażowych filmikach, opartych na opowiadaniach „Króla horroru”. Pomysł jest prosty - każdy młody, początkujący twórca, szukający tematu na film, który choć w małym stopniu zostanie dostrzeżony na świecie, wysyła swoje próbki do Stephena Kinga. Ten natomiast, po zapoznaniu się z projektem, decyduje czy zatwierdzić go czy nie. W przypadku pozytywnej odpowiedzi pozostaje tylko wykupienie praw za symbolicznego dolara i można już zacząć tworzyć swój własny wkład w coraz większą listę ekranizacji podpisywanych nazwiskiem Kinga. Jest tylko jeden szkopuł, przez który potem cierpimy my – fani. Zastrzeżone jest, aby filmy nie były zbyt nagminnie rozprowadzane. Pokazy mogą odbywać się wyłącznie na festiwalach Dollar Babies i czasami robi się jeszcze malutki wyjątek, udostępniając na chwilę film w Internecie. W Polsce niestety nie doczekaliśmy się jeszcze takiego festiwalu (choć mam nadzieję, że w przyszłości uda nam się to zmienić i podczepimy się z takim projektem pod jakiś większy konwent), przez co dostęp do niektórych produkcji (niestety w większości do tych lepszych) jest często niemożliwy. Pierwszy film Dollar Baby ujrzał światło dzienne w roku 1982 i przez kolejne dwie dekady powstawała średnio jedna produkcja na dwa lata. Dopiero z początkiem nowego tysiąclecia tego typu filmy zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, na co ogromny wpływ miał rozwój Internetu. Niestety, wielokrotnie równało się to ze sporym spadkiem jakości i, tak jak w przypadku kinowych i telewizyjnych „kuzynów”, ilość tego typu filmów amatorskich rozrosła się do ogromnych rozmiarów – i teraz wśród natłoku kiczu trzeba wyszukiwać te naprawdę dobre produkcje. A wypada zaznaczyć, że takowych nie brakuje. Jako przykład wystarczy podać „Woman in the Room”, obraz wyreżyserowany przez Franka Darabonta - późniejszego twórcę takich hitów jak „Skazani na Shawshank”, „Zielona mila” czy niskobudżetowy horror „The Mist”). Gościnną rolę skazańca odegrał tam Brian Libby, którego potem reżyser zaangażował we wszystkich trzech wyżej wspomnianych filmach. Grono znanych nazwisk wyraźnie poszerza „Gotham Cafe”, do
którego scenariusz napisał Bev Vincent (autor książki „The Road to the Dark Tower” i zarazem jeden z najbardziej znanych w Internecie fanów Kinga), zaś w samym projekcie udział wzięli także Mick Garris (reżyser wielu świetnych,
choć bardzo nie lubianych, ekranizacji Króla) wcielający się w rolę ojca Callahana (postaci z powieści „Miasteczko Salem” i cyklu „Mroczna Wieża”) oraz sam Stephen King. Ten drugi po raz pierwszy czynnie zaangażował się w produkcję amatorską właśnie podczas ekranizacji opowiadania „Obiad w Gotham Cafe”. Nie dość, że użyczył swego głosu podczas rozmowy telefonicznej dla postaci nazwanej Mr. Ring, to jeszcze - a jest to jedyny taki przypadek - zezwolił na wykorzystanie swojego nazwiska w tytule filmu amatorskiego (w ten sposób King stara się wyróżnić te obrazy, które najbardziej mu się podobają). Od strony wizualnej swej pomocy użyczył tu Jeff Okun, który wcześniej pracował nad filmem „Ostatni samuraj”. Jak zatem widać, Dollar Babies to nie zawsze tandetna amatorka, ale często obraz tworzony przez uznanych w świecie filmowym fanów. Skoro wspomniałem o ojcu Callahanie pojawiającym się gościnnie w ekranizacji „Obiadu w Gotham Cafe”, należałoby kilka zdań poświęcić temu, co najbardziej charakterystyczne w tekstach Stephena Kinga, a co twórcy Dollar Babies bardzo często, z zazwyczaj ciekawym skutkiem,
upodobali sobie stosować. Mowa oczywiście o szeregu powiązań, które charakteryzują pisarstwo Kinga. Wszystkie jego powieści i sporo opowiadań połączonych jest swoistą pajęczyną, momentami tak cienką, że dostrzeganą tylko przez wprawne oko. Czasami są to poważne, nie dające się przegapić połączenia, a często zwykłe, małe i najbardziej lubiane smaczki dla fanów. Wielu twórców produkcji amatorskich przeniosło ten zwyczaj na kliszę filmową. I tak w animowanej produkcji „Home Delivery” możemy podziwiać rysunkową wersję Stephena Kinga w roli prezydenta Stanów Zjednoczonych. Alfie Zimmer w „All That You Love Will Be Carried Away” (jednej z dotychczasowych sześciu wersji ekranizacji opowiadania „Wywiozą ci wszystko, co kochasz”) widzi znak wskazujący drogę do Castle Rock i Gilead – dwóch miast z uniwersum Kinga – jak również obserwuje mapę przedstawiającą drogę z miasta Lud do Topeki (znaną dokładniej czytelnikom sagi „Mroczna Wieża”). Francuskie „Supr.” serwuje nam wiadomości telewizyjne wyświetlane przez stację, której logo stanowią inicjały Kinga. W jednym ze słabszych przedstawicieli tej grupy filmów amatorskich - „Here There Be Tygers” – chłopiec o imieniu Charles czyta w szkole „Szkieletową załogę”, zaś we wspomnianym już „Gotham Cafe” możemy zaobserwować na ekranie książkę „The Road to the Dark Tower”. Właśnie dzięki takim zagraniom nawet marna produkcja sprawia, że na ustach widza pojawia się chwilowy uśmiech. Wiadomo wtedy, że film nie został stworzony przez kingowego laika, a twórca tej produkcji jest takim samym fanem jak oglądający. To duży plus dla filmu będącego częścią gatunku, którego docelowymi odbiorcami są właśnie ci najbardziej fanatyczni zwolennicy Kinga. Największy problem pojawia się podczas próby skatalogowania wszystkich filmów z grupy Dollar Babies. W zasadzie chyba nigdzie nie istnieje oficjalny spis tych produkcji. Administratorka strony internetowej Kinga, jak i sam zainteresowany raczej nie przywiązują aż tak wielkiej wagi do Dollarów, nie uwzględniając ich w ogóle w spisie ekranizacji. W zasadzie tylko kilka stron anglojęzycznych (a by daleko nie szukać - również polski serwis stephenking. pl) poświęca nieco więcej miejsca na ten rodzaj twórczości związany z „Królem grozy”. StephenKingShortMovies.com to ogromny zbiór kingowych szortów, jednak nie wyszczególnia on filmów amatorskich. Do jednego worka wrzucone są zarówno Dollary, epizody popularnych telewizyjnych seriali grozy, reklamy, odcinki programów typu talk-show oraz wycięte sceny z „normalnych” filmów, nawiązujące jedynie do twórczości i osoby Kinga. Troszeczkę lepiej kataloguje to świetny holenderski serwis Stephen-King.tk, jednak i tutaj mamy raczej przypadkową przynależność do danych grup ekranizacji, ustaloną indywidualnie przez autora strony. Dlaczego zatem tak trudno jest skompletować jedyną i prawdziwą listę oficjalnych amatorskich filmów Dollar Babies? Otóż tylko w niektórych przypadkach wiadomo na 100%, że są to filmy posiadające prawa do ekranizacji. Część twórców przyznaje otwarcie, że nie udało im się skontaktować z Kingiem, jednak autorzy serwisów internetowych dodają ich filmy do ogólnej listy. Inni domorośli reżyserzy
w ogóle nie dają znaku życia, ale można przypuszczać, że ich filmy także powstały z pominięciem rytuału wpłaty dolara na konto Kinga. Jako doskonały przykład może służyć tu rosyjski film animowany „Srajanie”, nakręcony jeszcze w latach 80., który na światło dzienne wypłynął dopiero w roku 2004 za sprawą Internetu. Ile jeszcze jest takich „zaginionych” filmów, można tylko zgadywać. Pozostaje do omówienia jeszcze jeden rodzaj filmów. To te nakręcone legalnie, z różnych przyczyn nie będące oficjalnymi Dollarami, jednak pojawiające się na niemalże wszystkich festiwalach. Tutaj jako przykład wystarczy wymienić dwóch przedstawicieli. Pierwszym z nich jest „The Gunslinger: Roland Meets the Dweller”. Premiera obrazu odbyła się właśnie na 1st Annual Dollar Baby Film Festival w Orono, jednak jest to film, którego oficjalnie nie powinno nazywać się Dollar Baby (choć mniej oficjalnie i tak wszyscy to robią). Ta krótkometrażówka to nic innego jak zwycięzca konkursu ogłoszonego kilka lat temu na oficjalnej stronie Kinga, dotyczącego zekranizowania jednej sceny z cyklu „Mroczna Wieża”. Drugim przedstawicielem „papierowych” Dollar Babies jest świetny horror „Lovecraft’s Pillow”. W tym przypadku sprawa jest o tyle dziwna, że podstawą scenariusza był jedynie pomysł Stephena Kinga na przyszłe opowiadanie o poduszce Samotnika z Providence. Opowiadanie, które ostatecznie nigdy nie powstało, a sam zarys nakreślony został we Wstępie do eseju „H.P.Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu” Michela Houellebecqa, gdzie King dał pozwolenie przyszłym twórcom na samodzielne stworzenie tej historii, choć zapewne nie spodziewał się, że pojawi się ona na taśmie filmowej. Obraz nakręcony przez Marka Steenslanda omija wszelkie czynniki wyróżniające filmy Dollar Babies, lecz mimo to sami fani nie przejmują się tym za bardzo, organizując projekcje „Poduszki” na dollarowych festiwalach. Jak zatem widać, trzeba się bardzo mocno zagłębić w temat, aby choć trochę zrozumieć, czym tak naprawdę są Dollar Babies. Dla przeciętnego fana całkowite poznanie tej gałęzi ekranizacji Kinga jest w zasadzie prawie niemożliwe. Aby stworzyć ostateczną listę oficjalnych filmów z tej grupy, należałoby skontaktować się ze wszystkimi reżyserami i liczyć na uczciwą odpowiedź. Pamiętać należy jednak, że mamy tutaj zarówno twórców amerykańskich, jak i francuskich, rosyjskich czy hiszpańskich. Zamiast marnować czas na ich poszukiwania, lepiej oddać się przyjemnościom i mękom podziwiania ich roboty. W końcu zawsze może się zdarzyć, że z rzeki amatorskiej tandety wyłowimy coś naprawdę cennego. Kto wie, może będzie to obraz, który postawimy na równi z tymi najbardziej znanymi kinowymi klasykami.
11
Osobiście mam kilka swoich faworytów i pozwoliłem sobie sporządzić krótki przegląd tych najlepszych - według mnie - przedstawicieli nurtu zwanego Dollar Babies. The Boogeyman (1982) Jedna z dwóch ekranizacji opowiadania „Czarny Lud”, a zarazem jedyny legalny film nakręcony na podstawie tego tekstu (francuski kicz „Le Croque Mitaine” oparty na tym samym pomyśle w większości spisów zalicza się do Dollar Babies, jednak jak przyznaje sam twórca – czternastoletni chłopiec z Francji – nie starał się on nawet o prawa do ekranizacji). Jest to historia Lestera Billingsa, który zwierza się psychiatrze ze śmierci trójki swych dzieci. Rzekomo zginęły one z ręki Czarnego Luda – potwora wychodzącego z szafy a sam Billings obwinia się o to, że zignorował relacje dzieci na temat grożącego im niebezpieczeństwa. Jest to pierwszy Dollar Baby, który jednocześnie dość wysoko podnosi poprzeczkę swym następcom. Woman in the Room (1983) Wydany na jednej kasecie z „The Boogeyman”– antologii „Nightshift Collection” – jednak w przeciwieństwie do niego „Kobiecie na sali” daleko do horroru. Jest to dramat poruszający dość poważny temat eutanazji, a samo opowiadanie jest specyficznym hołdem Stephena Kinga dla jego matki, która zmarła na raka. Film raczej nie przypadnie do gustu miłośnikom mocnych wrażeń, lecz zwolennicy sennych, poruszających historii powinni być zadowoleni. Darabont nawet jako amator wspiął się bardzo blisko szczytu. Disciples of the Crow (1983) Trzeci film z cyklu „Nightshift Collection”, wydany na drugiej części tej antologii, jest jednocześnie pierwszą ekranizacją opowiadania „Dzieci kukurydzy”, rozsławionego później siedmioczęściową serią horrorów. Mimo że amatorskiej wersji daleko do ideału, to i tak jest to moja ulubiona filmowa opowieść o demonicznych dzieciakach, która niestety zawiera dokładnie takie same błędy co jej późniejszy kinowy odpowiednik (z happy endem włącznie). Tak czy inaczej nie da się ukryć, że trzeci w kolejności film amatorski jest jednocześnie trzecim bardzo dobrym filmem, co podkreśla moje wcześniejsze słowa o spadku jakości wraz z nadejściem ery Internetu. Paranoid (2000) Obraz nakręcony na podstawie bardzo dziwnego i wybitnie niefilmowego tekstu „Lament paranoika”, będącego niczym innym jak zlepkiem chaotycznych urywanych zdań człowieka opętanego manią prześladowczą. Niespodziewanie wyszedł z tego jeden z najciekawszych i jednocześnie najlepiej wykonanych filmów amatorskich. Twórcom tej produkcji należą się ogromne brawa za to, w jak wspaniały sposób potrafili przedstawić tak mało interesującą historię. Ścisła czołówka filmów amatorskich. Strawberry Spring (2001) Jedno z najlepszych opowiadań Stephena Kinga doczekało się także bardzo dobrej ekranizacji. Choć - mimo małej objętości tekstu - film został jeszcze niepotrzebnie spłycony. „Truskawkowa wiosna” opowiada o rzadkim zjawisku pogodowym występującym co kilka lat. Miasteczko studenckie zostaje okryte nietypową mgłą, a wraz z nią w kampusie pojawia się morderca ochrzczony przez prasę Springheel Jackiem. Śledzimy kilka kolejnych zbrodni, aby wreszcie dobrnąć do bardzo ciekawego finału.
Autopsy Room Four (2003) Film nakręcony na podstawie opowiadania będącego hołdem dla serialu „Alfred Hitchcock przedstawia”. Historia niemal całkowicie zapożyczona ze starej serii, różniąca się jedynie mniej istotnymi szczegółami oraz nieco zmienionym finałem. Mężczyzna zostaje ukąszony przez rzadki gatunek węża, na skutek czego doznaje całkowitego paraliżu. Uznany za zmarłego trafia do prosektorium, gdzie dwójka lekarzy szykuje się do przeprowadzenia sekcji zwłok. Profesjonalna ekranizacja tego tekstu znalazła się w serialu „Marzenia i koszmary”, jednak amatorski odpowiednik w niczym jej nie ustępuje. The Road Virus Hades North (2004) Jest to kolejna amatorska wersja jednego z odcinków późniejszego serialu „Marzenia i koszmary” - i w tym przypadku możemy chyba nawet mówić o przewadze amatorki nad profesjonalizmem. Richard Kinnell, pisarz poczytnych horrorów, kupuje na podwórkowej wyprzedaży obraz. Szybko okazuje się, że samochód zdobiący malowidło porusza się i zdaje się jechać dokładnie w tym samym kierunku co właściciel obrazu. Amatorska wersja „Drogowego wirusa” jest jednym z najlepszych przedstawicieli Dollar Babies, a jednocześnie jednym z niewielu, który bez cienia wstydu można postawić przy telewizyjnym profesjonalnym odpowiedniku. La Femme Dans La Chambre (2005) Pierwszy spośród całkiem licznej grupy francuskich Dollar Babies jest jednocześnie drugą ekranizacją opowiadania „Kobieta na sali”, z którą 22 lata wcześniej zmierzył się nie kto inny jak sam Frank Darabont. Trzeba jednak przyznać, że francuski film nie ustępuje znacznie swemu poprzednikowi. Nie jest to może aż tak głęboka produkcja jak dzieło twórcy „Skazanych na Shawshank” (film został bardzo mocno skrócony), ale mimo to potrafi przemówić do widza, a do tego wykonanie jest niemalże perfekcyjne. Oglądając francuską wersję „Kobiety na sali”, ma się wrażenie, jakby był to film kinowy, a to bardzo rzadko spotykane w przypadku amatorskich szortów. Gotham Cafe (2005) Film, o którym wspomniałem już wcześniej. Biorąc pod uwagę same nazwiska pojawiające się w czołówce, to naprawdę najwyższa półka wśród produkcji amatorskich. Co ciekawe, tym razem znane nazwiska idą w parze z jakością. Historia szalonego kierownika restauracji, siejącego pożogę wśród swych klientów, doczekała się naprawdę kapitalnej oprawy filmowej. Home Delivery: Servicio a Domicilio (2005) Pierwszy przedstawiciel hiszpańskich Dollar Babies to drugi w historii animowany obraz z tej serii. Tym razem w przeciwieństwie do tandetnego rosyjskiego „Srajanie”, mamy do czynienia z niemalże profesjonalną kreskówką. Film jest ekranizacją opowiadania o zombie, napisanego na zamówienie do antologii inspirowanej trylogią George’a Romero – „Book of the Dead”. Historia rozgrywa się na wysepce, która zostaje opanowana przez żywe trupy. Ekranizacją „Urodzi się w domu” od lat interesuje się Mick Garris, jednak jak do tej pory opowiadanie to doczekało się tylko amatorskiego filmu. Choć przyznać trzeba, że jest to produkcja, która robi ogromne wrażenie.
Z powodzeniem można by wymienić jeszcze kilka filmów, które ogląda się bardzo przyjemnie, jednak to, co znajduje się w powyższym zestawieniu, stanowi wystarczający kąsek dla fanów Kinga, którzy dopiero zagłębiają się w świat filmów amatorskich. Z mojej strony pozostaje tylko życzyć ciekawych wrażeń i wytrwałości podczas poznawania tego świata. Bywa, że jest ona bardzo potrzebna.
CZACHOPISMO
www.czachopismo.pl
DEAD DONKEY
www.dead-donkey.com
JOE HILL
www.joehillfiction.com
STEPHEN KING
www.stephenking.com
IT’S ONLY A MOVIE
www.itsonlyamovie.co.uk
OWEN KING
www.owen-king.com
Wszystko zależy od tego, czego oczekujemy po seansie. Film, podobnie jak krótkie opowiadanie, na motywach którego powstał, nie jest jednoznaczny, również gatunkowo. Poznajemy Mike’a Enslina (John Cusack), pisarza, autora sceptycznych powieści o zjawiskach paranormalnych. Zwiedza on kolejno różne nawiedzone hotele i demaskuje mistyfikacje, mające przyciągnąć klientów. Jest człowiekiem małej wiary, skrajnie racjonalnym. Wszystko zmienia się, gdy przychodzi mu zbadać sprawę cieszącego się złą sławą tytułowego pokoju 1408. Mimo ostrzeżeń, a także gróźb i próśb dyrektora hotelu, Gerarda Olina (Samuel L. Jackson), decyduje się spędzić noc w przeklętym pokoju. Jak się łatwo można domyślić, tu nie znajdzie śladów mistyfikacji, stoczy natomiast walkę o życie, w trakcie której przejdzie ogromną przemianę duchową. Reżyser Mikael Hafstorm nie ma zbyt bogatego czy wybitnego - dorobku, nie oczekiwałem więc szczególnych fajerwerków w trakcie seansu. Inaczej sprawa wygląda, gdy wziąć pod uwagę scenarzystów – Scotta Alexandera i Larry’ego Karaszewskiego („Ed Wood”) czy Matta Greenberga („The Prophecy II”; „Halloween H20”). Muszę przyznać, że ci wyszli z sytuacji obronną ręką, dokonując bardzo wiernej adaptacji opo-
Ekranizacje Stephena Kinga zawsze wrażeń widzów. Do dnia dzisiejszego na ponad sto filmów. Producenci od wisko autora w liście płac i już kasowy. Nie zawsze jednak idzie nie pomagają nawet znane nazwiska. wiadania. Szkoda tylko, że sama historia jest do bólu klasyczna i zawiera wszelkie elementy, do jakich King przyzwyczaił nas przez lata. Jest więc pisarz-alkoholik, obowiązkowe Złe Miejsce, czas przemiany i odnajdywania wiary. W ilu już konfiguracjach pojawiał się ten schemat? Z drugiej strony - za to właśnie Kinga lubimy. Jest jednak jeden problem. Za dużo tu zjawisk paranormalnych jak na dramat psychologiczny, za mało grozy jak na horror (choć co wrażliwsi będą mieli okazję podskoczyć parę razy w fotelu). Niemniej widowisko potrafi dostarczyć niezłej rozrywki, a w końcówce zmusić do zadumy. W dzisiejszych czasach utarło się kręcić nosem na niemal każdy film niezbyt znanych twórców, wynosić zaś pod niebiosa gnioty firmowane znanymi nazwiskami reżyserów. W omawianym przypadku magnetyzm nazwiska King może jedynie zaszkodzić produkcji, gdyż oczekiwania widzów mogą się rozminąć z rzeczywistym stanem rzeczy. Mamy tu bowiem do czynienia z nastrojową historią o duchach, które z czasem okazują się być czymś innym - jak zresztą wiele innych aspektów filmu. Choć to brzmi banalnie, tu nic nie jest takie, jakim się wydaje, wielokrot-
14
nie zostajemy wyprowadzeni w pole, a akcja - choć znikoma - zakręca parokrotnie pod przedziwnymi kątami i w najmniej spodziewanych momentach. Ku irytacji niektórych wykonuje również gwałtowny zwrot w finale, uniemożliwiając ostateczne rozwiązanie zagadki. Co ciekawe, w sieci można znaleźć pierwotną wersję filmu, z mniej optymistycznym, choć równie enigmatycznym, zakończeniem. Jedno jest pewne - po seansie niejeden zastanowi się, czego właśnie był świadkiem, a chyba właśnie to, by widzowie wracali – choćby i samymi myślami - do filmu, jest marzeniem każdego twórcy. Niestety, jeśli ktoś chce poznać powód, z jakiego w pokoju 1408 nikt nie wytrzymał dłużej niż godzinę, lub dowiedzieć się, czemu zmarło lub zabiło się w nim ponad pięćdziesiąt osób, będzie musiał zadowolić się domysłami i spekulacjami. Wielkie brawa należą się Johnowi Cusackowi, który po raz kolejny prezentuje swój nieprzeciętny i wciąż nie dość doceniany talent, dźwigając aktorsko cały seans (epizodyczna rola Samuela L. Jacksona jest tu raczej wabikiem w formie kolejnego wielkiego nazwiska na plakacie). Drugim ważnym aktorem jest tytułowy pokój. Tu wielka zasługa reżysera, który mistrzowsko stopniuje napięcie, snując swoją
przyciągają do kin spragnionych podstawie powieści autora nakręcono lat wiedzą, że wystarczy nazmają gwarantowany sukces on w parze z jakością, w czym Jak jest w przypadku filmu „1408”? Łukasz Radecki opowieść bez nadmiernego efekciarstwa czy brutalności. Wiele tu niedopowiedzeń, sugestii, aluzji, które jako całość mogą, lecz nie muszą, złożyć się w przerażającą historię o pokoju, który niekoniecznie można nazwać nawiedzonym, gdyż jego zła moc sięga znacznie głębiej – do psychiki mieszkańca, wywracając i nicując ją na wszelkie możliwe sposoby. King swoim opowiadaniem, teraz dzięki pomocy Hafstorma, przekazuje starą prawdę, że Zło kryje się w nas. Od tego, jak je traktujemy, na ile akceptujemy swoją mroczną osobowość i co skrywamy za maską okazywaną światu, zależeć może nasze życie. I od naszej wrażliwości zależy, czy uznamy ten film za dobry horror psychologiczny czy tylko za nędzną papkę firmowaną kilkoma sławnymi nazwiskami. Ja skłaniam się ku pierwszej opcji.
1408
(1408)
Dystrybucja: Kino Świat Film: Reżyseria: Mikael Hafstorm Obsada: John Cusack, Samuel L. Jackson, Mary McCormack, Produkcja: USA 2007
STEPHEN KING’S DARK TOWER Marvel Comics 2007 Scenariusz: Peter David, Robin Furth Rysunki: Jae Lee, Richard Isanove Okładka: Jae Lee, Richard Isanove Ilość stron: 232
Tym, co odróżnia USA od Polski, jest na pewno rynek komiksowy. O ile za oceanem od wielu dziesiątek lat ma się on bardzo dobrze, tak u nas niestety nie cieszy się tak dużą popularnością, by wydawanie kolejnych serii było opłacalne dla nowych wydawców. Wiele osób cały czas uważa, że komiksy należą do kultury niższej, która nic sobą nie reprezentuje i sądzą, że nie warto sobie nimi zawracać głowy. A jeżeli nawet warto, to po co ów album kupować, skoro można go spokojnie przeczytać w jakimś sklepie, a potem odstawić z powrotem na półkę, nie wydawając niepotrzeb-
nie pieniędzy. Może za jakiś czas sytuacja w naszym kraju się zmieni, ale póki co czytelnicy są często zmuszeni do sięgania po „historyjki obrazkowe” wydane w oryginalnych wersjach. Stephen King znany jest z tego, że na rynku wydawniczym chciałby spróbować wszystkiego. Wydawał już powieść w odcinkach; jego teksty miały swoją premierę w Internecie; napisał nawet nowelkę do kalendarza. W 1982 roku został wydany komiks ze scenariuszem Kinga (do którego również powstała udaną ekranizacją autorstwa George’a A. Romero) pt. „Creepshow”. Swoim wyglądem i treścią nawiązywał do pozycji, które ukazywały się w połowie XX wieku za sprawą wydawnictwa EC (Entertaining Comics), znanego z takich tytułów jak „Tales from the Crypt” czy „Vault of Horror”. Pomimo paru wstępów, którymi King opatrzył takie tytuły jak „Sandman” lub „Batman” i parę swoich opowiadań wydanych w formie obrazkowej, można powiedzieć, że Mistrz Horroru zakończył swoją przygodę z komiksem w momencie wydania „Creepshow”. Sytuacja zmieniła się w momencie, gdy największe wydawnictwo komiksowe na świecie zaproponowało Kingowi wydanie jego najgłośniejszego cyklu w nowej postaci. Nie trzeba go było długo namawiać, dzięki czemu proces realizacji projektu „The Dark Tower” przebiegł bardzo sprawnie. Do jego wykonania zatrudniono najzdolniejszych twórców. Za scenariusz odpowiedzialni zostali Robin Furth, która świat Mrocznej Wieży zna nawet lepiej od samego autora cyklu, i Peter David. Natomiast za ilustracje zabrali się wspólnie Jae Lee i Richard Isanove. Nad całością nieustannie swoją pieczę sprawował Stephen King. Nie ma sensu rozpisywać się nad wspaniałymi dodatkami, które były dołączane do każdego zeszytu, a które w sposób doskonały rozbudowywały stworzony już wcześniej w powieściach świat Rewolwerowców i przybliżały proces powstawania komiksu.
Trzeba przyznać, że MARVEL postarał się o to, by ten tytuł był wydany jak najbardziej atrakcyjnie i aby było to jedno z najważniejszych wydarzeń na rynku w ostatnich latach. Skupmy się więc na samej historii i jej wykonaniu, która ukazała się w pierwszych siedmiu zeszytach serii i która tworzy jedną zwartą całość. W „The Gunslinger Born” (tak zatytułowany jest pierwszy album) dostajemy historię, którą mieliśmy okazję poznać w pierwszym i czwartym tomie „Mrocznej Wieży”. Skupia się ona na przedstawieniu drogi, którą musiał przebyć
żenie, jakoby teksty zawarte w komiksie pisał sam King, jest na pewno narracja. Peter David, pisząc, postarał się o gawędziarski styl Mistrza, aby jego zagorzali fani poczuli to, za co najbardziej go cenią. Jednak pierwsze, co przykuwa wzrok w komiksie, to ilustracje. A w omawianym tytule zdecydowanie jest do czego wzrok przykuwać. Jae Lee jest niesamowicie utalentowanym rysownikiem. Jego prace są wykonane bardzo estetycznie i dokładnie. Znajdzie się parę błędów, które można mu zarzucić, ale są to drobiazgi nie wpływające na odbiór całości. Ciekawy jest podział kadrów. Nie ma tutaj praktycznie nakładających się na siebie ilustracji. Wszystkie one są panoramiczne, dzięki czemu komiks jest przejrzysty i bardziej przypomina kadry z filmu niż typowe MARVEL-owskie zeszyty o superbohaterach. Tym, co sprawia, że ilustracje są tak dobre, jest kapitalne i umiejętne dobranie kolorów przez Richarda Isanove’a. Mimo tego, że „Mroczna Wieża” nie jest typowym horrorem, nie brakuje w niej mocnych, przyprawiających o gęsia skórkę scen. Mamy więc do czynienia z mistrzowsko narysowanymi rozrywanymi czy rozkładającymi się ciałami, zmutowanymi zwierzętami i ludźmi - a nawet z dość ciekawą grą, w której celem jest wybicie ludzkiej głowy na jak najdalszą odległość. Nie ma wątpliwości co do tego, że projekt ten okazał się sporym sukcesem komercyjnym i artystycznym. A trzeba pamiętać, że to dopiero początek całej opowieści składającej się z planowanych 30 zeszytów. Miejmy nadzieję, że MARVEL pójdzie za ciosem i zajmie się kolejnymi utworami Króla. W końcu potencjalnego materiału jest całkiem sporo. Michał Ratajczak
Roland by stać się Rewolwerowcem i ukazaniu jego pierwszego zadania, a co ważniejsze - pierwszej miłości, która odcisnęła piętno na całym jego życiu. Dodatkowo możemy przyjrzeć się wydarzeniom nie mającym miejsca w powieściach, a budującym fundamenty pod kolejne zeszyty serii. W ten sposób możemy śledzić poczynania Człowieka w Czerni, jak również ujrzeć samego Karmazynowego Króla w swojej pajęczej postaci. Wszystko jest rozpisane tak sprawnie, że osoba nie znająca wcześniej świata Wieży nie powinna mieć kłopotu z odnalezieniem się w nim. Jest to zasługa Robin Furth, która z najobszerniejszego tomu wyciągnęła to, co najważniejsze. Elementem sprawiającym wra-
JACK KETCHUM
LADIES NIGHT Gauntlet Publications 2000 Ilość stron: 166
Jack Ketchum bywa jednym tchem wymieniany obok w zaledwie 166 stronach. W króciutkiej introdukcji Ketchum Edwarda Lee jako czołowa postać ekstremalnego amery- wspomina, iż głównym źródłem inspiracji był dla niego kańskiego horroru. W swoich powieściach stawia przed szokujący debiut Davida Cronenberga „Shivers” (1975), czytelnikami nie lada wyzwanie zaakceptowania straszli- ale w „Ladies Night” pobrzmiewają także echa „Nocy żywych czynów, do których zdolni są ludzie lub do których wych trupów” George A. Romero. mogą zostać zmuszeni przez okoliczności. W jego książkach wszystkie chwyty są dozwolone, a żadna z postaci Nowy Jork. Dochodzi do kraksy ogromnej ciężarówki z nanie ma gwarancji na przetrwanie. Do prac Ketchuma jak pisem „Ladies Inc.” na boku. Jej ładunek będący chemiczulał pasuje określenie splatterpunk, ale zamiast celebrować ną bronią wynalezioną przez wojsko wydostaje się do pogore jak inni pisarze, autor zawiera w swej twórczości spo- wietrza i rozplenia nad West Side. Przypominający zapach ro drastycznego realizmu oraz pesymistycznego spojrze- czereśni swąd zaraża większość kobiet, które zamieniają się nia na świat. U niego potworem może okazać się sąsiad, w ogarnięte szałem mordowania kreatury atakujące każdeobcy rozpostarty obok w barze czy nawet znana ci oso- go napotkanego na swej drodze mężczyznę. Rozpoczyna ba, ukrywająca szokujące sekrety. Nikt nie jest bezpieczny się okrutna i bezlitosna walka płci... Poznajemy Toma Brauw realnym świecie i dlatego też pisarstwo Ketchuma tak na siedzącego w lokalnym barze i ku swemu rosnącemu bardzo mi odpowiada. Zadebiutował w 1980 roku powieś- przerażeniu obserwującego szokujące zmiany w zachowacią „Off Season” traktującą o zmaganiach grupki przyjezd- niu kobiet z otoczenia. Mężczyzna desperacko usiłuje ponych do miasteczka Dead River z bandą zdziczałych kani- wrócić do domu, by uratować synka, któremu grozi śmierbali zamieszkujących okoliczne nadmorskie groty. Brutalny telne niebezpieczeństwo z rąk matki. Niełatwe to zadanie, i niezwykle intensywny survival horror za sprawą ogromnej bowiem nowojorskie ulice i zaułki pełne są spragnionych dawki ostrej przemocy wywołał szereg kontrowersji, lecz męskiej krwi kobiet. zyskał w Stanach spore grono oddanych zwolenników. Bardzo pochlebnie o debiucie Ketchuma wypowiadał się sam „Ladies Night” najprościej określić mianem krwawej jatki. Stephen King. Książki Ketchuma, choć w Polsce do tej pory Po upływie 50 stron posoka płynie prawie bez przerwy, nie wydane, cieszą się wielkim powodzeniem wśród wielbi- czemu towarzyszą niezwykle precyzyjne opisy Ketchuma. cieli mocnego i bezkompromisowego horroru. Dość powie- Przykładowo oszalała kobieta wyrzuca za okno własne dzieć, iż powieść jego „The Lost” doczekała się w 2005 roku dziecko, inna porywa wóz policyjny i rozjeżdża nim kilkunafilmowej ekranizacji, za którą odpowiada znajomy Lucky stu bogu ducha winnych facetów, nastolatka polewa olejem McKee, Chris Sivertson, tegoroczna adaptacja najbardziej z lampy śpiących rodziców i podkłada ogień itd. Krwi i przewstrząsającej książki pisarza „The Girl Next Door” jest w tej mocy jest mnóstwo, a nad całością unosi się widmo apochwili pokazywana na rozmaitych festiwalach grozy i zbiera kaliptycznej zagłady, charakterystyczne chociażby dla wielu nader pozytywne recenzje, czekając na deal dystrybucyjny, wspaniałych filmów o zombies. I choć pewne postaci zdają natomiast prace nad filmową ekranizacją noweli „Red” zo- się być niedopracowane, fabuła pędzi na złamanie karku nie stały aktualnie zakończone, choć nie obyło się przy tym bez dając czytelnikowi nawet chwili wytchnienia. Interesującym zgrzytów (wyrzucenie z planu pierwotnego reżysera Lucky aspektem „Ladies Night” jest fakt, iż to kobiety urządzają McKee i zastąpienie go Norwegiem Trygve Diesenem). mężczyznom krwawą łaźnię w świecie, gdzie teoretycznie nie wolno facetowi podnieść ręki na płeć piękną, a w prakW zamierzeniu „Ladies Night” miała stanowić drugą po- tyce bywa różnie. Na pewno niniejsza książka nie stanie na wieść Ketchuma, jej początkowy tytuł brzmiał „The Mantis panteonie mych ulubionych powieści Jacka Ketchuma, ale Syndrome” i liczyła 400 stron. Przez lata, na skutek wielu jest przyzwoicie napisana, czyta się ją szybko i zapewnia niesprzyjających okoliczności m.in. oskarżeń o epatowanie masę mocnych wrażeń. mizoginią autor ją skracał i wreszcie całość zamknęła się Bartłomiej Krawczyk
18
STEPHEN KING
WSZYSTKO JEST WZGLĘDNE. 14 MROCZNYCH OPOWIEŚCI. Prószyński i S-ka 2002-2007
Tytuł oryg.: Everything’s Eventual. 14 Dark Tales Tłumaczenie: Marek Mastalerz, Maciejka Mazan, Łukasz Praski, Danuta Górska Ilość stron: 436
Stephen King to mistrz tworzenia długich, wielowątkowych historii. Część jego książek z powodzeniem mogłaby posłużyć za odważnik, tudzież niekonwencjonalną broń. To, co dla przeciętnego pisarza jest wyczerpującą powieścią, dla Kinga bywa jedynie skromnym wstępem do części właściwej. Przystawką pobudzającą apetyt przed daniem głównym. Co ciekawe, King doskonale radzi sobie z taką długą formą. Dla przeciwników pisarza jego niekończący się słowotok jest czymś co z upodobaniem wytykają mu przy każdej okazji. Fani jego twórczości cenią go jednak właśnie za dogłębne analizy i wnikliwe opisy. Niestety, tego co tak charakteryzuje styl Kinga próżno szukać w krótkich opowiadaniach. Ze względu na narzucone ograniczenia nie sposób stworzyć w tych tekstach tak wyrazistych postaci, z jakimi mamy do czynienia w powieściach. Siłą rzeczy nie jestem jakimś maniakalnym fanem opowiadań Stephena Kinga. Lubię sobie raz na jakiś czas usiąść do takiego tekstu, jednak przeważnie nie jest to coś do czego wracam po latach. Cieszę się z każdej książki Kinga, ale na zbiory opowiadań nie wyczekuję z takim zniecierpliwieniem jak na kolejne powieści. Stephen King do tej pory opublikował tylko cztery zbiory opowiadań. „Wszystko jest względne” to ostatnia tego typu książka, a w sprzedaży pojawiła się 5 lat temu. W bieżącym roku Prószyński i S-ka, wzorem amerykańskiego wydawcy, podłączył się do promocji filmu „1408” ponownie wprowadzając tę antologię na polski rynek. Książka ozdobiona została filmową okładką, co od strony wizualnej na pewno wyszło jej na plus. Dla niektórych zapewne będzie to tylko odgrzewany kotlet, jednak nic bardziej mylnego. Stary nakład (jak większość książek Kinga wydanych w ostatnich latach) był już wyczerpany, a jest to zbiór na tyle dobry, by wznawiać go, gdy tylko jest taka możliwość. Jeżeli ktoś (z sobie tylko znanych powodów) nie zapoznał się z treścią książki przez ostatnie lata, to lepszej okazji niż teraz już raczej nie znajdzie. „Wszystko jest względne” nie jest zbiorem idealnym, jednak należy wyraźnie zaznaczyć, że pod wieloma względami jest to najlepsza antologia Stephena Kinga. Wychwalana przez wszystkich „Nocna zmiana” jest najbardziej nierównym zbiorem opowiadań Kinga. Teksty genialne przeplatają się z tymi z najniższej półki w dorobku Króla. King ma dziwny dar pisania o rzeczach wybitnie głupich – jak np. chodzące magle, latające lodówki, kosiarze zjadający trawę czy palce wychodzące ze zlewów – a mimo że „Nocna zmiana” zawiera najwięcej takich tekstów, nie ominęło to i pozostałych dwóch zbiorów. Natomiast „Wszystko jest względne” stanowi najlepiej wyważoną antologię. Znajdziemy tu kilka opowiadań nieco słabszych („Człowiek w czarnym garniturze”, „Wy-
wiozą ci wszystko, co kochasz”, „Szczęśliwa moneta” czy najlepsze z całej czwórki „To wrażenie można nazwać tylko po francusku”), jednak o żadnym z tych tekstów nie można powiedzieć, że jest naprawdę zły. A już broń Boże, że jest głupi. Pozostałych 10 opowiadań znajduje się mniej więcej na jednakowym poziomie. Oczywiście odnajdziemy tu kilka perełek, które wyraźnie wybijają się ponad przeciętność, ale śmiało możemy podsumować całość jako bardzo równą i bardzo dobrą. Dodatkowo pozycja ta jest zróżnicowana pod względem gatunkowym. Otrzymujemy pokaźną dawkę czarnego humoru w „Prosektorium numer cztery” i „Teorii zwierząt domowych L.T.”, sporo dobrego horroru w „1408”, „Jeździe na Kuli” i „Drogowym wirusie…”, oddzielne historie dla fanów cyklu „Mroczna Wieża” w „Siostrzyczkach z Elurii” oraz tytułowym „Wszystko jest względne”, świetną gangsterską opowieść w „Śmierci Jacka Hamiltona” czy też serię bardzo krwawych i brutalnych scen z tekstu „W sali egzekucyjnej”. Jedyne, czego zabrakło w tej antologii, to jakiś naprawdę dobry tekst z gatunku, w którym King radzi sobie najlepiej – dramatu obyczajowego. Takie opowiadania jak „Ostatni szczebel w drabinie” czy „Kobieta na Sali” (oba z „Nocnej zmiany”) to przejaw prawdziwego geniuszu Kinga, który naprawdę odciska niemałe piętno na czytelniku. We „Wszystko jest względne”, pomimo natłoku bardzo dobrych i bardzo mocnych tekstów, brakuje właśnie takiej emocjonalnej petardy, która na stałe zagościłaby w sercu czytelnika. Jedynie z tego powodu zbiorek pozornie może wydać się słabszy od swych poprzedników. Pod każdym innym względem dorównuje im, a pod wieloma nawet przerasta.
We wstępie do książki autor puentuje swoje wywody stwierdzeniem, że jeżeli choć jedna opowieść sprawiła, że czytelnik z własnej woli wyłączył telewizor, to jest to bezapelacyjne zwycięstwo. Myślę, że Kingowi udało się odnieść całkiem sporo takich sukcesów za sprawą „Wszystko jest względne”. Nie przeczytałem tego zbioru od deski do deski, bo też nigdy tego nie robię. Całość zajęła mi kilka lat, podczas których co jakiś czas odczuwałem ochotę, aby zagłębić się w krótkiej historii. W ten sposób autor dostarczył mi rozrywki na niejeden długi wieczór, umilił mi podróż autobusem do pracy czy sprawił, by najnudniejszy wykład nabrał nowych barw. Nie czekam z wypiekami na tego typu książki i nie pochłaniam ich w drodze do domu z księgarni, ale mam szczerą nadzieję, że King wyda jeszcze przynajmniej jeden zbiór opowiadań na poziomie „Wszystko jest względne”. Bo choć nie przeczytam go od razu, to jestem pewien, że dostarczy mi w przyszłości wiele ciekawych wrażeń. Hubert Spandowski
19
ANNE RICE
MEMNOCH DIABEŁ Dom Wydawniczy Rebis 2007 Tytuł oryginalny: Memnoch The Devil Tłumaczenie: Robert Lipski Ilość stron: 456
Kilka miesięcy temu, za sprawą wydawnictwa Rebis, na rynku wydawniczym pojawiło się wznowienie trzeciego tomu cyklu „Kroniki Wampirów” Anne Rice, w którym to światy - zarówno krwiopijców, jak i śmiertelników - stanęły w obliczu nieuchronnej zagłady. Oto bowiem Akasza, królowa i matka wszystkich wampirów, po sześciu tysiącach lat wstała ze swego kamiennego tronu i rozpoczęła iście krwawe żniwa. „Królowa Potępionych”, bo właśnie o tej pozycji teraz mowa, nie po raz pierwszy rzuciła na kolana „wampiromaniaków” pragnących poznać dalsze losy ich ulubieńca, narcystycznego showmana - wampira Lestata. Postać to niewątpliwie specyficzna. Momentami niesforna i niezbyt zdecydowana, innym razem zabawna, a jeszcze innym przebiegła i wzbudzająca grozę. Ubrana w czarny płaszcz, z fioletowymi okularami przeciwsłonecznymi na nosie, podbija serca niewinnych kobiet, budzi podziw pośród swych wampirzych braci, a także, czego grzechem byłoby nie dodać, zwraca na siebie uwagę filmowców...
wyrzutami sumienia bohater postanawia pomóc. Jak się później okazuje, Dora jest zagorzałą katoliczką, fanatyczką Kościoła w najbardziej dobitnym tego słowa znaczeniu. Gdy spotyka niesamowitego, absolutnie nieludzkiego Lestata, jest przekonana, że to znak od... Boga. Zauroczony - ba, zakochany w Dorze wampir, który przez setki lat nienawidził Stwórcy, gardził nim i pomiatał, teraz nagle zmienia tok rozumowania. Opowieści ślicznej Dory (a może li tylko jej uroda) na temat Pana Naszego Jedynego zaczynają coraz bardziej go intrygować. Tymczasem na arenie wydarzeń pojawia się prześladowca. Przepotężna siła, której tak bardzo lęka się nasz bohater. Diabeł we własnej osobie, przedstawiający się jako: Memnoch... Nie używaj imienia Szatan, bardzo proszę. Nie używaj żadnego z nich: Lucyfer, Belzebub, Azazel, Samael, Marduk, Mefistofeles et cetera. Nazywam się Memnoch... Tak się nazywałem i tak się nazywam. Od zawsze i na zawsze. Zapamiętaj. Memnoch Diabeł.
W kolejnej, czwartej, odsłonie „Kronik Wampirów”- zatytułowanej „Memnoch Diabeł” - nasz łaknący krwi bohater jest jakby bardziej flegmatyczny, łagodniejszy i mniej zdecydo- Lestat staje przed trudnym wyborem. Uparty i niezwykle wany. Czyżby także i zagubiony? Owszem. Ku naszemu przebiegły diabeł pragnie, by krwiopijca został jego adwerzdziwieniu dowiadujemy się, że drzemie w nim lęk i nie- sarzem. W jakim celu? To generalne pytanie, jakie sobie pewność. Ma nieodparte wrażenie, że coś go prześladuje. stawiamy, czytając czwarty tom sagi o wampirach autorCoś nieskończenie potężnego, znacznie bardziej wpływo- stwa Anne Rice. wego i wszechstronnego niż on sam. Sparaliżowany strachem zwierza się swojemu przyjacielowi Davidowi, który W przeciwieństwie do „Królowej Potępionych”, „Memoznajmia mu, że czuł podobną siłę wiele lat temu, gdy nie noch Diabeł” pisany jest nieustannie w pierwszej osobie, był jeszcze wampirem. To doświadczenie w znacznym co pozwala nam poznać „bliżej” samego Lestata, pobyć z nim dłużej sam na sam. Jednowątkowość fabuły sprawia, stopniu odmieniło go jako człowieka... i wampira. że książkę czyta się jednym tchem i od deski do deski. TakNieustannie rozmyślając o swoim niezbyt szczęśliwym po- że ilość występujących w powieści postaci jest dużo mniejłożeniu, Lestat przypadkiem spotyka Rogera, człowieka, na sza niż w „Królowej Potępionych”, dzięki czemu z każdą którego poluje od lat, a który poprzez nielegalne interesy z nich oswajamy się szybko i nie zadajemy podświadomie zbędnych pytań typu: „Hej, czy ten człowiek o dziwacznym dorobił się wielkiego majątku. Nasz bohater już delektuje się zapachem jego krwi. Dopada śmiertelnika w jego mieszka- imieniu nie pojawił się już przypadkiem w drugim rozdziale?”. niu, pożywia się, po czym brutalnie ćwiartuje ciało. Niedługo potem ukazuje mu się duch Rogera. Z żalem opowiada on o swej córce Dorze i o wszystkich niechrześcijańskich postępkach, jakich się dopuścił. Lestat słucha z uwagą, wstrząśnięty wyznaniami swej ofiary. Zjawa prosi go o przysługę. Lestat ma chronić Dorę przed mafijnymi kolegami Rogera, a także dopilnować, by dziewczyna przejęła wszystkie dobra, jakie gangster po sobie zostawił. Targany
20
„Memnoch Diabeł” to od czasu „Wywiadu…” chyba najbardziej płynny, przemyślany i ujmujący tom „Kronik Wampirów”. Ze szczerą przyjemnością polecam nie tylko miłośnikom wampirzej konwencji. Robert Cichowlas
RICHARD BACHMAN (STEPHEN KING)
BLAZE Prószyński i S-ka 2007 Tytuł oryginalny: Blaze Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz Ilość stron: 272
„Blaze” jest już drugą książką Richarda Bachmana wydaną ka. Mimo maksymalnej prostoty czyta się to wyśmienicie. po „śmierci” pisarza, jednak w przeciwieństwie do „ReguCo więcej, autor potrafi zaskakiwać (już pierwszy rozdział latorów” mamy tutaj do czynienia z prawdziwym wczesdaje niezłego kopa), wielokrotnie rozbawia (dialogi Claya nym Bachmanem. Wielu czytelników uznaje tezę, jakoby i George’a to często prawdziwe perełki), a także bardzo „ciemna strona” Stephena Kinga, jaką niewątpliwie jest mocno trzyma w napięciu. Jednak o sile książki świadczą Richard Bachman, tworzyła powieści znacznie lepsze niż wspomniane wcześniej retrospekcje. To dzięki nim poznajego późniejszy, bardziej dojrzały odpowiednik. Nie mnie jemy smutną historię głównego bohatera. Towarzyszymy rozstrzygać ten spór, aczkolwiek nie można nie zgodzić się mu podczas młodzieńczych przygód, z grubsza poznając z faktem, że stare książki Bachmana charakteryzuje znaczdrogę, którą przeszedł od narodzin do wydarzeń głównie cięższy klimat i odważniejsze pomysły. Bachmanowi nie nowątkowych. W ten prosty sposób King stworzył więź dane było złagodnieć czy też stać się bardziej poprawnym między negatywną postacią, jaką jest Clay, a czytelnikiem. politycznie, gdyż King uśmiercił go już po kilku książkach. Podobne zagranie autor próbował zastosować już w powieZ tego powodu wielu wychwala jego powieści, ale pamięści „Rage”, jednak trzeba przyznać, że wyszło mu to wtedy tać też należy, że „mroczna połowa” Kinga nie miała kiedy znacznie gorzej niż w „Blaze”. rozwinąć się literacko i jej warsztat często pozostawiał wiele do życzenia. Trzeba sobie jednak powiedzieć wprost – „Blaze” nie jest najlepszą książką Bachmana. Z tym że było to oczywiste King, nawiązując do jednego ze swych opowiadań, określił od samego początku. Najwspanialszą powieścią Ryśka tę książkę mianem „piątej ćwiartki”, gdyż „Blaze”, mimo był „Wielki Marsz” i jego pierwsze miejsce nie było nawet że wydana została dopiero w XXI wieku, jest tak naprawdę przez chwilę zagrożone. Oczywistym jest, że gdyby King piątym i ostatnim z wczesnych prawdziwych Bachmanów kiedykolwiek napisał coś lepszego od „Marszu”, to nie trzy(„Chudszy” i „Regulatorzy” to już zupełnie inne książki). małby tego przez 34 lata w kartonie. „Blaze” od początku Zarówno klimatem, jak i stylem zbliżona jest do pozostastartował z drugiego miejsca, a to, że udało mu się tę pozyłych powieści, które wyszły spod pióra pisarza, a co za cję utrzymać, jest nie lada wyczynem. Do niedawna byłem tym idzie - mamy tutaj jednowątkową fabułę, bardzo mało przekonany, że taka powieść jak „Uciekinier” nie spadnie w postaci, opisy ograniczone do minimum, ale również ciekamym prywatnym bachmanowym rankingu, tymczasem zową i dołującą historię oraz to dziwne uczucie, że wszystko stałem bardzo miło zaskoczony. Reszta książek tego autora przez cały czas zmierza w złym kierunku. Pod tym wzglęnie liczy się w ogóle w porównaniu z „Blaze”. dem jest to stuprocentowy Bachman na najwyższym poziomie. Jest jednak coś, co wyróżnia „Blaze” na tle reszty Na zakończenie pozostaje mi tylko polecić książkę niedorobku „zmarłego” pisarza. Autor wzbogacił książkę zdecydowanym. Ostrzegam jedynie, by nie nastawiać się o liczne retrospekcje, które przeplatają się z właściwymi na horror. Książki Bachmana często charakteryzuje ciężki wydarzeniami, pokazując nam dwie drogi prowadzące do klimat i sporo bardzo brutalnych, nieraz szokujących roztego samego finału. Nie wiadomo w jak mocnym stopniu wiązań, mimo to ten prawdziwy wczesny Bachman tworzył książka ta została poprawiona przez dorosłego Kinga. Sam książki w miksie gatunkowym, dość odległym od horroru. zainteresowany twierdzi, że starał się jedynie doszlifować ją „Blaze” nawet ciężko byłoby nazwać thrillerem - jest to w paru miejscach, jednak nie dane nam będzie dowiedzieć po prostu bardzo dobra powieść napisana przed człowiesię, czy mówił prawdę. Tak czy inaczej, czytając książkę, ka, który od kilku dekad nazywany jest „Królem horroru”. miałem nieodparte wrażenie, że za wydarzenia opisane Ze swojej strony zapewniam, że warto jest wysupłać tych w retrospekcjach odpowiada znacznie dojrzalszy pisarz, parę złotych i poświęcić kilka wieczorów na lekturę (szczeza co należy się ogromny plus dla młodego Bachmana. gólnie że powieść przesiąknięta jest zimowym klimatem). Same retrospekcje zasługują na najwyższą ocenę, a dzięNa pewno każdy dostanie tutaj coś dla siebie. Czytelnicy, ki nim całość staje się nieporównywalnie lepsza, łącząc którzy wszystkie nowe książki Króla traktują jedynie jako w sobie ten ostry bachmanowski pazur z bardziej ckliwym pretekst do narzekania, jak też ten człowiek się wypalił, i sentymentalnym Kingiem, jakim stał się pod koniec ubiestaną przed jedyną szansą, aby jeszcze raz zasmakować głego wieku. starego dobrego Kinga, zaś zwolennicy nieco ckliwszych historii również znajdą tu coś dla siebie. Tych prawdziwych Głównym wątkiem książki jest realizacja - z góry skazafanów natomiast namawiać chyba nie muszę. nego na niepowodzenie - planu porwania dziecka w celu Hubert Spandowski wymuszenia okupu, a w konsekwencji chaotyczna uciecz-
21
JOE HILL
PUDEŁKO W KSZTAŁCIE SERCA Prószyński i S-ka 2007 Tytuł oryginalny: Heart-Shaped Box Tłumaczenie: Paulina Braiter Ilość stron: 328
Joe Hill pokazał się szerszej publiczności już w wieku 9 lat, grając jedną z ról w filmie „Creepshow”. Jak sam przyznaje, dobrze się stało, że zamiast aktorstwa wybrał karierę pisarza. Trzeba przyznać, że czytelnicy horroru mogą się z tego wyboru cieszyć, ponieważ Hill jest jednym z najbardziej obiecujących młodych przedstawicieli tego gatunku. Wiele już zdążył osiągnąć, a to dopiero początek jego kariery. Za swoją pierwszą książkę, zbiór opowiadań pt. „20th Century Ghosts” wydany w 2006 roku, zdobył takie prestiżowe nagrody jak Bram Stoker Award czy British Fantasy Award. Ponadto jego pojedyncze opowiadania przyniosły mu kolejne z wyżej wymienionych wyróżnień. Warto tutaj wspomnieć o jego „Best New Horror” – opowiadanie to w walce o nagrodę Stokera za rok 2005 pokonało tekst samego Stephena Kinga, który jest… ojcem Joe Hilla. Co ciekawe, sam autor zabronił używania nazwiska słynnego ojca na okładkach swoich książek i podczas ich kampanii promocyjnych. Hill postanowił odnieść sukces, nie korzystając z przywilejów, jakie wiąże się z noszeniem nazwiska King. Bez wątpienia należą mu się za to wyrazy szacunku.
Wszyscy moglibyśmy wymienić mnóstwo historii o niematerialnych istotach, niemających dobrych zamiarów wobec istot żywych. Ale prawda jest taka, że nie sposób wymyślić czegoś, co nie byłoby już gdzieś wcześniej w inny sposób opowiedziane. W takim przypadku trzeba albo napisać historię w bardzo dobrym stylu, albo wpleść w nią jak najwięcej nowatorskich elementów, które mogłyby wyróżnić daną powieść od innych jej podobnych. Hillowi udały się obie sztuki w sposób niemal doskonały. Hill nie bawi się w długie wprowadzanie czytelnika w wykreowany przez siebie świat. Nie dostajemy dziesiątek stron na poznanie bohaterów, zanim zacznie się właściwa akcja. Tytułowe pudełko pojawia się już w drugim rozdziale i niewiele dłużej trzeba czekać na pojawienie się samego ducha. A trzeba przyznać, że fragmenty, w których mamy z nim do czynienia, zostały napisane po mistrzowsku. W ten sposób nawet sam Stephen nie potrafi straszyć czytelników. W przypadku filmu, by wywołać efekt podskoku widza na krześle, prawie zawsze stosuje się jakieś głośne, nagłe dźwięki albo szybkie ruchy kamer. Hill osiąga dokładnie ten sam skutek, nie wykorzystując żadnych efektów audio-wizualnych. Jego styl jest bardzo przyjemny w odbiorze. Podczas lektury nie występują jakiekolwiek oznaki znużenia. Spowodowane jest to tym, że wydarzenia następują po sobie błyskawicznie, akcja goni akcję. Są to elementy, których Hill na pewno nie nauczył się od ojca. Ci, co po cichu liczą na kolejną książkę typu „W małym sennym miasteczku pojawia się Coś Złego…”, będą na pewno zawiedzeni. Joe reprezentuje styl diametralnie inny od Króla Horroru.
O jego pierwszej powieści, „Pudełku w kształcie serca”, mówiło się już na długo przed jej premierą, kiedy to prawa do ekranizacji wykupiła jedna z największych hollywoodzkich wytwórni filmowych (prawdziwa tożsamość autora nie była jeszcze wówczas znana). Innym młodym pisarzom takie sytuacje mogą się wydarzyć jedynie w snach. Zainteresowanie tą pozycją nie słabło. Przyjęta niezwykle entuzjastycznie zarówno przez krytyków, jak i czytelników książka bardzo dobrze poradziła sobie również na księgarskich półkach. Sam Neil Gaiman napisał, że jest to najlepszy powieściowy debiut spod znaku Osobiście nie potrafię znaleźć słabych stron tej książki. Na horroru od czasu „Potępieńczej gry” Clive’a Barkera wydanej pewno jest to po części spowodowane tym, że dobre historie 20 lat temu... Pozostaje nam poczekać parę miesięcy, a przeo duchach zawsze były tym, co niżej podpisany bardzo sobie konamy się jakie tym razem przybędą Hillowi nagrody. cenił. Nie ma co ukrywać, że „Pudełka w kształcie serca” nie można zaliczyć do literatury wyższej. Na szczęście nie aspiru„Pudełko...” jest opowieścią o byłym gwiazdorze rockowym, je ono do tego, by do tej grupy należeć. Próżno byłoby szukać którego charakteryzuje bardzo specyficzne hobby. Otóż kolekskomplikowanych psychologicznie postaci, próbujących rozcjonuje on przedmioty mające w sobie coś makabrycznego wikłać kwestie egzystencjalne. Najmocniejszą stroną debiutu czy też niesamowitego. Jest on posiadaczem m.in. siedemHilla jest jej zwyczajność. Jednakże miłośnicy pisanego hornastowiecznych zeznań czarownic, rysunków wykonanych roru, sięgając po tę lekturę, mimo typowych, gatunkowych przez seryjnego mordercę, czaszek oraz filmów snuff. Nic zagrań dostaną coś świeżego - produkt, który wybija się więc dziwnego, że gdy pojawia się okazja nabycia ducha na znacznie ponad przeciętność, momentami sięgając szczytów, aukcji internetowej, nasz bohater bez większego zastanowiejakie może osiągnąć tego typu literatura. Bez wątpienia Joe nia pragnie go zdobyć. Następnie, razem ze swoją towarzyszHilla można już nazwać Księciem Ciemności i zdecydowanym ką, próbuje się dowiedzieć, czyją zjawą jest postać próbująca kandydatem do objęcia w przyszłości tronu po ojcu. go zabić i dlaczego chce ona to uczynić. Bohaterowie wyruMichał Ratajczak szają więc w drogę, lecz nie podróżują samotnie, gdyż od raz zakupionego ducha niełatwo się później uwolnić.
22
DAWID KAIN
PRAWY, LEWY, ZŁAMANY Wydawnictwo Forma 2007 Ilość stron: 125
Seria City, w której wydano książkę Dawida Kaina reklamowana jest jako rzecz „dla wielbicieli Philipa K. Dicka i Kurta Vonneguta Jr.” I słusznie, bo jest w „Prawym, lewym, złamanym” dość cynizmu, narkotycznych odlotów i szorstkiego poczucia humoru żeby zagorzali czytelnicy „Ubika” czy „Rzeźni numer pięć” poczuli się usatysfakcjonowani. Jeszcze lepiej pasowałaby tu jednak etykieta „dla wielbicieli Davida Cronenberga i Johna Carpentera”. Kain nie ukrywa inspiracji filmami wyżej wymienionych reżyserów. Więcej: otwarcie o nich mówi ustami postaci swojej książki i zupełnie nie przejmuje się tym, że w streszczeniu „Prawy, lewy, złamany” bardzo mocno przypomina „Videodrome” Cronenberga.
Choć więc „Prawy, lewy, złamany” bardzo marginalnie odnosi się do polskiego dziedzictwa kulturalnego (serialowi „M jak miłość” trafia się co prawda wzmianka, ale szybko tonie ona w powodzi najprzeróżniejszych, znacznie atrakcyjniejszych tytułów zagranicznych), to przecież stanowi prawdziwy obraz młodego Polaka z pierwszej dekady XXI wieku, przytłoczonego całym tym medialnym przepychem. Takiego Polaka, który nie przepada za krajowymi kapelami, ogląda wyłącznie zagraniczne filmy albo spędza całe dni w świecie „Resident Evil Zero” i dzięki temu nie mierzi go brzydota jego blokowiska. Dotyczy to nie tylko treści ale również stylu, w jakim książka została napisana: pomimo inspirowania się przede wszystkim twórcami zachodnimi, Kain unika sztucznej amerykanizacji opisywanego świata. No bo spójrzmy na takie zawiązanie akcji: mężczyzna naWspomniałem wcześniej, że fabularnie „Prawy, lewy, złatrafia przypadkowo na tajemniczy program telewizyjny, któmany” bardzo kojarzy się z „Videodrome”: tak, ale boharego bohaterowie wydają się być szarymi obywatelami; nie terowie Kaina są na tyle różni od bohaterów Cronenberga, bardzo wiadomo jak biedacy trafili przed kamery, wiadomo że to zapożyczenie spełnia zadanie, jakie mu autor – świajednak, że „gwiazdom” nowego kanału przytrafiają się na domie czy nieświadomie – wyznaczył. Mamy tu więc do wizji bardzo paskudne rzeczy (przykładowo: jedna z boczynienia z „Videodrome” rozgrywającym się w równolehaterek wyjmuje sobie gałkę oczną za pomocą łyżeczki do głej rzeczywistości, o tyle ciekawszej niż ta, którą znamy herbaty), a oglądanie tych wszystkich okropieństw diabelz filmu, że bardzo nam bliskiej. Tutaj Kain radzi sobie imponie uzależnia. Do „Videodrome” – opowiadającego o mężnująco: portrety trójki głównych bohaterów są przekonujączyźnie uzależnionym od pewnego kanału telewizyjnego ce i swojskie, a jednocześnie – nieprzewidywalne. Odnaji próbującym wytropić jego właścicieli – nawiązuje również dujemy w nich siebie, ale odnajdujemy w nich też jakieś puenta książki, co może nieco rozczarować wszystkich obce, niepokojące pierwiastki, które sprawiają, że przez tych, którzy film Cronenberga znają na pamięć a od Kaina cały czas musimy mieć się na baczności; sugestywność oczekiwali wyłącznie pomysłów stuprocentowo własnych. opisów Kaina sprawia, że bojąc się o postaci z jego historii, Mógłbym więc teraz rozsiąść się wygodnie i rozpocząć boimy się też o siebie, a wyczuwając u nich tę obcą, często psychopatyczną krytykę tej miłej dla oka, kwadratowej autodestrukcyjną część jaźni, zaczynamy się niepokoić, książki: Jak tak można powielać znane od lat pomysły! że kiedyś odkryjemy ją też u siebie. Przecież polskiemu autorowi nie przystoi odwoływać się niemal wyłącznie do dzieł twórców amerykańskich! – Tak naprawdę „Prawy, lewy, złamany” to więc nie tyle kry...i tak dalej. Tyle, że całkowicie mijałoby się to z celem. tyka mediów, co ponury i brutalny dramat o Apokalipsie. Kain wymyślił sobie, że nie tylko opowie nam wciągającą Z tym, że Apokalipsa u Kaina nie wstrząsa od razu całym historię o tym, jak to media zżerają mózg swoim oddanym światem – każdy przeżywa ją po swojemu, w samotności odbiorcom, ale postanowił też nam stan własnego mózgu i w odpowiednim czasie. Pięknie przedstawił Kain walącą odważnie zaprezentować – i udowodnić, że też jest on już się w gruzy rzeczywistość jednego z bohaterów, kiedy ładnie nadgryziony przez te najbardziej wygłodniałe bestie wszystko wokół niego zamienia się w migoczący obraz współczesnego świata. Stąd burze cytatów i fabularnych niczym z psującego się telewizora; do tego sprytnie i subnawiązań do tego, co atakuje nas codziennie z telewizora, telnie połączył ze sobą losy bohaterów i kazał nam oglądać Internetu, gazet i książek wydają się tu jak najbardziej na wszystko z kilku zniekształconych perspektyw; wmanewromiejscu – sprawiają, że cała historia jest bardziej autenwał nas też w kwestionowanie obiektywnego obrazu świata tyczna, poruszająca i wymagająca (jako osobne wyzwanie i zachęcił do przewietrzenia głowy w jakimś pozbawionym można przecież potraktować rozszyfrowanie wszystkich telewizorów miejsca. Udała mu się ta książka. kainowskich zapożyczeń: zadanie zaprawdę ambitne). Bartłomiej Paszylk
23
Nick Lyon to młody reżyser, który rozpoczął karierę od vidoeklipów i reklamówek, by potem osiągnąć sukcesy w pełnym metrażu. Pochlebne głosy krytyki zebrały zwłaszcza dwa jego filmy: „I Love You, Baby” – mroczny thriller erotyczny rozgrywający się w Niemczech i Hiszpanii - oraz dramat „Punk Love”. W 2006 Lyon nakręcił telewizyjny epos fantasy „Grendel”. Te dokonania zwróciły uwagę szefów MGM, którzy powierzyli mu reżyserię nowego „Gatunku”. Rozmawiał Arkadiusz Grzegorzak Jesteś reżyserem z korzeniami w kinie niezależnym. Tymczasem „Gatunek” to wielki franchise MGM. Jak sytuacja pracy w „fabryce” wielkiego hollywoodzkiego producenta wpłynęła na twoją pracę? Jak dużą niezależność zachowałeś? Doświadczenie było wspaniałe, ponieważ udało się zmontować świetny team do realizacji „Gatunku: Przebudzenia”. Kręcenie filmu dla wielkiego studia jest ciężkie, ale myślę, że nie cięższe niż filmu spoza studia. Wszyscy gotujemy na tej samej wodzie. Większym problemem jest robienie „sequela-prosto-na-video”, ponieważ literalnie ma się o wiele mniej pieniędzy, czasu i środków. To bardzo przypomina kręcenie niezależnej produkcji. Dlatego trzeba nieźle główkować, aby maksymalnie wykorzystać to, czym się dysponuje. Niby jest tak przy każdym filmie, lecz przy DTV „zagrożenie klaustrofobią” jest najbardziej odczuwalne. Zatem trzeba być pasjonatem i podejmować słuszne decyzje, a wtedy wszystko jest możliwe. Jeżeli chcesz czegoś, co przekracza twój budżet, musisz znaleźć jakiś alternatywny sposób i często zdarza się, że efekt końcowy jest lepszy, niż gdybyś wybrał bardziej kosztowną drogę. Nie demonizowałbym różnicy pomiędzy kinem niezależnym a pracą „pod studiem” - w drugim przypadku po prostu trzeba się pogodzić z oddaniem części kreatywnej kontroli na etapie przed- i postprodukcji. Szczęśliwie MGM dało mi sporo wolności, zwłaszcza podczas zdjęć. Z tą wolnością wiązała się jednak większa odpowiedzialność, aby podejmować decyzje tak, by zachować poziom serii i dostarczyć dobry film. Wielką pomocą dla mnie była grupa producentów, którzy nie walczyli z moją wizją przez cały czas. Kiedy chcieli już czegoś konkretnego, zwykle nie był to zły pomysł. Sam wychodzę z założenia, że koncept, który poprawia film, należy koniecznie wykorzystać, niezależnie od tego, od kogo przychodzi. Zawsze staram się mieć otwarty umysł, inaczej wszystko jest zagrożone. Jakie priorytety ustaliłeś przy dobrze obsady i ekipy? Stanęliśmy przed niesamowitym zadaniem – mieliśmy zrobić film o budżecie dziesięciu milionów dolarów… mając w kieszeni tylko cztery miliony. Kluczową rolę odegrała więc strategia przy doborze obsady i ekipy. Prawie wszyscy – poczynając od specjalistów charakteryzacji, a kończąc na technikach dźwięku, to młodzi, ambitni ludzie. I nie tyczy się to jedynie stanowisk niższego szczebla, ale i szefów poszczególnych działów produkcji. Takie osoby jak ja czy Helena Mattsson walczą o swoją pozycję, chcą zdobyć szczyt. Tego rodzaju głód sukcesu wiąże się z gotowością pracy na maksymalnych obrotach. Decydując się na taką politykę zatrudniania, wiedzieliśmy, że stworzymy zespół, któremu naprawdę będzie zależało na projekcie i który porwie się na rzeczy niemożliwe. Ważnym elementem było też to, że wszystkim podobała się fabuła, tak odmienna od tej z poprzednich odcinków. Tym razem jest ona dużo bardziej oparta na rysunku postaci. Naprawdę zależało mi, abyśmy mogli
24
poznać Mirandę (Helena Mattsson), pokazać jak bardzo różni się ona od innych bohaterek „Gatunku”. Ona jest postacią, do której kieruje się sympatia widza. Zamiast być ściganym potworem, jest kimś, kto wzbudza nasze ciepłe uczucia. Obsadzenie Bena Crossa i Dominica Keatinga okazało się być bardzo dobrym posunięciem i trochę atypowym. To są znani aktorzy, prawdziwi mistrzowie swego fachu, którzy nie odwalają popeliny. Mają taki styl „niegrzecznego chłopca”, który cenię w aktorach. Razem staraliśmy się zachować klasę, unikając raf estetycznej taniochy, w którą mógł popaść ten film. Mam wrażenie, że udało nam się to. W dużej mierze to jest nowy start dla całego franchise’u. MGM podzieliło nasze zdanie. Pierwotnie film miał mieć mało ambitny tytuł „Gatunek: Czwórka”, ale po pokazach testowych zmieniono go na bardziej ambitny „Gatunek: Przebudzenie”. Przebudzenie dla całej serii? Właśnie tak! No ale to wciąż „sequel-prosto-na-DVD” ze wszystkimi przypadłościami… Jaki jest Twój punkt widzenia na ten dość ponury „rodzaj” filmów. W światku krąży opinia, że realizacja DTV to Piekło na Ziemi… Tak jak mówiłem, jest ciężko, ponieważ wszystko musi być robione trzy razy szybciej, co przy dużej ekipie jest piekielnie trudne, bo przecież nie ma miejsca na partyzantkę zdjęciową. Albo uczysz się wyciskać sto procent tego, co można wycisnąć, albo przepadłeś. Przy użyciu odpowiednich sztuczek film może być dobry… Ale przyznaję - realizacja takiego filmu to jak jazda 200 km na godzinę bez hamulców. Trzeba podążać za swoim instynktem i liczyć na to, że zna się na blachę całą mapę. Jak długo trwał proces preprodukcji? Preprodukcja zajęła nam miesiąc. W tym czasie przerobiłem skrypt razem z producentami, zrobiliśmy casting, scouting planów zdjęciowych, opracowaliśmy design ze specjalistami make-upu i zrobiliśmy jeszcze jakieś dwadzieścia milionów innych rzeczy. Czy zrobiłeś scenopis dla filmu? Zatrudniłem też profesjonalnego rysownika scenopisu, aby rozrysował ze mną cały film. Rzeczywistość pokazała jeszcze raz, że przygotowanie storyboardów pomaga wypracować siebie właściwą wizję, właściwie zmusza cię do tego. Poza tym umożliwia lepszą komunikację z resztą zespołu, pokazuje im, czego od nich chcesz. Niestety w przypadku DTV, kiedy jesteś już na planie, wszystko się zmienia. Przy niskim budżecie jest naprawdę rzadkością, żeby filmować zgodnie ze storyboardami. Takie filmowanie pożerałoby czas, którego się nie ma. Na planie trzeba myśleć szybko, adaptować się do sytuacji, plenerów, zmian czynionych przez aktorów. Czasami storyboard nie jest potrzebny… Spontaniczne pomysły
i dostosowywanie się do potrzeb dnia zdjęciowego wymaga elastyczności. Przykładowo utrata właściwego oświetlenia przy zdjęciach plenerowych zmusza do zmiany planów. Jest natomiast jeden wyjątek, gdzie rygorystycznie trzymamy się scenopisu – chodzi o sceny z efektami wizualnymi.
giej zupełnie nowe oblicze „Gatunku”… Aha, dodam jeszcze, że mamy świetnego kompozytora, który uchwycił gotyckofantasyczny klimat „Przebudzenia”. To Kevin Haskins z zespołów Bauhaus i Love and Rockets. Świetnie się spisał, tworząc muzykę do filmu.
Co było największą trudnością przy realizacji „Gatunku: Przebudzenia”? Nakręciliśmy film w dwadzieścia sześć dni zdjęciowych, z czego tylko dwa były faktycznie dniami, bo akcja generalnie rozgrywa się w nocy. Kręciliśmy sześć nocy w tygodniu, więc było ciężko. Cały materiał zrealizowaliśmy w Mexico City. To gigantyczna aglomeracja i niemal czujesz oddech jej dwudziestu pięciu milionów mieszkańców, kiedy tam pracujesz. Wymiar techniczny, realizacyjny, profesjonalizm tamtejszej ekipy był wysokiej próby, więc w tym względzie nie mieliśmy problemów. Moją największą bolączką były dwu-, trzygodzinne dojazdy z hotelu na plan każdego dnia. Po trzynastu godzinach kręcenia to było naprawdę męczące, można było oszaleć. Korki, jakie są w tym mieście, przebijają Nowy Jork. Z drugiej strony - Mexico City dało nam szansę osiągnięcia pewnych rzeczy, których nie osiągnęlibyśmy nigdzie indziej. Ogólnie uważam to doświadczenie za bardzo pozytywne.
Potwory w „Przebudzeniu” wyglądają bardziej ludzko. Jakie było Twoje podejście do odwiecznego sporu „grafika komputerowa versus charakteryzacja”? W pełni przemienione kosmitki wyglądają inaczej niż poprzednio. Chciałem, aby poruszały się i wyglądały bardziej organicznie. Wzorowaliśmy się na oryginalnych projektach H.R.Gigera. Frank Mancuso, Jr. chciał również, aby nasze potwory-kobiety wydawały się wyższe i chudsze niż „nieziemcy” w trzech poprzednich częściach. Prywatnie jestem wielkim fanem Gigera i kiedy w biurze producenta spostrzegłem plakat przedstawiających wysoką, szczupła kosmitkę, pomyślałem sobie, że właśnie taką postać chcielibyśmy pokazać na ekranie. Musiała być też sexy. Myślę, że to nasza wersja kobiety-potwora jest najbardziej seksowna. Oczywiście seksowna na ten dziwaczny, pokręcony sposób. Jej piersi wyglądają zupełnie jak prawdziwe, biomechaniczna tkanka wygląda niczym ciało przeciągnięte na drugą stronę. Nasze „potwornice” są smukłe, wysokie, poruszają się jak owady. Sumując, chciałem, aby cały film wyglądał, jakby widz wkraczał w dziwaczny sen H.R. Gigera o Meksyku, żeby miał na poły komiksowy charakter i obraz.
Seria „Gatunek” to w dużej mierze show jednej aktorki. Sukces (lub jego brak) w dużej mierze zależy od właściwego castingu. Natasha Henstridge była strzałem w dziesiątkę, ale tego samego nie można już powiedzieć o Sunny Mabrey z „Gatunku III”. Co sądzisz teraz, już po zakończeniu zdjęć, o nowej „kosmicznej lasce” - Helenie Mattsson? Czy buty po Natashy nie były zbyt duże? Na pewno nie jest ona zmienniczką dla Sil-Natashy. Ona jest nową generacją. Jeżeli chodzi o przyszłość Heleny…Generalnie jest tak, że to prawie niemożliwe trafić w dziesiątkę w Hollywood. Dlaczego? Wszystkie „dziesiątki” są już supergwiazdami. Zatem musieliśmy naprawdę dobrze poszukać, by znaleźć kogoś odpowiedniego do roli. I znaleźliśmy Helenę Mattsson. Ona naprawdę jest strzałem w dziesiątkę. Wspaniale gra, jest skromna i naprawdę znakomicie się z nią współpracuje. Jestem bardzo zadowolony, że znaleźliśmy ją, zanim została supergwiazdą, co ją z pewnością czeka. Chciałbym jeszcze dodać, że Helena jest bardzo bystra. Przybyła do USA ledwie dwa lata temu i w tym czasie nauczyła się angielskiego perfekcyjnie. Zupełnie bez żadnych naleciałości czy akcentu. Nie mogłem w to uwierzyć, ale sprawdziłem, że jeszcze dwa lata temu nie mówiła prawie nic po angielsku. Już choćby ten fakt pokazuje, jaką musiała mieć determinację. To już czwarta część serii. Dlaczego, według Ciebie, widzowie w ogóle mają dać szansę „Gatunkowi: Przebudzeniu” - zwłaszcza po słabym „Gatunku III”? To naprawdę jest „Przebudzenie”! Scenariusz jest lepszy niż w jakkolwiek poprzednim filmie serii. Myślę, że oferujemy dużo więcej, niż przeciętny widz mógłby spodziewać się po części czwartej. Chciałem ten obraz zrobić tak, żeby MGM chociaż rozważyło jego puszczenie do kin. Nie chcieliśmy oczywiście zanegować całego „seksualnego aspektu”, ale podeszliśmy do niego z klasą, nowatorsko i w świeży sposób, a potem połączyliśmy go z zajmującą fabułą. To nie jest film, który polega tylko na tym, że seksowne dziewczyny zostają postawione przed kamerą i „dziękuję bardzo”. Oczywiście zmysłowość też tu jest, ale również mamy wystylizowany obraz, dźwięk i bogatą opowieść, która zahacza o kwestie moralne. Efekty wizualne są ciekawe i jest trochę solidnej akcji. Myślę, że fani sci-fi będą pozytywnie zaskoczeni. Z jednej strony jak zawsze piękne i śmiertelnie niebezpieczne kosmitki, z dru-
Moją uwagę zwrócił pomysł na ukazanie stanu przejściowego pomiędzy człowiekiem a potworem… Helena Mattsson i meksykańska gwiazda Marlena Favela miały robioną specjalną charakteryzację, którą my nazywaliśmy „półtransformacjami”. To stan, w którym na poły są ludźmi, na poły już „nieziemcami”. W trakcie tej fazy postaci mogły się odzywać, a zarazem nosić już potworne piętno. Kiedy mają zabić, zmieniają się już zupełnie. „Półtransformacja”, zupełnie nowy element w cyklu, który pochłania dużo czasu i pracy speców od prostetyk. Kiedy kosmitki są już zupełnie przeobrażone, występują kaskaderki w kostiumach, jakkolwiek nie są to zwykłe kaskaderki, lecz akrobatki z rosyjskiego cyrku, który robił tournée po USA. Z niesamowitą łatwością potrafiły one wykonywać gimnastyczne ruchy, skoki, salta. Helena i Marlena nie mogłyby tego zrobić. Poza tym nie dałoby rady, aby jednego dnia występowały w kostiumach potworów, a następnego jako zwykłe kobiety. Ponadto numery kaskaderskie były bardzo niebezpieczne. Cykl „Gatunek” zawsze zawierał dużo erotyki. Czy był z tym problem w „Przebudzeniu”, zwłaszcza że Helena Mattsson nigdy wcześniej nie pojawiła się w „rozbieranych scenach”? Poradziliśmy sobie z ekranową nagością bardzo łatwo. Wszystko, co trzeba było zrobić, to jedynie zaakceptować zwykłą histerię prawników i agentów, która pojawia się w czasie przedprodukcji, podczas negocjowania i podpisywania kontraktu z aktorką grającą główną rolę. To zrozumiałe, bo oni chcą ochronić „swoją dziewczynę”. Szczerze mówiąc, to była najtrudniejsza cześć kręcenia nagich scen z Heleną. Obiecałem jej, że może mi zaufać. Nie przejmowała się. Zdecydowaliśmy się na zrobienie tego z klasą i to, żeby nagość pojawiała się na ekranie, kiedy to jest naprawdę niezbędne. Poza tym Helena jest Szwedką i może dlatego nie robiła z tych scen „wielkiego halo”. Zaufała mi, że nie pokażę jej w negatywny sposób. Oboje patrzymy na nagość jako stan naturalny. To dziwne, że w USA ludzie krzywią się, gdy zobaczą na ekranie frontalną nagość [scena, w której widać nagie łono aktorki, została wycięta z filmu – przyp. AG],
natomiast jest dla nich zupełnie ok, jeśli pokażemy, jak komuś wypływa mózg. Przemoc jest w porządku, seksualność - nie. Hmmmm…wydaje mi się, że moje własne podejście do nagości wynika z tego, że przez dziewięć lat mieszkałem w Niemczech. Jednak koniec końców dalej uważam, że czasem mniej robi więcej wrażenia niż więcej. Wolałbym nie pokazywać nagości, gdyby nie miała żadnego powodu lub była nienaturalna w danej scenie. Film był kręcony cyfrowo. Niestety zdjęcia w HD wciąż często dają efekt plastikowości, zwłaszcza w porównaniu do tradycyjnej taśmy filmowej. Niby na HD przesiadają się nawet najwięksi np. George Lucas w nowych „Gwiezdnych wojnach”, ale obraz jednak nie wgląda jak filmowy 1:1. Są też inne problemy, np. efekt prześwietlenia w scenach pirotechnicznych. Szczęśliwe w nowym „Gatunku” udało Ci się uzyskać bardzo kinowy feeling. Czy - dla Ciebie – realizacja w HD to błogosławieństwo czy przekleństwo? HD to błogosławieństwo. Kręci się trochę wolniej niż 35mm, ale szybciej można organizować kolejne sceny. HD może wyglądać tak dobrze jak film, jeśli należycie oświetli się plan
i zrobi odpowiednią ekspozycję, troszkę inną. Nasz zdjęciowiec Jaime Reynoso miał doświadczenie przy kilku filmach HD i doskonale wie, co nie wygląda dobrze w HD. Użyliśmy nowego sprzętu, aby wykorzystać jego możliwości. Ponieważ znakomita większość fabuły rozgrywa się w nocy, to też nam służy, bo w nocnych zdjęciach nie ma praktycznie żadnej różnicy. Naprawdę musieliśmy uważać przy dziennym oświetleniu. Masz rację, tu HD grozi problemami. My jednak wybraliśmy bardzo wyjątkowy profil kolorów, chcieliśmy emulować oświetlenie jakby wzięte z komiksu. Wybór kolorów dokonany przez Reynoso był naprawdę oryginalny, na przykład twarze oświetlone czerwienią, a tło głęboko niebieskie. Czy jesteś zadowolony z gotowego produktu? Bardzo. To dobry film, z wieloma świeżymi pomysłami odróżniającymi go od poprzednich „Gatunków”. Może nie zawsze lepszych konceptów, ale z pewnością innych. Stylistyka jest bardzo odmienna. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, zważywszy na środki, jakim dysponowaliśmy. Myślę, że fani będą zadowoleni!
Arkadiusz Grzegorzak Fantastyczny dreszczowiec „Gatunek” Rogera Donaldsona był jednym z największych przebojów kinowych 1995 roku. Sukces przerósł oczekiwania producentów. Debiutująca na ekranie Natasha Henstridge stała się gwiazdą (zdobyła m.in. Nagrodę MTV za... najlepszy ekranowy pocałunek), a tłumy waliły do kin, mimo że krytycy kręcili nosami. Przepis na sukces był prosty: wzięto trochę z konwencji „Ściganego”, trochę z „Obcego” i dorzucono dużą dawkę „Nagiego instynktu”. Szło to tak: dzięki przesłanej od obcej cywilizacji wiadomości, naukowcy dokonują hybrydyzacji DNA ludzi i kosmitów, w wyniku czego powstaje dziewczynka Sil. Dziecko rozwija się w przyśpieszonym tempie, a transformacje, które zaczynają się pojawiać, napawają uczonych przerażeniem. Zostaje podjęta decyzja o uśmierceniu Sil. Ta jednak ucieka i wkrótce przeistoczona w piękną kobietę rusza na poszukiwania partnera, dzięki któremu zajdzie w ciążę i powoła do życia nowy gatunek. Gatunek, który zniszczy ludzkość. Wątła, jawnie pretekstowa fabuła (co i rusz „kosmitka” Natasha/Sil rozbiera się do naga, by wprzódy grzecznie poddawać się pieszczotom kolejnych panów, a następnie efektownie ich mordować) nie przeszkodziła „Gatunkowi” uzyskać status ekranowego przeboju. Nie wpłynęła również negatywnie na popularność obrazu desperacka próba łatania dziur scenariuszowych poprzez wprowadzenie postaci „empaty” (nikt z ekranowych bohaterów nie dziwił się jego fenomenalnym zdolnościom!). Czy był to przejaw złego gustu mas? Nie, bo „Gatunek” to film z atutami i nie mówię tylko o „zderzakach” pani Henstridge. Nawet dziś, mimo upływu lat, „Gatunek” wciąż broni się jako atrakcyjne widowisko z silną erotyczną nutą. Pierwsza rzecz, która nadal robi olbrzymie wrażenie, to wybitny projekt postaci przemienionej kosmitki Sil autorstwa H.R. Gigera – legendarnego twórcy Obcego. Giger jest jednym z najwybitniejszych współczesnych artystów, którzy zamoczyli palce w kulturze masowej. Jego „biomechaniczny xenomorph” to dzieło geniu-
szu, a projekt Sil jest co najmniej takiego samego kalibru... Kolejny plus - doborowa obsada aktorska z Madsenem i Whitakerem na czele. Do zalet filmu należy także zaliczyć specyficzną atmosferę, w dużej mierze kreowaną za pomocą finezyjnych nocnych zdjęć autorstwa Andrzeja Bartkowiaka. Wreszcie sama Natasha Henstridge okazała się być kimś więcej niż kolejną dziewczyną gotową bez skrępowania pokazywać swoje wdzięki. Jej zimna, nordycka uroda połączona z jakąś sztucznością, „nieobecnością”, eterycznością znakomicie pasowała do postaci kosmitki… Zrealizowany trzy lata później „Gatunek II” przyniósł wielkie rozczarowanie. Wybitny reżyser Peter Medak (twórca genialnego „Krwawego Romea”) zupełnie nie sprawdził się na polu fantastyki. Rola Natashy Henstridge została znacząco pomniejszona. H.R. Giger obraził się na ekipę i zażądał zdjęcia swojego nazwiska z czołówki (zamieniono mu kredyt z kreatora wszystkich filmowych stworów na kreatora oryginalnej Sil). Mimo kilku ciekawych scen (gigerowski finał!) krytyka zniszczyła obraz Medaka, a widzowie również nie pozostawili na nim suchej nitki. W 2004 roku na fali popularności „sequeli DVD”, zrealizowano część trzecią. Reżyserem został weteran telewizyjny - Brad Turner. Natasha pojawiła się tylko w epizodzie, jej następczynią została Sunny Mabrey. Jeżeli uznać, że „Gatunek II” był filmową mielizną, to „Gatunek III” jest dnem Mariańskiego Rowu. Niemądry scenariusz, ledwie kilka planów zdjęciowych, fatalne nowe projekty obcych, dłużyzny i telewizyjne piętno to wyznaczniki tego nieudanego przedsięwzięcia. Producenci liczyli, że „Gatunek III” będzie być może swego rodzaju pilotem dla serialu telewizyjnego, ale chyba nikt, kto zobaczył gotowy produkt, nie miał żadnych złudzeń. Ostatecznie zdecydowano się zrestartować serię – realizując „Gatunek: Przebudzenie”.
GATUNEK (Species) - Reżyseria: Roger Donaldson / Produkcja: USA 1995 GATUNEK II (Species II) - Reżyseria: Peter Medak / Produkcja: USA 1998 GATUNEK III (Species III) - Reżyseria: Brad Turner / Produkcja: USA 2004
Czy jesteś fanką horroru i science fiction? Do tej pory nie byłam, ale teraz jestem! Poprzednie „Gatunki” obejrzałam krótko przed wzięciem udział w projekcie. Opowiedz o swojej postaci… Miranda to skomplikowana postać. Zafascynowała mnie dosłownie od pierwszych stron scenariusza. Moja bohaterka ma dwa oblicza – ludzkie i obce. To jak gdyby dwie różne postaci w jednej. Trochę jak doktor Jekyll i pan Hyde? Właśnie tak - jak doktor Jekyll i pan Hyde! Bardzo mi się to spodobało. No i w każdej wersji Miranda jest zupełnie inna niż ja. Chyba nigdy wcześniej nie miałaś tak skomplikowanej charakteryzacji? To prawda. Charakteryzacja do wielu scen trwała od czterech do pięciu godzin, ale dla mnie to było fascynujące - oglądać następne warstwy lateksu, kolejne etapy metamorfozy. Nie nudziłam się. Kluczową sceną w filmie jest moment ponownych narodzin bohaterki, kiedy naga wypływasz z tego gigerowskiego kokonu…. Wiesz, rzecz, która mi się wbiła w pamięć, to fakt, iż ten żel, który oblepiał moje ciało, był strasznie zimny… Wszystko inne zeszło na drugi plan… Można było zamarznąć! Tak, żel był lodowaty (śmiech). Jaki jest twój stosunek do ekranowej nagości? Dla mnie to moja bohaterka - Miranda jest naga, nie ja. Nie mam nic przeciwko nagości tak długo, jak jest to logicznie umotywowane scenariuszem. Nagość jako kolejny kostium? Tak, nagość jest kolejnym kostiumem. Ale musi być umotywowana, musi mieć sens. Czy biorąc pod uwagę całe doświadczenie, zgodziłabyś się zagrać w kolejnej części „Gatunku”? Powiem ci że… (chwila ciszy)… entuzjastycznie) Zdecydowanie tak! Dziękuję za rozmowę.
Helena Mattsson to szwedzka modelka i aktorka, która szturmem zdobywa Hollywood. Telewidzowie mogli ją oglądać w serialach „Kitchen Confidential”, „Cold Case” i „Zagadkach kryminalnych Nowego Jorku”. Po „Gatunku: Przebudzeniu” z miejsca dostała rolę w nowym filmie Rolanda Joffee „Finding T.A.T.U.”. Piękna, utalentowana – a prywatnie sympatyczna dziewczyna na luzie. Rozmawiał Arkadiusz Grzegorzak
„Gatunek: Przebudzenie” to próba naprawienia serii fantastycznych horrorów, po nieudanej części trzeciej. Rzecz opowiada historię genialnej dziewczyny Mirandy (Helena Mattsson), która odkrywa, że nie jest w stu procentach człowiekiem - lecz efektem eksperymentalnego mariażu ludzkiego i obcego DNA. Owa hybrydyzacja ma fatalne skutki: powoduje, iż bohaterka co jakiś czas traci świadomość i zmienia się w pałającego żądzą mordu potwora. Arkadiusz Grzegorzak
28
Miranda znajduje pomoc u swojego opiekuna – „wujka” Teda (Ben Cross). Oboje jadą do Meksyku, aby szukać wyjścia z sytuacji razem z ekscentrycznym byłym współpracownikiem Teda - Forbesem McGuire (Dominic Keating). Tu okazuje się Miranda wkrótce umrze, chyba że znajdzie się dla niej dawca komórek, energii życiowej, zgodnie z kosmiczną prawidłowością „życie za życie”… Zdziwieni? Już to pobieżne omówienie fabuły wskazuje, że „Gatunek: Przebudzenie” ma bogatszą treść niż wszystkie poprzednie odcinki razem wzięte. W filmie odnajdujemy schemat opowieści o wilkołaku (dobry człowiek naznaczony piętnem bestii), „Wyspy doktora Moreau” (nieludzkie eksperymenty Forbesa) i motywy faustowskie (oszukanie śmierci okupione straszliwymi konsekwencjami). Wszystkie te ciekawe elementy zgrabnie zebrane i opowiedziane w zajmujący sposób.
Film ma ciekawą konstrukcję, starannie budowane kadry, dbałość o detal. Jeżeli czytaliście już wywiad, który przeprowadziłem z reżyserem, wiecie, że film miał groszowy budżet. Cztery miliony dolarów to nic przy produkcji spod znaku science fiction. A jednak… efekty specjalne, kiedy już pojawiają się na ekranie, są dobre i ciekawie pomyślane. Zobaczcie choćby scenę, w której przepoczwarzona Miranda zabija językiem pielęgniarkę. Dobrze wykombinowane, dobrze zrobione. Podobnie z charakteryzacją. Na tym polu nową koncepcją jest tzw. „półprzemiana”, czyli moment, w którym oglądamy pół-człowieka, pół-obcego. Na ciało aktorki doklejane są elementy z masy plastycznej. Zabieg musiał być uciążliwy i deprymujący, ale wynik jest bardzo ciekawy. Widzimy piękną i bestię w jednym.
Ale to nie wszystko. Kto pamięta poprzednie „Gatunki”, wie, że aktorzy grali tam na „odwal się” – na przykład w drugiej części Michael Madsen lunatykował, nie wspominając już o szkółce drewnianego aktorstwa, którą zaproponowano w odcinku numer trzy. Tutaj jest inaczej: Helena Mattsson gra tak, że mimo wszystkich zbrodni trzymamy jej stronę, czujemy empatię. Dawno nie widziałem takiego mariażu wybitnej urody ze znakomitym aktorstwem. Zapamiętajcie nazwisko – HELENA MATTSSON - ta dziewczyna zrobi karierę. Starzy wyjadacze, Dominic Keating i Ben Cross, również bardzo się starają, budując ciekawe aktorskie osobowości. Dużą przyjemnością jest zwłaszcza oglądanie Keatinga, którego pamiętamy jako statycznego Malcolma Reeda ze statku Enterprise. Tu jest kimś zupełnie innym – począwszy od grymasów twarzy, a na mowie ciała skończywszy. Znakomita rola.
kawał dobrej roboty. Tu po prostu widać, że wszyscy się starali. Od reżysera, który wyrabiał sto pięćdziesiąt procent, do aktorki, aprobującej śmiałe i mało komfortowe sceny i charakteryzację. „Gatunek: Przebudzenie” spotkał się ze zróżnicowaną reakcją widowni i krytyki. Część widzów zarzuca mu, że jest jednak zbyt odległy od poprzedników, za mało tu golizny, za mało chwytów gore. Większość uznała jednak wysiłki ekipy. Moim zdaniem „Gatunek: Przebudzenie” to godny restart dla serii - ciekawy niskobudżetowy film, udowadniający, że wciąż najważniejszy jest talent a nie fura pieniędzy.
Oczywiście każdy widz dostrzeże, że, tak jak inne sequele DVD, „Gatunek: Przebudzenie” to malutki film, jest to jednak chlubny wyjątek w bagnie tego typu produkcji. Nie zawsze trzeba mieć gigantyczne pieniądze, żeby zrobić
GATUNEK: PRZEBUDZENIE
(Species: The Awakening)
Dystrybucja: Brak Film:
Reżyseria: Nick Lyon Obsada: Helena Mattsson, Ben Cross, Dominic Keating, Marlene Favela Produkcja: USA 2007
Olga Romik
„Nie robię nic innego poza przestawianiem moich myśli”
Filmowe potwory Gigera
Znane wielu widzom filmy „Obcy” („Alien”, USA 1979, reż. Ridley Scott) i „Gatunek” („Species”, USA 1994, reż. Roger Donaldson) zaliczane do horrorów SF na dobre znalazły swoje miejsce w futurystycznym kinie akcji i należą do klasyki tego gatunku. Nic dziwnego, to przecież „Obcy” Ridleya Scotta jest filmem, który za najlepsze efekty wizualne otrzymał w 1980 roku statuetkę Oscara. Niewielu jednak wie, że twórcą owych efektów wizualnych do obu filmów jest Hans Ruedi Giger (ur. 1940 w Chur w Szwajcarii) - genialny acz kontrowersyjny szwajcarski malarz surrealista porównywany z Hieronimem Boschem i Salvadorem Dali, okrzyknięty „apokaliptycznym jeźdźcem epoki nuklearnej”. Jego talent polega na precyzyjnym i akuratnym przedstawieniu mrocznych przepaści ludzkiej psychiki. Jego twórczość niepokoi, wzbudza lęk z powodu ewolucyjnych postępów czasu. Jego sztuka często określana jest jako „biomechanoidalna”, którą sam Giger wyjaśnia następująco: „W moim rozumieniu jest to harmonijne połączenie technologii, mechaniki i stworzenia. Badania genetyczne jeszcze nauczą nas lęku. Klonowanie (stworzenie dwóch identycznych organizmów) już jest koszmarem. Bliźniaki syjamskie jako robotnicy: jedno ciało, dwie głowy, cztery ręce. Z tempem współczesnego postępu niewątpliwie już niedługo będzie można klonować żołnierzy…” Jednym z takich żołnierzy jest postać kosmicznego potwora, stworzona przez artystę do „Obcego”. Punktem wyjścia dla tej postaci był cykl mrocznych obrazów wykonanych przez malarza, a nazwanych „Giger’s Necromonicon”. Tytuł nie został wybrany przypadkowo – „Necromonicon” („Maski zmarłych”) to księga magii, która przyniesie ludzkości zagładę, jeśli dostanie się w niepowołane ręce. Zawiera ona bowiem legendy o wielkich bogach-potworach z imionami prawie nie do wymówienia, takimi jak „Cthulhu”, czy „Yog-Sothoth”, którzy drzemią w nagrobnych komnatach wewnątrz Ziemi i w głębinach oceanów, i powstaną przy odpowiednim układzie gwiazd, by panować nad światem. Nic więc dziwnego, że Ridley Scott po obejrzeniu prac z gigerowskiego „Necromoniconu” wręcz upierał się przy tym, by postaci „Obcego” nadać kształt „boskiego” potwora, ponieważ – jak twierdzi sam reżyser – „potwory te całkowicie odpowiadały mojemu wyobrażeniu o nich na potrzeby filmu; poprzez zespolenie w nich w sposób niepowtarzalny horroru i piękna”.
30
Jak wygląda zatem ów piękny potwór? W scenariuszu potwór ten przedstawiony został jako superinteligentna istota pozaziemska, monstrum nieznanego pochodzenia zamieszkujące mroczną, obcą planetę. Istota ta czyha tylko na sposobność, by porwać, rozszarpać i pożreć napotkanych ludzi bądź wykorzystać ich wyssane ludzkie ciała w roli kokonu dla swojego potomstwa. Scenarzysta Dan O’Bannon przedstawia tytułowego Obcego jako element doskonale zorganizowanej kolonii, z dokładnym podziałem na role, przypominającej kolonię mrówek: są tu robotnice, troszczące się o pożywienie, którym są ludzie; żołnierze skutecznie dbający o bezpieczeństwo braci; królowa-matka, maszyna do składania jaj - oraz młode, przepoczwarzające się larwalne istoty. Na to rusztowanie Giger nanosi swój bezkompromisowy punkt widzenia. Pierwszym jego pomysłem było przedstawienie planety Obcego jako krajobraz, w którym dominującym elementem są masowo rozrzucone kości. Na tym tle jawi się fragment obcego statku w kształcie podkowy wystający z morza kości. Wnętrze wraku, do przesady przypominające przełyk, ma bardzo drobiazgową, porowatą, żłobioną - czy tez żebrowatą - strukturę podobną do tkanki. Penetrując mikroskopijne obrazy tkankowe, wkracza się do świata, w którym żyją Obcy. Atmosfera robi się nieprzyjemna, jest coraz cieplej, wilgotniej, ciaśniej, a cylindryczne przejścia robię się węższe i trudniejsze do pokonania. Przeciskając się przez jedno z nich, jawi się oczom widza pomieszczenie lepkie, śliskie, ohydne; w nim dokonuje się proces „rodzenia się” Obcego. Królowa matka - potworzyca o głowie przypominającej ostrze toporu i niebotycznie dużym, błyszczącym, pulsującym i odętym odwłoku - składa jaja. Dość dużej wielkości jajo ma porowatą strukturę, a jego górna część wygląda jak rozcięte na cztery części owrzodzone płaty skórne. Otwór jaja i bruzdy miedzy płatami wypełnione są brudnym śluzem. Jajo rozwiera się w momencie dotknięcia, a ze śluzowatego wnętrza wyskakuje tzw. Facehugger. Jest to pierwsza forma, którą przybiera Obcy w całym cyklu swojego rozwoju. Facehugger jako pasożyt ma za zadanie wprowadzenie do ludzkiego organizmu nasienia Obcego i umieszczenie go w klatce piersiowej człowieka. Swoim wyglądem pasożyt przypomina dwie ludzkie ręce o bardzo chudych i długich palcach, które chwytają twarz człowieka, uniemożliwiając mu pozbycie się intruza. Dodatkowym atutem Facehuggera jest ogon składający się z segmentów, znajdujący się u nasady obu dło-
niokształtnych kończyn, który istota ta owija wokół szyi żywiciela. Twór ten jest kościsty, a jego korpus pokryty jest cienką warstwą tkanki, spod której widoczne są najdrobniejsze elementy budowy tej istoty. Po tego rodzaju „alienowskim” zapłodnieniu dokonuje się kolejny etap rozwoju Obcego. W klatce piersiowej żywiciela dorasta Chestburster, czyli właściwe „młode”, przez Gigera nazwane pieszczotliwie „Alien-Bambi”. Na świat przychodzi w brutalny i krwawy sposób poprzez przegryzienie się na zewnątrz, zabijając tym samym żywiciela. Budową malec przypomina coś o kształcie kikuta czy też ślimakowatą larwę, wyposażoną w silne szczęki i ostre zęby. Forma ta bardzo szybko rośnie i przekształca się w okazałego dorosłego osobnika. Właściwy Obcy to mieszanina elementów ludzkich ze zwierzęcymi. Dorosły osobnik mierzy ponad 2 metry, a jego cielesna architektura to kościsty korpus bardzo zbliżony do ludzkiego - kończyny górne i dolne przypominają ręce i nogi, jedynie palce to swoiste szpony. Korpus pokryty jest czymś w rodzaju cienkiej i ciasno przylegającej tkanki. Dodatkowy element stanowi smukły ogon-sztylet, którego Obcy używa jako śmiertelnej broni. Znakiem rozpoznawczym Obcego jest jednakże jego głowa, która ponownie stanowi ludzkozwierzęcą syntezę. Opływowy falliczny kształt głowy o gładkiej strukturze nie ma wykształconych oczu, lecz tylko ustokształtną, ociekająca śluzem paszczę o licznych szpiczastych zębach, wewnątrz której skrywa się kolejny rodzaj zabójczej broni potwora. Jest nią jęzor, na końcu którego znajduje się mini-szczęka, pozwalająca obcemu szybko wbić się w ciało człowieka. Całość postaci zdobią dodatkowo narośle i segmenty kostne, łuskowate płytki i tkankopodobne wypustki. W ciele Obcego nie płynie krew, lecz zielony gęsty kwas, który stanowi skuteczną obronę nawet zranionemu „reptilowi”, powodując przepalenie ubrań ochronnych ludzi i poparzenia skórne. Obcy jest bardzo silnym organizmem, wyposażonym w instynkt obronny i spryt. Świetnie potrafi się chować i czaić; skrada się i działa z zaskoczenia; jest doskonałym zabójcą – stanowi super-inteligentny gatunek. Jako jednostka przechodzi kilka przemian, a na każdym kolejnym etapie jest sprytniejsza i bardziej mobilna. Ma jednoznacznie zakodowane zadanie: bronić swą społeczność przed intruzami, zapewnić jej pożywienie i ciągłość gatunku. Jedynym sposobem ludzi na uśmiercenie Obcego jest ogień, np. z miotaczy ognia. Inny gigerowski potwór, którego celem również jest podtrzymanie ciągłości gatunku, to piękna kosmitka o imieniu Sil (w tej roli Natasha Henstridge) pojawiająca się w „Gatunku”. W tajnym laboratorium, wskutek manipulacji genami istoty pozaziemskiej i ludzkiej, zostaje powołana do życia istota, która w ciągu czterech tygodni z niemowlęcia staje się dziewczynką warunkami fizycznymi odpowiadającą dziesięciolatce. Naukowcy zauważają u niej niepokojące cechy odziedziczone genetycznie i postanawiają ją uśmiercić, co jednak im się nie udaje, ponieważ mała Sil ucieka. W trakcie ucieczki, będącej zarazem podróżą do dużego miasta, mała Sil przeżywa metamorfozy połączone z koszmarnymi wizjami, wynikiem których jest przemiana z małej dziewczynki w dorosłą, piękną kobietę, której zakodowanym genetycznie zadaniem będzie prokreacja mająca na celu przedłużenie jej rasy. Próby te niweczone są przez śledzących ją naukowców, co doprowadza Sil do podjęcia decyzji o całkowitej
przemianie z kuszącej piękności w biomechanoidalnego potwora, wyposażonego w zabójczą broń, którego celem jest zniszczenie prześladujących go ludzi. Ów żeński wariant gigerowskiego potwora to ponad dwumetrowa postać, której przymioty żeńskie w kategorii potwora powinny być tożsame z nieprzeciętną urodą człowieczej Sil. Mając to na względzie, Giger buduje monstrum Sil jako postać kobiety, której nieznaczne elementy architektury korpusu zostają zmienione – chodzi tu o szpony zamiast paznokci, wężokształtne sutki czy włosy. Ciało biomechanoidalnej Sil jest półprzeźroczyste, dzięki czemu możliwe jest obejrzenie jej szkieletu, który stanowi konstrukcja zbudowana z mechanicznych krążków i pracujących quasi-organów wewnętrznych. Liczne naczynia żylne, fragmenty tkanek czy przewody przypominające jelita sugerują jej organiczną mutację. Sil wyposażona jest w różne rodzaje broni organicznej, będące integralną częścią jej ciała. Jednym z rodzajów broni jest długi język - w przedniej części przypominający ludzki, w tylnej naszpikowany kolcokształtnymi wypustkami. Na plecach, w linii kręgosłupa, znajdują się ostrza wyglądające jak grzebień, który wysuwa się z kręgów, skutecznie zabijając przeciwnika atakującego od tyłu. Sil jest silną samicą; posiada zdolność odbierania ultradźwięków; porusza się bardzo szybko i zwinnie, przy czym zdaje się nigdy nie męczyć w sensie fizycznym. Praca Gigera nad postacią Sil nie była tak intensywna, jak nad Obcym, co widać po zróżnicowanej ilości szkiców do obu postaci. Fakt ten wynika przede wszystkim z odgórnych decyzji producentów, jak i motywacji samego twórcy. Autor chciał uniknąć analogii pomiędzy dwiema postaciami, jednak jego wskazówki i prośby zostały pominięte podczas prac nad filmem. Jak twierdzi sam artysta, nie wszystkie sceny filmu, w których pojawia się piękna kosmitka, odpowiadają jego wyobrażeniom - określa niektóre jej filmowe odsłony mianem „ropuszej brzydoty”. Oba biomechanoidalne potwory łączy jeden cel - zapewnienie ciągłości ich gatunków; są w swym działaniu konsekwentne i nieustępliwe, bezkompromisowe, prymitywne i jakże inteligentne. Gigerowska symbioza człowieka i maszyny niepokoi, wzbudza lęk z powodu wielkich ewolucyjnych przepaści, jednocześnie kusi i zachęca do poznania; zaciekawia i intryguje - wręcz prowokuje. Wywołuje mieszane uczucia i brak jednoznacznych wniosków - bo czyż można mówić o „potwornym pięknie”?
Piotr Pocztarek Kale (robiący oszałamiającą karierę Shia LaBeouf) jest normalnym do bólu nastolatkiem. Nieobce mu jest siedzenie przed komputerem, czy konsolą do gier (ciekawe ile musiał producentom zapłacić Microsoft, przyjrzyjcie się uważnie). Skrywa on jednak wewnętrzny dramat, nie może pogodzić się ze śmiercią ojca, który zginął w wypadku samochodowym. Kale wyszedł z niego cało. Tłumione emocje owocują szkolną awanturą, w który chłopak uderza swojego nauczyciela. Efektem jest wyrok sądowy - trzy miesiące aresztu domowego. Sytuacja jest o tyle smutna, że do sąsiedniego domu wprowadza się piękna dziewczyna - Ashley (Sarah Roemer, znana z Klątwy 2). Uziemiony Kale zaczyna z nudów podglądać śliczną sąsiadkę, która zresztą szybko go na tym przyłapuje. Wkrót-
32
ce potem nawiązuje się pomiędzy nimi nić porozumienia, dziewczyna zaczyna interesować się nawet dziwnym hobby chłopaka. Ofiarą ich wspólnych podglądackich instynktów zostaje sąsiad Robert Turner (David Morse). Pewnej nocy Kale podglądając Turnera widzi, jak ten popełnia morderstwo na kobiecie do towarzystwa. Czy Robert jest mordercą, czy może chłopca poniosła nafaszerowana grami i filmami wyobraźnia? Tego dowiecie się oglądając nowy thriller D.J. Caruso. Reżyser kilka razy udowodnił, że potrafi nakręcić porządny thriller. To spod jego ręki (kamery?) wyszły takie perełki jak „Jezioro Salton” z Valem Kilmerem (2002), czy „Złodziej życia” z Ethanem Hawke’em, Angeliną Jolie i Kieferem Sutherlandem (2004).
Przez pierwszą godzinę akcja troszeczkę się dłuży, nie znaczy to jednak, że wydarzenia przedstawione na ekranie są nudne i nie do przełknięcia. Tym niemniej widz zaczyna odczuwać tytułowy niepokój - czy coś się wreszcie wydarzy, czy już nie? W końcu do akcji wkracza sąsiad - niezrównany mistrz drugoplanowych ról - David Morse. Aktor nic nie stracił ze swojej charyzmy i nadal potrafi nas zahipnotyzować, nawet jako czarny charakter. Od jego pojawienia się na ekranie akcja nabiera tempa, prowadząc nas do elektryzującego finału. Dla scenarzystów malownicza okolica rodem z „Gotowych na wszystko” - małe domki na przedmieściach, idealnie przystrzyżone trawniki - to idealne miejsce, gdzie może ukryć się psychopata. Z pozoru sterylne otoczenie może nagle okazać się śmiertelną pułapką. Zwłaszcza, jeśli wtyka się nos w nie swoje sprawy i chce się wiedzieć za dużo. A przecież to podglądactwo nie jest obce nikomu z nas. Zwłaszcza w erze „Big Brothera”, czy innych reality shows bazujących na pierwotnych ludzkich instynktach. Reżyser daje nam do oceny motywy postępowania współczesnych ludzi - czy podglądamy bo to leży w naszej naturze, czy po prostu robimy to z nudów? Bohaterowie filmu Caruso, mimo że ciekawie nakreśleni, są tylko nastolatkami. Nie ma tu superbohaterów ścigających superzłoczyńców. Są normalni ludzie, którzy mogą skrywać mroczne tajemnice. Dlatego akcja posuwa się do przodu powoli. Tak jak w życiu, do pewnych radykalnych działań trzeba dojrzeć. Co my byśmy zrobili, mając nałożony areszt domowy, nie mogąc odejść dalej niż na 30 metrów od domu, w czasie kiedy po drugiej stronie ulicy mieszkałby ktoś podejrzany? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sam.
NIEPOKÓJ
Ja przyznaję się bez bicia: postąpiłbym jak bohater „Niepokoju”. Twórcy pokazują, że można nakręcić bardzo dobry, trzymający w napięciu film, którego akcja rozgrywa się w obrębie jednego domu, albo jednej ulicy. Udowadniał to już Joel Schumacher tworząc świetny „Telefon”, gdzie akcja ograniczała się do budki telefonicznej. Ciekawostką jest fakt, że poszczególne elementy domu, to zlepek kilku plenerów. I tak front był kręcony w jednym mieście, trawnik w drugim, a wnętrza zbudowano w studio. Wszystkie elementy sklejono w jedną całość, w ten sposób powstał dom, idealnie odpowiadający wymogom scenariusza. Nie sposób w tym momencie nie wspomnieć o analogii „Niepokoju” do „Okna na podwórze” mistrza Hitchcocka. Film Caruso jest jednak dużo bardziej dynamiczny i rozrywkowy. Misterna fabuła zastąpiona jest czystą akcją w nowoczesnym stylu. Film balansuje bowiem między opowieścią o nastolatkach dla nastolatków, a rasowym thrillerem dla wszystkich żądnych ekscytacji i emocji. Można powiedzieć, że Caruso stworzył „Hitchcockowski thriller dla młodzieży” Na koniec dodam, że film mimo, iż wydaje się lekki, przyjemny i prosty jest kinem dobrze zrealizowanym i zagranym. Jeśli zajrzymy w niego głębiej, znajdziemy postawione pytania, na które większość z nas bałaby się odpowiedzieć głośno. Czy jesteśmy bezpieczni we własnym domu? Czy znamy ludzi z najbliższego otoczenia i wreszcie najważniejsze - czy potrafimy nie wtykać nosa w nie swoje sprawy? Polecam „Niepokój”, który pomoże nam zajrzeć do swojej duszy… a także do domu sąsiada.
(Disturbia)
Dystrybucja: United International Pictures Film: Reżyseria: D.J. Caruso Obsada: Shia LaBeouf, Sarah Roemer, Carrie-Anne Moss, David Morse Produkcja: USA 2007
33
Łukasz Skura ... a właściwie białej masy nieodgadnionego pochodzenia, którą odnalazłszy, pewna firma chce sprzedawać jako Przysmak, Deser, Substancję – w zależności od tłumaczenia. Substancja jest bardzo smaczna, kto raz jej spróbuje, ten chce więcej, i więcej, i jeszcze więcej, dopóki nie napełni się całkiem, a wtedy... Przysmak zacznie działać! Zacznie bezlistośnie mordować i zdobywać Ziemię... Aż zapanuje nad całym światem, a wtedy będzie tylko ciemność. I jogurt oczywiście. Taki to właśnie nietypowy pomysł miał reżyser i scenarzysta Larry Cohen, znany z serii „A jednak żyje” czy ostatnio ze scenariusza do „Sadysty” Rolanda Joffé. Od razu trzeba powiedzieć, że twórca potraktował temat z przymrużeniem oka, bo inaczej się chyba nie da. Chociaż pewnie Uwe Boll podszedłby do sprawy z należytym szacunkiem, czcią i powagą; możemy liczyć na remake? Bardziej absurdalnym pomysłem mogłaby być mordercza ściana albo biurko, ale wtedy film byłby chyba zbyt nudny i statyczny. Płynny jogurt pozwala na pokazanie go jako żywy orgaznizm, suną-
Zabójcze pszczoły, ślimaki, żaby, piły mechaniczne z Teksasu, szczęki, zmartwychwstające lalki, dżdżownice, ludzie-koty i ludzie-aligatory, latające kurczaki-olbrzymy i nawet niewidzialna czarownica z lasu Burkittsville to zupełnie nic, to absolutnie mały pikuś w porównaniu do... MORDERCZEGO JOGURTU! Z perspektywy czasu ewidentnie wychodzą na wierzch wszystkie typowe dla produkcji z lat 80. elementy. Charakterystyczna, lekko kiczowata atmosfera: efekty trącące myszką, kolorowe stroje i wielkie plastykowe klipsy na uszach modelek reklamujących „The Stuff”. Reklama spożywczego produktu nakręcona jest w maksymalnie prostacki sposob, z użyciem jak największej ilości „cudnego” różu. Lekka konwencja widoczna choćby w sposobie gry aktorskiej, dużej ilości infantylnych żarcików, w których szczególnie lubuje się główny bohater (Moriarty), pozwala traktować film jako mało angażującą rozrywkę. I tak dzieło się sprawdza, choć z korzyścią dla niego – i dla widzów - mogłoby trwać jeszcze krócej, wystarczyłoby wyciąć początkowe dłużyzny. Potem wszystko się rozkręca. Z szablonowego filmu rodem z lat 50., gdzie mały chłopiec, któremu nikt nie chce uwierzyć, że odkrył śmiertelne niebezpieczeństo (poruszający się smakołyk w lodówce), przechodzimy do czegoś w rodzaju równie szablonowego monster movie. Ale dzięki tej różnorodności widz się nie nudzi. Zahaczamy także o film drogi - i szukamy nawiązań do „The Thing” Johna Carpentera, a wszystko to z udziałem dzielnych marines, którzy zrobią wszystko, by uratować Amerykę przed bezdusznymi kapitalistami, chcącymi zrobić biznes na pysznej papce! Zostajemy uraczeni kilkoma wzniosłymi bon motami: „Myślicie, że tymi pistoletami zabijecie wszystko, co złe? A jeśli zło jest w was?” - robi wrażenie, prawda? Podobnie jak hasło reklamowe: „Czy to wy jecie, czy to je was?” Możecie sobie tylko wyobrazić, jakie napięcie panuje w tym filmie! 230 volt w waszych gniazdkach to betka! Muzyka jest dosyć przewidywalna (biorąc pod uwagę ówczesne trendy), przykładowo: kiedy widzimy
cy w stronę niewinnych ofiar. Pozwala też na zastosowanie tanich efektów specjalnych. Kiedy zabójcza masa niespodziewanie wylewa się z przeróżnych miejsc (okna, drzwi, usta...), czasami widzimy poczciwy bluebox, a czasem „ruchomy pokój”, który bez ingerencji komputera stwarza wrażenie ożywionej gęstej substancji, gdy tak nanaprawdę wszystko załatwia grawitacja. Motyw ten przypomina sławnego Bloba – „kisiel” z koszmarów, który kręcony był jednak całkiem na serio.
34
SUBSTANCJA
(The Stuff)
Dystrybucja: IDG Film: Dodatki DVD:
Reżyseria: Larry Cohen Obsada: Michael Moriarty, Andrea Marcovicci, Danny Aiellos Produkcja: USA 1985
wojsko, słyszymy wojenne marsze; kiedy mamy „scenę rodzinną”, gdzie chłopak jest zmuszany do jedzenia Substancji na pierwsze i drugie danie, no i na deser, słyszymy złowrogie smyczki, chcące wywołać w nas wrażenie, że delikates zaraz wyskoczy z pudełka i rzuci się na aktorów. Żadna kompozycja w pamięć nie za-
pada, wszystko jest standardowo zuniwersalizowane i wygładzone. Podobnie jak klimat filmu - miejscami zbliżający się do horroru familijnego, który możemy obejrzeć z młodszym rodzeństwem - pod warunkiem, że dzieciaki wyjdą z pokoju, kiedy na ekranie zacznie się scena z pożeraniem „od środka”. Nie ma tu odważnych scen erotycznych z udziałem białej mazi, nikt tu nie przeklina, nie wyzywa, co najwyżej komuś pocieknie z ust zbyt biała ślina... Palce lizać. Podczas seansu zjadłem jeden jogurt, który nikomu - całe szczęście - nie zaszkodził, nie miałem też jakiegoś obrzydzenia, patrząc na ten owocowy frykas. Tak więc spokojnie przed seansem można zaopatrzyć się w kilka kubełków dobrego jogurtu truskawkowego bądź jabłkowego (będzie kolorem bardziej pasował do tego na filmie - to pomaga lepiej się wczuć) i udać się do rzeczywistości, w której ten właśnie specjał żyje i chce zawładnąć światem. Tylko nie jedzcie za dużo, żeby Was nie zmuliło...
35
Obraz Satoshi Kono to bowiem... anime. Dodajmy od razu: anime w najlepszym japońskim wydaniu. Iluzja filmu aktorskiego jest doprawdy zdumiewająca. Choć postaci są tylko rysunkowe, już po kliku chwilach ich animowana natura przestaje być przez nas zauważana. Podobnie jest ze światem przedstawionym w „Perfect Blue”, który niemal w sposób perfekcyjny imituje rzeczywistość. Niemal - bo jednak trochę sztuczności pojawia się w scenach z ruchem postaci czy tła. Momentami też kreska wydaje się nazbyt kanciasta. Ale to nie tylko techniczne walory „Perfect Blue” decydują o największej wartości debiutu Satoshi Kona. Ta tkwi w bogactwie znaczeń, jakie niesie ze sobą pozornie błaha opowieść o perypetiach popowej gwiazdki, Mimy, której zamarzyła się aktorska kariera. W Kraju Kwitnącej Wiśni, podobnie jak w innych krajach daleko posuniętego konsumpcjonizmu, idoli produkuje się taśmowo. Każdy może nim zostać, o ile da się go dobrze sprzedać. Są towarem i tak też się z nimi postępuje. Bezużyteczni lądują gdzieś na obrzeżach przemysłu rozrywkowego albo po prostu na dnie. Wizja show biznesu jako bezdusznej maszyny mielącej wszelkie uczucia i zwykłą ludzką przyzwoitość nie jest odkrywcza. Także moralne dylematy bohaterki, która ulega coraz większym i coraz bardziej upokarzającym kompromisom, wpisują się w schemat krytycznego portretu pop kultury. Wydaje się, że w „Perfect Blue” ważniejsze i ciekawsze są dwa inne wątki. Po pierwsze - stopniowy upadek Mimy nie jest tylko kwestią moralną, ale wręcz egzystencjalną. Nieobecnym w książce, a dodanym do wersji Kono, jest motyw utraty przez bohaterkę poczucia rzeczywistości. Początkowo otaczający ją świat jest znajomy i czytelny, z czasem staje się jednak oraz mniej zrozumiały i oczywisty. Na ekranie jawa miesza się ze snem, a do tego ze scenami z filmu, w którym występuję Mima. Bohaterka, a wraz z nią widzowie, traci poczucie pewności – nie wiadomo kto jest kim ani co jest czym. Rzeczywistość staje się obca, groźna niczym w sennym koszmarze. Na dodatek, ktoś morduje osoby z bliskiego otoczenia dziewczyny. Czy to psychopatyczny fan Mimy? A może to ona sama albo jej alter ego?
36
O tym, że show biznes to jedno wielkie g… a „artyści to prostytutki”, wiadomo nie od dziś. Mrocznym aspektom przemysłu rozrywkowego i cieniom sławy poświęcono już nie jedną książkę i film. Ale rzadko trafia się wypowiedź tak nieszablonowa pod względem formy i treści jak japoński „Perfect Blue”.
PERFECT BLUE
(Perfect Blue)
Dystrybucja: Universal International Pictures Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Satoshi Kon Obsada: Junko Iwao, Rica Matsumoto, Shinpachi Tsuji Produkcja: Japonia 1998
A może ktoś jeszcze inny? Naturalne, że w końcu musi pojawić się pytanie: kim tak naprawdę jest bohaterka? Odrealnienie filmowej rzeczywistości wznosi film na poziom metafory. Banalna historyjka o rozterkach gwiazdki pop przemienia się w traktat o względności ludzkiego poznania i samego człowieka. Czy Mima jest bowiem piosenkarką, która śni o aktorskiej karierze? A może aktorką, która kiedyś była piosenkarką? Albo może aktorką, która odtwarza Mimę? A może jest jedynie iluzją Mimy? Jest to bardzo interesujący wątek, a zarazem bardzo „japoński”, bo zakorzeniony w buddyzmie. To w buddyjskiej „Sutrze Serca” czytamy: „Forma jest dokładnie pustką. Pustka jest dokładnie formą”, a w filmie pada zdanie, że osobowość człowieka nie jest niezmienna., co też jest w duchu buddyjskie. Choć także w zachodniej nauce odnaleźć można poglądy, że wrażenie spójności i kompletności człowieka jest jedynie funkcją ludzkiego umysłu. Wystarczy drobna rysa - niepowodzenia zawodowe czy prywatne - by tożsamość człowieka zaczęła się sypać. W „Perfect Blue” psychiczny rozpad bohaterki oddano przez „dramaturgię koła”. Mima wciąż powraca do swego mieszkania, traci poczucie czasu i rzeczywistości. Znaczącą rolę odgrywają także lustra oraz powierzchnie odbijające światło (sugestywna scena ucieczki Mimy przed oprawcą). Rozdwajają one bohaterkę, podważają jej realność, choć reżyser stosuje także inne zabiegi. Mnoży jej społeczne role, powołuje do życia sobowtóra, Mimę-piosenkarkę wszystko po to, by „rozdrobnić” bohaterkę. Wspomnieliśmy o dwóch wątkach, które decydują o wartości filmu Kona i pierwszy z nich już omó-
wiliśmy. Drugim jest uczynienie bohaterem także psychopatycznego fana Mimy, zwanego Me-Mania. W Japonii podobnych do postaci wielbiciela bohaterki „Perfect Blue” nazywa się „otaku”, czyli „fanatyk” lub „maniak”. Nie są oni tak niebezpieczni jak ten z filmu (choć znany jest przypadek Tsutomu Miyazakiego, mordercy-kanibala, który był rasowym „otaku”), ale filmowa kreacja ma wiele wspólnego z rzeczywistością. „Otaku” to osoby, które są głęboko uzależnione od produktów japońskiej pop kultury - idoli czy gadżetów. Ich „pasja” zastępuje im kontakty międzyludzkie a nawet realny świat. Całymi dniami i nocami oglądają, słuchają lub czytają o swoich idolach. Kiedyś stanowili margines społeczeństwa, dziś są ich 3 miliony a wokół „otakuizmu” kręci się potężny przemysł. W „Perfect Blue” ofiarą show biznesu nie jest więc tylko Mima, lecz także prześladujący ją fan. Oboje są ofiarami współczesnej cywilizacji opartej na postępującym konsumpcjonizmie, która, zjadając własne dzieci, pożera samą siebie.
Krzysztof Gonerski
37
Piotr Pocztarek Foto: arch. organizatora
Zdjęcia od lewej: 1. Ogonek widzów wchodzących na salę w Multikinie Złote Tarasy 2. Atmosfera grozy w Multikinie Ursynów 3. Leon Warecki z Carisma Entertainment odbiera Złotą Czaszkę za „Krzesło diabła” 4. Towarzyszący Horrorfestiwal.pl 2007 pokaz charakteryzacji 5. Złota Czaszka
W dniach 25-28 października w Multikinach całego kraju odbył się pierwszy polski przegląd filmów grozy pod szyldem „Horror Festiwal”. Podczas trwania imprezy w 13 kinach ponad 12 tysięcy widzów miało szansę obejrzeć 9 filmów pełnometrażowych i 4 odcinki kultowego serialu „Masters of Horror”. Nagrodą główną festiwalu była „Złota czaszka” - przyznana przez specjalne jury dla najlepszego filmu. Mimo, że zadowoleni z efektu organizatorzy zapowiedzieli już drugą edycję festiwalu, nie obyło się bez wpadek. 38
Ideą festiwalu było przybliżenie polskiej publiczności nieznanych do tej pory produkcji z gatunku horroru. W większości wybrano docenione na świecie filmy, które nie trafiły do polskich kin ani do dystrybucji DVD. Horrory młodych, mało znanych twórców ze Skandynawii, Anglii czy Dalekiego Wschodu, prezentowane razem w czterodniowym cyklu, dały mieszankę wybuchową, której nie sposób zapomnieć. Nie zabrakło filmów zarówno poważnych, jak i komedio-horrorów. Nie zabrakło premiery „Halloween” Roba Zombiego ani wstrząsającego „Imprint” Takashiego Miike. Nie zabrakło też produkcji nienadających się do oglądania. Różnorodność kulturowa przeglądanych filmów okazała się najmocniejszą stroną festiwalu – a jednocześnie jego achillesową piętą. Twórcy zapomnieli, że mentalność obywateli naszego kraju bardzo różni się od mentalności Japończyków czy Norwegów, a co za tym idzie - ich filmy mogą być negatywnie przyjęte przez publiczność. Nienajlepiej dobrane były też odcinki „Masters of Horror”, gdyż w tej wybitnej serii dałoby się znaleźć kilka innych historii, bardziej zasługujących na uwagę niż te zaprezentowane na festiwalu. Przyjrzyjmy się zatem poszczególnym filmom. Wyprodukowany w 2005 roku serial „Masters of Horror” doczekał się póki co dwóch serii. W Polsce dopiero od października można nabyć wydania DVD z kilkoma odcinkami. Spośród 13 odcinków na festiwalu wybrano 4. Pierwszym był „Jennifer” w reżyserii Dario Argento, gdzie główną rolę zagrał Steven Weber, aktor serialowy znany między innymi ze „Skrzydeł” i mini-serii pt. „Desperacja” wg powieści Stephena Kinga. Wysmakowana, umieszczona między horrorem a komedią opowieść o policjancie, który ratuje życie potwornie zdeformowanej dziewczynie, zakochuje się w niej i sprowadza ją do domu. Problem w tym, że dziewczyna oprócz seksownego ciała i makabrycznej twarzy ma też niezmiernie krwiożerczy apetyt. Widzowie odcinek przyjęli lekko, a pomogła im w tym perfekcyjna muzyka Claudio Simonettiego. Dziesięć minut później publiczność po raz pierwszy zobaczyła na dużym ekranie „Piętno” Takashiego Miike – jedyny epizod, który nie przeszedł przez telewizyjną cenzurę ze względu na nagromadzenie wyjątkowo drastycznych scen. Miike snuje historię Christophera, który podróżuje do Japonii w poszukiwaniu ukochanej kobiety. Trafia jednak do domu publicznego, gdzie prostytutki i demony robią wszystko, by dokonać perwersyjnej zemsty za okrutny los, jakiego doświadczyły. W roli głównej pojawił się nader ekspresywny etatowy aktor filmów grozy – Billy Drago. Nagromadzenie scen, przy których „Piła” czy „Hostel” wyglądają na dobranocki, sprawiło, że cała sala siedziała cicho. Nikt nie odważył się zaśmiać aż do przerysowanego finału, który można było poprowadzić trochę lepiej.
Nadszedł czas na „Opowieść Haeckela” Johna McNaughtona. Reżyser znany polskim widzom ze świetnego thrillera „Dzikie żądze” przedstawia nam historię młodego mężczyzny, który w empiryczny sposób poznaje tajniki wskrzeszania umarłych. Groteskowe sceny, ukazujące nam żywe trupy, które mają na seks równie wielki apetyt co na ludzkie mięso, nie zrobiły wrażenia na widzach. Wszyscy niecierpliwie czekali na niespodziankę wieczoru – „Halloween” Roba Zombiego. Ale od tego dzielił wszystkich jeszcze jeden seans… „Kobieta-jeleń” Johna Landisa, mistrza horroru i komedii (tym filmem zahaczył bardziej o ten drugi gatunek) to lekka opowieść o Indiance, która zamienia się w jelenia i zabija mężczyzn, którzy próbowali uprawiać z nią seks. Piękna Cinthia Moura oraz fenomenalny Brian Benben w rolach głównych charyzmatycznie udźwignęli swoje role. Scenę, w której główny bohater leży w łóżku i próbuje przeprowadzić rekonstrukcję wydarzeń, wszyscy widzowie zapamiętają do końca życia. Kiedy nadszedł czas na premierę „Halloween”, publiczność nerwowo kręciła się w fotelach, czekając na rozpoczęcie projekcji. Niestety - wielu z nich przeżyło rozczarowanie, kiedy Rob Zombie zabił prawie całą magię oryginalnego filmu Johna Carpentera, próbując wyjaśnić psychologiczne aspekty morderczej działalności Michaela Myersa. Dziewiąta część historii bardziej wygląda na biografię Michaela Myersa niż na remake klasycznego horroru Carpentera. Najwierniejsi fani docenili epizodyczną obecność gwiazd kojarzonych z gatunkiem – Brada Dourifa, Danny’ego Trejo, czy Udo Kiera. Drugi dzień rozpoczął się od niezłego horroru p.t. „Topór”, debiutującego w tym gatunku amerykańskiego reżysera Adama Greena. Film balansuje na krawędzi horroru i komedii, świetnie sprawdzając się w obu konwencjach. Historia potwornie zdeformowanego Victora Crowleya, który zostaje przypadkowo zabity przez swojego ojca – a potem powraca z zaświatów, by mordować nieuważnych, zagubionych w Luizjanie turystów, zapewniła widzom odpowiednią dawkę krwawych wrażeń i zabawnych scen. Dodatkowym atutem filmu były (podobnie jak w „Halloween”) epizody gwiazd horroru – tym razem Roberta Englunda i Tony’ego Todda. Po udanym „Toporze” organizatorzy uraczyli widzów mniej wartościowym „Tunelem”. Ten japoński horror w reżyserii Takeshiego Furosawy opowiada nam historię nawiedzonej stacji metra i biletu niosącego śmierć. Niestety, w filmie zabrakło klimatu i strasznych scen, a niektóre ukazane w nim elementy kultury japońskiej rozśmieszyły publiczność do łez, mimo że nie takie było zamierzenie twórców. Na plus można zaliczyć solidną, efektowną scenę finałową, która - chociaż mało straszna - była bardzo dobrze wyreżyserowana. Zaraz po „Tunelu’’ po raz drugi pokazano „Halloween” – dla tych widzów, którzy darowali sobie przedpremierową, czwartkową projekcję.
Sobota, trzeci dzień festiwalu, rozpoczęła się od horroru rodem z Norwegii. „Hotel zła” był typowym slasherem, porównywalnym do „Koszmaru minionego lata”. Piątka nastoletnich snowboardzistów znajduje schronienie w odciętym od świata hotelu w górach. Nie wiedzą jednak, że w jego pokojach czai się morderca, który urządza sobie polowanie na bohaterów filmu. Mimo oklepanej formuły film wypadł całkiem nieźle dzięki umiejętnemu budowaniu klimatu przez reżysera, Roara Uthauga. Drugim filmem był „Potwór”, koreańska hybryda gatunkowa - mieszanka komedii, dramatu i horroru. Historia porwanej przez zmutowanego potwora z rzeki Han dziewczynki, którą próbuje odnaleźć i odzyskać nieudolny ojciec. Prosty scenariusz był tylko pretekstem do zabawy z widzem w przemycanie przesłania politycznego, społecznego i ekologicznego - żądni horroru widzowie nie przyjęli entuzjastycznie filmu, który okazał się być zbyt gorzką pigułką do przełknięcia. Po raz kolejny okazało się, że różnice kulturowe są nie do pokonania, jeśli chodzi o Europę i Daleki Wschód. Zwieńczeniem wieczoru był brytyjski horror „Krzesło diabła”, który został zwycięzcą festiwalu. To właśnie tej produkcji jurorzy przyznali „Złotą czaszkę” dla najlepszego filmu. Reżyser Adam Mason pokazuje nam historię Nicka (w tej roli fenomenalny Andrew Howard), który - szukając mocnych wrażeń ze swoją partnerką Sammy zakrada się do opuszczonego szpitala psychiatrycznego. W środku odnajdują krzesło, stanowiące połączenie krzesła elektrycznego z wymyślnymi narzędziami tortur. Krzesło na oczach Nicka masakruje Sammy, a jego samego doprowadza do obłędu, co skutkuje zamknięciem go w szpitalu dla psychicznie chorych. Kilka lat później Nick, pod opieką ekscentrycznego doktora Willarda i kilku jego asystentów, powraca na miejsce śmierci dziewczyny, by przekonać się, skąd wzięły się jego traumatyczne przeżycia. Czy to diabelskie krzesło, czy też może zaklęty w nim potwór ponosi winę za masakrę, do której nieuchronnie ma dojść - a może przyczyny należy szukać gdzie indziej? Fenomenalny horror, łączący w sobie klimat filmów: „Madhouse”, „Silent Hill” i „Drabina Jakubowa”, z charyzmatycznie zagraną rolą główną, okraszony zawadiackim brytyjskim humorem stanowił dla widzów wspaniałą pożywkę, zaspokajając i żądzę krwi, i pragnienie inteligentnej fabuły. Jest to zdecydowanie jeden z najlepszych angielskich horrorów, dlatego też trudno nie zgodzić się z decyzją jury. Niedzielny wieczór rozpoczął się od „The Eye” z Hongkongu. Decyzją producentów film został wycofany z wyścigu o „Złotą czaszkę”. Szkoda, zwłaszcza że to jedyna z prezentowanych produkcji, mająca szansę wygrać z „Krzesłem diabła”. Po operacji przeszczepu rogówki 20-letnia Mun odzyskuje utracony w dzieciństwie wzrok. Dziewczyna zaczyna jednak widzieć nadprzyrodzone rzeczy, takie jak duchy niedawno zmarłych osób
lub ludzi, którzy mają za chwilę umrzeć. Okazuje się, że poprzednia właścicielka rogówki miała podobny dar. Niestety, uznana za czarownicę, zaszczuta i wyszydzona, popełniła samobójstwo. Film bogaty jest w sceny mrożące krew w żyłach. Świeża historia, niesamowity klimat i ekscytujący finał sprawiają, że jest to jeden z najlepszych horrorów ze Wschodu i jeden z najlepszych filmów festiwalu. Drugim prezentowanym tego dnia filmem był „Rise: Blood Hunter” z Lucy Liu w roli głównej. Reżyser i scenarzysta Sebastain Gutierezz jest też autorem przeróbki scenariusza do remake’a „The Eye’’, zapowiedzianego na 2008 rok. Reporterka Sadie budzi się w kostnicy i odkrywa… że nie żyje. Zamieniona w okrutny sposób w wampirzycę dziewczyna poprzysięga zemstę na swoich oprawcach, łącząc siły z policjantem, którego córka podzieliła los bohaterki. Napakowany akcją horror, przypominający serię o Bladzie - wiecznym łowcy, wypadł zaskakująco dobrze. Przez prawie dwie godziny nie nudził widzów i pokazał sprawną realizację, unikając przy okazji „klątwy Matrixa”, czyli nadmiernego nagromadzenia absurdalnie karkołomnych efektów specjalnych. Filmem, na który wszyscy czekali najbardziej, była „Noc żywych trupów 3D” – lecz nie ze względu na fabułę, a obiecany trójwymiarowy efekt. Niestety film okazał się porażką festiwalu. Remake horroru George’a Romero nie był do przełknięcia ani w okularach 3D, ani bez nich, co zdesperowani organizatorzy próbowali zasugerować widzom dzień przed projekcją. Oznajmili mianowicie, że filmu nie da się obejrzeć z efektem 3D, gdyż nic wówczas nie widać, jednak publiczność uparła się, nie godząc się nawet na projekcję innego filmu. Kiepskiej produkcji nie pomogła nawet obecność Sida Haiga. W Multikinie w warszawskich Złotych Tarasach podobno zabrakło okularów 3D. W tym jednak przypadku był to nie skandal, a przysługa dla widzów. Podsumowując, festiwal był na pewno świetną, godną pochwały inicjatywą, których życzyłbym sobie więcej. Strona techniczna w Multikinie na warszawskim Ursynowie była jednak kulawa. Zero dekoracji, zero przepychu - jedynymi dowodami na to, że odbywa się impreza, były kartki na drzwiach sali z wydrukowanym napisem: „Przerwy między seansami trwają 10 minut” oraz małe stoisko, gdzie można było sobie zrobić „makeup” rodem z horroru. Kilku chętnych na otwartą ranę, guz albo wystającą z twarzy kość policzkową ustawiło się w kolejce do charakteryzatorek. Plusem był też „zestaw maratończyka”, czyli popcorn i napój w bardzo okazyjnej cenie. Każdego dnia wśród widzów losowane były nagrody. Każdy, kto miał bilet z wylosowanym numerem miejsca, dostawał kubek, pudełeczko na drobiazgi, zaproszenie lub pakiet horrorów z „Kina grozy”. Życzymy organizatorom lepszych pomysłów i lepszych nagród za rok, tym niemniej jesteśmy wdzięczni za inicjatywę, z jaką wyszli do polskich fanów horroru.
„Do you have the Sack with you?” I spoke: „the Sack, that is here; because apples, nut and almond core eat pious children gladly.” „Do you have the rod also with you?” I spoke: „the rod, it is here; but for the children, only the bad, those it meets them right, upon their part.” Theodor Storm
Za każdym razem, kiedy spoglądam w czarną czeluść komina, w mojej głowie pojawiają się te same wspomnienia. Oczyma wyobraźni widzę bożonarodzeniowy poranek 1876 roku. Stoję na ganku sierocińca, w którym wychowywałem się razem z moją młodszą siostrą. Miałem wtedy szesnaście lat. Nie potrafiłem czytać ani pisać i dopiero co wyrzucono mnie z przybytku dobrych sióstr zakonnych, za pobicie do nieprzytomności dwóch rówieśników. Przezywano ich Kosa i Brzeszczot. Nie żałowałem swego czynu. Małe gnojki chciały dobrać się do mojej ślicznej siostrzyczki. Gizelle miała wtedy zaledwie czternaście lat. Był 24 grudnia, a ja wróciłem z rozmowy o pracę. Właśnie dostałem posadę kominiarza w firmie starego Grubba. Szef kręcił głową, niezadowolony z tego, ile mam lat, ale odpowiadały mu moje rozmiary i budowa ciała. Byłem niewysokim, szczupłym i raczej żylastym osobnikiem. Mój wygląd pasował do mojego charakteru. Siostry opiekujące się sierocińcem zwykły mawiać, że ja i Gizelle jesteśmy agresywni jak zaszczute psiska. Dziś nazwałbym to raczej determinacją. Podobno parowozy i ugniatające stal fabryki, przyniosły ze sobą cywilizację. Mówi się, że dzięki nim, staliśmy się bardziej ludzcy. Moim zdaniem każdy człowiek, ucywilizowany czy nie, zawsze do pewnego stopnia pozostanie zwierzęciem. A zwierzęta są przecież pełne determinacji – szczególnie gdy walczą o życie. Stary Grubb doskonale to rozumiał. Niedawno stracił kolejnego młodego kominiarczyka, który zaczadził się w kominie miejskiego browaru, a nowe zlecenia nie mogły przecież czekać. Nie w czasie zimy. Dlatego dostałem tę robotę. Wróciłem do sierocińca, aby opowiedzieć o tym Gizelle. Planowałem zabrać ją stamtąd zaraz po pierwszej wypłacie. Moja mała była tak uradowana wiadomością o pracy, że natychmiast pobiegła opowiedzieć o niej swoim kolegom i koleżankom. Ja zostałem na dworze. Gapiłem się na opadające wolno płatki śniegu. Pamiętam, że rozpierała mnie duma. Praca miała być ciężka, momentami niebezpieczna, ale jak już mówiłem - miałem wtedy szesnaście lat i o świecie wiedziałem tylko tyle, ile usłyszałem od Siostry Monell, która codziennie przed kolacją czytała nam co ciekawsze fragmenty z dostarczanych do sierocińca gazet. Właśnie ścierałem płatek śniegu, który zatrzymał się na moim nosie, kiedy nagle otworzyły się okiennice na drugim piętrze budynku. Uniosłem głowę. W oknie zobaczyłem Gizzele. Jej jasne, kręcone włosy rozwiewał wiatr. Opatulona w rozciągnięty sweter, z zaczerwienioną od mrozu buzią, wyglądała jak skrzat - pomocnik Świętego Clausa. Zanim zdążyłem zareagować, wystawiła nogi poza krawędź para-
Autor: Łukasz Śmigiel Ilustracje: Marek Rudowski
petu i wyszła na spadzisty dach. Ze znajdującego się kilka metrów od niej, ceglanego komina unosiły się kłęby szarego dymu. Dookoła pachniało świerkiem, którym siostry paliły w piecu zawsze w Wigilię Bożego Narodzenia. Tuż za Gizelle, przez lukarnę wyszedł rudy chłopiec. Nie znałem go za dobrze. Wiedziałem jedynie, że nazywa się Minty i że jest w sierocińcu od niedawna. Gizelle, niebezpiecznie ślizgając się na dachówkach, zbliżyła się do komina. - Tutaj będzie pracował mój brat! – wykrzyknęła z dumą w głosie. - Będzie naprawiał dachy? – Minty gramolił się na parapet i także stanął na śniegu. - Nie, głupolu! Nie zgadłeś! Oddajesz mi swoją zupę – zakrzyknęła Gizelle. Minty wziął się pod boki. - To niesprawiedliwe! – odparł ze złością. – Wciąż nie powiedziałaś, gdzie będzie pracował! - Mój brat został kominiarzem – Gizelle wystawiła język i zamachała jednym z przydługich rękawów swetra. - To brudny zawód! – odparł Minty. – A poza tym... Szybko umrze. Zadusi się w kominie albo zabije go choroba płuc! Słyszałem, jak opowiadała o tym siostra Monell. Praca kominiarza nie nadaje się dla małych chłopców. - Mojemu bratu nic nie będzie! – zakrzyknęła wojowniczo Gizelle. - Umrze! Zobaczysz! – odparował bez zastanowienia Minty i odwrócił się na pięcie. Moja siostrzyczka zrobiła wtedy groźną minę. Nawet z miejsca, w którym stałem na ganku, widziałem, jak grymas rozciągnął jej usta. Nie czekając, podbiegła do Mintiego i szarpnęła go za ramię. Zachwiał się, ale jakimś cudem utrzymał równowagę. - Wypluj to – syknęła Gizelle. - Nie! – wrzasnął ze złością Minty. – I nie dostaniesz mojej zupy! Oszukiwałaś. Dach to żadna podpowiedź do zagadki! - Wypluj to, dobrze ci radzę – powtórzyła Gizelle, a jej głosik niebezpiecznie uniósł się do góry i załamał na ostatniej sylabie. - Puść mnie! Twój brat i tak zginie! Zginie! Zginie! Zginie! – Minty nie dawał za wygraną. Wtedy właśnie w oczach Gizelle zobaczyłem to samo, co wiele razy w życiu kierowało mną samym - nie agresję... Determinację. Giz wydmuchała kłąb pary i pchnęła rudzielca obiema rękoma. Nogi obsunęły mu się na śliskich dachówkach. Minty, szorując butami po śniegu zjechał dwa metry w dół. Następnie przewrócił się i do krawędzi dachu dojechał na brzuchu. Starał się czegoś złapać, ale małe dłonie nie znalazły żadnego uchwytu. Nogi uderzyły w rynnę,
a na ziemię spadły lodowe sople. Z gardła Mintiego wyrwał się dziecięcy krzyk i nagle dach się skończył. Ciało chłopca znalazło się w powietrzu. Zamachał rękoma i z impetem runął na ziemię. Ruda głowa uderzyła w mur okalający ganek. Widziałem, jak impet rzucił go do tyłu. Na śnieg prysła krew. Pobiegłem w jego stronę. Jedną nogę miał zaczepioną o murek. Przejechał po jego krawędzi twarzą. Złamane ręce wyciągnął przed siebie. Z głowy lała się krew. Oczy Mintiego były szkliste i szeroko otwarte. Przez moment bałem się go dotknąć. Spojrzałem do góry i zobaczyłem znikającą za krawędzią dachu twarz Gizelle. W chwilę później dookoła ciała Mintiego tłoczył się cały sierociniec. Chłopiec nie żył. Przybyły na miejsce konstabl pytał mnie od niechcenia, co dokładnie widziałem. Opowiadałem mu o dzieciach bawiących się na dachu w środku zimy i o wypadku. - Takie rzeczy się zdarzają – powiedziałem. – Jestem kominiarzem... Wiem coś o tym. Konstabl kiwnął siwą głową i machnął ręką. Wiedział, tak samo dobrze jak ja, że chwilę temu umarł jedynie kolejny dzieciak z sierocińca. Według niego tak naprawdę nic się nie stało. Nie wszyscy jednak równie łatwo przechodzą do porządku dziennego nad sprawami życia i śmierci... * Boże Narodzenie zawsze wydawało mi się niezwykłą nocą. Mając szesnaście lat czułem to podświadomie. Dopiero później dowiedziałem się, że magia ożywająca na kilka godzin wkrótce po Wigilii, jest o wiele starsza niż chrześcijański Bóg. Wkrótce po uroczystej kolacji, na której siostry pozwoliły mi zostać, moja kochana Gizelle dostała pierwszego ataku histerii. Siedzieliśmy przy długim, skąpo zastawionym stole, kiedy niespodziewanie wybuchła płaczem. W kominku trzaskało drewno, a pod drzwiami wejściowymi stały dwa ścięte niedawno świerki, które ktoś uczynny przywiózł nam prosto z lasu. Gizelle szlochała, nie mogąc przez chwilę złapać oddechu. Siostra spokojnie wzięła ją za rękę, pytając co się stało. Giz opanowała się dopiero po kilku minutach. - Boję się, że on po mnie przyjdzie – wyszeptała w końcu łamiącym się głosem. Pozostałe dzieci przestały jeść i obserwowały ją z niepokojem. - Kto taki, kochanie? – zapytała siostra. - Czarny Knecht, Knecht Ruprecht... – powiedziała Giz, patrząc się na mnie ponad ramieniem zakonnicy. Znałem tę historię tak samo jak wszyscy. Z Wigilią Bożego Narodzenia wiąże się wiele opowieści. Wiedziałem, że Święty Claus zna dobre uczynki dzieci i dzięki nim napełnia ich skarpety prezentami. Wiedziałem także, kto zna nasze złe uczynki. Zamiast jabłek i czekoladek każdego roku dostawałem czarny, zwykle jeszcze ciepły węgiel lub połamaną, wetkniętą byle jak w moją skarpetę, kłującą rózgę. Tak karał niegrzeczne dzieci Knecht Ruprecht - czarny pomocnik Świętego Clausa. Ludzie powiadają, że w Wigilię żaden diabeł nie ma prawa wstępu do siedziby ludzkiej, żaden oprócz Knechta... On sam złamał kiedyś daną Bogu obietnicę i w ludzkim domostwie przyłapał go w Boże Narodzenie Święty Claus. Diabła miano unicestwić, ale jakimś cudem wyłgał się z całej sytuacji. Święty pozwolił mu zostać swoim sługą. Wierzyłem w tę opowieść jak każde dziecko. Niespecjalnie się nad nią zastanawiałem. Raz czy dwa próbowałem nie spać w noc Wigilii, aby zobaczyć Knechta, ale jakimś cudem po północy zawsze w końcu zmagał mnie sen. Rankiem, w zależności od mojego postępowania, znajdowałem nagrodę lub przestrogę. Zwykle była to śmierdząca siarką, ciepła bryła węgla - upomnienie za drobne przewinienia. Wyjątkowo złe dzieci Knecht karał jednak w inny sposób. Rózga i bryła węgla nie wystarczały i diabeł zabierał je ze sobą. Porywał je do swej siedziby, zwanej Mrocznym Lasem... Właśnie tego zaczęła nagle obawiać się moja siostra. - Moje dziecko, przestań pleść głupoty – powiedziała spokojnie siostra Monell. – Nie uczyniłaś niczego, za co Knecht mógłby cię zabrać! Znam twoje wszystkie dobre i złe uczynki, podobnie zresztą jak on, i wierz mi, że nic ci nie grozi! – Na jej twarzy pojawił się ciepły uśmiech. Jej słowa ani trochę nie uspokoiły mojej małej siostrzyczki. Giz wiedziała, że w sprawie Mintiego zdołałem skłamać konstablowi i zakonnicom, ale czy można było oszukać samego diabła?
42
Obiecałem, że całą noc będę nad nią czuwał. Zajmowała ostatnie łóżko w długim rzędzie sypialnej sali. Dzieciaki nęcone wizją tego, co mogą znaleźć w swoich skarpetach następnego dnia rano, dały się wyjątkowo szybko wygonić do spania. O dwudziestej drugiej siostry zdmuchnęły świece. W całym budynku zapanowała cisza. Nikt się już nie przekomarzał, nie biegał po korytarzu ani nie trzaskał drzwiami. Siedziałem przy łóżku Gizelle z nogami podciągniętymi pod brodę, tak aby było mi cieplej. Patrzyłem na śnieżną zawieję, która rozszalała się za oknem. Wiatr miotał płatkami śniegu, jakby chciał je wściekle rozsmarować po dachach domów i na okolicznych drzewach. Kilkoro moich rówieśników chrapało. Czasami ktoś przewracał się z boku na bok, marząc przez sen o oblanym czekoladą jabłku. Kiedy wiele lat temu Święty Claus wrzucił przez komin posag dla trzech biednych sióstr, które nie mogły wyjść za mąż - podarki wylądowały na suszących się przy kominku ubraniach. Rozmyślałem o skarpetach, jabłkach i o tym, czy Święty jest jedynym człowiekiem na Ziemi, który nie ma w sobie nic z dzikiego zwierzęcia. Równy oddech śpiącej Gizelle stopniowo mnie usypiał. Tuż przed północą, kiedy oczy same mi się zamykały, a głowa bezwolnie opadała na pierś, postanowiłem, że zejdę do kuchni i znajdę sobie jakąś skórkę od chleba, którą mógłbym żuć i w ten sposób zająć się czymś bardziej konkretnym. Najciszej jak umiałem, przeszedłem przez całą salę, starając sobie przypomnieć, na których deskach podłogi nie należy stawać, aby uniknąć skrzypienia. Zszedłem po schodach na parter. W pomieszczeniu, w którym zwykle jadaliśmy posiłki, w fotelu drzemała siostra Monell. Ktoś życzliwy przykrył ją kocem. W kominku powoli dogasało, ale wciąż biło od niego przyjemne ciepło. Mój nos drażnił zapach dymu i świerka. Przemknąłem obok kominka i wtedy wiszący w holu zegar zaczął wybijać północ. Ciche uderzenia niosły się po całym budynku. Ziewnąłem i wszedłem do kuchni. Patrząc na szeroki stół, pomyślałem o tym, że imię Knecht kojarzy mi się z nożem krojącym mięso na drewnianej desce. Ostrze najpierw bezgłośnie przecina skórę, z cichym sykiem zagłębia się w mięsie i chrupiących kościach, aż wreszcie zatrzymuje się na twardym drewienku. Pamiętam, że pomyślałem dokładnie o tym, bo zaraz potem moje ucho wychwyciło dziwny dźwięk. Nad moją głową znajdowała się nasza sypialnia. Usłyszałem miarowy chrobot. Zupełnie tak, jakby ktoś przesuwał po podłodze sękatą gałąź lub pień drzewa. Deski wyraźnie zatrzeszczały. Kilka z nich wygięło się w moją stronę. Strach, którego do dziś nie potrafię zapomnieć, ścisnął mnie za gardło. Ktoś był w sypialni. Wytarłem spocone dłonie o przetarte spodnie. Chrobot przybierał na sile. W końcu jakoś się przemogłem i wybiegłem z kuchni. Po drodze dopadłem do siostry Monell. Starałem się ją obudzić, ale jej blada, poorana bruzdami twarz ani drgnęła. Wyglądała na pogrążoną w cudownym śnie – rozmarzona i lekko uśmiechnięta. Pod powiekami poruszały się wyłupiaste oczy. Zostawiłem ją i już nie dbając o to, ile narobię hałasu, popędziłem na górę. Nie wiem, co chciałem zobaczyć, przekraczając próg sypialni. Mogłem spodziewać się wszystkiego. W pokoju było ciemno, ale moje oczy zdążyły już przywyknąć do ciemności. Z pozoru nic się tam nie zmieniło. Ten sam rząd łóżek, to samo okno na końcu korytarza. Oprócz tego był tam jeszcze On... Dziwnie niewyraźny. Zupełnie jakbym nie miał go zobaczyć. Na początku wydał
mi się cieniem, ale z każdą chwilą nabierał kształtów. Stał przy łóżku Gizelle. Był potężny. Oparł się pękatym brzuchem o poręcz łóżka i pochylił w stronę mojej siostry. Jego byczy kark łączył się z przekrzywionym garbem. Potwór dosłownie śmierdział ludzkim złem. Jego długi, czarny język wodził powoli po odkrytej szyi mojej siostry. Widziałem, że czerpie z tego przyjemność. Wrzasnąłem, ale nic się nie stało. Nikt mnie nie słyszał. W pierwszej chwili nawet on nie zwrócił na mnie uwagi. Dopiero mój drugi okrzyk jakby dotarł do niego z daleka, z innego świata. Pysk uniósł się do góry. Czarny, wężowaty język, rozpychając pokryte szczeciną policzki, powoli schował się w paszczy. Głowa nieznacznie odwróciła się w moją stronę. Smoliste poroże niemal zahaczało o sufit. Spojrzał na mnie, a właściwie we mnie. Spoglądał w moje wnętrze, a jego oczy płonęły niczym ogień w kominku na dole. Mruczał coś w nieznanym języku, a słowa te brzmiały jak przekleństwa. W końcu oderwał się od łóżka Gizelle i po chwili cisnął czymś w moją stronę. Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem toczący się po podłodze węgiel. Był rozpalony i sypały się z niego iskry. Istota ponownie pochyliła się nad moją siostrą, nie poświęcając mi więcej uwagi i nagle, jednym płynnym ruchem wyrwała Giz z pościeli. Wielka łapa zacisnęła się na jej małej szyi. Moja siostra nawet nie pisnęła. Zachowywała się, jakby wciąż smacznie spała. Knecht zarzucił ją sobie na plecy, tak jak myśliwy czyni z martwą zwierzyną i, charkocząc gardłowo, rzucił się do okna. Zanim zdążyłem zareagować, już go nie było. Stał się częścią cieni w kącie pokoju. Węgiel przy moich stopach zasyczał. Zmusiłem nogi do biegu. Dopadłem do okna. Miałem wrażenie, że w zawiei na dole mignął mi czarny kontur ogromnej postaci. Ciszę nocy rozdarł dziwny urywany gulgot. * W ten oto sposób, straciłem moją siostrzyczkę. Pamiętam, że następnego ranka obudziłem się zlany potem. Leżałem tuż przy oknie naszej sypialni. Na mojej twarzy, pomimo młodego wieku, pojawiły się pierwsze zmarszczki - drobne pourywane linie w kącikach ust i z boku oczu. Gizelle nie było w łóżku, a w miejscu, w którym zazwyczaj sypiałem przed wyrzuceniem z sierocińca, leżała wielka bryła węgla. Dzieciaki schodziły mi z drogi. Widziały w moich oczach oznaki szaleństwa. Nikt o nic mnie nie pytał. Uciekłem stamtąd, nie oglądając się za siebie. Sądziłem, że mój szalony bieg przez cały sierociniec przerwie któraś z sióstr, ale jak się później dowiedziałem, dokładnie wtedy wszystkie zakonnice zebrały się dookoła zimnych zwłok siedzącej w fotelu siostry Monell. Podobno w nocy pękło jej serce. Dziś wiem, że był ku temu powód... W sierocińcu wiodło nam się niezgorzej, bo nasza siostrzyczka od czasu do czasu sprzedawała któreś z nas szczególnym klientom... Po porwaniu Gizelle długo nie mogłem dojść do siebie. Zaraz po ucieczce z sierocińca, biegnąc krętymi ulicami miasta, odnalazłem kominiarską firmę starego Grubba. Przez kolejne tygodnie bez słowa wykonywałem wszystkie zlecone mi przez niego prace. Pracowałem jak w transie. Wchodziłem do czarnych tuneli kominów, ani przez chwilę nie dbając o własne życie. Wracałem nocami cały czarny i umorusany, zjadałem skromną kolację i kładłem się spać w cuchnącej psem komórce, którą stary przeznaczył na moją kwaterę. Nie pamiętam dokładnie, kiedy przyszło opamiętanie. Moje życie zostało na powrót całkowicie podporządkowane zwierzęcej determinacji. Nie miałem przed sobą żadnego
43
celu. Byłem odpadkiem, jaki można spotkać na ulicy. Marnowałem czyste powietrze, ośmielając się nim oddychać. Aż w końcu, pewnego dnia, podczas jednej z prac, które wyjątkowo wykonywałem z samym Mistrzem, zwróciłem uwagę na jego dziwne zachowanie. Kazano nam oczyścić komin domu należącego do samego burmistrza. Stary Grubb chciał koniecznie posłać mnie samego do tej roboty, ale ostatecznie groźby burmistrza, który żądał obecności kogoś doświadczonego, zmusiły go do tego, aby opuścił dom i zostawił ukochaną butelkę z rumem. Wspięliśmy się na dwupoziomowy dach i stanęliśmy naprzeciw murowanego z czerwonej cegły, szerokiego komina. Grubb patrzył na niego pustym spojrzeniem, później długo dobierał czyścidła i kule, aż wreszcie, chcąc coś powiedzieć, odwrócił się do mnie. - On tam siedzi... – powiedział łamiącym się głosem. – Czeka, aż znowu tam wejdę i spojrzę mu prosto w oczy... Nigdy dotąd nie odzywał się do mnie w czasie pracy, chyba że wydawał jakieś polecenie, dlatego jego słowa zrobiły na mnie tym większe wrażenie. - Kto taki? O kim pan mówi? – zapytałem nieśmiało. Grubb spoglądał ponad moim ramieniem na panoramę miasta, którą o tej godzinie przysłaniał dym z fabryk. ¬- Diabeł... Knecht... Demon Bożego Narodzenia – powiedział do siebie ledwo słyszalnym głosem. – Dwa lata temu spóźniłem się z czyszczeniem tego komina. Nie przyszedłem na czas i musiałem zająć się tym korytarzem w Wigilię, po nocy, z lampami. Zmusili mnie, abym to zrobił. Spuszczali mnie w dół. Miałem nie wchodzić cały, ale lina popuściła i znalazłem się niżej niż powinienem. Zaczepiłem haki. Trzymałem się ich rękoma i czekałem, aż mnie wyciągną. Kiedy ostatni raz odwróciłem głowę, aby spojrzeć w stronę dna komina, lina była już naprężona. On był tam w dole. Z początku nawet go nie dostrzegłem. Wydawał się częścią ciemności. Później jego ślepia zapłonęły niczym ogień i ruszył wprost na mnie. Zupełnie jakby nagle zwęszył łakomy kąsek. Jakby polował. Podobno strasznie krzyczałem, bo zaczęli mnie wciągać do góry z całych sił. Tuż przy wylocie komina wysunął w moją stronę rękę. Widziałem, jak jego palce rosną, mieszając się z brudem sadzy. A kiedy nie starczyło palców, rosły zakrzywione szpony - wydłużały się tak, aby mnie dosięgnąć... Zaraz potem zobaczyłem gwiaździste niebo i przerażone twarze pomocników. Wyciągnięto mnie... Nic nie odpowiedziałem staremu. Patrzyłem na niego takim samym pustym spojrzeniem, jakim on przed chwilą obrzucił komin. Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie słowa. W jednej chwili okazało się, że nie jestem szaleńcem, że cały koszmar tamtej nocy, gdy porwano Gizelle, wydarzył się naprawdę i nie był jedynie szalonym przewidzeniem, sztuczką umysłu, tłumaczącą śmierć mojej siostry... Wyczyściłem komin burmistrza, zastępując Grubba. Kiedy drżącymi z zimna i strachu rękoma opuszczał mnie w jego czeluści, czułem, że moje serce przestaje być bryłą węgla, w którą zaklęto je w ostatnie Boże Narodzenie. Knecht istniał, a więc moje życie zyskało nagle cel. Cała determinacja, która pozwalała mi przetrwać ostatnie miesiące, została nagle skierowana w jego stronę. Diabeł istniał, a skoro już raz spotkałem go na swojej drodze, miałem szansę spotkać go ponownie. Zaglądając do zaprószonego sadzą czarnego korytarza, nie czułem ani przez chwilę strachu. Wzbierała we mnie złość. Wolno jadąc w dół i uderzając o ceglane ściany łokciami, z których zdzierałem sobie skórę, marzyłem tylko o jednym – spotkać go ponownie. Spojrzeć mu w oczy, ale nie w taki sposób, w jaki uczynił to stary Grubb. Zrobić to bez strachu. Rzucić mu wyzwanie i zmusić do oddania mojej ukochanej siostry. Znowu żyłem... * Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie obmyśliłem plan działania. Wiedziałem, że moja chęć spojrzenia Knechtowi prosto w oczy to za mało. Musiałem uczynić coś, co dałoby mi gwarancję na nasze ponowne spotkanie - coś, co sprawi, że moja dziecięca dusza wyda mu się na tyle atrakcyjna, aby pofatygował się po nią osobiście. Olśnienie przyszło ponownie w czasie pracy. Zbierałem właśnie swój sprzęt na krawędzi wyjątkowo stromego dachu, kiedy w dole, na zalanej błotem ulicy, pojawiły się znajome sylwetki. Przy drzwiach od pubu stali dwaj opatuleni ciepło osobnicy. Obrzucali się nawzajem wyzwiskami, pozornie nie zwracając uwagi na mężczyznę, który niepewnym krokiem wyszedł właśnie na świeże powietrze z wnętrza lokalu. Facet z trudem pokonał
44
trzy schodki i zatrzymał się przy rogu ulicy, ciężko opierając się o gazową lampę. Osobnicy przy pubie przerwali kłótnię. Naciągnęli mocniej na głowy swoje czapy i poprawili wypłowiałe szaliki, które nijak nie pasowały do reszty ich poobdzieranej garderoby. Dając sobie znaki, ruszyli za mężczyzną. Ostrożnie przesunąłem się na drugą krawędź dachu, aby obserwować rozwój wypadków. Wyrostki w czapach dopadły pijanego tuż za zakrętem ulicy. Siłą wciągnięto go za kubły na śmieci, w wąski przesmyk pomiędzy dwoma budynkami. Napastnicy szarpali się z nim przez dłuższą chwilę. Błysnęły ostrza noży. Padły ciosy i mężczyzna przestał się szamotać. Niczym bezwładna lalka, raniony, opadł na ziemię. Złodzieje mówili do siebie podniesionym głosem, sprawnie obszukując napadniętego. Żaden z nich nie spojrzał w górę. Kiedy tylko znaleźli to, czego szukali, zostawili wijącego się na ziemi mężczyznę i prędko odeszli, niezauważeni przez nikogo oprócz mnie. Teraz miałem pewność - Kosa i Brzeszczot wrócili do miasta. Ułożyłem się na dachu, patrząc na przepływające nad moją głową gęste, śniegowe chmury. Nie mogłem uwierzyć, że wszystko nagle zaczęło układać się po mojej myśli. Miałem motyw... Teraz potrzebowałem jeszcze ofiar... Moją siłą było zaskoczenie. Kosa i Brzeszczot czuli się na ulicach miasta wyjątkowo bezpiecznie. Ciemne zaułki i rynsztok - to był ich dom i królestwo. Nikt nie mógł im tu zagrozić, nikt prócz kogoś, kto był wyjątkowo zdeterminowany. Dopadłem ich nocą obok jednego z lokali. Czekali cierpliwie na kolejną ofiarę. Nie mieli pojęcia, że za chwilę zakosztują bólu, który sami zwykli zadawać. Byłem ubrany na czarno. Twarz miałem usmarowaną sadzą i w ciemności moją obecność zdradzały jedynie białka oczu. Kiedy pierwszy z nich zwrócił na mnie uwagę, stałem już za jego plecami. Nie musiałem marnować czasu na wyjmowanie noża. Od dłuższego czasu ściskałem go w spoconej dłoni. Był moim kluczem i przepustką do tego, co zaraz miało się stać. Nasze spojrzenia się spotkały. Teraz nie miałem już odwrotu. Ja i mój przeciwnik zachowywaliśmy się jak zaszczute psy. Rozpłatałem Kosie gardło z taką siłą, że trzasnęła chrząstka grdyki. Trzymając się za szyję runął na ziemię. Krew lała się pod moje nogi. Brzeszczot stał nieruchomo, był blady i przerażony. Wbiłem mu ostrze w brzuch, wpadając na niego z impetem. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że moja dłoń zaplątała się w jego gorących wnętrznościach. Objął mnie piszcząc z bólu, aż w końcu osunął się na ulicę. Jego ciało trzęsło się przez chwilę, a ja zaintrygowany przyglądałem się tym komicznym podrygom. Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem. Długo zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób pozbyć się ciał. Czy nie porzucić ich w rynsztoku którejś z ulic, czy też może poćwiartować je i po kawałku spalić w kominku? Widok ludzkiego mięsa odstraszał mnie jednak na tyle, że ostatecznie zdecydowałem się ukryć zwłoki w miejscu, do którego tylko ja znałem drogę. Jeszcze tej samej nocy, używając kominiarskich lin, wciągnąłem truchła obu złodziei na dach zamkniętej niedawno miejskiej cukrowni. Wkrótce oba rzezimieszki zawisły na specjalnych hakach we wnętrzu tamtejszego komina. Aby nie zbierały się nad nim ptaki, raz w miesiącu przepalałem kilka drew w jednym z cukrowniczych pieców. Władze miasta cieszyły się z tego, że ktoś zaczął się opiekować zamkniętą fabryką, a za Kosą i Brzeszczotem nikt nie tęsknił... W ten oto sposób miałem na swoim koncie także zbrod-
nię. Pozostało mi tylko jedno - cierpliwie czekać na kolejne Boże Narodzenie. * Tuż przed kolejną Wigilią, stary Grubb poszedł bez mojej wiedzy czyścić komin cukrowni, która miała wkrótce zostać odremontowana. Od czasu naszej rozmowy na dachu domu burmistrza, z każdym dniem zachowywał się coraz mniej racjonalnie. Zanim zdołałem dotrzeć na miejsce, aby go wyręczyć, sam opuścił się do tunelu. Mogłem jedynie snuć przypuszczenia na temat tego, jak po roku będą wyglądały ciała Kosy i Brzeszczota. Grubb zobaczył je na własne oczy... Zdołał jakoś wyjść z komina. Ludzie opowiadali mi potem, że widzieli jego sylwetkę, gdy biegł wzdłuż krawędzi dachu. Podobno potknął się o piorunochron. Spadł wprost na ruiny rozbieranego przez złodziei magazynu. Ponoć odbijał się od poszarpanych murków niczym wypełniona piaskiem lalka. Ani razu nie krzyknął. Przeżył upadek i był to niewątpliwy cud. Pech polegał na tym, że stary miał strzaskany kręgosłup. Jedyne co pozostało mu w życiu, to oddychać i ruszać oczami. W ostatnich słowach, które zostały wyszeptane wprost do mojego ucha, mówił o tym, że wróciły po niego jego kominiarczyki - moi zaczadzeni poprzednicy. Pamiętam, że załadowali go na wóz, jakby już był trupem. Nie zobaczyłem go nigdy więcej. Kilka dni później, Grubb udusił się, połykając własny język. Nie miał dzieci, a po jego śmierci nie pojawił się nikt z dalszej rodziny. Tuż przed Bożym Narodzeniem przeprowadziłem się więc z komórki pod schodami do mieszkania starego. Patrząc na graty walające się w dwóch pokojach, które zajmował, zastanawiałem się, czy nie uśmiechnął się do mnie los. Ludzie może niespecjalnie mnie szanowali, ale rozumieli, że jestem im potrzebny. Mogłem zatem, przynajmniej na jakiś czas, spokojnie zająć miejsce pracy Grubba. Złość wciąż jednak napędzała mnie do działania. Sam wyczyściłem komin cukrowni. Z ciał Kosy i Brzeszczota pozostały tylko czarne skorupy. Ciąg komina sprawił, że obaj mili zadarte do góry głowy. Tak musiał zobaczyć ich stary Grubb. Wyschnięci na wiór, sypali się w rękach. Darłem ich ciała jak papier. Tylko kości posypały się w dół, obijając się od ściany komina. Wkrótce potem nadszedł upragniony wigilijny wieczór i sądziłem, że jestem przygotowany na wszystko. Krew znowu szybciej krążyła w moich żyłach. Nie byłem w stanie jeść ani pić. Siedziałem w opustoszałym pokoju, opatulony kocami, podniecony i podenerwowany zarazem. Patrzyłem na strzelające w kominku płomienie. Byłem ubrany w robocze ciuchy, jak zawsze cały na czarno. Pod swetrem ukryłem nóż. Ten sam, którym rozpłatałem gardło Kosy i przebiłem brzuch jego kompana. Czekałem. W okna domu co jakiś czas uderzały podmuch wiatru. Na cienkich szybach rozpłaszczały się mokre płatki śniegu. Na ulicy powoli cichły gwary. Noc robiła się coraz gęstsza i wszyscy udawali się na uroczyste wieczerze. Niedaleko przejeżdżały dzwoniące dzwoneczkami dorożki. Wreszcie wszystko ucichło. Około godziny dwudziestej trzeciej, kiedy zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia, sięgnąłem po przyszykowane wcześniej jabłko i piętkę chleba. Przeżuwałem powoli jedzenie, starając się złapać rytm jękliwie tykającego zegara. Tuż po północy moje podenerwowanie przerodziło się w strach. Bałem się, ale nie samego Knechta. Bałem się tego, że nie przyjdzie. W panice zacząłem rozmyślać nad tym, co zrobię ze sobą, jeżeli wszystko to, na co czekałem, okaże się tylko moją chorą wyobraźnią. Co zrobię jeśli diabła nie ma? Jeżeli stracę cel? Wtedy nie pozostanie mi
45
nic. Bez celu jestem tylko zwierzęciem, które chce przeżyć, a życie samo w sobie to żaden cel. Czułem narastający w żołądku ucisk. Patrzyłem na przesuwające się ospale wskazówki zegara. Już miałem zerwać się z fotela, kiedy nagle zdałem sobie sprawę z tego, że drzemię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem płomienie w kominku. Nie dorzucałem drewna, a mimo to języki ognia rosły w oczach. Falowały niczym splątane macki, wydostając się poza obręb kominka. Odrzuciłem koc i wtedy poczułem jego obecność. Stał za moimi plecami. Czułem, że niemal wypełnia sobą pokój. Zegar przestał tykać. W nozdrza uderzył mnie smród siarki - tak natarczywy, że zabrakło mi tchu. Wyciskał łzy z moich oczu. Zerwałem się z fotela i dopiero wtedy go zobaczyłem. Wyrastał z pląsających po podłodze cieni. Węszył, unosił swoją ciężką, zwierzęcą głowę. Prychał i sapał - jak hart na polowaniu, który zwęszył ranną ofiarę. Knecht znieruchomiał w chwili, kiedy spotkały się nasze spojrzenia. Zagulgotał basem, który dobywał się z głębi jego gardła i, zanim zdążyłem zareagować, jego kosmata łapa popłynęła przez cień w moją stronę. Długie krogulcze palce zacisnęły się na moim gardle. Straciłem oddech. Po policzkach ciekły mi łzy. Uniósł mnie do góry i przyciągnął do siebie. Czarne chrapy poruszały się miarowo. Delektował się wonią mojego strachu i sprawdzał, czy aby nie zaszła tu jakaś pomyłka. Trwało to ułamek sekundy. Zaraz potem ściągnął z pleców czarny wór. Spojrzałem do środka i zobaczyłem nieprzeniknioną ciemność. Uścisk na moim gardle zelżał i Knecht cisnął mną w stronę smolistej nicości. Spadałem w dół. Mówił mi o tym pęd powietrza, który wciskał mi do ust skórę policzków. Nogawki moich spodni szaleńczo trzepotały. Na początku nie widziałem nic. Później ujrzałem w dole jasny punkt, który z każdą chwilą się powiększał. Moją uwagę przykuł ruch. Otaczająca mnie ciemność stała się mniej nieprzenikniona i wtedy zobaczyłem, ku czemu zmierzam. Pode mną znajdowały się ciała. Setki ciał dzieci. Zacząłem słyszeć ich lament, płacz i skomlenie. Krzyczały w histerii, błagały o litość i wzywały pomocy. Pomocy, która nie mogła nadejść, bo, będąc w czarnym worze Knechta Ruprechta, możesz pomóc tylko sam sobie. Część z tych dzieci miała za swoje grzechy spędzić tu całą noc. Rankiem zbudzą się z koszmaru w swoich własnych łóżkach i już nigdy nie popełnią grzechów, przez które znalazły się w przedsionku piekła. Niektóre dzieci nie obudzą się jednak w swoich łóżkach. Część z nich nie wyjdzie stąd już nigdy... Nie pomoże im płacz czy lamenty. Nic nie da skomlenie ani modlitwy. Niektóre z nich Knecht zabierze do Mrocznego Lasu, który porasta skraj piekła... Zanim uderzyłem w tę górę wijących się ciał, ich wrzaski całkowicie mnie ogłuszyły. Wiedziałem, że dla mnie jest to dopiero początek podróży. Hałas był nie do zniesienia i nagle zagłuszyło go coś innego - dźwięk potężny niczym grzmot w czasie burzy. Towarzyszył on zawiązywaniu czarnego worka... * Obudziło mnie szturchnięcie. Otwierając oczy natychmiast zaczerpnąłem haust powietrza. Robiłem tak zwykle zaraz po wyjściu z komina - kiedy ciężar brudu zalegającego na płucach zaczyna przypominać fizyczny ból i staje się nie do zniesienia. Poczułem suche, przenikające do szpiku kości zimno. Klęczałem w zmrożonym śniegu, który był odpychająco czarny - chory i spaczony. Czarne płatki opadały wolno z mrocznej otchłani nad moją głową. Szturchały mnie inne dzieci. Ktoś ustawił nas w dziwacznej kolejce. Wstałem, trzęsąc się na całym ciele. Zalała mnie fala obrzydzenia. Miejsce, w którym się znajdowaliśmy, przypominało leśną polanę. Widziałem powykrzywiane pnie świerków o wielu czubkach, pokruszone bryły węgla i kleiste kałuże nieznanej mi mazi. Klimat tego miejsca był całkowicie nieludzki. Czułem się tak, jakby zanurzono mnie w basenie wypełnionym zwierzęcą chucią i wszystkim tym, co brudne i zakazane. Przypomniało mi się, jak siostra Monell opowiadała kiedyś o tym, że człowieka wypełniają dwa popędy - dobry, który napędza do życia zgodnego z boskim powołaniem; ale także zły - tak zwane rodzynki w cieście. – Popęd dobry rządzi sprawiedliwym. Popęd zły - niegodziwym – mówiła. – Popęd zły to jakoby czarna kropka pomiędzy dwoma otworami serca. Człowiek posiada dwoje nerek: ta po prawej nakłania go ku dobru, druga zaś, lewa, jest niegodziwa. Ten popęd niegodziwy i zwierzęcy zawłada czasem człowiekiem i to właśnie miłe jest diabłu... Miejsce, w którym się znajdowałem, wypełniała taka właśnie niegodzi-
46
wość. Kilkanaścioro dzieci, pomiędzy którymi się znalazłem, oczekiwało w tajemniczej kolejce na wyrok. Sędzia siedział na kamiennym tronie, tuż przy pierwszej linii obsypanych brudem drzew. Był to Knecht. Jako wybrańcy losu trafiliśmy do jego siedziby. Pchała nas ku niemu tajemnicza siła. Wychyliłem się nieco, aby lepiej widzieć, co się dzieje. Bestia, potrząsając rogami, wzięła właśnie na kolana kilkuletnią dziewczynkę. Knecht podstawił jej pod brodę długi wskazujący palec i niemal wbijając szpon w delikatną skórę, uniósł ją do góry. Mała nie miała sił - ani na krzyk, ani na płacz. Była nieobecna. Ruprecht nachylił ku niej swój kudłaty pysk. Po brodzie ściekała mu lepka ślina. Dolna szczęka opadła nieco i na zewnątrz wypełzł gruby, wężowaty język. Wił się przez chwilę tuż przy twarzy dziewczynki, tak jakby żył i miał własną świadomość. Wreszcie jego czubek delikatnie dotknął policzków dziecka. Na pysku Ruprechta pojawił się uśmiech zadowolenia. Musiał chyba posmakować jej słonych, zaschniętych łez. Jego szczęka z trzaskiem opadła niżej. Paszcza rozwarła się na całą szerokość i błysnęły kły. Twarz dziewczynki znikła w jego pysku. Kości jęknęły pod naciskiem zwierających się szczęk. Kark pękł, a na boki trysnęła krew. Potwór z rykiem aprobaty wzniósł swój rogaty łeb ku górze i przełknął oderwaną głowę małej. Widziałem, jak porusza się jego ogromna grdyka. Truchło zatrzęsło się na jego kolanach, a on bez słowa cisnął nim za siebie, w las. Następnie skinął na kolejne dziecko. Wszystkie posłusznie szły do niego - tak jak do Świętego Clausa... W jednej chwili zrozumiałem, że nie mam szans na uratowanie Gizelle. Nie czekał na mnie żaden cud. Mój cel przestał istnieć. Moja siostra nie żyła - nigdy nie opuściła tego lasu. Jej strzaskane kości bielały pewnie w czerni śniegu, pośród pokręconych pni chorych drzew. Ogarnęła mnie fala złości. Wściekłość potęgowało obrzydzenie, które czułem do samego siebie. Jak w transie czekałem na swoją kolej. Nie pragnąłem niczego innego, jak tylko zbliżyć się do bestii. Chciałem spojrzeć Knechtowi prosto w jego płonące ślepia - tak aby zrozumiał, że nie ma we mnie ani krztyny strachu, którym delektował się, mordując kolejne dzieci. Po chwili dostałem swoją szansę. Idąc w jego stronę, widziałem, że się uśmiecha. Nie dostrzegałem w nim jednak inteligencji, która powinna cechować prawdziwe zło. Ruprecht działał jak maszyna, jak tresowany niedźwiedź - okrutny i bezwolny. Powstrzymałem się przed zwymiotowaniem, kiedy już posadził mnie na swoich kościstych kolanach. Porastająca go szczecina była lepka od krwi. Smród wyciskał z oczu łzy. Końskie chrapy rozszerzyły się, wciągając mój zapach. Zacisnąłem palce na rękojeści noża, który nadal trzymałem w rękawie swetra. Wydawało mi się, że kiedy spojrzał mi w oczy, udało mu się wyczuć, że coś jest nie tak. Był to ułamek sekundy. Knecht Ruprecht był bowiem tak samo pewny siebie jak Kosa i Brzeszczot, czekający na swoje ofiary w ciemnej uliczce. Dotąd nikt i nic nie mogło mu zagrozić. Wszystko zawsze rozgrywało się wedle planu. Knecht pełnił rolę mordercy karzącego dzieci. Tym razem kara miała dosięgnąć i jego. Przed oczyma stanęła mi twarz przerażonej Gizelle. Wydawało mi się, że słyszę jej krzyki. Wyszarpnąłem ostrze i zacząłem ciąć bestię. Rozpłatałem mu gardło, chlasnąłem go po pysku, po rękach - zadawałem cios za ciosem. Ostrze unosiło się i opadało, prując jego brzuch, tors i kłując go w oczy. Krzyczałem, nie zwracając uwagi na jego nieludzkie wrzaski, kiedy nieporadnie starał się poderwać z tronu. Nie pozwoliłem mu na to. Mordowałem go, aż po całej twarzy spływała mi jego odrażająca posoka. Aż konwulsyjne podrygi potwora ustały zupełnie, a - niemal odcięta od reszty ciała - ciężka głowa
zawisła przy kamiennym oparciu... Dopiero wtedy przestałem. Ciężko łapiąc oddech, odskoczyłem na bok. Rzęziło mi w piersi. Nóż nadal ściskałem w dłoni. Wciąż czekałem na atak, który nigdy nie nadszedł. W końcu odwróciłem się w stronę pozostałych dzieci. Stały nieruchomo - oniemiałe, zapatrzone we mnie. Otaczała nas absolutna cisza. Przestał nawet padać czarny śnieg. Czubki drzew już się nie kołysały. Zupełnie tak jakby wraz z Knechtem przestało żyć całe to nieludzkie i obrzydliwe miejsce. Powoli odzyskiwałem panowanie nad sobą. Równocześnie, coś zaczęło zmieniać się w otaczającej nas rzeczywistości. Mrok ponad moją głową powoli się przejaśniał. Przebijało się przez niego dalekie światło. Także zmrożony śnieg nie był już tak samo czarny jak przed chwilą. Czerń przeszła w szarość, a kolor szary zakryła w końcu biel, która szybko wsiąkała w kryształki lodu. Dzieci powoli gromadziły się dookoła mnie i patrzyły na mnie wyczekująco. Zupełnie jakbym mógł znać odpowiedź na ich pytania. Zamknąłem na chwilę piekące mnie okropnie oczy, a kiedy otworzyłem je ponownie, dzieci już nie było. Zostałem na leśnej polanie sam. Teraz otaczały mnie normalne drzewa. Na trawie leżał biały śnieg. Kamienny tron Knechta zapadł się pod ziemię. Zamiast niego ujrzałem cztery siedziska, a na nich cztery postacie. Pierwsza - najbardziej ludzka, przypominała biskupa, który odwiedził niegdyś moje miasto. Mężczyzna miał na głowie wysoką czapę, a w ręce ściskał pastorał. Długa biała broda spływała mu na bordowe szaty. Ozdobny pas ciasno opinał pokaźnych rozmiarów brzuch. Twarz miał zamyśloną, oczy przymknięte - wyglądał, jakby zapadł w drzemkę. Miejsce tuż obok niego zajęła stara i okropnie brzydka kobieta. Jej twarz pokrywały blizny. Niemal bezwłosą głowę miała przewiązaną zabrudzonym szalem. Wbijała we mnie spojrzenie jednego oka. Po drugim pozostał jedynie pusty oczodół. Kościste palce zaciskała na poręczach swego siedziska. Już miała coś powiedzieć, kiedy przerwało jej prychnięcie siedzącej nieco z tyłu maszkary. Istota o na pozór ludzkich kształtach - miała zniekształconą, baranią twarz. Co jakiś czas pocierała o oparcie swego fotela zakręconymi rogami. Jej korpus skrywała gruba, wełniana szata. Było w niej coś z Knechta, ale w jej oczach widziałem raczej pragnienie bycia człowiekiem niż zwierzęciem. Na moment ukazała białe zęby. – To on – powiedziała. Zajmująca miejsce najbardziej z boku czwarta postać skinęła głową. Był to brodaty mężczyzna, którego twarz pokrywał szron. Przy każdym, nawet najdelikatniejszym, ruchu jego ciała na ziemię sypały się drobne kryształki lodu. Białe, puste oczy spoglądały w moje wnętrze. Ubranie miał poniszczone przez mróz i zimno. Przewiązano je zwykłym lnianym sznurem, którego koniec pokrywał lód. – W zasadzie, to nie nasza sprawa – burknął jegomość, a jego głos przywodził mi na myśl dźwięk lodu, pękającego na kałużach. – Niech wypowie się Nikolai. – Knecht to jego kukiełka. – Nie wszystkich nas stać na pomocników – prychnęła starucha. Brakowało jej kilku zębów, a te, które jej zostały, były połamane lub spiłowane na ostro. – Niektórzy muszą radzić sobie sami. Nie są tak... popularni – zaskrzeczała. Istota o baranich rogach zarżała, tak jakby właśnie opowiedziano jej dobry dowcip. Stałem nieruchomo, bojąc się odezwać. Nóż nadal ściskałem w zakrwawionej dłoni. Ten, którego nazwali Nikolai, w końcu otworzył oczy. Zastukał pastorałem o ziemię i obdarzył mnie najbardziej przenikliwym spojrzeniem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Pod wyrazem dobrotliwości, który gościł na jego
47
twarzy, skrywało się coś jeszcze. – Zabiłeś Knechta – mruknął. – A jego głos był obojętny, pozbawiony emocji. – Ruprecht nie był wprawdzie istotą szczególnie wyjątkową... Ale miał swoje dobre strony. Robił to, co do niego należało. – Zawsze uważałem, że jest obrzydliwy – parsknęła głośno istota z baranimi rogami. – Nie powinno się hodować aż tak wściekłych psów jak on. Dobrze się stało. Nikolai poprawił się na krześle. Przez moment wyglądał, jakby zapomniał o tym, gdzie jest i o czym rozmawiają. – Nie pracował dla was – powiedział w końcu. – Pracował dla mnie, a teraz mam kłopot. – To mówiąc, znowu wbił we mnie spojrzenie. – Jak ci na imię, chłopcze? Przez chwilę nie mogłem z siebie wydobyć głosu. – Peter – powiedziałem wreszcie. – Wszyscy mówią na mnie Piet. Jestem kominiarzem – dodałem, sam nie wiedząc dlaczego. – Odrzuć nóż, Czarny Piotrze – powiedziała starucha i, jak na zawołanie, palce mojej dłoni rozwarły się, a ostrze upadło w śnieg. – A zatem, Piet – kontynuował ten, którego nazwali Nikolai. – Co proponujesz? Co mam z tobą zrobić? Znam już całą twoją historię. Nie powinieneś tu być, a jednak... Masz w sobie coś niezwykłego... Sam nie wiem, jak to nazwać. Czy masz coś do powiedzenia? Cała czwórka utkwiła we mnie spojrzenia siedmiu oczu. – Jeżeli znasz moją historię – odparłem słabym głosem. – Wiesz także, jakich grzechów się dopuściłem i dlaczego. Chciałbym je odkupić i odpracować – powiedziałem. – Nie mam już nic do stracenia... – Mów dalej – skinął głową Nikolai. – Chciałem złożyć ci propozycję, panie... Chciałbym zająć miejsce Knechta... Wykonywać jego pracę, robić to, co niegdyś robił diabeł, a co ja robiłbym lepiej. Nie jestem bestią tak jak on. Nie potrzebujesz mieć na smyczy potwora. Znam się na kominach i na grzechach dzieci – zaryzykowałem. – Chcę zmazać z siebie grzech morderstwa. To jedyne, o co mogę prosić Świętego Clausa w Boże Narodzenie... Siedmioro oczu wpatrywało się we mnie, o ile to możliwe, jeszcze bardziej uporczywie niż wcześniej. Sądziłem, że jestem już stracony. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy w chwilę później dowiedziałem się o tym, co należy do moich nowych obowiązków...
* Od czasu tamtej rozmowy minęło wiele lat. Nie jestem już kilkunastoletnim chłopcem. Wspominam moją własną opowieść wigilijną każdego roku w Boże Narodzenie. Wspomnienia przelatują mi wtedy przez głowę niczym spadające z nieba gwiazdy. Dzieje się tak za każdym razem, kiedy zarzucam na plecy wielki wór z węglem i przypinam sobie do kominiarskiego pasa pęk rózg. Od kiedy przejąłem robotę Knechta, wiele się zmieniło. Zmienili się także ludzie. Wciąż gdzieś biegną. Nie wierzą w magię jedynej świętej nocy w roku. Najbardziej stracili na tym Dziadek Mróz, jednooka Befana i Gwiazdor. Mój szef ma się za to coraz lepiej. Złośliwcy mówią, że to przez nowy, czerwony kostium - ja mam nieco inne zdanie na ten temat. Wiedzie nam się lepiej, bo w niego jest najłatwiej uwierzyć, a jeśli o mnie chodzi... No cóż, dziecięce grzechy się nie zmieniają. Każdego roku mam pełne ręce roboty. Nikogo nie zabieram jednak do piekła. Zwierzęca część mojej natury umarła tej samej nocy, co Ruprecht. Nie morduję i nie zagryzam. Zostawiam ostrzeżenia. Ostatnio jednak, pierwszy raz zacząłem odczuwać monotonność mojej pracy. Rozmawiałem o tym z Clausem. Wspomniał, że od lat zastanawia się nad tym, czy aby w Boże Narodzenie nie karać za grzechy także dorosłych... Karać ich - i to tak, żeby raz na zawsze zapamiętali swoje winy. Słysząc to, w pierwszej chwili chciałem zaprotestować. Nie będę ukrywał, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat nieco złagodniałem. Teraz jednak - kiedy stoję na kolejnym dachu i zaglądam w okna domów, w których rodziny przygotowują się do wieczerzy - czuję, że mógłbym zmienić zdanie na ten temat. Przed chwilą widziałem, jak mąż trzy razy uderzył w twarz żonę. Jeszcze w tej chwili kobieta leży na podłodze. Krew z jej nosa wsiąka w upuszczone na podłogę ciasto... Tak sobie myślę, że chyba mógłbym coś z tym zrobić. Od czasu pierwszej rozmowy z Clausem nadal noszę przy sobie mój stary, dobry nóż. Ten sam, którym zabiłem Knechta. Muszę go tylko nieco odczyścić i naostrzyć, a wtedy... Jeżeli macie na sumieniu jakieś grzechy, radzę wam się dobrze zastanowić nad tym, gdzie chcecie spędzać najbliższe Boże Narodzenie. Być może także i dla was będę miał w tym roku coś więcej niż tylko bryłę czarnego węgla w prezencie...
Marty Rantzen to klasowy nieudacznik i czarna owca całej grupy. Znajomi szydzą z niego perfidnie, doprowadzając do nieszczęśliwego wypadku, w którym twarz Marty’ego zostaje potwornie oparzona. Wiele lat później ktoś zaprasza ich na klasową imprezę w murach nieczynnej już szkoły. Nietrudno się domyślić kto rozesłał zaproszenia oraz w jakim celu ściągnął do niej dawnych znajomych. Wśród ciemnych korytarzy słychać już dźwięczne dzwonki błazeńskiej czapki, które zwiastują śmierć. Miłość do slasherów jest jak romans, który nigdy nie kończy się małżeństwem. Po sześciu latach małżeństwa druga strona nie będzie Cię już w stanie niczym zaskoczyć (chyba że rozwodem), a slasher potrafi to zawsze. Sześć lat, tyle mniej więcej czasu minęło od prawdziwej mody na slashery, jaka zapanowała w amerykańskim kinie lat 80., do chwili pojawienia się „Slaughter High”. W tym okresie przez ekrany małych kin przewinęły się dziesiątki, a nawet setki slasherów, które
wyeksploatowały pewne schematy i założenia do cna. Dougdale i Ezra, dla których praca przy „Krwawym Odwecie” była pierwszym poważnym przedsięwzięciem, okazali się sępami kinematografii. Do tego obdarzonymi niemałym talentem kulinarnym, bo, rzucając się na zwłoki maniakalnego mordercy, uczynili z nich wyborne danie dla siebie i widza. Po film „Slaughter High” warto sięgnąć chociażby z dwóch powodów. Pierwszy z nich to czysto slasherowa przyjemność, jaką będą mogli czerpać z niego fani subgatunku. Jest ciekawa sylwetka mordercy, atmosferyczne umiejscowienie akcji, grupka osób do eliminacji, wreszcie kipiące od charakterystycznego kiczu sceny morderstw. Drugą kwestią jest niebywała świeżość obrazu, którą ciężko jednoznacznie scharakteryzować. Patrząc na film chłodnym okiem, nie można mu zarzucić grzeszenia nowatorstwem. Jednak widzowi ani przez chwilę nie będzie towarzyszyć uczucie zmęczenia materiału. Trudno wskazać źródło takiego stanu rzeczy, niemniej jednak - po co ła-
Apatia w systemie edukacji spełzła cicho na niższe firmamenty, rozlewając się po salach i korytarzach. Uczeń, wkraczając do klasy, może nawet się nie spodziewać, że za kilka chwil stanie się obiektem agresji nauczyciela. Nauczyciel - że jego zacna głowa zostanie przyozdobiona kubłem na śmieci. A Ty, kolejny raz odwiedzając szkolne mury, pewnie nie podejrzewasz, że jakiś klasowy „nerd” zechce zatopić siekierę w twych plecach, biorąc odwet za dawne krzywdy i upokorzenia
50
Adrian Miśtak pać króliczka, skoro tak przyjemnie się go goni? Niech więc magnetyzm filmu pozostanie słodką tajemnicą. My przejdźmy do konkretów. Owo radosne wyżynanie zapisane na gruboziarnistej taśmie to nieco zapomniany fundament stalk’n’slash w ich złotym okresie. Film wypłynął spod skrzydeł Spectacular Trading International, znacznie przewyższając poziomem wykonania poprzedni ich projekt (nienajgorszy horror pt. „Don’t Open Till Christmas”). Właściwie ciężko cokolwiek zarzucić tej produkcji, a przypadłości, na które chwilami choruje, to typowe dolegliwości slasherów - nielogiczność kilku scen i bohaterowie sami pakujący się w kłopoty. Pomijając te potknięcia, jesteśmy skazani na całkiem dobre kino grozy z ciekawymi postaciami na czele i - raz to tandetnymi, raz bardzo krwawymi - scenami morderstw. Morderca to typowy boogeyman killer, którego motorem napędowym jest zemsta, a siłą przebicia - ciekawy wizerunek, połączenie błazeńskiej maski ze sportową kurtką. Zazwyczaj nosi on w swych rękach jakieś ostre narzędzie, ale scenariusz nie ogranicza go tylko do bezpośrednich ataków na swoje ofiary. Oprócz nich mamy kilka pułapek, a wanna pełna kwasu czy elektryczne… łóżko to niezła frajda nawet dla starych wyjadaczy. Na uwagę zasługuje też złamanie zasady czasu, poprzedzające również ciekawy zwrot akcji na końcu filmu. Morderca nie przejmuje się wybiciem południa i końcem prima aprilis (skądinąd film miał nosić tytuł „April Fools’ Day”,
SLAUGHTER HIGH
ale został on wcześniej zarezerwowany dla innego przedstawiciela gatunku), z determinacją tropiąc swoją ofiarę, która również nie jest przykładem wzorcowej final girl. Wraz z innymi przyczyniła się do ośmieszenia kolegi, więc musi odpokutować za swoje postępki. Oprawę muzyczną przygotował Harry Manfredini, nie wysilając się przy tym nadmiernie. W większości momentów użyto nieco przetworzonych ścieżek bazujących na jego pracy przy serii „Friday the 13th”, toteż widz wsłuchujący się w muzyczne tło doświadczy uczucia déjà vu. Nawet sławetne „ki-ki-ha-ha” znalazło tutaj ekwiwalent w postaci błazeńskiego chichotu. O celowym bądź wrednym kopiowaniu można by dyskutować, lecz muzyka w takiej aranżacji sprawdza się tak samo dobrze jak nad Kryształowym Jeziorem. Jeśli film zaciąga dług, to spłaca go w godziwy sposób - „Spodziewałaś się Jasona?” pyta jeden z bohaterów, ściągając ze swej twarzy hokejową maskę po tym, jak wystraszył koleżankę. „Slaughter High” mniej lub bardziej subtelnie odwołuje się do starszych i uznanych kuzynów (oprócz aluzji do „Piątku…” znajdziemy nawiązania do kilku innych slasherów, jak choćby do „The Burning”). Nie bez racji - prezentuje on bowiem podobny typ straszenia, podobną dawkę grozy i emocji, a swym poziomem nie ustępuje im na krok. Porządna i klimatyczna dawka slasherowego kina. A jeśli jeszcze mało znana, to czas to zmienić.
(Slaughter High)
Dystrybucja: Brak Film:
Reżyseria: George Dugdale, Mark Ezra, Peter Litten Obsada: Caroline Munro, Simon Scuddamore, Donna Yeager Produkcja: USA 1986
Krzysztof Gonerski
Ahn Byeong-ki od początku swojej reżyserskiej kariery pozostaje wierny jednemu filmowemu gatunkowi - horrorowi. Zaczynał w 2000 r. filmem „Nightmare”, by dwa lata później zrealizować „Telefon”. Następnie w 2004 r. wyreżyserował „Bunshinsabę”, a w 2006 r.- „APT”. Spośród jego dotychczasowych filmów „Telefon” jest obrazem najbardziej udanym. Na pierwszy rzut oka fabuła „Telefonu” wydaje się być reinkarnacją opowieści o zabójczej kasecie wideo znanej ze słynnego „Ringu” Hideo Nakaty. Znów mamy bowiem do czynienia z zemstą z zaświatów, ponownie straszy nas długowłosa Azjatka (tym razem Koreanka), jeszcze raz narzędziem zemsty okazuje się powszechnie stosowane urządzenie – telefon komórkowy - i znowu główną bohaterką jest młoda dziennikarka, starająca się rozwikłać mroczną zagadkę nawiedzonego telefonu. Skojarzenia są aż nazbyt wyraźne, by się ich wyrzekać, a jednak nie można reżyserowi zarzucić, że bezmyślnie naśladuje słynny japoński horror. Przyjrzyjmy się choćby najważniejszemu
by wyrównać rachunki ze swoim oprawcą. Przybywa także po to, by być blisko ukochanego - dojrzałego mężczyzny, męża i ojca. Bo choć śmierć brutalnie przerywa ludzką egzystencję, nie kończy zrodzonego za życia uczucia miłości. Miłość jest bowiem siłą, która odróżnia ducha Jin-hie od Sadako z filmu Nakaty. Podczas gdy u Japończyka cel zjawy był tylko jeden - zemsta, u Byeong-ki zmarła bohaterka przede wszystkim pragnie wciąż kochać i być kochaną. Ale jedyne co może zrobić, to wykorzystać telefon, który w chwili śmierci mocno zacisnęła w dłoni, do opętania kilkuletniej córki jej kochanka. Okazuje się jednak, że nie ma powrotu do uczucia, które dawno wygasło. A może w ogóle go nie było?
motywowi większości azjatyckich ghost story (w tym także „Ringu” i „Telefonu”) - zemście zza grobu.
Wątek obyczajowy nie jest w filmie pierwszoplanowy, ale stanowi interesującą próbę poszerzania ram konwencji azjatyckiej ghost story. Film Byeong-ki to przede wszystkim horror, więc reżyser nie mógł pozwolić Jin-hie, by bardziej nas wzruszała, niż straszyła. Dlatego też duch bohaterki stara się możliwie często przypominać o swojej obecności, z nagła pojawiając się w kadrze. Oczywiście, miłośnik filmowej grozy może się tylko cieszyć, że reżyser pilnuje, by film pozostał horrorem a nie romansem grozy. Rzecz w tym, że Byeong-ki straszenie nigdy nazbyt dobrze się nie udawało. W „Telefonie” jest jedna scena „pewniak” - podskok na fotelu gwarantowany, ale pozostałe sceny grozy istnieją bardziej dla tworzenia atmosfery niepokoju i niesamowitości, niż żeby przerażać. Owszem, przejażdżka samochodem w strugach deszczu głównej bohaterki, Ji-won
Nieszczęśliwie zakochana licealistka, Jin-hie, która tragicznie zakończyła swoje krótkie i smutne życie, przybywa z zaświatów nie tylko po to,
oraz zjawy czy początkowa scena w windzie (ach, te windy!) wypadają całkiem udanie - są mroczne i niepokojące. Ale w kilku innych momentach reżyserowi zabrakło najwyraźniej inwencji, skoro sięga po ograne chwyty (ręka nagle chwytająca bohaterkę, włosy w kranie, pozorna śmierć Jin-hie itp.). Byeong-ki zabrakło chyba też wiary w moc grozy w jego filmie, bo stara się uatrakcyjnić obraz wątkiem prześladowcy Ji-won. Wątek jest zbędny, wypada sztucznie i niepotrzebnie rozprasza akcję. Można również ponarzekać na finał. Gdyby twórca wykazał się większą cierpliwością, moglibyśmy otrzymać znacznie efektowniejsze i bardziej przerażające zwieńczenie opowieści. Te i inne mankamenty filmu Byeong-ki nie zgrzytają na szczęście aż tak bardzo, by odebrały nam przyjemność z oglądania filmu. „Telefon” jest niezwykle sprawnie zrealizowanym obrazem, z intrygującą fabułą i dobrym, choć nierównym, tempem. Kamera jest ruchliwa, wybiera zawsze najbardziej optymalne ustawienia, sposób filmowania jest żywy i idealnie dostosowuje się do prezentowanych na ekranie wydarzeń. Zwraca uwagę także muzyka Lee Sang-ho udanie współgrająca z obrazem. Motyw przewodni filmu, „Sonata Księżycowa” Ludwiga van Beethovena (a dokładnie jej cześć – „Adagio Sostenuto”), wspaniale komponuje się z treścią filmu i brzmi po prostu pięknie. Największym osiągnięciem reżysera jest jednak umiejętne poprowadzenie sześcioletniej Eun See-woo. Choć gwiazdą filmu jest niezwykle popularna w Korei Ha Ji-won (główna bohaterka), a pozostałe aktorki - Kim Yu-mi oraz
Choi Ji-yeon grają przekonująco, to najmłodsza w obsadzie See-woo bije na głowę starsze koleżanki. Jest urocza i niewinna, by w jednej chwili przemienić się w kipiącego nienawiścią małego demona. W niektórych scenach See-woo jest nawet bardziej przerażająca niż strasząca w filmie zjawa. I jeśli „Telefon” na trwale zapisze się
w dziejach gatunku, to najpewniej stanie się tak właśnie za sprawą fenomenalnej gry młodej aktorki. IDG, wydawca filmu w ramach serii „Horrory Świata” postawił głównie na jakość obrazu (anamorficzny) oraz dźwięku (certyfikowany, D.D 5.1, DTS), natomiast dodatki są raczej symboliczne wybór scen, wybór lektora lub napisów w języku polskim albo koreańskim plus zwiastuny pozostałych filmów serii. Zdecydowanie za mało jak na oczekiwania miłośnika azjatyckiego kina grozy, który nie po raz pierwszy musi się obejść smakiem.
TELEFON
(Pon)
Dystrybucja: IDG Film: Dodatki DVD: Reżyseria: Byeong-ki Ahn Obsada: Simon Pegg, Nick Frost, Kate Ashfield, Lucy Davis Produkcja: Korea Południowa 2002
Frank Henenlotter to reżyser niezwykły. Świat jego horrorów zamieszkują ludzie, którym w życiu się nie powiodło - oraz rozmaite pokręcone dziwadła, którym, przeciwnie, wiedzie się całkiem nieźle. Niskobudżetowe produkcje tego reżysera, prywatnie kolekcjonera plakatów do filmów klasy B i znawcy nurtu exploitation, były odpowiedzią na wysyp wtórnych, sztampowych i przewidywalnych slasherów, jakie w latach 80. zdominowały amerykańskie kino grozy. Reżyser nie chciał powielać ogranych schematów, wolał straszyć dziwacznymi, surrealistycznymi historiami z dużą dawką absurdu i specyficznego dystansu. I chyba się udało, skoro jego debiutancki film pt. „Basket Case” zdobył mu w pewnych kręgach miano reżysera kultowego i doczekał się dwóch całkiem udanych kontynu-
acji. Sam film jest dziwny, a jego atmosfera nie przypomina niczego, z czym zetknąłem się w kinie grozy wcześniej. Chociażby dlatego warto mu się bliżej przyjrzeć. Poznajemy Duane’a, tajemniczego młodego chłopaka. Zachowuje się on dosyć dziwnie, wynajmuje pokój w obskurnym, najtańszym hotelu, ale przy płaceniu wyjmuje grubaśny plik banknotów (reżyser mówił później w wywiadzie, że był to cały budżet filmu). Co więcej, ani na krok nie rozstaje się z dużym wiklinowym koszem. Każda napotkana osoba zastanawia się, co w nim jest. Widz także tego początkowo nie wie, dopiero po jakimś czasie okazuje się, że Duane trzyma tam potwora. Chłopak urodził się bowiem jako bliźniak syjamski. On sam jest zdrowy, lecz jego brat - o wiele mówiącym imieniu Belial - to zdeformowane monstrum.Rodzice chłopaka nie mogli się z tym pogodzić. Mimo płaczu i protestów bracia zostali rozdzieleni podczas krwawej operacji (pokazanej nam dokładnie), a kaleki Belial wylądował w śmietniku. Teraz, z pomocą brata, chce się zemścić. Duane’owi marzy się coś więcej – chciałby wyrwać się spod nadzoru zaborczego bliźniaka i związać z dziewczyną. Wie jednak, że z Belialem łączy go telepatyczna więź i niczego przed nim nie ukryje. Początkowo spodziewałem się kolejnej niskobudżetówki, która zabawi mnie tylko i wyłącznie nieudolnością wykonania. Bardzo się jednak pomyliłem. Mimo naprawdę ograniczonego budżetu reżyserowi udało się wykreować nastrój osobliwości i nieprzewidywalności, stworzyć film, który swoją historią potrafi zaciekawić, przykuć do ekranu, czasem wywołać obrzydzenie, ale przede wszystkim zostać w głowie. Henenlotter wie, gdzie ustawić kamerę, by uzyskać optymalne dla danej sceny wrażenie i pozwolić widzowi odnaleźć się w obskurnych, odpychających, mrocznych wnętrzach, które pomagają kreować atmosferę napięcia i oczekiwania. Aktorzy są amatorami, ale grają na luzie i z dystansem, więc nie przeszkadzają i nie psują klimatu. O muzyce można powiedzieć w zasadzie tyle, że jest i nie zwraca na siebie uwagi.
Efekty specjalne są za to kolejnym dowodem na pomysłowość twórców. Fani gore i makabry znajdą tu coś dla siebie, kamera nie ucieka przed mocnymi scenami jak choćby efekty zemsty Beliala czy gwałt w jego wykonaniu. Sam Belial cieszy oko, szkoda tylko, że zanimowano go poklatkowo w wyjątkowo toporny sposób, a jego wygląd i rozmiary różnią się w poszczególnych scenach. Braki budżetowe są w tym aspekcie filmu aż nadto widoczne, ale warto pamiętać, że film tworzyli pasjonaci dla pasjonatów, nie licząc na wielkie zyski. „Baket Case” nie stara się szczególnie rozbawić, ale pewne elementy humoru są tu obecne. Twórcy co jakiś czas dyskretnie puszczają do widza oko, podsuwając rozmaite smaczki (tytuł oznacza noszony przez bohatera kosz, ale jest też slangowym określeniem znaczącym tyle co „wariat”, „czubek”; pojawiający się w filmie lekarze nazywają się Kutter i Needleman; nazwiska w napisach końcowych są w większości zmyślone, tak naprawdę ekipa składała się z zaledwie kilku osób…). Jednak, co chyba najważniejsze, film nie nudzi. Może dlatego, że wbrew pozorom fabuła nie jest pretekstowa. Przeciwnie - bohaterowie mimo oko-
liczności zachowują się całkiem logicznie, każdy z nich ma zrozumiałe motywacje, a cała opowieść konsekwentnie zmierza do niebanalnego finału. A trzeba przyznać, że „Basket Case” kończy się prawdziwym „cliffhangerem”, co zachęca do obejrzenia części drugiej - moim zdaniem jeszcze lepszej, bo oprócz zalet jedynki posiada znacznie większy budżet. „Basket Case” to nietuzinkowa i całkiem sprawnie opowiedziana historia rodem z grindhouse’owego kina. Choć jest to zdecydowanie film klasy B - albo nawet C (ówczesny szef MPAA, organizacji nadającej ograniczenia wiekowe filmom, postulował nawet nadanie mu klasy S jak „shit”) - sprawia naprawdę sporo radości maniakom undergroundowej grozy sprzed lat i udowadnia, że nic nie liczy się w takim stopniu jak pomysł i brak ograniczeń narzucanych przez producentów. Może służyć jako odtrutka na schematyczność i powtarzalność motywów do znudzenia eksploatowanych w kinie grozy. Dziś już się takich filmów nie robi, chciałoby się napisać, ale Henenlotter niedawno zakończył zdjęcia do swojego nowego filmu, „Bad Biology”, który nakręcił po piętnastoletnim milczeniu. Szczegóły nie są jeszcze znane, ale ma być dziwnie. Maciej Muszalski
BASKET CASE
(Basket Case)
Dystrybucja: Brak Film:
Reżyseria: Frank Henenlotter Obsada: Kevin Van Hentenryck, Terri Susan Smith, Beverly Bonner Produkcja: USA 1982
Łukasz Radecki
Już w dzieciństwie fascynowały go różne religie, zwłaszcza te starożytne, tajemnicze i surowe. Z biegiem czasu jego wyobrażenia zaczęły ewoluować; popierane coraz intensywniejszym egzystencjalizmem przekonania spowodowały pojawienie się w jego utworach starożytnych i innych mało znanych bóstw. Zbiór historii na temat tych istot został nazwany od imienia najbardziej znanej bóstwa „Mitologią Cthulhu”. W wielu opowiadaniach Lovecraft opisuje nieco dokładniej naturę tych mitów, poszerzając za każdym razem wiedzę o Przedwiecznych. Historie te zafascynowały czytelników, a także okultystów do tego stopnia, iż zaczęli poszukiwać księgi opisującej możliwość przywołania Wielkich Starych Bóstw, której autorem jest szalony arab Abdula Alhazreda – „Necronomiconu”. Zatrzymajmy się przy niej na dłużej, gdyż jej wpływ na literaturę, nie tylko Lovecrafta, jest wielki. Tym bardziej istotnymi stają się przypuszczenia naukowców, podważające autentyczność takiej Księgi. Powszechnie uważa się, iż „Necronomicon” został spisany około 730 roku naszej ery pod pierwotnym tytułem „Kitab Al-Azif”. Według samego Lovecrafta osiem lat później Abdul Alhazred, autor bluźnierczej Księgi, zostaje rozerwany przez niewidzialną bestię na ulicach Damaszku, o czym zaświadcza słynny arabski biograf – Ibn Khallikana1. Jednakże w biografii Khallikana nie znaleziono żadnych wzmianek o Alhazredzie. Istnieją podejrzenia, iż w trakcie przepisywania tekstu późniejsi kopiści ominęli fragmenty dotyczące autora „Al-Azif”, mógł on tam 1
występować pod innym imieniem. Pojawiają się jednak kolejne sprzeczne kwestie: Dotyczą one między innymi imienia „Abdul Alhazred”. Przypuszcza się, że skryba przepisujący Al-Azif dokonał fatalnej pomyłki. Abdul nie jest imieniem arabskim, Hazred zaś nie jest słowem mającym cokolwiek wspólnego z tym językiem. Prawdopodobnie nastąpiło zniekształcenie, z którego można odtworzyć oryginał. Niewykluczone, iż prawidłowe imię powinno brzmieć Abd al-Azred (Abd - „sługa”, zarada - „dusić” lub „pochłaniać”, czyli „Sługa tego, który dusi i pochłania”). Inna koncepcja sugeruje, że imię autora nie ma nic wspólnego z językiem arabskim, a oznacza pochodzące z jemeńskiego wyrażenie „tenktóry-widzi-to-czego-nie-powinno-się-widzieć”.2
Podobne implikacje dowodzą tylko zainteresowania czytelników ową Księgą, ludzi, którzy potrafili wyjaśnić każdą niejasność związaną z „Necronomiconem”, która prawdopodobnie w ogóle nie istniała! Dociekano, skąd Lovecraft czerpie informacje na temat Księgi i czy jest w stanie poświadczyć o jej autentyczności. Ten jednak ani myślał pobudzać ich jeszcze bardziej, i ku ogromnemu zdziwieniu wielokrotnie zaprzeczał istnieniu „Necronomiconu”, twierdząc, że jest on tylko i wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Niemniej jednak udało mu się zebrać rzekome fakty dotyczące jego historii. Najobszer-
Tematyka ta poruszona zostaje w Historia Necronomiconu, (w) Abdul Al-Ahazred; Necronomicon czyli księga zmarłergo prawa; przekł. Krzysztof Azarewicz, Wrocław 2000; s.216 i nast. 2 Krzysztof Azarewicz; Historia Necronomiconu; (w) Abdul Alhazred, Necronomicon czyli księga zmarłego prawa; Wrocław 2000; s.216.
niej przedstawił je w krótkim eseju zatytułowanym „Historia Necronomiconu”, którego pierwowzorem był list Lovecrafta do wspominanego już pisarza Clarka Ashtona Smitha: Wydaje się, że to szokujące bluźnierstwo zostało stworzone przez mieszkańca Sanny, w Jemenie (...) który odbył wiele tajemniczych pielgrzymek do ruin Babilonu, katakumb Memfis, nawiedzanych przez diabła miejsc oraz nietkniętych przez ludzką stopę pustkowi wielkich południowych pustyń Arabii – Raba el Khaliyeh, gdzie, jak twierdził, znalazł zapisy o rzeczach starszych niźli rodzaj ludzki i nauczył się czcić Yog-Sothotha i Cthulhu. Abdul napisał księgę, będąc już w podeszłym wieku, kiedy to spędzał czas w Damaszku. Oryginalny tytuł brzmiał Al Azif-azif i oznacza nazwę stosowaną dla określenia owych dziwnych nocnych szumów (owadów), które Arabowie przypisują wyjącym demonom. Alhazred zmarł - lub znikł – po strasznych wydarzeniach w roku 728. W 950 roku Al Azif został przetłumaczony na Grekę przez Bizantyjczyka Teodora z Filetu pod tytułem Necronomicon. Wiek później księga została spalona na polecenie Michała, Patriarchy Konstantynopola. Przetłumaczony na Łacinę przez Olausa w 1228 roku, umieszczony został w Index Expurgatorius przez papieża Grzegorza IX w roku 1232. Oryginał arabski zaginął jeszcze przed narodzinami Olausa, a ostatnią grecką kopię zniszczono w Salem w 1692 roku. Dzieło było drukowane w XV, XVI i XVII wieku, ale obecnie pozostało niewiele kopii. Gdziekolwiek istnieje, jest chronione przez wzgląd na dobro świata.3
Tego typu wypowiedzi tylko podsycały ciekawość czytelników i początkujących okultystów, którzy za wszelką cenę starali się dotrzeć do tajemniczej księgi. Dzięki ich wytrwałości pierwsza „współczesna” kopia „Necronomiconu” ukazała się w 1973 roku nakładem Owlswick Press, a do jej wydania przyczynił się pisarz i biograf Lovecrafta, L. Sprague de Camp. Szybko jednak okazało się, że mamy do czynienia z mistyfikacją, gdyż „autor”, podając jako genezę odnalezienia Księgi przypadkowe natknięcie się na stare manuskrypty w czasie podroży do Indii, w rzeczywistości po prostu skopiował osiem stron pewnego syryjskiego rękopisu, wielokrotnie powtarzając padające w nim słowa w różnych konfiguracjach i z różnymi końcówkami. Nie upłynęło wiele czasu, a pisarz sam przyznał się, że wymyślił całą tę historię i namawiał, by traktować ją jako żart. Wkrótce zaczęły ukazywać się kolejne „oryginalne” wersje „Necronomiconu” oparte częściowo na literaturze Lovecrafta, w większości jednak infekowane pomysłami autorów chcących przysporzyć sobie sławy jako odkrywców jedynej ocalałej wersji tej intrygującej Księgi. Nazwiska i zawartość poszczególnych wydań można mnożyć w nieskończoność, jak dotąd nikt jednak nie znalazł tej wersji, którą opisywał pisarz z Providence.4 Cóż jest więc takiego w tej Księdze, że pobudza ludzi do aż tak czasochłonnych poszukiwań? Wedle historii zawartych w opowiadaniach Lovecrafta, a także na podstawie rozmaitych podań związanych z „Al-Azif”, jest to typowa księga magiczna, opisująca po pierwsze całą mitologię Cthulhu, konflikt Starożytnych Bóstw z Wielkimi Przedwiecznymi, a także sposoby wypatrywania i przywoływania kolejno tych drugich. Nic więc dziwnego, że - mimo konsekwentnych zaprzeczeń
pisarza co do autentyczności istnienia owej księgi - wielu badaczy poszukiwało prawdziwego „Necronomiconu”. Co ciekawe, nie zraził ich fakt, iż miasta opisywane nagminnie przez Lovecrafta: Dunwich, Innsmouth, Kingsport a przede wszystkim Arkham, oraz związane z nimi Miskatonic University, jak i rzeka o tej nazwie, nie istnieją i są również wymysłem autora. Ich pasji nie zakłócił nawet fakt, że twórca tego dzieła, legendarny Abdul Alhazred okazał się być alter ego pisarza, pseudonimem, wymyślonym w dzieciństwie pod wpływem lektury „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Odkrycie to pociągnęło za sobą kolejne spekulacje. Jedni stwierdzili, że w takim razie to Lovecraft jest jedynym prawdziwym autorem „Al-Azif”, obóz ten jednak podzielił się na dwa ugrupowania. Pierwsze, bardziej racjonalistyczne, twierdziło, iż - mimo pseudonimu Abdul Alhazred pojawiającego się jako autor księgi - należy to dzieło traktować jak kolejne opowiadanie, wyszukaną ale jednak fikcję literacką. Drugie ugrupowanie uważa, że istotnie Lovecraft jest autorem „Necronomiconu”, ale do czynu tego skłoniły go właśnie moce Stamtąd, nawiedzając go podczas snów bądź też na jawie. Fakt ten zdaje się potwierdzać świetne opowiadanie Augusta Derletha „Lampa Alhazreda” („The Lamp of Alhazred”). Jest to historia niejakiego Warda Philipsa (czy na pewno zbieżność z drugim imieniem pisarza jest przypadkowa?), którego życie dziwnie przypomina biografię Lovecrafta: Philips miał lat trzydzieści i był słabego zdrowia, wynikało to z przewlekłej choroby, która nękała go jeszcze od dzieciństwa. Przyszedł na świat w rodzinie średnio zamożnej (...) został pisarzem, płodził opowiadania do tanich brukowych czasopism, a żeby związać koniec z końcem, poprawiał również teksty literackie, zarówno wiersze, jak i prozę; były to utwory zazwyczaj lichej jakości, których niezliczoną masę przysyłali doń literaci dalece mniej odeń utalentowani.5
We fragmencie tym, a także w kilku następnych, autor daje wyraz niezadowoleniu, jakie wywoływał u niego fakt częstego imania się przezeń takich zajęć jak poprawianie cudzych tekstów. Dowiadujemy się także, iż Philips jest wysokim, chudym mężczyzną, bardzo chorowitym, którego największą pasją są nocne wycieczki po rodzinnym Providence oraz praca do późnych godzin przy pisaniu własnych opowiadań. Bohater (podobnie jak Lovecraft) został wcześnie sierotą. Jego jedyny opiekun – dziadek - umiera pozostawiając wnukowi w spadku tajemniczą lampę. (...) lampa pochodziła z pewnego starożytnego grobowca w Arabii. Należała ona niegdyś do na wpół obłąkanego Araba znanego jako Abdul Alhazred i była dziełem mitycznego plemienia Ad – jednego z czterech tajemniczych, mało znanych szczepów zamieszkujących Arabię: Ad na południu, Thanood na północy, a Tasm i Jadis w środkowej części półwyspu. (...) Może ona przynosić rozkosz zarówno zapalona, jak i pozostając zgaszoną. W podobny sposób potrafi dostarczać bólu. Jest źródłem zarówno ekstazy, jak i grozy.6
Szybko okazuje się, że lampa jest jakby oknem, ale nie - jak to zwykło bywać u Lovecrafta - do innych wymiarów, lecz do przeszłości naszej planety. Bohater widzi dziwne miasta,
3
A. Derleth, D. Wandrei (red), H.P. Lovecraft, Selected Letters, Vol. II, 1925-1929, Sauk City 1968, s.201 – 202. Więcej informacji na ten temat w Krzysztof Azarewicz, Wstęp (w) Abdul Alhazred, Necronomicon czyli księga umarłego prawa; Wrocław 2000. H.P. Lovecraft, A. Derleth; Obserwatorzy spoza czasu; przekł. Robert P. Lipski; Poznań 2000, s.301. 5 Tamże, s.303. 4 5
57 57
które istniały jeszcze przed nastaniem człowieka, a w głowie słyszy ich nazwy. Obserwuje też miasta obecne, które, choć widziane pierwszy raz, wydają mu się dziwnie znajome: Zobaczył stare miasto z domami o dwuspadowych dachach i z biegnącą przez środek nitką mrocznej rzeki, miasto wyglądające jak Salem, ale znacznie bardziej niesamowite i posępne - nadał mu nazwę Arkham, rzece zaś Miskatonic. Ujrzał złowrogie, budzące niepokój nadmorskie miasto Innsmouth i leżącą za nią Diabelską Rafę. Widział morską głębię, w której spoczywa w uśpieniu martwy Cthulhu.7
Wszystkie te miejsca i postacie odgrywają kluczową rolę w znakomitej większości utworów Lovecrafta, nic więc dziwnego, że bohater tego opowiadania – Philips - pod wpływem tajemniczej lampy zaczyna spisywać opowiadane przez nią historie, które z czasem ukazują się drukiem i przynoszą mu niewielki, ale satysfakcjonujący sukces. A że historie te opisują mity o Cthulhu, Hasturze Niewysłowionym, o Yog- Sothocie, Shub- Niggurath, Czarnej Kozie z Tysiącem Młodych, Hypnosie - bogu snów, o Wielkich Pradawnych i ich posłańcu Nyarlathotepie, a także koszmary w Dunwich, grzyby z Yuggoth, widmo nad Innsmouth bądź szepczących w ciemności? Czyli wręcz wymienia tytuły najznamienitszych bóstw i utworów Lovecrafta? Dla wielu osób był to więcej niż przypadek, są więc skłonni ku teorii o rzekomym opętaniu pisarza, czego dowodem ma być wyżej wspomniane opowiadanie. Mniej radykalną teorię wysnuwają Justin Geoofry i Colin Low. Twierdzą oni, jakoby żona Lovecrafta spotkała się ze słynnym magiem Aleistrem Crowleyem, kiedy ów przebywał w Stanach Zjednoczonych, a ten wręczył jej kopię swojej „Księgi Prawa”, która miała stać się inspiracją do stworzenia wątku „Necronomiconu”. Jako dowód podają liczne zbieżności zachodzące pomiędzy kultem Crowleya, a panteonem Wielkich Starożytnych. Teoria ta, podawana między innymi przez Azarewicza, ma jednak sporą lukę, trudno bowiem wyobrazić sobie sprzedawczynię kapeluszy jako zwolenniczkę Crowleya. Z drugiej strony historia jest na tyle nieprawdopodobna i niezwykła, że aż chciałoby się w nią uwierzyć. Wróćmy jednak do tych, którzy są przekonani o autentyczności tej księgi, a Lovecrafta uważają za jej współczesnego odkrywcę. Na przykład doktor Stanislaus Hinterstoisser, przewodniczący Salzburskiego Instytutu Badań nad Magią i Zjawiskami Okultystycznymi, jest zwolennikiem teorii, iż ojciec pisarza, Winfield, był członkiem sekty wolnomularskiej - i to właśnie w jego bibliotece znajdować się miała kopia oryginalnego „Necronomiconu”. Lovecraft do tego stopnia urzekł niektórych czytelników opowieściami o mitach Cthulhu, że nie chcieli uwierzyć w fałszywość dzieła, uznając, iż pisarz unikał powiedzenia prawdy o tym przerażającym bluźnierstwie w obawie o utratę rozsądku i wiekuiste popadnięcie w obłęd tych, którzy zapoznają się z jego zawartością. Jednak wątek tej „odrażającej” Księgi, obłożonej ludzką skórą jest tak rozległy, a stowarzyszenia i kościoły kultywujące wiarę w Wielkich Przedwiecznych - tak rozprzestrzenione po świecie, że mogłoby to być tematem osobnej, dużo większej pracy. Pozostańmy więc tylko przy Lovecrafcie jako pisarzu posiłkującemu się mitem „Necronomiconu”, a nie 8
jako autorze go współtworzącym. Należy przyznać, że o ile warsztatowo historie te są niedopracowane, o tyle od strony merytorycznej stanowią istne opus magnum literatury grozy. Mity te powiadają, iż naszą planetę nawiedziły niegdyś istoty z odległych wymiarów w czasie i w przestrzeni. Zbudowały własne miasta na szczytach gór, w lasach i wśród lodowych pustkowi. Dni stały się ciemnością, a one pławiły się w wielkim zepsuciu. Tymczasem Starsi Bogowie sprzeciwili się pogwałcaniu ziemskiej czystości i w wielkiej bitwie pokonały Przedwiecznych, zamykając ich następnie w wymiarach Poza, a jednego z nich, Cthulhu, umieścili w zatopionym mieście R’lyeh, gdzie śpi on snem umarłych. Ale jak mówi „Necronomicon” i większość opowiadań pisarza: Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami 8
Ciekawostką jest, iż opisy R’lyeh wielu naukowcom kojarzą się z Atlantydą. Z drugiej strony Platon uważał, że Atlantyda leży pośrodku oceanu, a gdy spojrzeć na globus od dołu, ocean mamy tylko jeden... Wniosek? Podobno Antarktyda jest pozostałością Atlantydy. A związek z Lovecraftem? Jedno z miast Starszych Istot wykute w lodzie Kadath, znajduje się (według pisarza) właśnie na Antarktydzie, która w czasach jemu współczesnych była właściwie nie znana. I w ten oto sposób zatoczyliśmy koło. Dodać w takim razie należy, że historia Kadath, górzystej lodowej krainy znajdująca się w opowiadaniu „W górach szaleństwa” („At the Mountains of Madness”), odwołuje się wprost, wręcz po imieniu, do Edgara Allana Poe: Danforth (...) stwierdził (...) iż góra ta, odkryta w 1840 roku, była bez wątpienia inspiracją Poego (...) Danforth był miłośnikiem mrocznych lektur i dużo opowiadał o Poem. Mnie osobiście zainteresował antarktyczny wątek jedynego długiego opowiadania Poego – wstrząsającego i enigmatycznego Arthura Gordona Pyma.9
Lovecraft, jak widać, był mistrzem w łączeniu ze sobą różnych wątków, wystarczy wspomnieć opisywane już przyrównywanie Kadath i R’lyeh do Atlantydy czy też opinie Justina Geoofreya i Colina Lowa porównujących mitologię Cthulhu do mitologii Crowleya. Dodajmy do tego jeszcze rzekomy oryginalny tytuł „Necronomiconu” – „Al Azif” - azif, czyli zbiorową świadomość owadów – a stąd już tylko kroczek do szarańczy i związanego z ową zbiorowością asyryjskiego demona – groźnego Pazuzu. Demon ten zaś wywodzi się w prostej linii ze starożytnego Sumeru, gdzie odnajdujemy umarłego, a zarazem śpiącego boga – Dumuzi. Również u Sumerów można odnaleźć potworne demony Udug10, których wygląd i poszczególne określenia przypominają różne wcielenia Nyarlathotepa, przerażającego posłańca Przedwiecznych. Nie znaczy to w żadnym razie, że Lovecraft wykorzystywał oklepane schematy - podobnie jak w przypadku wzorców literatury grozy czerpał z nich inspiracje, ale przerabiał je po swojemu. A dlaczego nazywa się go współczesnym Kafką i Poem? O ile podobieństwa do Poego, zarówno pod względem pomysłów (i ich nowatorstwa), jak nastroju panującego w utworach obu pisarzy są dość widoczne (chociażby z tego względu,
H.P. Lovecraft, A. Derleth; Obserwatorzy spoza czasu; przekł. Robert P. Lipski; Poznań 2000, s.309. Autorstwo tego kupletu jest przypisywane Abdulowi Alhazredowi, pojawia się w prawie każdym opowiadaniu, w którym występuje Necronomicon. H.P. Lovecraft, W Górach Szaleństwa, przekł. Robert P. Lipski, Poznań 1999, s. 184. 10 Temat ten poruszony został w : M. Bielicki, Zaginiony Świat Sumerów, Warszawa 1966 8 9
że obaj dziś już stanowią klasykę literatury grozy), o tyle podobieństw do Kafki trzeba się doszukiwać. Nie jest to jednak tak trudne, jak mogłoby się z początku wydawać. Prawda jest taka, że Lovecraft całe swoje życie poświęcił pisaniu mrocznych gotyckich opowieści, ich treść jednak wykraczała daleko poza tradycyjne rozumienie literatury grozy. Poruszał w nich filozoficzne zagadnienia, które dotyczyły przytłaczającego ogromu kosmosu, nieskończoności wszechświata czy też kruchości ludzkiego istnienia, często ocierając się o egzystencjalizm. Wracając do samej mitologii, a co się z tym wiąże do „Necronomiconu”, Krzysztof Azarewicz wysnuwa bardzo ciekawą teorię wyjaśniającą zapotrzebowanie na tę Księgę oraz na literaturę lovecraftowską w ogóle: Skąd bierze się nań zapotrzebowanie i z jakiego gruntu wyrasta? Kto wie, czy najbardziej nie zbliżymy się do prawdy, jeśli uznamy Necronomicon za „uwspółcześnioną” wersję dawnej gnostyckiej opowieści o samotności człowieka, konflikcie dobra ze złem i nieudanym małżeństwie ducha z materią. Opowieści, której najlepszą egzemplifikacją byłaby sama biografia Lovecrafta, wcześnie osieroconego przez swych szalonych rodziców, borykającego się z własnym talentem i nieufnością wobec ludzi.11
Nieprzypadkowo również Lovecraft nacechował swe utwory symboliką akwatyczną. Przecież mit o potopie wpisany jest również w historię chrześcijaństwa, a wywodzi się z jeszcze starszych przypowieści (wspomnijmy tu choćby legendę o Nefilim - szkaradnych gigantach narodzonych ze związku aniołów i ludzi - zatopionych wedle żydowskich midraszy przez oczyszczające wody potopu). Bogowie w każdej prawie mitologii zalewali Ziemię wodą, by pozbyć się rozprzestrzeniającego się zła. Wiadomo jednak, że symbolika ta wiąże się z pamięcią, a to, co w niej zatopione, wcale nie ginie, tylko staje się wieczną klątwą, czyhającą na przyszłe pokolenia. Stąd też, zarówno w opowiadaniach Lovecrafta, jak i w „Necronomiconie” mowa o Starożytnych, którzy „byli, będą i znów nastaną”. Stąd też to, co złe, przychodzi z morza. Zagrożenie nadchodzi z przeszłości. Wielokrotnie udowadniano fascynację pisarza egzystencjalizmem - jego zwątpieniem w ludzkie siły, poczuciem beznadziejności i osamotnienia. Jak wiadomo, myślenie takie nie jest obce i Kafce. Jednak o ile Kafka ocierał się o surrealistyczne pomysły i rozwiązania, o tyle Lovecraft starał się wszystko urzeczywistnić. Wspomniane już zamiłowanie do nauki, wiedza historyczna i archeologiczna, a także astronomiczna i matematyczno-fizyczna w połączeniu z wyobraźnią dawały szokujące efekty. Nie twierdzę, że pisarz dorównywał Kafce, ale nie sądzę, aby był tak bardzo od niego odległy. Mimo że treść nowel dotyczy kosmicznych bóstw i potworów, praktycznie wszystkie rozgrywają się na jednym terenie - regionie New England. Była to jedna z najstarszych, najwcześniej skolonizowanych okolic USA, słabo uprzemysłowiona i mało znana nawet samym Amerykanom. Teren ten jeszcze w czasach dwudziestolecia był dla Amerykanów tym, czym dla polskiej szlachty była Ukraina - okolica stara, ale dzika i osobliwa- pełna poetyckich i zarazem przerażających skojarzeń. Zygmunt Kałużyński zauważa:
Wszystkie nowele Lovecrafta, umieszczone w tym samym miejscu i dziejące się w określonym czasie, wyrażają jedną myśl obsesjonalną: istnieją inteligencje kosmiczne, bez porównania potężniejsze od bogów stworzonych przez ludzką wyobraźnię. Ziemia i życie na niej jest prawdopodobnie rezultatem eksperymentu, zabawy lub błędu (experiment, jest or mistake) owych istot. „Cały wszechświat dostępny naszym najdalej sięgającym teleskopom jest ledwie atomem w ICH nieskończonej przestrzeni”. Jesteśmy - być może - czymś w rodzaju probówki z bulionem doświadczalnym, zapomnianej w odległym kącie kolosalnego laboratorium. Jeśli bulion zacznie sam fermentować i zwróci nieżyczliwą uwagę prowadzących doświadczenie - wrzucony zostanie do kosza za pomocą prostego gestu porządkowego.12
Według tego schematu ONI już prawdopodobnie zniszczyli jedno życie na Ziemi - według nauki przed naszą ewolucją (dwa miliardy i siedemset milionów lat temu) na zamieszkałej przez nas planecie istniało życie, o którego formie nie mamy pojęcia. Z lekturą Lovecrafta wiąże się jeszcze jedno odczucie. O ile typowe horrory i historie science-fiction wywołują u nas co najwyżej kpiarski uśmieszek, pozwalając zrelaksować się po ciężkim dniu, o tyle opowiadania pisarza z Providence skłaniają do refleksji. Ich przytłaczający klimat i duszny wręcz nastrój wprowadza w historię Ameryki bardziej niż autentyczne reportaże. Odczuwa się ogrom kraju, zautomatyzowanego, zmechanizowanego, gdzie człowiek - oszołomiony, zgubiony, pozbawiony jasnej ideologii - jest dręczony przez zniewalający go niepokój. Niepokój ów wzrasta: (…) gdy czyta się opis degeneracji ciała ludzkiego, deformacji zwierząt i zniszczenia życia wegetacyjnego wskutek „Koloru spadłego z Przestrzeni” 13 - nie sposób opędzić się wspomnieniu Hiroszimy Johna Herseya, gdzie amerykański dziennikarz w dziesięć lat po Lovecrafcie daje nie mniej wstrząsający opis zdarzenia bardzo podobnego. Jest pewne, że Lovecraft, znając fizykę współczesną, mógł wydedukować jej możliwości, mające się rozwinąć w krótkim czasie. 14
Okazuje się więc, że siły Stamtąd są personifikacją uczuć i możliwości drzemiących w człowieku. Czyli TAMCI są NAMI? Czyżby więc Lovecraft jawił się nam również w postaci moralizatora nauczającego i ostrzegającego przed naszymi własnymi możliwościami? Czy Starożytni są w związku z tym ucieleśnieniem naszego materializmu, siłą, jaką posiadamy bądź do której dążymy, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństw z nią związanych? Jeśli pójdziemy dalej tym tropem, stanie się jasne, że najsilniejsza w horrorach Lovecrafta jest obawa przed naszymi własnymi pragnieniami, a także - wielokrotnie uświadamiany przez pisarza czytelnikom - przerażający fakt, iż za wszystko (wiedzę, potęgę, władzę) zawsze trzeba zapłacić, czasem przez kilka pokoleń... P.S. Dziękuję za pomoc i korektę merytoryczną Mateuszowi Kopaczowi i Tomaszowi Surowieckiemu.
. K. Azarewicz, Wstęp (w) Abdul Alhazred, Necronomicon czyli księga umarłego prawa, Wrocław 2000, s.17 Zygmunt Kałużyński, Listy zza trzech granic, Lublin, 1956, s.10. 13 Chodzi oczywiście o „Color out of Space 14 Tamże, s.14. 11 12
59
Autor: Robert Cichowlas Ilustracja: Kostek Szedł wąską uliczką, starając się zapanować nad natłokiem myśli, które budziły w nim paranoję. Modlił się w duchu, aby tym razem nie dopadły go halucynacje. Spoglądał na ludzi, bojąc się, że dostrzeże w którymś kogoś zupełnie innego, niż był w rzeczywistości. Kogoś istniejącego jedynie w jego wyobraźni. Popadał w obłęd i coraz bardziej zaczynał zdawać sobie z tego sprawę. Myślał o kobiecie, którą spotkał wczoraj nad rzeką. Uśmiechała się do niego, a potem skinęła głową, dając do zrozumienia, że pragnie, aby do niej podszedł. Poczuł w sobie energię, zrobił pierwszy krok, a potem kolejne. Zaczął biec. Kiedy znalazł się w odległości kilku metrów, kobieta cofnęła się i zaczęła rozdzierająco krzyczeć. A potem jej głowa eksplodowała. Zobaczył kawałeczki mózgu zmierzające w jego kierunku oraz całe litry tryskającej krwi. Zaciskając zęby i pięści, jęknął z bólu. Zamknął oczy, starając się pokonać odruch wymiotny. Pragnął wrzeszczeć na całe gardło. Otworzył oczy i spostrzegł, że kobieta znikła. Spojrzał na swoje dłonie, przyjrzał się ubraniu – było czyste, bez najmniejszego śladu krwi. Kiedy o tym pomyślał, poczuł mrowienie na plecach oraz chęć ucieczki. Ucieczki przed niewidzialną bestią, która czaiła się w pobliżu, gotowa, aby zaatakować. Czuł jej niepokojący zapach. Kryła się w krzakach albo pod ziemią. Mogła być wszędzie. Minęła go młoda, wysoka kobieta. Zamknął oczy, spuszczając nisko głowę. Zlękniony zaczekał, aż oddali się na bezpieczną odległość. Zaczął biec. Na moście potknął się i prawie upadł. Wymamrotał przekleństwo, po czym przymknął oczy, pragnąc opanować narastającą irytację. Zdawał sobie sprawę, w jakim jest stanie, wiedział, że musi pokonać wiele kilometrów, zanim znajdzie się w zaciszu swego domu. Wtedy odpocznie, da się ponieść wyobraźni. Nie mógł już patrzeć na pędzącą do przodu cywilizację, raniącą każdy kawałek stworzonej przez Boga natury. Nie mógł już słuchać wrzasków i lamentu, wydobywających się z wielkiego dzieła Stwórcy. Wszystko niszczono, burzono, wycinano, zabijano. Powstawały nowe budowle, kolejne norki i tygrysy poświęcano na produkcje obuwia i płaszczy. Czymże jest moda w obliczu Boskiego dzieła? Nie potrafił pojąć otaczającego świata, nienawidził go i nim pogardzał. Uciekał. Tuż za nim biegło dwóch mężczyzn – jego najlepsi przyjaciele, usiłujący nie stracić go z oczu. Na ich twarzach malowało się zmęczenie i zdziwienie. Jeden z nich krzyknął, lecz Edvard nie usłyszał słów. Parł przed siebie, próbując walczyć z żalem i smutkiem. Oni też chcieli go przekonać do świata pełnego brudu i nienawiści. Tolerowali postęp cywilizacji, nie zdając sobie sprawy ze śmierci natury.
60
Któryś z nich mógł być bestią. Sprytną, czekającą tylko na jego błąd, a jej ostre jak sztylety pazury miały za zadanie dopaść go. Myśli o niewidzialnym prześladowcy mieszały się z myślami o świecie, którego kompletnie nie potrafił pojąć. Wyobcowany, pragnął jedynie uciekać. Zaczął się modlić, chociaż wątpił w siłę słów kierowanych do Najwyższego. On nigdy go nie słuchał. Zawsze zdawał się stać obok i tylko patrzył. Natura zachorowała, natura zachorowała, zachorowała! Moja kochana! – W pewnej chwili chciał zapłakać, ale pohamował się. W poczuciu bezradności zacisnął pięści i nabrał w płuca zimnego powietrza. Nie mógł poddać się desperacji. Czuł, że prawie go dopada, usiłuje nim zawładnąć. Czeka tylko na moment, aż się podda. Oczyma wyobraźni znowu dostrzegł tę twarz. Była piękna, o ostrych rysach, gładkiej skórze i lekko zadartym nosku. Uśmiechała się do niego. Kiedy skinęła głową na znak, aby się zbliżył, jęknął. Zacisnął pięści. Poczuł jak jego paznokcie wbijają się w dłoń, a potem przyśpieszył. Nie należał do osób płochliwych, poddających się trudnościom losu i także teraz, w obliczu zbliżającej się zagłady, będzie musiał stawić jej czoła. Zrobi to dla potomnych. Będą wiedzieli, jak żył. Będą go naśladować – daj Boże! Zmagał się z koszmarem, którego nikt nie potrafił zrozumieć. Był jak brzydkie kaczątko w stadzie dorodnych łabędzi. Nagle zatrzymał się, czując, że za moment jego całe ciało eksploduje. Usłyszał paranoiczny śmiech swojej wybranki, a potem zobaczył wyciekającą z jej uszu krew. Spostrzegł, że zaszło słońce. W jednej chwili zrobiło się ciemno i cicho, jakby wszystkie stworzenia wymarły. Drżąc, odwrócił się i ujrzał swoich przyjaciół. Sapali, a jeden z nich – wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu – zgiął się w pół, jakby miał za moment zwymiotować. Edvard chciał jedynie znaleźć się w domu, zdala od ludzi, z dala od upiornych myśli. Zamykał i otwierał oczy, pragnąc pozbyć się krwawych wizji, ale te wciąż opętywały jego umysł, szatkowały psychikę i stawały się coraz wyraźniejsze. Miał właśnie ruszyć, podjąć dalszą ucieczkę, kiedy usłyszał głośny huk, a potem z nieba lunęła krew. Jego wrzask odbił się donośnym echem, ogłuszając oniemiałych mężczyzn, stojących kilka metrów za nim. Niech patrzą! Niech patrzą, jak natura krwawi! Mężczyzna krzyczał, a jego twarz wyrażała przerażenie i niewyobrażalny strach, po stokroć głębszy od strachu przed wampirami, pająkami czy wężami. Krzyczał, przykładając dłonie do twarzy, jakby nie dowierzając, że koszmar rzeczywiście trwa, że to właśnie on musiał znaleźć się w epicentrum. Jego głowa zdawała się pękać, czuł niewyobra-
żalny ból narastający z każdą sekundą. Krwawiąca twarz kobiety pojawiała się i znikała w jego umyśle, niczym igrający z jego strachem upiór. Zawył, z trudem przełykając ślinę. A potem zamilkł. Oddychał szybko, a z jego rozchylonych warg sączyła się krew.
Spuścił wzrok i zobaczył kobiecą głowę. Jej oczy były otwarte, a usta rozchylone, jakby chciała go pocałować. Dostrzegł rozszarpaną krtań i zaniósł się szlochem.
Przestało padać. Kiedy zerknął na dłonie, zobaczył, że całe pokryte są krwią. Zadrżał, czując uporczywe pulsowanie w skroniach.
– Kochanie, wróciłeś – powiedziała, posyłając mu całusa. Nie odezwawszy się, wszedł do pracowni i stanął przed białym płótnem, zastanawiając się, czy zdoła żyć dalej. Chciał namalować złość, desperację, lęk. Zacisnął pięści i pochwycił pędzel. Stała za jego plecami i czuł zapach jej perfum. – Zaparzyć ci herbaty? – zapytała, wiedząc, że nie odpowie.
Znów ruszył w pogoń. W pogoń za domem, za płótnem, które czekało, aby go wysłuchać, aby ukoić ból.
Kiedy zobaczyła w jego oczach łzy, stanęła naprzeciwko i delikatnie starła je rękawem powyciąganego swetra. Płakał, trzymając w dłoni pędzel, kurczowo, jakby był grzechotką, mającą go pocieszyć. – Szedłem drogą z dwojgiem przyjaciół – Słońce zaszło niebo nagle stało się krwią i poczułem jakby oddech smutku Zatrzymałem się – oparłem o balustradę śmiertelnie zmęczony Nad niebiesko-czarnym fiordem i miasteczkiem wisiały chmury kapiącej parującej krwi Moi przyjaciele poszli dalej a ja zostałem Drżąc ze strachu z otwartą raną w mojej piersi Wielki, niekończący się krzyk przeszył naturę* – rzekł beznamiętnie, a potem odrzucił pędzel daleko za siebie. – Wyrzuć to z siebie – powiedziała ze współczuciem w głosie, spoglądając na częściowo zamalowane płótno. Patrzyła na niebo. Było czerwone niczym przekrwione oczy. Dotknęła jego policzka. Wzdrygnął się, zaciskając mocno powieki i pięści. Kiedy otworzył oczy, spostrzegł, że jest sam w pracowni. Znikła, chociaż mógł przysiąc, że wciąż czuł jej obecność, jakby stała tuż za jego plecami, wykonując te same ruchy co on, tak, aby nie mógł jej dostrzec. Wciąż czuł zapach jej perfum, nawet dużo później, kiedy kładł się spać… – Wyrzuć to z siebie – usłyszał jej cichy szept, będąc już w łóżku i zasypiając. Nie odpowiedział. Skinął tylko głową, jakby na znak zgody. * Słowa
Edvarda Muncha, po których powstało najbardziej przejmujące dzieło malarza – „Krzyk”.
61
Opracowanie: Sebastian Drabik, Wojciech Pawlik
Bartłomiej Paszylk
TOPÓR Hatchet Reżyseria: Adam Green Obsada: Joel Moore, Tamara Feldman, Deon Richmond Dystrybucja: Carisma Film: Dodatki: do czynienia Jak łatwo się można domyślić po tytule i ciekawej okładce, będziemy mieć nam osoznane tam zagrały że ponadto, się my dowiaduje okładki Z . z filmem krwawym ulicy Wiązów”) by: Kane Hodder („Piątek trzynastego”), Robert Englund („Koszmar z ludzi spęi Tonny Todd („Candyman”). Fabuła nie jest zbyt odkrywcza - grupka młodych legend dwójka dza w Nowym Orleanie święto Mardi Gras. Pod wpływem miejscowych się awarią łódki z nich postanawia wybrać się na „horrorową wycieczkę”, która kończy przekonać się, na bagnach w okolicy domku Victora Crowleya. Daje im to okazję, aby jest okraszona ile prawdy jest w legendach opowiadanych przez ludzi. Całość filmu krwawe sceny. zabawnymi dialogami i, co zapewne ucieszy miłośników gore, bogata w starej szkoły do cego nawiązują grozy filmu zrobienie było Greena Głównym założeniem zwiastun amerykańskiego horroru. Czy mu się to udało? Ocenicie to sami. Dodatki: „Toporu” i kilku innych filmów wydanych przez Carismę. [sd]
GŁOSY 2 White Noise 2: The Light Reżyseria: Patrick Lussier Obsada: Nathan Fillion, Katee Sackhoff, Craig Fairbrass Dystrybucja: Vision Film: Dodatki: Druga część „Głosów” została zrecenzowana w pierwszym numerze „Czachop isma”, więc tam odsyłam wszystkich zainteresowanych dogłębną analizą tego filmu - tu natomiast skupię się na polskim wydaniu DVD. Poza samym filmem, który (nie da się ukryć) jest o niebo lepszy od swojej pierwszej części, na płycie znajdziem y standardowe dodatki, czyli zwiastun kinowy „Głosów 2” i innych filmów proponowanych przez dystrybutora. Miłym bonusem jest przedstawienie sylwetek twórców, a także materiały w postaci wypowiedzi aktorów i producentów. [wp]
NAGI STRACH Naked Fear Reżyseria: Thomas Eberhardt Obsada: Danielle De Luca, Arron Shiver, Joe Mantegna Dystrybucja: IDG Film: Dodatki: sposób Psychopata z małej amerykańskiej mieściny wymyślił sobie wielce oryginalny klubów, porywa spędzania wolnego czasu: po pracy zachodzi do jednego z miejscowych chwyta potężną którąś z tamtejszych dam lekkich obyczajów, a potem rozbiera ją do naga, ie nigdy nie kuszę i przegania biedne dziewczę po uroczej ale odludnej okolicy. Oczywiśc ą przyjemdaruje swojej ofierze życia, ale to nie morderczy strzał sprawia mu największ można zaakcepność, a napawanie się... nagim strachem uciekającej. Dzieło Eberhardta B, co chyba tować jako zwięzły, nieźle zagrany i nie stroniący od kontrowersji film klasy zoficzne nie było jednak wyłącznym zamiarem reżysera. Wszelkie społeczne i pseudofilo pozostawia podteksty rażą jednak sztucznością, a w zamierzeniu przewrotna końcówka spory niedosyt. Dodatki: zwiastuny wszystkich filmów z serii Super Thriller. [bp]
62
THE HOST - POTWÓR Gwoemul Reżyseria: Joon-ho Bong Obsada: Kang-ho Song, Hie-bong Byeon, Hae-il Park Dystrybucja: Blink Film: Dodatki: Tu mamy podobną sytuację jak w przypadku „Głosów 2”, ponieważ „The Host” również został zrecenzowany w pierwszym numerze „Czachopisma”. Film, w polskiej wersji językowej zaprezentowany jako „Potwór”, jest kolejną pozycją z cyklu Blink Azjamania. Wydanie wręcz zachwyca - poza płytą DVD, otrzymuje my kolekcjonerskie pocztówki, umieszczone razem z nią w pięknym digipaku. Normalnie Zachód! Na płycie poza filmem znajdziemy - uwaga! - 40 minut dodatków . Są to: storyboardy i animacje; film dokumentalny o tym, jak powstawał potwór: usunięte sceny: zwiastuny: oryginalne plakaty - oraz teledysk. Tak to się powinno robić! [wp]
KANIBAL Z ROTENBURGA Grimm Love Reżyseria: Martin Weisz Obsada: Keri Russell, Thomas Kretschmann, Thomas Huber Dystrybucja: Carisma Film: Dodatki:
„Kanibal z Rotenburga” to film oparty na faktach, co jeszcze bardziej zachęca do obejrzenia go, czyż nie? Za przedstawienie tej szokującej historii wziął się Martin Weisz (nakręcił „Wzgórza mają oczy 2”). Weisz w scenariusz wplótł dodatkow y wątek młodej dziewczyny piszącej pracę magisterską o Oliverze Hartwinie, kanibalu-z abójcy (tylko po co?). Hartwin szuka swojej ofiary w Internecie, pisząc, że chciałby poznać osobę, która w miłosnym akcie poświęcenia da się zjeść żywcem. No i znajduje: przyszłą ofiarą okazuje się być homoseksualista Simon. Dziewczyna pisząca pracę wchodzi w posiadanie kasety wideo przedstawiającej makabryczny ceremoniał - nakręcony przez samego Hartwina. Niedoszła pani magister przez to angażuje się coraz bardziej w to, co robi, obsesyjnie starając się zrozumieć relację między kanibalem i jego ofiarą. Tych, którzy będą czuli niedosyt, odsyłam do filmu Mariana Dory „Cannibal” - opowiada o tym samym, tylko w bardziej dosadny i okrutny sposób. [sd]
ESPECTRO Al final del espectro Reżyseria: Juan Felipe Orozco Obsada: Noëlle Schonwald, Julieth Restrepo, Silvia De Dios Dystrybucja: Carisma Film: Dodatki: Przyznam się szczerze, że coraz chętniej sięgam po egzotyczne horrory, a więc z wielką chęcią do odtwarzacza DVD włożyłem płytkę z tym filmem. „Al final del Espectro” to ciekawy kolumbijski horror, w wielu momentach nawiązują cy do klimatów kina azjatyckiego. Poznajemy w nim młodą kobietę, byłą dziennikar kę, która po traumatycznym przeżyciu decyduje się na życie w odosobnieniu. Prześladu je ją jednak przeczucie o czyjejś obecności w jej mieszkaniu - wobec czego decyduje się na zainstalowanie kamer pracujących 24 godziny na dobę. Kobieta z biegiem czasu zaczyna poznawać mroczny sekret, jaki kryje jej dom. Wydanie stoi na takim samym poziomie jak inne filmy proponowane przez Carismę - czyli dźwięk 5.1, tłumaczenie zarówno z głosem lektora, jak i z napisami. Jako dodatek otrzymujemy jedynie zwiastuny filmów - w tym „Espectro”. [sd]
63
Suzy Bannion, młoda, całkiem ładna dziewczyna, idzie z bagażami korytarzem lotniska we Freiburgu. Jest noc, na dworze leje, a Suzy jest w Niemczech dopiero po raz pierwszy - przyjechała z Nowego Jorku, by uczyć się w sławnej na całą Europę szkole baletowej. Kompletnie nie wie, jak dotrzeć do położonego na obrzeżach miasta budynku, próbuje więc złapać jedną z przejeżdżających pod lotniskiem taksówek. Podjazd jest co prawda zadaszony, ale deszcz zacina tak, że ubrana w letnie ciuchy Suzy po chwili jest przemoczona. W końcu jakaś taksówka zatrzymuje się, jednak jej właściciel nie ma nawet zamiaru ruszyć się z samochodu, by pomóc dziewczynie wpakować bagaże. Sprawia wrażenie wrednego, burkliwego aroganta, nie potrafi nawet zrozumieć, że poprawne wymówienie nazwy niemieckiej ulicy wcale nie musi być łatwe dla Amerykanki. Freiburg, widziany z okien taksówki, też nie należy do miast, w których chcielibyśmy spędzać wakacje. Jest mroczny, niezbyt ładny, opustoszały. Taksówkarz twierdzi, że pada dopiero od pół godziny, ale patrząc na to miasto, można by pomyśleć, że słońce nigdy tam nie wstaje. Reżyser zbliżeniami podkreśla groźne, nieokiełznane siły natury z którymi będziemy mieć styczność w późniejszej części filmu. Pojazd opuszcza centrum miasta, Suzy z coraz większym zdziwieniem i zaciekawieniem obserwuje okolicę. Wjeżdżają do lasu, kamera ustawiona jest pomiędzy drzewami, przez pnie widać jedynie światła i sylwetkę czarnego mercedesa. Ujęcie pokazuje jadący samochód z dziwnej perspektywy, ale nie jest to błąd ani przypadek, bo po chwili w świetle pioruna widzimy na pniu jednego z drzew cień tajemniczej sylwetki. Suzy dociera w końcu do wściekle czerwonego budynku szkoły, podobnie jak widz nieświadoma tego, co się wydarzy. Jedynie w znakomitym podkładzie muzycznym zespołu Goblin da się słyszeć wymawiane upiornym głosem słowo „witch” („wiedźma”). Powyższa scena, otwierająca kultową „Suspirię” Dario Argento, jest idealnym przykładem wprowadzenia, które stopniowo buduje napięcie, jednocześnie pokazując, z jakim rodzajem horroru mamy do czynienia. Senna, pełna tajemniczości atmosfera w połączeniu z niepokojącą, elektroniczną muzyką zespołu Goblin dają piorunujący efekt i powodują, że „Suspiria” jest prawdziwie hipnotyzującym filmem. Pomimo całkiem ciekawej historii, niezwykły, magiczny klimat spycha fabułę na dalszy plan. Początkowo Argento chciał, by to Daria Nicolodi, jego ówczesna
partnerka życiowa (znana między innymi z roli dziennikarki w „Profondo Rosso”) zagrała Suzy. Ostatecznie jednak zdecydował się na amerykańską aktorkę Jessikę Harper, która - aby zagrać w „Suspirii” - zrezygnowała z roli u Woody’ego Allena. Trzeba przyznać, że decyzja obsadzenia Harper była znakomita. Idealnie pasuje ona do roli Suzy, jest ładna, ma wielkie, tajemnicze, brązowe oczy, wygląda niemal jak Alicja z Krainy Czarów, znakomicie znajduje się jako wystraszona, ale też inteligentna dziewczyna, próbująca rozwikłać tajemnicę szkoły tańca. Niepowtarzalna atmosfera tajemniczości budowana jest w „Suspirii” wieloma środkami. Bardzo ważna jest tu strona wizualna filmu. Wnętrza, a w szczególności pomieszczenia znajdujące się w szkole tańca, mają niesamowity, baśniowy wystrój. Specyficzne tapety, oryginalne, pasujące do ich klimatu meble, skrywający tajemnicę malunek na jednej ze ścian - filmowe wnętrze cechują się wręcz barokowym przepychem. W połączeniu z niezwykłą grą kolorów i świateł robią piorunujące wrażenie. Wystarczy zobaczyć kilka scen odbywających się w szkole, by przekonać się, że „Suspiria” jest bardzo teatralnym horrorem, co widać choćby w scenie z irracjonalnie podświetlonymi na czerwono kotarami w sali tanecznej. Nawet zachowania bohaterów, niekiedy przerysowane, czasami wręcz histeryczne, podkreślają teatralność tego filmu i utwierdzają widza w przekonaniu, że mamy do czynienia z wyjątkowo brutalną, uwspółcześnioną wersją „Alicji w Krainie Czarów”. Chociaż, pamiętając o uzbrojonym w nóż mordercy, można by to nazwać „Alicją w Krainie Makabry”. Kolejną z rzeczy, które budują atmosferę, są potęgujące napięcie kontrasty. „Suspiria” opiera się na prostej, ale bardzo dobrze pomyślanej, zasadzie przemieszania makabry z sielanką. I tak, po mocnej scenie pierwszego morderstwa, oglądamy skąpany w słońcu budynek szkoły i miłą nauczycielkę, która rozmawia z Suzy. Potem znów następują niepokojące wydarzenia, by niemal do końca filmu przeplatać się ze spokojnymi scenami z życia uczniów szkoły baletu. To prosty zabieg, ale znakomicie sprawdza się w tym obrazie.
ODGŁOSY
(Suspiria)
Dystrybucja: Brak Film: Reżyseria: Dario Argento Obsada: Jessica Harper, Stefania Casini, Flavio Bucci, Udo Kier Produkcja: Włochy 1977
Grzegorz Fortuna Jr. W słynnym „Profondo Rosso” Argento tak nakręcił jedną ze scen, by uważny widz dowiedział się, kto jest mordercą już w pierwszych minutach projekcji. W „Suspirii” zabawa z widzem osiąga znacznie wyższy poziom, jest o wiele subtelniejsza i ma związek z symboliką poszczególnych elementów wystroju. Znając, dla przykładu, kształt witraża w domu jednej z bohaterek (wpisane w siebie pod różnymi kątami kwadraty), odniesiemy się do tajnego zgromadzenia (np. wolnomularzy). A właśnie z tajnym zgromadzeniem będziemy przecież mieć do czynienia pod koniec filmu. Podobnie jest z tapetami w jednym z pokoi, które przedstawiają gołębie - symbol niewinności. Znajdują się w miejscu, w którym bohaterka jest bezpieczna, i kontrastują z mroczną przestrzenią na zewnątrz, w której czeka morderca. Bardzo ciekawie Argento przemyślał też kolory podświetlające elementy wystroju. W momencie, w którym zabójca podchodzi do pokoju tancerki, światło widoczne przez szybkę w drzwiach zmienia się ze spokojnego zielonego na krwistoczerwony. Po raz kolejny uważny widz ma szansę odgadnąć, co stanie się dalej. Oczywiście, te symbole i gry kolorów nie dają możliwości dokładnego przewidzenia dalszego biegu wydarzeń, a Argento przygotował dla nas wiele zaskakujących momentów.
znacznego od tego, czym zamyka się film. Moim zdaniem, reżyser zrobił błąd, wyjaśniając zagadkę w tak prosty sposób. Zakończenie „Suspirii” traci przez to nieco na klimacie, dużo lepiej byłoby pozostawić atmosferę niedomówienia. Mimo to jest to jeden z najlepszych i najbardziej oryginalnych horrorów w historii kina. Warto obejrzeć „Suspirię” dla niezwykłego klimatu, który osiągnął tu Argento, warto dla znakomitej gry kolorów, ale przede wszystkim warto po to, by dać się zahipnotyzować niepowtarzalnej, sennej atmosferze tego filmu.
Czy zatem „Suspiria” jest horrorem idealnym? Niestety nie do końca. Konkluzja filmu trochę rozczarowuje. Klimat budowany przez reżysera sugeruje coś bardziej niejedno-
65
Tomasz Surowiecki
John Carpenter ma swoje stałe miejsce w panteonie twórców zasłużonych dla horroru. Choć jego nowe filmy nie zachwycają, warto zapoznać się ze starszymi dziełami - kultowymi „Halloween”, „Ucieczką z Nowego Jorku” czy „Czymś”. Dla fanów filmów grozy ten ostatni tytuł powinien być wyjątkowo istotny. To majstersztyk klimatycznego horroru i każdy prawdziwy miłośnik kina makabry i mroku musi go znać. Na fali popularności filmu, nawet po wielu latach od jego premiery, wciąż powstają nowe komiksy, książki, gry komputerowe. Była nawet mowa o kontynuacji w postaci serialu. Można rzec, iż jest to pewnego rodzaju fenomen popkultury.
Co ciekawe, „Coś” jest w gruncie rzeczy remake’em filmu z roku 1951 pt. „The Thing From Another World” Chrystiana I. Nyby’ego (był to pierwszy film długometrażowy, w którym pokazano kosmitę o złych zamiarach względem ludzkości). John Carpenter jako młodzieniaszek krzyczał ze strachu, oglądając go w kinie, a jako reżyser zapragnął przenieść na taśmę filmową własną wizję opowiadania Johna W. Campbella „Who Goes There?” (opublikowanego po raz pierwszy w 1938 roku na łamach magazynu Astounding Science Fiction), a którego ekranizacją są oba obrazy. Po uzyskaniu odpowiednich funduszy i wsparcia ze strony studia filmowego Universal i producentów (na co zapewne miał ogromny wpływ sukces jego poprzednich filmów) przystąpił do kompletowania załogi filmowej, aktorskiej oraz zajmującej za efektami specjalnymi. Profesjonaliści w każdym calu, zarówno aktorzy, jak i odpowiedzialny za efekty Rob Bottin (wtedy jeszcze dwudziestoletni chłopak) stworzyli dzieło niepowtarzalne i swoją siłą porażające do dnia dzisiejszego. Fabuła opowiada o amerykańskiej bazie naukowej nr 31. znajdującej się na mroźnych ostępach Antarktydy. Załoga owej placówki zostaje zaatakowana przez norweskich naukowców, którzy za wszelką cenę chcą uśmiercić... psa. Amerykanie, ratując psa, udaremniają pogoń i odwiedzają obóz Norwegów, próbując dojść, czemu tak bardzo zależało im na zgładzeniu czworonoga. Zastają pobojowisko oraz nadpalone trupy czegoś, co nie do końca przypomina ludzi. Okazuje się też, iż pies, którego tak zawzięcie próbowano zabić, też nie jest tym, czym się wydaje. Z czasem do Amerykanów dociera okrutna prawda - wśród nich znajduje się przerażający Obcy, który nie dość że jest wyjątkowo sprytny i inteligentny, potrafi również imitować każdą żywą istotę, z którą wejdzie w kontakt. Sprawę utrudnia burza śnieżna i całkowite odcięcie od świata zewnętrznego. Wśród załogi zaczynają się pojawiać przypadki paranoi i psychozy. Klimat zagrożenia pogłębia się z godziny na godzinę, gdy kosmita zaraża kolejnych naukowców. Nikt nie ufa nikomu, czasu jest coraz mniej i wyczerpują się opcje ucieczki.
pilota McReady’ego (granego przez Kurta Russella), na postaciach drugoplanowych kończąc. Każda z nich odegrana jest z zachowaniem wyrazistej psychologii i realistycznie przedstawioną reakcją na wydarzenia i sytuacje ekstremalne. Ale to, z czego naprawdę słynie „Coś”, to unikatowe i fenomenalne jak na tamte czasy (miejcie na względzie, że film powstał 25 lat temu) efekty specjalne. Ten obraz nie jest naznaczony ani jedną sekundą cyfrowych efektów. Wszystko, co widzimy na ekranie, jest zasługą przede wszystkim Roba Bottina – geniusza w swym rzemiośle, wspomaganego przez nie mniej znanego eksperta Stana Winstona. Dziś już pewnie młodszym widzom efekty będą trącić myszką, ale zdecydowana większość będzie pod takim samym ogromnym wrażeniem jak ja (a przyznam, że film widziałem już niezliczoną ilość razy). Podsumowując, każdy szanujący się fan mrocznego, klimatycznego horroru musi ten film obejrzeć. Szczerze mówiąc sięgam właśnie pamięcią wstecz i ciężko mi znaleźć przynajmniej kilka filmów z tego nurtu, które mogłyby dorównać wielkością „Coś”. Jest to bez dwóch zdań obraz kultowy. Polskie wydanie DVD jest bardzo zadowalające. Materiałów dodatkowych jest mnóstwo, począwszy od prawie półtoragodzinnego dokumentu z udziałem reżysera, filmowców, producentów i aktorów (nakręconego – bagatela! - 20 lat po premierze filmu), przybliżającego wszystkim historię powstania filmu - a skończywszy na dziesiątkach fotosów z produkcji, post-produkcji, storyboardów, projektów graficznych scenografii, projektów Obcego (niektórych bardzo ciekawych), informacji o ekipie i scen wyciętych oraz komentarza reżysera wraz z Kurtem Russellem. Prawdziwa gratka dla fanów tego obrazu. Jedyny minus rodzimego wydania to brak polskich napisów (zarówno do filmu, jak i dodatków). Jest to jednak bardzo miła możliwość podszkolenia się w angielskim. Dodatki zasługują więc na pięć czach. Porównując z wydaniami innych kultowych filmów na naszym rynku, to wypada nad wyraz dobrze.
Co stanowi o potędze tego filmu? Bardzo wiele elementów składowych: świetnie zrealizowane zdjęcia, genialnie przygotowana scenografia i perfekcyjnie dobrana, pogłębiająca klaustrofobiczny klimat, muzyka Ennio Morricone. Trudno znaleźć też negatywne strony gry aktorskiej, każda postać jest tu przedstawiona bardzo realistycznie, począwszy od
COŚ
(The Thing)
Dystrybucja: Universal Film: Dodatki DVD: Reżyseria: : John Carpenter Obsada: Kurt Russell, A. Wilford Brimley, T.K. Carter, David Clennon Produkcja: USA 1982
Krzysztof Gonerski
Seryjny morderca narodził się dla kina grozy wraz ze słynną „Psychozą” Alfreda Hitchcocka. Dość szybko postać wielokrotnego mordercy zawładnęła wyobraźnią spragnionej mocnych wrażeń publiczności. Inspirowane autentycznymi postaciami seryjnych morderców albo całkowicie fikcyjnymi historie z nową ikoną horroru mnożył się na potęgę. Ale trzeba było poczekać aż do 1991 r. , by z tego morza filmowych zbrodniarzy wyłonił się ten jedyny, synonim filmowego seryjnego mordercy - Hannibal Lecter 68
Chyba każdy z widzów czuł nieprzyjemny dreszcz przebiegający po plecach, gdy Anthony Hopkins beznamiętnym wzrokiem lodowato niebieskich oczu wpatrywał się wprost w kamerę. Spojrzenie aktora chyba już na zawsze będzie utożsamiane z jedną z najsłynniejszych postaci współczesnego kina - Hannibalem Lecterem. Bohater pięciu filmów kinowych oraz czterech książek dostąpił zaszczytu, jaki nigdy wcześniej nie spotkał żadnej postaci kina grozy. Grający Lectera Hopkins w 1991 r. został nagrodzony Oscarem. Oczywiście wyróżniono aktora, ale symboliczna wymowa tego wyróżnienia jak na razie pozostaje bez precedensu. Warto dodać, że tym razem postać, a nie aktora doceniono w prestiżowym plebiscycie na „najwspanialszego Złego Bohatera” przeprowadzonym przez American Institute w 2003 r.. Wzięło w nim udział tysiąc pięciuset aktorów, filmowców i krytyków, którzy przyznali Hannibalowi Lecterowi bezapelacyjnie pierwsze miejsce. Za plecami doktora-kanibala zostali m.in. lord Darth Vader, siostra Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem” (1975), Damian z „Egzorcysty” (1975). Hannibal Lecter triumfował także w ankiecie na najsłynniejszego seryjnego mordercę przeprowadzanej w 2002 r. przez magazyn „Total Film”. Tym razem doktor-kanibal wygrał rywalizacje m.in. z Johnem Doe, Michaelem Myers’em i Normanem Bates’em. Kim zatem jest Hannibal Lecter? „Ojcem” Hannibala jest Thomas Harris, który powołał go do życia w pochodzącej z 1981 r. powieści „Czerwony Smok”. Hannibal pojawił się w niej w znaczącej, ale ledwie drugoplanowej roli. Dopiero następne dzieło Harrisa, „Milczenie owiec” (1988) uczyniło z Lectera najważniejszą postacią ksiązki, którą nie przestała być zarówno w „Hannibalu” (1999), jak w „Hannibal: Po drugiej stronie maski” (2006). Harris nigdy nie zdradził swojej inspiracji. Wiadomo jednak, że ze światem zbrodni i zbrodniarzy miał do czynienia już podczas studiów. Pracował wtedy jako reporter w lokalnej gazecie „Waco Tribune-Herald”, w której prowadził kronikę kryminalną. Podobno pierwsze morderstwa Lectera opisane w książce „Hannibal: Po drugiej stronie maski” wiele łączyło z serią zabójstw, które Harris relacjonował na łamach „Waco Tribune-Herald” w latach 60. Z kolei głośna na początku lat 90. sprawa Pietro Paccianego okrzykniętego przez media „Potworem z Florencji” („Il Mostro”), który specjalizował się w mordowaniu par zakochanych (zabił w sumie szesnaście osób), znalazła odzwierciedlenie w „Hannibalu”. Wiadomo też, że słynący z perfekcjonizmu Harris, przygotowując się do napisania swoich mrocznych thrillerów, był częstym gościem w Wydziale Behawioralnym Akademii FBI, gdzie miał dostęp do profili psychologicznych słynnych seryjnych morderców. Niektórzy dopatrywali się zatem w postaci Hannibala podobieństwa do autentycznych zabójców-kanibali. I to tak różnych, jak działający w latach trzydziestych w Cleveland, Wiiliam Coyne, pochodzący z Japonii Tsutomu Miyazaki, czy pięćdziesięciotrzykrot-
ny zabójca z Rosji, Andriej Czikatiło. Wydaje się jednak, że ten trop jest mylący. Hannibal Lecter, sam będąc figurą na poły fantastyczną, najwięcej zawdzięcza literackim bohaterom - Draculi, dr. Jamesowi Moriarty`emu z powieści o Sherlocku Holmesie, czy Szatanowi z „Raju Utraconego” Johna Miltona. Alfred Hitchcock zwykł mawiać, że film jest tym lepszy, im lepiej pomyślany jest jego „czarny charakter”. Trudno doprawdy wyobrazić sobie doskonalszego negatywnego bohatera niż Hannibal Lectera. Uroczy starszy pan o miłej powierzchowności, nieprzeciętnie inteligentny (IQ 200) i obdarzony osobliwym poczuciem humoru, psychiatra dla przyjemności krzywdzący swych pacjentów, zabójca odgryzający ofiarom nosy i języki, smakosz gustujący w wykwintnych daniach przyrządzanych z ciał zamordowanych, a przy tym artysta malarz specjalizujący się w obrazach ludzkiej anatomii, miłośnik muzyki klasycznej, koneser sztuki oraz wytrawnych win. Krótko mówiąc: Hannibal Lecter. Kiedy jednak po raz pierwszy pojawił się na ekranie w „Łowcy” (1986) Michaela Manna - adaptacji powieści „Czerwony smok” Harrisa - nawet jego nazwisko wymawiano inaczej („Lektor”). W filmie doktor-kanibal grał drugie skrzypce, a pierwszoplanowa postacią był agent FBI, Will Graham (William Petersen). Detektyw bezskutecznie ścigający mordercę rodzin, Francisa Dolarhyde`a, zwraca się w końcu o pomoc do przybywającego w szpitalu psychiatrycznym Lectera. Brian Cox („The Ring”, „Zodiac”), który zagrał słynnego bohatera, w filmie pojawia się zaledwie dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy detektyw zjawa się u Lectera, a ten podsyca obawy związane z niezwykłym darem agenta - Graham potrafi wnikać w umysły morderców. Drugi raz oglądamy doktora-kanibala, gdy podstępem zdobywa adres detektywa, by potem przekazać go Dolarhyde`owi z poleceniem zamordowania Grahama. W tych dwóch scenach, Lecter jawi się jako psychopata o przenikliwej inteligencji, mistrz podstępu i wytrawny znawca ludzkiej psychiki, zza krat manipulujący zarówno detektywem jak zabójcą. Brian Cox, tworząc „swojego” Hannibala wzorował się na autentycznym seryjnym mordercy ze Szkocji, Peterze Manuel`u., który „nie znał ani dobra ani zła”. Mimo, iż roli Coxa nie można wiele zarzucić, to nie jego kreacja, ale Anthony`ego Hopkinsa z późniejszego o pięć lat „Milczenia owiec” Jonathana Demme przeszła do historii kina. Do zagrania doktora-kanibala przymierzało się wielu uznanych i słynnych aktorów - m.in. Jack Nicholson, Robert De Niro, a nawet czarnoskóry aktor Louis Gossett Jr. Ostatecznie rolę zdobył pochodzący z Walii, pięćdziesięcioczteroletni wówczas, Anthony Hopkins. Mający w dorobku kilka ważnych ról filmowych (m.in. w „O jeden most za daleko”, „Człowieku-słoniu”, „84 Charing Cross Road”), cieszył się jednak raczej umiarkowaną popularnością. Odmianę miał przynieść występ w „Milczeniu owiec”.
69
Hopkins przygotowując się do roli Hannibala Lectera studiował kartoteki seryjnych morderców, odwiedzał więzienia, słuchał nagrań z rozpraw oraz oglądał filmy dokumentalne. Zauważył, że Charles Manson, podczas rozmowy nie mrugał powiekami. Hopkins uznał, że to dobry pomysł, i pomijając scenę w klatce, z powodzeniem zrealizował go na planie. Zadbał także o odpowiednie brzmienie głosu, które zapożyczył od Douglasa Rain`a, aktora podkładającego głos pod komputer HAL9000 z „2001 - Odysei kosmicznej”. Autorskim pomysłem Hopkinsa, zaimprowizowanym na planie zdjęciowym, było także pamiętne „siorbanie”, na dźwięk którego reżyser film, Jonathan Demme, za każdym razem się wzdrygał. Wszystkie te pomysły oraz talent aktora pozwoliły Hopkinsowi stworzyć kreację wartą Oscara. Hopkins przebywa na ekranie około trzydziestu minut, w zupełności wystarczająco, by porwać widzów. Pojawia się w „Milczeniu owiec” w pięciu sekwencjach. Szczególnie ważne, i na długo zapadające w pamięć, jest pierwsze spotkanie Hannibala, z młodą studentką Akademii FBI, Clarice Starling (Jodie Foster, również wyróżniona Oscarem) w podziemiach szpitala psychiatrycznego. Tonący w półmroku podziemny korytarz, grube kraty, szyby pancerne, elektroniczne zabezpieczenia, legion uzbrojonych strażników i towarzystwo najniebezpieczniejszych zwyrodnialców, pośród których uwięziony jest Hannibal Lecter. Doktor okazuje się być miłym starszym panem, o eleganckich manierach, ujmującym uśmiechu i inteligentnym spojrzeniu. W jego doskonałej poprawności wyczuwamy jednak ukryte zło. Poczucie humoru Lectera przeraża: „Kiedyś próbował mnie przepytać rachmistrz spisowy. Zjadłem jego wątróbkę z fasolą i popiłem świetnym chianti”. Dość szybko bohaterka, a razem z nią widzowie, przekonują się, że dobroduszność doktora to tylko fasada. Poczciwa twarz przemienia się w oblicze demona. Lecter to ucieleśniony potwór, bezbłędnie działające monstrum, precyzyjnie wymierzające ciosy w sferze psychiki, a potem zabijające z wyrachowanym okrucieństwem. To zło absolutne, które zniewala swym hipnotyzującym urokiem, bawi się ze swą ofiarą, a potem brutalnie niszczy. Lecter nawiązuje z Clarice psychologiczną grę, którą traktuje jako miłą odmianę monotonii więziennej egzystencji. W zamian za wskazówki dotyczące ściąganego przez FBI, Buffalo Billa, żąda zwierzeń z dzieciństwa Clarice. Agentka próbuje zdemaskować mordercę i ocalić porwaną przez
niego dziewczynę, a on bez pośpiechu wdziera się jej traumatyczne wspomnienia i zmusza do uległości. Nie tylko pożera ciała, ale także stara się pożreć duszę bohaterki. Fascynacja okazuje się jednak dwustronna Lecter najwyraźniej darzy Clarice sympatią, a nawet szacunkiem. Zdaje się zresztą, że bohaterów łączy coś więcej. „Powiedzą może, że jesteśmy zakochani” - mówi Lecter. Symbolicznego wymiaru nabiera scena, gdy doktor dotyka palcem dłoni Clarice. Ten jeden jedyny kontakt fizyczny miedzy bohaterami staje się eksplozją emocji i namiętności, a także znakiem czułej sympatii i zrozumienia. „Milczenie owiec” zarobiło na świecie prawie 275 mln dolarów, lecz dopiero w 2001 r., napisaną dwa lat wczesnej powieść Harrisa, na ekran przeniósł Ridley Scott. Fabuła „Hannibala” rozpoczyna się dziesięć lat po wydarzeniach przedstawionych w filmie Demme’a. Odnajdujemy doktora w jednym z muzeów we Florencji, gdzie zatrudniony jest na stanowisku kustosza. Clarice natomiast pracuje jako agentka FBI. Pojawia się też nowa postać - Mason Verger, dziedzic wielkiej fortuny, którego Lecter nakłonił do zdrapania twarzy (dosłownie) kawałkiem lustra. Pałający żądzą zemsty, miliarder, z pomocą wszelkich dostępnych środków, organizuje polowanie na swego byłego psychoterapeutę, jako przynęty używając Clarice. Agentka, o której Lecter wciąż nie może zapomnieć, jest jedną z niewielu słabości doktora. I tak dwoje bohaterów „Milczenia owiec” ponownie spotyka się, by kontynuować grę miłości i nienawiści doprawioną ogromną ilością przemocy, krwi i makabry. Hannibal w filmie Scotta nadal jest postacią wysoce ekscentryczną, ale siła aktorskiej kreacji Hopkinsa nie dorównuje oryginałowi. Lecter tym razem ma znacznie częściej ręce splamione krwią. W jednej ze scen z rozprutego brzucha komisarza policji Pazzi, powieszonego na balkonie florenckiej biblioteki, wypadają na ulice wnętrzności. Widzimy Hannibala także jak wycina móżdżek (w rzeczywistości był to odpowiednio spreparowany kawałek smażonego kurczaka) Paulowi Krendlerowi (Ray Liotta). Następnie przyrządza z organu wykwintne danie, które serwuje oszołomionej narkotykami ofierze, siedzącej wciąż z otwartą czaszką (Litottę zastąpiła animatroniczna kukła). Przy tym nie przestaje być koneserem sztuki, miłośnikiem poezji i klasycznej muzyki, a także wspaniałym erudytą o wyszukanych manierach. Tym razem wyolbrzymienie wysublimowanego estetyzmu i zwierzęcej dzikości osiągnęło poziom tak wysoki, że tylko dzięki klasie Hopkinsa,
nie uczyniło z Lectera figury niezamierzenie groteskowej. Powrót do wizerunku Hannibala, którego wszyscy pokochali, nastąpił w filmie Bretta Ratnera, pt. „Czerwony smok” (2002) remake`u „Łowcy” Michaela Manna oraz swoistym prequelu „Milczenia owiec”. Film Ratnera w większości pozostawał w zgodzie z powieścią Harrisa i filmem Manna. Zmiany, które dokonano miały na celu powiększenie roli Hopkinsa. Dodano więc m.in. wstęp, z którego dowiadujemy się, czym zajmował się Hannibal, zanim Will Graham (Edward Norton) zdołał go pojmać. Poznajemy także historię niejakiego Benjamina Raspaila, pierwszego flecisty orkiestry symfonicznej w Baltimore. Trzustka i grasica muzyka posłużyły Lecterowi za składniki potrawy zwanej nerkówką, która następnie stała się daniem głównym podczas przyjęcia na cześć dyrygenta i dyrektora filharmonii. Możemy również dowiedzieć się w jakich okolicznościach Will Graham aresztował doktora. Podczas przypadkowej wizyty detektyw odkrył uderzające podobieństwo między ryciną ze starej książki medycznej a ułożeniem ciała jednej z ofiary Lectera. Późniejsze sceny rozgrywające się w podziemiach szpitala psychiatrycznego prowadzonego przez dr Chiltona niestety powielają rozwiązania znane z „Milczenia owiec”. Znów policja zwraca się o pomoc w złapaniu seryjnego mordercy do Lectera, znów dr Chilton prześladuje Hannibala i stara się dzięki niemu zrobić medialną karierę. Doktor-kanibal natomiast znów uroczo się uśmiecha, udziela wskazówek-rebusów i knuje intrygę przeciw Grahamowi. Pojawia się nawet słynna maska-kaganiec, którą w „Milczeniu owiec” zakładano Lecterowi na twarz. Nawet Hopkins zdał sobie sprawę, że wraz z „Czerwonym smokiem” najwyższa pora pożegnać się z postacią, która uczyniła go gwiazdą. Dlatego w czwartej części opowieści o doktorzekanibalu, pt. „Hannibal: Po drugiej stronie maski” (2007) w reżyserii Petera Webbera, zastąpił go młody francuski aktor Gaspard Ulliel („Braterstwo wilków”, „Bardzo długie zaręczyny”). Film Webbera, na podstawie napisanej w 2006 r. ksiązki Harrisa, miał odpowiedzieć na pytanie: dlaczego Lecter stał się potworem. Chłodne przyjęcie w Ameryce ( tylko 25 mln dolarów zysku przy filmie kosztującym 50 mln dolarów) oraz liczne głosy krytyczne świadczyły, że ambitnemu zdaniu nie sprostał. Najważniejsze wydarzenie w życiu Lectera wydarzyło się pod koniec II wojny światowej, kiedy w wieku zaledwie jedenastu lat stracił rodziców oraz ukochaną siostrę Miszę. Kilkuletnia dziewczynka zginęła w makabrycznych okolicznościach (choć Hannibal nie był ich bezpośrednim świadkiem) - została zjedzona przez zdziczałych z głodu litewskich kolaborantów. Kiedy sowieccy żołnierze odnaleźli na skraju lasu wyczerpanego małego
Hannibala, nie było w nim już dobra. Pustka, która w nim pozostała po stracie najbliższych, z czasem zapełniła się żądzą zemsty. Młody Hannibal, który znalazł cichą i spokojną przystań u Madame Murasaki, wdowie po jego wuju, poświęcił się bez reszty jednemu celowi - zemście na oprawcach Miszy. Tak w niej zasmakował, że zupełnie zatracił się w złu. Stał się potworem. Zdania są także podzielone w ocenie kreacji Gaspara Ulliela. Niektórzy twierdzą, że Francuz nie dorasta do pięt Hopkinsowi, nieudolnie naśladując spojrzenia, mimikę i gesty swego starszego kolegi. Inni natomiast uważają, że wniósł do postaci młodość, świeżość i nową jakość. Prawda zapewne leży, jak zwykle, gdzieś po środku. W ciągu dwudziestu jeden lat, jakie upłynęły od premiery „Łowcy” Manna, w rolę Lectera wcieliło się trzech aktorów: Brian Cox, Anthony Hopkins oraz Gaspar Ulliel. Do tego grona wypada dopisać jeszcze dwóch aktorów, którzy zagrali wysoce niepoprawną politycznie i niepoważną wersję Hannibal Lectera w parodiach. F. Murray Abraham pojawił się jako Dr Harold Leacher, w „Strzelając śmiechem” (1993), tworząc pretensjonalną wersję doktora-kanibala. Jeszcze bardziej zwariowaną postacią jest Dr Animal Cannibal Pizza (Dom De Luise) zagryzający fragmenty ludzkiego ciała pizzą, bohater włosko-amerykańskiej przeróbki „Milczenia owiec” - „Milczenie baranów”(„Il Silenzio dei prosciutti”) z 1994 r. Kino nie myśli o rozstaniu się ze swym charyzmatycznym bohaterem. Dino de Laurentiis poinformował, że trwają pracę nad projektem piątej powieści i szóstego filmu o Hannibalu, który miałby opowiadać o pierwszych latach pobytu w Ameryce. Czy projekt ujrzy światło dzienne, zależy od wielu czynników, m.in. od zgody Harrisa na kontynuację historii doktora-kanibala. Zapotrzebowanie bowiem wśród widzów na idealny czarny charakter wciąż jest ogromne. Publiczność kocha nienawidzić i nienawidzi kochać filmowych złoczyńców. A któż mógłby równać się pod tym względem z doktorem Hannibalem Lecterem?
71
RÓŻNI WYKONAWCY Planet Terror Varese Sarabande / 2007
Podobno Robert Rodriguez jest (razem z Tarantino) posiadaczem dużej kolekcji starych filmów klasy B. Po przesłuchaniu soundtracku do ostatniego filmu reżysera podejrzewam, że musi on mieć również pokaźną kolekcję muzyki ze starych horrorów z lat 70. i 80. Rodriguez, który jest na tej płycie kompozytorem (tak!), wspomagany przez stałego współpracownika Graeme Revella wspina się na swoje wyżyny. Dla tych, którzy nie oglądali filmu, płyta będzie zaskoczeniem. Nie znając obrazu, będziecie wyobrażali sobie fil-
my z zombie, przypomnicie sobie trylogię Romero, a nawet powiecie, że muzyka Rodrigueza pasowałaby do dzieł z tamtych lat! Założę się, że twórca „Desperado” ma także pokaźną kolekcję syntezatorów z epoki, dzięki czemu może osiągać takie efekty. Robert brzmi podobnie jak Fabio Frizzi w „Zombie – zjadacze mięsa” czy Goblin w „Świcie żywych trupów”! Charakterystycznie świszczące syntezatory, „pluskania”, elektroniczne pasaże - wszystko jak z ukochanych lat 80.! A to nie jedyne atrakcje, każdy miłośnik grozy znajdzie tu wiele smaczków ze znanych filmów. Oprócz muzyki będącej typowym ale niebanalnym podkładem do marszu zmutowanych stworów mamy tu przede wszystkim motyw główny. Ostry, z zadziorną gitarą, gorącymi bębnami i zmysłowym saksofonem - podkład w sam raz dla striptizu beznogiej piękności! Motyw ten przypominający hardrockowe „Perfect Strangers” zespołu Deep Purple, eksploatowany jest na płycie wielokrotnie. To w stylu „Smoke on the Water” Purpli (charcząca gitara w „El Wray”) czy w orientalnych aranżacjach, których nie powstydziłby się sam Hans Zimmer („Killer Legs”)! Utwór ten z powodzeniem mógłby wystąpić w „Gladiatorze” czy
w „300” Zacka Snydera. Ponadto usłyszymy tu kilka piosenek z filmu, typowych kawałków country & folk, jakie Tarantino i Rodriguez lubią umieszczać w swoich produkcjach. Większość przyzwoicie wykonana przez aktorkę Rose McGowan. Z tego śpiewanego materiału wyróżnia się przeróbka „Too Drunk to Fuck” grupy Dead Kennedys. Mamy tu również i kilka słabszych punktów, czyli zwykłą „muzykę filmową”, która sprawdza się tylko w połączeniu z obrazem. Ale na przykład takie „The Sickos” trwa niecałe dwie minuty. Reszta nagrań nie nuży dzięki dosyć bogatemu instrumentarium. Sekcja smyczków, dęciaków i bluesowa gitara w „The Grindhouse Blues” pokazuje także spokojniejsze oblicze kompozytora. Z resztą sam tytuł mówi za siebie i świetnie - wraz z głównym motywem („Grindhouse Main Titles”) - oddaje apokaliptyczną, maniacką atmosferę filmu, w którym samotna dziewczyna z karabinem zamiast nogi próbuje uwieść pewnego macho (granego przez Freddy’ego Rodrígueza), gdy za oknem mruczą schorowane zombiaki, Bruce Willis chce odciąć komuś jądra, a sam Tarantino... no właśnie - co on tu wyprawia!
Łukasz Skura
MISFITS American Psycho Geffen Records / 1997
LOU REED The Raven
WEA / Warner / 2003
THE HORRIFICS Now Fear This
Broniłem się, jak mogłem, przed napisaniem tej recenzji, mając na uwadze zarówno kontrowersje, jakie towarzyszyły wydaniu „American Psycho”, jak i mój bardzo osobisty stosunek do Misfits. Pierwsza (po reaktywacji) płyta tak ważnego - wręcz legendarnego - zespołu musiała wszakże wzbudzić wrzawę wśród fanów, nawet nie ze względu na zawartość muzyczną, ale choćby na zmiany personalne, jakie zaszły na przestrzeni lat, kiedy grupa Misfits pogrążona była w hibernacji. Do dziś pamiętam namiętne polemiki, czy Michale Graves, pełniący na tym krążku obowiązki wokalisty, przerasta cieszącego się szczególnym uwielbieniem (choć osobiście nie jestem przekonany, czy tak do końca uzasadnionym - także ze względu na niezwykłą wręcz bufonowatość) Glenna Danziga. Wątpliwości było, rzecz jasna, o wiele więcej. Jak wygląda zatem „American Psycho” na tle pierwszych, tak bardzo znaczących, albumów Misfits? Nadzwyczaj dobrze, by nie powiedzieć nawet, że prezentuje ten sam fenomenalny poziom. Krążek na szczęście nie jest bezpośrednią kontynuacją ostatniego przed rozpadem „Earth A.D./Wolfs Blood” - stanowi raczej twórcze rozwinięcie gatunku. Niewątpliwie słychać inspiracje starym rock and rollem („Saturday Night”), które w tak doskonały sposób eksplodowały na „Project 1950”. Całość jednak, za sprawą specyficznego brzmienia, jest przede wszystkim bardzo szybka i dynamiczna. Podsumowując, powiem wprost – trudno wyobrazić sobie lepszy powrót Misfits po latach niebytu. „American Psycho” to doskonała płyta, dająca jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy reaktywacja była potrzebna…
Lou Reed - członek legendarnego zespołu The Velvet Underground, a zarazem twórca przeróżnych solowych płyt: folkowych, punkowych, a także eksperymentalnych albumów z trzaskami i hukami, bez żadnych linii melodycznych - po nagraniu ponad trzydziestu krążków zdecydował się na kolejne dziwactwo - hołd złożony Edgarowi A. Poe. Jak powiedział sam kompozytor, jest tu 60% Lou i 40% Edgara, usłyszymy więc teksty zarówno POEty, jak i Reeda. Muzyk zaprosił do nagrania interesujących gości: Willem Dafoe w recytacji poematu „Kruk” na tle delikatnego ale mrocznego podkładu; Steve Buscemi ze śpiewem w stylu Sinatry; David Bowie w skocznym „Hop Frog” - i wreszcie wokalista grupy Anthony & The Johnsons w energetyczno-jajcarskim „Burning Embers”! Miłośnik grozy skupi się raczej na części poświęconej Mistrzowi, a usłyszymy tu takie teksty jak wspomniany „Kruk” czy „Zagłada domu Usherów”, które są odgrywane w taki sposób, że czujemy, jakbyśmy uczestniczyli w perfekcyjnie wyreżyserowanym spektaklu radiowym. Ten zabieg nieco osłabia spójność płyty obok klasycznego przeboju „Perfect Day” mamy „The Raven”, a niedługo potem słyszymy specyficzne chórki w „Balloon”. Album więc dzieli się na dwie wyraźne części: piosenki i recytacje. Polecam słuchać ich osobno. Każda część jest wartościowa w swojej kategorii. Minimalistyczny „Vanishing Act” jest równie piękny co bezbłędna recytacja poematu „Kruk” dokonana przez hollywoodzkiego aktora. Warto też wspomnieć, że cała płyta jest swoistym soundtrackiem przedstawienia teatralnego POEty, do którego Lou napisał scenariusz. Vincent Price nagrywał podobne słuchowiska już kilkadziesiąt lat wcześniej - „The Raven” to współczesna, zaskakująca próba naśladownictwa. A w książeczce zamieszczonej do płyty możemy zobaczyć ubranego w czarny płaszcz Lou, wymachującego wielkim mieczem... Facet chyba zaskakuje również samego siebie.
The Horrifics pojawili się na rynku za sprawą amerykańskiej wytwórni o dość enigmatycznej nazwie - 1031 Records. Jest to mała i niezbyt znana firma, w związku z czym zdobycie albumu „Now Fear This”, nagranego przez debiutującą czwórkę horror punkowców, będzie nie lada problemem. Niemniej jednak warto zadać sobie trud, by wyszperać gdzieś to wydawnictwo - czy może nawet sprowadzić płytę prosto z USA. Powinienem chyba sporządzić sobie jakiś szablon, z pomocą którego pisałbym recenzje rzeczy z gatunku horror punk. Ileż bowiem można opowiadać o prostych riffach, bardzo widocznych inspiracjach grupą Misfits czy lirykach poświęconych żywym trupom, wampirom i mordercom? Pytanie to chciałbym właściwie zadać członkom The Horrifics – ci jednak posiedli niezwykle cenną umiejętność mieszania ogranych patentów w bardzo interesującą całość, która niejednego starego wyjadacza tej sceny powinna wpędzić w kompleksy. Kocham takie wydawnictwa, bo dzięki nim czuję się, jakbym cofnął się tak z 15 lat wstecz - do początków mojej przygody z tym gatunkiem. Czuć tu tę pasję, bez której mam wrażenie - dobra muzyka po prostu nie może powstać. Czuć również, a co niestety nie jest takie częste, własny styl i tożsamość – The Horrifics bowiem nie cytują dosłownie, a parafrazują. 1031 Records sprawiło mi niezwykle miłą niespodziankę i mam nadzieję, że następne wydawnictwa tej wytwórni trzymać będą równie wysoki poziom co recenzowana płyta. Chociaż, jak znam życie, zapewne i one przemkną niezauważone, podobnie jak „Now Fear This”, bo dzisiejszy mp3-konsument słucha płyty dwa razy, by później usunąć ją z dysku…
Filip Kucharzewski
1031 Records / 2006
Filip Kucharzewski
Łukasz Skura
73
KRWAWE ŚWIĘTA
(Black Christmas)
Dystrybucja: Brak Film:
Reżyseria: Bob Clark Obsada: Olivia Hussey, Keir Dullea, Margot Kidder , Andrea Martin Produkcja: Kanada 1974
ociera się o wszelkie jego mankamenty. Wersja z 74 roku traktuje o dziewczętach z żeńskiego akademika, dręczonych tyleż dziwnymi, co przerażającymi telefonami od nieznajomego. W wigilijną noc jedna z nich znika bez śladu. Niebawem ponure mury akademika staną się świadkiem kolejnych przerażających wydarzeń. Podobna jest oś fabularna, o którą oparli się obaj twórcy, ale ich zamysły różnią się od siebie diametralnie. Za niewzruszony fundament można uznać jedynie dwa elementy - ulokowanie akcji w żeńskim akademiku i mordercę grasującego w jego mrokach. Cała reszta wątków snutych W świąteczną noc delikatne dźwięki kolęd wzbijają się do nieba. Cicho, niezbyt odważnie, zagłuszane atmosferą niepokoju. Bo tylko tu i ówdzie chodzą słuchy, że nie każdy przeżyje świąteczną noc. Ale nie martwcie się, skosztujcie bożonarodzeniowego ciasta. Może to nie wy będziecie tymi nieszczęśnikami, którzy pod choinkowym drzewkiem znajdą śmierć zamiast kolorowych prezentów… W takiej paranoicznej otoczce, powstałej na skutek odwrócenia przyjaznej specyfiki zimowych świąt, rozgrywa się akcja obu wersji „Black Christmas”. Pierwsza z nich to przesycona mrokiem opowieść balansująca na pograniczu thrillera i horroru. Druga to szablonowy slasher, który zarówno pławi się w dobrodziejstwach oferowanych przez podgatunek, co iście slalomowo
w remake’u Morgana jest jedynie luźną wariacją, pominięciem lub zastąpieniem całego tła oryginału nowymi elementami. Zasadnicza różnica tych wizji uwidacznia się już na płaszczyźnie kreowania postaci mordercy. Dla Boba Clarka, autora oryginału, punktem wyjściowym było utrzymanie widza w niepewności, wystraszenie go nieznanym a morderczym intruzem mieszkającym na strychu akademika (o czym nieszczęsne dziewczęta nie mają pojęcia). Oparcie jego wizji na kryminalnej stylistyce whodunit dało przeszywający efekt niepewności towarzyszącej podczas seansu. Tym dobitniejszy, że tajemniczość agresora pozostaje niezgłębiona mimo kolejnych wydarzeń i intensywnego śledztwa policji. Clark niewiele mówi na jego temat, pozostawia
KRWAWE ŚWIĘTA
(Black Christmas)
Dystrybucja: Best Film Film:
Reżyseria: Glen Morgan Obsada: Katie Cassidy, Michelle Trachtenberg, Kristen Cloke Produkcja: USA 2006
Adrian Miśtak
go w cieniu zmurszałego domostwa eksponując jedynie jego niepoczytalność psychiczną. Przerażające odgłosy, jakie słyszą w słuchawce jego ofiary czy ukazana z subiektywnego oka kamery scena furiackiego demolowania strychu (podczas gdy kilka kroków dalej bujany fotel skrzypi, kołysząc uduszoną dziewczynę) to esencja budowania grozy, wbijająca się jak sztylet w pamięć widza. W niemożliwej do poskładania łamigłówce dotyczącej tożsamości mordercy dostajemy tylko jeden trop, jego imię. „It’s me, Billy!” - szepcze paranoicznie bezkształtna postać, łypiąca wytrzeszczonym okiem z ciemnej szczeliny w drzwiach, a widzem wstrząsa dreszcz. budzenia lęku spadł z barków tajemniczości (jedynym elementem jest osłonięcie twarzy gęstymi włosami) na wyeksponowanie siły fizycznej i brutalności. Duszenie foliowym workiem sprzed 30 lat wzbogacono o krwiste wydłubywanie oczu ofiarom i kilka scen dekapitacji, a bezkrwawą formułę oryginału zastąpiono tutaj pokaźną ilością dopracowanych efektów gore.
To imię pozostaje jedynym pomostem łączącym morderców z oryginału i remake’a. Nie byłbym wielce zdziwiony, gdyby na pytanie o ulubiony horror, Glen Morgan wskazał na „Halloween”. Jego wersja „Black Christmas” jest bowiem niczym innym jak próbą przyozdobienia dzieła Carpentera w bożonarodzeniowe bombki i światełka. Psychopata Billy, na wzór swego bardziej renomowanego kolegi po fachu, morduje rodzinę w specjalnym dniu, jakim jest wigilia. Daje się pojmać policji, by po kilku latach uciec i w okresie świątecznym zaatakować osoby mające czelność zamieszkać w jego niegdysiejszej rezydencji. W nowej wersji historia mordercy została opowiedziana ze szczegółami, a ciężar
Warto też zwrócić uwagę na bohaterów (lub raczej bohaterki) obu wersji. Clark ograniczył ilość postaci jednowymiarowych, rozbudowując charakterystykę bohaterów, z którymi będziemy obcować przez większą część seansu. Mamy do czynienia z postaciami z krwi i kości – z zabawnym policjantem, pełnym obaw ojcem zaginionej dziewczyny czy główną bohaterką, która przeżywa poważne rozterki wewnętrzne, podejmując
na udała się całkiem dobrze, choć szyta była grubymi nićmi). Całość upiększa surrealistyczna gra światełkami (powtarzające się w kółko sekwencje czterech kolorów), kontrastująca z ciemnością panującą w budynku. Dorzucając do tego radosne chóry wyśpiewujące pod niebiosa „Billy comes home!”, podczas gdy on z pasją wydłubuje oczy kolejnej ofierze, uzyskamy doskonale nakreślony efekt odrealnienia i groteskowości całej opowieści.
decyzję o usunięciu ciąży. Reżyser schwytał widza w szpony współczucia i nieuchronnej identyfikacji z oglądanymi bohaterami. U Morgana mamy do czynienia z typowo slasherowym schematem one-linerów, którzy padają w szybkim tempie, pozostając obojętnymi dla widza. Tym bardziej że obsadę stworzył ze ślicznotek aż nazbyt do siebie podobnych. Chwilami można więc doznać uczucia déjà vu - „przecież ją już zabili!”. Ich charakterystykę okroił do niezbędnego minimum, zostawiając tylko kawał gadającego mięsa na użytek mordercy. Kluczowa różnica tkwi również w budowaniu atmosfery grozy. W pierwszej wersji „Black Christmas” akcję rozwinięto na motywach typowego thrillera. Mimo tego udało się nakreślić wręcz namacalną atmosferę narastającej paranoi (historia z odnalezieniem zabitych dzieci, strach mieszkańców), która coraz obficiej wylewa się z ekranu z każdą upływającą minutą. Wyłożone drewnem wnętrze akademika (ach, te zmurszałe schody i skrzypiące drzwi) utrzymano w ciemnych tonacjach, tworząc niepowtarzalny nastrój. A kroplą przepełniającą czarę strachu okazał się sam morderca, skrywający się bliżej, niż którakolwiek z bohaterek mogłaby przypuszczać. Remake prezentuje zupełnie inne podejście do straszenia. Akcja rozgrywa się podczas wigilijnej śnieżycy, która paraliżuje miasto i odcina bohaterki od świata. To uczucie odosobnienia i beznadziejności sytuacji udało się całkiem sprawnie przelać na widza. Kolejnym elementem są przerażające historie o Billym i chory zwyczaj zostawiania mu prezentów pod choinką (następna próba wykreowania go na bożonarodzeniowego Boogeyma-
Jednoznaczne porównanie obu filmów paradoksalnie okazuje się rzeczą trudną, bowiem oryginał i remake mają ze sobą niewiele wspólnego. Jeśli znajdziemy już podobne elementy (szkielet historii i dbałość o atmosferę w niej panującą), okaże się, że i te nieliczne podobieństwa zostały przybrane innymi ozdobnikami, nadającymi im zupełnie różny charakter. Stara wersja „Black Christmas” jest moim bezsprzecznym numerem jeden wśród filmów grozy. Remake’owi nie udało się dobić do jej poziomu, jednakże nie można mu odmówić arcyciekawego nastroju polanego sporą ilością posoki. „Święta” Boba Clarka to niedoceniane arcydzieło, którego nie wypada nie
znać. Wersja Morgana oferuje solidną i mroczną zabawę w zabijanie, będąc jednym z najciekawszych mainstreamowych slasherów ostatnich lat. Jedno można stwierdzić na pewno: zarówno starsza, jak i nowsza wersja powinny Wam dostarczyć porządnej dawki emocji, gdy w świąteczny wieczór zasiądziecie przed ekranem.
Mateusz Spychała Według Stephena Kinga - niekwestionowanego mistrza horroru literackiego - powieści i filmy grozy zyskują na popularności co dziesięć, dwadzieścia lat. Odbiorca kultury popularnej z pewnością dostrzeże kolejny renesans tego gatunku, przeżywany przez świat od kilku lat. Repertuary kompleksów kinowych wypełniają nowe horrory, widz obcuje też z remake’ami cenionych produkcji sprzed lat. W obliczu powrotu mody na grozę warto spojrzeć wstecz, ku pierwszym strasznym filmom, które wprawiły w ruch to samonapędzające się wydawnicze wahadło. Czarno-białe produkcje współcześnie są niedostępne w tzw. pierwszym obiegu. Poszukujący ich pasjonaci niejednokrotnie docierają do granic Internetu bądź płacą bajońskie sumy za sprowadzenie interesujących ich filmów z zagranicy. Wydania kolekcjonerskie należą do rzadkości. Nie oznacza to jednak, że fani opowieści grozy powinni zapomnieć o czarno-białych marzeniach uwiecznionych na celuloidzie w początkach historii kina. To właśnie ich pomysłodawcom zawdzięczamy upowszechnienie pierwotnego literackiego horroru. Doświadczony czytelnik pamięta takie dwudziestowieczne tytuły jak „Gabinet doktora Caligari” (1919), „Golem” (1914), „Nosferatu” (1922) czy „Dr Jekyll i pan Hyde” (1920). Sięgnijmy jednak w epokę jeszcze dawniejszą, dotknijmy samych źródeł – zbadajmy prehistorię filmowych strasznych opowieści. Jedną z najbardziej fascynujących francuskich osobliwości XIX wieku był teatr czarów słynnego magika Roberta Houdina, pierwszego nowożytnego iluzjonisty stosującego w swoich przedstawieniach najnowsze osiągnięcia ówczesnej techniki. Wiele lat po śmierci Houdina jego teatr czarów przejął, zaintrygowany działalnością mistrza, George Melies, jak powszechnie uważano, czarownik i okultysta, który wprowadził do repertuaru poprzedniego właściciela szkielety i mumie. Los chciał, że kiedy bracia Lumiere w 1895 roku zorganizowali w paryskim „Salonie Indyjskim Grand Cafe” pierwszą płatną projekcję swoich filmów, Melies znajdował się na sali. Od tamtej pory Francuza prześladowały myśli o nowym wynalazku. Niezwłocznie zakupił kinematograf i zaczął eksperymentować. Wkrótce osiągnął pionierskie rezultaty: wynalazł technikę stopklatki, umożliwiającą prezentowanie „czarów” na ekranie; jako pierwszy zastosował zdjęcia w studio; opracował również wiele innych sztuczek filmowych, dzięki czemu przeszedł do historii jako praojciec efektów specjalnych. Z ponad tysiąca wyprodukowanych przez niego filmów przetrwało około stu.
Melies pozostałby dla fanów opowieści grozy zaledwie jednym z pionierów kina, gdyby nie charakter tworzonych przez niego obrazów. Szybko przestał naśladować braci Lumiere, którzy zajmowali się utrwalaniem rzeczywistości niezmienionej (ich „Wyjście robotnic z fabryki w Lyonie” czy „Wjazd pociągu na stację w La Ciotat” można sklasyfikować jako filmy dokumentalne), by zaadaptować na ekranie potworności z teatru czarów Houdina. W ten sposób Melies stworzył pierwszy horror w historii. „Le Manoir du diable”, znany również pod tytułem „The Devil’s Castle” (a więc – „Rezydencja diabła” albo „Diabelski zamek”), powstał w 1896 roku. Ten niemy film trwa dwie minuty, a jego fabułę można streścić w trzech zdaniach: W zamkowej komnacie pojawia się nietoperz, który po chwili przeistacza się w diabelską postać – Mefistofelesa (w tej roli sam George Melies). Za sprawą magicznych zaklęć czarta z ogromnego kotła wyłaniają się przerażające potwory. Wkrótce rycerz pokonuje diabła, posługując się zdjętym ze ściany krucyfiksem. „Diabelski zamek” stanowił skromną inaugurację nowej ery – wprowadził do sztuki filmowej motywy nadnaturalne, które już na stałe zagościły w historii kina, zawierał także pierwszy szkic wizerunku późniejszego kinowego wampira. Choć Melies zasłynął przede wszystkim jako reżyser „Podróży na księżyc” (1902), wyprodukował jeszcze wiele horrorów: „The Laboratory of Mephistopheles” (1897), „The Cave of the Demons” (1898), „The Gigantic Devil” (1902), „The Monster” (1903) – to zaledwie niektóre z nich. Warto wspomnieć również o „Une nuit terrible” („Straszna noc”), kolejnym obrazie Meliesa z 1896 roku (nie sposób rozstrzygnąć, który film został wyreżyserowany jako pierwszy – „Straszna noc” czy „Diabelski zamek” – lecz znawcy przyznają tę rangę „Le Manoir du diable”). Jest on przodkiem horrorów z gigantycznymi zwierzętami w rolach głównych. Film przedstawia historię człowieka, który, odpoczywając we własnym łóżku, zauważa pełzające po ścianach sypialni wielkie insekty. W walce z nimi bohater wykorzystuje... płonącą świecę. Analizując początki literatury grozy, nieuprzedzony badacz zrozumie, że horror nie jest wynaturzeniem, tworem wyalienowanym - to gatunek wywodzący się z pnia tzw. literatury głównego nurtu. Sytuacja jest analogiczna w przypadku filmu – horror towarzyszy powstawaniu kinematografii, w jej prapoczątkach historia kina to historia horroru („Diabelski zamek” uważany jest za pierwszy film fabularny). W czasach, gdy bracia Lumiere kręcą scenki obyczajowe, George Melies buduje podwaliny grozy filmowej, przyczyniając się do powstania kina rozrywkowego. Reżyser ten – spadkobierca Houdina – ostatecznie zbankrutował i znalazł się w przytułku, zaś większość jego dzieł nie przetrwała. Dzięki niemu jednak ludzkość poznała nowy sposób przedstawiania opowieści. Dostrzegł on obecny w filmie daimonion, cudowny pierwiastek, pozwalający widzom podróżować w czasie i przestrzeni bez konieczności wstawania z wygodnego fotela - i wabiący codziennie przed ekrany miliony ludzi. George Melies odkrył magię kina.
77
Krzysztof Gonerski
Człowiek współczesny nie może obyć się bez telefonu. Tempo zachodzących w świecie zmian oraz styl życia większości mieszkańców naszego globu wymaga zapewniania sobie możliwości kontaktowania się z innymi osobami w każdym czasie i miejscu. I to zarówno ze względu na potrzebę załatwiania ważnych spraw zawodowych, jak dla prowadzenia zwykłych, codziennych rozmów z rodziną czy znajomymi. Wszechobecność telefonu, która za sprawą wynalezionego na początku lat osiemdziesiątych telefonu komórkowego stała się faktem ogólnoświatowym, znalazła swoje odzwierciedlenie także w kinie. Serwis IMDB podaje ok. dwa tysiące dwieście filmów, w których pojawił się telefon. Wśród nich, rzecz jasna, nie mogło zabraknąć horrorów. Prawdopodobnie pierwszym obrazem, w którym telefon wystąpił w roli rekwizytu grozy, był „The Voice at the Thelephone” Charlesa Giblyna z 1914 roku. Aż do okresu tuż powojennego rola telefonu w filmach (także grozy) sprowadzała się w większości przypadków jedynie do umożliwiania komunikowania się na odległość. Z najbardziej znanych i znaczących przykładów horrorów pochodzących z tamtych czasów można wymienić choćby „Ludzi koty” (1941) Jacquesa Tourneura, „Inwazję porywaczy ciał” (1956) Dona Siegela czy „Psychozę” (1960) Alfreda Hitchocka Bohaterowie wymienionych filmów przekazywali sobie po prostu mniej lub bardziej istotne informacje. W „Inwazji porywaczy ciał” informacja ta miała nawet budzący grozę wydźwięk. W obrazie Siegela, który jest opowieścią o kryptoinwazji kosmitów, podmieniających ludzi na ich idealne kopie posłuszne Obcym, jeden z bohaterów przekazuje drugiemu wiadomość o tym, że znalazł w domu „trupa” - bezsprzeczny dowód dokonującej się inwazji z kosmosu. Nie mniej dramatycznie wypada prosta, zdawałoby się, czynność powiadomienia osoby po drugiej stronie słuchawki w filmie Roberta Siodmaka, „Kręte schody” (1946). Obraz wprawdzie nie jest typowym horrorem, ale przedstawia sytuację jakby żywcem wyjętą z najgorszego sennego koszmaru. Bohaterka filmu jest niemową, na dodatek stała się obiektem ataku ze strony seryjnego mordercy. Samotna i osaczona w wielkim domu, z którego nie może się wydostać, próbuje powiadomić policję przez telefon. Gdy po drugiej stronie słyszy głos dyżurującego policjanta, nie jest w stanie wykrztusić z siebie słowa. Z przerażenia zapomniała o swojej ułomności, która w najbardziej dramatycznej chwili jej życia staje się przeszkodą nie do pokonania.
Jednym z pierwszy filmów, w którym telefon znalazł zastosowanie często obecne w filmach grozy, był „Wstręt” (1965) Romana Polańskiego. W obrazie tym aparat telefoniczny, choć nadal jest urządzeniem służącym do komunikowania się, odgrywa również rolę rekwizytu grozy. Bohaterka filmu, Carol, cierpi na schizofrenię paranoidalną, która ulega dramatycznemu pogorszeniu po wyjeździe jej siostry wraz z przyjacielem na urlop. Jednym z elementów przynależnym zdeformowanej rzeczywistości bohaterki są także nękające ją głuche telefony. Pogłębiają one w chorej kobiecie poczucie ciągłej obserwacji i osaczenia. Pewnie dlatego w końcu przecina brzytwą sznur od telefonu. Akt ten oznacza także kompletne zerwanie kontaktu z obiektywną, „zdrową”, rzeczywistością U Polańskiego, jako jednego z pierwszych twórców kina grozy, telefon zyskał złowrogi charakter - stał się narzędziem prześladowania. Motyw ten przejęły, ze szczególnym upodobaniem, horrory spod znaku piły mechanicznej - slashery. W „Black Christmas” (1974) Boba Clarka, jednego z prekursorów nurtu, telefon był już pełnoprawnym rekwizytem grozy. Film opowiada o dziewczętach z żeńskiego akademika, na życie których zaczyna dybać psychopatyczny morderca. Bohaterki otrzymują przerażające telefony. Ze słuchawki dobywają się nieludzkie odgłosy - jęki, piski, krzyki, potęgujące poczucie osaczenia, grozę i strach. Głuche telefony od tajemniczych prześladowców oraz telefony od nieznajomych, którzy znają najbardziej mroczne sekrety nieczystych sumień bohaterów, mogliśmy usłyszeć m.in. w „Halloween” (1978) Johna Carpentera, „Balu maturalnym” (1980) Paula Lyncha, w „Koszmarze minionego
lata” (1997) Jima Gillespie, „Walentynkach” (2001) Jima Rowe`a i jeszcze wielu innych slasherach. Czasem jednak prześladowca po drugiej stronie telefonicznego sznura nie zadawala się terroryzowaniem ofiary czy szantażem, lecz znajduje sadystyczną przyjemność w prowadzeniu chorej gry. „Kiedy dzwoni nieznajomy” (1979) Freda Waltona, nie wyróżniałby się niczym szczególnym, spośród wielu podobnych filmów, gdyby o tym pokrytym kurzem zapomnienia obrazie, nie przypomniano sobie w związku z ogromnym kasowym sukcesem „Krzyku” Wesa Cravena. Film Waltona, który doczekał się niedawno niezbyt udanego remake’a, opowiada o opiekunce dzieci, która, spędzając wieczór w wielkim domu, staje się mimowolnym uczestnikiem budzącej grozę gry. Nieznajomy wydzwania do niej, by w pewnym momencie spytać, czy jest pewna, że dzieciom nic się nie stało. Kobieta odkrywa, że telefony wykonano z domu. Gdy dociera do pokoju swoich podopiecznych, dzieci są już martwe. Własną wersję tej sceny przedstawił Wes Craven w „Krzyku” (1991). To ten fragment prologu, w którym Cassey odkrywa zwłoki swego chłopaka, a morderca zadaje jej pytanie: „Zgadnij, przy których drzwiach jestem?”. Ale cała początkowa scena „Krzyku”, trwająca zaledwie dwanaście minut, jest naładowana mniej lub bardziej oczywistymi cytatami z innych horrorów i pozafilmowej rzeczywistości. Okazją dla zabawy w cytaty jest, jak pamiętamy, makabryczny quiz ze „znajomości horrorów”, który proponuje dziewczynie morderca. W pewnym momencie, gdy rozmowa schodzi na postać Freddy’ego Kruegera, Casey narzeka, że wszystkie sequele „Koszmaru z ulicy Wiązów” były kiepskie. Wydaje się, że Craven, twórca postaci Freddy’ego, włożył w usta bohaterki własne słowa dezaprobaty dla filmów kontynuujących historię przez niego wymyśloną. Dość bowiem nieostrożnie sprzedał prawa do „Koszmaru...”, zanim ten stał się sukcesem. Później wielokrotnie dawał do zrozumienia, że nie jest zadowolony z sequeli. Oczywiście, mniej lub bardziej czytelnych aluzji do „Piątku 13-tego”, „Halloween” czy włoskiej „Suspirii” jest w prologu „Krzyku” więcej. Warto też wspomnieć kilka słów o najważniejszym, obok postaci granej przez Barrymore, bohaterze sceny początkowej. Jest nim głos w słuchawce, który należał do aktora, Rogera Jacksona. Jacksona słychać było także w pozostałych scenach, w których główna bohaterka, Sidney, słyszała zniekształcone: „Hello, Sidney”. Co ciekawe, ani Barrymore ani Neve Campbell nie spotkały na planie właściciela głosu - nagrania dokonano przed realizacją zdjęć. Ponieważ jednak nagranie odtwarzano z telefonu komórkowego, łatwego do namierzenia, pewnego razu na planie zjawiła się policja żądając wyjaśnień. Sądzono bowiem, że do aktorek wydzwaniał prawdziwy morderca. U Cravena telefon wystąpił w kilku rolach jednocześnie: jako narzędzie terroru, wzmacniający grozę przedmiot i wreszcie - jako element postmodernistycznej zabawy z konwencją slashera. W „Zagubionej autostradzie” (1997) Davida Lyncha, który co prawda nie jest gatunkowo czystym filmem grozy, ale korzysta z powodzeniem z poetyki horroru, telefon zagrał tylko jedną rolę. Ale za to jaką! W filmie jest scena, gdy podczas przyjęcia do bohatera filmu, Freda Madisona, podchodzi karzeł o dość upiornym wyglądzie i osobliwym zachowaniu. Twierdzi, że zna Freda, poznał go w jego własnym domu. Właściwie – nadal w nim jest. Zaskoczony Fred dzwoni na swój domowy numer, po
czym słyszy w nim głos nieznajomego: „A nie mówiłem, że tam jestem?”. Tajemniczy Człowiek chwilę później dodaje: „Sam mnie zaprosiłeś. Nie przychodzę nigdzie nieproszony.” Czyżby tym razem telefon znalazł się w ręku samego Szatana? Inny wariant tego samego pomysłu obecny jest w scenie pochodzącej z „Klątwy Ju-on 2” (2003) Takashi Shimizu. Jeden z bohaterów wchodzi do mieszkania reporterki Tomoko. W pokoju dostrzega siedzącą dziennikarkę. W tej samej chwili dzwoni telefon, a bohater w słuchawce słyszy głos... Tomoko - tłumaczącej, że spóźni się do domu. Większość widzów niemal identyczną scenę może pamiętać z tajlandzkiego „Shutter - Widmo” (2004) Pakpooma Wongpooma i Banjonga Pisanthanakuna. W obu przypadkach telefon jest nie tylko rekwizytem grozy, ale łączy w jednej scenie dwa wymiary: realny - ziemski z irracjonalnym nadprzyrodzonym. Wymienione powyżej sceny z udziałem telefonu można z czystym sumieniem nazwać najstraszniejszymi w dziejach horroru. Natomiast na miano jednego z najbardziej przejmujących występów telefonu zasługuje ten, który pochodzi z „Martina” (1977) George’a Romero. Tytułowy bohater filmu to nieśmiały, samotny nastolatek, a zarazem współczesny wampir, który morduje kobiety i pije ich krew. Ze swoich problemów zwierza się na radiowej antenie, rozmawiając przez telefon z prezenterem nazywającym Martina „Hrabią”. Szczere wyznania bohatera rozpaczliwie szukającego zrozumienia brutalnie przerywają reklamy. Prezenter traktuje go jako niegroźnego dziwaka, który przysparza audycji rzeszy słuchaczy. Ci zaś zadają chłopakowi idiotyczne pytania: „Czy śpisz w trumnie?”, „Czy promienie słońca cię nie zabijają?” Jeszcze bardziej gorzki jest finał. Kuzyn bohatera, uważający Martina za wampira, wbija mu kołek w pierś, a następnie zasiewa trawę na skraju chodnika, gdzie pogrzebał ciało, z radia zaś dobiega radosny głos prezentera. Udając zatroskanie, pyta na antenie: „Co się stało z Hrabią”. U Romero telefon pojawił się w nietypowej dla horroru roli - stał się wymownym znakiem samotności bohatera i obojętności bezdusznego otoczenia Nie zapominajmy jednak, że telefon w horrorze to przede wszystkim źródło grozy. A czy można wyobrazić sobie coś bardziej przerażającego niż telefon od zmarłego? Najsłynniejszy taki telefon wykonała niejaka Sadako w filmie „The Ring - Krąg” (1998) Hideo Nakaty. Co ciekawe, w literackim pierwowzorze Koji Suzukiego telefon śmierci nie był obecny, wymyślił go dopiero reżyser, nawiązując tym samym do popularnej wśród japońskich nastolatków „miejskiej legendy”. Według niej ten, kto odbierze przeklęty telefon, umiera po siedmiu dniach. Wprawdzie przerażające ultimatum - „siedem dni” słyszymy w amerykańskim remake’u - „The Ring” (2002) Gore’a Verbinskiego, lecz to w japońskim oryginale po raz pierwszy była o nim mowa. Telefon z zaświatów otrzymują także bohaterowie koreańskiego horroru Ahn Byeong-ki pod wiele mówiącym tytułem - „Telefon” (2002). Za pomocą tytułowego przedmiotu do ziemskiej rzeczywistości stara się przedostać duch nieszczęśliwe zakochanej licealistki, Jin-hie. Dziewczyna zakończyła swoje krótkie życie, trzymając zaciśnięty w dłoni telefon komórkowy, w którym schroniła się jej dusza Dusza Jin-hie w końcu wydostaje się z przeklętego urządzenia i opanowuje ciało sześcioletniej córki swego ukochanego. Przy okazji ofiarami zjawy stają się nieszczęśni posiadacze
numeru telefonu Jin-hie, doprowadzeni do szaleństwa przez upiorne, nieludzkie odgłosy dobiegające ze słuchawki. Horror Byeong-ki cieszył się w Korei sporym powodzeniem - obejrzały go ponad dwa miliony widzów. Całkiem więc możliwe, że o filmie usłyszał Takashi Miike, który wyreżyserował własną wersję historii o nawiedzonym telefonie komórkowym - „Nieodebrane połączenie” (2003). Film Miike, jak przystało na inteligentny pastisz azjatyckich ghost story spod znaku „Ringu”, nie kryje swojej inspiracji koreańskim horrorem oraz japońskim filmem Nakaty. Miike wpadł na iście szatański pomysł - telefonu nie wykonują żądne zemsty duchy ale sami bohaterowie. Przysyłają do siebie z trzydniowym wyprzedzeniem niepokojące wiadomości głosowe, nadane na chwilę przed ich własną śmiercią. Jeśli się zastanowić, film mógłby się spokojnie obyć bez „telefonów śmierci”, których charakterystyczna melodyjka zyskała tak wielką popularność, że w swoich telefonach zainstalował ją sobie niemal co drugi japoński uczeń. Miike to jeden z najbardziej przewrotnych reżyserów współczesnego kina, więc wątek zabójczego telefonu, tak jak i całą historię, potraktował z właściwą sobie ironią. Koniecznie należy wspomnieć o jeszcze jednym filmie Japończyka. W „Grze wstępnej” (1999) telefon służy bohaterom przede wszystkim do kontaktowania się ze sobą, ale jest jedna „telefoniczna scena”, którą pamięta się jeszcze długo po zakończonym seansie. W scenie tej Asami, tajemnicza dziewczyna, w której zakochał się bohater filmu, wdowiec Aoyama, oczekuje, siedząc w zastygłej pozycji, na telefon
80
od mężczyzny. W tle widzimy duży, zawiązany, wypełniony czymś, worek. Kompletną ciszę przerywa dzwonek telefon. W tej samej chwili worek nagle gwałtownie się porusza. Jakby w jego środku znajdował się… człowiek. Pora w końcu uczynić tę uwagę. Ze wszystkich do tej pory przedstawionych filmowych przykładów wynika, że to nie sam telefon budził grozę, lecz to co za jego pośrednictwem słychać było w słuchawce. Ale jest przynajmniej jeden film, w którym odnajdziemy krótką scenę z telefonem budzącym grozę samym swoim wyglądem. W „Koszmarze z ulicy Wiązów” (1984) Wesa Cravena bohaterka, Nancy, odbiera telefon (którego kabel wcześniej urwała), gdy nagle ze słuchawki wysuwa się obleśny jęzor Freddy’ego. Przerażona dziewczyna z obrzydzeniem odrzuca telefon, przekonując się, że znalazła się w swoim własnym śnie… Listę horrorowych scen z udziałem telefonu można by z pewnością jeszcze długo ciągnąć, ale już te przykłady, które przytoczono, pozwalają na poczynienie kilku wniosków. Twórcy horrorów upodobali sobie telefon, ponieważ, podnosząc słuchawkę, nie wiemy, kim jest nieznajomy, którego głos usłyszymy. Czy przypadkową osobą przez pomyłkę do nas dzwoniącą, czy akwizytorem starającym się nam wcisnąć kompletnie niepotrzebny produkt? A może psychopatycznym mordercą, który informuje, że właśnie stoi za naszymi plecami? A może w końcu istotą z zaświatów zamierzającą powrócić do świata żywych? Może być jednak pewni jednego. Twórcy filmowej grozy jeszcze nie raz zaskoczą nas pomysłowym wykorzystaniem telefonu.