3
#
THE MIDNIGHT MEAT TRAIN GRAHAM MASTERTON - TENGU KOSTUCHA, TOTENKOPF, DENATURAT... HARRY ADAM KNIGHT - GEN RESIDENT EVIL: DEADLY SILENCE THE STRANGERS PRZEKLĘTE LATA 50 RELACJA Z HORROR FESTIWALU 2008 THE REAPING KAMIL SKOLIMOWSKI - MŁYN (OPOWIADANIE)
THE MIDNIGHT MEAT TRAIN NOCNY POCIĄG Z MIĘSEM USA 2008 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Ryuhei Kitamura Obsada: Bradley Cooper Vinnie Jones Leslie Bibb Brooke Shields
X X X X
Text: Piotr Pocztarek
X
Opowiadanie Clive’a Barkera z 1985 roku „Nocny pociąg z mięsem”, mimo że samo w sobie jest świetne, nie stanowi bogatego materiału na pełnometrażowy film. Tym trudniej twórcom było podjąć wyzwanie - musieli dołożyć do głównej osi fabuły nowe postacie, wydarzenia, a także wzbogacić tło.
Głównym bohaterem filmu jest szukający sławy fotograf Leon Kauffman (Bradley Cooper), który mieszka ze swoją narzeczoną Mayą (Leslie Bibb). Jest człowiekiem przebojowym, ale z natury spokojnym. Podczas nocnej wycieczki po Nowym Jorku Leon ratuje napadniętą przez zbirów modelkę Erikę. Dziewczyna wsiada do wagonu metra i... znika. Następnego dnia w gazecie Leon przeczyta o jej zaginięciu. Okazuje się, że Erika padła ofiarą mordercy, który w brutalny sposób eliminuje swoje ofiary w podziemnej kolejce. Morderca staje się obsesją Leona, co z czasem zamieni się w brutalną grę w kotka i myszkę, prowadzącą do elektryzującego finału. Okazuje się, że „Rzeźnik z metra” nie zabija bez powodu, a Kauffman może znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze.
Wszystkich tych, którzy obawiali się, że Ryhei Kitamura nie poradzi sobie z interpretacją Barkera, z radością informuję, że stało się inaczej. Japończyk, który widzom w Polsce znany jest jedynie z filmu akcji z elementami fantasy „Azumi”, swoje zadanie odrobił na piątkę.
2
Siłą obrazu Kitamury jest świetna reżyseria, dynamiczny montaż i innowacyjnie pokazane sceny morderstw. Mimo że krwawe i brutalne, przedstawione są w ciekawy sposób, z czym rzadko mamy do czynienia przy współczesnym horrorze. Twórcy wykorzystali efekty specjalne, by stworzyć coś nowego - bez powielania oklepanych schematów. Kolejnym plusem filmu jest świetne aktorstwo. Wszyscy aktorzy grają przekonująco i bardzo naturalnie, co rzuca się w oczy i sprawia, że historię ogląda się przyjemnie. Absolutną perełką jest rola Vinnie’ego Jonesa, znanego głównie z ról w gangsterskich filmach Guya Ritchie’ego. Debiut Jonesa w pełnoprawnym horrorze jest niezwykle mroczny i diaboliczny, mimo że aktor nie wypowiada w nim ani jednej kwestii (!).
Wszystkim fanom twórczości Barkera, a także miłośnikom dobrego horroru polecam wybrać się do kin ostatniego dnia października, by sprawdzić jakie wrażenia zapewnia „Nocny pociąg z mięsem”. A tych, którzy chcą wcześniej zapoznać się z literackim oryginałem, odsyłam do pierwszego tomu „Księgi krwi” Clive’a Barkera, wydanego u nas w 1991 roku przez nieistniejące już wydawnictwo Phantom Press.
3
-- Ocena: 5/6 ------------------------------------ka Wydawca: Amber l99l
Tłumaczenie: Barbara Cendrows
Ilość stron: 400
Jak informuje nas okładka tego wydania jednej z najlepszych powieści Grahama Mastertona, jest to powieść o demonicznej zemście nuklearnej. Dosłownie. „Gdy budzik Sherry Cantor zadzwonił o 7.27 rano 9 sierpnia, pozostały jej jeszcze dwadzieścia trzy minuty życia” – to pierwsze zdanie powieści, która nie tylko przykuwa uwagę, ale też udowadnia, że Masterton zawsze pozostanie mistrzem grozy. Rozdział pierwszy to opis życia młodej, atrakcyjnej dziewczyny, nieuchronnie prowadzący nas do jej niezwykle brutalnej, nieuzasadnionej śmierci. Masterton, mieszając opisy rozwoju jej życia osobistego i zawodowego, nieustannie - niczym budzik - przypomina, że zostało jej już tylko ...dziewiętnaście... ...jedenaście... ...jeszcze minuta...
Osoby odpowiedzialne za ataki wciąż żyją, chociaż ich życie to pasmo udręk, koszmarów i wyrzutów sumienia. Nie może jednak znieść tego japońska organizacja nazywana „Kręgiem Spalonych Gołębi”. Jej członkowie to osoby bezpośrednio związane z Hiroszimą, zdeformowane, chore, skrzywdzone. To właśnie oni formują armię opętanych przez demony ochotników, którzy mają zlikwidować ostatnich pozostałych przy życiu żołnierzy USA odpowiedzialnych za ataki, a także dopełnić zemsty na całym narodzie amerykańskim.
Text: Piotr Pocztarek
GRAHAM MASTERTON - Tengu (Tengu)
Ciekawy pomysł, gama charakterystycznych i zapadających w pamięć postaci, sugestywne opisy przemocy i seksu (z których Masterton słynie) to siła tej powieści. Pod koniec powieści akcja gna trochę za szybko, jednak zakończenie Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jest bardzo solidne i nieprzewidywalne. jak do ataków atomowych na Hiroszimę i Nagasaki podchodzą teraz Japończy- Tengu to powieść, która trzyma w nacy? Czy wybaczyli Amerykanom, czy też pięciu od początku do końca, w której może cały czas przygotowują zemstę, zdarzyć może się wszystko, w której nie którą większość z współcześnie żyją- ma miejsca na cukierkowy happy end. cych ludzi uznałaby za niewyobrażalną? Fabuła jestzłożona i intrygująca, pełno Masterton zadał sobie to pytanie, zmie- tu niezapomnianych postaci (wrażenie niając całkowicie historię i przyczyny robi zwłaszcza sam Tengu!), a pierwszy zrzucenia bomby atomowej. Zrzucenie rozdział to prawdziwy popis umiejętnoładunku wybuchowego miało na celu ści pisarskich Mastertona. Niektórym zniszczenie tajnej broni Japończyków, czytelnikom może jednak przeszkadzać która mogła przechylić szalę zwycięstwa brutalność omawianej książki, a końna ich stronę. Broni niezniszczalnej, cówka wydaje się być poprowadzona niezwyciężonej i nieskończenie niebez- zbyt szybko. piecznej. Demonicznej.
5
Text: Marek Kowalski
Tydzień z trupami, czyli...
WEEK OF THE DEAD Na przełom 27 października - 1 listopada serwis ZombieZone.pl zaplanował ciekawy online event zatytułowany „Week of the Dead”. W momencie, w którym piszę ten tekst „Week” jeszcze trwa. Jeśli teraz odwiedzicie www.zombiezone.pl to załapiecie się jeszcze na ostatnie 2 dni. Trzeba dodać, że jest to już jego druga odsłona.
2
ek” na specjalnie do tego przygotowanym serwerze. Dzięki ZZ mogliśmy między innymi posłuchać ścieżek z filmów o zombie, dowiedzieć się jak bardzo tanim kosztem zrobić trupią charakteryzację lub przygotować sztuczną krew. Organizatorzy obiecali zapewnili nam też filmowe seanse online takich klasyków jak „White Zombie” z Belą Lugosi oraz „I Walked With a Zombie”.
Przez cały tydzień poprzedzający Święto Zmarłych na odwiedzających stronę czekały codzienne aktualizacje, audycje radiowe, prezentacje wideo, dla graczy przeznaczone były wspólne sesje gry „Land of the Dead: Road to Fiddler’s Gre-
Muszę przyznać, że jest to bardzo fajna i ciekawa inicjatywa, warta kontynuacji i rozszerzenia zasięgu. A jak zapewniają twórcy - „WotD 3” już za rok o tej samej porze.
Zapraszamy na wieczór poświęcony antologiom grozy
Trupojad i
Pokój do wynajęcia z udziałem
Łukasza Orbitowskiego Roberta Cichowlasa Łukasza Radeckiego Kazimierza Kyrcza Jr Spotkanie odbędzie się 10 listopada o godz. 18.00 w mrocznych piwnicach Dworku Białoprądnickiego, - Kraków ul. Papiernicza 2. Wśród programowo rozlicznych atrakcji przewidziano straszenie, ćwiartowanie i torturowanie przybyłych na miejsce horrormaniaków.
Czaszka - jeden z najbardziej uniwersalnych sygnałów grozy i śmierci. Towarzyszy historii ludzkości od dawna, w różnych kulturach bywając obiektem czci, religijnej troski, wnikliwych badań, filozoficznej refleksji lub lęku. Przy okazji zamknięcia „Czachopisma”, warto przypomnieć inne wykorzystania makabrycznego fragmentu anatomicznego w kulturze. Oto pobieżny przegląd niektórych z nich.
Text: Rafał Nawrocki
kostucha, totenkopf, denaturat...
Czacha przez stulecia, na zewnątrz i od środka
Oblicze śmierci Fascynacja czaszką jest wynalazkiem nowożytności, podobnie jak większość ciemnych wyobrażeń wokół trupów i rozkładu (upiory, wampiry, danse macabre etc.). Czasem można odnieść wrażenie, że Grecy i Rzymianie w grobach nie gnili, jedynie śnili swój nieprzespany sen. Już w najstarszych odkrywanych mogiłach szczątki ułożone są na boku, w pozycji typowej śpiącym. Grecki bóg śmierci Tanatos był przecież bratem Hypnosa, tego od snu. Śmierć w wyobrażeniach antyku była raczej spokojna i łagodna. Trudno powiedzieć, co stało się powodem tej bezprecedensowej ekspansji śmierci gwałtownej i agresywnej, gnijącej lub kościstej, uzbrojonej w arsenał ostrych narzędzi: kosę, sierp, żądło lub grot? Stało się to około XI wieku, w czasach upowszechnienia chrześcijaństwa wśród ludów europejskich. Być może nowa religia, wraz ze swą gwarancją zmartwychwstania, rozbudziła nieopanowany sprzeciw wobec doczesnych przemian, jakim podlegają ludzkie zwłoki? Na to zaś nałożyły się, nie do końca wyparte, pogańskie przekonania o demonicznych zmarłych i ich zagrażającej żywym egzystencji?
Jak by nie było, symboliczna śmierć porzuciła twarz pięknego, smagłego bożka i przyjęła oblicze najpierw trupa w zaawansowanym rozkładzie, a potem – czaszki. Około XV wieku upowszechnia się obraz Upiornej Żniwiarki. Wcześniej żęła ona jedynie mieszkańców Bretanii i Skandynawii – jako ponury żniwiarz Ankou – szkielet z kosą, ucieleśnienie ostatecznego losu człowieka. W tym wymiarze czaszka stała się wyrazistym i sugestywnym emblematem, który zrobił zawrotną karierę w kulturze. Była powszechnym elementem estetyki funeralnej od późnego średniowiecza. Jako „memento mori” („pamiętaj o śmierci” lub w wersji bardziej osobistej: „tym byłem, kim ty jesteś, tym będziesz, czym ja jestem”) pojawia się na licznych grobach i tablicach, epitafiach i kaplicach cmentarnych. Ponurym przypomnieniem zdobiąc pulpit filozofa, eremity, pokutnicy, stała się atrybutem wielu świętych (m.in. Franciszka z Asyżu, Hieronima, Marii Magdaleny). U stóp krzyża wskazuje na ziemski aspekt ofiary Zbawiciela - jako uniwersalny znak i jako metonimia Golgoty (hebr. „gulgolet” znaczy „czaszka”).
7
Czaszka jest – wedle wielu badaczy – zakończeniem egzystowania zmarłego w świadomości danej wspólnoty, jako istoty obcej, niepokojącej i zagrażającej żywym. Gdy pojawia się kościotrup, ustaje rozkład, przemiana najbardziej niepokojąca ludzkość. Czaszka traci cechy indywiduum, nie przeobraża się już, przywodzi na myśl trwałość kamienia. Lecz chyba nie sen kamienny? Gdy otworzymy grób po odpowiednim czasie, nie znajdziemy tam zmarłego ułożonego na wieczny spoczynek z zamkniętymi powiekami. Głowa szkieletu ma przepastne spojrzenie pustych oczodołów, oczu już nie ma - gałki oczne, „okna duszy”, rozkładają się najszybciej. Szybko znika też nos, również związany z fizyczną indywidualnością człowieka („odpadł ci jej czubek nosa...” – głosiła „Rozmowa mistrza Polikarpa ze śmiercią”, a „Camarde” – „Płaskonosa” brzmiało jedno z pierwszych francuskich określeń kostuchy). Kolejnym rzucającym się w oczy atrybutem stały się wyeksponowane zęby układające się w uśmiech jest to grymas pełen sarkazmu, drwiny - element, który znalazł odbicie w tym, co nazywamy czarnym humorem lub makabreską. Dawny zmarły stał się anonimowym przedstawicielem świata podziemi. Jego oblicze oddaje samą ideę zgonu. Śmierć jest dzięki szeroko otwartym oczom wszystkowidząca, wciąż aktywna i bardzo groźna (zęby), a także wieczna (czaszka nie rozkłada się). Śmieje się, bo jest powszechna i wszechwładna, nikt nie ujdzie jej ostrzu.
Godło wojownika Obraz kostuchy, agresywnej trupiej głowy odbierającej ludziom twarz i zamieniającej ich w sobie podobnych, zyskał najpełniejsze rozwinięcie w mitologii az-
8
teckiej. Demon podziemi Mictlantecuthli miał wygląd olbrzymiego szkieletu i niepohamowany apetyt na ludzkie mięso. Zwłaszcza na oczy, które na przystawkę wydłubywał ofiarom. Groźny władca Mictlanu staje się potworem nawiedzającym ponurą osadę w powieści Grahama Mastertona „Wyklęty” („The Pariah”, wyd. polskie Amber, Warszawa 1992). Angielski pisarz zintensyfikował jego złowrogi image, przedstawiając jako wielki szkielet złożony z wielu ludzkich kości, którego głowa składała się z setek zwykłych czaszek. Maska tegoż bożka pojawia się też zapewne na azteckich medalionach, które są powodem klątwy nałożonej na okręt w filmie „Piraci z Karaibów. Klątwa Czarnej Perły”. Powtarzają zaś jego złowrogi uśmiech nie tylko zmieniające się pod wpływem uroku oblicza załogantów tytułowego okrętu, ale też powiewająca na najwyższym z masztów piracka bandera, Jolly Roger. To właśnie morscy rozbójnicy obrali sobie za godło emblemat agresywnej śmierci – czaszkę. Około XVI wieku jej wyszczerzone oblicze zaczyna zdobić okręty piratów i kaprów. Co prawda najpowszechniejsza nazwa zbójeckiej bandery wzięła się z francuskiego „joli rouge” („ładny czerwony” - początkowo w użyciu była flaga krwistej barwy), ale już wkrótce - dzięki powszechności angielskich piratów - mogło utrwalić się jakże adekwatne zniekształcenie „Jolly Roger”. Odtąd wesoły i wszechwładny Roger tuż przed atakiem wstępował na maszt, by powiadomić załogę napadanego statku: natychmiastowa kapitulacja albo brak szans na przeżycie. Jakże uniwersalny i czytelny sygnał! Dzięki temu czaszka zyskała ogromną popularność na niebezpiecznych wodach i pojawiała się w rozmaitych wersjach: ze skrzyżowanymi piszczelami (najpowszechniejszej) lub z orężem (bandera „Calico Jac-
ka”), w wersji potrójnej (u Christophera jąc wrogów: z nami lub przeciwko nam. Condent), z klepsydrą (Emanuela Wyn- Taki zaś los czeka (rzeczywistych lub ne), z motywem serca (flagi Johna Quel- wyobrażonych) przeciwnych. cha i Steda Bonneta) i wielu innych. Ze względu na konsekwentne spełnianie Ale formacje lądowe, bardziej lub mniej tych obietnic czaszka zakończyła egzyoficjalne, nie czuły się gorsze. Te o przy- stencję formacyjnego emblematu wraz pisanej aurze „najbitewniejszych”, żyją- z SS. Powróciła w łagodniejszym koncych ze śmiercią za pan brat, przydały tekście przy schyłku lat siedemdziesiąsobie sugestywny emblemat do różnych tych i w latach osiemdziesiątych - poczęści munduru. Były to m.in. niektóre przez plastykę towarzyszącą muzyce z oddziałów czarnosecińców, a także hardrockowej i heavymetalowej. Ucielepruska i niemiecka kawaleria (sławni śniła - być może - ideę muzyki odartej ze „huzarzy śmierci”, także w wersji rodzi- wszystkiego, co dotychczas akceptowalmej biorący udział w wojnie polsko–bol- ne, a także pewną tanatofilę charakteryszewickiej), której tradycje - łącznie ze styczną dla jej fanów. Nawet jeśli nadal złowieszczym godłem - przejęły potem funkcjonowała jako ostrzeżenie, to tylko wojska pancerne Wehrmachtu (czaszka przed nadmiarem dźwięków i decybeli na patkach kołnierzy). Najsławniejszą dla uszu innej wrażliwości. stała się oczywiście trupia głowa na Maska z kości otokach czapek SS, a w dywizji Waffen - SS „Totenkopf” także na patkach. Roześmiana czaszka z piszczelami pojawi- „Wesoły Roger” oraz „Totenkopf” to proła się już u samego początku hitleryzmu gnozowane oblicze wroga - więc drugiew Niemczech, używana najpierw przez go człowieka. Jednak jakiego człowieSA (oddział Kurta Ludecke - w centrum ka? Czy czaszka mimo swych znaczeń swastyki na opasce naramiennej). Osła- uniwersalnych pozostaje czyjąś twarzą? wione insygnium mocowała u czapek A może jest tego dawnego oblicza ślagrupa gwardzistów Hitlera - Stabswa- dem? Zagadką zatartego „ja”? Patrząc che, w czasie puczu monachijskiego na nas ze starego grobowca, z dziury w 1923 roku przemianowana na osobi- w podłodze zrujnowanego domu albo sty oddział szturmowy (Stosstrup) przy- w biologicznym gabinecie zadaje nam szłego wodza. Twórca oddziałów SS nieustannie pytania dotyczące swojej (w 1925 roku), ochroniarz i kierowca Hi- tożsamości i egzystencji. tlera, Julius Schreeck wprowadził trupią główkę na czarną czapkę marynarską, Taka zagadka jest osią wielu opowiejakiej początkowo używały formacje ści - w tym klasycznej powiastki grozy Schutzstaffeln. Jednak najodpowied- „Wrzeszcząca czaszka” Francisa Marion niejsze tło uzyskała po modernizacji od- Crawforda , gdzie głowa szkieletu okadziałów przez wielkiego Reichsfuehrera zuje się byłą głową zamordowanej dawHeinricha Himmlera: na otoku charakte- nej znajomej bohatera. Odgrywa tu ona rystycznej („siodłatej”) czapki jednolicie rolę upiora-powrotnika, wyobraża nie do czarnego munduru, z modnymi brycze- końca uświadomione poczucie odpowiesami i czarnym krawatem do brunatnej dzialności za czyjąś śmierć. lub (w wersji dla oficerów) białej koszuli. Czerń znakomicie wyeksponowała sre- Na pytania dotyczące „zanikłej” indybrzyste insygnium „Totenkopf”, informu- widualności czaszki stara się odpowie-
9
dzieć wiele dziedzin nauk: kryminalistyka, patologia, anatomia, archeologia i inne. Próbują odkryć dawną twarz spod kości, jakby ta była maską przybraną po śmierci. Jest anonimowa, czarno-biała, wesoła i smutna zarazem, przypomina oblicze Arlekina z komedii dell’arte. Ten zresztą pochodzi z mrocznych średniowiecznych opowieści o orszaku umarłych i jego niesamowitym prowodyrze - o orszaku Herlequina. Stąd wzięła się tradycja przewodzenia korowodowi karnawałowych masek (czyli „larw”, słowo najpierw oznaczające duszę umarłego, a później maskę). Natomiast w XVIII wieku Francuzi ochrzcili kostuchę „la Carlina” - od Carlina, aktora występującego w komedii dell’arte w specyficznej masce Arlekina. Zastanawiające podobieństwo. Pod wyszczerzonym obliczem szkieletu jest jednak ukryta dawna twarz żywego człowieka. Może ciężko sobie uzmysłowić, jak wielkim przełomem było odkrycie naukowych metod odsłonięcia tej maski - odzyskania twarzy umarłego w wiele lat po zakończeniu rozkładu. Kościotrup przestał być anonimowy za sprawą rosyjskich naukowców, przede wszystkim Michaiła Gierasimowa, współtwórcy Laboratorium Rekonstrukcji Plastycznej Radzieckiej Akademii Nauk w 1950 roku. Eksperyment taki opisał w swoim opowiadaniu „Trup amerykańca w moskiewskiej kostnicy” Kim Newman (w: 999, red. Al. Sarantonio, t. 1, wyd. polskie Warszawa 2001): „Czaszka (...) była prawie pokryta paskami gliny. (...) Płaskie czerwone pasma przytrzymujące żuchwę, wchodzące do wgłębień pod kośćmi policzkowymi; kawałki emalii zastępujące liczne braki w uzębieniu, odróżniające się bielą od żółci pozostałych zębów; strzępki papieru wokół szklanych oczu. Rekonstrukcja była intrygującym
10
procesem”. Przywraca ona twarz Grigorija Rasputina. Mroczny mistyk, wizjoner i lubieżnik odzyskuje także swą moc i przewodzi legionom ożywionych trupów. Potwierdza to także istotność czaszki dla naszej konstrukcji fizycznej i jako taka czaszka (położona na książce) stała się również symbolem anatomii. Emblemat ten dodawał niepopularnej gałęzi medycyny aury zagadki i niesamowitości - także przez związek z alchemią, która chętnie używała czerepu jako tygla transmutacji. Ale świadczy też o trwałej obecności czaszki już w obrębie wczesnych działań medycznych. Udane trepanacje przeprowadzali już starożytni Egipcjanie, Grecy czy Aztekowie.
Nasze prawdziwe oblicze Trzymając jednak czaszkę w dłoni, nie unikniemy pytania o jej „właściciela” - tak jak nie uniknął go Hamlet. Czaszka jako symbol „powiedziała mu” o znikomości życia, a jednocześnie przypomniała Yoricka, starego przyjaciela. Trupia głowa - emblemat i zagadka zagasłej tożsamości - okazuje się zawsze czymś zaskakująco bliskim. Można ją przecież wyczuć, przykładając palce do twarzy: wokół gałek oczu są wielkie dziury, nos jest miękki aż do kości, makabryczny uśmiech sięga daleko poza usta i policzki. To niepokojące oblicze jest w nas. Zawsze! Dlatego obcowanie z nim kończy się utożsamieniem. Piraci wyobrażali na swej banderze najpierw czaszki wrogów, np. deptane lub przebijane przez własną załogę. Potem oblekli Jolly Rogera w czerwoną chustę i charakterystyczną
opaskę - stała się ona prawdziwą fizjonomią morskiego bandyty (najbardziej „piraccy z piratów” - karaibscy). Jej drapieżny uśmiech odzwierciedlał dusze morskich rozbójników z drwiną i cynizmem obcujących ze śmiercią, z której uczynili sposób zarobkowania i na którą - jako zwieńczenie kariery - musieli być zawsze przygotowani. Dzięki temu kościste oblicze stało się najbardziej charakterystycznym logo piractwa, w użyciu po dziś dzień, głównie w odniesieniu do współczesnych grabieżców praw autorskich. Podobnie w formacjach militarnych trupia głowa jest ostrzeżeniem dla wroga, ale też deklaracją własnej gotowości na śmierć. Totenkopf SS-mana był równocześnie odbiciem w zwierciadle przyszłości patrzącego nań wroga oraz drugą twarzą noszącego go na otoku, istotniejszą niż ta ukryta w cieniu daszka. Była to czytelna przysięga wierności „zakonu Hitlera”: „nosimy na naszych czapkach „Trupią Główkę”, jako ostrzeżenie dla naszych wrogów i jako znak dla Fuehrera, że jesteśmy gotowi oddać życie za jego sprawę” - wedle słów Heinricha Himmlera. I niestety już wkrótce okazali się całkowicie godni swego emblematu, który wraz z ich bezgranicznym okrucieństwem i oddaniem stworzył w zbiorowej pamięci nierozerwalną jedność, przyćmiewającą nawet rzeczywiste godło SS: „runy”, czyli dwie błyskawice. SS–man to „ten z trupią czaszką na czapce”. On i czaszka stworzyli parę wzajemnie intensyfikującą swą moc. Może dlatego czaszka na tle piszczeli stała się elementem SS-mańskiego munduru, najpilniej poszukiwanym przez kolekcjonerów militariów III Rzeszy - często pozorem historyzmu maskujących fascynację mroczną estetyką „hitlerowskich gadżetów”.
Utożsamienie to doprowadzili do pełni (w ramach konwencjonalnych środków) muzycy takich grup jak Kiss czy Krokus, obnoszący trupią głowę w charakterze makijażu, bezpośrednio na własnym obliczu. Problematykę nadania naszej osobowości czaszce oddaje najlepsze opowiadanie wykorzystujące omawiany motyw, jakie napotkałem: „Grób” P. D. Cacek (999, j.w.). Główka anonimowego dziecięcego szkieleciku zostaje zabrana przez bezdzietną kobietę. Osoba ta, obdarzona zaborczą matką i brakiem równowagi psychicznej, utożsamia najpierw czaszkę z własną nieistniejącą córeczką, następnie zaś, sama przybierając rolę okrutnej rodzicielki, przelewa na fragment truchełka własne cierpienia z wiecznego dzieciństwa. Gdy współcześnie napotykamy czaszkę, na przedmiotach grożących nam raptownym zgonem, takimi jak butelka z - podobno - śmiertelnie trującym denaturatem, silna toksyna lub skrzynka wysokiego napięcia, to jednocześnie patrzy na nas spowszedniały już, wywodzący się ze średniowiecza emblemat, oddający śmierć bezwzględną i gwałtowną dla wszystkich... i nasza własna twarz z niedalekiej przyszłości, od której oddziela nas tylko podniesienie naczynia do ust lub wyciągnięcie ręki. Czaszka przestaje być maską, a zaczyna być zwierciadłem odbijającym nasze prawdziwe - choć ukryte - oblicze. Może maską jest nasza obecna, krótkotrwała twarz, zaś prawdziwą będziemy nosić przez wieki - bezosobową, o ciemnej pustce w ocznych dziurach i z groteskowym uśmiechem.
11
-- Ocena: 5/6 -----------------------------------Śmigiel Wydawca: Phantom Press l99l
Tłumaczenie: Jerzy
Ilość stron: l86
Większość z czytelników z rozrzewnieniem wspomina horrory z lat 80., a jeszcze więcej uroni łzę, gdy wspomną, jak za niewielką stosunkowo cenę w latach 90. w każdej księgarni - a nawet kiosku ruchu - półki uginały się od wydawnictw serii Amber i Phantom Press. A zaczęło się od „Genu”. Harry Adam Knight to w moim mniemaniu pisarz bardzo pechowy. Nigdy nie pisał tak dobrze jak King czy Masterton, ale też nigdy tak kiepsko jak Guy N. Smith. Pozwolę sobie nawet stwierdzić, że ze wszystkich wymienionych pisarzy trzymał najrówniejszy - i to wcale nie niski - poziom. Oczywiście, trzeba przyznać, że wybrał swoją własną niszę, poza którą nie chciał nigdy wychodzić, szkoda jednak, że dziś - w czasach, gdy szafuje się tytułami pokroju „mistrz” czy „król” pozostaje w cieniu i zapomnieniu, choć sam zasłużył na miano króla literackiego horroru klasy B. Wydana w 1990 przez Phantom Press powieść „Gen” jest na to znakomitym przykładem. Akcja utworu przenosi nas na Morze Północne, gdzie grupka rozbitków dociera do platformy wiertniczej. Ich szczęście nie trwa jednak długo, okazuje się bowiem, że placówka jest całkowicie wyludniona, a ślady na niej pozostawione dowodzą, że doszło tutaj do jakiejś tragedii. Rozbitkowie dość szybko otrzymują okazję rozwikłania zagadki platformy - niestety cena za to okaże się bardzo wysoka. Phantom Press po raz pierwszy wtedy (a później jeszcze wielokrotnie) udowodnił, że wie, jak zepsuć efekt zaskocze-
nia. Angielski tytuł „Slimer” nie zdradza tyle co polskie tłumaczenie, tu bowiem nie mamy problemu, by domyślić się, że za nieszczęściem na platformie stoi nieudany eksperyment, który przyczynia się do zmian genetycznych oraz... Tutaj należy pochwalić Knighta za pomysł, bo chociaż niektóre elementy mogą kojarzyć się z „The Thing” Carpentera, autor przekuwa je po swojemu, nadając im nową jakość i wprowadzając do fabuły drugie dno. Na uwagę zasługuje również styl pisania - rzeczowy i chłodny. Potęguje on grozę i nastrój zaszczucia i niepokoju, które wydzierają się z kart książki. Dodatkowo Knight jak rzadko kto dba o finał opowiadanej historii i choć ten w „Genie” nie był jeszcze tak antyhollywoodzki jak późniejsze, to jednak już stał w opozycji do tego, co proponowali inni pisarze.
Text: Łukasz Radecki
HARRY ADAM KNIGHT - Gen (Slimer)
Postacie zdają się być nieco sztampowe, okazuje się jednak, że i ten zabieg nie jest bezcelowy - uwidacznia się to szczególnie przy przemianach poszczególnych bohaterów, pozwalając jednocześnie choć minimalnie przeanalizować metody postępowania agresora, a przy tym łatwiej nam poznać każdą z postaci. Knight nie unika scen krwawych i brutalnych, a sceny erotyczne ocierają się niemal o pornografię, by w pewnym momencie stać się orgią gore. Nad wszystkim jednak króluje wspomniany nastrój - naprawdę można pozazdrościć umiejętności wykreowania grozy w tak krótkim utworze. Utwór wciąga jak mało który i jest niestety lekturą tylko na parę godzin. Niemniej gorąco polecam go każdemu zwolennikowi grozy literackiej. Nie będzie to czas stracony.
13
Text: Wiktor „Semi” Ulański
... między „Pokemonami” a „Zeldą” udało mi się odnaleźć... Japoński następca GameBoya - czyli Nintendo Dual Screen - wyprzedził wszystkie inne konsole w rankingach sprzedaży. Konsolka z dotykowym ekranem okazała się na tyle popularna, że wypuszczono na nią całe morze gier. Niestety większa część tych tytułów jest skierowana do dzieci/nastolatków (szczerze mówiąc - nic w tym dziwnego). Jednak między „Pokemonami” a „Zeldą” udało mi się odnaleźć znajomy tytuł „Resident Evil: Deadly Silence”. Napis na pudełku wprowadził mnie w błąd, ponieważ spodziewałem się zupełnie nowych przygód Jill Valentine (która to również znajduje się na okładce). Podtytuł „Deadly Silence” oznacza jedynie kilka bonusowych trybów wprowadzonych do pierwszej odsłony serii „Resident Evil”. W lasach otaczających Raccoon City mają miejsce niezwykle okrutne zbrodnie. Drużyna Bravo zostaje tam wysłana, aby zbadać przyczynę owych ataków. Jednak cała grupa agentów specjalnych znika bez śladu w trakcie wykonywania misji. Gra opowiada historię Jill Valentine oraz Chrisa Redfielda, członków sił specjalnych znanych jako S.T.A.R.S.
Zostali oni wysłani wraz z innymi członkami grupy Alfa, aby odnaleźć zaginionych. Po awarii helikoptera agenci trafiają do znajdującej się w pobliżu posiadłości. To właśnie tutaj rozgrywa się lwia część gry. Nie będę rozwodził się nad grafiką, muzyką czy też grywalnością, bowiem ta gra to po prostu klasyka. „Resident Evil” był w swoim czasie tytułem przełomowym, a „Deadly Silence” to jego przenośna wersja po drobnym liftingu. Istnieją dwa tryby rozgrywki: Classic (Klasyczny) oraz Rebirth (Odrodzenie). Classic jest po prostu idealnym odbiciem pierwszej części - nie dodano do niego żadnych nowych elementów. Rebirth Mode jest trochę ciekawszy - zawiera kilka urozmaiceń. Część zagadek jest rozwiązywana przy pomocy ekranu dotykowego (a nawet mikrofonu), wprowadzono również losowe etapy walki nożem. Jest też tryb multiplayer, dzięki któremu można grać w kilka osób na jednej planszy za pośrednictwem sieci Wi-Fi - oraz krótka mini-gra „Master of Knifing”. Poza tymi kilkoma wstawkami nadal jest to poczciwa „jedynka”.
...znajomy tytuł: „Resident Evil: Deadly Silence”. O ile zagadki są zorganizowane w dosyć ciekawy i innowatorski sposób, to drugie urozmaicenie jest raczej utrudnieniem rozgrywki. Walka nożem przy użyciu ekranu dotykowego jest kolejną szansę na utratę cennej życiowej energii. Przeciwników innych niż zwykłe zombie jest raczej trudno trafić. Wynagrodzenie w postaci amunicji otrzymuje się za pokonanie wszystkich przeciwników bez poniesienia jakiejkolwiek szkody na zdrowiu - a to udaje się niezwykle rzad-
ko. Ponadto problemem może okazać się sterowanie gry - brak gałki analogowej potrafi naprawdę uprzykrzyć rozgrywkę. Grę polecam wszystkim posiadaczom konsoli. Przede wszystkim jest to klasyka - gra, którą przynajmniej raz w życiu trzeba przejść. Po drugie, nie ma nic lepszego niż wybijanie zombie podczas nudnych wykładów, lekcji czy też przerwy w pracy.
THE STRANGERS NIEZNAJOMI USA 2008 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Bryan Bertino Obsada: Liv Tyler Scott Speedman Kip Weeks Glenn Howerton
X
Text: Piotr Pocztarek
X X X X
16
bohaterów puka młoda dziewczyna i zadaje dziwne pytanie: „Czy jest Tamara?”. Niestety - pomyłka, nie ten dom, Tamary nie ma, jest za to para młodych ludzi, którzy idealnie nadają się na wieczór pe„Nieznajomi” to historia Kristen i Jame- łen krwawej zabawy. sa, którzy spędzają wieczór w chatce na odludziu. Mają swoje małe dramaty - raz Od momentu nieco dziwnych odwiedzin się kłócą, raz się kochają, raz płaczą, Kristen i James zaczynają słyszeć odraz się śmieją, raz wykrwawiają się na głosy chodzących po ich wielkim domu śmierć... No właśnie. Do drzwi głównych „nieznajomych” gości, mających raczej
Już dawno żaden horror nie podzielił widzów na dwa wrogie obozy, tak jak zrobił to debiut reżyserski Bryana Bertino o wiele obiecującym tytule „Nieznajomi”. Koło tej produkcji nie można przejść obojętnie - albo się ją kocha, albo nienawidzi. Pierwsze plakaty, solidnie zmontowany trailer i szumne zapowiedzi, że film inspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami, podnosiły ciśnienie żadnych krwi i napięcia widzów. W dniu premiery szał został jednak brutalnie skonfrontowany z rzeczywistością.
złe zamiary. Para będzie musiała walczyć o przetrwanie, bawiąc się w kotka i myszkę z trójką psychopatów, którzy wtargnęli na teren ich posesji, by zaszaleć. Mam wrażenie, że film powstał po to, by pokazać jedną - całkiem nieźle wyreżyserowaną - scenę. Problem w tym, że została ona wykorzystana na polskim plakacie kinowym. Widzieliście? Zatem film możecie sobie darować. Zlepek scen w stylu „wyskakuję zza kadru i robię: bu!, a muzyka sprawia że jestem straszny”, kilka zwrotów akcji w stylu „nie idź tam, tam jest morderca - a co mi tam, i tak pójdę sprawdzić”, a do tego niemal całkowity brak dialogów i niesamowicie tandetny finał sprawiają, że do filmu Bertino nie wrócę już nigdy więcej.
Film stara się naśladować „Funny Games” Michaela Haneke, ale brakuje mu głębi i klasy. Będąc sprawiedliwym, trzeba przyznać, że „Nieznajomi” mają niezłe udźwiękowienie, które wspomaga parę „strasznych” scen całkiem skutecznie. Paradoksalnie lepiej będzie się odbierało ten film w domu przy potężnych głośnikach kina domowego, niż w pachnącym popcornem i zapchanym kinie. Zwolennicy obrazu Bertino zastawiają się tym, że krew i przemoc nie jest potrzebna - liczy się klimat i napięcie. Problem w tym, że twórcy za bardzo starali się to pokazać, a efekt jest zupełnie odwrotny. Jeśli obiecacie mi, że obejrzycie film sami, w wielkim, ciemnym domu na odludziu, na dobrym kinie domowym, możecie dodać do oceny jedno oczko. Tylko w zasadzie po co tyle zachodu?
17
Przeklete lata So! To zawładnie twoim ciałem i zgubi twoją duszę!
NIEWIARYGODNY KOSMICZNY MÓZG WYKORZYSTA SWĄ DESTRUKCYJNĄ MOC ABY WTARGNĄĆ DO LUDZKIEGO CIAŁA!
Text: Skura
FANTASTYCZNE! W każdej recenzji typowej produkcji z lat 50. przeczytacie o latających spodkach na żyłce, gumowych stworach, zimnej wojnie i o związanym z tym faktem nuklearnym zagrożeniu, a także o kiepskiej grze aktorskiej i jeszcze gorszych dialogach. Zaraz potem krytyk napisze o „estetyce campu”, dzięki zrozumieniu której można przełknąć taki filmik. Podczas seansu będziecie bawić się przednio, oglądając jak to pięćdziesiąt lat temu próbowano nastraszyć obywateli Ruskimi i bombą atomową. Na koniec dowiecie się jeszcze, że filmy te wielbione są przez małe grona zagorzałych fanatyków/zapaleńców/campo-maniaków/dzieciaków etc. (niepotrzebne skreślić). I niestety w lwiej części będzie to prawda. Ja też będę pisał o tych sprawach... Ale tylko wtedy, kiedy film będzie się tego wyjątkowo domagał. Dzieła z lat 50. to nie tylko te wyżej wymienione „atrakcje”. Wśród produkcji bardzo głupich, tak złych, że aż śmiesznych właśnie,
18
MAKABRYCZNE! są prawdziwe perełki. Perełki grozy, w których niepowtarzalny klimat jest wręcz namacalny. Twórczość z tego okresu charakteryzuje się bardzo specyficzną, momentalnie wyczuwalną atmosferą. Tworzą ją określone techniki kręcenia, scenografie, dekoracje, kostiumy, a nawet takie szczególiki jak charakterystyczne dla tamtej epoki fryzury. I właśnie jako miłośnik tych „zimnowojennych produkcji” nie szukam w nich banalnych śmiechów z samolotu na żyłce - ileż to może bawić? Jeśli ktoś obejrzy przynajmniej kilkanaście tego typu obrazów, zapewniam - nawet nie zwróci na taki detal uwagi. Skupi się raczej na głównej fabule (zapewne niezwykle oryginalnej!), na czającym się gdzieś pod koniec filmu tytułowym potworze. Na przykład na Potworze z Czarnej Laguny... Czy wyobrażacie sobie, żeby dziś ktoś na samym początku projekcji pokazał powoli wynurzającą się (gumową) łapę Potwora? Już widzę ten remake, gdzie w rytmie kilkunastoosobowej orkiestry i ekspresowego montażu atakuje się widza zakrwawionymi zębami stwora, błyskami, jękami i cudami. A w ubiegłym wieku trzeba było rozłożyć emocje bardziej równomiernie w siedemdziesięciu minutach - tyle zwykle trwały nasze dziełka. Tak więc dużą część filmu czekamy, czekamy, delektujemy się, a to rączką stwora, a to paluszkiem - i dopiero na sam koniec możemy
poznać pana w gumowym przebraniu. Ewentualnie wiszący na żyłce mózg w „Mózgu z Planety Arous”. Bardziej na mnie działa klasyczne stopniowanie napięcia niż opluwanie posoką, szybkie cięcia, głośny chór, krzyki, jęki (i inne tego typu cuda). Tytuł. Taki tytuł posiada tylko typowa produkcja z lat 50. Zatem mamy „coś” z dalekiego kosmosu, albo „coś” ekstremalnie niebezpiecznego, ewentualnie „coś” mrożącego na śmierć. „Ludzie aligatory”, „Ludzie krety”, „Dzika kobieta z Wongo”, „Noc krwawej Bestii”, „Bestia z 1.000.000 oczu”, legendarny „Atak gigantycznych pijawek” czy wreszcie równie legendarny (a może nawet bardziej) „Atak krabów-potworów”! Tych pozycji nie trzeba reklamować. A jakiej kreatury dziś by nie wymyślono, ona już istniała pięćdziesiąt lat temu. Dzisiaj nawet Rodriguez zdecydował się na nędzną „Planetę Terroru”. Czymże ona jest w porównaniu z takimi „Płonącymi dziewicami z kosmosu”?! Muzyka - zwykle film rozpoczyna się głównym motywem (na soundtracku znajdujemy ten utwór na pierwszym miejscu pod nazwą „Main Title”). Ten zwykle jest najciekawszy. Kompozytorzy wkładali tu najwięcej wysiłków - widz najlepiej zapamiętuje ten moment, kiedy projekcja powoli się rozpoczyna, wyświetlane są niewinne napisy, a z głośników płynie już niewiarygodnie groźna muzyka zapowiadająca zagładę przez... „Monolitowe potwory”. Pod koniec filmu motyw zwykle powraca, by wzmocnić wejście głównego „bossa”. Wszyscy pamiętamy początek „Planu nr 9 z dalekiego kosmosu”, gdzie na tle specyficznie mrocznej muzyki widzimy przemówienie spikera. Owszem, wykonanie wtedy też było symfoniczne, ale z całej tej orkiestracji pozostawał tylko motyw przewod-
ni - reszty instrumentów i tak nie było słychać. Ścieżka dźwiękowa podczas filmu była już bardziej wtopiona w obraz - po prostu podkreślała co ważniejsze zdarzenia. Delikatne pianino upiększające pocałunek pary bohaterów, a smyczki mówiły nam, że „ten zwyczajny człowiek z prowincji w Minessocie zaraz przemieni się w obcego z bardzo dalekiej, przerażającej i budzącej terror kosmicznej otchłani”. Właśnie, w artykule o tego typu kinie zawsze, ale to zawsze przeczytacie o Edzie Woodzie i jego „Planie nr 9”. Czasami mam wrażenie, że ci Głównonurtowi Znawcy widzieli tylko tę produkcję i na podstawie takich doświadczeń piszą wnioski o całym kinie lat 50. A przecież „Plan nr 9” jest dobrym „złym filmem”. Mamy tu Belę Lugosi, UFO, zombizm, osławione żyłki, kosmitów w kształcie zwykłych ludzi - słowem wszystkiego w nadmiarze, przez co trudno się nudzić. Ciekawi mnie, czy ktoś z tych Znawców oglądał np. takiego „Robot Monstera”... Film, który jest tak zły, że aż... zły! Nuda i ból tylnej części ciała widza. Zero ciekawych scen, dekoracji, tytułowe robotmonstery nieciekawe (jakiś aktorzyna w przebraniu niedźwiedzia z antenkami!), scenografie puste, mało oryginalne, wszystko to miałkie i przewidywalne. Ten film zachwiał we mnie wiarę w potwory z dalekiej przestrzeni. Tak więc „Dziewiąty plan” (swoją drogą - ciekawe, czemu
19
akurat jest to plan numer 9?) jest filmem udanym. Udanym, ale raczej w tej kategorii filmów, przy których widz jednak będzie parskał śmiechem. No cóż... Jeśli jednak kinoman odważy się skosztować wspomnianego „Potwora z Laguny”, gdzie klimat sączy się z każdej filmowej klatki, to chyba odmieni swoje podejście do tego nurtu. Na początek polecę więc coś lżejszego kalibru - „Brain from Planet Arous” (1957) w reżyserii Nathana Jurana, gościa od „Zabójczej modliszki” czy „Kobiety o 50-ciu stopach wzrostu”. Na Ziemię trafia obcy statek (z planety Arous). Ze statku wylatuje lewitujący mózg i opanowuje ciało jednego z ciekawskich badaczy. Od teraz badacz jest najniebezpieczniejszym człowiekiem-obcym w USA. Potrafi on w sekundę zniszczyć cokolwiek zechce. Jak? Zamiast oczu robią mu się jakieś dziwne metalowe kule, które powodują atomowe wybuchy. Siwy dym. Niby banalny pomysł inwazji, jednak co się tu odróżnia - w statku był jeszcze drugi mózg z planety Arous! A ten „zalewitował” aż do małżonki opętanego Amerykanina i wyjaśnił jej całą sytuację. Otóż mózg, który wniknął w naukowca, jest mózgiem-szaleńcem, jakimś zbiegłym przestępcą. I nie dość, że chce zapanować nad Ziemią, to marzy mu się także cały wszechświat! Ale uspokoję Was. Bogu dzięki, jest sposób by go unieszkodliwić. Gor, bo tak się
nazywa mózg, musi raz na dzień wyjść z ciała Ziemianina, by... zaczerpnąć świeżego powietrza. Pewnie - każdy czasem potrzebuje się odświeżyć. Wtedy trzeba zaatakować “Bruzdę Rolanda”, czyli taki specjalny punkcik, który posiadają zarówno ludzkie mózgi, jak i te arousyjskie. Obowiązkowo trzeba zobaczyć choćby finał. Takiej walki jeszcze nie widzieliście... Niby wysublimowany móżdżek z kosmosu, a walka tak przyziemna, tak krwawa, tak bezwzględna... Mimo wszystko nie polecam całego filmu, bo - podobnie jak w „Kobiecie o 50-ciu stopach wzrostu” - jest tu za dużo elementów obyczajowych. Główna bohaterka zastanawia się, czy jej narzeczony jeszcze „dojdzie do siebie” po takim nawiedzeniu, prowadzi ze sobą wewnętrzne dialogi etc. Zatem środkową część filmu spokojnie można sobie darować i przewinąć. Tylko nie przegapcie demonstracji siły Gora przed wszystkimi władcami naszej kochanej planety. Kosmita pokazuje wtedy, co jest w stanie zrobić za pomocą swoich metalowych kul w oczach! Chciałoby się napisać, że po tym seansie nic już dla Was nie będzie takie jak dawniej. Kiedy spojrzycie w gwiazdy, pomyślicie sobie, że dobrze mieć mały ziemski, ale za to swój własny mózg. I zanim zdecydujecie się poprzeć jakąś atomową inicjatywę Waszego kraju, przemyślicie to jeszcze raz. Nie! Jeśli tego szukacie - obejrzyjcie nowe dzieło Olivera Stone’a. A po obejrzeniu tego filmu stwierdzicie: A – ostatni raz obejrzałem/am horror z lat 50.; B – muszę jakoś dostać kopię „Ludzi kretów” z 1956 roku.
20
Text: Piotr Pocztarek
W dniach 21-25 października w Multikinach w całej Polsce odbyła się druga edycja polskiego festiwalu horroru. W 16 multipleksach widzowie mieli obejrzeć 10 rzekomo najciekawszych horrorów ostatnich lat - niedostępnych w polskiej dystrybucji. Do tego dochodził dodatkowy pokaz filmu „Dark Hours”, a także dwa odcinki z drugiego sezonu serialu „Masters of Horror”. Podobnie jak w zeszłym roku nagrodą dla najlepszego filmu była przyznawana przez pięcioosobowe jury Złota Czaszka. Niestety, impreza obfitowała w kilka zaskakująco nieprzyjemnych sytuacji. Zacznijmy od początku... Pierwsze problemy zaczęły się już na kilka dni przed rozpoczęciem imprezy. Przedsprzedaż biletów wystartowała kilka tygodni przed pierwszym pokazem. Atrakcyjne cenowo bilety i karnety powoli zaczęły opuszczać kasy Multikina i lądować w kieszeniach i portfelach złaknionych krwi widzów. Śledząc stronę internetową organizatora, natrafiłem na informację o pierwszej zmianie repertuaru. Film „Rzeka krwi” Adama Masona (zwycięzcy pierwszej edycji festiwalu za rewelacyjne „Krzesło diabła”) został wycofany, a zastąpić go miał amerykański horror o wilkołakach - „The Feeding”. Pierwszy prztyczek w nos widza, który jeszcze starałem się przyjąć ze spokojem. Problem w tym, że ktoś gdzieś tam na górze nie chciał, żebym w tym spokoju trwał. Parę dni później nastąpiła kolejna zmiana - przebojowo zapowiadający się „Jack Brooks: Monster Slayer” z udziałem Roberta Englunda zastąpiono filmem „Dying God” z Lance’em Henriksenem. Tego było trochę za
wiele, dlatego też zapytałem organizatorów o powód niekorzystnych dla widza zmian w repertuarze. Piotr Mańkowski, dyrektor artystyczny festiwalu, tłumaczył zmiany wewnętrznymi sprawami pomiędzy organizatorami a dystrybutorami, wspominając, że sytuacja taka ma miejsce podczas większości imprez. Zostałem również zapewniony, że Festiwal nie straci na zmianach jakościowo ani ilościowo. Bardzo mocno starałem się w to uwierzyć, nie wiedząc wtedy jeszcze, jak bardzo myli się pan Piotr... Festiwal rozpoczął się filmem Adama Wingarda - „Pop Skull”. Uzależniony od narkotyków Daniel próbuje poukładać sobie życie na nowo. Chce zapomnieć o dziewczynie, którą kochał, a która rzuciła go dla innego. Narkotykowe wizje mieszają się z rzeczywistością, kino pseudoartystyczne miesza się z opowieścią o duchach, a widza miesza się z błotem, podsuwając mu bardzo słaby film, który nie jest ani dobrym hor-
21
rorem, ani dobrym filmem psychologicznym. Na domiar złego od czasu do czasu reżyser atakuje widzów efektem stroboskopu, czyli migającego na wszystkie kolory światła ekranu. Posunięcie to było jednak świadome - przy takim efekcie człowiek nie jest w stanie zasnąć, mimo że bardzo tego chce, a atak epilepsji jest ryzykiem, które twórcy najwyraźniej postanowili podjąć. Drugim filmem tego dnia były „Zbrodnie czasu” Nacho Vigalondo rodem z Hiszpanii. Hector - główny bohater - nie jest ani młody, ani wysportowany, ani specjalnie przystojny. W wolnych chwilach ze swojego ogródka ogląda przez lornetkę pobliski las. Pewnego razu dostrzega w lesie nagą kobietę i postanawia sprawdzić, czy nic jej się nie stało. Błądząc między drzewami, zostaje zaatakowany nożyczkami przez mężczyznę z owiniętą bandażem twarzą. Uciekając na oślep, Hector trafia do tajemniczego kompleksu na odludziu, w którym odnajduje... wehikuł czasu. Bohater cofa się w czasie o godzinę, co prowadzi do szeregu inteligentnych, zaskakujących sytuacji, układających się w logiczną całość. Film jest idealną pożywką dla wymagającego widza, który w zamian za półtorej godziny niczym nie zachwianej uwagi potrafi oddać twisty fabularne przebijające nawet osławiony „Efekt motyla”. Produkcja została wyróżniona przez Jury Festiwalu za precyzyjną konstrukcję fabularną,
22
jednak ten świetny film posiada pewną wadę - nie ma kompletnie nic wspólnego z horrorem. Niektórzy widzowie mogli zatem poczuć pewne zaskoczenie, widząc go na HORROR Festiwalu. Pierwszy dzień pozostawił zatem dość spory niesmak. Niestety, nikt nie wiedział jeszcze, że najgorsze miało dopiero nadejść... ...ale nie w środę. Drugi dzień Festiwalu był jedynym pewniakiem, zwłaszcza dla widzów interesujących się horrorem nie od wczoraj - a od lat. Klasyczna już „Suspiria” z 1977 roku, rozpoczynająca nieformalną trylogię „Trzech Matek”, wzbudziła spore zainteresowanie starszych widzów, którzy nie przypuszczali, że będą mieli okazję zobaczyć ten film na wielkim ekranie. Historia opętanej szkoły baletowej nadal potrafi i zaskoczyć, i przestraszyć. Młodsi widzowie mieli jednak problem z zaakceptowaniem charakterystycznej gry aktorskiej i nieco archaicznych efektów specjalnych. „Suspiria” nie brała udziału w wyścigu o Złotą Czaszkę, co nie dziwi, gdyż prawdopodobnie zdeklasowałaby rywali w przedbiegach. Drugim filmem środowego wieczoru była trzecia część trylogii Argento - „Matka płaczących”. Wyjątkowo krwawy, ale również ciekawy i wciągający horror o odrodzeniu pewnej niebezpiecznej wiedźmy, która sprawia, że ludzie zamieniają się w nieczułe, żądne krwi potwory. Czoła „Trzeciej Matce” stawić może jedynie główna bohaterka, w której drzemie moc płynąca z jej rodzinnego dziedzictwa. Dario Argento w roli głównej obsadził swoją córkę Asię, co ostatnio stało się dla niego nepotycznym trendem. Mimo pewnej denerwującej maniery, którą aktorka posiada, film oglądało się przyjemnie. Argento udowodnił, że nawet po tylu latach jest mistrzem włoskiego horroru, mimo że wielu skreśliło go już za
I wszystko jasne...
ostatnie dokonania. „Matka płaczących” wniosła trochę grozy i prawdziwego horroru do Festiwalu i dla wielu młodych widzów, zaczynających swoją przygodę z kinem grozy, była świetną okazją na zapoznanie się ze stylem Argento. Czwartek okazał się dniem prawdziwej grozy. „The Feeding” Paula Moore’a, które zastąpić miało „Blood River”, okazało się amatorskim horrorem o wilkołaku, który uwziął się na grupę młodych ludzi na kempingu. Produkcja ta stanowiła idealny film instruktażowy dla młodych twórców - jak nie robić horroru. Brak jakichkolwiek efektów specjalnych sprawiał, że łatwo było widzom określić budżet filmu. Założę się, że nie przekraczał 13,74 złotych. Człowiek w tanim kostiumie i w masce przypominającej szczura, papierowi i głupi bohaterowie, przekomicznie absurdalne zwroty akcji i absolutny brak czegokolwiek nowego sprawiły, że widzowie nie tylko na głos komentowali film, ale także wybuchali co i już rozpaczliwym śmiechem, błagając, by ta farsa jak najszybciej dobiegła końca. Na koniec dorzucę tylko cytat z filmu - fragment rozmowy bojowej policjantki z czarnoskórym młodzieńcem, zapewne kapitanem szkolnej drużyny futbolowej, lubującym się w seksie z koleżankami ze szkoły średniej: - Nie możesz zabić diabła! - Nie, ale mogę odesłać go z powrotem do piekła.
Kiedy już widzowie myśleli, że nie może być gorzej, przyszedł czas na „Dying God” Fabrice’a Lambota, prosto z Argentyny, który zastąpić miał „Jacka Brooksa”. O tym filmie zapewne można by było powiedzieć tyle samo dobrego co o jego poprzedniku, gdyby nie to, że pokaz się... nie odbył. Płyta DVD, z której na odtwarzaczu firmy Manta miał zostać puszczony obraz, była porysowana lub uszkodzona, co sprawiło, że film cały czas skakał lub zatrzymywał się. Oburzeni widzowie opuścili salę i zaproszeni zostali na inny, dowolny seans. Skandaliczne było to, że nikt z obsługi kina nie raczył sprawdzić, czy kopia od dystrybutora nie jest wadliwa i czy nie będzie problemów z projekcją. W obliczu obu czwartkowych seansów słowa Piotra Mańkowskiego o tym, że festiwal nie straci na jakości i ilości, okazały się boleśnie nieprzyjemną ironią. P.S. Niedostępny w Polsce „Dying God”, znany też jako „Odrodzone zło”, już w tygodniu festiwalu można było nabyć w kioskach w serii „Kino grozy” w cenie 11,90 zł. Może ta kopia nie byłaby wadliwa? Uff, najgorsze mieliśmy już za sobą. Piątkowe seanse przyniosły interesujące propozycje. Remake legendarnego „Wizard of Gore” w reżyserii Jeremy’ego Kastena opowiada historię magika Montaga Wspaniałego, który w brutalny sposób zabija na scenie ochotniczki z widowni. Kobiety wydają się nietknięte, jednak tuż po przedstawieniu umierają w taki sam sposób, w jaki magik potraktował je podczas spektaklu. Chłopak jednej z zamordowanych dziewczyn rozpoczyna na własną rękę obsesyjne śledztwo, by odkryć nieprawdopodobną tajemnicę. Film uświetniły gościnne wy-
23
stępy legend horroru - Jeffreya Combsa i Brada Dourifa. Schizofreniczny klimat i ekstrawaganckie aktorstwo przypadły widzom do gustu, ale i tak wszyscy czekali na gwóźdź programu - premierę piątej części „Piły”.
Alanie Poe i jego demonach, które pozwalały mu pisać. Drugą propozycją był odcinek „The Washingtonians” Petera Medaka. Ciekawa i pomysłowa historia człowieka, który za portretem George’a Waszyngtona znajduje list sugerujący, że członkowie rodziny Waszyngtonów „Piła V” Davida Hackla zaczyna się tam, nie byli do końca tymi, za kogo się pogdzie skończyła się część czwarta. Jig- dawali. saw, pomimo że martwy, nadal morduje, nadal poucza i nadal zaskakuje - za Ostatni dzień festiwalu - sobota - przypomocą swojego asystenta. Kto nim tak niósł dwie całkiem miłe niespodzianki. naprawdę jest? Tego dowiecie się, oglą- „Mulberry Street” Jima Mickle’a to takie dając tego krwawego tasiemca. Nieste- „28 dni później”, tylko nakręcone niety, nowa „Piła” to kolejny raz to samo. zależnie i za małe pieniądze. Groźny Świetna czwarta część, będąca swojego wirus przenoszony przez szczury oparodzaju odrodzeniem dla serii po fatalnej części trzeciej, jest kontynuowana w sposób raczej przeciętny. Oczywiście „Piłę V” da się obejrzeć, jednak kiedy pomyślę, że powstać mają trzy trylogię, zaczynam poważnie bać się o przyszłość serii. Myślałem jednak, że w tej historii nie da się już wymyślić nic bardziej obrzydliwego. Myliłem się. Pewna scena - właśnie z tytułową piłą - sprawiła, że widownia na moment wstrzymała oddech. A za rok premiera szóstej części... nowuje Nowy Jork. W mieście zaczyna szerzyć się chaos. Historia koncentruje O 23:00 rozpoczął się pozakonkursowy się na szóstce bohaterów, którzy walczą pokaz pod hasłem „the best of horror- o swoje życie podczas koszmarnej nocy festiwal.pl”. Na projekcję obowiązywał w pewnej kamienicy. Pomimo niskiedodatkowo płatne bilety, chyba że ktoś go budżetu ten niezależny horror był wykupił karnet na cały festiwal. Poka- i wciągający, i miejscami straszny. „Mulzano bardzo dobre „Dark Hours” Paula berry Street” zostało wyróżnione przez Foxa. Film pokazuje historię Samanthy jury za efektywne wykorzystanie niskich Goodman, psychiatry, której błogi wy- nakładów finansowych i przekucie ich poczynek w zimowym domku zamienia w zadowalający widza efekt. Pokazanie się w koszmar, kiedy ją i jej rodzinę na- takiej produkcji na Festiwalu zalicza się pada psychopata, były pacjent lekarki. zdecydowanie na plus. Samantha zmuszona jest wziąć udział w krwawej i niebezpiecznej grze. Ostatnim zaprezentowanym filmem było dobre, aczkolwiek nie rewelacyjne Dodatkowo pokazano dwa odcinki dru- „Stuck” Stuarta Gordona z Meną Suvagiej serii świetnego serialu „Masters of ri i Stephenem Reą w rolach głównych. Horror”. Wybrano „The Black Cat” Stu- Młoda dziewczyna, wracając w stanie arta Gordona, opowiadający o Edgarze wskazującym samochodem, potrąca
24
mężczyznę w średnim wieku. Ranny zostaje unieruchomiony w... szybie samochodu dziewczyny. Bojąc się przyznać do spowodowania wypadku, bohaterka zawozi ofiarę wypadku do swojego garażu i zostawia na pewną śmierć. Kiedy mężczyzna budzi się z omdlenia i odkrywa, że nie ma szans na otrzymanie pomocy, rozpoczyna desperacką walkę o zachowanie życia. Film inspirowany prawdziwą historią pokazuje nam psychologiczną krwawą grę w klaustrofobicznym garażu głównej bohaterki. Pomimo że „Stuck” to bardziej thriller niż horror, trzyma w napięciu od początku aż po ostatnią scenę. Niestety, notę mocno obniżają kretyńscy bohaterowie (chłopak głównej bohaterki - zblazowany Afroamerykanin), fatalne dialogi, a także niepotrzebnie wstawione na siłę komediowe momenty. Ponadto „Stuck” porusza takie problemy jak traktowanie bezdomnych czy strach mniejszości
przed deportacją, ale robi to w sposób płytki i powierzchowny. Pomimo wad to właśnie produkcja Stuarta Gordona otrzymała Złotą Czaszkę za najlepszy film Festiwalu. W uzasadnieniu napisano, że „Stuck” pozostawia w widzu metafizyczny niepokój, jest dobrze napisany, a także trzyma wysoki poziom artystyczny. Z werdyktem można się zgadzać lub nie, wiadomo jednak, że konkurencyjność podczas tegorocznej edycji była znikoma.
Podsumowując: druga edycja Horror Festiwalu okazała się artystyczną i frekwencyjną porażką. W Multikinie na warszawskim Ursynowie sale świeciły pustkami, na niektórych seansach strasząc filmami zaledwie kilkudziesięcioosobową grupkę widzów. Najwięcej fanów przyciągnęła oczywiście „Piła V”. Trudno powiedzieć, jak było w innych multipleksach, ale w zeszłym roku frekwencja była dużo, dużo wyższa. W repertuarze zabrakło różnorodności kulturowej, przeważały filmy słabe i przeciętne, nie było także żadnych megahitów (poza „Suspirią”). Techniczny aspekt imprezy był niewidoczny. Nigdzie nie było żadnych dekoracji, programów, ulotek - nie było nawet kartki oznajmiającej, ile trwają przerwy między seansami. Zabrakło również atrakcji znanych z zeszłego roku - chociaż skromnych, to miłych: stoiska z make-upem rodem z horroru czy losowania nagród wśród widzów. Organizatorzy postanowili się nie wychylać, nie było przywitania, pożegnania, widzowie byli zostawieni sami sobie. Zastanawia mnie, jak można tak zepsuć świetną inicjatywę, która w zeszłym roku ucieszyła kilka tysięcy serc wypełnionych horrorem. Jeśli organizatorzy chcą, żeby ktokolwiek przyszedł na trzecią edycję (o ile takowa powstanie), będą zmuszeni podziękować obecnemu sztabowi i zatrudnić nowych ludzi, którzy odsączą złe filmy od tych wartych uwagi, a także zadbają o wizualną otoczkę tak dużej imprezy. Fani horroru potrafią wybaczyć wiele, ale nie wszystko... Profesjonalna firma taka jak Multikino - największy gracz na polskim rynku, niemal monopolista - powinna dużo bardziej przykładać się do JAKOŚCI, jeśli nie chce stracić szacunku widzów. Czy festiwal horroru powróci? Przekonamy się za rok. Oby stało się to po gruntownej metamorfozie.
25
THE REAPING PLAGA USA 2007 Dystrybucja: Warner Bros Reżyseria: Stephen Hopkins Obsada: Hilary Swank David Morrisey Idris Elba Anna Sophia Robb
X
Text: Grzegorz Fortuna Jr
X X X X
Główna bohaterka, młoda i piękna Katherine (Hilary Swank) jest naukowcem, wykładowcą uniwersyteckim, demaskatorką cudów. Nawet napisała o tym książkę. W Boga oczywiście nie wierzy, dlatego nie może wierzyć i w cuda, które zawsze mają dla niej naukowe wytłumaczenie. Katherine wierzyła, była nawet zapamiętałą misjonarką, ale kiedy jej rodzina ginie złożona w ofierze podczas plagi zarazy w Afryce (swoją drogą, kto zabiera 12-letnie dziecko na tereny objęte zarazą?!), dziewczyna traci wiarę i podejmuje swą popartą kompleksową i szeroką wiedzą naukową krucjatę. Kiedy Katherine staje w obliczu kolejnego „cudu”, a ściślej pojawienia się pierwszej z plag egipskich (po szczegóły odsyłamy do Biblii), waha się, ale kiedy słyszy,
że mała dziewczynka ma stać się ofiarą linczu, zgadza się rozwiązać zagadkę. Jedzie więc do miasteczka o nazwie Heaven (jakże by inaczej) i... zaczyna się. Film jest aż nadto przewidywalny. Skoro była jedna plaga, to muszą pojawić się następne. Więc się pojawiają - jak na porządny dopust boży przystało. Akcja jest prosta, brak jej klimatu, atmosfery. Realia miasteczka są sztuczne, plastikowe. Bohaterowie z kolei - nieprzekonujący i płascy. A Katherine chyba najbardziej - targana sprzecznościami, kiedy jej
To mógł być dobry film. Mógł, bo takie nadzieje dawał sam pomysł i pierwsze kilka minut filmu. Może nawet kilkanaście. Niestety, jak ostatnio zwykle ma to miejsce, nie wyszło to, co zamierzano. Albo - co gorsza - wyszło. I boli jeszcze bardziej to, że takich filmów będzie więcej.
26
niezłomna, zaciekła niewiara wystawiana jest na próbę, targana wizjami i koszmarami sennymi, gdzie przeszłość splata się z niezrozumiałymi do końca scenami. Mógł to być dobry film. Można było w nim pokazać mechanizmy, jakie żądzą wiarą we współczesnym świecie. Można było ukazać zagrożenia wynikające z fanatyzmu religijnego, z dorabiania „ideologii” do zdarzeń, których się nie rozumie. Można było obnażyć zafałszowanie współczesnych „wierzących”, tak ochoczo nawołujących do morderstwa dziecka, którego rodzina jest niechciana w „idealnej” społeczności. Jednak - mimo tylu możliwości - powstał płytki, schematyczny horror, jakich w ostatnich latach Hollywood produkuje coraz więcej. Zaprzepaszczono dobry pomysł i nakręcono papkę dla nastolatków,
w której - wyjątkowo - nie giną wszystkie postaci (a te, które giną, tym razem nie giną z rąk psychopatycznego mordercy). Mamy za to kolejną wariację na temat mrocznego, satanistycznego kultu w spokojnym i niewinnym amerykańskim miasteczku. Ile już było takich filmów? Trudno zliczyć. Ile jeszcze będzie? Cała nadzieja w Bogu, że niewiele. Bo w to, że już żadnego, nawet najgorliwiej wierzący nie są w stanie uwierzyć.
27
[ Kamil „Skolmon” Skolimowski - Młyn ]
Kamil „Skolmon” Skolimowski Młyn Jak brud zanieczyszcza biel śniegu w mroźną zimę, jak dym spalinowy błękit nieba plami, tak krwi pajęczyna nad nieznanym młynem w toń wody raz wsiąkła pod nocy gwiazdami... Zmierzchało. Coraz rzadziej wyprzedzały go samochody, ale nawet tego nie zauważył. Zmierzwił czuprynę i głęboko westchnął. Spojrzał na krzyżyk przypięty do lusterka. Malutki krzyżyk. Taki sam wkrótce zostanie postawiony na pewnym starcu. I możliwe, że to właśnie on będzie ostatnią osobą, do jakiej ów starzec przemówi. Może to było bezczelne, ale w głębi ducha chciał, by nestor już nie żył. Wtedy uniknąłby tego koszmaru związanego z udzielaniem ostatniej spowiedzi. Wiedział, że to jego obowiązek - zarówno duchowy, jak i moralny. Jednak młodemu wikaremu aż ciarki przechodziły na myśl o tym, co będzie, kiedy stanie oko w oko z najstarszym Wróblewskim. Młoda Wróblewska, przyjaciółka wikarego jeszcze z czasów dzieciństwa, niespełna godzinę temu zadzwoniła do niego z prośbą, by jak najszybciej przyjechał i udzielił jej ojcu ostatniej spowiedzi. „Błagam cię, bądź tu zaraz.” „Anno, muszę to uzgodnić z proboszczem...” „Nie ma na to czasu, tato może w każdej chwili umrzeć. Chcę, żebyś to ty udzielił mu ostatniej spowiedzi.” „Aniu, nie stawiaj mnie w takiej trudnej sytuacji, proszę cię...” „W trudnej sytuacji? Ty? A co ja mam powiedzieć? Sebastian, mój ojciec właśnie krztusi się własną krwią.” „Wezwałaś lekarza?” „Tak, jest już w drodz...” Głośne trąbienie z naprzeciwka wyrwało wikarego Sebastiana z zamyślenia. Niemalże w ostatniej chwili wrócił na swój pas ruchu i uniknął czołowego zderzenia. Poczuł nieprzyjemny młyn w brzuchu. Spojrzał na dyndający krzyżyk. Potrząsnął głową i skupił się na drodze. Na czoło wstąpił mu mars zniecierpliwienia. Parszywe, pieprzone życie. Najpierw odprawienie pogrzebu dziewczynki zabitej przez jakiegoś pedofila, a teraz, dwa dni później, prośba o pożegnanie krztuszącego się własnymi flakami ojca przyjaciółki z dzieciństwa. – KURWA!!! – wrzasnął rozpaczliwie Sebastian. Uderzył pięścią w brzeg kierownicy i zaczął niespokojnie dyszeć. Posrane to wszystko. Posrane.
29
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
I znowu powróciło to bezlitosne uczucie. To pragnienie, by stary Kamil Wróblewski już nie żył. Lekarz stwierdzi zgon, Sebastian przyjedzie na miejsce i po prostu przytuli Anię. I to będzie wszystko. Bez patrzenia w gasnące oczy. Bez wdychania smrodu nasilającej się śmierci. Wikary wziął głęboki oddech, wytarł wierzchem dłoni spocone czoło i spojrzał przez okno na zasypiający dzień. Gwiazdy nieśmiało zaczęły rozbłyskiwać od strony wschodu. „Niech któraś z nich już zgaśnie, niech któraś z nich już zgaśnie...” Po chwili Sebastian przerwał bitwę myśli. Mimowolnie spojrzał na mijaną odrapaną tabliczkę. „Młyn starego Antoniego - 100 m. Przyjdź i poszukaj beznogiego wodnika” - kusił ułożony z fikuśnych liter napis. – Chętnie poszukałbym tam teraz całego zastępu wodników... – mruknął do siebie wikary. Nagle ciszę przerwał donośny sygnał otrzymania wiadomości tekstowej. Sebastian drgnął niespokojnie i sięgnął po swoją nokię. Na początku nie miał zamiaru odczytywać SMS-a, kiedy jednak zobaczył, kto jest nadawcą, czym prędzej otworzył kopertkę. „Sebastian, lekarz stwierdził zgon...” – JEZU!!! – wrzasnął młody wikary, gdy zza ekranika nokii na środku drogi zobaczył jakąś postać. Pędził tuż na nią. Sebastian zahamował gwałtownie. Autem zarzuciło. Zjechał na pobocze. Komórka z niosącą okrutną ulgę wiadomością wpadła gdzieś pod siedzenie. – Boże, Boże, Boże... – Wikary oparł głowę o kierownicę i drżącymi rękami wyciągnął kluczyki ze stacyjki. Jego krzywo „zaparkowany” na poboczu sedan umilkł. – Boże, Boże, Boże... Po chwili Sebastian podniósł głowę, oparł się o siedzenie i ukrył twarz w dłoniach. Nie, na pewno nie uderzył w tajemniczego osobnika, ale czuł się, jakby jednak rozkwasił go całego na przedniej szybie. Wytarł mokrą twarz i przełknął ślinę. Spojrzał na dyndający szaleńczo krzyżyk. Złapał go i przytrzymał sekundę. Dopiero po chwili odważył się odwrócić się przez prawe ramię. Na drodze nikogo nie było. Przez chwilę, przez jedną koszmarną chwilę Sebastian uwierzył w opowieści starego proboszcza z jego rodzinnej wsi o aniołach zsyłanych na ziemię w momentach utracenia wiary przez ludzi. Uwierzył, że to właśnie anioł stał mu przed momentem na drodze. Ale to nie był anioł. Wikary uważniej spojrzał na drogę za sobą. Pusto. Spojrzał ponownie na krzyżyk. Ten leciutko drgał. Kiedy zorientował się, że postać z drogi teraz patrzy na niego przez boczną szybę po lewej stronie, wrzasnął. Młyn skręcający jego wnętrzności znowu się uruchomił. – Na Boga, panie, nie rób pan tak więcej! – krzyknął Sebastian do mężczyzny obok
30
[ Kamil „Skolmon” Skolimowski - Młyn ]
samochodu. Dopiero po chwili zauważył, że w ubranym na czarno facecie było coś dziwnego. Wyraz jego twarzy. Lekki uśmiech. Przerażający lekki uśmiech. Trzy czerwone kropki i mała czerwona smuga na lewym policzku. Wikary pomyślał, że może lepiej będzie nie wychodzić teraz z auta. Dziwny mężczyzna przekrzywił lekko głowę. Nagle wydał się Sebastianowi znajomy. – Cz-czego pan chce? – zapytał głośno wikary. Mężczyzna zaczął lekko poruszać ustami. Sebastian przestał na chwilę dyszeć, chcąc usłyszeć, co mówi ten dziwny facet. Bez rezultatu. Niedoszła ofiara wikarego mówiła zbyt cicho. W pewnym momencie zroszony krwią na policzku osobnik spojrzał na klamkę i sięgnął do niej. Drzwi były zamknięte, mimo to wikaremu serce podeszło do gardła. Chciał uruchomić samochód i odjechać. Jednak kiedy w lewej dłoni mężczyzny ujrzał nóż, cały zesztywniał. Nóż był okrwawiony. Skrępowany strachem, Sebastian nie był teraz w stanie sięgnąć po kluczyki. – Czego pan chce? Obłąkany mężczyzna przejechał ostrzem po szybie. Przeraźliwe piszczenie dobiegło do uszu wikarego. Dreszcze, jakie nim wstrząsnęły, uwolniły go z odrętwienia. Nie patrząc na obłąkanego mężczyznę i starając się nie słuchać koszmarnego dźwięku wydawanego przez sunące po szybie ostrze, Sebastian czym prędzej sięgnął po kluczyki i wpakował je w stacyjkę. Zamknął oczy i przekręcił kluczyki. Samochód zaskoczył. Wikary złapał się za szaleńczo drżącą nogę, by móc ją uspokoić i nakierować na odpowiednie pedały. Wydawało mu się, że cały ten proces trwa wieczność. Nawet nie zorientował się, kiedy piszczenie ustało. Wrzucił jedynkę i wcisnął pedał sprzęgła. Odruchowo spojrzał jeszcze raz w lewo. Na bocznej szybie było coś pokracznie napisane. Krwią. Z tej perspektywy było to powykrzywiane lustrzane pismo - żeby móc spróbować to przeczytać, trzeba było wysiąść z auta. Wikary automatycznie wyłączył samochód. Poczuł nacisk na pęcherz. Mężczyzna już zniknął. Dzień także. Obrazy wydarzeń z ostatniej godziny zaczęły pędzić po umyśle Sebastiana zupełnie tak, jakby za sekundę miał pożegnać się z życiem. Siłą woli uspokoił szalony młynek i na spokojnie zaczął wszystko analizować... Ania, dawna przyjaciółka, poprosiła go o nieoficjalny przyjazd do jej umierającego ojca i udzielenie mu spowiedzi. Po chwili wahania Sebastian zgodził się na spełnienie tej smutnej prośby. W drodze, pochłonięty swoimi ponurymi myślami, bluzgając, na czym świat stoi, omal nie rozjechał jakiegoś dziwnego osobnika. Niedoszła ofiara podeszła do jego samochodu i nabazgrała Bóg jeden wie jaki bełkot na bocznej szybie auta. Teraz zniknęła gdzieś pośród drzew obok drogi, pozostawiając Sebastiana zamkniętego w samochodzie. Wokół kompletne pustkowie, najbliższy budynek to zapewne ten rozwalający się
31
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
młyn starego Antoniego. Układanie rozszalałych obrazów w logiczną całość przerwał ponowny „atak” pęcherza. Wikary wiedział, że nie wytrzyma. Będzie musiał wysiąść z samochodu. Poczuł się jak bohater jakiegoś kiepskiego horroru i, nieoczekiwanie, roześmiał się. Minęło jakieś piętnaście minut od czasu, kiedy zorientował się, że koszmarnego obłąkańca już nie ma. Teraz cała ta sytuacja nagle w jakiś chory sposób wydała mu się zabawna. „Ty pieprzony tchórzu”, pomyślał. Poklepał beztrosko kierownicę i po chwili uśmiechnął się do niemal niezauważalnie drgającego krzyżyka. Wysiadł. Dla bezpieczeństwa swoją potrzebę załatwił tuż przy aucie. Już miał wsiadać z powrotem, kiedy dostrzegł napis na szybie. Dobry humor zniknął równie szybko, jak się pojawił. No tak, przecież teraz mógł spróbować przeczytać bazgroły szaleńca z nożem. W świetle lampki z wnętrza samochodu czerwona barwa napisu wydała się Sebastianowi jeszcze żywsza. Przełknął ślinę. „Złapałem wodnika”. Z początku Sebastian nie był pewien, czy dobrze zrozumiał nabazgraną wiadomość. Pomyślał nawet, że źle ją przeczytał, wszak zważywszy na niewyraźność napisu, istniała taka możliwość. Jednak jeszcze kilka razy przebiegł wzrokiem po dwóch słowach. „Złapałem wodnika”. Sebastian roześmiał się. Potarł dwoma palcami czoło, wciąż chichocząc. „No tak”, pomyślał, „Mało to pokręconych wieśniaków wokół? Ile to razy się słyszało, że grupka chłopów robiła z nudów numery ludziom na szosie?”. – Wodnik... – wyrzekł na głos Sebastian – Nie no, tego jeszcze nie było. Odetchnął z ulgą. Ta okazała się jeszcze większa, gdy Sebastian przypomniał sobie treść odebranej przed kilkunastoma minutami wiadomości od Anny. „Nieaktualne. Nie muszę już tam jechać” - pomyślał okrutnie. Podszedł do auta, otworzył drzwi i sięgnął do środka po jakąś szmatkę. Po chwili spojrzał jeszcze raz na napis na szybie. „Złapałem wodnika”. W tym samym momencie powietrze przeszył krzyk. Chrapliwy, łamiący się, pełen boleści krzyk. Sebastian podskoczył i upuścił szmatkę. Rozejrzał się niespokojnie. Krzyk umilkł. Cisza. Wikaremu powiększyły się oczy. Przełknął ślinę. Chciał wierzyć, że to kolejny element jakiegoś chorego żartu okolicznych mieszkańców. Jednak coś głęboko w środku (może działający na nowo młyn wnętrzności?) mówiło mu, że to nie żaden dowcip. Przez moment wydawało mu się, że to stary Wróblewski tak krzyczy, że wrzeszczy
32
[ Kamil „Skolmon” Skolimowski - Młyn ]
pełen goryczy za tę bezczelną ulgę Sebastiana. Cisza. Czyżby omamy słuchowe? Zmęczenie? Szosą przejechało parę samochodów. Sebastian przeniósł wzrok na nabazgraną umoczonym we krwi (krwi?) nożem wiadomość. „Złapałem wodnika?”, przeczytał w myślach. Zmarszczył czoło. Nagle dotarło do jego umysłu najbardziej kretyńskie podejrzenie, na jakie kiedykolwiek w swym szarym raczej życiu się zdobył. Podejrzenie, że to krzyczał beznogi, uwięziony wodnik. Kiedy Sebastian uświadomił sobie, jak głupie jest to podejrzenie i że krzyk mógł mu się po prostu przesłyszeć, parsknął śmiechem. Wsiadł do samochodu i sięgnął do klamki drzwi, żeby je za sobą zatrzasnąć. Nie zdążył. Przerwał mu kolejny krzyk. O ile przedtem Sebastianowi udawało się wyłapać z całej tej sytuacji jakieś śmieszne i błahe wytłumaczenie, tak teraz wszelka ochota do uśmiechu ulotniła się u niego jak kamfora. Krzyk nadal trwał. To nie były słuchowe omamy, a zważając na rozpaczliwość tego obłędnego wrzasku, nie były to też żarty. Ktoś naprawdę krzyczał. Sebastian, cały spocony ze strachu, wyjrzał lekko z auta. Spróbował zlokalizować źródło krzyku. Żeby jednak zrobić to dokładnie, musiał całkowicie opuścić wnętrze sedana. Nie do końca świadomie zerwał z lusterka dyndający krzyżyk i zacisnął go w dłoni. Chciał też znaleźć telefon, ale nie udało mu się. Krzyk ustał. Zanim jednak tak się stało, Sebastian zlokalizował jego źródło. Gdzieś na horyzoncie, jakieś sto metrów od głównej szosy, otoczony paroma drzewkami stał młyn. Młyn starego Antoniego, do którego zapraszała pobliska tabliczka. „Młyn starego Antoniego - 100 m. Przyjdź i poszukaj beznogiego wodnika”. To stamtąd dobiegał krzyk. I znowu to głupie uczucie. Że to wodnik tak krzyczy. Jakaś szara, omszała, zniekształcona poczwara. Obłąkany wyrzutek z piekła. Sebastian zamknął za sobą drzwi i, otuliwszy się szczelniej dżinsową bluzą, ruszył w kierunku polnej drogi zniekształconej przez wyżłobienia samochodów. Kiedy minął tabliczkę z informacją o młynie, krzyk znowu się rozległ. A wraz z krzykiem słowa. – PRZEPRASZAM! PRZEPRASZAM! Sebastian przystanął. Zadygotał, ale bynajmniej nie od zimna tej kwietniowej nocy. Znowu poczuł się jak bohater jakiegoś czerstwego horroru. Z jednej strony wiedział, że idąc tam, być może uratuje czyjeś życie. A z drugiej... miał ochotę wskoczyć do samochodu i uciekać gdzie pieprz rośnie. Szedł wolno, mimo, że krzyk był coraz rozpaczliwszy. Parę razy potknął się na poharatanej kołami samochodów drodze. Noc była jasna, młyn widoczny. Szum wody też słyszał już coraz wyraźniej.
33
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Polna droga kończyła się przy potoczku. Pasmo wody przecinało pole równolegle do szosy. Majestatyczny, ale nadszarpnięty przez ząb czasu młyn wznosił się tuż przy dróżce, z prawej strony. Szum był coraz donośniejszy, ale siły krzyku nie zdołał przebić. Sebastian zatrzymał się. Był już tylko jakieś dziesięć metrów od młyna. Zamknął oczy. Mimowolnie do jego wyobraźni wdarł się obraz okrwawionego i dziwnie znajomego osobnika z jezdni, autora osobliwej wiadomości. Czyżby to on był sprawcą tego krzyku? Młyn wnętrzności Sebastiana teraz w niczym nie ustępował w pracy temu tutaj, na polu. Krzyk ustał. – Au! – syknął Sebastian, kiedy poczuł, że metalowy krzyżyk wpija mu się we wnętrze dłoni. Rozluźnił uścisk. Z tyłu, szosą, przejechał jakiś samochód. Sebastian starał się skupić na w jakiś sposób kojącym szumie płynącej wody. Przejechał dłonią po twarzy i ruszył do przodu. Dotarł do końca polnej drogi - w miejsce, gdzie gładziutko opadała ona do potoczku. Spojrzał w prawo, na majestatyczną budowlę młyna. Na samej górze, tuż przy dachu majaczyło małe okienko. Zaraz za młynem, w wodzie tworzył się mały wodospad. Sebastian spojrzał na uciekającą w dół wodę. Nie od razu dojrzał postać leżącą tuż na brzegu, między strumieniem wody a młynem. Teraz krzyk zastąpiły jęki. Postać leżała na brzuchu, ramiona miała zamoczone w rwącej wodzie. Nurt potoczku bawił się bezwładnymi rękoma postaci. Sebastian otworzył szeroko oczy. – Halo? – zawołał ochryple. Jęki w odpowiedzi. – Halo? Czy nic panu nie jest? Jęki w odpowiedzi. Sebastian przełknął ślinę i ruszył w stronę postaci. Zszedł kawałeczek po gładziutkim zboczu i wtedy dojrzał coś, co sprawiło, że dający swoisty azyl krzyżyk wypadł mu z dłoni. Postać leżąca na brzegu nie miała nóg. „Beznogi wodnik”. – Jezu drogi... – wyszeptał Sebastian. Wtedy postać odwróciła się do niego. I zaczęła krzyczeć. Sebastian pospiesznie przykucnął i wymacał mały krzyżyk. Na szczęście ziemia, na której stał, nie była pokryta szczeciną trawy i znalazł go bez problemu. – ZABIERZCIE MNIE JUŻ STĄD! PRZEPRASZAM! – wrzasnęła beznoga postać. Krzyk przerodził się w potępieńczy, przerażający jęk, a w końcu w żałosny płacz. Księżyc wyjrzał zza chmur. Sebastian schował krzyżyk do kieszeni i ruszył ku postaci. Przykucnął przy niej i chwilę się wahając, w końcu wyciągnął ją z potoczku. „To nie żaden pieprzony wodnik, to nie jest żaden pieprzony wodnik...” – Jesteś aniołem? – Zadane chrypiącym głosem pytanie przerwało gonitwę myśli Sebastiana.
34
[ Kamil „Skolmon” Skolimowski - Młyn ]
W tym samym momencie zalał ich trupi blask księżyca. Sebastian wrzasnął. Dopiero teraz zobaczył, czemu mężczyzna był bez nóg. Miał je odrąbane. Od łydek w dół. Zmasakrowane kikuty zalśniły krwią, gdy dopadło je światło księżyca. Sebastian mimowolnie cofnął się. Wstał z kucek, jednak zrobił to zbyt gwałtownie. Stracił równowagę i poślizgnął się na śliskiej i wilgotnej ziemi. Upadł do wody. To go jednak szybko otrzeźwiło. Strumyk był płytki i Sebastian bez problemu pokracznie się z niego wydostał. Nurt nie okazał się aż tak silny. Sebastian rozłożył się na ziemi, na brzegu i zaczął dyszeć. Nagle poczuł uścisk na mokrej kostce. Po chwili ujrzał nad sobą ujrzał twarz upiornego mężczyzny. Mężczyzna miał wycięte oko. – Jesteś aniołem? – wycharczał. Sebastian wrzasnął, szarpnął się i wyrwał z uścisku mężczyzny. Przeturlał się na bok i pokracznie wstał. Beznogi mężczyzna zaczął się ku niemu czołgać. Płakał. – Przepraszam... Przepraszam... – Pr-proszę się nie ruszać, ja-ja zadzwonię... – Tu Sebastian sięgnął do kieszeni. W żadnej nie znalazł telefonu - zapomniał już, że aparat leżał gdzieś w samochodzie. Beznogi mężczyzna przestał się ku niemu czołgać. Sebastian rozejrzał się bezradnie. Na lewo miał potok, na prawo młyn. Znikąd pomocy. Teraz był tu tylko on i okaleczony mężczyzna. Na prawo coś błysnęło. Sebastian wytężył wzrok i dojrzał lśniącą siekierę. Obuch był unurzany we krwi. Powoli wszystko zaczęło mu się układać w logiczną i coraz bardziej chorą całość. Spojrzał na jęczącego z bólu kalekę. Podszedł do niego sztywno i wziął go za ramiona. Z niemałym wysiłkiem podniósł go. Kikuty z obrzydliwym mlaśnięciem oderwały się od ziemi. Beznogi nieszczęśnik przytulił się do Sebastiana. – Przepraszam... Zabierzcie mnie już stąd... – wyszeptał i załkał. Sebastian z mężczyzną na plecach ruszył pod młyn. Zataczając się, pokonał zbocze i wszedł na suchy teren. Tuż pod budynkiem młyna nie wytrzymał dźwiganego ciężaru. Obaj runęli na ziemię. Kaleka zajęczał żałośnie i oderwał się od przygniatającego go Sebastiana. Wikary przeturlał się i pokracznie wstał. Jak w amoku chwycił beznogiego mężczyznę i podciągnął go pod samą ścianę młyna, by ten mógł się o nią oprzeć. Sebastian wyprostował się. Jednocześnie poczuł, jak młyn w jego brzuchu się rozluźnia. Zatoczył się na bok i zwymiotował. Trwali tak przez dobre piętnaście minut: kaleka w pozycji siedzącej, oparty o ścianę młyna, i Sebastian - klęczący parę metrów od niego, pochylony nad kałużą własnych wymiocin i odkrztuszający resztki tego, co zwrócił. – Zabierz mnie stąd... Niech to się już skończy... – wyszeptał głośno beznogi mężczyzna. – Nie jestem aniołem – odparł Sebastian, nie patrząc na zmasakrowaną twarz
35
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
kaleki. - A kim jesteś? Wysyła cię Ula? Usłyszawszy to, Sebastian otrząsnął się i powoli wstał. Spojrzał na okaleczonego mężczyznę. Ten patrzył zdrowym okiem prosto na niego. – Jaka Ula? – Sebastian zmarszczył brwi. Beznogi mężczyzna powoli sięgnął ręką do twarzy. Miał odcięte trzy palce. Pozostałymi delikatnie dotknął okrwawionego oczodołu. Coś z niego wyciekło. Księżyc, jak na ironię, właśnie wtedy wyjrzał zza chmur, by wszystko dokładnie oświetlić. – Kim jesteś? – wycharczał kaleka. – Księdzem... Nazywam się Sebastian. – Wikary powoli podszedł do kaleki i kucnął tuż przy nim - Niech pan tu zostanie, pójdę po telefon i wez... – NIE! - wrzasnął nieoczekiwanie beznogi nieszczęśnik. Zasyczał z bólu. – Nie – powtórzył spokojniej. Sebastian rozszerzył oczy. Poczuł, że cały drży. Oczy zaszkliły mu się łzami litości. – Kto panu to zrobił? – zapytał okaleczonego. Ten, nieoczekiwanie, uśmiechnął się. – Księdzem, powiadasz. Bóg ma poczucie humoru... Czy mi się to śni? Sebastian zmarszczył czoło. Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciągnął z niej krzyżyk. Ponownie zacisnął go w dłoni. – Nie, niestety. Ale jeśli pozwoli mi pan pójść po... – Nie, zostań! – Kaleka złapał Sebastian za ramię. Znowu zaczął krzyczeć z bólu. Gdzieś, w oddali za młynem, przejechał samochód. Sebastian zacisnął zęby, żeby się nie rozpłakać. – Co mam robić? – wyszeptał łamiącym się głosem. Kaleka przestał krzyczeć. Drżał. – Ud-d... udzielisz mi s-spowiedzi... Sebastian nie był pewien, czy dobrze usłyszał. – Co? – Udzieli mi ksiądz spowiedzi... – Tu kaleka urwał i zaczął kaszleć. Z ust wytrysnęła mu krew. Splunął nią na bok. – Ale... Boże... Ja... Boże... – No właśnie – podchwycił kaleka, wciąż trzymając wikarego za ramię – „Boże”. Udowodnij mi, że tu jest jakiś Bóg. Udziel mi rozgrzeszenia. Sebastian przyłożył pięść do czoła. Czuł, jak krzyżyk wbija mu się w ciało. – Dobrze... – wyszeptał po chwili. – Dobrze. Powoli otworzył lewą dłoń i krzyżyk zalśnił w poświacie księżyca. Kaleka zerknął na niego i pochwycił go pospiesznie. – Zostało mało czasu... – jęknął. – Zacznij, zanim mój młyn przestanie się kręcić. – KURWA!!! – wrzasnął Sebastian i poderwał się do góry. Żelazny uścisk konającego ściągnął go jednak z powrotem na ziemię. – Przepraszam... – zreflektował się szybko wikary. Kaleka uśmiechnął się słabo. – Nie ty tu powinieneś przepraszać, mój chłopcze... – No d-dobrze... Niech pan trzyma ten krzyżyk najmocniej, jak pan potrafi – wyszeptał Sebastian i usiadł tuż obok zmasakrowanego mężczyzny. – Niech się pan przeżegna.
36
[ Kamil „Skolmon” Skolimowski - Młyn ]
Kaleka puścił Sebastiana i wykonał prawą ręką ruch krzyża. – Dobrze... A teraz niech pan mówi... Kaleka zaczął krzyczeć. Nie był to jednak krzyk bólu, ale strachu, rozpaczy. Potem zapadła cisza. Cisza tak długa, że Sebastian nawet pomyślał, że kaleka już nie żyje. Ale nie. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem u spowiedzi. Pewnie na komunii mojej siostrzenicy. – Tu kaleka zaśmiał się, jakby sarkastycznie. – Pewnie wtedy. Nie odprawiłem zadanej pokuty. Zamiast tego ściągnąłem na siebie nowy bagaż najstraszniejszych grzechów. – Jakie to były grzechy? – zapytał cicho Sebastian, wpatrując się w pędzący nurt potoczku. – Kochałem mojego brata. Kochałem go, od kiedy pamiętam. A jednak nie przeszkodziło mi to w zabójczej zazdrości o wszystko, co miał. Bo wszystko miał wspaniałe. Najlepsze studia, najlepszą robotę... – Tu kaleka urwał i zaniósł się kaszlem. Po chwili kontynuował: – Najlepszą dziewczynę w mieście, najlepszą żonę. Kiedy urodziło mu się dziecko, dziewczynka śliczna jak aniołek, moja zazdrość osiągnęła apogeum. Chore, popierdolone apogeum. Przepraszam. Wpadłem w jakiś trans. Przez dziesięć lat życia Uli patrzyłem na nią z nienawiścią, ale i z fascynacją... Sebastian zamknął oczy. Chyba wcale nie chciał słuchać dalszego ciągu. – Jan tego nie widział. Liczyła się dla niego tylko mała Ula. Każdy mu jej zazdrościł. Ale nie tak jak ja. Byłem wtedy zgorzkniałym samotnikiem. I w takim stanie... – mężczyzna znowu urwał, odkaszlnął krwią i, wziąwszy oddech, kontynuował słabym głosem: – I w takim stanie powinienem był pozostać. Zamiast tego ewoluowałem do najgorszego grzesznika. Ale tak bardzo chciałem zostawić plamę na tym czystym i doskonałym świecie Janka. I udało mi się. Znowu zapadła cisza. Sebastian wychwycił ją dopiero po chwili. Otworzył oczy i sztywno spojrzał na kalekę. Ten oddychał niespokojnie. Drżał już coraz słabiej. – Jakiś tydzień temu Janek wyprawił Uli urodziny. Ja też tam byłem, jako ukochany wujaszek. I wtedy, tam, to się stało. – Na Boga... – Sebastian nie mógł się powstrzymać – Coś ty zrobił temu dziecku? – Zamknąłem się z nią w pokoju, nikt nie zauważył. Janek i Maryla byli zajęci przyjmowaniem gości. Szybko poszło. Zbezcześciłem największą czystość i dumę mojego brata. Zgwałciłem i zabiłem Ulę. Sebastian podniósł się i zbiegł ku strumykowi. Upadł na kolana tuż na brzegu i po raz kolejny zwymiotował. Płakał. Miał ochotę uciec, ale wiedział, że skoro już się podjął udzielenia tej karykaturalnej spowiedzi, musiał dokończyć. Pocieszeniem było to, że to raczej nie będzie trwało długo. Po chwili Sebastian wrócił do kaleki. Współczucie zniknęło. – Po wszystkim - beznogi pedofil kontynuował – uciekłem na parę dni. Wiedziałem z gazet, że Jan oszalał, że policja była bezradna w poszukiwaniu mordercy, w końcu, że domyślili się, że to ja. – Ja odprawiałem... – Sebastian odkaszlnął. Wszystko już się zgadzało. – Odprawiałem pogrzeb tej dziewczynki parę dni temu. Widziałem tam otępiałego ojca Uli. Teraz widziałem go też tu blisko na jezdni. Prawie go przejechałem... Dorwał cię,
37
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
prawda? Ojciec Uli w końcu cię dorwał? Minęło parę chwil, zanim kaleka odpowiedział. – Tak... Dziś rano znalazł mnie w jednej ze stodół w pobliskiej wsi. Szukał mnie zaciekle. Znalazł. Wiedział, że tam pójdę - w tej szopie chowaliśmy się przed ojcem za młodu – beznogi mężczyzna mówił coraz ciszej – Dorwał mnie i ogłuszył, a potemprzywlókł tutaj. A razem ze mną cały asortyment – Tu pedofil uśmiechnął się słabo - Siekierę. Nóż... Sebastianowi przypomniał się okrwawiony nóż, którym Jan napisał wiadomość na szybie auta. – Przywlókł mnie właśnie tu, dalej widocznie nie miał siły. A zresztą - na tym zadupiu nikt nie mógł mu przeszkodzić. Najpierw poczekał, aż się ocknę. Kiedy odzyskałem przytomność, byłem już związany i zakneblowany. Wiesz, co było potem najgorsze? Sebastian otarł łzy i spojrzał z odrazą na pedofila. – Co? – Wszystko, co mi robił, robił ze stoickim spokojem. Najpierw zapytał... zapytał, od jak dawna to planowałem. Potem wyciął mi oko, mówiąc, że już nigdy nie spojrzę na żadne dziecko. Następnie sięgnął po siekierę i odrąbał mi obie nogi – Tu pedofil przerwał i zajęczał żałośnie. – Stwierdził, że już nigdy nie dotrę do żadnego dziecka. Przy odcinaniu jednej zemdlałem, ból przy odcinaniu drugiej ocucił mnie. Jan rozciął wiążące mnie liny i zerwał tłumiący mnie plaster. Nie miałem siły krzyczeć, odpływałem. Wtedy Jan odciął mi trzy palce - kaleka słabo podniósł prawą dłoń, pokazując rany - i powiedział, że już nigdy nie dotknę żadnego dziecka. W końcu przestał. Spojrzał na mnie, spokojnie uśmiechnął się i odszedł... Sebastian przestał słuchać. Podniósł się i rozejrzał. Pedofil kontynuował. – Ten jego spokojny uśmiech zapamiętałem najbardziej, nim odpłynąłem w nicość. Ból obudził mnie parę godzin później. A teraz, zdaje się, mam coś, co się nazywa wykrwawianie. Więcej grzechów nie pam... Urwał. Głowa beznogiego mężczyzny potoczyła się w dół, do strumyka - i zniknęła tam z cichym pluskiem. Nad młynem starego Antoniego ponownie rozległ się krzyk. Teraz krzyczał dzierżący siekierę wikary Sebastian.
GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #3 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net
Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum
38