Grabarz Polski - Nr 18

Page 1

18

#

SERIA „PIŁA” FILMY, GRA PIOTR MAŃKOWSKI HORROR FESTIWAL 2009 NECRO PARTY BLAIR WITCH POCZTAR CZĘŚĆ 6 KSIĄŻKI Z WAMPIREM CZĘŚĆ 2 TV NA DVD CZĘŚĆ 2 WYPOŻYCZALNIA KASET VHS CZĘŚĆ 1 WOKÓŁ „GŁOWY DO KOCHANIA” ALGERNON BLACKWOOD - SYLWETKA WYWIAD:

FILMY: Awakening: Zombie Night 2, Ils, Magic Man, Nowe życie, Trumna KSIĄŻKI: Błyskawica, Droga do szaleństwa, Duch zagłady, Godzina czarownic, Księga Ioda, Nawiedziny, Odwet oceanu, Pęknięcie, Sieroty zła, Song umarłych, Upiór południa KOMIKS: Pielgrzym WIERSZE NIEPOKOJĄCE - DEADRAT KRZYSZTOF T. DĄBROWSKI „GEORGIE” (OPOWIADANIE) ERNEST KOT „ŚPIĄCA LALKA” (OPOWIADANIE)



Niektóre serie zaczynają się zupełnie niepozornie, bez spektakularnych zapowiedzi czy wstrząsającego światkiem ataku marketingowego. Czasem wkraczają po prostu na ekrany kin i... magia zaczyna działać. Tak było w przypadku serii „Piła”, która po cichutku, niemal niemrawo wyłoniła się z niebytu, by niespodziewanie w ciągu kilku lat stać się jedną z najważniejszych serii w świecie horroru. Każdy szanujący się fan wie, co leży u podstaw sukcesu kolejnych odsłon. Niesamowita wprost kampania reklamowa towarzysząca każdej kolejnej odsłonie oraz pytanie: czy da się zrobić coś bardziej krwawego i obrzydliwego niż poprzednio? A może przy okazji będzie to jeszcze głupsze?

Cóż, logika nigdy nie była mocną stroną horrorowych serii, niemniej „Piła” nie ma sobie równych pod tym względem. Zasadniczo nie jest to jednak żadnym problemem - obserwując niesłabnącą popularność, nie sposób nie zauważyć, że twórcy znaleźli znakomitą maszynkę do robienia pieniędzy i dopóki będą one zasilały ich konta, nieprzerwanie będzie powracał Jigsaw, by tworzyć kolejne makabryczne łamigłówki. Skoro Jason czy Myers powracają, to dlaczego tu miano by odstąpić od zasady tylko przez wzgląd na nikomu niepotrzebną logikę? Tym bardziej że przyroda nie lubi próżni, a „Piła” trafiła idealnie w lukę, jaką pozostawiły zjadające własny ogon tasiemce typu „Piątek trzynastego”, „Halloween”

Text: Łukasz Radecki

„Mam dla ciebie pewną grę...”


czy „Koszmar z ulicy Wiązów”. I choć sama wkrótce rozpoczęła radosną autofagię, luki opuścić nie zamierza. Pierwsza odsłona, jak już wspominałem, pojawiła się nieśmiało w 2004 roku. Ta australijsko-amerykańska koprodukcja przyciągała przede wszystkim za sprawą Danny’ego Glovera umieszczonego w obsadzie, bo poza tym o filmie nie było wiadomo nic. I ta niewiedza okazała się strzałem w dziesiątkę. Już pierwsze minuty podkreślają niepokój i zagubienie, gdy przykuty w ciemnym pomieszczeniu Adam próbuje zrozumieć swoje niezwykłe położenie. Wkrótce odkrywa, że znajduje się w piwnicy wraz z uwięzionym po drugiej stronie doktorem Lawrence’em Gordonem. Oddzielają ich zwłoki samobójcy. Mężczyźni szybko odnajdują kolejne wskazówki, które uświadamiają im, że stali się ofiarami Pana Układanki (Jigsaw), psychopaty wciągającego ludzi w śmiertelnie niebezpieczne gry. Z pozoru obcy sobie mężczyźni muszą rozegrać partię, w której stawką jest nie tylko ich życie.

Film został nakręcony niewielkim kosztem, dość powiedzieć, że filmowcy, by zaoszczędzić na manekinach czy kukłach, kazali „odgrywać” zwłoki aktorom. Na aktorach również oszczędzano

4

- jedną z głównych postaci zagrał scenarzysta Leigh Whanell. Poza tym sceny nagrywano po kolei, bez żadnych prób czy dubli i dokrętek. I choć widać to czasem na ekranie, nie da się ukryć, że „Piła” wciąga od samego początku niesamowitym klimatem. Jest tu mroczna zagadka, a choć bohaterowie odkrywają coraz więcej elementów układanki, od której zależy ich życie, to zakończenie potrafi naprawdę zaskoczyć, a końcowy zwrot fabularny wywraca wszystko do góry nogami, jednocześnie pozostając w zgodzie z logiką (pierwszy i ostatni raz tak wyraźnie w tej serii). „Piła”, choć jest uznawana za jeden z najlepszych, a na pewno najpopularniejszych horrorów, gatunkowo jest bliższa rasowym thrillerom, ze wskazaniem na „Siedem”. Tu również morderca nie zabija tylko dla chorej przyjemności, jego zbrodnie są nauką i szansą, a gry, jakie prowadzi z ofiarami, można wygrać. To dość


nietypowy zabieg w tego typu kinie, a dodajmy, że zachwiane zostały także klasyczne zasady, według których to kobieta jest słabą płcią. W „Pile” nie ginie żadna przedstawicielka płci pięknej, to mężczyźni są tymi, którzy nie potrafią wygrać walki z Jigsawem. Suspens, napięcie, niezwykły zabójca, ciekawy scenariusz, dramatyczna i wstrząsająca końcówka - to wszystko sprawiło, że „Piła” mimo kilku niedociągnięć okazała się filmem bardzo popularnym i zdobyła w pełni, moim zdaniem, zasłużony rozgłos. Kwestią czasu było więc, kiedy pojawi się sequel. Ten zaś pojawił się już w październiku roku następnego, czyli 2005. Jeśli ktoś liczył na wyjaśnienie, czy doktorowi Gordonowi udała się ucieczka, mógł mógł zdać się już tylko na swoją wyobraźnię. Scenarzyści po otrzymaniu znacznie większego budżetu przerzucili ciężar gatunkowy

w stronę makro. Akcja rozpoczyna się, gdy detektyw Eric Mathews wpada na trop Jigsawa i dokonuje udanej obławy. Umierający mężczyzna prezentuje mu jednak pokój z monitorami, które przekazują obraz z domu, gdzie dla grupki ludzi toczy się śmiertelna gra. Wśród nich jest syn Mathewsa, przez co detektyw daje się wciągnąć w rozgrywkę. Część druga podzieliła fanów serii. Tym razem stała się bliższa filmowi „Cube”, a co gorsza, postaci umieszczone w domu gry okazują się być sztampowe do bólu i wykro-


jone według dawno już wyświechtanych schematów. Równie sztampowy okazuje się być Jigsaw, który choć schorowany, otoczony aparaturą podtrzymującą życie i dzięki temu niezwykle ludzki i niemal budzący współczucie, mądrzy się i filozofuje w sposób, który jasno mówi, że scenarzyści naoglądali się nie tylko „Siedem”, ale marzą też o własnym Hannibalu Lecterze. Większy budżet pozwolił także przesunąć granice okrucieństwa i obrzydliwości oraz stworzyć jeszcze bardziej wymyślne pułapki. Do tego doszedł znów intrygujący finał, w którym twórcy wytłumaczyli się ponownie z kilku logicznych wpadek. Trzeba przyznać, że sequel ma wszystko, co dobry horror powinien posiadać, i choć nie ma już tutaj magii pierwowzoru, a niektóre rozwiązania zdają się być wciśnięte na siłę, to jednak aż do bieżącego roku miała to być ostatnia odsłona „Piły”, którą da się obejrzeć bez zgrzytania zębami.

6

„Piła 3” pojawiła się w 2006 roku. Jigsaw za pomocą Amandy porywa młodą lekarkę, którą zmusza do utrzymania się przy życiu, dopóki nie zobaczy wyniku gry, do jakiej wciągnął mężczyznę w sąsiednim pomieszczeniu. W tym samym czasie policja prowadzi śledztwo, które wyraźnie wskazuje, że dotąd metodyczny i konsekwentny Pan Układanka zabija na oślep, nie dając szans swym ofiarom. Wkrótce wszystko się wyjaśnia... Twórcy nie kombinowali za dużo. Sam pomysł wyjściowy jest bardzo dobry, ciekawym zabiegiem było także wymieszanie ducha dwóch poprzednich części. Cóż z tego jednak, gdy na ekranie zaczynają się dziać rzeczy tak kuriozalne jak operacja bez znieczulenia na mózgu przy pomocy piły? Szokują także pułapki, przekraczające wszystkie granice (rozrywający wnętrzności straszliwy anioł czy obrzydliwa kadź świń), ale jednocześnie natężenie okrucieństwa i ohydy


sprawia, że widz w pewnym momencie całkiem się na nie uodparnia, a całość zaczyna nużyć. Niemniej po raz kolejny cała intryga ratuje sytuację, a końcówka klasycznie już tłumaczy większość logicznych błędów i sprawia, że do filmu chce się wrócić. Choćby po to, by przekonać się, czy nie zostaliśmy przez twórców oszukani i naciągnięci. Zostaliśmy. Ale przynajmniej z klasą.

żona Jigsawa. Temu, kim się stał, też. A on sam zaplanował swoją grę na wiele lat po swojej śmierci, tak jak twórcy wydatki w oparciu o powstające kolejno odsłony serii. Nie powiem, pułapki robią znów wielkie wrażenie (ich powiązanie jest najciekawszym w całej serii), również okrucieństwo i drastyczność spełniają swoje zadanie, niemniej słychać chrupanie. Seria zjada własny ogon.

Ponieważ jednak nie lubię naciągania, po trzeciej odsłonie pożegnałem się z serią, wróciłem do niej tylko pod przymusem naczelnego. Tak też zapoznałem się z zaprezentowaną światu w 2007 roku odsłoną czwartą. Co tu dużo mówić o „Pile IV”... Skoro dwie odpowiedzialne za nieszczęścia ofiar postaci nie żyją, to znaczy, że musi być ktoś jeszcze. A wiadomo, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. No więc oczywiście najpewniej wszystkiemu jest winna była

Ale ponieważ słychać także brzęk pieniążków, to nic dziwnego, że klasycznie, cyklicznie w 2008 roku otrzymaliśmy część piątą. Tym razem już nie ma żartów. Naprawdę trudno znaleźć kolejnego Jigsawa, najlepiej więc niech będzie nim Mark Hoffman, jedyny, który przeżył grę z szaleńcem. I tak oto „Piła V” pokazuje nam powrót do korzeni, bo najbliżej jej klimatem i akcją do części drugiej. Szkoda tylko, że nie można odnaleźć tu nic oryginalnego. Ja wiem, że najbardziej


lubimy filmy, które już znamy, jednak może lepiej obejrzeć którąś z wcześniejszych odsłon? Chociaż nie - jak zwykle pułapki spisują się znakomicie, a czy fakt, że postawiono przy nich raczej na emocjonalność niż efektowność jest dobry, to już niech ocenią fani serii. Mnie osobiście przeszkadzała za duża liczba retrospekcji i wspomnień, które znacznie spowalniały tempo akcji. Nie można jednak narzekać na tempo powstawania kolejnych sequeli. Rok 2009 przyniósł nam szóstą już z kolei odsłonę, w której Hoffman po zwycięstwie w części piątej postanawia zająć się kolejnym obiektem, Williamem. Tym razem powracamy do klimatu części pierwszej i po raz kolejny poznajemy cały plan Jigsawa oraz jego zależności ze wszystkimi przeszłymi i obecnymi następcami. Dość jednak zgryźliwości. Prawda jest taka, że chciałbym, by troszkę czasu minęło przed premierą „Piły VI” - by można ją było obejrzeć na spokojnie, wyzbywając się swoich uprzedzeń i niechęci do serii. Ostatnia odsłona bowiem okazuje się jedną z najlepszych w historii, ba, posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że jest to po prostu dobry film, który swobodnie mógłby konkurować z oryginałem, szczególnie w kwestii przewrotnego i szokującego zakończe-

8

nia. Oczywiście, część szósta porównanie to przegrałaby, ale na pewno z honorem. Naprawdę jestem pełen podziwu dla twórców, którzy nie dość że po raz kolejny potrafili zaszokować sadystycznymi i brutalnymi pułapkami, to jeszcze zrobili, co mogli, by tchnąć świeżość do serii, i to z całkiem niezłym skutkiem. Pozostaje poczekać, co przyniesie kolejna, już zapowiedziana część. Nie wiem tak naprawdę, gdzie szukać fenomenu serii. Bo prawda jest okrutna - przede wszystkim o fenomenie zadecydowali twórcy, uparcie produkując kolejne części, zawzięcie je reklamując i umiejętnie podsycając plotki wokół ich powstawania. Ani sadystyczne pułapki, ani pseudointeligentne zagadki nie uratowałyby połowy z tych filmów, gdyby nie perfekcyjnie opanowany marketing. I choć moja zjadliwość wobec serii została znacznie przytępiona przez szóstą część, to obawiam się, że będę mógł jeszcze z niej skorzystać przy częściach 7, 8, 12, 20. Czego sobie i Wam nie życzę.


SAW

SAW II PIŁA USA, Australia 2004 Dystrybucja: Monolith

PIŁA II USA, Kanada 2005 Dystrybucja: Kino Świat

Reżyseria: James Wan

Reżyseria: Darren Lynn Bousman

Obsada: Cary Elwes Ken Leung Danny Glover Tobin Bell

Obsada: Tobin Bell Shawnee Smith Donnie Wahlberg Erik Knudsen

X X X

X X X X

X X X

X X X

X X X X

X X X

SAW III

SAW IV PIŁA III USA, Kanada 2006 Dystrybucja: Kino Świat

PIŁA IV USA, Kanada 2007 Dystrybucja: Kino Świat

Reżyseria: Darren Lynn Bousman

Reżyseria: Darren Lynn Bousman

Obsada: Tobin Bell Shawnee Smith Angus Macfayden Bahar Soomekh

Obsada: Tobin Bell Shawnee Smith Donnie Wahlberg Costas Mandylor


SAW V

SAW VI PIŁA V USA, Kanada 2008 Dystrybucja: Kino Świat Reżyseria: David Hackl

PIŁA VI USA, Wielka Brytania, Kanada, Australia 2009 Dystrybucja: Kino Świat

Obsada: Tobin Bell Costas Mandylor Betsy Russell Scott Patterson

Reżyseria: Kevin Greutert Obsada: Tobin Bell Costas Mandylor Betsy Russell Shawnee Smith

X X

X X X

X X X

X X

Aleksandra Zielińska : Bartłomiej Paszylk: Pierwsza „Piła” mnie zabiła. Tyle, że nie oryginalnością, brutalnością czy atmosferą, ale przeokropnym aktorstwem Cary’ego Elwesa – nie wiedziałem, że ten facet potrafi aż tak źle grać! Drugą „Piłę” lubię najbardziej – poza okrucieństwem jest tam też jakaś w miarę sensowna treść, są zaskoczenia, a Donnie Wahlberg nieźle sobie radzi w głównej roli. Kolejne filmy z tej serii już mnie tylko przygnębiają.

Specjalistką od serii nie jestem, bo obejrzałam jedynie pierwszą i ostatnią część. Wydaje mi się, że o dwie za dużo. Może i pomysł „Piły I” był ciekawy, ale... nawet moje ćwiczenia z anatomii mają bardziej skomplikowaną fabułę.

Mariusz „Orzeł” Wojteczek: Pierwsza część makabryczna, ale intrygująca. Druga akceptowalna jako prawo serii i fakt, że każdy sukces komercyjny płodzi dziecko, które zwykle już nie idzie w ślady rodzica, a poniekąd próba kontynuacji wątków z poprzedniej części. Więcej makabry, więcej delektowania się okrucieństwem, a przez to zapowiedź końca jakiejkolwiek fabuły. Przy trzeciej części podołałem pierwszym piętnastu minutom. Dalej, jak dla mnie, seria „Piła” to żart. Niesmaczny i nieudany.


tess: Nie zszokowała mnie ta seria. Pomysł z „mordercą”, który nikogo nie zabił, wydał mi się ciekawy, choć niewykorzystany. A później im dalej, tym większe fajerwerki flaków, które bawiły zamiast przerażać. Po trzeciej części przestałam oglądać. Podejście mam dość neutralne - ani psów nie wieszam, ani hymnów pochwalnych nie piszę.

Wojciech Jan Pawlik: Pierwsza część zrobiła na mnie spore wrażenie. Dawała do myślenia. Kolejne to już wyścig coraz bardziej głupkowatych pułapek. Zastanawia mnie tak zwany „fenomen Piły”: seria zarabia krocie, a niewielu potrafi powiedzieć o niej coś dobrego. Fanom serii, na podniesienie ciśnienia, polecam starą grę „Incredible Machine”.

Sebastian Drabik: „Piła” powstała w 2004 roku i od razu zyskała uznanie fanów grozy. Trudno się temu dziwić. Ciekawa, niebanalna fabuła z zaskakującym zakończeniem oraz muzyka Fear Factory sprawiły, że thriller skierowany do miłośników mocnych wrażeń łaknących hektolitrów krwi spodobał się także przeciętnemu widzowi, który tylko od czasu do czasu lubi dać się ponieść fali wyimaginowanej brutalności. Szkoda tylko, że producenci nie poprzestali na pierwszej części i uparcie robią kolejne, dużo gorsze kontynuacje. Aż strach pomyśleć na której części skończą. Czy można dać wiarę zapewnieniom, że siódma część będzie tą ostatnią? Ja podchodzę do tego bardzo sceptycznie.

Jakub Drożdżowski: „Piła” to dla mnie przede wszystkim postać Jigsawa - jego legenda. Tak samo ważne są dla mnie jego „zabawki”, które są także głównym motywem napędowym serii. Ciągle czekam na okazję, by zobaczyć VI część cyklu, aby dowiedzieć się czy rzeczywiście wszystko na niej się skończy...


&4&+& 130;" 8:8*"%: '&-*&50/: ,0.*,4

J XJFMF XJFMF XJŤDFK

N OW Y MAG A GRO ZY N ZY W W W . L S N I E N I E . C O M


--------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Prima l993 Tłumaczenie: Anna Kruczkowska, Hanna Reiff Ilość stron: 339

„Duch Zagłady” to trzecia część najbardziej rozpoznawalnej opowieści Grahama Mastertona o nieposkromionej żądzy zemsty czerwonoskórych na mieszkańcach Ameryki. W szesnaście lat po swoim książkowym debiucie, czyli pierwszej części cyklu „Manitou”, autor jeszcze raz podejmuje tematykę indiańskiej magii, lecz tym razem robi to na niespotykaną dotąd skalę. Harry Erskine, główny bohater, który po raz pierwszy zetknął się z morderczym szamanem Misquamacusem jest teraz dużo starszy. Po krwawych wydarzeniach z dwóch pierwszych tomów sagi Harry stara się wrócić do normalności. Wydaje mu się że zły czarownik został definitywnie pokonany. Nic bardziej mylnego. Misquamacus powraca silniejszy i bardziej krwiożerczy niż kiedykolwiek, do tego zawiązuje pakt z czarnoskórym czarownikiem uprawiającym magię Voodoo. Erskine będzie musiał powrócić do ratowania świata przez duchem zagłady, a wraz z nim powróci również oczekiwana z utęsknieniem pierwszoosobowa narracja. Bohater nadal cechuje się niezmierzonym poczuciem humoru i młodością ducha, co na każdym kroku podkreślone jest za pomocą fantastycznych dialogów. Harry staje oko w oko z szalejącymi kataklizmami – w wielu miejscach w Ameryce całe budynki pełne ludzi znikają pod ziemią. Okazuje się, że każde miejsce w którym kiedykolwiek przelano krew Indian staje się bramą do Wiecznej Otchłani – świata odwróconego do góry nogami, znajdującego się tuż pod naszymi stopami. W jednej chwili setki tysięcy ludzi w całej Ameryce giną w strasznych

męczarniach. Rozmach z jakim Masterton przedstawia ostateczną zagładę potrafi wbić w fotel. Nie na darmo na okładce z wydawnictwa Prima widnieje zwrot „epopeja horroru”. Faktycznie, powieść ta wyróżnia się na tle innych książek Mastertona gigantycznym rozbudowaniem fabularnym, wielowątkową narracją i jednostajnym, nieprzyśpieszonym zbliżaniem się do wielkiego finału. Jest to książka dojrzała, przemyślana, jest w niej miejsce zarówno na nowych jak i starych bohaterów, którzy powracają nawet zza grobu, by pomóc swoim żyjącym jeszcze przyjaciołom. Dzięki temu, że powieść jest bardzo długa, nie czujemy żadnych skrótów fabularnych, uproszczeń, ani umowności. Być może byłaby to najdoskonalsza powieść Mastertona gdyby nie pewien niewybaczalny błąd merytoryczny, który przez cały czas obcowania z „Duchem zagłady” nie dawał mi spokoju i kołatał się w głowie, jak odbijana od ściany piłeczka kauczukowa...

Text: piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Duch Zagłady (Burial)

Co takiego zrobił autor? Otóż zapomniał, że w pierwszym tomie swojej sagi uśmiercił Amelię Crusoe, która jest jedną z… głównych bohaterek części trzeciej. Oczywiście osoba Amelii nadaje powieści rumieńców, tak jak pojawienie się dobrze znanych bohaterów poprzednich części – Karen Tandy, Doktora Snowa, Jacka Hughesa, czy ducha Śpiewającej Skały. Nie zmienia to jednak faktu, że zapomnienie o uśmierceniu jednego z bohaterów i przywrócenie go do życia jest czymś, co ciężko wybaczyć pisarzowi tego pokroju. Wada ta jednak nie jest w stanie przyćmić wagi tej powieści i przyjemności płynącej z obcowania z nią.

13


Jak co roku w okolicach Halloween doświadczamy w Polsce wyraźnego wzrostu zainteresowania naszym ukochanym gatunkiem – horrorem. W telewizji jakoś częściej puszczają krwawe masakry, dziewczynki się przebierają i chodzą po domach (u mnie była jedna przebrana w lateksowy gorset i chciała robić psikusa!), do kin wchodzi nowa część „Piły”. No i odbywa się kolejna edycja festiwalu horroru organizowana w Multikinach. Od 3 lat jesteśmy raczeni przeglądem „najlepszych” filmów grozy ostatnich lat. Wszystko na pierwszy rzut oka wydaje się takie piękne i idealne. Czy aby na pewno?

Jak stali czytelnicy doskonale wiedzą, za punkt honoru obrałem sobie przedstawianie Wam szczegółowych relacji z tych imprez. Nie inaczej było również w tym roku. Pomijam fakt, że pewnie niewiele osób bierze moje wypociny do serca, aczkolwiek one gdzieś tam sobie funkcjonują i tak się składa, że raz są one przychylne, a innym razem już nie. W zeszłym roku, w trzecim numerze „Grabarza Polskiego” dałem upust swojej wściekłości, popełniając raczej średnio pozytywną ocenę drugiej edycji Horrorfestiwalu. Czułem się oszukany. Czułem się zdenerwowany. Czułem, że stoję na czele wściekłej horrorowej braci żądnej krwi, flaków, a przede wszystkim dobrych filmów. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak wygląda smutna rzeczywistość organizatora tego typu imprezy i jakie są zakulisowe ustalenia, bo być może spojrzał bym na całą sprawę łaskawszym okiem .

rze, dowiedziałem się wielu smutnych rzeczy o kondycji branży, a także o podejściu ludzi mieniących się propagatorami i fanami horroru do pewnych spraw. Wiele z tych informacji pozostało „off the record”, tym niemniej niesmak pozostał i część żali postanowiłem powylewać w swoim skromnym, BlairWitchPocztarowym kąciku.

Branża horrorowa nie różni się niczym od każdej innej branży, w której można zarobić pieniądze. Pełna jest mianowicie świń (oczywiście takich, które można komuś podłożyć). Staraj się być oryginalny, staraj się wybić, staraj się być o krok naprzód, a zostaniesz zgnojony, opluty, a sępy (nie te Cichowlasa i Rostockego) i hieny zaczną od razu rzucać kłody pod nogi. Czemu tak? Bo to jest jak z seksem - każdy by chciał, a nie każdy zawsze może. W stronę organizatorów popłynęły maile, a w nich wiadra pomyj i innych obierek. Najgorsze było to, Przeprowadzając wywiad z jednym że rzadko kiedy popierane były one konz ważniejszych organizatorów imprezy, struktywną, merytoryczną krytyką – bo który znajdziecie zresztą w tym nume- nazwać coś „chłamem” potrafi przecież


Ile osób na pełnej sali kojarzyło go z innych filmów niż trylogia „Evil Dead”? 25.

cież były to jedne z najciekawszych pozycji, których nigdy wcześniej nie mogliśmy zobaczyć w polskich kinach. Z roku na rok dostawaliśmy więc jako widzowie inne filmy, ale za każdy razem były one w jakiś sposób krytykowane przez skrytą za wirtualnymi listami brać. W końcu w edycji numer III dostaliśmy kilka crapów (aka guano, shit, kloaka), bo próba zaspokojenia polskich gustów łatwa nie jest. No ale jak nie drzwiami, to oknem. Wiecznie narzekającego Nadwiślanina jest zaspokoić ciężej, niż wygłodniałą Pamelę Anderson.

jest w obsadzie? 2.

No i teraz szok – polskiej widowni nie podobał się na przykład „My Name is Bruce”. Reakcja widzów i śledzone przeze mnie późniejsze komentarze na forach nie zostawiały na filmie suchej nitki. A dlaczego? Ano dlatego, że została obnażona cała prawda o profilu przeciętnego polskiego „oglądacza” horrorów. Ile osób na pełnej sali wiedziało kim jest Bruce Campbell? 50. Przy dobrych wiatrach.

Ile osób na pełnej sali kojarzyło cytaty nawiązujące do „Kongo”, „Bubba Ho-tep” czy „Maniac Cop”? 10. Ile osób rozpoznało w obsadzie Teda Raimiego i zdawało sobie sprawę czemu

Ile osób po seansie wyraziło opinię, że film jest słaby, katując klawiaturę na internetowym forum? 76840584295. O „Pile” za to zwykło się mówić, że jest generalnie słaba, że od 6 lat twórcy pokazują to samo, epatuje obrzydliwą przemocą i niczym więcej, a mimo to nieprzerwanie nabija kinom pełne sale i z roku na rok staje się ogromnym kasowym sukcesem. Owszem, pierwsze dwie części brylowały praktycznie pod każdym względem, natomiast reszta trzyma od lat w zasadzie tylko lekko wychodzący ponad przeciętną poziom i jeśli w pewnym momencie nie skończy w rynsztoku, to będzie dobrze. Czemu ciągle chcemy oglądać filmy, na które narzekamy? O co tak naprawdę nam, widzom chodzi? Czas zadać sobie ważne pytanie co chcielibyśmy oglądać na tego typu imprezach, albo może nawet ważniejsze – czy my chcemy oglądać takie festiwale w Polsce?

Text: Piotr Pocztarek

każdy. Wystarczy przejrzeć pierwsze lepsze forum pełne internetowych pieniaczy. Że niby każdy jest ekspertem, każdy jest znawcą, każdy jest analitykiem, krytykiem, recenzentem no i generalnie specjalistą. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że takie filmy jak „Hotel zła”, czy nawet „Topór” spotkały się z masową nagonką. Prze-


Pierwsze pytanie jest trudne, na drugie śmiało możemy odpowiedzieć twierdząco. Nie lubię pozostawiać jednak zadanych pytań bez odpowiedzi, wiec za bary trzeba będzie się wziąć także z tym pierwszym. No i teraz wchodzimy na cienki lód. Z jednej strony wszyscy zdajemy sobie sprawę, nawet jeśli nikt głośno o tym nie mówi, że premiera „Fame” będzie cieszyła się większą popularnością niż na przykład premiera „REC 2”. Specyfika ta jest widoczna nie tylko u nas, aczkolwiek w Polsce widać to bardzo wyraźnie. Najlepiej sprzedaje się płyta Ich Troje, gazeta Fakt, i Big Brother. Na YouTube króluje Gracjan, Waszka G i Lech Roch Pawlak zwany Skorpionem, a także Tyara Elżbieta Gas. Mam nadzieję, że wszyscy jednak nie do końca na poważnie. Czy to jest tak, że świadomie wybieramy coś, o czym wiemy, że nie ma w sobie żadnych wartości? Sami propagujemy głupotę, prostactwo, jednocześnie przyczyniając się do jego mocniejszego zaistnienia w świadomości ludzi. Obcując z czymś czego nie lubimy, by „lepiej poznać własnego wroga”, czy „zobaczyć jak bardzo jest to głupie” nieświadomie nakręcamy jego popularność. Nie chcemy więcej części „Piły”? Nie chodźmy na nią do kina. Chcemy więcej części „Piły”? To przestańmy wreszcie narzekać. Nasze opinie, nawet te niewyszukane, napisane od czapy, nie pozostają bez echa. Ja wiem, że brzmi to jak desperacki, moralizatorski apel, ale wierzcie, lub nie – twórcy czegokolwiek zbierają powszechne opinie na temat swojego dzieła, a największym i najszybszym, chociaż niekoniecznie najbardziej wymiernym nośnikiem jest Internet. Dlatego gdy wychodzi nowy magazyn grozy, jego naczelny siedzi na forum internetowym i dyskutuje. Dlatego dyrektor Horrorfestiwalu trzyma na skrzynce mailowej

wiadomości pełne mniej, lub bardziej wartościowych opinii na temat wyświetlanych filmów, które otrzymał przez ostatnie lata. Nie podobały nam się „Topór” i „The Eye”, no to teraz dostajemy „Visions” i „Open Graves”. A na przyszły rok zamiast „My Name is Bruce” dostaniemy „Pauly Shore is dead”. Wybuchowa mieszanka podgatunków, jaką zostaliśmy w tym roku uraczeni na Festiwalu dla jednych okazała się zabójcza, dla innych znośna. Osobiście rozbiłem swój mały obóz gdzieś pomiędzy zażenowaniem takimi produkcjami jak „Trailer Park of Terror” czy „Open Graves” („Visions” przespałem), a zachwytem nad oglądanym już po raz drugi „My Name is Bruce” czy „Sauną”. Chciałbym jasno określić moje osobiste potrzeby – chcę horroru! Takiego czystego, z krwi i kości. Bez domieszki komedii (chyba że będzie to parodia, jak w przypadku filmu Campbella), bez tanich efektów CGI, bez rozciągniętej do granic możliwości nudy, jak w przypadku włoskiej podróbki „Piły”. Chcę klasyki. Chcę Fulciego, Argento, Bavy, czy nawet starego Jacksona. Chcę „Masters of Horror”, albo „Fear Itself”. Chcę „Nightmares and Dreamscapes”. No krwi chcemy też trochę, prawda? Tylko na poważnie! Życzyłbym sobie tego, chociaż życzenia to pobożne, żeby ludzie podeszli do tematu horrorów bardziej otwarcie, a jeśli czują potrzebę krytykowania, żeby robili to konstruktywnie i popierali argumentami swoje zarzuty. Przecież takie wspólne działanie pomoże nam w przyszłości zbudować w Polsce silny rynek horroru, a takie inicjatywy jak Horrorfestiwal łatwiej wyrobią sobie markę renomowanego europejskiego wydarzenia. Do grozobaczenia!


Wydawca: W.A.B. 2009 Tłumaczenie: Krzysztof Teodorowicz Ilość stron: 587

„Sieroty zła” Nicolasa d’Estienne d’Orves to pozornie kolejna prosta powieść, utrzymana w konwencji thillera eksploatująca motyw III Rzeszy i pozostałości po zbrodniczych działaniach hitlerowskich Niemiec. Ale tylko pozornie, bowiem jest to książka zaskakująca i doskonale skonstruowana mimo utartych motywów, jakimi operuje. Mamy tu historię młodej francuskiej dziennikarki Anais, która otrzymuje lukratywną propozycję od pewnego wydawnictwa, aby wspólnie z pasjonatem nazistowskiej historii napisać książkę o niemieckim programie prokreacyjnym. Pasjonat okazuje się tajemniczym milionerem zakochanym we wszystkim, co wiąże się z hitleryzmem, a jego fascynacja przybiera momentami wygląd chorobliwej obsesji i podziwu.... Cała historia poszukiwań okazuje się być powiązana z tajemniczą, samobójczą śmiercią czterech mężczyzn z tatuażami SS, którym przed śmiercią amputowano prawe dłonie. Im bliżej rozwiązania tajemnicy znajduje się Anais, tym bardziej czuje się zagrożona i tym mniej jest pewna, komu może tak naprawdę zaufać, a kto jest wrogiem... Zwłaszcza, że pojawiają się zaskakujące informacje o prawdziwej tożsamości i pochodzeniu jej tajemniczego współpracownika-zleceniodawcy. D’Orves posługuje się poetyckim, lekkim stylem, co pasuje do osoby narratorki i sprawia, że książkę czyta się lekko. Fakty nawarstwiają się, nieustannie odkrywając przed nami nowe szczegóły, z jednej strony odsłaniając tajemnice, z drugiej

zaś prowadząc do kolejnych pytań, kolejnych zagadek. Sama historia, mimo swego zawikłania, nieubłaganie zmierza jednak do końca i to końca logicznego, dobrze wyjaśniającego wszystkie wątki, ale jednocześnie zaskakującego i pozostawiającego pytanie: co mogło być dalej?

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

, , ns du Mal) NICOLAS D ESTIENNE D ORVES - Sieroty zła (Les Orpheli ---------------------------------------- Ocena: 5/6

„Sieroty zła” to powieść w stylu historical fiction, gdzie zdarzenia i postacie historyczne pojawiają się na kartach opowieści na równi z fikcyjnymi bohaterami. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim bogate podłoże historyczne, nakreślone precyzyjnie i z wielka dbałością o szczegóły. Pomimo swej objętości, książka nie nudzi, akcja toczy się szybko, zaskakując czytelnika niespodziewanymi zwrotami akcji i poczuciem nieustannego napięcia. Odczuwamy emocjonalną więź z bohaterami, czujemy ich osaczenie, ich niepokój mieszający się z podświadomym przymusem dążenia do prawdy, do zaspokojenia ciekawości i odkrycia całej tajemnicy, którą sami chcemy poznać. A kiedy już ją odkrywamy... cóż, zaskoczenie to dobre słowo na opisanie odczucia, jakie się wtedy pojawia. Zaskoczenie i niedosyt, bo pomimo tych prawie 600 stron tekstu powieść zdaje się być przygodą zbyt krótką, co może być dla niej tylko pochwałą. Dawno nie czytałem książki z taką przyjemnością: wypieki na twarzy i podniecenie mieszane z nerwowym lękiem, zmuszały mnie - mimo godziny nieubłaganie zbliżającej się do świtu - czytać dalej, jeszcze choć kilka stron.

17


MAGIC MAN MAGIC MAN USA 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Roscoe Lever Obsada: Billy Zane Alexander Nevsky Estelle Raskin Armand Assante

Text: Łukasz Radecki

X X X X X

występu innego iluzjonisty. Zamiast odpowiedzi na pytania Tatiana znajduje wkrótce zwłoki jednej ze swych przyjaciółek – pozbawione krwi, przecięte na Zacznijmy od samego scenariusza pół i rozrzucone w dwóch windach... i zawiązania akcji. Oto Tatiana, młoda, początkująca iluzjonistka rosyjskiego W tym momencie w każdym innym filpochodzenia przyjeżdża z przyjaciółmie pewnie zawiązałaby się intryga. kami do Nowego Jorku, by zobaczyć Byłoby to nawet wskazane, biorąc pod występ światowej sławy magika – Krella uwagę, że jakiś tam potencjał w historii Dariusa. Pikanterii sprawie dodaje fakt, się znajduje, a na ekranie pojawiają się że podobno wie on coś o okolicznośgwiazdy - może nie pierwszej wielkociach śmierci matki dziewczyny, która ści, niemniej na umiejętności Billy’ego zginęła przed laty przecięta piłą podczas Zane’a, Armanda Assante czy Roberta Davi narzekać nie można. Szkoda, że główne role odgrywają bezpłciowa Estelle Raskin, prezentująca tak naprawdę tylko jedną minę przez cały film, i Alexander Nevsky, który niewątpliwie spędził większość życia na siłowni, a o aktorstwie może gdzieś słyszał. Scenarzysta postanowił dać im się wykazać i toczyć niemal przez cały film rozmowy, z których nic nie wynika.

Trudno zacząć recenzję takiego filmu jak „Magic Man” bez zastanowienia się nad kondycją współczesnego przemysłu filmowego. Bo jakim cudem ktoś zainwestował pieniądze w coś takiego? Nie ma co owijać w bawełnę i budować napięcia. Ten film jest fatalny.

18


Liczycie na intrygę? Nie ma żadnej. Im bardziej Tatiana zbliża się do Dariusa, tym więcej ofiar pojawia się w jej otoczeniu. O czym zresztą częściej jesteśmy informowani, niż to widzimy. Można też oczywiście pomarzyć o tym, by doczekać się jakichkolwiek wyjaśnień. Wiadomo wprawdzie, kto zabija, ale tego można się domyślić chyba już po opisie. Dlaczego, po co i jak? To okazało się dla twórców nieistotne.

Można wprawdzie doszukać się plusów w realizacji. Ładne zdjęcia, zgrabnie nakręcone triki magiczne. Ale czy to wystarcza, by spędzić przed ekranem ponad osiemdziesiąt minut, gdy nic się nie dzieje? Film posiada niemal wszystkie wady, poczynając od kiepskiego aktorstwa na pierwszym planie, kończąc na fatalnym i wręcz dziurawym scenariuszu. Są filmy kiepskie, ale widać w nich, że ktoś miał jakąś wizję, ktoś chciał coś przekazać, tylko nie wyszło. Tutaj nie ma nic. Kompletnie. Z przykrością stwierdzam, że dawno, a na pewno w tym roku nie widziałem gorszego filmu.

19



--------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Zysk i S-ka 2004 Tłumaczenie: Robert Lipski Ilość stron: 484

Howard Phillips Lovecraft każdemu miłośnikowi literatury grozy kojarzy się z pełnymi niesamowitości opowieściami z cyklu mitów Cthulhu. To właśnie w osławionym tomiku „Zew Cthulhu” autor zebrał mroczną, fascynującą i pełną mitologii wizję pradziejów Ziemi. Wizję dopracowaną bardzo pieczołowicie, pełną najróżniejszych kreatur, dziwacznych języków i rytuałów. Niesamowity świat stworzony przez samotnika z Providence zajmuje poczesne miejsce w zbiorowej świadomości milionów czytelników, co widać doskonale chociażby na przykładzie… Peruwiańskiego Kościoła Cthulhu. Zanim jednak Lovecraft zasłynął wspomnianymi rewelacjami, zanim zaczęły powstawać ekranizacje jego prozy, systemy RPG i gry komputerowe, pisarz zdążył, zresztą jako biedak, odejść z tego świata. Stał się kolejnym w historii twórcą docenionym dopiero po śmierci. Z czego był znany za życia? Trudnił się pisaniem opowiadań fantastycznych dla groszowego pisma Weird Tales. Tom „Droga do szaleństwa” przedstawia dwadzieścia dziewięć tekstów zaczerpniętych głównie z wczesnego okresu twórczości Amerykanina. W antologii tej znajdziemy opowiadania bardzo zróżnicowane: teksty króciutkie, pisane wyraźnie ręką młodego pisarza, ale również długie i rozbudowane. Najdłuższy tekst zbioru, „W górach szaleństwa”, to zarazem jedyne opowiadanie zaliczane do wspomnianej mitologii Cthulhu. Pełna fascynujących opisów historia tajemniczego miasta na Antarktydzie to bez wątpienia jeden z najjaśniejszych punktów niniejszego zestawienia. Jest to równocześnie jeden z niewielu przedsta-

wicieli późnego Lovecrafta zaserwowanego czytelnikowi w „Drodze do Szaleństwa”. Wczesne opowiadania, takie jak chociażby „Bestia w Jaskini” czy „Przemiana Juana Romero”, są siłą rzeczy diametralnie inne. Nie chcę pisać, że obniżają one poziom zbioru, ale nie da się ukryć, że widać, iż napisał je pisarz o małym doświadczeniu. Najbardziej znanym opowiadaniem zbioru jest z pewnością „Reanimator”. Opowiadanie rozsławione groteskową ekranizacją w reżyserii Stuarta Gordona, mówiące o szalonym naukowcu próbującym ożywić martwe ciało. Znacie to skądś? Inspiracja słynną powieścią Mary Shelley „Frankenstein” jest tu widoczna jak na dłoni.

Text: Marcin Dobrowolski

HOWARD PHILLIPS LOVECRAFT - Droga do szaleństwa ) (The Transition of H.P. Lovecraft: The Road to Madness

Ciekawie prezentują się opowiadania „Arthur Jermyn” oraz „Przyczajona groza”, w których to poznajemy makabryczną historię dumnych rodów. Lovecraft pokazuje tutaj do jakiego obłędu może doprowadzić człowieka odkrycie makabrycznej prawdy o samym sobie. Niechaj za dowód posłużą słowa narratora: „Gdybyśmy wiedzieli czym jesteśmy, postąpilibyśmy tak samo jak Arthur Jermyn. „Arthur Jermyn zaś, pewnej nocy, oblał się od stóp do głów naftą i podpalił.” Zachęcający wstęp, prawda? Inny charakterystyczny dla Lovecrafta motyw, bluźniercza księga Necronomicon, pojawia się w „Koszmarze z Red Hook”. „Droga do szaleństwa” serwuje nam także bardzo nietypowe teksty, które mi osobiście jednak nie przypadły do gustu. Mowa tutaj chociażby o tekście „Poezja i bogowie” napisanym z Anną Heleną Crofts, tudzież o „Pełzającym chaosie” stworzonym z Elizabeth Berkley i opisującym stan po zażyciu opium.

21


Witam w nowym dziale Grabarza, poświęconym filmom powstałym w złotej erze VHS. Skupię się tu na produkcjach, które dzięki boomowi domowego wideo, mającemu miejsce na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, przyczyniły się do spopularyzowania naszego ulubionego gatunku. Ogromna część filmów kręcona była z przeznaczeniem nie kinowym a właśnie vhs. Większość z nich pozostała na kasetach do dziś. Są to rzadkie i często kultowe produkcje, których na dvd raczej nie uświadczycie. Pomysł tego działu narodził się kilka lat temu. Chciałem go zamieścić już w śp. Czachopiśmie. Niestety jego przedwczesny zgon przekreślił te plany. Po roku „grabarskich szaleństw” wreszcie dojrzałem do otwarcia „Wypożyczalni kaset VHS”. Już otwarte! Zapraszam!

Na pierwszy ogień proponuję perełkę zatytułowaną „Blood Games”. Nie przejmujcie się jeśli nic Wam nie mówi ten tytuł. Australijski za to zdradzi nieco więcej: „Baseball Bimbos in Hillbilly Hell”. Zatem do dzieła.

„Blood Games” to w skrócie epizod, jaki przeżyła (lub raczej „jakiego nie przeżyła”) damska amatorska drużyna baseballowa. Film rozpoczyna niemiłosiernie nudny mecz. Jest to czas w sam raz na zrobienie popcornu i pójscie do sklepu po piwo. Nasze ślicznotki (swoją drogą wyglądające jak gwiazdki porno z owych czasów) bezlitośnie rozgramiają drużynę amerykańskich wieśniaków w jakimś zapewne południowym miasteczku. Miażdżący wynik 17 do 2 bardzo dotyka pana Collinsa, lokalnego ważniaka (trenera?). Na szczęście widza boli to mniej, bo nie dość, że mecz wreszcie się skończy to na dodatek w nagrodę otrzymujemy kilkuminutową scenę prysznicową.


Wspomniany Mino Collins, jak to bywa z niegodziwcami, nie ma zamiaru wypłacić dziewczynom należnej wygranej. Zaczyna się zamieszanie. Wieczorem dochodzi do rękoczynów oraz próby gwałtu na zawodniczkach. Podczas szamotaniny zostaje zabity trener dziewczyn. Chwilę później ginie jeden z niedoszłych gwałcicieli - na niedomiar złego okazuje się nim być syn Collinsa - Roy. Wściekły ojciec postanawia się zemścić. Tworzy małą armię i wyznacza nagrodę 1000 dolarów za głowę każdej z dziewczyn. Wieśniacy nie potrzebują nic więcej. Rozpoczyna się właściwa krwawa gra - polowanie.

3/6

reż.: Tanya Rosenberg wyst.: Gregory Scott Cummins, Laura Albert Shelley Abblet, Luke Shay

Wróćmy jednak do fabuły. Uciekające dziewczyny gubią się w lesie. Myśliwi systematycznie je tropią, gwałcą i zabijają (spokojnie! brzmi to znacznie drastyczniej niż wygląda). Do obrony przed uzbrojonymi po zęby „myśliwymi” mają Tyle o fabule naszego dzieła. Prosta jak tylko swoje kije, sznury i to, co udało im drut, ale czy trzeba czegoś więcej? się zdobyć. Kto wygra w tym pojedynku - zwierzyna czy myśliwi? Ile osób ocaleje Jak zapewne pamiętacie, na przeło- z tej leśnej masakry? mie lat 80./90. mieliśmy do czynienia z zatrzęsieniem filmów survivalowych. Jak przystało na film klasy B - jest tu Przypomnijmy tu chociażby „Grę o prze- dużo lepszej i gorszej nagości, sporo trwanie” z Ice-T, „Nieuchwytny cel” ze dramatycznej gry aktorskiej, która mimo słodkim chłopcem Jean-Claudem van wszystko jest lepsza od poczynań braDammem, czy kultowe „Polowanie na ci Mroczków. Pomimo dość mocnego indyki. Omawiany film można spokojnie feministycznego przesłania, naiwności wrzucić z nimi do jednego worka. i przewidywalności, a także tego, że

Text: Wojciech Jan Pawlik

BLOOD GAMES (USA 1990)


film zaczyna się niemiłosiernie nudno i zapowiada się wyjątkowo tandetnie, produkcja ta ma swoje plusy. W momencie rozpoczęcia właściwego polowania, staje się naprawdę przyzwoitym kawałkiem survivalowego kina. Nie spodziewajcie się tu cudów, ale jeśli tylko macie

chwilę czasu i dostęp do tego tytułu, to może to być to miła odskocznia od japońskich dziewczynek i tysiąc razy przemaglowanych „rimejków”. Pamiętajcie aby przewinąć kasetę!


Podczas trzeciej edycji Horrorfestiwalu z repertuaru wypadł tylko jeden zapowiadany wcześniej film. Tym razem chodziło o średnio zapowiadające się „Humains”, które nie wyróżniało się niczym szczególnym. Nauczeni i bogatsi w doświadcze-

nia po ubiegłorocznej edycji organizatorzy tym razem postarali się zgromadzić wszystkie kopie planowanych filmów z dużym wyprzedzeniem, by uniknąć problemów ze zmianami repertuarowymi. Redakcji „Grabarza” udało się także skontaktować z Piotrem Sadowskim, odpowiedzialnym za marketing wydarzenia, i poprosić o rozpiski na drzwiach, których zabrakło w zeszłym roku (tak, tak, to dzięki nam widzowie w tym roku wiedzieli, ile trwają przerwy!). Nasze sugestie zostały uwzględnione, a nawet przebite – tym razem na drzwiach sal wisiał szczegółowy rozkład jazdy z uwzględnieniem tytułów, reżyserów, a nawet długości trwania poszczególnych seansów. Za organizacyjny aspekt tegorocznej imprezy organizatorom należy się duży plus.

Text: Piotr Pocztarek

W dniach 22-24 października w Multikinach w całej Polsce odbyła się trzecia edycja polskiego festiwalu horroru. W 13 multipleksach widzowie mieli obejrzeć 8 podobno najciekawszych horrorów ostatnich lat, niedostępnych nigdy wcześniej w polskiej dystrybucji. Dodatkową atrakcją był zaplanowany przez organizatorów blok filmów krótkometrażowych, podczas którego wyświetlono aż 9 shortów mniej lub bardziej związanych z gatunkiem grozy. Trzeci rok z rzędu najlepszemu filmowi Złotą Czaszkę przyznawało profesjonalne, dziennikarskie jury pod wodzą Andrzeja Kołodyńskiego. Po kilku wpadkach organizacyjnych druga edycja imprezy cieszyła się mniejszą popularnością, zebrała też kiepskie recenzje wśród dziennikarzy, a także niepochlebne oceny widzów. Tegoroczny Festiwal miał być szansą na zrehabilitowanie się i oczyszczenie dobrego imienia zdobytego w 2007 roku podczas świetnej pierwszej edycji.

Festiwal został skrócony z pięciu dni do trzech. Dzięki temu i tak atrakcyjne ceny karnetów spadły nawet do 39 złotych dla posiadaczy kart lojalnościowych. Zabieg ten dodatkowo miał na celu ściągnięcie większej ilości widzów, co się udało – w porównaniu z drugą edycją numer sale pękały w szwach i o wolne miejsca w największych i najlepiej zlokalizowanych kinach było trudno.

25


Imprezę otworzył film Jasona Stuttera „Diagnosis: Death”, który zastąpił „Humains”. Dystrybutor tego ostatniego nie był w stanie dostarczyć kopii na czas. Tym razem wyjątkowo wyszło to widzom na dobre. Przy powstawaniu wyświetlonego filmu mocno udzielali się członkowie kabaretu „Flight of the Conchords”. Ten niskobudżetowy komediohorror z praktycznie nieznanymi aktorami w rolach głównych opowiada o pewnym szpitalu, gdzie przeprowadzane są eksperymenty na ludziach, u których zdiagnozowano raka. Budynek skrywa jednak mroczny sekret, który bohaterowie odkryją. Produkcja cechowała się niewymuszonym poczuciem humoru i świeżym podejściem do ukazywania nawet najbardziej kontrowersyjnych scen. Ukazanie seksu duchów czy... wkładania czopka z widokiem „od wewnątrz” wywołały na sali salwy śmiechu. W filmie nie zabrakło też kilku sprawnie zrealizowanych scen rodem z horroru, tak więc wszyscy widzowie mogli czuć się ukontentowani. Zapowiadający się słabo film okazał się miłą niespodzianką i świetnie sprawdził się jako film otwarcia. Niespodzianką i najjaśniejszym punktem tej edycji miał być blok shortów, czyli filmów krótkometrażowych. W Multikinie na warszawskim Ursynowie wyświetlone zostały one w innej kolejności, niż planowano to w odgórnym repertuarze, dlatego też niech nie zdziwi Was kolejność ich omawiania. Na pierwszy ogień poszła animowana, „plastelinowa” produkcja niemiecka pod tytułem „Tratwa”. Nakręcona przez specjalistę od krótkiego metrażu Jana Thüringa historia dwóch rozbitków walczących na małej trawie o pożywienie była sprawnie zrealizowana, ale z horrorem nie miała wiele wspólnego,

26

może poza delikatnie dającą się wyczuć atmosferą osamotnienia i zagrożenia. Kolejną propozycją był debiut Katii Oliver – „Wirtualne randki”. Trwająca kwadrans belgijska produkcja opowiadała historię kobiety, której partner jest sterowanym poprzez pilot robotem, wykonującym każdy rozkaz dokładnie tak, jak życzy sobie jego właścicielka. Terror zaczyna się, kiedy maszyna wymyka się spod kontroli, zamieniając życie bohaterki w koszmar. W shorcie zagrały tylko dwie osoby, dla obu był to debiut aktorski, a mimo to efekt końcowy był świeży, zaskakujący i niósł za sobą ciekawe, choć nieco feministyczne przesłanie. Trzecią propozycją był australijski film Paula Campiona „Kobieta węgorz” – króciutka historia naukowca owładniętego obsesyjnym zainteresowaniem zamkniętą w laboratorium półkobietą i... pół-węgorzem. Reżyser jest zarazem doświadczonym ekspertem od efektów specjalnych, co było doskonale widać – plastyczność obrazu jak na krótki metraż powalała. Niestety, pomimo że short był czysto gatunkowym horrorem, wykonanym bardzo poprawnie, rozmyło się w nim jakiekolwiek przesłanie. Na szczęście jego długość nie zdążyła widzów znużyć, gdyż po pięciu minutach było po wszystkim. Zaraz po tym, jak „węgorzyca” strawiła nieszczęsnego amanta, zostaliśmy uraczeni amerykańskim „Welgünzêr” Bradforda Schmidta. Debiutujący twórca stworzył short noszący znamiona komedii. Motywem przewodnim był klasyczny paradoks podróży w czasie – swoją wymową film bardzo przypominał ubiegłoroczne, hiszpańskie „Timecrimes”. Zabrakło mu jednak „tego czegoś”. Być może historie opowiadające o mężczyźnie zagubionym w czasie, który spotyka swoje sobowtóry, jednocześnie starając się przyłapać żonę na zdradzie, nie na-


dają się po prostu na krótki metraż. Kolejnym filmem był holenderski „Brother’s Keeper” Martijna Smitsa. Ta mająca iście lovecraftowski posmak historia dwóch braci, z których jeden jest przeraźliwie zdeformowany, a drugi uwodzi kobiety i oddaje je swojemu bratu do „zabawy”, miała podwójne dno i ciekawe zakończenie, była również perfekcyjnie wykonana jak na krótki metraż. Był to horror gore z prawdziwego zdarzenia, z ciekawym twistem fabularnym i dobrym aktorstwem. Historia z pewnością nadawałaby się nawet na pełnometrażowy film. Następnym shortem był niemiecki „Das Zimmer” Nika Sentenzy, który zgarnął od jury wyróżnienie za najlepszy film krótkometrażowy wyświetlany na Festiwalu. Historia człowieka, który melduje się w hotelu i zamawia prostytutkę, by odkryć, że telewizor w jego pokoju pokazuje jego samego. Z początku wydawało się, że w pokoju jest kamera, jednak szybko wychodzi na jaw, że bohater widzi mroczną stronę własnej duszy. Film nie powalił mnie na kolana, tym niemniej warto docenić jego dojrzałość i metaforyczne ujęcie. Dodatkowym atutem były ciekawe zdjęcia w wykonaniu Polaka – Piotra Gregorowicza. Zaraz potem wyświetlony został chyba najgorszy w całym bloku film – hiszpańska „Mavela” znana też jako „Moja miłość żyje w kanałach”. Reżyser Manuel Arija de la Cuerda przedstawił obrzydliwą, groteskową historię chłopaka o twarzy Miśka Koterskiego, który zakochuje się w żyjącej w kanałach dziewczynie, komunikując się z nią przez wiadomości szyfrowane na... papierze toaletowym. W swojej szalonej próbie dotarcia do dziewczyny bohater raczy nas smarowaniem swoich genitaliów i pośladków wazeliną i kopulacją z sedesem. Dyndające na ekranie penisy i jądra nie bulwersują mnie, jeśli pokaza-

nie ich ma jakikolwiek sens (vide sugestywne sceny seksu w „Antychryście”). „Mavela” jednak sensu nie miała żadnego, miała za to na celu obrzydzić widza, co udało jej się znakomicie. Publiczność przyjęła ten short bardzo źle, między innymi dlatego, że nie był to horror. A my lubimy być obrzydzani tylko przez horrory. Przedostatnim filmem była ekranizacja „Głowy do kochania” – opowiadania Kazimierza Kyrcza Jr. i Łukasza Śmigla. Reżyser Van Kassabian, Amerykanin, sfilmował historię w Krakowie. Opowiada ona o młodym mężczyźnie, który zakochuje się w namalowanym na murze obrazie pięknej dziewczyny. Wraz ze swoim nowopoznanym kolegą odwiedzają willę człowieka, który obiecuje im przedstawić modelkę. Okazuje się, że wpadną w pułapkę. Historia banalna, chociaż ciekawa, dobrze zrealizowana, z porządnym twistem fabularnym okazała się miłym ukłonem organizatorów w stronę współprodukowanych przez rodzimych twórców filmów. Za rok życzymy sobie więcej polskich akcentów. Na sam koniec podano nam „Noc morderczych chomików”, również australijską produkcję w reżyserii znanego już nam Paula Campiona. Horrorowa humoreska, której tytuł mówi sam za siebie, okazała się fantastyczną parodią gatunku – zarazem krwawą i zabawną. Widownia bardzo się rozluźniła, czekając na gwóźdź programu, czyli „Piłę VI”. „Piła VI” Kevina Greuterta od początku była skazana na sukces komercyjny. Wszyscy obawialiśmy się jednak mocno o jej walory artystyczne. Okazało się, że na szczęście niesłusznie. Chociaż seria i tak mocno zniżyła loty od części pierwszej i drugiej, poniżej pewnego poziomu nie spada. „Piła VI” okazała się ciekawym

27


horrorem wypełnionym zwrotami akcji, drastycznym gore i dramatycznymi scenami, świetnie zagranymi przez aktorów. Jedyną większą wadą był bardziej kretyński niż zazwyczaj makabryczny początek, otwierający właściwą historię. Zwieńczenie drugiej trylogii wyszło niespodziewanie dobrze, aczkolwiek niewiele wyjaśniło. Co dalej? Okaże się za rok.

połączenie „Jumanji” z serią „Oszukać przeznaczenie”. Niestety nieudolne. Nie pomogła nawet etatowa gwiazdeczka kina i seriali grozy i science-fiction Eliza Dushku. Grupa surferów odkrywa tajemniczą grę – Mambę, po zagraniu w którą wszyscy zaczynają po kolei umierać. Pomysł sam w sobie nie był specjalnie tragiczny, natomiast wykonanie przeładowane tanimi efektami CGI straszyło raW ten sposób pierwszy dzień Festiwalu czej niskim budżetem, który zmarnowany minął praktycznie bezboleśnie, a widzo- został na gażę Elizy Faith Dollhouse Duswie opuścili sale kinowe generalnie za- hku i jedną scenę z wybuchem. Koszmar. dowoleni. Wszyscy mają Mambę? Mam nadzieję, że nigdy więcej. Drugi dzień rozpoczęła „Sauna”, historyczny horror produkcji fińskiej w reżyserii Na zakończenie puszczono włoskie Antti-Jussi Anilli. Dramatyczna akcja ma „Visions” – pseudopsychologiczny thriller miejsce u schyłku XVI wieku. Dwaj bracia z banalnym twistem fabularnym. Długo– Szwedzi zajmują się wyznaczaniem no- metrażowy debiut Luigiego Cecinelliego wych granic po wojnie Rosji ze Szwecją. okazał się długim, przegadanym i koszObaj skrywają jednak pewien mroczny marnie nudnym filmem o cierpiącym na sekret, w przeszłości bowiem zostawili rozdwojenie jaźni Matthew, który stara się na pewną śmierć zamkniętą w lepiance odzyskać pamięć po wypadku samochodziewczynę. Podróż bohaterów przez dowym. Reżyser starał się nawiązywać puste, zimne, opuszczone i praktycznie do gatunku giallo, jednocześnie zapamartwe tereny okaże się śmiertelną prze- trując się na „Piłę”. Portal Cultreviews prawą przez bramy czyśćca. Przenikliwy napisał, że „film jest jak układanka, która klimat, fantastyczne aktorstwo, niepo- staje się coraz trudniejsza wraz z każkojące sceny – „Sauna” może nie była dym kolejnym wpasowanym na miejsce czystym horrorem, ale jako jedyny film elementem”. Zgadzam się, że jest coraz wyświetlany na Festiwalu pozostawiała trudniejsza – do wytrzymania. Nie pomowidzowi miejsce na własną interpretację. gła też późna godzina wyświetlania, geTo właśnie ten film otrzymał w Brukseli neralnie widzowie po prostu przysypiali. nagrodę publiczności, a u nas również Podsumowując – propozycja włoskiego zgarnął Złotą Czaszkę. Czy zasłużenie? reżysera nie zrobiła większego wrażenia, Zdecydowanie tak, gdyż żaden inny film a salę kinową opuściliśmy znużeni. nie mógł z nim konkurować pod kątem walorów artystycznych. Trzeci dzień był dniem niespodzianek – zarówno dobrych, jak i tych gorszych. Niestety, kolejne projekcje tego dnia Zaczęło się fantastycznie. Klasyczny, katastrofalnie zawiodły. Fatalne „Open australijski horror „Dying Breed” to czyGraves” to typowy film telewizyjny. De- sto gatunkowy film grozy. Reżyser Jody biut reżyserski Álvaro de Armiñána to Dwyer prezentuje historię studentki zoo-

28


logii, która wraz z przyjaciółmi poszukuje swojej siostry w Tasmańskiej głuszy. Jednak to nie przysłowiowy diabeł tasmański będzie prawdziwym zagrożeniem, a potomkowie pewnego kanibala. Film, kręcony w Australii, zachwycał pięknymi krajobrazami podkreślonymi przez cudowne zdjęcia. Miłośnicy horroru się nie zawiedli – było krwawo i nieprzyjemnie, chociaż niezbyt strasznie. Na dokładkę jedną z głównych ról zagrał Leigh Whannell, doskonale znany z pierwszej części „Piły”. Chociaż niespecjalnie się wyróżniał na tle setek innych filmów grozy, „Dying Breed” na Festiwalu zapewnił prawdziwie horrorową rozrywkę, której w trzeciej edycji było trochę za mało.

motywami i kultowymi tekstami z filmów Bruce’a. Oczywiście docenić produkcję mogli tylko zagorzali, wieloletni fani gatunku, ale mimo wszystko było warto odwiedzić imprezę, chociażby po to, by zobaczyć ten film. Festiwal zamykał „Trailer Park of Terror” – gore z zombie w roli głównej, ekranizacja serii popularnych komiksów. Reżyser Steven Goldmann serwuje nam świetnie zapowiadającą się opowieść o kobiecie, której chłopak został zabity przez zapyziałych buraków mieszkających w parku przyczep. Dziewczyna na swojej drodze spotyka kogoś na wzór Szatana, który popycha ją do zemsty. Bohaterka bierze w łapy shotguna i rozprawia się ze społecznością małego kempingu. Jakiś czas później do tego opuszczonego miejsca przybywa banda nastolatków. Okazuje się, że ofiary zemsty stały się żywymi trupami. Następnie rozpoczyna się rzeźnia. Coś, co zapowiadało się jak „Bękarty diabła” czy któryś z filmów Tarantino, okazało się bezmyślną, kretyńską sieczką. O ile sceny gore, w których głupie, kopulujące nastolatki są rozrywane przez zombie, można było przeboleć, o tyle umarlaka dającego koncert na gitarze elektrycznej już nie zdzierżyłem. Reżyser zajmował się realizacją teledysków dla Metalliki czy Bruce’a Springsteena, ale chyba przesadził ze swoją miłością do muzyki przy realizacji horroru. Kicz i tego rodzaju komediowo-horrorowa tandeta mają oczywiście również swoich fanów, dlatego też nie przekreślam całkowicie tej produkcji – stwierdzam jedynie, że do mnie totalnie nie dotarła.

Kolejny film był moim absolutnym faworytem. Chętnie widziałbym go w roli zwycięzcy, gdyż uważam, że to najlepszy film w swojej kategorii, jaki został wyświetlony podczas Festiwalu. Jednak był on głównie komedią, dlatego nie miał szans na zwycięstwo. Mowa tu oczywiście o „My Name Is Bruce” – przezabawnej autoparodii nakręconej przez żywą legendę kina grozy klasy B – Bruce’a Campbella. W małym miasteczku w Oregonie budzi się do życia chiński bóg o imieniu GuanDi. Młody chłopak postanawia ściągnąć na miejsce swojego idola – Bruce’a Campbella i zmusić go do walki z demonem. Problem polega na tym, że Bruce nie jest do końca tym, za kogo biorą go fani jego filmów – pije, przeklina, nie stroni od prostytutek i generalnie ma wszystko w... głębokim poważaniu. Campbell gra rewelacyjnie, podchodząc z dystansem do całego horrorbiznesu i do własnej popularności. „My Name Is Bruce” jest dla horroru tym, czym kiedyś dla komedii był Podsumowując – trzecia edycja Horro„Być jak John Malkovich”. Film zapewnił rfestiwalu tym razem obeszła się bez widowni absolutne szaleństwo, żonglerkę wpadek organizacyjnych. Bogaci w do-

29


świadczenia z poprzednich lat organizatorzy zadbali o to, by wszystkie filmy działały (czasami zdarzały się tylko drobne błędy w polskich napisach). Od strony technicznej impreza była bardzo udana, chociaż zabrakło urozmaiceń, takich jak duże plakaty, konkursy z nagrodami czy stoiska z make-upem. Nie ma co jednak specjalnie narzekać – na takich imprezach najważniejsze są przecież filmy. Z nimi jednak było trochę gorzej. Z repertuaru należało wyrzucić takie tragedie jak „Open Graves”, „Visions” a może nawet i „Trailer Park of Terror” i zastąpić je jakimiś ciekawymi produkcjami – nawet starociami. Każdy klasyk byłby od tego lepszy. Reszta filmów na szczęście nie zawiodła – przeciwnie, wiele z nich zaskoczyło bardzo pozytywnie. Co do krótkich metraży – wszystkie propozycje

były na swój sposób ciekawe – jedne bardziej, drugie mniej. Jedynym żenującym potknięciem był nieszczęsny short „Moja była żyje w kanałach” – mimo to organizatorom należy się pochwała za chęć pokazania również i takiego oblicza horroru. W końcu bardzo rzadko mamy do czynienie z czymś tak kontrowersyjnym, a warto zapoznawać się z ciekawostkami z branży, którą uwielbiamy. Pomimo poważnych obaw o trzecią edycję Horrorfestiwalu nie mogę powiedzieć, że czuję się rozczarowany. Przeciwnie – z nadzieją spoglądam w przyszłość, wyczekując na kolejną imprezę spod tego szyldu. Jednak dobierając filmy, organizatorzy muszą się bardziej postarać, oddzielając te dobre od tych słabiutkich. W końcu chcemy oglądać DOBRE HORRORY, prawda?

Opracowanie: Sebastian Drabik

Horror Festiwal 2009 w opinii fanów horroru

30

Zaprzyjaźnionym fanom gatunku zadaliśmy cztery pytania dotyczące Horror Festiwalu: 1. Podobał Ci się dobór filmów na tegoroczny Festiwal Horroru? 2. Który film z trzeciej edycji Horror Festiwalu przypadł Ci do gustu najbardziej? 3. Która edycja Horror Festiwalu była według Ciebie najlepsza? 4. Jakie podgatunki grozy najchętniej widziałbyś w czwartej odsłonie Horror Festiwalu.

Oto wyniki naszej sondy.


W Mariusz Juszczyk 1. Dobór filmów w tegorocznej edycji Horrorfestiwalu, mimo wielu głosów krytyki, był całkiem niezły. Repertuar skierowany był raczej dla osób, które lubują się poruszać w obrębie filmowej niszy horroru, nie stroniąc przy tym od kiczu i niskich budżetów. Czarnym koniem festiwalu i chyba najlepszym posunięciem organizatorów okazał się zwłaszcza blok „Best of Horror Shorts”, czyli przegląd krótkometrażówek grozy. O obrzydliwej i jednocześnie zaskakująco śmiesznej „Maveli” i nastrojowej „Głowie do kochania” na podstawie opowiadania Łukasza Śmigla i Kazimierza Kyrcza Jr. nieprędko się zapomina. Najsłabiej wypadł drugi dzień festiwalu, który uratowała wyśmienita „Sauna”, która zresztą w pełni zasłużenie zgarnęła nagrodę Złotej Czaszki. 2. Najlepszym pełnometrażowym filmem okazała się czesko-fińska „Sauna”, która została doceniona przez jurorów festiwalu z Andrzejem Kołodyńskim na czele. Film zasysa widza swym niesamowitym klimatem, historycznym tłem i plastycznymi zdjęciami. Łamiąc gatunkowe schematy, na szyi odbiorcy coraz mocniej zaciska kleszcze tajemnicy i dojmującego lęku. Ta produkcja zdecydowanie odstaje swym poziomem od całej reszty repertuaru imprezy. Obraz w sam raz dla miłośników grozy, którzy cenią sobie wyżej klimat od latającego po ekranie mięcha. No i taki miły dodatek: na interpretacji „Sauny” łatwo można sobie połamać zęby. Wyróżniłbym jeszcze komiksowy i zakrapiany czarnym humorem „Trailer Park of Terror”, a z krótkiego metrażu wspomniane „Głowę do kochania” i „Mavelę”. 3. Najlepsza edycja Festiwalu Horroru była w 2007 roku, kiedy to po raz pierwszy zorganizowano tą imprezę. Wtedy mogliśmy obejrzeć przyzwoity kawałek kina grozy z „The Eye”, „Devil’s Chair” oraz „The Host” na czele. Siła pierwszej edycji festu tkwiła w różnorodności repertuaru, od animal attack po ghost story, więc każdy mógł tu znaleźć coś dla siebie. Poza tym to była pierwsza taka impreza robiona przez Multikino, więc siłą rzeczy, najbardziej się ją pamięta. Natomiast kolejne dwie edycje imprezy, mimo słabszego poziomu, również miały jakiegoś asa, który był wabikiem na fanów filmowej makabry. W zeszłym roku była to klasyczna i baśniowa „Suspiria” Daria Argento, a w tym blok krótkometrażówek grozy. 4. Na kolejnej edycji imprezy chętnie zobaczyłbym jakiś obskurny survival lub animal attack, który wywróciłby mój żołądek do góry dnem i spoliczkował swym bezkompromisowym klimatem. Przydałoby się coś mocnego, z ciekawą historią w tle, co wydusiłoby z przypadkowych widzów na sali prawdziwy krzyk przerażenia. Bo o tym, że dany horror naprawdę daje popalić, najdobitniej świadczy reakcja fizyczna naszego własnego organizmu. A w tej edycji chyba tego nieco zabrakło.

W Halina Kubicka 1. To, czy filmy były dobre czy nie, jest sprawą dyskusyjną. Osobiście większość uznaję za słabe, zarówno pod względem fabuły, jak i realizacji. Przede wszyst-

31


kim jednak odniosłam wrażenie, że filmy zostały wybrane zupełnie przypadkowo - zwłaszcza krótkometrażowe (co np. robił wśród nich film „Mavela” albo „Das Floss”, nie mam pojęcia). Dla mnie wyglądało to tak, jakby dyrektor festiwalu zebrał to, co akurat miał pod ręką, dorabiając do tego teorię, że to najlepsze filmy ostatnich lat. Poza tym wydaje mi się dziwne, że zaprezentowano aż dwa filmy, które ewidentnie horrorem nie były: Mam na myśli „My Name is Bruce” i „Diagnosis: Death” („Visions” - też raczej thriller). Mimo, że „Diagnosis Death” uważam za dobry film (paradoksalnie, jeden z lepszych na tym festiwalu), uważam, że festiwal horroru powinien być przeznaczony tylko na pokazy horrorów - gry z konwencją gatunku, parodie itp. nie powinny brać udziału w konkursie, a jedynie być ewentualnie wyświetlane jako filmy towarzyszące, nawiązujące w taki czy inny sposób do tematu festiwalu. 2. Dla mnie to klasyczne kino grozy w najlepszym wydaniu - świetne zdjęcia i aktorstwo, dopracowane szczegóły (m.in. czołówka filmu). Z jednej strony film wykorzystuje klasyczne motywy, z drugiej nie daje prostych i oczywistych odpowiedzi i rozwiązań. Pozornie prosta historia, a długo można się nad nią zastanawiać. Poza „Sauną” dobrze oceniam także „Diagnosis: Death”, który jednak nie był horrorem a raczej czarną komedią. 3. Jeśli chodzi o dobór filmów najlepiej oceniam drugą edycję. Za atmosferę i klimat najlepiej oceniam edycję pierwszą (wtedy festiwal wzbudzał duży entuzjazm, a do tego były wydarzenia towarzyszące - we wrocławskim multikinie odbywały sie w przerwach konkursy wiedzy o horrorze). Układ filmów i podział na kolejne dni najlepsze były w 3 edycji - 3 dni, w każdym po 3 filmy (licząc krótkie, jako jeden) to właściwa proporcja. 4. W moim odczuciu na festiwalu jest zbyt wiele filmów w stylistyce gore (lub do niej nawiązującej: przemoc i krew), filmy, które od niej odbiegają, odbiegają też często od gatunku, co też rozczarowuje. Ja chętnie widziałabym na festiwalu filmy z nurtu ghost story, kina satanistycznego czy kina wampirycznego. Interesuje mnie kino zgodne z klasycznym wzorcem, a więc oparte w głównej mierze nie na rozlewie krwi, a na tak zwanym klimacie. Pomysł z 2 edycji na dzień Argento również uważam za bardzo udany - chętnie widziałabym na 4 edycji dzień poświęcony któremuś z mistrzów kina grozy, który nie jest w Polsce tak szeroko znany, jak twórcy z USA. Obok filmów z ostatnich lat, które nie zawsze są dobre, być może warto pokazać choć jeden ze starszych filmów, które naprawdę były znakomite, a w Polsce nigdy nie doczekały się dystrybucji. I widz pozwolił sobie na trzy słowa do organizatorów: Pozdrawiam serdecznie, licząc, że kolejna edycja festiwalu będzie w końcu bliska ideałowi:-) Mimo tych wydawałoby się bardzo krytycznych uwag, co roku bardzo cieszy mnie kolejna edycja i mam nadzieję, że mamy ich jeszcze wiele przed sobą. Poziom imprezy jest różny, przede wszystkim jednak liczy się sam pomysł na organizowanie tego typu festiwalu - dla miłośnika horroru bezcenny!

32


W Bartłomiej „Embalmer” Krawczyk 1. Muszę przyznać, że w tym roku obyło się bez większych zgrzytów. Najsłabiej wypadły ostatnie dwa piątkowe seanse, ponieważ ani „Open Graves”, ani „Visions” nie przypadły mi do gustu. Na szczęście fińska „Sauna” uratowała ów dzień od repertuarowego blamażu. Szkoda, że z programu wypadł francuski „Humains” – miałem przemożną ochotę obejrzeć ten survival. Cieszy natomiast inicjatywa organizatorów odnośnie poszerzenia programu imprezy o krótkie metraże, które prezentowały bardzo solidny poziom. 2. Fińska „Sauna”, która zasłużenie zdobyła Złotą Czaszkę. Urzekła mnie kontemplacyjność, wizyjność i niejednoznaczność tego horroru. To opowieść o winie i odkupieniu tonąca w szarych i ciemnych barwach. „Sauna” wciąga widza w egzystencjonalne bagno zadając pytania, na które trudno znaleźć odpowiedzi. 3. Wydaje mi się, że trzecia. Nie obyło się bez projekcji knotów (wspomniane „Open Graves” i „Visions”), lecz występowały one w mniejszym natężeniu niż na poprzednich edycjach. Wprowadzenie do repertuaru filmów krótkometrażowych to fantastyczny pomysł zasługujący na przyszłą kontynuację. Żołądek podchodzi mi do gardła, kiedy myślę o hiszpańskim „My Love Lives in the Sewer”. Aż się boję wchodzić do toalety (śmiech). 4. Warto położyć nacisk na europejskie kino grozy, które ma o wiele więcej do zaoferowania niż amerykańskie. Proszę o więcej krótkich metraży. Lubię horrory sugestywne, oddziaływające na wyobraźnię widza, wstrząsające i pobudzające do refleksji. I mam nadzieję, że na przyszłych edycjach takich właśnie filmów nie zabraknie...

W Radosław Mazurek 1. Dobór filmów trzeciej edycji Horrorfestiwalu.pl nie trafił za bardzo w moje gusta. Zachwiane zostały, według mnie, proporcje pomiędzy grozą, która powinna dominować, a humorem, którego było za dużo (przerażająco nieśmieszny „My Name is Bruce”, sypiący czarnym humorem „Trailer Park of Terror”, lekki „Diagnosis: Death” oraz kilka krótkometrażówek). Zabrakło rasowych klimatycznych horrorów. Zdecydowanie najlepsza okazała się „Sauna”. „Open Graves” i „Visions” mimo, iż utrzymane w poważnej konwencji, po prostu śmieszyły i nie potrafiły wzbudzić we mnie choć na chwilę dreszczyka emocji. W takim towarzystwie całkiem dobrze wypadł wtórny „Dying Breed”. Jestem trochę rozczarowany poziomem artystycznym festiwalu, choć brawa należą się za shorty. Mam nadzieję, że na stałe zagoszczą w ramówce. 2. Najbardziej podobała mi się „Sauna”, która, moim zdaniem, była dużo lepsza od konkurencji i zasłużenie zdobyła Złotą Czaszkę. Film posiada niepowtarzalny

33


klimat, na który składa się wiele czynników. Jest interesujący fabularnie, pięknie sfotografowany, rozgrywa się w ciekawej scenerii i posiada ciekawych bohaterów. Sprawia to, że film ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Z krótkometrażówek natomiast najbardziej podobała mi się „Mavela” („Moja miłość mieszka w kanałach”). Brawa należą się tu za humorystyczno-surrealistyczne podejście to tematu miłości, ukazane w niezwykle ciekawy sposób. 3. Niestety nie byłem na poprzednich edycjach festiwalu, słyszałem jednak, że trzecia edycja odniosła duży sukces, nie tylko frekwencyjny. Dobór repertuaru to kwestia gustu – wszystkich się nie zadowoli – mi szczególnie szkoda, że przegapiłem „Suspirię” Argento. Mam nadzieję, że kolejna, czwarta edycja, będzie lepsza. 4. Nie przepadam za przypinaniem łatek filmom. Mam szerokie upodobania jeśli chodzi o kino grozy. Ważne dla mnie jest nie to jaki podgatunek film reprezentuje, ale to jakie odczucia we mnie wzbudza. Najlepiej, żeby nie dał się zamknąć w sztywnych ramach, jak na przykład „Pozwól mi wejść” Tomasa Alfredsona. Chciałbym, aby propozycje filmowe czwartej edycji były różnorodne gatunkowo, żeby intrygowały i skłaniały do dyskusji. Konwencja jest tu dla mnie mniej istotna. Fajnie, gdyby na ekranie znowu zagościły krótkometrażówki. Chętnie widziałbym też wieczór tematyczny.

W Marcin Mucha 1. Pod względem zróżnicowania poszczególnych tytułów był w porządku. Były filmy lżejsze w tonie oraz na serio, nieco artystyczne i czysto campowe, nastrojowe i krwawe. Niestety, niektóre z nich były po prostu słabe i powinny być wyświetlane co najwyżej w telewizji. Najbardziej żałuję, że nie mieliśmy okazji obejrzeć marokańskiej produkcji „Kandisha”, którą organizatorzy bardzo chcieli pokazać, ale ostatecznie nie mogła znaleźć się w programie. Mam nadzieję, że trafi do niego za rok. 2. Bez dwóch zdań najbardziej podobała mi się „Sauna” w reżyserii Antti-Jussi Annila. Świetny kawałek mrocznego i klimatycznego kina rozgrywającego się w dość nietypowej jak na horror scenerii, mocno przesiąknięty fińską kulturą, solidnie zagrany i pięknie sfotografowany. Cieszę się, że to właśnie ten film otrzymał Złotą Czaszkę, bo w pełni na to zasługiwał. Zresztą nie miał sobie godnych przeciwników, stąd wybór najlepszego obrazu festiwalu nie nastręczał większych trudności. 3. Zdecydowanie ta ostatnia, trzecia, z uwagi na najciekawszy program z dotychczas zaproponowanych. Dobrze również, że powrócono do weekendowej formuły festiwalu, która sprzyja większej integracji i pozwala, przynajmniej w pewnym stopniu, na pogodzenie imprezy z pracą lub nauką. Interesującym ruchem było też

34


wprowadzenie bloku filmów krótkometrażowych, których dobór uważam za bardzo trafny. Niemniej wolałbym, aby w przyszłości festiwal koncentrował się na filmach pełnometrażowych, krótkie formy traktując jako rodzaj dodatku, a nie jako jeden z głównych punków programu. 4. Różnorodne. Nie mam żadnego konkretnego podgatunku, który chciałbym obejrzeć, dla mnie najistotniejsze jest, aby filmy prezentowały przyzwoity poziom i żeby były utrzymane w różnej stylistyce. Tak aby nie było zbyt monotonnie i żeby widz wyszedł z każdego seansu w pełni zadowolony.

W Marek Chojnowski 1. Umiarkowanie – przede wszystkim zabrakło filmów, które odbiły się większym echem w ostatnich miesiącach na podobnych imprezach na świecie. Oprócz jednego naprawdę pierwszorzędnego tytułu „Sauna”, reszta repertuaru to przedstawiciele średniej półki albo wręcz typowe zapchajdziury: „Diagnosis: Death”, „Open Grave”. Wiem, że organizatorzy chcą pokazywać filmy nieznane szerszej publiczności. Osobiście uważam, że nie byłoby jednak nic złego w zaprezentowaniu także filmów dostępnych na DVD lub których kinowa dystrybucja w Polsce była bardzo ograniczona. „Eden Lake”, „Trick R Treat”, „Rovdyr”, „Dance of the Dead” czy nawet „Splinter” to ciekawe tytuły, które skutecznie podniosłyby prestiż imprezy, a może i sposób postrzegania gatunku przez festiwalową publiczność, która – co nie trudno zauważyć – nie była specjalnie zachwycona poziomem tegorocznej selekcji. 2. Zdecydowanie „Sauna” – za klimat, pierwszorzędne aktorstwo, umiejętną grę z widzami i ciekawe osadzenie akcji. To jedyny film festiwalu, który wniósł trochę świeżości. 3. Trudno stwierdzić – każda miała poważne niedociągnięcia (zmiany repertuarowe na ostatnią chwile itp.) i na każdej odsetek filmów dla mnie niespecjalnie interesujących przedstawiał się dosyć podobnie. Ale patrząc z punktu widzenia organizacyjnego, tegoroczna edycja zaprezentowała się najbardziej profesjonalnie, także pod względem jakości projekcji (duży postęp!). Tak wiec mój glos idzie na Horror Festiwal 2009. 4. Najlepiej żeby festiwal prezentował możliwie szerokie spektrum – filmy w najróżniejszych konwencjach ze wszystkich stron świata. Sama impreza powinna też nabrać charakteru bardziej festiwalowego – jakieś słowo od organizatorów, coś o filmach, jakiś kontekst, większy (w ogóle jakikolwiek!) kontakt z widzami – coś co sprawiłoby, że impreza przestałaby być tak anonimowa. No i przykład zeszłorocznej „Suspirii” pokazuje, że może warto przypominać niespecjalnie znane polskiej publiczności ale wybitne pozycje sprzed lat.

35



--------------------------------------

Ocena: 5/6

Wydawca: Rebis 2009 I), Tłumaczenie: Anna Czajkowska, Hanna Pustuła (tom II) Małgorzata Samborska, Agnieszka Izdebska (tom Ilość stron: 755, 628

Że Anne Rice pisze horrory bardzo specyficzne, wie każdy. Wielbiciele stylu Mastertona odpadną po kilku stronach przeciętnej powieści tej autorki, a fani Kinga wytrzymają jakieś dwa-trzy rozdziały. Rice nigdzie się nie spieszy, nie daje się porwać szaleństwu przemocy, a groza często czai się wyłącznie w bardzo głębokich kątach opowiadanych przez nią historii. Nie inaczej jest w przypadku ponadtysiącstronicowej „Godziny czarownic” wydanej w oryginale na początku lat 90. Ale wypada przy okazji dodać, że jest to też jedna z najlepszych literackich wizytówek, jakich do tej pory dorobiła się autorka. „Godzina czarownic” (wznowiona niedawno przez Rebis w postaci dwóch przyjemnie opasłych tomisk) stanowi początek trylogii o czarownicach z rodu Mayfair. Uzupełniają ją „Lasher” (którego tom I też jest już dostępny w księgarniach) oraz „Taltos” (w przygotowaniu). To pełna emocji, bogata w wydarzenia i bardzo skrupulatne opisy saga o nowoorleańskich wiedźmach z pokolenia na pokolenie przekazujących sobie nadzwyczajne zdolności. Główną bohaterką pierwszej części trylogii jest Rowan Mayfair – czarownica o powołaniu... neurochirurgicznym. Po śmierci matki Rowan wraca do rodzinnego Nowego Orleanu, aby wejść w posiadanie odziedziczonej po niej fortuny i tym samym, krok po kroku, coraz bardziej zagłębia się w sekrety swoich przodków. Jak się okazuje, jest ona trzynastą kobietą z rodu, mającą, zgodnie z warunkami zawartego dawno temu paktu, począć giganta, którego ciało posiądzie demon Lasher. Niebagatelną

rolę w całej historii odgrywa także mąż Rowan, Michael Curry, parający się odnawianiem wiktoriańskich budowli, ale także nie pozbawiony nadprzyrodzonych umiejętności.

Text: Teodor Czank

ANNE RICE - Godzina czarownic (The Witching Hour)

Do dość tradycyjnej opowieści o czarownicach Rice dodała ciekawy smaczek w postaci zgromadzenia Talamaska, a więc fikcyjnego (ale upozowanego na jak najbardziej prawdziwe) bractwa zajmującego się badaniem takich zjawisk paranormalnych, jak istnienie duchów, wampirów czy właśnie czarownic. Dan Brown pewnie by się na tym wyłożył uderzając w niewiadomo jak pompatyczne tony, a Rice wykazuje się sporą powściągliwością w eksploatowaniu tematu, dzięki czemu wypada on tym jednocześnie przekonująco i tajemniczo. Jeśli po przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron „Godziny czarownic” poczujecie, że to wasze klimaty, reszta powieści też powinna was oczarować. Na każdej stronie czuć, że Rice jest nie mniej zakochana w wiktoriańskiej atmosferze Nowego Orleanu niż stworzona przez nią postać małżonka Rowan, a tajemnica rodu Mayfair jest tu odkrywana z takim wyczuciem, że pomimo niebanalnej objętości książki, szybko można odnieść wrażenie jakoby koniec całej historii zbliżał się zdecydowanie zbyt szybko. Na szczęście finał drugiego tomu „Godziny czarownic” nie jest jeszcze finałem całej sagi: kolejne tomy trylogii o wiedźmach z Mayfair to przecież dalsze tysiące stron, przez które, miejmy nadzieję, przedziera się z podobną przyjemnością.

37



Rozmawiał: Piotr Pocztarek

Rozmowa z Piotrem Mankowskim, Dyrektorem Artystycznym Horrorfestiwalu Piotr Mańkowski, lat 36, miłośnik kina grozy, pisarz i publicysta, zapalony gracz. Dyrektor Artystyczny Horrorfestiwalu to jedna z niewielu osób, które aktywnie propagują horror w Polsce. Z okazji trzeciej edycji tej największej w naszym kraju imprezy związanej z grozą postanowiliśmy przepytać Piotra i rozliczyć go ze wszystkich plusów i minusów przedsięwzięcia. Przy okazji dowiedzieliśmy się wielu bardzo interesujących rzeczy. Zapraszamy do lektury!

Jak narodził się pomysł na Horrorfestiwal? Czy to była wyłącznie Twoja inicjatywa, czy ktoś Cię w niej mocno wspierał? Za pramatkę idei trzeba uznać Agatę Grudniewską, która w tamtym czasie (rok 2007 – przyp. red.) pracowała w Carismie. Agata była motorem napędowym tej firmy, potrafiła załatwić masę różnych rzeczy. Znalazła artystę, który zaprojektował Złotą Czaszkę, wytrzasnęła ekipę charakteryzatorów, którzy robili make-up chętnym osobom w Multikinie Ursynów w Warszawie. Carisma, jak wiadomo, stała się w pewnym momencie potentatem, takim polskim Anchor Bayem, który dodawał do gazet horrory rozchodzące się w ogromnych nakładach, co dotyczyło nawet (a może zwłaszcza?) tak złych filmów jak „Maglownica: Odrodzenie”. Agata, widząc to, poszła najpierw z projektem zrobienia festiwalu do pewnej firmy, jednak ci nie byli zainteresowani. W Multikinie nato-

miast około 2006 roku dużą popularność odnosiły maratony „Piły”. Puszczano trzy części w sześciogodzinnym bloku, a ludzie, którzy przecież już te filmy widzieli, przychodzili ponownie, siedzieli do drugiej w nocy. Agata uderzyła z pomysłem do Multikina i wspólnie doszli do wniosku, że taki festiwal warto zrobić. Zaczęto poszukiwać człowieka, który mógłby się zająć projektem od strony merytorycznej. Ja wtedy pisywałem do „Filmu” i „Dziennika”, zajmując się głównie horrorami. Rekomendował mnie Lech Kurpiewski, zadzwonili do mnie i zaczęliśmy działać. Specyfiką pierwszej edycji Horrorfestiwalu był udział Carismy w całym przedsięwzięciu, byliśmy uzależnieni od jej repertuaru. Marka festiwalu nie była znana, dopiero rodziła się strona internetowa, więc szanse na pozyskanie filmu od zagranicznego dystrybutora były praktycznie zerowe. Filmy od Carismy stanowiły podstawę repertuaru naszej imprezy - i tak narodziła się pierwsza edycja.

39


Czy ciężko jest w Polsce propagować że dorzucam w ten sposób cegiełkę do horror? całej branży. Twardo czekam na przykład na grudniową premierę „Drag Me to Hell”. O tym, że horror może się sprzedać, naj- Do tego też namawiam innych. Jeśli ktoś lepiej świadczyły wyniki „Piły”. Nikogo nie umie i chce, niech robi lepszy Horrorfestitrzeba było przekonywać, podawać zagra- wal. Ale jeśli nie potrafi, to przynajmniej nicznych przykładów. Na całym świecie niech krytykuje merytorycznie. jest nieproporcjonalnie dużo różnych festiwali horroru i science-fiction, co oznacza, Skąd u Ciebie wzięło się zainteresoważe publiczność tych gatunków to wierna nie horrorem? brać. Na horror nie każdy pójdzie, natomiast ci, którzy regularnie chodzą, czują Filmy zacząłem oglądać, mając 12–13 się mocno związani z gatunkiem. To spra- lat, w znajdującym się w Warszawie kiwiło jednak, że Horrorfestiwal od począt- nie Iluzjon. Anna Kozanecka, którą - naku był w pewnych kręgach krytykowany. wiasem mówiąc - spotkałem po latach To jest tak, że jak robisz coś, co przynosi w Polsacie na rozmowie kwalifikacyjnej, pieniądze, to od razu znajdą się ludzie, nadawała tam stare Hitchcocki, „Skowyt” którzy narzekają dosłownie na wszystko. czy „Maratończyka”. Gdy byłem w liceum Jeśli puszczamy „Topór”, to mówią, że ni- i zobaczyłem „Mgłę”, uznałem, że to koskobudżetowy chłam, a jeśli pokazujemy media wypełniona przez przebierańców „Saunę” czy „My Name Is Bruce”, to sły- z samurajskimi mieczami, świecącymi szymy, że nie są krwawe i że to wcale nie oczami, otoczonych mgłą w postaci dymu są horrory. Wydaje mi się, że bierze się to pompowanego nadgorliwie na plan. Dostąd, że ci ludzie są święcie przekonani, piero po latach pokochałem ten film. Horże sami mogliby taki festiwal zrobić, gdy- rorem zainteresowałem się w połowie lat by tylko doprawić im skrzydła - w odruchu 90. Zmieniałem kierunek studiów i miałem złości komentują więc istniejące inicjaty- w miarę wolny rok. Zacząłem chodzić wy. Mam wrażenie, że to nie jest zgrana do lokalnej wypożyczalni i zgarniać branża i nigdy taką nie będzie. I to nie jest „Kleszcze”, „Bloba”, „Mordercze kulecztylko polska specyfika. Kiedyś udzielałem ki”, „Martwicę mózgu”, „Re-Animatora”, się na bardzo znanej zagranicznej grupie „Candymana”, „Basket Case” czy „Pupdyskusyjnej „Alt.horror”. Oni tam krytykują pet Mastery”. To były wspaniałe VHS-y wszystko, jak leci. Opluwają dystrybuto- okraszone tłumaczonymi tagline’ami – jak rów, najnowsze filmy, które wchodzą do „The Dark” z nieodżałowanym Brionem multipleksów, a każdego, kto im się nie Jamesem, reklamowany hasłem „Nie podoba, nazywają gejem lub pedofilem. umieraj, bo nie wiesz, co cię może spotkać Przejawiają też chorą fascynację Fulcim w grobie”. Słodkie czasy filmowego śmieczy Buttgereitem. Z kolei wszystko, co cia, który był normalnie dostępny na półwchodzi do kin, to dla nich szmira i pro- kach w wypożyczalni. W drugiej połowie wokacja. Miło byłoby, gdybyśmy w Polsce lat 90. studiowałem dziennikarstwo i zapostarali się, żeby krzewić szeroko rozu- cząłem pisać pracę magisterską o horromianą kulturę grozy i nie przeszkadzać rze w mass mediach XX wieku. Wtedy już sobie nawzajem, tylko się wspierać. Cho- działał Amazon, zacząłem więc ściągać dzę na horrory do kina albo oglądam je książki wcześniej niedostępne w Polsce. z kupionych w Polsce czy - ostatnio coraz Przeczytałem praktycznie całą dostępną rzadziej - w Anglii DVD, a nie z torrentów, wtedy literaturę. Potem zacząłem recenbo nie lubię pikselozy, a poza tym czuję, zować horrory do „Nowej Fantastyki”, „Fil-

40


mu”, „Dziennika”. Tak się to rodziło. Podczas kiedy wszyscy pytali Cię jeszcze kilka dni temu, jak zapowiada się trzecia edycja Horrorfestiwalu, my postanowiliśmy Cię z niej po prostu rozliczyć. Jak oceniasz III HF względem poprzednich? Zupełnie szczerze - moim zdaniem była to najlepsza edycja. Wiem, że generalnie zdania są takie, że to pierwsza edycja była najlepsza, jednak teraz po raz pierwszy mieliśmy możliwość dowolnego rozdysponowania budżetu i poszukiwania filmów samodzielnie. Podczas drugiej edycji była jeszcze Carisma, która wtedy nas potwornie zawiodła - nieszczęśliwie był to okres, gdy firma odchodziła w zaświaty i z tego powodu wyparowały prawa do czterech filmów. W tym roku wiedzieliśmy, że pokażemy „Piłę VI”, i potrzebnych było jeszcze 8 obrazów. Wybierając je, chciałem, by znalazły się wśród nich takie horrory z krwi i kości jak „Dying Breed” czy „Sauna”, coś komediowego, jatka z zombiakami, no i coś, co byłoby ukłonem w stronę mainstreamowego widza. Takim filmem miał być „Open Graves”, który na przykład, co mogę ujawnić, spodobał się Andrzejowi Kołodyńskiemu.

fajnie nakręcona, ładnie zmontowana. W obliczu klęski kasowej „Hieny” czy słabego wyniku „Pory mroku” grzechem byłoby nie pokazać częściowo polskiej produkcji. Jeden film to było jednak za mało. Anna Dyba zapaliła nas do pomysłu, by ściągnąć więcej shortów. W Brukseli na festiwalu było parę ciekawych krótkich metraży, w selekcji których pomógł mi mój kolega Paweł Ziemkiewicz. Twórcy shortów są przesympatyczni i zawsze chętni do współpracy. Bez problemu zapełniliśmy dwugodzinny blok, a jeśli zajdzie taka potrzeba, za rok możemy zrobić cztery godziny krótkometrażówek. Ile osób szacunkowo odwiedziło Horror festiwal? Jeśli chodzi o konkretne liczby, to nie jestem upoważniony, by je podawać, gdyż ilość sprzedanych biletów stanowi tajemnicę handlową Multikina. Ale będzie to liczba rzędu między 10 a 20 tysięcy widzów. Pierwszy festiwal trwał 4 dni i miał 12 projekcji, drugi trwał 5 dni. W tym roku projekcji było najmniej, a wpływy były większe niż w każdym z poprzednich lat. Jeśli chodzi o wpływy z sali, znacznie więc przebiliśmy poprzednie edycje.

Czemu zatem Festiwal został skrócony Dlaczego w tym roku padło na shorty? z 5 dni do 3? Shorty zrodziły się w momencie, gdy otrzymaliśmy mail od pani Anny Dyby, żony Vana Kassabiana. Przesłała nam film („Głowa do kochania” - przyp. red.), obejrzałem go, nie powiem, że mnie rzucił na kolana, był trochę przegadany, ale ciekawy wizualnie. Chciałem puścić go także z tego powodu, że współprodukowali go polscy twórcy. Widziałem kilka polskich horrorowych krótkometrażówek, które realizatorsko były tragedią - wyglądały jak „home movie” wyprodukowane telefonem komórkowym. „Głowa do kochania” była

W zeszłym roku odbył się swojego rodzaju eksperyment. Chcieliśmy zrobić coś rozciągniętego na cały tydzień. Okazało się, że w tygodniu ludzie są zmęczeni, nie chce im się chodzić do kina, i ta formuła się po prostu nie sprawdziła. Wiedzieliśmy więc teraz, że nie chcemy robić projekcji w środę, a mieliśmy do zapełnienia 3 dni. Gdybyśmy pokazali 12 filmów, kończyłyby się bardzo późno. Zdecydowaliśmy, że formuła 3x3 jest dobra. Jeśli za rok rozszerzymy ilość filmów, to spróbujemy przeciągnąć imprezę na niedzielę, środa

41


na festiwal horroru to nie najlepszy dzień. zacyjnych. Pokaz „Dying God” się nie odbył z powodu uszkodzonego nośCzemu zdecydowaliście, że to właśnie nika (Multikino Ursynów - przyp. red.). Andrzej Kołodyński będzie przewodni- Czemu doszło do takich błędów? czącym jury? „Noc żywych trupów 3D” dostaliśmy od To jest ojciec chrzestny polskiego horroru, zewnętrznego dystrybutora. Nie mieliśmy a jednocześnie przesympatyczny czło- nad tym pełnej kontroli. Teraz, jeśli mamy wiek, skromny i bardzo kulturalny. Dowie- jakieś zastrzeżenia, dystrybutor przydziałem się o jego fascynacji horrorem, syła nam drugą kopię. Za drugą edycję gdy pisząc pracę magisterską, buszu- festiwalu bijemy się w pierś - zbiegło się jąc po bibliotekach, odnalazłem „Seans dużo nieszczęśliwych wypadków, z czego z wampirem”. To niesamowita książka, największym był upadek Carismy. „Dying biały kruk. Napisana z ironią, z użyciem God” musieliśmy wstawiać do programu takich śmiesznych słów jak „panoptikum na 2 dni robocze przed startem imprezy grozy”. Widać miłość tego człowieka do zamiast „Jacka Brooksa”. Ponadto Multigatunku. Andrzej Kołodyński zajął się póź- kino cały czas poprawia jakość swojego niej zupełnie czymś innym - dokumentem. sprzętu. W tym roku była bardzo dobra Filmy grozy jednak cały czas go śmieszą w porównaniu na przykład z pierwszą i fascynują. To jest człowiek, który razem edycją. Multikino zmieniło projektory, z Janem Olszewskim oprowadzał po w Złotych Tarasach był najdroższy na rynŁazienkach samego Christophera Lee, ku i jakość filmów była pierwszorzędna. bywał na festiwalach horroru, rozmawiał z Terence’em Fisherem czy Jeanem Rolli- Czemu nie dążyliście do pokazania nem. Nie widzę nikogo innego, kto mógłby „Blood River” Adama Masona podczas być szefem jury. To żywa legenda, którą trzeciej edycji Festiwalu? należy czcić. Pewna dziewczyna z Carismy miała pryCzy zgadzasz się z werdyktem trzeciej watne, bardzo dobre układy z Adamem edycji Festiwalu, czy Twoimi fawory- Masonem. Głównie dzięki temu Carisma tem był zupełnie inny film? złapała „Broken”, „Krzesło diabła” i „Blood River”. Zasada jest taka, że jeśli jesteś Jeśli chodzi o pełen metraż, mnie jako wi- w Europie i organizujesz festiwal w Poldzowi najbardziej się podobał „My Name sce, rozmawiać z tobą chcą Europejczycy, Is Bruce”. Wiedziałem jednak, że raczej nie Amerykanie. Nie przypominam sobie, nie może wygrać. Walka o Złotą Czasz- byśmy byli w stanie załatwić coś bezpokę odbyła się pomiędzy „Sauną” i „Dying średnio z firmą ze Stanów. Nawet jeśli Breed”. Ten ostatni jest może i sztampo- puszczamy filmy z USA, prawa do nich wy, ale za to wierny zasadom gatunku mają europejskie firmy. Firma ze Stanów, – czysty, klasyczny horror. która ma Masona, na razie pozostaje poza naszym zasięgiem. Czas wyspowiadać się ostatecznie z największych grzechów poprzednich Kto odpowiadał za dobór filmów we edycji – w pierwszej wtopą był pokaz wszystkich trzech edycjach? Moim „Nocy żywych trupów 3D” z niedzia- zdaniem filmy zaliczyły z roku na łającym efektem trójwymiaru. Druga rok spadek jakościowy. Po genialnej edycja zawierała kilka wpadek organi- pierwszej edycji i słabszej drugiej,


ostatnia edycja straszyła przenudnym „Visions”, tandetnym „Open Graves” i kretyńskim do bólu „Trailer Park of Terror”. Ale chyba najbardziej wszystkich widzów bolał short „Moja miłość żyje w kanałach” - koszmarnie głupia i obrzydliwa moim zdaniem historia, epatująca nagimi genitaliami.

Jedynymi czysto gatunkowymi horrorami na Festiwalu były „Piła” i „Dying Breed”. Reszta filmów nosiła znamiona komedii, thrillera, a nawet dramatu. Nawet shorty były pomieszane, bo na przykład „Tratwa” z horrorem wiele wspólnego nie miała. Dlaczego postanowiliście iść w tę stronę?

Przy Horrorfestiwalu, kiedy byli dystrybutorzy, dostawaliśmy pulę kilku filmów do wyboru, z czego musieliśmy wyselekcjonować 4 czy 6. Teraz mieliśmy do dyspozycji dowolne filmy z całego świata. Oczywiście mając konkretne możliwości i określony budżet, mogliśmy zdobywać produkcje z różnych półek. Ja się absolutnie nie zgadzam, że te filmy były najgorsze ze wszystkich trzech edycji. Z powodu różnych zmian, najgorsza repertuarowo była moim zdaniem edycja druga. Jeśli chodzi o „Moja miłość żyje w kanałach”, był to film, który pojawił się w tym roku na festiwalu w Brukseli i został wyświetlony w godzinach popołudniowych. Nikt się z tego powodu nie oburzał, jednocześnie film się spodobał i wywołał dyskusje w Internecie. To był swojego rodzaju eksperyment i wiedzieliśmy, że kogoś może zbulwersować. Chcieliśmy pokazać coś takiego, tam nikt nikogo nie zabija, nie ma zombie, nie ma duchów. Już teraz mogę powiedzieć, że za rok takiego eksperymentu nie będzie, bo doszły do nas słuchy, że część widzów faktycznie była zdegustowana. Dlatego zdecydowaliśmy się pokazać ten film na końcu bloku shortów, żeby każdy mógł wyjść w razie czego na przerwę. To leciało po północy, a Horrorfestiwal jest dozwolony od lat 18 - zawsze piszemy o tym na stronie, tak też odpowiadam zawsze na e-maile z pytaniemi w stylu „Czy jeśli mam 17 i pół lat to wejdę na festiwal?” Publiczność w Polsce nie jest chyba jeszcze przygotowana na coś takiego, a w Brukseli przeszło to przecież bez problemu.

Dyskutować o tym, czym jest horror, a czym nie jest, można godzinami. Stara definicja, którą Andrzej Kołodyński podał w „Seansie z wampirem”, że jest to thriller z elementami nadprzyrodzonymi, obecnie przestała funkcjonować. Za dużo było filmów, w którym tego elementu nie było, począwszy od „Psychozy”, poprzez „Cannibal Holocaust”, kończąc na tych wszystkich piłopodobnych rzeźniach. W swojej pracy przytoczyłem definicję, że horror ma za zadanie wywołać jedno z trzech uczuć - strach, przerażenie albo szok. W tym sensie „Moja miłość żyje w kanałach” jest horrorem. „Pink Flamingos” także, ze sceną zjadania psiego guana - widz zostaje poruszony, ogląda coś, co go wyrywa z ram rzeczywistości. Moim zdaniem to jest generalne zadanie horroru, żeby pokazać coś niesamowitego, co wykracza poza świat, w którym na co dzień funkcjonujemy. Czy horror zawsze musi opowiadać o facecie z nożem, który biega i szlachtuje? Nie. Kiedy rozmawialiśmy o werdykcie, również padło zdanie, że „Tratwa” nie jest horrorem. Moim zdaniem jest tam dramatyczna, surrealistyczna sytuacja. Oczywiście nikt nie obcina nikomu głowy, ale jest tam pewnego rodzaju terror. W jakiś sposób film wzbudzał uczucie zagrożenia. Co myślisz o upowszechnionym obecnie zjawisku kręcenia remake’ów? Jak się zapatrujesz jako ekspert na panującą na rynku wtórność?

43


Horror w latach 90. był prawie martwy. Wskrzesiły go dwa filmy - „Szósty zmysł” i „Blair Witch Project”, który zrobiony za grosze zarobił chyba z 300 milionów dolarów. Wtedy zaczęto wznawiać horrory. Na przykładzie nowej wersji „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” widać pewną fajną rzecz. Bałem się o ten film, gdy na materiałach promocyjnych widziałem twarze pięknych aktorek i aktorów jak z „Bravo”. Ja lubię horror, gdzie masz racjonalnych bohaterów, dlatego nie trawię „Piły”, gdzie widzimy postaci z komiksów, totalnych idiotów albo miotające się marionetki. A w nowej wersji „Masakry”, kiedy chłopak zalicza cios w głowę od psychopaty, jego dziewczyna zamiast klasycznie spytać, czy „nic ci nie jest, kochanie”, w panice ucieka z krzykiem. W konfrontacji z psychopatą bohaterka pędzi na ślepo przed siebie! Pomyślałem sobie - wreszcie ktoś pokazuje realną sytuację. Ostatnio bardzo podobał mi się „Eden Lake”, bo przedstawiał całkowicie wiarygodną psychologicznie sytuację.

pomyśleć o sprawdzeniu klasyki. Czy planujecie już kolejną edycję? W jakim kierunku to wszystko według Ciebie podąży? Składaj oficjalną obietnicę.

Jeśli piorun nie uderzy, to kolejna edycja będzie tuż przed Halloween 2010 roku. Filmy zaczną się krystalizować w okolicy kwietnia. Pojedziemy na festiwal do Brukseli, który zawsze wyznacza trendy. Zbieramy opinie widzów. Pewnym zaskoczeniem były maile, które dostałem po pierwszej edycji, na temat filmów takich jak „Topór” czy „Cold Prey”. Ludzie pisali, że to trzeciorzędne popłuczyny po „Piątku 13-go”. Ale teraz zaczynają do mnie docierać opinie, że głównie tego właśnie widzowie chcą. Jeśli ludzie oczekują krwi, a męczą ich filmy moim zdaniem bardzo dobre, choć być może niezrozumiałe dla kogoś, kto nie zna horrorów, do których nawiązują, takie jak „My Name Is Bruce” czy „Diagnosis: Death”, to wydaje mi się, że czwarta edycja powinna być w stosunCzemu zrezygnowaliście całkowicie ku do tej bardziej krwawa. ze starych, klasycznych produkcji? W zeszłym roku puściliście legendarną Czy będziecie szukać sponsorów „Suspirię”, co spotkało się z aplauzem i partnerów finansowych, by podnieść widowni. prestiż imprezy, czy ograniczycie się jedynie do partnerów medialnych? „Suspirię” pokazaliśmy, bo była w katalogu Carismy. Dlaczego w tym roku nie Sponsorów chcielibyśmy mieć. Jednak firbyło starych filmów? Ponieważ chcieliśmy my, słysząc słowa „horror”, „nóż”, „wnętrzpokazywać tylko nowe produkcje. Rozwa- ności”, „morderstwa”, mają z tym problem żamy za rok puszczenie bloku wspomin- – niezależnie od tego, czy to my robimy kowego - 2-3 starych filmów z konkret- imprezę, czy ktokolwiek inny. Trudno bęnego okręgu kulturowego. W tym roku dzie cokolwiek tu zmienić. Na Zachodzie nie staraliśmy się o klasykę. Nikt nie miał te festiwale, które mają duży zasięg, danych, jak ludzie zareagują, gdybyśmy korzystają z dotacji z Unii Europejskiej. na przykład puścili jeden dzień Fulciego. Żeby jednak móc to zrobić, trzeba przyjąć A gdyby się okazało, że nikt nie chce tego w swojej formule, że się coś promuje. Na oglądać, bo wszyscy widzieli to już kiedyś przykład w Belgii jeden dzień przeznaczona VHS? To byłby za duży eksperyment. ny jest na filmy rodzimych twórców. W ten Sukces kasowy trzeciej edycji sprawił jed- sposób promują belgijską kulturę i dostają nak, że w przyszłym roku będziemy mogli dotacje, tak że nie muszą się przejmować

44


sprzedażą biletów. Tam ma się wrażenie, ne ujrzy Twoja druga książka. Pochwal że festiwal jest efektem fanowskiego za- się, o czym napisałeś. miłowania. Jest to coś zupełnie niehorrorowego. Pod A teraz specjalnie dla naszych Czytel- koniec lat 90. chcieliśmy z moim kolegą ników ciekawostka - Piotr Mańkowski Michałem Chacińskim napisać książkę opowie o tym, jak miał kontakt z... sa- o horrorze. Był konspekt, był pomysł, ale mym Uwe Bollem żadne wydawnictwo go nie przyjęło. Pan z Amberu powiedział mi szczerze, że wyObejrzałem „Postal”, który w Brukseli ze- dają wyłącznie książki zagraniczne, a my brał owacje na stojąco. Byłem zdumiony, niestety mieliśmy polsko brzmiące nazwiże Uwe Boll wyprodukował w końcu film ska. Teraz napisałem książkę pod tytułem dający się obejrzeć. Znalazłem kontakt do „Cyfrowe marzenia: historia gier komputeniego i napisałem, że chcielibyśmy poka- rowych i video”. Kiedyś nie było Internezać „Postal”. Uwe odpowiedział osobiście. tu, archiwów, magazyny o grach nie były Napisał: „Piotr, prawa do ’Postala‘ są już ciekawe, a wiele z informacji było nie do sprzedane do Polski, ale oprócz tego po- potwierdzenia. Mimo to pierwsza książka, lecam mój drugi film, ’Seed‘”. Dodał, że to którą współtworzyłem - „Biblia kompute„One of the hardest horror movies ever rowego gracza” rozeszła się w nakładzie made”. Szczęka mi opadła. 3000 sztuk i jest teraz praktycznie unikatem. Jestem zapalonym graczem, kiedyś Co myślisz o współczesnym horro- recenzowałem gry w „Secret Service” rze europejskim? Produkcje takie jak i „Resecie”, pisałem też felietony na ich „REC”, „Martyrs” czy „Frontieres” wy- temat do magazynu „Premiery”. Nowa wołały sporo szumu. książka jest nie tyle o samych grach, co o branży i ludziach, którzy ją tworzyli Widziałem je i wiem, że to zabrzmi jak przez ostatnie 30 lat. Pozbierałem maile bluźnierstwo, ale żaden mi się nie podo- do twórców i skompletowałem wiele hibał. Właśnie niedawno widziałem „Mar- storii, ciekawostek, nieznanych faktów. tyrs” - gore rzeczywiście przebija nawet to, Dotarłem do niesamowitej historii człoco pokazywał Aja w „Haute Tension”. Ob- wieka, który w latach 80. sprowadził Atari nażone, obrzydliwe, dosłowne i pokazane do Polski, uruchomiłem setki starych gier, w nagim świetle dnia. „Frontieres” mnie żeby odnaleźć w nich elementy, które były przytłoczył, a „REC” to moim zdaniem tam zastosowane jako pierwsze w historii. nowoczesna próba zrobienia czegoś na „Cyfrowe marzenia” powinny ujrzeć światkształt „Blair Witch Project”. Nie straszyło ło dzienne w lutym 2010 roku nakładem mnie to, zwłaszcza że ta cycasta bohater- zacnego wydawnictwa Trio - za 49 złotych ka z ładną twarzą aż się prosiła o śmierć. dostaniecie około 400 stron, twardą okładTo nie jest dla mnie bohater horroru. Bo- kę i wiele ilustracji. haterem horroru jest Donald Sutherland w „Nie oglądaj się teraz” - zwykły, szary Dziękujemy za rozmowę! facet, osoba z krwi i kości. Dobry bohater charakteryzuje się tym, że jestem w stanie Ja również dziękuję. zrozumieć jego wybory. Na zakończenie opowiedz o planach osobistych - niebawem światło dzien-

45


Są programy telewizyjne, których w telewizji po prostu nie da się oglądać. Reality show „Scare Tactics” jest tego najlepszym przykładem. Mniejsza już o wbijanie między skecze idiotycznych reklam, dzięki czemu podczas seansu „Scare Tactics” na Sci-Fi Channel traciliśmy zawsze o 1/3 życia więcej (pomyślcie o tym!), ale najbardziej dobijające jest poddawanie każdego odcinka drastycznej cenzurze. Zdarza się, że w programie migną jakieś rozkoszne kobiece piersi albo ktoś rzuci nieładnym słowem (to drugie, niestety, ma miejsce znacznie częściej), a w telewizji

wszystko to musi być oczywiście przysłonięte lub wypipane. Przecież tak nie można – zwłaszcza w przypadku reality show opartym na formule horroru. Całe szczęście więc, że trzeci sezon „Scare Tactics” ukazuje się właśnie na płytach DVD w wersji nieocenzurowanej. Nareszcie dowiemy się jakimi to słowy ofiary okrutnych dowcipów twórców programu obrzucają wszystkich dookoła kiedy dowiadują się, że traumatyczne wydarzenie, jakie im zaserwowano było tylko zręcznie wyreżyserowanym „dowcipem”.

Ale wyjaśnijmy może zasady, którymi rządzi się „Scare Tactics” – w końcu w naszym kraju serial nie jest jeszcze jakoś szalenie popularny. Otóż jakiś miły Amerykanin lub Amerykanka wybierają spośród swojej rodziny czy znajomych kogoś, kto w jakiś sposób zasłużył sobie na nauczkę. Na początku padają więc przeróżne, zazwyczaj mało przekonujące


Text: Teodor Czank

wyjaśnienia dlaczego tę czy inną osobę będzie się wkręcać: „A bo wywinął mi kiedyś głupi numer i muszę się zemścić”; „A bo jest taki pewny siebie, że chcę zetrzeć mu z twarzy ten cwaniacki uśmieszek”; „A bo ona jest taka łatwowierna, chcę ją nauczyć, że trzeba mocniej stąpać po ziemi”... I tak dalej. Potem dowiadujemy się co konkretnie przygotowano dla danej ofiary: może czeka ją randka z psychopatą? Spotkanie z włochatym potworem, który na jej oczach zeżre jej kumpla? A może będzie miała przyjemność stać się świadkiem narodzin dziecka Szatana? I tak się to kręci. Ofiara w pewnym momencie wpada w panikę, a wówczas aktorzy występujący w roli psychopaty/potwora/Szatana zadają jej pytanie: „Boisz się?” Po twierdzącej odpowiedzi, pada wreszcie relaksująca puenta: „A nie powinieneś – jesteś w ‘Scare Tactics’! Wkręciła cię twoja dziewczyna!” I tu padają przekleństwa, a bywa, że także psychopatyczne

ściganie wzmiankowanej dziewczyny (lub ojca, matki, kumpla czy kogo tam jeszcze) po planie filmowym. Do rękoczynów dochodzi rzadko. Potem zaś, kiedy atmosfera się uspokaja, ofiara tłumaczy jakie to fajne uczucie kiedy cię straszą tak, że popuszczasz w gacie (są tacy, którzy oficjalnie się do tego przyznawali), a potem ogląda cię cały świat. Na koniec na scenę wkracza komik Tracy Morgan, znany m.in. z Saturday Night Live czy serialu „30 Rock”, i w jakiś złośliwy i żartobliwy sposób podsumowuje całe zajście. Każdy epizod „Scare Tactics” to zbiór czterech takich kilkuminutowych skeczy. W chwili obecnej można się bez problemu zaopatrzyć jedynie w pierwszą część trzeciego sezonu „Scare Tactics”, ale myślę, że jest to akurat całkiem dobra rzecz na początek przygody z tym nietypowym reality show. Znajdziemy tu najlepsze numery w historii programu, Morgan sprawdza się w roli prowadzącego jak mało kto (wcześniej w „Scare Tactics” występowali Shannon Doherty i Stephen Baldwin), a wśród bonusów na płytach zamieszczono wpadki słowne Morgana (bywa, że ostre, ale po pewnym czasie trochę zaczynają nudzić) oraz sceny powycinane z emisji telewizyjnej (a więc zazwyczaj tzw. „sceny gołe”; te nie nudzą się ani przez moment, a co równie ważne, w dołączonej do boksu DVD książeczce wszystkie epizody z golizną są zaznaczone czerwoną gwiazdką).


w zasadzie nie odbiera im to atrakcyjności. Wręcz przeciwnie, ciekawie sprawdza się jak inne osoby zareagują w sytuacjach, które poznaliśmy już wcześniej. I tak na przykład „Junkyard Showdown 2” (o dziwnym kulcie zamieszkałym na wysypisku śmieci) przebija oryginał ponieważ tym razem ofiara nie poddaje się biegowi wydarzeń tylko w pewnym momencie, kiedy napięcie staje się już naprawdę nieznośne, najzwyczajniej w świecie ucieka Każdy wielbiciel „Scare Tactics” ma pew- z planu i aktorzy muszą ją przywoływać na nie swoje własne ulubione epizody, ale finał: „Wracaj! Jesteś w ‘Scare Tactics’!!!” myślę, że bez większego ryzyka można stwierdzić, że do faworytów zaliczają się Oczywiście są osoby, które oburza sama zazwyczaj: „Satan’s Baby” i „Satan’s Baby idea programu. No bo co gdyby któraś Returns!”, w którym niespodziewające z ofiar nagle dostała zawału serca? Co się niczego dziewczęta muszą asysto- gdyby ktoś zareagował na stresującą sywać przy porodzie tytułowego dzieciaka tuację w, nazwijmy to, sposób niegodny z piekła rodem (natychmiast po wydo- cywilizowanego człowieka? Wreszcie, staniu się brzucha matki noworodek za- co jeśli ktoś po prostu nie życzy sobie gryza swą pierwszą ofiarę!); „Blood Bath” przeżywać sfingowanego horroru po tyli „Blood Bath 2”, gdzie oglądamy kobiety ko, aby tysiące widzów miały przez parę odzyskujące młodość dzięki kąpieli w krwi minut ubaw? To już jednak problemy młodych dziewcząt (czerwona gwiazd- działu prawnego „Scare Tactics” (miały ka!); „When the Larvae Breaks” straszący już miejsce procesy sądowe z twórcami), kokonem, z którego wykluwają się mor- a przecież jedno jest pewne: osoby, które dercze potwory; „The Screaming Room” zdecydowały użyczyć się na antenie filmu i „The Screaming Room 2” o reżyserze ze swoim udziałem, nie zrobiły tego za nie znoszącym krytyki... i filmującym póź- darmo. A za sławę i pieniądze trzeba czaniejsze morderstwa tych, którzy odważyli sem zapłacić przeżyciem traumatycznego się powiedzieć coś złego o jego dziele. wydarzenia, co zrobić... Są tu też skecze, które wypadają słabo (jak ten o mężczyźnie mającym obsesję Ja wiem natomiast jedno: niezależnie od na punkcie lalek), ale większość ratuje kontrowersyjności formuły „Scare Tactics” albo ciekawy pomysł, albo nawiedzone (to znaczy, niezależnie od tego, że sam aktorstwo (gość, który regularnie pojawia bardzo nie chciałbym być „gościem” tego się w rolach psychopaty powinien natych- programu), bardzo chętnie sprawdzę co miast dostać Oscara), albo też reakcja twórcy wymyślili w kolejnych epizodach. ofiar żartu (w jednym z odcinków wesoły Ale oczywiście nie mam zamiaru oglądać grubasek w obliczu niebezpieczeństwa ich w telewizji. nagle zmienia się w supertwardziela i rzuca się szczupakiem na aktora grającego Najnowszy sezon dostępny na DVD: Sezon 3, cz. 1. „mordercę” aby uratować życie pewnej Data premiery w USA : 6 października 2009 kobiety). Co prawda najciekawsze żarty Oficjalna strona: www.wbshop.com są od czasu do czasu powtarzane, jak Materiały dodatkowe na DVD: sceny wycięte, chociażby ten z dzieckiem Szatana, ale gagi z planu.


-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Mag l997 Tłumaczenie: Witold Nowakowski Ilość stron: l92

Poziom opowiadań jest dość H.P. Lovecraft – Mistrz z Proviwyrównany i ciężko wskazać dence – wywarł wpływ na nienajmocniejsze punkty zbioru, zliczoną ilość pisarzy. Jego odale na uwagę z pewnością działywanie na gatunek, jakim zasługują „Potwór z Salem” jest horror można przyrównać (chwalony przez Lovecrafta), z wcześniejszym wpływem „Pomiot Dagona”, czy „DzwoPoego i późniejszym oddziany grozy”. Dodatkowym bonuływaniem Kinga. Jednym sem w zbiorze są dwa ostatnie z pisarzy, którzy zostali „zaraopowiadania, także inspiroważeni” przez Lovecrafta był autor ne Lovecraftem, a mianowicie w naszym kraju prawie nieznany i traktowany przez wydawców po „macoszemu” „Pod nagrobkiem” Roberta M. Price’a i „Śmierć z zaciemnienia” Lina Cartera, - Henry Kuttner. które z pewnością wzbogacają książkę Kuttner był korespondencyjnym przy- i pokazują kolejnych utalentowanych jacielem Lovecrafta, którego poprosił autorów tworzących w duchu lovecrafo ocenę swej twórczości (miało to miej- towskim. sce pomiędzy 1936 a 1937 rokiem) i to właśnie Mistrz z Providence wywarł na „Księga Ioda” z pewnością najbardziej trafi w gusta miłośników Lovecrafta. młodego autora największy wpływ. Ci, których fascynują meandry lovecrafI nie chodziło wyłącznie o styl, ponieważ towskiej mitologii poznają także jej odwiększość autorów inspirowanych dzie- słonę w wydaniu kuttnerowskim, łączłami Lovecrafta – w tym także Kuttner - nie z dokładną analizą jej powstawania kształtowała jednak własny styl, ale prze- zawartą przez Price’a we wstępie oraz de wszystkim o znaną chyba każdemu w krótkich zapowiedziach przed każdym opowiadaniem. miłośnikowi grozy osławioną mitologię. Kuttner nie tyle wykorzystywał lovecraftowskie mity o Cthulu, ale uczynił z nich pozycję wyjściową dla stworzenia swoich mitów. „Księga Ioda” to zbiór dziesięciu opowiadań Kuttnera (w tym jedno zostało napisane wspólnie z Robertem Blochem) bazujących ściśle na rozbudowanych wątkach lovecraftowskiej mitologii. Mamy tu więc wszystko to, czego można by chcieć od Mistrza – mroczną, duszną scenerię, atmosferę ciągłego zagrożenia i przede wszystkim galerię bóstw – demonów, których potworność przerasta naszą wyobraźnię.

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

HENRY KUTTNER - Księga Ioda (The Book Of Iod)

Tym, którzy z mitologią Cthulhu jeszcze się nie zetknęli (pytanie czy to w ogóle możliwe?), książka też powinna przypaść do gustu. Jej największą zaletą jest fakt, że ukazuje pewną część historii gatunku, nakreśla schemat powiązań pomiędzy pisarzami, ukazuje wzajemne przenikanie się ich utworów. A poza tym jest to po prostu kawałek porządnie napisanej grozy, który pokazuje, że było coś pomiędzy Poe’em, Lovecraftem i Kingiem, o czym wielu młodych miłośników grozy zdaje się nie pamiętać.

49


THE COFFIN TRUMNA Singapur, USA, Tajlandia, Korea Południowa 2008 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Ekachai Uekrongtham Obsada: Ananda Everingham Florence Vanida Faivre Aki Shibuya Suchao Pongwilai

X X X

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

X X

Głównym założeniem fabularnym filmu jest starodawny tajlandzki obrzęd, według którego ten, kto chce przechytrzyć śmierć i uniknąć nieszczęścia powinien rytualnie położyć się do trumny, w czasie, kiedy kapłani wznosić będą modły. Mimo że dla cywilizowanej części społeczeństwa jest to idiotyczne (reporterka w relacji określa go mianem dziwacznego), to skala zjawiska osiąga niezwykłe rozmiary, a liczba chętnych sięga kilku tysięcy osób.

prześladować dwójkę bohaterów, którzy sami nie są już pewni, czy nie oszaleli. Zaczynają – niezależnie od siebie - szukać odpowiedzi. Historie opowiadane są niezależnie, dodatkowo zaburzona jest chronologia zdarzeń, co utrudnia nieco odbiór filmu, ale za to tworzy niepokojącą, klaustrofobiczną atmosferę, a jednocześnie ukrywa pewne niedociągnięcia fabuły. Są też jednak i zalety. Przede wszystkim niezwykle sugestywne sceny z bohaterami wewnątrz trumien, kiedy przytłumione światło i rozedrgana kamera pozwalają nam mocniej utożsamić się z lękiem i uczuciem osaczenia. Klaustro-

Film opowiada niezależnie dwie historie - losy dwójki uczestników rytuału. Chłopak stara się przywrócić do życia swoją ukochaną, a dziewczyna walczy w ten sposób z nowotworem, jednak uczestnictwo w rytuale stanowi dla obojga początek niewyjaśnionych i makabrycznych zdarzeń. Zmarli pojawiają się pośród żywych, a dokładniej zaczynają

Pozwolilibyście dać się za życia zamknąć w trumnie? Nawet w imię tego, by przebłagać śmierć? Bohaterowie tajlandzkiej „Trumny” decydują się na to. I jak mówi jedna z postaci „Bliższym śmierci już być chyba nie można”. A to dopiero początek...

50


fobia bohatera na te kilka minut staje się naszym udziałem. Świetnie pokazano też mechanizm rządzący religijnym rytuałem. Z jednej strony jest to głębokie, wręcz mistyczne przeżycie duchowe, a z drugiej ściśle zmechanizowany, sprowadzony do jarmarcznego spektaklu proces. Reżyseria w wykonaniu Uekrongthama (głośny „Piękny bokser”) momentami kuleje, co widać zwłaszcza w chaotycznych obrazach prezentujących przeskoki w czasie i w niekonsekwencji tłumaczenia pewnych wątków. Być może spowodowane jest to faktem, że jest to pierwszy film reżysera, do którego sam nie pisał scenariusza. Jednak film broni się kilkoma świetnymi obrazami, co jest niewątpliwą zasługą także autora zdjęć Nantitanyatada’ego, którego miłośnicy kina z Azji mogą kojarzyć ze zdjęć do świetnego „Lasu śmierci”, ale też do ki-

czowatej „Krwiożerczej małpy” i nijakiej „Tygrysiej klingi”. Tak więc jeśli dla kogoś azjatyckie kino grozy nowej fali kojarzy się jedynie z „Ringu”, „Ju-on”, czy „Dark Water”, a bardziej ceni sobie horror made by Hollywood, nie ma co zaprzątać sobie głowy seansem „Trumny”. Ale jeśli tytuły takie, jak wspominane wcześniej „Dusze” kojarzą się komuś z dobrym, klimatycznym kinem, to powinien zainteresować się także omawianym tu filmem.

51



Wampir w dawnej literaturze grozy to istota z gruntu zła, przeklęta na wieki, której działaniami kieruje nieustanne pragnienie ludzkiej krwi. Gotów jest zrobić wszystko, by to pragnienie zaspokoić. A „wszystko” u wampira oznacza dużo więcej niż u człowieka, gdyż jest on obdarzony nadludzkimi zdolnościami i praktycznie nieśmiertelny. Poszczególne warianty umiejętności wampira czy jego ograniczeń były różne, jednak charakterystyczne dla wszystkich było wyobcowanie i samotność. Stąd też bohaterem powieści czynili pisarze jednego, konkretnego wampira. Zupełnie inaczej do tematu podszedł Richard Matheson. Bohaterem swojej powieści uczynił on jednego, konkretnego człowieka. Najprawdopodobniej jedynego człowieka jaki pozostał przy życiu w świecie opanowanym przez wampiry. Robert Neville jako jedyny okazał się odporny na tajemniczą zarazę, która przeobraziła wszystkich ludzi wokół w krwiożercze potwory. Kto nie uległ zarazie, uległ jej ofiarom, gdyż pokąsanie przez wampiry także powodowało przeobrażenie. Ci, których choroba zabiła, powstawali z grobów by szukać pożywienia.

Autor: Richard Matheson

Chcąc przeżyć i sprawdzić czy oprócz niego istnieją jeszcze inni ludzie, Neville musi podjąć walkę z wampirami. Sama obrona, polegająca na zabezpieczeniu domu jednak szybko przestaje mu wystarczać. Żeby przestać być więźniem we własnym domu musi wyeliminować przeciwników, a żeby to osiągnąć musi się jak najwięcej o nich dowiedzieć. Prowadząc badania Neville przekonuje się, że wampiry bynajmniej nie są niezwyciężone. Wręcz przeciwnie, to bardzo wrażliwa rasa, wymagająca, by móc egzystować, określonych warunków fizycznych. Wampiryzm bowiem jest chorobą powodowaną przez bakterie, którym zarażeni zawdzięczają swoją nieśmiertelność, uczulenie na światło słoneczne i czosnek oraz odporność na zranienia. Jednak to nie bakterie powodują u niektórych wampirów lęk przed krzyżem czy innymi symbolami religijnymi, przed przekroczeniem płynącej wody czy przed lustrami – w których, wbrew mitom, widać ich odbicie. Wszystkie te lęki to tylko psychoza. Psychoza, która niektórym wampirom każe wierzyć, że są zdolne zmienić się w nietoperza.

Tytuł oryginału: I Am Legend

Text: Jagoda Skowrońska

„Jestem legendą”


Matheson w „Jestem legendą” poniekąd przedefiniował wampira stworzonego przez poprzedników. Tworząc swoje upiory wyposażył je w te cechy klasycznych wampirów, które dało się wyjaśnić naukowo, odzierając je tym samym z aury tajemniczości i romantyzmu. Poza tym odwrócił schemat, w którym samotny, przebiegły wampir, dysponujący ponadnaturalnymi zdolnościami zagrażał niewinnym, prostym i dobrym ludziom. U Mathesona to człowiek – dysponujący

wiedzą i możliwością działania zarówno w dzień jak i w nocy, stanowi śmiertelne zagrożenie dla bezmyślnych, kierujących się raczej instynktem niż rozumem dzieci nocy. Bohaterom Mathesona brak jest bowiem sprytu i inteligencji swoich literackich poprzedników. Bardziej niż klasyczne wampiry przypominają one zombie. Skojarzenie to jest nieprzypadkowe, gdyż właśnie „Jestem legendą” stało się inspiracją m.in. dla George’a Romero do stworzenia „Nocy żywych trupów”.

KONKURS: ANNE RICE Jaka jest twoja ulubiona powieść Anne Rice? Prześlij swoją odpowiedź do 10 grudnia na adres bartek@grabarz.net Do wygrania egzemplarze tomu I i II powieści „Godzina czarownic” autorstwa Anne Rice ufundowane przez wydawnictwo Rebis

KONKURS: JOE HILL Napisz jednozdaniową „recenzję” debiutanckiej powieści Joego Hilla pt. „Pudełko w kształcie serca” .... i prześlij ją do 10 grudnia na adres bartek@grabarz.net Do wygrania egzemplarze najnowszej książki Hilla, zbioru opowiadań „Upiory XX wieku”, ufundowane przez wydawnictwo Albatros.

KONKURS: AUSCHWITZ Który z pisarzy latynoskich jest, podobnie jak autor „Auschwitz”, Argentyńczykiem: Carlos Fuentes, Jaime Bayly czy Jorge Luis Borges? Prześlij swoją odpowiedź do 10 grudnia na adres bartek@grabarz.net Do wygrania egzemplarze świetnie napisanej, niezwykłej i szokującej powieści „Auschwitz” ufundowane przez wydawnictwo muchaniesiada.com.


-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie 2006 Tłumaczenie: Anna Wziątek Ilość stron: 952

„I błogosławił im Bóg, i rzekł do nich Bóg: Rozradzajcie się, i rozmnażajcie się, i napełniajcie ziemię; i czyńcie ją sobie poddaną; i panujcie nad rybami morskimi, i nad ptactwem niebieskim, i nad wszelkim zwierzem, który się rusza na ziemi”. [1 Moj. 1:28] I czynił człowiek przez wieki ziemię sobie poddaną i panował nad wszelkim stworzeniem na lądzie, na niebie i w wodzie. Czując się panem ziemi i wszelkiego stworzenia przez setki lat polował na zwierzęta, ryby i ptactwo, trzebił lasy pod uprawę, a wraz z rozwojem cywilizacji coraz bardziej zanieczyszczał środowisko wokół siebie. Nie bardzo się przejmował, że inni mieszkańcy planety coraz mniej mają przestrzeni do życia, że kolejne gatunki fauny i flory giną bezpowrotnie. I nigdy nie pomyślał, że na ziemi, albo gdzieś w niezbadanych odmętach oceanów może istnieć inteligencja inna niż ludzka, która może mieć dość poczynań człowieka. Wizję takiej podwodnej inteligencji, która postanawia przeciwstawić się bezmyślnemu panowaniu człowieka na Ziemi, a zwłaszcza na morzach i oceanach stworzył w powieści „Odwet oceanu” Frank Schätzing. Wszystko zaczyna się od luźnych, pozornie nie powiązanych ze sobą wypadków: w okolicach Peru na morzu bez śladu ginie rybak, u wybrzeży Norwegii pojawiają się olbrzymie kolonie niespotykanych dotąd robaków, we francuskiej restauracji eksplodują homary rozpryskując przy tym trującą

substancję a na plażach Australii pojawiają się olbrzymie ilości parzących meduz. Wypadki zaczynają się pojawiać w każdym miejscu globu i stają się coraz bardziej przerażające, coraz bardziej zagrażające ludzkości: na wschodnim wybrzeżu Ameryki wychodzą z morza niezliczone ilości krabów i zatruwają nadbrzeżne miasta a na skutek olbrzymiego tsunami znika pod wodą olbrzymia część Europy. Wkrótce okazuje się, że wszystkie te wypadki są sterowane przez obcą inteligencję, zamieszkującą dotychczas niezbadane głębie oceanu.

Text: Jagoda Skowrońska

FRANK SCHATZING - Odwet oceanu (Der Schwarm)

Początkowe, zdawałoby się słabo ze sobą powiązane wątki powieści z czasem zaczynają się łączyć, bohaterowie, rozproszeni po różnych częściach globu zebrani zostają w jednym miejscu, by – pod przywództwem generał Judith Li z amerykańskiej marynarki wojennej – wspólnie ustalić z czym mają do czynienia i jak zapobiec dalszym katastrofom. Atmosfera coraz bardziej się zagęszcza, fabuła skręca w nieoczekiwanych kierunkach, by do końca pozostawić czytelnika w niepewności co do finału zmagań człowieka z przyrodą. Schätzing przedstawia dokładnie niemal każdego bohatera swojej powieści, przedstawia jego historię, pasje, kompleksy, ambicje… po czym niejednokrotnie, w najmniej spodziewanym momencie, pozbawia go życia. W „Odwecie oceanu” nie ma bowiem suchych statystyk typu: „u wybrzeży Portugalii zaginęło w nie-

55


wyjaśnionych okolicznościach kilkunastu rybaków”, „w wyniku tsunami śmierć poniosło kilkadziesiąt tysięcy ludzi”. Każda niemal ofiara przedstawiona jest z osobna, dzięki czemu czytelnik tym bardziej może odczuwać grozę sytuacji. Do końca brak pewności, który spośród zdawałoby się głównych bohaterów, będzie nam towarzyszył do końca lektury, a z którym za moment się rozstaniemy.

przede wszystkim będą się zastanawiać ile mogą na nim zyskać. Oczywiście, w powieści widać niechęć autora do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, ale tak naprawdę czy można sobie wyobrazić, że jakiekolwiek inne państwo, w wypadku globalnej katastrofy, byłoby w stanie objąć przewodnictwo nad światem? I że zrobi to zupełnie bezinteresownie?

Na pierwszy rzut oka „Odwet oceanu” przeraża czymś jeszcze: objętością. Niejednokrotnie omijam takie cegłówki szerokim łukiem, pełna obaw ile czasu może zająć przeczytanie takiego kolosa i czy pod koniec powieści będę jeszcze pamiętać od czego to wszystko się zaczęło. Jednak w tym przypadku obawy okazały się bezpodstawne, akcja biegnie do przodu w takim tempie, że ledwie się można spostrzec jak bez mała tysiąc stron powieści mamy za sobą. Niewątpliwie wpływ na to ma także przystępny język, w jakim powieść została napisana. Oczywiście, od owej przystępności zdarzają się wyjątki, którymi są szczegółowe opisy czy to mieszkańców oceanu czy urządzeń, przy pomocy których bohaterowie zamierzają z nimi walczyć, jednak nawet te wyjątki stanowią raczej zaletę Groźna i nieobliczalna przyroda to jednak powieści niż jej mankament. nie wszystko, co w „Odwecie oceanu” może budzić niepokój. Przeraża także „Odwet oceanu” powinien zaspokoić ludzka bezradność wobec nieznanej po- oczekiwania nawet najbardziej wybredtęgi, nieumiejętność zjednoczenia się we nego czytelnika, bo jest to po prostu, mówspólnym działaniu, a nawet brak poro- wiąc kolokwialnie, kawał dobrej literatury. zumienia w kwestii czy przeciwnika na- Czytelnika zaś, oczekującego od książki leży zrozumieć i z nim pertraktować, czy czegoś więcej, niż tylko dobrej rozrywki jedynie poznać go jak najlepiej, jedynie skłonić może do refleksji, czy rzeczypo to, by tym skuteczniej go zniszczyć. wiście człowiek jest koroną wszelkiego Schätzing ukazuje nam w sposób bar- stworzenia? Czy lekceważenie przez lata dziej może przejaskrawiony niż ukazują przyrody może się na nas zemścić? I czy to codzienne wiadomości, że w przypad- w obliczu globalnej katastrofy ludzie będą ku nawet największej tragedii czy zagro- potrafili się zjednoczyć, by przeciwdziałać żenia, zawsze znajdą się ludzie, którzy jej skutkom? Jednak nie tylko fakt, że nie mamy do czynienia z anonimowymi ofiarami, ale z wyraziście zarysowanymi bohaterami, sprawia, że groza w powieści Schätzinga zdaje się jak najbardziej realna. Autor zrobił wiele, by jak najbardziej uprawdopodobnić wystąpienie opisywanych wydarzeń. Powieść pełna jest opisów rozmaitych stworzeń zamieszkujących oceany i wyjaśnień na czym polegają pojawiające się niespodziewanie anomalie i czym mogą skutkować. Przedstawia także dokładny opis powstawania i działania fal tsunami czy funkcjonowania prądów morskich. Wszystko to sprawia, że powieść może robić dużo większe wrażenie niż przeważająca większość filmów z gatunku animal attack.

56


czyli „głowa do kochania” w wersji filmowej

Na tegorocznym Horror Festiwalu mogliśmy obejrzeć krótkometrażową adaptację opowiadania Kazimierza Kyrcza Jr i Łukasza Śmigla zatytułowanego „Głowa do kochania”. Film przyjęto owacyjnie, nie wypadało więc nie zapytać stałego współpracownika Grabarza Polskiego, Kazimierza Kyrcza Jr, o historię współpracy z amerykańskim reżyserem. Razem z Łukaszem Śmiglem jesteście w środku historii jak z bajki – oto do dwóch młodych polskich pisarzy zgłasza się amerykański producent filmowy z propozycją nakręcenia filmu na podstawie ich opowiadania. Jaka jest historia powstawania tego filmu? To szczęście, przypadek czy długoletnia, mozolna praca? Fakt faktem, że kiedy Van Kassabian napisał do mnie maila zaczynającego się od słów: „Żałujący. Piszę w angielski dlatego że mówię bardzo mały polski” w pierwszej chwili myślałem, że ktoś stroi sobie żarty. Jednak, kiedy spotkałem się z Vanem i jego dziewczyną, która zresztą tak samo jak jedna z bohaterek opowiadania ma na imię Anna, przekonałem się, że propozycja sfilmowania „Głowy do kochania” jest jak najbardziej poważna. A jak doszło do tego, że Amerykanin zainteresował się historią przedstawioną w „Głowie…”? Cóż,

tu rzeczywiście można mówić o sporym szczęściu. Tak się złożyło, że Van, który wcześniej pracował przy różnych filmach, między innymi w charakterze operatora i montażysty, poszukiwał materiału na pierwszy „własny” film. Jego dziewczyna przeczytała w miesięczniku Alfred Hitchcock poleca nasz tekst, który spodobał jej się na tyle, że przetłumaczyła go na angielski. Na podstawie tego tłumaczenia Van stworzył scenariusz, w którym uzupełnił całą opowieść swoimi pomysłami, znacząco rozwijając i modyfikując niektóre wątki. Dzięki temu powstała opowieść, która doskonale przekłada się na język filmu. Co do pracy… Cóż, ani ten ani żaden inny tekst sam się nie napisał, przynajmniej ja nic o tym nie wiem.

RozmawiaŁa: Marta Kucharz (SFHiH, Fabryka Słów)

„Head to Love”

Skąd tytuł opowiadania? „Głowa do kochania” nieodmiennie kojarzy się z „Głową do wycierania”. Czy możemy liczyć na lynchowskie klimaty? Pierwotnie opowiadanie nosiło tytuł „Paste Love”, jednak już po zakwalifikowaniu go do druku wydawca zwrócił się do nas z prośbą nie do odrzucenia, by wymyślić coś bardziej strawnego dla rodzimego czytelnika, mówiąc krótko – coś po polsku. Tak się śmiesznie złożyło, że na zmianę tytułu mieliśmy jakieś dwie godziny. Jestem fanem The Cure, a ich wokalista swą zabójczą fryzurę wzorował

57


się na postaci z filmu o którym wspomniałaś, tak więc tytuł ten funkcjonuje w mojej świadomości bardzo mocno. Poza tym podczas tworzenia Maćka – głównego bohatera „Głowy...” – wsłuchiwałem się i wczuwałem w piosenkę „Pictures of You”, która traktuje o złudzeniach, jakim lubimy ulegać nadmiernie idealizując obiekt swej miłości. Wszystkie te elementy, oczywiście w połączeniu z treścią opowiadania, sprawiły, że po kwadransie główkowania moje szare komórki wyprodukowały właśnie „Głowę do kochania”. Kiedy później rozmawiałem o tym z Vanem, mógł wprost uwierzyć, że ten właśnie tytuł jest niejako tytułem „wtórnym”; tak doskonale pasuje do tekstu. A co do lynchowskich klimatów, o które pytasz, to myślę, że rzeczywiście jakiś ich ślad znalazł się także w „Head to Love”. Jest tam sporo tajemniczości, mrocznych, niejako uszkodzonych postaci, co w połączeniu z przygaszonymi barwami i mocnymi kontrapunktowymi akcentami kolorystycznymi dało naprawdę niepokojący efekt wizualny. Jeśli dodać do tego dość oryginalny sposób prowadzenia narracji i świetny montaż… No dobrze, chyba nie wypada mi aż tak rozpływać się w zachwytach.

kursu bardzo wysokie noty, praktycznie ocierając się o nagrodę główną. U nas film też się podobał, przynajmniej takie wrażenie odniosłem podczas jego projekcji… No cóż, czas pokaże co z tego wyjdzie. Van Kassabian ma pomysł na film pełnometrażowy, no i liczę na to, że uda mu się zachęcić którąś z dużych wytwórni filmowych na sfinansowanie tego projektu. Wracając do drugiej części twojego pytania; losy bohaterów powołanych do życia w „Głowie do kochania” będzie można poznać w opowiadaniu „Casting na kata”. Oba te teksty trafiły do wchodzącej właśnie do księgarń antologii grozy „City 1” opublikowanej przez wydawnictwo Forma. Gorąco zachęcam do lektury tej pozycji. Na trzystu stronach książki znalazło się mnóstwo świetnych tekstów zarówno uznanych pisarzy, jak W Internecie można zobaczyć dwa i tych, którzy dopiero są „na dorobku”. trailery filmu, „Head To Love” było prezentowane na festiwalu Dances Czy byłeś świadkiem kręcenia filmu? With Films w Hollywood, a także na Czy uczestniczyłeś w jego powstawaniedawno zakończonym Horror Festi- niu? Dostałeś małą rólkę, chociażby walu. Zanosi się na sukces? Czy prze- taką, jakie zawsze przydzielał sobie widujesz kontynuację opowiadania Hitchcock? oraz drugą część filmu? Zdjęcia do filmu trwały przez tydzień, Póki co jeszcze za wcześnie mówić niestety, ze względu na moją pracę i inne o sukcesie, choć wszystkie osoby zaan- obowiązki nie mogłem codziennie być na gażowane w projekt, zarówno aktorzy, planie, ale w sumie widziałem około pojak i członkowie ekipy filmowej głęboko łowy ujęć w trakcie ich kręcenia. To było w to wierzą. Z tego co słyszałem, „H2L” niezapomniane przeżycie; obserwowanie zyskało u jurorów amerykańskiego kon- tych wszystkich ludzi skupionych na swej

58


pracy, na przygotowaniach czy po prostu rozmawianie z nimi. Tworzenie filmu to prawdziwa przygoda. Pojawiają się mniejsze czy większe problemy, których nie sposób przewidzieć, a które trzeba po prostu rozwiązać. To było bardzo budujące widzieć zaangażowanie związanych z tym przedsięwzięciem ludzi. Muszę przyznać, że reżyser filmu już pierwszego dnia totalnie mnie zaskoczył, zlecając mi rólkę kolesia rozmawiającego z dziewczyną. Tą dziewczyną była zresztą narzeczona Vana, Anna. Mieliśmy wcześniej okazję się poznać, więc te nasze pogaduszki były zabawne. Mieliśmy odgrywać rozbawienie, co przy moim programowym ponuractwie nie przychodziło mi zbyt łatwo.

a może raczej maskotki, byłem szczęśliwy mogąc pomagać mu przy różnych drobiazgach. To jest coś, czego z pewnością nie zapomnę do końca życia. Gdzie odbyły się zdjęcia? Kręcono je w różnych częściach Krakowa i Kazimierza, w pomieszczeniach PWST, a także w zjawiskowo pięknych wnętrzach zabytkowej kamienicy, w której wcześniej realizowano fragmenty „Katynia” Andrzeja Wajdy. Zwiedzając tę kamienicę miałem wrażenie, jakbym cofnął się w czasie o jakieś sto lat. Było to tym bardziej dziwaczne przeżycie, że wiekowe meble, książki i elementy wyposażenia zostały zestawione z nowoczesną techniką używaną przy produkcji filmu.

Czy twoje wyobrażenia związane w powstawaniem filmu pokryły się Jako współautor „Głowy do kochaz rzeczywistością? nia”, zapewne miałeś własną wizję ekranizacji opowiadania, reżyser swoNo cóż, pomagając Vanowi Kassabia- ją. Czy podczas tak poważnej spranowi w szukaniu ciekawych lokalizacji, wy jak ekranizacja tekstu łatwo było będąc też później na planie miałem oka- o kompromisy? zję przekonać się, że tworzenie filmu jest procesem żmudnym i niekiedy dosyć Jestem spoza branży, więc ingerowanie frustrującym. Dla mnie jednak poznanie na siłę w to co wymyślił Van, byłoby komVana, Anny, tylu interesujących aktorów pletnie bez sensu. Poza tym jego wizja fili osób zawodowo zajmujących się filmem mu, która zresztą z czasem ewoluowała, było przede wszystkim niezwykle przy- od początku przypadła mi do gustu. Van jemnym i inspirującym doświadczeniem. poświęcił scenariuszowi „Głowy do koVan traktował mnie zresztą jako kogoś chania” tak wiele serca, że kiedy opowiaw rodzaju męża opatrznościowego, dał o tym jak wyobraża sobie poszczególne sceny, po prostu czułem, że to będzie coś rewelacyjnego. I nie myliłem się, na szczęście. Czy możemy liczyć na to, że film trafi do polskich kin? Jeśli tak, to kiedy? W tym temacie jest tak wiele niewiadomych, że ciężko udzielić odpowiedzi, która nie miałaby wybitnie życzeniowego wydźwięku. Myślę jednak, że kiedy ten

59


ru, jednak ze względu na brak środków projekt nie wyszedł poza fazę wstępną. Możliwe, że w przyszłości powrócimy do tego tematu. Poza tym w jednej z recenzji „Siedliska” – powieści, którą napisałem ostatnio z Robertem Cichowlasem – wysnuto wniosek, że jest to materiał na gotowy scenariusz filmowy. Kto wie? Może rzeczywiście pojawią się chętni do przeniesienia tej książki na srebrny ekran? krótkometrażowy „zalążek” przeobrazi Trzymam kciuki! A czego jeszcze mogę się w długometrażową „Głowę do ko- ci życzyć? chania”, wielu ludzi naprawdę będzie nią Zdrowia. Zwłaszcza psychicznego… zauroczonych. Żartowałem. Wcale nie czuję, żeby Czy masz inne propozycje scenariu- z moją psychiką było coś nie tak. Choć kiedy mój synek zobaczył gotowy film, szowe? a szczególnie jego zakończenie, był Jakiś czas temu do mnie i Łukasza Rade- przerażony. Cóż, wniosek z tego, że jeckiego zwrócono się o przygotowywanie śli nawet „Head to Love” jest bajką, to scenariusza pełnometrażowego horro- z pewnością nie dla dzieci.

HEAD TO LOVE (www.headtolove.com)

reż. Van Kassabian wyst.: Peter Hosking, Katarzyna Krzanowska-Peszek, Denis Lyons, Maciej Skuratowicz

Opowiadanie Kazimierza Kyrcza Jr i Łukasza Śmigla pt. „Głowa do kochania”, a także jego kontynuację „Casting na kata” znajdziecie w wydanej niedawno antologii polskich opowiadań grozy „City 1” (Wydawnictwo Forma)


Before Morning)

----------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Albatros 2009 Tłumaczenie: Bogusław Stawski Ilość stron: 304

Ponad 30 lat przyszło polskim czytelnikom czekać na rodzime wydanie pierwszego thrillera w twórczości naszego ulubieńca – Grahama Mastertona. Napisana w drugiej połowie lat 70. powieść jest rarytasem także na rynkach zagranicznych - do tej pory pozostaje jedną z najtrudniejszych do zdobycia książek w Stanach i Wielkiej Brytanii. Thrillery Grahama Mastertona to miła odskocznia od literatury grozy, którą autor zwykł uprawiać, tym bardziej, że misternie uknute teorie spiskowe niejednokrotnie swoim rozmachem przewyższają dzieła takich twórców jak Dan Brown, czy Robert Ludlum. Przyzwyczajeni do epickich fabuł z późniejszych książek Brytyjczyka, teraz, w 2009 roku dostajemy do rąk jego debiut w tym gatunku. Obcowanie z książką może być więc dla czytelnika ogromnym szokiem. Bradley Winger jest niespełnionym kierowcą rajdowym, próbującym pobić rekord prędkości samochodu z napędem rakietowym na lądzie. Sprawa jest niebagatelna – w grę wchodzi sława, chwała i pieniądze. Ustanowić nowy rekord nie jest łatwo – trzeba przekroczyć barierę prędkości 1100 kilometrów na godzinę. Niestety, próba kończy się śmiercią Bradleya, a samochód ulega zniszczeniu. Schedę po ojcu przejmuje Craig Winger – główny bohater powieści. Syn zmarłego kierowcy stopniowo wchodzi w świat biznesu, szantaży, przemocy i wielkich pieniędzy, jednocześnie próbując na nowo odkryć siebie i dokonać tego, co nie udało się jego ojcu. Tam gdzie duże budżety, tam też ludzka deprawacja i defraudacje

finansowe. Oczywiście nie obejdzie się bez ofiar. Tak prezentuje się fabuła powieści, której nie da się porównać do żadnego innego dzieła stworzonego przez Grahama. W porównaniu z szeroko zakrojonymi fabularnie thrillerami Mastertona, „Błyskawica” wydaje się skromna i kameralna. Cała akcja toczy się tak naprawdę tylko w obrębie jednej rodziny – Wingerów i kilku ludzi blisko z nimi powiązanych. W powieści jest miejsce na zdradę, seks i zbrodnię – czyli na wszystkie składniki dobrej powieści. Jak zatem wypada efekt końcowy?

Text: piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Błyskawica (Fireflash 5 / A Mile

Należy pamiętać, że książka powstawała w latach 70. i to niestety czuć – nie tylko w stylu Mastertona – wtedy jeszcze niewyrobionym, dopiero kształtującym się, ale także w niedociągnięciach fabularnych. Ze stron powieści wylewa się klimat posthipisowski – bohaterowie chodzą nago, rozmawiają o „bzykaniu się” i wcielają te rozmowy w życie. Motywacja postaci praktycznie nie istnieje, wydarzenia wydają się nielogiczne i mało prawdopodobne, a dialogi są sztywne i sztuczne. Na uwagę zasługuje jednak druga część powieści, w której akcja zaczyna się zazębiać, a poszczególne wątki wyjaśniać. Trzeba przyznać, że rozwiązanie akcji jest zaskakujące i kontrowersyjne, może trochę na siłę, ale należy pamiętać, że Graham był wtedy pisarzem silnie walczącym o zaistnienie na rynku. Tak czy inaczej, za linijkami „Błyskawicy” widać kiełkujący talent jednego z najlepszych współczesnych pisarzy na świecie.

61



Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka

TECZKA AKT PERSONALNYCH Mariusz ,,Orzeł,, Wojteczek

GP: Redaktor Grabarza Polskiego recenzent, publicysta

Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Tak jakoś wyszło, że ze zwłok Czachopisma, do którego wysłałem kilka tekstów wyłoniło się obecne pismo, więc długo nie myśląc wziąłem łopatę i zacząłem kopać... Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Dobrą muzykę, dobre filmy, dobre książki, dobre jedzenie i włóczęgę po bezdrożach. I piwo, które zawsze jest dobre, póki zimnie i niezwietrzałe Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? Ostatnio zrobiłem sobie powtórkę z koreańskiego „R Point”. Film naprawdę powala, a klimat ma, jak mało który... A ze „świeżych” seansów to „Pogło s” - może nie arcydzieło, ale potrafi wywołać strach, gdzieś tam, u podstaw świadomości. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarzy? Takiego stricte o grabarzach to nie kojarzę... jeśli nie liczyć „Kariery Nikosia Dyzmy” - ale to nie był horror. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatni m czasie? „Odrodzone zło”. Zresztą, to najgorszy horror jaki widziałem w życiu. Nr. 1 w rankingu. Freddy czy Jason? Zdecydowanie Freddy. Był bardziej poetycki, bardziej mroczny. W Jasonie po pierwszych (maksymalnie) 4 częściach odcinanie kuponów od sukcesu jedynki jest aż nazbyt widoczne, u Freddy’ego miało to jednak lepszy klimat. Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzeba ć? Horror, fantastyka, różnych podgatunków, lit. tzw. głównego nurtu, publicystykę, książki tematyczne (naukowe) i kilka miesięczników. Ogólni e to dużo tego. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Metal, zdecydowanie, jak trzeba łopatą machać...opróc z black i death, bo to za monotonne, ciężko złapać rytm przy wymachiwaniu - a po kopaniu wszystko od rock&rolla, po jazz klasyczny – w zależności od nastroju. Jak często jadasz surowe mięso? Jak często nie zdąży uciec. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarza? Praca, praca, a w wolnych chwilach praca. Poza tym dwie książki z dziedziny publicystyki grozy, nad którymi powoli i niesystematycznie pracuję oraz trochę lektur do nadrobienia. I pozwiedzać kilka miejsc w tym kraju – to plan na najbliższe miesiące. A co dalej? Kto wie?


THE LAZARUS PROJECT NOWE ŻYCIE USA 2008 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: John Glenn Obsada: Paul Walker Piper Perabo Lambert Wilson Bob Gunton

X X X

Text: Łukasz Radecki

X X

64

Ben Gravey miał ciężkie życie. Odsiedział jednak swoje i teraz wraz z żoną i córeczką pragnie naprawić wszystkie swoje błędy, a przede wszystkim ułożyć sobie życie na nowo - w spokoju i zgodnie z prawem. Niestety, gdy jego przeszłość wychodzi na jaw, traci pracę, co zmusza go do radykalnej decyzji i przyjęcia propozycji brata o łatwym skoku na duże pieniądze. Akcja kończy się jednak dramatycznie, giną ludzie, a Ben zosta-

je skazany na karę śmierci. Wyrok zostaje wykonany. Mężczyzna jednak nie umiera, budzi się w małym miasteczku w Oregonie... Paul Walker, gwiazda serii „Szybcy i wściekli”, ma wreszcie okazję wykazać się aktorsko, w filmie bowiem nie ma akcji. Nawet sam napad jest krótki, prosty i nieudany. Nie rozumiem jednak, dlaczego mężczyzna, który w trakcie strzelaniny przebywał w innym pomieszczeniu i nie posiadał nawet broni, zostaje uznany za zabójcę trójki ludzi (w tym dwóch swoich) i skazany na śmierć? No cóż, żaden ze mnie prawnik, a fabuła musi się jakoś zawiązać. Gdy już to następuje, mamy do czynienia z przyjemnym, dobrze zrealizowanym i niestety bardzo przewidywalnym obrazem. Ben zostaje dozorcą zakładu psychiatrycznego w odległym Oregonie i może tu wieść nowe, spokojne życie, pod warunkiem, że nigdy nie będzie próbował skontaktować się ze swoją rodziną. Kochający mąż i ojciec nie ustaje jednak w próbach.

John Glenn nie należy do szczególnie uznanych i - co tu dużo mówić - utalentowanych twórców. Nie spodziewałem się więc wiele po jego nowym filmie „The Lazarus Project”. I nieszczególnie wiele dostałem. Ale przynajmniej obyło się bez gorzkich rozczarowań.


Jak one się skończą, można domyślić się już od początku, który jest tylko odrobinę mniej przesłodzony niż końcówka. Nie powiem, jest to piękne i wzruszające, i sam chciałem, by tak to się właśnie skończyło. Ale szkoda, że stało się to w tak oczywisty sposób. Przedtem jednak twórcy starają się, jak mogą, podrzucić nam mylne tropy. Najpierw przy Benie pojawia się tajemniczy mężczyzna, który ostrzega go przed niebezpieczeństwem związanym z próbą opuszczenia tego miejsca. Ben wierzy niemal, że ma do czynienia z aniołem i czymś na kształt życia po śmierci. Jednak wkrótce wątpliwości w nim zasiewa jeden z pacjentów zakładu, sugerujący, że obaj są ofiarami koszmarnej mistyfikacji i jakiegoś chorego eksperymentu. A może po prostu Ben też jest zwykłym pacjentem, który wymyślił sobie całe poprzednie życie? Film na pewno nie jest zły. Trzeba mieć specyficzny nastrój, by go obejrzeć, wymaga bowiem wyciszenia i skupienia. Szkoda tylko, że nie do końca wykorzystano tkwiący w nim potencjał i miast bomby emocjonalnej dostaliśmy jedynie lekki dreszczyk, i to spodziewany. Ale i takie są czasem potrzebne.

65



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Rebis 2009 Tłumaczenie: Paweł Laskowicz Ilość stron: 408

Karin Slaughter to jedna z najlepszych współczesnych amerykańskich autorek krwawych dreszczowców. A nawet więcej: bije na głowę potężną rzeszę tworzących w tym gatunku mężczyzn, którym takie fabuły powinny przecież przychodzić do głowy dużo bardziej naturalnie (psychopaci i seryjni mordercy to jednak w znacznej większości płeć brzydka). „Pęknięcie”, jedna z najnowszych książek Slaughter, także pokazuje autorkę od jak najlepszej strony choć nie należy oczekiwać, że będzie to „thrillerowa poezja” czy coś równie nietypowego i ambitnego. Po raz kolejny dostajemy od tej pani ostrą i zaskakującą, ale dość prosto spisaną historię kryminalną. „Pęknięcie” jest powiązane z wcześniejszą powieścią Slaughter pt. „Tryptyk” m.in. postacią głównego bohatera, agenta Willa Trenta. Tym razem Trent pracuje wraz z niechętną mu policjantką Faith Mitchell (nie ma się co kobiecie dziwić: agent złamał swego czasu karierę jej matce) i wspólnie muszą rozwikłać dość nietypową sprawę porwania, za które nikt nie chce okupu oraz zabójstwa, które tak naprawdę trudno nazwać zabójstwem. Z pomocą przychodzą im też oczywiście najnowsze techniki badań policyjnych (ale nie takie, jak w serialu „CSI” bo z tych się tu kpi), dzięki którym bardzo szybko dowiadujemy się, że nie wszystko, co sugeruje nam autorka jest tym, czym początkowo zdawało się być.

plus para uzupełniających się i pełnych wad bohaterów”, pisze Publishers Weekly; „Olśniewające zwroty akcji. Paliwem dla radości czytania tej książki są ekscentryczne stosunki pomiędzy detektywami, jak również z każdą chwilą bardziej intrygujące śledztwo”, kombinuje magazyn People; „Niespodziewane zwroty akcji i intrygujące postaci”, wysila się Entertainment Weekly.

Text: Teodor Czank

KARIN SLAUGHTER - Pęknięcie (Fractured)

Wszystko to banały, ale za to banały prawdziwe – wolałem więc zacytować niż własnoręcznie wypruwać je sobie z serca. Powiem jednak i coś od siebie, jak najbardziej: otóż pani Slaughter zjada na lekki lunch takie autorki, jak Kathy Reichs czy Charlaine Harris. Jest od nich wredniejsza, dowcipniejsza i oryginalniejsza, a jej styl, choć prosty, nigdy nie jest żenadnie prosty, co jej koleżankom przecież się przydarza. Jasne, są w powieści Slaughter momenty kiedy autorka zbyt długo rozwodzi się nad jakimiś mało interesującymi technicznymi drobiazgami czy kiedy wnioskowanie sprytnych policjantów nie do końca nas przekonuje, ale najmocniejsze fragmenty „Pęknięcia” bez trudu to wynagradzają.

I jeszcze jedno: znacie ten pozornie idiotyczny komunał, jak to niby książka „wciąga od pierwszych stron”? No właśnie, to kolejny banał, który w stu procentach sprawdza się w przypadku „Pęknięcia”. Proszę bardzo, spróbujcie przeczytać krótki, dramatyczny prolog, Popatrzmy co o „Pęknięciu” zdążono już jaki serwuje nam tu Slaughter, nie dając wytrąbić w prasie na Zachodzie: „Przy- się jednocześnie wciągnąć w tę powieść. śpieszające bicie serca… Czysta energia A nie mówiłem? To niemożliwe!

67



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Amber 2009 Tłumaczenie: Przemysław Bieliński Ilość stron: 365

Song umarłych to druga część trylogii o Pine Deep. Jej pierwsza część – Blues duchów, otrzymała w roku 2006 nagrodę Brama Stokera w kategorii najlepszy debiut. Przed stworzeniem trylogii Maberry pisywał prace na temat sztuk walki, w świecie których jest znaną osobistością, ale także o folklorze, wierzeniach okultystycznych i zjawiskach paranormalnych. Do najważniejszych tytułów możemy zaliczyć nie wydane w Polsce: Judo and You (1990), Ultimate Jujutsu (2002), Vampire Universe (2006) oraz The Cryptopedia (także wyróżniona nagrodą Brama Stokera w roku 2007). Cykl powieści stanowi historię miasteczka Pine Deep, dotkniętego niegdyś przez wielką tragedię - pojawienie się wyjątkowo brutalnego, seryjnego mordercy, który jak się dowiadujemy nie był zwykłym człowiekiem. W tajemniczych okolicznościach zginęło wówczas wiele osób, w tym kilkoro dzieci. Morderca jednak nagle zniknął, a za winnego uznano zabitego w tym samym czasie lokalnego włóczęgę, nazywanego Szkieletem. Po trzydziestu latach, gdy mieszkańcy miasteczka ledwo zdołali się uporać z mrocznymi wspomnieniami, koszmar zaczyna się na nowo. Tym razem zło jest o wiele silniejsze i ma wielu pomocników. Opowieść toczy się wokół losów kilku rodzin: Crow, Guthrie i Wolfe, które zostały dotknięte przez masakrę w latach 70., a teraz muszą stawić czoła nowej fali przemocy.

sieć zróżnicowanych postaci, z których tylko część to zwyczajni ludzie. Początkowy chaos z czasem jawi się jako uporządkowana całość, a napięcie narasta w miarę wyjaśniania kolejnych zależności. Choć Maberry nie zaskakuje oryginalnością konceptu ani nie wprowadza żadnych nieznanych dotąd literaturze grozy postaci, buduje całą fabułę w sposób przemyślany i wielowarstwowy, co nie pozwala się nudzić.

Text: Magdalena Mazur

, JONATHAN MABERRY - Song umarłych (Dead Man s Song)

Świat przedstawiony tworzy natomiast z taką dbałością o szczegóły, wyczuciem i wyobraźnią, że udaje mu się nadać całości mroczny, a przy tym budzący silne emocje klimat. Nawet niewyszukane i dosyć swojskie miejsce akcji, dzięki odpowiedniemu przedstawieniu niczym nie ustępuje ponurej Transylwanii. Natomiast wyjątkowa lekkość pióra Maberry’ego sprawia, że lektura jest tym przyjemniejsza.

Czytając tę książkę można poczuć się jak małe dziecko, które siedząc na widowni teatru, krzyczy do aktorów grających w spektaklu: „Nie idźcie tam! Tam jest baba-jaga!” Lektura całkowicie pochłania czytelnika; sprawia, że momentami czuje się częścią jej świata, a jest to jeden z najważniejszych warunków, które musi spełnić książka, by była warta polecenia. Choć można każdą z części traktować samodzielnie, zdecydowanie warto przeczytać chronologiczne całą trylogię o Pine Deep. To idealny wybór na długie Autor z ogromną zręcznością tworzy jesienne oraz zimowe wieczory.

69


„Historie są po to, żeby je opowiadać. To je szlifuje tak, jak udana obróbka wydobywa połysk szlachetnych kamieni”. Aby nie zmarnować ani jednej, Upiór Południa opowiada nam, czytelnikom, cztery różne historie, ostrzegając wcześniej lojalnie, że zapoznajemy się z nimi na własną odpowiedzialność.

Trzecia historia – „Burzowe Kocię” – przenosi nas z powrotem do czasów współczesnych na ogarnięty wojną Bliski Wschód… oraz do Krainy Opodal – świata równoległego do naszego, który od zagłady ma ocalić Jacob Troyden Harlows – amerykański żołnierz walczący w Iraku.

Pierwsza z nich, „Czerń”, to opowieść o uzależnieniu. Od Afryki, od wojen, od adrenaliny, od krwi. Uzależnieniu, które nie pozwala reporterowi wojennemu Jackowi Wilczyńskiemu powrócić do „normalnego życia” i które ciągnie go na Czarny Kontynent, mimo iż tam jako reporter zdaje się nie mieć nic do roboty, a z uwagi na kolor skóry zawsze będzie postrzegany jako intruz. „Czerń” to także opowieść o starych afrykańskich bogach, których czas już dawno powinien minąć, ale wciąż jeszcze walczą o kolejne chwile życia.

Zamykający cykl „Czas mgieł” to opowieść o ucieczce przed wspomnieniami. A także o mękach, jakie cierpią pensjonariusze „Purpurowej Magnolii” – ośrodka dla umysłowo chorych, położonego gdzieś w innym wymiarze rzeczywistości. Kto zbyt szybko zerknie na ostatnią stronę okładki ostatniej mikropowieści, nie będzie musiał nawet próbować domyślić się, gdzie konkretnie.

Druga z opowieści Upiora przenosi nas na południe Stanów Zjednoczonych Ameryki tuż po zakończeniu wojny secesyjnej. Pojęcia takie jak dobro i zło nie mają tu wielkiej wartości, w cenie jest za to honor, o którym opowiada właśnie „Pamięć umarłych”. Takim, który każe regulować wszystkie długi… nawet po śmierci.

70

Każda z czterech opowieści składających się na „Upiora Południa” różni się znacząco od pozostałych nie tylko tematem, ale i formą. „Czerń” to rasowy horror, wprowadzający nas świat pełen krwi, przemocy, magii i wizji, które momentami trudno odróżnić od rzeczywistości. Tutaj, inaczej niż w kolejnych opowieściach, narracja jest pierwszoosobowa – bohater opisuje, co czuje kiedy wstępuje w niego demon zmuszając do zabijania... i w chwilę później nie pamięta już, co dokładnie się wydarzyło.


3. Burzowe Kocię

4. Czas mgieł

Oc ----------------------------------------------ena: 5/6 Wydawca: Fabryka Słów 2009 Ilość stron: 207, l99, l9l, 223

„Pamięć umarłych” także od pierwszej do ostatniej strony przepojona jest grozą, jednak tutaj do czynienia mamy raczej z horrorem podanym w konwencji westernu. Ale westernu w bardzo dobrym stylu. Jest więc senne miasteczko na Południu Stanów Zjednoczonych, uprzedzenia rasowe, wciąż żywe wspomnienia z wojny secesyjnej. Jest też szeryf – zbyt słaby, by stać na straży sprawiedliwości, a nawet, by mieć świadomość, co się dzieje w jego miasteczku. I oczywiście jak na stary, dobry western przystało, jest rewolwerowiec... i starannie, na zimno, zaplanowana krwawa zemsta. Tu fabuła toczy się zdecydowanie wolniej niż w „Czerni”, niemalże sennie, a jednak powieść przez cały czas trzyma w napięciu. Trzeci tom utrzymany jest zdecydowanie w konwencji fantasy. Kraina Opodal, w której rozgrywa się większa część fabuły trzeciej opowieści, to świat nie mający zupełnie nic wspólnego z naszym, zamieszkany przez stworzenia niewiele z człowiekiem mające wspólnego. Jedyną istotą ludzką w tym świecie jest Troy Harlows, który, sprowadzony tu przez tytułowe Burzowe Kocię, próbując się odnaleźć w nieznanym sobie świecie, opisuje go poprzez analogie do popkultury. Jednak czytelnik raczej nie znajdzie tu subtelnych aluzji, a nawiązania do „Piły”,

„Piotrusia Pana”, „Czarnoksiężnika z krainy Oz” czy „Harry’ego Pottera” są aż nazbyt oczywiste. „Burzowe Kocię” to zdecydowanie najbardziej pogodna opowieść w cyklu, gdyż Harlows – prosty amerykański oficer jednostki specjalnej do wszystkiego podchodzi z dystansem i humorem – nieważne, czy jest to niebezpieczna misja, na którą wysłało go Kocię, czy są to okrutne tortury, jakim poddawany jest przez irackich oprawców. O tym, że mamy do czynienia jednak z grozą przypomina nam przeciwnik Harlowsa - drewnianooki Idr… oraz zakończenie opowieści.

Text: JAGODA SKOWROŃSKA

MAJA LIDIA KOSSAKOWSKA - Upiór Południa 2. Pamięć Umarłych l. Czerń

Zamykająca zbiór historia to kolejna zmiana klimatu i stylu narracji. „Czas mgieł” to opowieść utrzymana w onirycznym klimacie, gdzie nie do końca wiadomo, co jest jawą, a co tylko przywidzeniem. W miarę postępu opowieści, wraz ze zbliżaniem się czasu mgieł, atmosfera zagęszcza się coraz bardziej, a z głębin niepamięci wynurzają się demony przeszłości… Jedynym, co łączy wszystkie opowieści Upiora Południa, jest upał. Upał, który budzi do życia najgorsze, najprawdziwsze koszmary... Ale nawet ten upał w każdej opowieści jest inny: w „Czerni” pulsuje przeplatany nocnymi chłodami, wywołuje wizje, uzależnia jak

71


narkotyk; w „Pamięci Umarłych” raczej zdaje się wywoływać apatię bohaterów, chęć ucieczki i schronienia się w cieniu; w „Burzowym Kocięciu” jest go chyba najmniej, ale nieustannie towarzyszy Harlowsowi – zarówno w ogarniętym wojną Iraku, jak i w Krainie Opodal; w ostatniej opowieści natomiast jest ciągłą zmorą mieszkańców „Purpurowej Magnolii”. Maja Lidia Kossakowska, kojarzona przede wszystkim jako autorka powieści i opowiadań fantasy, „Upiorem Południa” udowodniła, że równie dobrze, o ile nie lepiej, odnajduje się jako autorka grozy. Uczyniła to przede wszystkim dwiema pierwszymi częściami „Upiora” – trzymającymi w napięciu od pierwszej do ostat-

niej strony i potrafiącymi, mimo żaru bijącego z każdego niemal akapitu, wywołać dreszcze, choć i w pozostałych na zupełny brak grozy nie można narzekać. Swoim cyklem udowodniła jednak coś jeszcze: że w każdej niemal konwencji świetnie się odnajduje. Jeżeli cztery opowieści Upiora, to nie żadne klejnoty, a jedynie „zwykłe otoczaki, tyle że ładne”, to pozostaje mieć nadzieję, że Upiór Południa zechce jeszcze w przyszłości zaprezentować swoje co cenniejsze opowieści. Nie próbuję sobie nawet wyobrazić, jak mogłyby wyglądać brylanty z jego kolekcji, ale chociaż z agatami czy opalami chętnie bym się zapoznała.

KONKURS na www.grahammasterton.blox.pl ! Polski oficjalny blog Grahama Mastertona ogłasza konkurs, w którym wygrać można 10 egzemplarzy najnowszej powieści Grahama Mastertona pt. „Błyskawica”, ufundowanych przez Wydawnictwo Albatros. Wystarczy, że przygotujecie recenzję dowolnego THRILLERA autorstwa Grahama Mastertona, bądź stworzycie artykuł, felieton, esej, grafikę związaną z dowolną książką Mastertona należącą do tego gatunku. Szanse na nagrody mają również autorzy ciekawych zdjęć ze spotkania z Grahamem Mastertonem. Szczegóły konkursu znajdziecie pod adresem: http://grahammasterton.blox.pl/2009/10/KONKURS-BLYSKAWICOWY.html Prace należy słać do 20 listopada 2009 na adresy mailowe pocztarus@wp.pl oraz mictlantecutli@op.pl Życzymy powodzenia!

72


UKRYTY W TŁUMIE

RZECZ O ALGERNONIE BLACKWOODZIE Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

Trudne życie arystokraty Algernon Henry Blackwood urodził się 14 marca 1869 roku w Shooter’s Hill w hrabstwie Kent. Pochodził z arystokratycznej rodziny - jego ojcem był sir Arthur Blackwood, wysoki urzędnik Brytyjskiej Poczty, brat lorda Dufferina, zaś matka była wdową po księciu Manchesteru. Rodzice Blackwooda byli religijnymi fanatykami, należącymi do fanatycznej sekty kalwinistycznej - sandemanitów. Algernon uczył się w szkole w Szwarcwaldzie, później studiował rolnictwo na Uniwersytecie Edynburskim, jednak nieustannie buntował się przeciw religijnej presji rodziców, zgłębiając temat okultyzmu, patologii i medycyny, łącznie z psychiatrią. To nie sprzyjało jego edukacji i w efekcie studiów nie ukończył. Wyjechał natomiast do Kanady, gdyż wolą ojca było, by Algernon prowadził tam farmę. Z początku w Kanadzie przyszły pisarz imał się różnych zajęć, m.in. pracował w ubezpieczeniach, uczył języków i gry na skrzypcach, a także pracował jako asystent redaktora naczelnego. Praca na farmie niewątpliwie nie była jego powołaniem i okazało się to dobitnie w ciągu kilku miesięcy od momentu, kiedy się nią zajął. Wszystkie jego inwestycje związane z biznesem upadały kolejno, pozbawiając go majątku i stawiając prawie że na krawędzi bankructwa. Pod koniec roku 1892 Blackwood opuścił Kanadę, przenosząc się do Nowego Jorku, gdzie został reporterem. Tamten okres jego życia to pasmo klęsk i niepowodzeń,

balansowanie na krawędzi przepaści i wegetacja pomiędzy wszelkim elementem społecznym, jaki mogła z siebie wypluć Ameryka tamtych czasów. Uratował go przypadek i posiadana rozległa wiedza, którą zainteresował się pewien amerykański milioner. Zatrudnił on Blackwooda jako osobistego sekretarza. (Ten nowojorski fragment biografii znalazł później odzwierciedlenie w książce „Episode Before Thirty”.) 1899 rok to moment powrotu Blackwooda do Londynu i początek jego rozlicznych podróży po Europie i Egipcie. Zdobyta w tym okresie wiedza pomogła mu w okresie I wojny światowej, kiedy to pełnił rolę agenta brytyjskiego wywiadu.

73


Parapsychologia, okultyzm i wielcy jego czasów I parapsychologia, i okultyzm towarzyszyły Blackwoodowi przez niemal całe życie, i to nie tylko w jego twórczości. Jeszcze przed rokiem 1890 (t.j. wyjazdem do Kanady) pisarz badał nawiedzone domy na zlecenie Society for Psychical Reserch. Był też związany z Towarzystwem Teozoficznym Heleny Bławatskiej, skupiającym takie postacie jak Yeats, Edison, Steiner, Shure. Po powrocie do Londynu w 1899 roku wstąpił do Hermetycznego Zakonu Złotego Świtu (zwanego czasem Zakonem Złotej Jutrzenki), do którego wcześniej należał osławiony Alistair Crowley osobnik starający się o miano najbardziej złego człowieka na świecie. Znał całą śmietankę literacką swoich czasów - żeby wymienić tylko niektóre nazwiska: B. Stoker (zanim ten napisał Draculę), H.G. Wells, H.P. Lovecraft, A. Machen, A.C. Doyle, C.S. Lewis, R. Kipling, G.K. Chesterton, W. B. Yeats, R.M. Rilke. I to tylko część doprawdy imponującej listy. Mimo że Blackwood poruszał się w najznamienitszych kręgach towarzyskich swoich czasów, zawsze pozostawał w cieniu, niedostrzegany, niezauważany, jakby ukrywał się w tym tłumie znamienitych postaci, jakie go otaczały. Biografie jego znajomych milczą o nim samym, jakby tylko stanowił nic nieznaczący element tła. A przecież był artystą, pisarzem - i to płodnym. Jego bibliografia liczy sobie kilkanaście powieści i ponad sto pięćdziesiąt opowiadań, nie wspominając książek dla dzieci, szkiców i recenzji. To o nim sam legendarny Lovecraft powiedział: „Jest absolutnym i niekwestionowanym mistrzem niesamowitej atmosfery...” Taka rekomendacja znaczy wiele...

74

Mroczne wizje mrocznej natury Blackwood dużo podróżował - i nie były to podróże po tętniących życiem centrach cywilizacji. Spędzał wiele czasu na pustkowiach, na bezdrożach i w naturalnej, pełnej spokoju i nostalgii, nieskażonej piętnem uprzemysłowienia przestrzeni. I bez znaczenia było, czy były to zakątki Stanów Zjednoczonych, czy Europy, pisarz zawsze czuł swą małość w obliczu potęgi natury. Dlatego też to właśnie kontakt z naturą jest dla Blackwooda zalążkiem grozy i lęku. Człowiek, który staje w obliczu naturalnych potęg, których nie pojmuje, bo nie potrafi ich objąć rozumem, musi czuć przestrach. Siły natury są potężniejsze niż jakakolwiek potęga wytworzona przez człowieka, a poza tym nie kierują się one klasycznym, w naszym rozumieniu, pojęciem dobra i zła, ale postępują wedle własnego, specyficznego i nieznanego nam systemu wartości. A człowiek, który styka się z afirmacją takich zjawisk, zwłaszcza w bliskim kontakcie z naturą, w dziczy, w sercu przyrody, odczuwa naturalny i zrozumiały lęk. Boi się tego, czego nie zna - to przecież na wskroś ludzkie. Tego typu sytuację autor odmalowuje w niezwykle sugestywny, plastyczny sposób w Wierzbach, które są historią dwóch przyjaciół spędzających noc na małej, piaszczystej wysepce na Dunaju w czasie szalejącej burzy (historia ta miała być ona transformacją rzeczywistego zdarzenia, jakie spotkało Blackwooda w czasie spływu Dunajem w 1900 roku). Podobną manifestację pradawnych sił przyrody zaobserwować możemy w Z przeszłości. Ale w odczuciu Blackwooda zetknięcie się z nieznanym, zmierzenie z nieogarniętym absolutem przyrody, który kryć może wie-


le zjawisk pozornie niewytłumaczalnych w sposób racjonalny, może spowodować w człowieku osobliwą przemianę. To swoiste dotknięcie absolutu może uwrażliwić na te zjawiska i sprawić, że nagle spostrzeżemy prawdę, dotychczas dla nas niedostępną. Tak jak stało się to np. z bohaterem Pustego domu, który doznał swoistego poszerzenia percepcji w sytuacji właśnie skrajnego przerażenia. Jak zapewne łatwo spostrzec, Blackwood był człowiekiem wyznającym swoisty kult natury. Według niego cywilizacja jest złem, które zabija w człowieku to, co najlepsze, i zbliża całą ludzkość do katastrofy (w tym temacie jego poglądy stosunkowo dokładnie pokrywają się ze spojrzeniem J.R.R. Tolkiena). Dlatego znaczna część jego twórczości opiera się na takich właśnie przesłaniach i pokazuje uśpione, pradawne moce, które mogą nami zawładnąć, bo zawsze jesteśmy wobec nich maluczkimi i bezbronnymi (Pradawna magia). Zainteresowanie mitologią i wierzeniami różnych narodów także wywarło wpływ na twórczość pisarza (Wendigo), a zwłaszcza na kształt jego światopoglądu. Opierał się on na wierze w istnienie Gai, będącej swoistym zobrazowaniem Ducha Matki Ziemi. U podstaw tej koncepcji legły nie tylko mitologia indiańska i mity greckie, ale także pisma filozoficzne G. Fechnera. Jest to podejście prekursorskie, bo w czasach nam współczesnych hipotezę tę rozwinął i rozpropagował James Lovelock (Gaja. Nowe spojrzenie na życie na Ziemi). A jeśli szukamy dalszych inspiracji innych pisarzy u Blackwooda, to zwrócić należałoby uwagę na opowiadanie Drugie skrzydło i jego podobieństwo do Koraliny Neila Gaimana. To tylko sugestie, ale... Indiańskie duchy lasu, demoniczne siły przyrody i pradawne, z pozoru tylko zapo-

mniane kulty, a do tego opuszczone domy i tajemnicze korytarze starych rezydencji - to wszystko są składowe, z których Algernon Blackwood wyczarowywał opowiadania mroczne, niezwykłe, pełne urzekającej, tajemniczej atmosfery. Na wskroś literackie, w dużej mierze uduchowione. To z pewnością coś więcej niż tylko krwawe i mroczne historyjki znane z powieści gotyckich. To nie tanie opowiastki o wampirach i mdlejących bladych białogłowach. To opowieści upiorne, a zarazem wspaniałe, urzekające swym bogatym językiem literackim i szerokim spektrum wyobraźni w warstwie fabularnej. Jednym słowem - Blackwood to mistrz grozy, który święcił triumfy, zanim nastały takie nazwiska jak King czy Masterton. Bez niego i jego upiorów z pewnością te nazwiska nie osiągnęłyby miana tak wielkich. A na koniec jeszcze kilka informacji dla tych, którzy zechcą sięgnąć po lekturę opowiadań Blackwooda. I nie są to - niestety - wieści zbyt dobre, ponieważ polski rynek wydawniczy mocno po macoszemu traktuje tego znamienitego pisarza. Dotychczas ukazało się niewiele z jego imponującej twórczości. Oto pozycje, do których mnie udało się dotrzeć: 1. A. Blackwood – Wendigo i inne upiory Wyd. C&T 2006, przekł. Robert Lipski, ilustr. Antoni Sobecki, wstęp Marek S. Nowowiejski 2. A. Blackwood – opowiadanie Wyznanie w tomie Tchnienie grozy pod red. W. Żukrowskiego, Wyd. Poznańskie 1974, przekł. Tadeusz Adrian Malanowski 3. A. Blackwood – opowiadanie Rączy Wilk w nr I serii Nie czytać o zmierzchu!, Iskry 1983, przekł. Monika Dutkows

75



-------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Fabryka Słów 2009 Ilość stron: 448

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie lubię dostawać prezentów. Zresztą chyba każdy wyszedłby na łgarza, gdyby rzekł coś takiego. Jedna z moich znajomych sprezentowała mi ostatnio wypuszczoną przez Fabrykę Słów antologię, która zwie się „Nawiedziny”. Książkę zabrałem w podróż do Krakowa na Necro Party. I połknąłem na dwa razy. Wrażenia? Bardzo mieszane. Na pochwałę zasługuje inicjatywa, jaką było wydanie antologii autorów młodych i niekoniecznie zaprawionych w bojach. To dobrze, że ostatnio coraz częściej publikuje się młodych twórców, że daje im się szansę zabłysnąć w literackim światku. „Nawiedziny” to właśnie taka antologia, choć pojawiają się w niej nazwiska autorów, o których wcześniej już słyszeliśmy, jak choćby Andrzeja Sawickiego czy Oli Zielińskiej. Do rzeczy jednak. Pozycja ta jest z rodzaju tematycznych, a teksty w niej zawarte traktują, najprościej rzecz ujmując, o duchach... Pierwsze dwa opowiadania wywołały we mnie spore zdziwienie. Przez dłuższy czas zastanawiałem się o co w nich chodzi, albo też o czym miały opowiadać. Zdecydowanie nie powinny zostać umieszczone na „dzień dobry”, bo skutecznie odstraszają. Gdybym miał streścić te dwa utwory, chyba musiałbym przeczytać je powtórnie. Uleciały z mej pamięci jak koszmary, które śniłem wiele lat temu. Dalej jest nieco lepiej, ale tylko na chwilę. Podobał mi się tekst Krzysztofa Baranowskiego „Leśniczówka ZADUPIE”. Prosty, klarowny, a przy tym wciągający. Kilka kolejnych to znowu spadek formy, po którym następuje strzał prosto w czytelnicze jaja. Radosławowi Schellerowi należy się

duże piwo, bez dwóch zdań. Opowiadanie „Chcesz się zabawić?” kładzie na łopatki i długo nie pozwala wstać. Mieszanka grotechy, horroru i czarnego humoru czyni tę opowieść jedną z lepszych jakie ostatnio czytałem. Dobry język to jakby mus. Najbardziej liczy się historia, a ta jest po prostu świetna. Kiedy kumple Michała prezentują mu na urodziny możliwość ciupciania, chłopak doznaje pomylenia zmysłów, dosłownie i w przenośni. To jednak nie dla „urodzinowej” dziwki traci on głowę. Lilia, dziewczyna, dla której poszedłby do samego PIEKŁA pojawia się tylko na chwilę, aby zaraz zniknąć. Zostawia jednak plakietkę reklamującą „Gomorę”. Cóż to takiego? Wierzcie mi, warto się dowiedzieć.

Text: Robert Cichowlas

RÓŻNI AUTORZY - Nawiedziny

Innym opowiadaniem niewątpliwie wartym uwagi jest „Dom” wspomnianej już Aleksandry Zielińskiej. Młoda autorka przedstawia historię niewidomej dziewczyny, która ma do wykonania pewną pracę w starym domostwie. Jak się okazuje, zarówno mieszkańcy jak i same lokum nie jest przyjaźnie do niej nastawione. Na szczególną uwagę zasługuje sposób w jaki zostali przedstawieni bohaterowie. Brak im sztampy, brak sztuczności, co powoduje, że czająca się w pobliżu groza tylko zyskuje na swej straszności. Od zawsze podziwiam u niektórych pisarzy zdolność do tworzenia wiarygodnych postaci, dzięki czemu przeżywane przez nich historię wydają się być prawdziwsze. Zielińska posiadła tę zdolność i rewelacyjnie przelewa ją na papier. Cała antologia nie jest jednak taka straszna, jak zapowiada wydawca. Wiele tekstów jest najzwyczajniej w świecie słabych, a także bardzo słabych.

77


ILS ILS Francja, Rumunia 2006 Dystrybucja: Brak Reżyseria: David Moreau Xavier Palud Obsada: Olivia Bonamy Michael Cohen Adriana Mocca Maria Roman

X X X X

Text: Kamil „Skolmon” Skolimowski

X

Można się spierać, czy nowofalowe francuskie horrory, o których dosadności ostatnio mówi się coraz częściej, to rzeczywiście aż taka turpistyczna maestria i udany kolaż suspensu i brutalności. Niemniej, jeśli kogoś odstręczają soczyście krwawe obrazy, to polecam inną stronę współczesnej filmowej grozy z kraju Napoleona.

nie podanej przemocy, to horror spokojny i cichy. Akcja rozwija się powoli, oblicze zła nie jest ukryte za żadną wypasioną maską, muzyka nie wibruje patetycznie, a miejsce akcji i bohaterowie osłonięci są ciekawym minimalizmem. Sympatyczną parę, Lucasa i Clementine, poznajemy w momencie planowania przez nich weekendu za miastem. Zmęczeni codzienną gonitwą postanawiają oddać się beztroskiemu wypoczynkowi w swojej posiadłości na obrzeżach Bukaresztu.

Odludzie, które dotąd stanowiło oazę „Ils” w reżyserii Davida Moreau i Xaviera spokoju, wkrótce stanie się dla nich Paluda jest pozbawiony bezceremonial- przekleństwem. Późnym wieczorem

Bezkompromisowość, surowość, przekraczanie granic przyzwoitości i dobrego smaku – oto czego możemy się spodziewać po przeciętnym współczesnym horrorze rodem z Francji. I od tej reguły istnieją jednak wyjątki.

78


Clementine odbiera niepokojący, głuchy telefon. Jak można się łatwo domyślić, na zagadkowym połączeniu się nie skończy. Im dalej w noc, tym ciaśniejszą pętlę zaciska koszmar. Ktoś z przerażającą determinacją próbuje się wedrzeć do posiadłości młodego małżeństwa. Wkrótce w ciemności na pustkowiu zadudnią pierwsze krzyki i odebrane zostaną pierwsze życia.

Filmy grozy, które realizują koncepcję hasła Zofii Nałkowskiej: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”, przytłaczają najbardziej. Niepodkolorowana, wolna od groteskowych zniekształceń rzeczywistość to najlepszy materiał na solidny horror. Panowie Moreau i Palud wywiązali się ze swojego zadania perfekcyjnie. Umiejętna gra świateł i cieni, ciekawy montaż, operowanie ciszą i szelestem, angaż dobrych aktorów - to tylko niektóre czynniki składające się na sukces tego obrazu. „Ils” sygnowany jest jakże popularnym ostatnio hasłem: „Oparte na prawdziwych wydarzeniach”. I rzeczywiście, jeśli ktoś po skończonym seansie pofatyguje się, by skonfrontować fabułę z faktami dostępnymi w Internecie, może się dokopać do ciekawych i niepokojących szczegółów tej historii. Może nie wszystko, co zostało przedstawione w filmie, ma odbicie w rzeczywistości, jednak prawdopodobieństwo zaistnienia podobnych wydarzeń jest przerażająco prawdopodobne. Zwróćcie uwagę na szokujący finał „Ils”, na wyjaśnienie, kto i dlaczego polował na bohaterów. Inteligentny i przygnębiający horror, polecam.

79



[ Krzysztof T. Dąbrowski - Georgie ]

Krzysztof T. Dąbrowski Georgie Ewidentnie zabłądził – tu nie było się co oszukiwać – to nie było już zwykłe zboczenie z trasy... Dobrym znakiem było to, że od kilku dni nie widział żadnego Indiańca; złym znakiem, że przez tyleż samo dni nie widział ani jednej żywej duszy czy choćby jakichkolwiek śladów cywilizacji. Wszystko wokół zrobiło się takie piaszczyste – gdzie by nie spojrzeć tylko piasek, piasek i jeszcze raz piasek. Piasek w ustach, piasek we włosach, każda szczelina skóry wypełniona piaskiem. Piasek z przodu, z tyłu, po bokach, pod stopami – mógłby jeszcze tylko to cholerne słońce zasłonić – ogromna ognista kula prażyła niemiłosiernie. Gardło miał już zeschnięte na wiór, spękana skóra co i rusz dawała się we znaki. Niewesoło, pomyślał John, drapiąc się po kilkudniowym zaroście. Kurna, niewesoło! Koń zdechł trzy dni temu. John wczoraj opróżnił przedostatnią manierkę wody. Kiedy po raz ostatni miał coś w ustach? Przedwczoraj? Dwa dni temu? Tego już nie pamiętał. Całym dobytkiem była teraz ta odrobina wody i trochę gorzały w piersiówce. – Przynajmniej lżej będzie tu zdychać – mruknął pod nosem. Chwilami zaczynał żałować, że nie założył rodziny i gdzieś tam daleko nie czeka na niego żona z dziećmi – nikt nie będzie go szukał ani przejmował się tym, że jego kości będą bielały w słońcu, póki nie zasypie ich piasek; no, może za wyjątkiem innych nieszczęśników, którym dane będzie tu zbłądzić. Im dłużej tak wędrował, tym bardziej zaczynało mu brakować towarzystwa. Tracił nadzieję. Nie chciał umierać w samotności. Bał się. Gdy umrze, jego zwłoki staną się ucztą dla kojotów i sępów! Zabawne – właśnie życzył komuś niechybnej śmierci na pustyni, byleby tylko zaspokoić swoją egoistyczną zachciankę; ktoś miałby cierpieć, aby jemu było lżej. Człowiek lepiej znosi nieszczęście gdy wie, że innego spotkało to samo – że nie jest sam... – Razem jest raźniej – zachichotał nerwowo. Jedynym towarzystwem, jakie tu miał, były sterczące nieruchomo kikuty na wpół zasypanych kaktusów – niemi świadkowie agonii. Żeby jeszcze mógł się napić ich soku, zjeść miąższ; nic z tego – były trujące. Ledwie powłóczył nogami, każdy krok był mordęgą – stopy zapadały się w piasku; niemalże siłą musiał je wyszarpywać z tego sypkiego ścierwa.

81


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Krok za krokiem, po kroku krok, i jeszcze jeden, i jeszcze jeden, i jeszcze raz, i raz, i dwa, i raz, i kurwa dwa! No, John, dawaj, dawaj! Jeszcze jeden kroczek. Za tatusia, za mamusię. Mamusi będzie smutno, jak nie zrobisz tego małego pierdolonego kroczku. No, Johnny, jeszcze jeden. I raz, i dwa, i raz, i dwa! Zaśmiał się. Zadziwiające, że w takich sytuacjach poczucie humoru człowieka nie opuszcza – fakt faktem, że było ono dosyć wisielcze, ale uznał, że w chwili obecnej lepszy wróbel w garści, czy jak to się mówi, niż wpadanie w czarną rozpacz. Nagle poczuł, że stanął na czymś twardym. Zaskoczony, zamarł w bezruchu, zastanawiając się, czy to umysł płata mu psikusa w obliczu kostuchy, czy też naprawdę na COŚ nadepnął. Padł na kolana i zaczął gorączkowo odgarniać piach. Drewno! Znalazł coś drewnianego, ale – na Boga – skąd to się tu wzięło? Może to skrzynia pełna bimbru, byś się mógł zachlać na śmierć, Johnny, niedobry chłopcze, ha ha ha! A może znajdzie coś normalnego do picia – może Bóg okazał mu właśnie łaskę? Przebierał rękami jak pies kopiący dołek. Znalezisko okazało się skrzynką. Pustą. Jęknął zrozpaczony. Gęsty, lepki pot zalewał oczy, wywołując nieprzyjemne szczypanie. – A czego żeś się spodziewał, kretynie, że nagle tryśnie gejzer chłodnej wody? – zbeształ samego siebie. – Ech, i po co mi to było? Złota się zachciało. Źle ci się, baranie, żyło? Źle? Jeszcze do niedawna nie mógł narzekać, wielu z chęcią by się z nim zamieniło. W każdym większym miasteczku miał zaprzyjaźnioną, spragnioną czułości kochankę – biedna wybranka oczywiście myślała, że jest tą jedyną. Każda gładko łykała bajeczkę, której sedno sprowadzało się do tego, że John ciągle jest w podróży, bo musi pozałatwiać wiele pilnych spraw i... zawsze akurat-dziwnym-trafem brakowało mu grosza. I oczywiście zawsze dostawał trochę kasy i jedzenia na podróż – wyprawę do kolejnego łoża. Aż tu pewnego razu zamarzyło mu się bogactwo. To miał być prosty szybki napad, dzięki któremu miał potem przez wiele lat wygodnie i dostatnio żyć. Znając trasę przejazdu bardzo słabo chronionego konwoju, zaplanował, że na wszelki wypadek zrobi to w bardzo odludnym miejscu, na skraju pustyni. Byłoby dobrze, gdyby nie to, że owym konwojem zainteresowali się też Indianie, przez co John ledwie uszedł z tej przygody z życiem. – No i jesteś, idioto, w bardzo odludnym miejscu. Nawet trochę bardziej niż bardzo odludnym! – Spojrzał smętnie na trzymaną w dłoniach skrzynkę. – Przynajmniej ognisko będzie.

82


[ Krzysztof T. Dąbrowski - Georgie ]

Marna to była pociecha, ale zawsze coś – zwłaszcza że nocą na pustyni było chłodno. Nie marzył teraz o niczym więcej jak o odrobinie chłodu, ale wiedział, że nocą to właśnie ciepła będzie mu najbardziej brakowało. Gdy wstał, ujrzał mały czarny punkcik na horyzoncie. I nie mógł to być kolejny kaktus, bo wcześniej tej czarnej kropki tam nie było – mógłby przysiąc na wszystkie świętości. Poczuł nagły przypływ sił i nadziei. Ruszył w tamtą stronę tak szybko, jak tylko mógł sobie na to pozwolić. To mogło być złudzenie lub zbłąkany kojot, który zgubił stado lub został przez nie porzucony, ale równie dobrze mógł to być człowiek – jeszcze jeden nieszczęśnik. Chciał krzyknąć, lecz z zaschniętego gardła wydobyło się tylko ciche chrypienie. Sięgnął po manierkę i zamarł. Będziesz musiał podzielić się z tym kimś resztką swojej wody. Na pewno tego chcesz? Przez chwilę ogarnęło go zwątpienie. A chcesz, by twoje zwłoki walały się po piachu rozdziobywane przez jakieś padlinożerne gówno? A poza tym może on ma więcej wody od ciebie? A może z tego powodu to on nie będzie zbytnio zadowolony, że widzi ciebie? A może sprzeda ci kulkę, Johnny, chłopcze? Może? – A, pieprzyć to – odpowiedział sobie i pociągnął kilka dużych łyków – jak szaleć to na całego! Z każdym krokiem był coraz bardziej przekonany, że to będzie człowiek, a gdy zbliżył się na odległość kilkudziesięciu metrów, był tego absolutnie pewien. Widział solidnej postury lekko kulejącego mężczyznę ubranego w staromodny frak, który na głowie miał czarny kapelusz – wyglądał jak grabarz. Chciałeś mieć pogrzeb? No to masz grabarza na dobry początek! John zaczął się zastanawiać, czy to aby nie złośliwa halucynacja. – Hej, ty! – krzyknął. „Grabarz” zaczął się niezgrabnie odwracać, jakby był niedołężnym starcem – jego ruchy były prawie że mechaniczne, jakby był jakiś zesztywniały. John bardzo się zdziwił, gdy stwierdził, że ów jegomość był – mimo prażącego słońca – blady jak ściana... Kowboj podszedł nieco bliżej i uznał, że dni – o ile nie godziny – tego człowieka są już zdecydowanie policzone; wyglądał, jakby był jedną nogą po tamtej stronie. Szkliste spojrzenie, kompletnie nieprzytomne, a oczy otoczone ciemnymi obwódkami, jak u kogoś dręczonego chroniczną bezsennością. Nie widzi mnie, pomyślał John. Usłyszał i odruchowo się odwrócił, ale nie widzi mnie. Postanowił zrobić eksperyment. Wyciągnął rękę i zaczął nią przesuwać to

83


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

w lewo, to w prawo. O dziwo, mężczyzna wodził za nią wzrokiem – bardzo powoli, ale jednak starał się śledzić jej ruch. Facet roztaczał wokół siebie aromat typu nie-myłem-się-od-tygodnia, ale John uznał, że on sam zapewne też nie grzeszy świeżością, tylko po prostu tego nie czuje. Człowiek się do swojego smrodu przyzwyczaja, jak musi – uznał, jednocześnie zastanawiając się, jak by tu nawiązać konwersację. – John! – Zdecydował, że nie będzie się cackał jak dziewica przed ślubem; najlepsze są najprostsze rozwiązania – wyciągnął rękę w geście powitania, lecz blady jegomość tylko spojrzał tym mętnym wzrokiem i zastygł w bezruchu. Jezu, co też ten koleś musiał przeżyć? Pewnie błąka się po tym zadupiu dłużej ode mnie, pomyślał John. Oto, Johnny chłopcze, twa przyszłość. Oto, co cię czeka, jak nie ruszysz tym swoim pieprzonym łbem i szybko czegoś sensownego nie wymyślisz. Gdzieś wysoko zaskrzeczał sęp, jakby chciał rzec: „Skończ tę farsę, już i tak jesteś trupem. Jesteś MÓJ!”. – Nazywasz się jakoś? Nie doczekał się odpowiedzi. – Jesteś niemową? Milczący wpatrywał się nadal w jego wyciągniętą dłoń, szczerząc w groteskowym grymasie koszmarnie zepsute zęby. John mógłby przysiąc, że była w tym spojrzeniu jakaś rozpaczliwa pożądliwość, a może tylko mu się tak wydawało i to tylko takie czknięcie przegrzanego mózgu. – Dobra, jak dla mnie będziesz George – uznał i klepnął milczka w ramię. Klepnięty zachwiał się i mało brakowało, a by upadł. – Pić? – John wyciągnął manierkę i pomachał nią świeżo ochrzczonemu koledze przed nosem, lecz i tym razem nie było żadnej reakcji. – Nie to nie, więcej będzie dla mnie – stwierdził – Tylko nie płacz mi potem. No dobra, koniec gry wstępnej. Chodź, Georgie, trzeba jakoś wydostać się z tego łajna! Nisko wiszące słońce powodowało, że świat sprawiał wrażenie, jakby był wielkim piekarnikiem. Gorące rozedrgane powietrze utrudniało oddychanie. Przy każdym upadku piach parzył niemiłosiernie, a tych John zaliczał coraz więcej. Zastanawiał się w takich momentach, czy niezmordowany George, który nie zasłabł jeszcze ani razu, pomógłby mu, gdyby padł na amen. Cóż, mógł mieć tylko taką nadzieję, gdyż z nieruchomej zobojętniałej maski – bo z tym mu się twarz kompana

84


[ Krzysztof T. Dąbrowski - Georgie ]

kojarzyła – nie mógł oczywiście tego wyczytać. Jego nowy kolega przypominał bardziej ruchomego manekina niż człowieka. Pocieszające było jedynie to, że zawsze, gdy John upadł, ten czekał, aż wstanie – nie pomagał, nie podawał ręki, nic z tych rzeczy – po prostu gdy tracił Johna z oczu, natychmiast się zatrzymywał i czekał... Jak wierny pies. Jeszcze brakuje tylko, żeby mnie zaczął lizać po twarzy. John aż się wzdrygnął na tę myśl. Nastała noc. Ognista kula skryła swe bezlitosne oblicze za widnokręgiem, temperatura zaczęła gwałtownie spadać. – Georgie, przekimamy tu do rana. – Kowboj usiadł na ziemi z wyraźną ulgą. George stał, wpatrując się gdzieś w dal szklistym wzrokiem. – Ech, bracie, twa dusza już chyba gdzieś po tamtej stronie się błąka – westchnął John, podpalając skrzynkę. Gdzieś w oddali zawył kojot. Mężczyzna wzdrygnął się zaniepokojony; wiedział, że są tylko dwie możliwości: albo szef stada komunikuje innym stadom, że tu jest terytorium jego watahy – ktoś Johnowi kiedyś mówił, że wilki i kojoty są w stanie słyszeć swe wycie nawet w promieniu kilkudziesięciu kilometrów – albo właśnie dał znać swym drapieżnym podwładnym, że czeka ich posiłek z dwóch dań. „Hej, chopaki, widzita to łognisko? Tam czykajom na nas dwa soczyste świże byfsztyki, ino trzeba je szybcikiem ukatrupić, bo siem grzmotami bronić zacznom.” – Georgie, ty szczęściarzu, ty się ich nie boisz, co? Georgie jak zwykle skwitował pytanie milczeniem. A niech milczy, jak taka jego wola. John powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać i nawet z czasem przestało mu to przeszkadzać. Złapał się nawet na tym, że coraz częściej opowiadał towarzyszowi różne historyjki ze swojego życia. Czuł się, jakby gadał do psa – niby nie ma żadnej odpowiedzi, ale masz świadomość, że nie mówisz w próżnię, że twoje paplanie jednak dociera do czyichś uszu. Tak, jego milczący przyjaciel działał na Johna pokrzepiająco. Mizerne ognisko dogasało. Przyjemne ciepełko odpływało w niebyt, ustępując miejsca nocnemu chłodowi. John uznał, że najwyższa pora, by wydudlić resztę gorzałki. W sumie jest to jakiś sposób na to, by się rozgrzać. Milczkowi nie zaproponował poczęstunku – i tak nie byłoby żadnej reakcji. Swoją drogą, to dziwne, zupełnie jakby nie miał żadnych potrzeb, dziwił się John, George’owi nie chce się pić; facet nawet nie siada po całym dniu spędzonym na nogach. – Wiesz co, stary, chyba cię polubiłem. Jesteś dobrym słuchaczem – stwierdził pomiędzy jednym a drugim łykiem wody ognistej John. – Tylko żebyś jeszcze nie

85


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

był taki dziwak, to już by klawo było. George z właściwym sobie taktem nie zareagował na ten komplement, stał bez ruchu jak jakiś posąg. Johna obudziło prażące bezlitośnie słońce i pulsujący w głowie tępy ból spowodowany wypiciem zawartości piersiówki na pusty żołądek. Jeszcze zanim otworzył oczy, uświadomił sobie, że będzie go dziś męczył potężny kac. Kac na pustyni! Świetnie, Johnny chłopcze, powinni odznaczyć cię za wyjątkową bezmyślność. Nagle znalazł się w cieniu. Cień na pustyni?! Ujrzał pochylający się nad nim ciemny kształt. Zerwał się na równe nogi, krzycząc jak opętany. W pierwszej chwili nie rozpoznał, że to Georgie. – Jezu! Chcesz, żebym padł na zawał?! Towarzysz niedoli nawet nie drgnął, patrzył tym swoim nieobecnym wzrokiem, milcząc, jakby Johna w ogóle nie zauważył. Usta miał wysmarowane krwią. – Georgie? Co ci się... - John nie musiał kończyć, odpowiedź leżała dwa metry za bladolicym kompanem. Były to resztki sępa. Dokładnie wypatroszone; w miejscu gdzie powinny znajdować się wnętrzności, była tylko ciemna jama pokryta zasychającą krwią. John – mimo pustki w żołądku – poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Owszem, był głodny, i to bardzo, ale nie do tego stopnia, by żywcem zeżreć tego pieprzonego padlinożercę. – Jezu, Georgie – wyszeptał oniemiały – ależ cię przycisnęło. – Ghee! – Co?! Jezu, Georgie! – John uświadomił sobie, że po raz pierwszy ten dziwny jegomość próbuje się z nim porozumieć. Skubaniec najadł się i chyba dochodzi do siebie, pomyślał. Lecz George nie zaszczycił go choćby przelotnym spojrzeniem, gapił się jak sroka w gnat gdzieś hen daleko i tylko jęknął głośno: – Gheee! – O co mu chodzi? – Zaniepokoił się John i nagle nabrał podejrzeń, że być może ten nieustający szum w uszach nie jest jednym z objawów kaca. Zdecydowanie nie. Ten szum był zbyt głośny! Narastał... Robił się coraz głośniejszy. Po chwili poczuł silny podmuch wiatru. – O żesz w mordę!

86


[ Krzysztof T. Dąbrowski - Georgie ]

Sunęła ku nim przytłaczająca swym ogromem piaskowa burza sprawiająca wrażenie, jakby była gęstymi kłębami dymu. Jednostajny szum zmienił się w potępieńcze zawodzenie. W jednej krótkiej chwili kowboj miał usta wypełnione drobniuteńkimi ziarenkami. Wiatr bezlitośnie smagał jego twarz piaskowym pejczem. Zaciskając powieki, John odwrócił się i złapał George’a za dłoń. Przeraźliwie zimną dłoń... John ocknął się. Był cały pokryty piaskiem – bardziej przypominał teraz golema niż człowieka. Poczuł silny ból w prawej ręce. Otrząsnął się z piachu, lecz nadal do pasa był zasypany. Z George’em sprawa wyglądała znacznie gorzej, a na dodatek wszystko wskazywało na to, iż to on był przyczyną tego bólu. Całkowicie go zasypało, wystawały tylko szkliste oczy i blade czoło. John wyszarpnął rękę. Troszkę krwawiła. Były na niej ślady ludzkich zębów. – Odszajbiło ci?! – wykrzyknął wściekły, lecz gdy tylko ujrzał ten mętny wzrok i piach prawie wsypujący się do oczu kolegi, jego gniew nagle stopniał jak masło na patelni, ustępując miejsca lękowi. – Boże, kompletnie go zasypało. Przecież on nie może oddychać. – John zaczął gorączkowo odkopywać George’a, lecz jego towarzysz najwyraźniej nie miał problemu z oddychaniem, szczerzył się tylko idiotycznie, jakby się chciał pochwalić całemu światu tymi swoimi paskudnie zepsutymi zębami. Zupełnie jak Hannibal, spietrał się i uchlał mnie w rękę, jakby był przerażonym kundlem, pomyślał John. John miał kiedyś psa o takim imieniu. Często wieczorami gadał do niego, chcąc zabić samotność. Poczciwe psisko tak jak Georgie też miało bezmyślny, nieobecny wzrok i też czasami wydało z siebie dziwne odgłosy. Georgie ugryzł go ze strachu przed burzą piaskową, Hannibal zaś potrafił dziabnąć, gdy usłyszał grzmot pioruna. Georgie śmierdział, a Hannibal miał w zwyczaju puszczanie ohydnie cuchnących bąków. Sporo tych podobieństw, oj, sporo. – Georgie, chcesz kość? Spojrzał na kompana i mimo bolącej ręki i skrajnego wyczerpania poczuł, że zbiera mu się na atak śmiechu; nieborak wyglądał przekomicznie, bezradny, zakopany po szyję, obojętny na wszystko, jakby mu w ogóle nie przeszkadzało, że utknął na dobre. Jakby mu było kompletnie obojętne, co się z nim będzie dalej działo – czy zostanie wykopany, czy nie. Zapiaszczona blada główka z wielkimi szklistymi oczyskami. John śmiał się dobrych kilka minut, aż go brzuch rozbolał. Potem zabrał się za

87


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

wykopywanie George’a. Gdy skończył, zaczynało już zmierzchać i czuł się skonany. – Czas spać, piesku – wymamrotał. Georgie nie spał, patrzył na śpiące mięso. Jeść! Mięso! Krew! Nie miał pojęcia, kim jest i skąd pochodzi, ważne było tylko jedno – tylko gorące mięso. Kuszący zapach! Wciąż czuł smak świeżej krwi. Tak bardzo chciał wgryźć się w rękę człowieka i wyszarpnąć krwisty strzęp, lecz przeszkodził mu ten piach – nie był w stanie poruszyć głową, mógł tylko wbić zęby i rozkoszować się smakiem krwi. Czuł, że już dłużej nie wytrzyma. Odkąd wyszedł z ziemi, minęło kilka wielkich jasności i tyleż samo ciemności. Teraz zaczynała się dziewiąta ciemność. Nie wiedział, czemu tak się dzieje, ale też jakoś specjalnie nie zwracał na to uwagi. Nie pamiętał, jak trafił pod ziemię i dlaczego. Jedyne, co wtedy czuł, to palący głód. Jakież było rozczarowanie, gdy po wydostaniu się na zewnątrz, okazało się, że dookoła jest pusto. Błąkał się po tym dziwnym świecie, ciemność przechodziła w jasność, jasność w ciemność. Nie czuł zimna, nie czuł gorąca ani bólu, ani nawet pragnienia – tylko ten okropny ssący głód! Z początku nieomal ogarniało go szaleństwo, potem zaczął się przyzwyczajać. Później zrobiło się całkiem znośnie – głód stępił swe zębiska i przestał tak bardzo męczyć. Dopóki nie natknął się na kowboja, był przekonany, że gdziekolwiek się teraz znajduje, jest jedyną żywą istotą. Robił się coraz słabszy. Wzbierała w nim obojętność, nie miał już żadnego pragnienia i nie miał na nic siły. Każdy krok wymagał coraz więcej wysiłku. Nie ma mięso? Nie iść, bo po co? Uznał, że będzie tak stał i stał, i stał. Ledwie to sobie postanowił, a już pojawił się ONO – dwunożne mięso. I ten zapach, zapach obiecujący jedzenie wnętrzności i chłeptanie gorącej krwi. Obudziły się uśpione żądze. Zapewne wgryzłby się w trzewia już wtedy, gdy ujrzał to chodzące mięso, gdyby nie pojawiła się myśl: Ich musieć więcej być. Musieć być więcej mięso! I tak George po raz pierwszy w swym dość dziwnym trwaniu – bo życiem tego raczej nazwać nie było można – POMYŚLAŁ. Uznał, że postara się wytrzymać jak najdłużej, bo dzięki temu jest szansa na trafienie do miejsca, gdzie jest dużo chodzącego mięsa. Gdzie jest go tyle, że będzie mógł jeść tyle, ile tylko zapragnie.

88


[ Krzysztof T. Dąbrowski - Georgie ]

To chodzące pożywienie będzie mu przewodnikiem – ONO go tam doprowadzi! Było ciężko, zwłaszcza gdy zapadła ciemność i mięso nie chciało iść dalej; kusiło go wtedy straszliwie – znowu czuł ssanie, potworny głód... Uznał, że pomimo postanowienia i dalekosiężnych planów dłużej nie wytrzyma. Już miał rzucić się na swą ofiarę, gdy wylądowało na nim... latające mięso! I to latające mięso zaczęło go dziobać! ZJADAŁO GO! Lecz po chwili samo zostało zjedzone. George zaspokoił na chwilę swą żądzę. Wkrótce nastała jasność i mieli dalej wędrować; niestety niespodziewanie piasek ożył. Dosłownie uniósł się i zaczął się ku nim bardzo szybko zbliżać. George uznał, że to koniec, nie dotrą do krainy chodzącego mięsa. Najwyższy czas zjeść człowieka – to była ostatnia okazja. Nie zdążył – przysypał go ożywiony piasek, i to w chwili, gdy George zaczynał się już wgryzać. Nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Chodzące mięso chyba chciało zostać zjedzone; gdy tylko żywy piasek sobie poszedł, natychmiast zaczęło go odkopywać. Jeszcze raz postanowił się powstrzymać – tak na wszelki wypadek – mimo że niemal wariował z głodu. Tym razem decyzja była skutkiem poczynionych wcześniej obserwacji – dwunożny jest szybszy i dużo sprawniejszy od niego i dlatego George musi go zagryźć, gdy nastanie wielka ciemność; gdy chodzące mięso znieruchomieje. Czekał cierpliwie. Na szczęście męki nie trwały zbyt długo. Ciemność była mu łaskawa. Mięso przestało chodzić, wydało jakiś niezrozumiały dźwięk i położyło się na piasku, by czekać na jasność. Georgie uznał, że już czas na upragnioną ucztę. John ocknął się i ujrzał Georga pochylonego nad sobą. – Nie możesz spa...? Kolega rzucił się na niego, przygniatając go swym ciężarem. John poczuł jednocześnie okropny smród, silne szarpnięcie i potworny ból. Georgie siedział na nim okrakiem, trzymając w zębach krwawy strzęp... Nocną ciszę przeciął ostry jak brzytwa przeraźliwy krzyk...

Opowiadanie jest częścią zbioru pt. Anima vilis, który ukaże się w maju 2010 r. nakładem Wydawnictwa INITIUM (www.initium.pl).

89



foto: unitedvisions.pl

foto: Sebastian Drabik foto: mieszko.ownlog.com

yła się w krako31 października odb a Necro Party wie pierwsza odsłon wanej przez imprezy zorganizo barza Polskiego. UnitedVisions i Gra żałuje. Kto nie był, niech Za rok dogrywka!


nie tylko podyskutować o horrorze i Podczas imprezy można było kiem Kyrczem Jr, Kaz , skim itow Orb szem z pisarzami Łuka kiem współtwórcą Grabarza - Bart Robertem Cichowlasem oraz Paszylkiem. styl.com) weenowy pokaz mody (afro Po spotkaniu odbył się hallo ali The Meteors (UK), zagr ym któr na illy hob oraz koncert psyc Tazsos on Bar (UA) oraz rodzime De Green Monster (CZ), The Pois i Nasty Habits. wyruszył jednak Zombie Walk, który Najbardziej widowiskowy był emaszerował” przez „prz 3, 13:1 zinie god o kiej spod Bramy Floriańs klubu. centrum miasta i dotarł do


foto: Rafał Baran Więcej zdjęć znajdziecie na stronie: www.rbaran.com


A WAKENING ZOMBIE NIGHT 2 AWAKENING: ZOMBIE NIGHT 2 Kanada 2006 Dystrybucja: Brak Reżyseria: David J. Francis Obsada: Sharon DeWitt Steve Curtis Kari Grace David J. Francis

X X X

Text: Bartłomiej Paszylk

X X

rzającego ku totalnej zagładzie ponieważ, jak mówi nam nagłówek przywianej przed kamerę gazety, „mordercze komary” sprzedały mieszkańcom Ziemi wirusa zamieniającego każdą ukąszoną osobę w mięsożernego zombie; a żeby nie było tak wesoło, poza żywymi trupami i komarami grupa głównych bohaterów musi też unikać bandy nieprzemienionych w zombie zwyrodnialców, którym wizja końca świata wcale nie odbiera ochoty na przemoc i gwałt. Twórcy filmu pozostawiają też jednak swoim bohaterom cień szansy na wyrwanie się z zombiastycznego piekła: musieliby po prostu wskoczyć do łodzi zacumowanej przy pobliskim molo Nie ma co długo streszczać fabuły „Awa- i zwinąć się do jakiegoś miłego zakątka, kening” bo to film, w którym tak naprawdę gdzie – kto wie? – być może komary nie liczy się tylko to, że jest sporo żywych kąsały z takim zacięciem. trupów, pachnie apokalipsą, a piękne kobiety obnażają piękne piersi. Ale żeby Wiem, wiem: nie jest to szczególnie orynie było, że wszystkie te dobra tak mnie ginalny scenariusz. A jak tylko pooglądaogłupiły, że nie zrozumiałem o czym jest cie przez chwilę aktorskie popisy obsady film: otóż mamy tu historię świata zmie- „Awakening”, przekonacie się, że i pod

Widzieliście debiutancki horror Davida J. Francisa pt. „Zombie Night”? Jeśli tak, to pewnie nie macie ochoty na obejrzenie kontynuacji tamtej historii. Jeśli nie, jesteście w dużo lepszej sytuacji: zapomnijcie o pierwszym filmie i przeskoczcie prosto do sequela. „Awakening: Zombie Night II” to wciąż amatorskie i naiwne kino grozy, ale wystarczająco energiczne i seksowne, aby oglądać je z przyjemnością.

94


tym względem film Francisa głowy nie urywa. A jednak... Cóż, jak na film amatorski ogląda się to wszystko naprawdę nieźle. Widać, że maczali w tym ręce ludzie, którzy się na horrorze znają i niekoniecznie chcą na nim zarabiać miliony dolarów. Fakt, to samo można by też pewnie powiedzieć o „Zombie Night”, ale tamten film był pozbawiony większości zalet „Awakening”: akcja nie chciała ruszyć z miejsca, bohaterowie byli raczej odpychający, a o atmosferze horroru w ogóle nie mogło być mowy. Tym razem Francisowi udało się stworzyć parę zapadających w pamięć scen (jak tę w której mocno atrakcyjna Sharon DeWitt radośnie wywija maczetą... i nie tylko nią!) i umieścić je w autentycznie przygnębiającej apokaliptycznej scenerii. Fabuła nie zawsze ma sens, ale przynajmniej charakteryzuje się sporą zwinnością: sceny denerwujące nie trwają zbyt długo, a za-

raz po nich pokazuje nam się zazwyczaj coś dobrego – albo przynajmniej uroczo chorego. Co ciekawe, najnowszy film Francisa – „Reel Zombies” (znany też jako „Zombie Night III”) – zbiera znacznie lepsze recenzje niż „Zombie Night” i „Awakening” razem wzięte. Coś mi się wydaje, że czas zacząć zwracać uwagę na tego kanadyjskiego reżysera.

95



[ Ernest Kot - Śpiąca lalka ]

Ernest Kot Śpiąca lalka Płonie fabryka zabawek. Syntetyczne niemowlęta czekają na swój przedwczesny koniec. Leżą w różowych pudełkach z szybkami z przeźroczystego plastiku. Fabryczne opakowania, zamiast inkubatorami, stają się ich trumnami. Piekło pochłania halę magazynu. Gęsty dym, a w ślad za nim ściana ognia. W niebyt odchodzą dzieci, którym nie będzie dane otworzyć porcelanowych oczu. Niewinne uśmiechy do końca igrają na ich gumowych twarzach. Po kolei czarnieją, zapadają się i, skwiercząc, roztapiają w bezkształtną masę. W jednym z bezwładnych ciał szamoce się świadomość: Ginę, nie zaznawszy smaku prawdziwego istnienia, z progu szczęścia wrócona w głębiny nicości. Tęsknię za wszystkim, czym mogłam się stać… W końcu i ją ogarniają płomienie. *** Kobieta podrywa się do pozycji siedzącej. Koszula nocna okleja spocone ciało. Kołdra leży na podłodze nieopodal łóżka. Przez otwarte okno wkradają się zapachy letniego ogrodu. Nocną ciszę mąci jedynie delikatny szum wiatru. Kobieta trzepoce nerwowo powiekami. Bierze kilka głębokich oddechów. Jest w swojej sypialni, bezpieczna. Pada z powrotem na pomiętą poduszkę. Znów ten sam koszmar… Ten BÓL, ten żar... ten piekielny żar. Kładzie dłonie na brzuchu. Dziecko w jej łonie porusza się niespokojnie. Boże, spraw, żeby moja kruszynka urodziła się zdrowa. Unosi głowę i patrzy na swoje wzdęte ciało.

97


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Jestem jak różowe pudełko, w którym Bóg zamknął moją laleczkę. Przez resztę nocy nie może zmrużyć oka. Trapi ją powracające wspomnienie koszmaru. Boi się o swoje nienarodzone dziecko. Godziny później, ukojona porannym świergotem ptaków, zasypia z wyczerpania. *** Wiele par oczu śledziło przebieg snu na rozległej ścianie monitorów. Mimo kompleksowych analiz i wielogodzinnych debat naukowcy z laboratorium cybernetyki kognitywnej nie byli w stanie wypracować wspólnego stanowiska odnośnie przyczyny wystąpienia anomalii. Wadliwy model przebywał w laboratorium stylizowanym na sypialnię. Wykasowano jej pamięć, wprowadzono nowe wspomnienia i umieszczono w specjalnie przygotowanym ciele. W celu weryfikacji schematów myślowych i lęków układano ją do snu i odtwarzano wydzielony z usuniętej pamięci ostatni koszmar sprzed wystąpienia feralnej dysfunkcji. Ostatecznie zadecydowano, że w świetle interesów korporacji najlepszym rozwiązaniem będzie zatuszowanie incydentu i uciszenie rodziny wysokim odszkodowaniem. Pojedynczy wypadek to drobnostka, gdy miliony klientów są zadowolone. *** Nowa generacja żeńskich androidów podbiła rynek dzięki prototypowemu modułowi świadomości i funkcji odczuwania emo-cji. Sztuczne kochanki sprzedawały się jak świeże bułeczki, ale i wersje przeznaczone do innych zadań cieszyły się sporą popularnością. Emocje androidów stymulowano na różne sposoby. W maszynie-matce, w charakterze motoru dla reszty uczuć, zaszczepiono związane z ciążą i macierzyństwem lęki. Programowalny pod konkretne dziecko lęk miał wzbudzić troskę, troska miała przeradzać się w czystą i bezinteresowną miłość - matczyną miłość. Pewnego wieczoru w jednym z typowych gospodarstw domowych klasy średniej modny android-matka (model reklamowany w telewizji) zajmował się miesięcznym niemowlęciem. Sztuczna kobieta położyła umyte dziecko na stoliku do prze-

98


[ Ernest Kot - Śpiąca lalka ]

wijania. Pochyliła się nad maluchem z pudrem w jednej, a pieluchą w drugiej ręce i... zastygła w bezruchu na wiele sekund. W umyśle humanoidalnego robota zaszła jakaś osobliwa zmiana. Odstąpiła od czynności przewijania. Uniosła na rękach nagie niemowlę i przeszła z nim do kuchni. Włożyła dziecko do kuchenki mikrofalowej i włączyła urządzenie. Beznamiętnym wzrokiem przez szybkę mikrofalówki o różowej obudowie obserwowała efekt podgrzewania. Wyszeptała do piekącego się wrzeszczącego dziecka: Ginę, nie zaznawszy smaku prawdziwego istnienia, z progu szczęścia wrócona w głębiny nicości. Tęsknię za wszystkim, czym mogłam się stać… Android uznał, że prawdziwie głęboki lęk, a dzięki niemu prawdziwie głęboką miłość, może osiągnąć jedynie przez urzeczywistnienie swojego sennego koszmaru.

ZAPISZ SIE JUZ DZIS NA:

>> WWW.GRABARZ.NET Formularz rejestracyjny dostępny jest na stronie głównej Grabarza pod hasłem >NEWSLETTER< Subskrypcja jest darmowa. Można z niej zrezygnować w każdej chwili.


SAW THE VIDEO GAME KONAMI 2009 PLATFORMY: PC / XBOX 360 / PLAYSTATION 3 Światełko w zardzewiałym tunelu Konsolowcy, pecetowcy, fani horrorów, dziennikarze, kierowcy tirów, emeryci, matki z dziećmi i grabarze. Oni wszyscy wiedzą, że gry promujące filmy to zazwyczaj totalne gówno i że próżno szukać chwalebnego wyjątku od tej jakże smutnej reguły. Dla sympatyków komedii... Ach, pardon, miałem na myśli niezwykle popularnego i kasowego thrillera, jakim niewątpliwie jest mocno zardzewiała już seria „Piła”... Dla sympatyków „Piły” pojawiło się jednak małe światełko w tunelu. Tym światełkiem był fakt, że prawa do „egranizacji” filmu wykupiło legendarne i wszechmocne studio Konami, które poza genialnym „Silent Hillem” czy słynną „Castlevanią” ma na swoim koncie takie niehorrorowe klasyki jak „Frogger”, „Contra”, „Metal Gear Solid” czy „Pro Evolution Soccer”. Ku uciesze wszystkich na liście zakupów japońskiego studia znalazła się nie tylko licencja na przeniesienie kinowej „Piły” do wirtualnej rzeczywistości, ale także jeden z najdroższych i najpotężniejszych obecnie silników graficznych na rynku, czyli Unreal Engine 3. Czy z takim zapleczem coś mogło pójść nie tak? No jasne, że mogło - i oczywiście poszło.


Text: Filip Rauczyński

„To jest wojna! Musicie zabijać albo nie przeżyjecie!” Już na początku trzeba wyjaśnić jedną ważną rzecz. Za „Piłę”, choć gra powstawała na zlecenie i pod bacznym okiem Konami, odpowiadają tak naprawdę ludzie z Zombie Studios (nazwa nie tylko obiecująca, ale także zobowiązująca - czyż nie?). O dziwo jednak do tej pory nie mieli praktycznie żadnego doświadczenia w tworzeniu gier, które choćby ocierały się o takie gatunki jak horror czy thriller. Zajmowali się za to grami o dość mocnym zabarwieniu militarnym, jak na przykład „Delta Force: Task Force Dagger” (grałem, marne) czy serią „Spec Ops” (grałem, jeszcze gorsze). Oczywiście lista tego typu tytułów, które wyszły spod rąk „zombiaków”, ciągnie się jeszcze dalej (wspomnę tu choćby pecetowe „Shadow Ops” czy dodatek do jednej z części „Rainbow Six” Toma Clancy’ego), ale nie ma sensu się nad tym rozwodzić - w końcu to pismo grozy, a nie serwis militaria.pl. Rodzi się jednak proste pytanie: skoro developer nosi dumną nazwę Zombie Studios i bezczelnie zajmuje domenę zombie.com, to czemu do cholery robi gry wojenne? Równie dobrze naczelny Grabarza Polskiego mógłby zlecić napisanie recenzji dziennikarzowi, który na co dzień pisze o hip hopie. Kompletne nieporozumienie.

ką. Panowie z Zombie Studios postawili na oryginalność i głównym bohaterem gry uczynili czarnoskórego glinę bez butów o imieniu... David Tapp. Brzmi znajomo? Jakże by inaczej, to ten sam David Tapp, którego uśmiercono pod koniec pierwszego filmu. W grze okazuje się, że jednak przeżył, a konający na raka Jigsaw uwięził go w swoim „apartamencie” razem z bezmózgimi debilami, którzy niejednokrotnie uprzykrzą nam życie, próbując ratować własne dupsko. Rozgrywka wygląda zatem mniej więcej tak jak w filmie: „Cześć, jesteśmy uwięzieni, a w twoim brzuchu znajduje się klucz do maszyny, która za 2 minuty zmiażdży mi głowę. Oboje wiemy, że za ten czas go nie wysrasz, stąd moje pytanie - czy mogę cię zabić, aby go z ciebie wydobyć?”. To tak pokrótce. Jigsaw ukrył w naszym ciele klucz, za który inni (a nawet wielu innych!) chętnie pozbawią nas życia - a żeby było śmieszniej, to działa także w drugą stronę.

Kto przeżyje, bawi się dalej

„Ja cię zapier**** kur**!”

W pewnych kwestiach - dzięki Bogu - nie dało się jednak wiele zepsuć. Film sam narzucił twórcom gry charakter rozgrywki i w pewnym sensie „podpowiedział” im, w jaki sposób mają poprowadzić fabułę. Jeżeli przygodę z „Piłą” zakończyliście na pierwszej części filmu (śmiejąc się, że to taka hardkorowa „Zabójcza Broń 5”), to niewiele straciliście - akcja gry toczy się właśnie gdzieś pomiędzy jedynką a dwój-

Skoro już przy tym jesteśmy, walka ze wspomnianymi wcześniej „bezmózgimi debilami” to zdecydowanie najbardziej irytujący element gry, który skutecznie psuje i tak już wystarczająco sztywny gameplay. Ale czego się spodziewać po studiu, które po latach tworzenia militarnych FPS-ów nagle bierze się za grę TPP, w której zamiast chować się i strzelać, trzeba okładać przeciwników pięściami,


blokując w między czasie ciosy lub robiąc uniki? No właśnie - nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć. AI naszych wrogów (które porównałbym do „IQ szklanki wody”) nie czyni z nich ani groźnych, ani zbyt wymagających przeciwników, dlatego gra musiała to sobie jakoś „zrekompensować”. Wybór padł oczywiście na system namierzania przeciwnika, który zawodzi niemal na każdym kroku - i zamiast skupiać się na oponencie, błądzi gdzieś ślepo za jego plecami (co niemal w 100% uniemożliwia nam podjęcie skutecznego ataku). Cóż, to ironia, że dzięki zaniedbaniu takiej „pierdoły” jak sterowanie, przechodzenie gry traktującej o różnej maści torturach, stało się torturą samą w sobie... Kim, do cholery, jest Jigsaw? No właśnie tego przez całą grę próbuje się dowiedzieć nasz poczciwy i w niczym nie przypominający Danny’ego Glovera agent Tapp. Biedak zniknął z życia publicznego na tak długo, że nie oglądał pozostałych pięciu części „Piły”, i teraz nie pozostaje mu nic innego, jak tylko rozwiązywać interaktywne zagadki (bardzo podobne do tych, które mogliśmy zaobserwować w filmie) i przeszukiwać pomieszczenia azylu Jigsawa w celu odnalezienia jakichkolwiek śladów, które mogłyby doprowadzić go do prawdziwej tożsamości naszego złoczyń-

cy. To oczywiście dosyć zabawne, że na kasetach video, notatkach czy taśmach magnetofonowych z tajemniczym, niskim głosem Pana Zagadki zależy mu bardziej niż na odnalezieniu własnych butów. Od razu widać, że nasz bohater (który, swoją drogą, nie boi się grzebać w kiblach czy w ludzkich bebechach) wyznaje zasadę „boso, ale w ostrogach” i jest prawdziwym, bezkompromisowym skurwielem z getta, a nie jakąś tam pierwszą lepszą łapanką z ulicy. Wniosek? Niech żyją twardzi, zmartwychwstający, bosi i czarnoskórzy detektywi z USA (nawet, jeśli nie potrafią skakać, kucać czy chować się za przeszkodami)! Dmuchawce, latawce, ręka, noga, mózg na ścianie Tym, którzy widzieli już wcześniej Unreal Engine 3 w akcji, „Piła” (pod względem graficznym, rzecz jasna) wyda się przewidywalna do bólu. Wolno wczytujące się tekstury to już w zasadzie wizytówka tego silnika (i chyba nikomu nie powinno to przeszkadzać), jednak sposób, w jaki twórcy gry wykorzystali jego możliwości, pozostawia wiele do życzenia. Najdobitniej pokazują to wyjałowione z detali modele postaci, które oprawiono w dosyć sztywne (a często nawet karykaturalne) animacje. Kiedy zobaczyłem agenta Tappa próbującego - z gracją Robocopa - złapać równowagę na drewnianej belce, niemalże spadłem z krzesła. Po „Pile” spodziewałbym się również większej ilości... „mięsa”. W zeszłorocznym „Condemned 2” mieliśmy gościa przeciętego na pół, z którego wręcz „wypływały” wnętrzności - tutaj jedynym elementem „gore” jest plama krwi na ścianie czy obracająca się w nicość, wybuchająca głowa. To oczywiście lekkie ironizowanie z mojej strony, ale gdy dojdziecie do tych pierwszych niby krwawych momentów w


grze, sami zrozumiecie, co mam na myśli. Gra wydaje się w niektórych momentach aż nazbyt ugrzeczniona (podobnie zresztą jak sam film), a silnik graficzny aż prosi się o przysłowiową „rękę, nogę i mózg na ścianie”. Klimat jak u mamy Co ratuje ten jakże nędzny i toporny w obsłudze tytuł? O dziwo, klimat rodem z filmu, o który bał się zapewne niejeden fan serii, czytając moje wywody o militarnych zapędach programistów z Zombie Studios. Mamy tu więc ciemne, klaustrofobiczne korytarze, złowrogie i hermetyczne pomieszczenia nafaszerowane śmiercionośnymi pułapkami oraz stos zagadek Jigsawa, które są tak niewymagające intelektualnie, że aż przyjemne. Nie mógłbym oczywiście zapomnieć o fakcie, iż głosu Jigsawowi udziela nie kto inny jak sam Tobin Bell, czyli aktor wcielający się w Pana Zagadkę w filmowej serii. Wspomnianych wcześniej taśm audio/video, których nasz niestrudzony detektyw Tapp poszukuje z uporem maniaka, słucha się z niemałą przyjemnością i - szczerze mówiąc - nie wyobrażam sobie, aby tę postać dubbingował ktoś inny. To oczywiście nie wszystko. Nie sądziłem, że kiedykolwiek coś takiego napiszę, ale cieszę się, że ta gra nie ma... soundtracku. Przez cały czas towarzyszą nam jedynie krzyki, piski, wrzaski, płacz, zgrzytanie zębów oraz błaganie o litość

- i bardzo dobrze! „Silent Hill 2” udowodnił, że umiejętne operowanie ciszą może przerażać bardziej niż niepokojąca, budująca stopniowo napięcie muzyka i w przypadku „Piły” - zasada ta sprawdza się znakomicie. Fani serii z pewnością docenią również sposób narracji (w tym liczne retrospekcje) i historię przedstawioną w grze. Nic nie dzieje się tutaj przez przypadek: każda postać jest ważnym elementem popapranej układanki Jigsawa, w której nie ma prostych pytań i jasnych, jednoznacznych odpowiedzi. Filmowa „Piła” lubiła zaskakiwać widza i w przypadku jej „egranizacji” nie jest inaczej. Tak naprawdę to właśnie fabuła gra tu pierwsze skrzypce i to ona sprawia, że w ogóle chcemy dobrnąć (tak, „dobrnąć” to chyba właściwe słowo) do końca tej niebywałej, blisko siedmiogodzinnej męczarni, jaką niewątpliwie jest „Saw: The Video Game”. Pod-piłowanie Hołduję zasadzie: „lepiej spłonąć, niż zardzewieć”, dlatego każdą kolejną część „Piły” omijam szerokim łukiem. Gra, choć trzyma klimat filmu i w ciekawy i intrygujący sposób prowadzi nas przez „zaginiony” rozdział z życia detektywa Tappa i igrającego z nim Jigsawa, nie zachwyca - a wręcz odpycha gracza na sto różnych sposobów. Tragiczne sterowanie, praktycznie zerowa grywalność, brak trybu multi czy zbyt wysoka cena gry w wersji na konsole (ok. 200 zł) to wystarczające argumenty, by olać ten tytuł ciepłym moczem - do czego Was oczywiście zachęcam. Nie byłbym sobą, gdybym na koniec tej recenzji nie uraczył Was krótkim sloganem „zachęcającym” do obejrzenia kolejnej części filmu: „Jeżeli dziewczyna wyciąga Cię do kina na nową ‘Piłę’, to znaczy, że ‘piła’ więcej od Ciebie”. To już wszystko, dziękuję za uwagę.


Jeśli kiedykolwiek napotkasz na swej drodze Pielgrzyma, będziesz przeklinał ten dzień. Zapewne wtedy Pielgrzym uratuje ci życie, ale to niczego nie zmieni i twoje sumienie nie da ci o tym zapomnieć...

Promieniowanie tworzy potwory, w związku z czym każdy krok przez pustynię może być twoim ostatnim. Ale to nie one są najgorsze, bowiem to ludzie, a raczej to, co z nich pozostało, stanowią dla ciebie zagrożenie. Hordy piratów pod przywództwem szalonego kapitana Castanedo, których jedynym celem jest zabijać. A więc kiedy spotkasz ich na swej drodze, to jedyne, co możesz zrobić, to modlić się o śmierć. Szybką śmierć.

Ziemia po katastrofie. Spustoszona Wielkim Ogniem, wypalona słońcem do suchej pustyni. Nie ma nawet oceanów, a ci, którzy przetrwali, wędrują po ich Chyba, że na twojej drodze stanie Pieldnie, próbując zakładać kolonie i przegrzym. Przeżyjesz, ale za jaka cenę? trwać. Naiwni...

104

Pielgrzym – wielki, ponury facet w płaszczu, kapeluszu i z blizną w kształcie


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Mandragora 2002 Scenariusz: Garth Ennis Rysunek: Carlos Ezquerra Ilość stron: l20

krzyża na lewym oku to postać stworzona przez Gartha Ennisa – najbardziej obrazoburczego autora scenariuszy komiksowych, jaki stąpał po tym padole łez, autora takich serii, jak „Kaznodzieja”, czy „Fury”. To człowiek, który postawił sobie za cel łamać każde kolejne tabu, a o jego komiksach można z całą pewnością powiedzieć jedno – szokują i przerażają. I są przeznaczone do jak najbardziej dorosłego czytelnika. Jeśli ktoś wam powie, że komiksy są dla dzieci, pokażcie mu któryś z tworów Ennisa... Przy „Pielgrzymie” pracował ze świetnym rysownikiem Carlosem Ezquerrą (z którym spotkał się już przy okazji „Kaznodziei” i „Authority”, a który najbardziej wsławił się dzięki serii „Judge Dredd”). W „Pielgrzymie” mamy klasyczną galerię postaci ze starych przygodówek – kryształowo moralnych Bohaterów (Sheppard), pozorowanego twardziela, który okazuje się tchórzem i zdrajcą (Kirk) oraz klasyczny czarny charakter po drugiej stronie barykady (kapitan Castaneda). Tyle, że u Ennisa Bohaterowie nie dają sobie rady z przeważająca siłą przeciwnika i aby nie poddać się masowej eksterminacji (oraz by ratować istoty niewinne) muszą oddać się pod opiekę Pielgrzyma – postaci skupiającej większość cech, jakimi Bohater się brzydzi przez sam fakt bycia Bohaterem.

dostrzeżemy, że w niewielkim stopniu różnią się od działań przeciwnika. Z tą różnicą, że Pielgrzym stoi po właściwej stronie barykady, a każdą rzecz czyni z imieniem Pana na ustach.

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

Pielgrzym (Just A Pilgrim)

Ennis prezentuje nam więc jako tytułową postać mordercę–kanibala, który w więzieniu odkrył Boga i działa w jego imię, ale robiąc to, co potrafi najlepiej; twórca zestawia go z bohaterami, którzy musza sami sobie odpowiedzieć na pytanie: przeżyć, ale przy pomocy potwora, czy może poddać się, zginąć chwalebną śmiercią bohatera? Jak zwykle u Ennisa padają pytania o granice człowieczeństwa, o sens wiary i w ogóle o istotę boskości. O wybory, jakich musimy dokonywać i o cenę, jaką za to płacimy. A dodatkowo jest to wszystko okraszone dużą dawką akcji, masą potworów i dziwadeł, strzelanin, pościgów itp. Słowem – to świetna, mocna historia, która w przewrotny sposób potrafi rozśmieszyć, czasem zaszokować, a czasem przestraszyć. Ale jak zawsze za sprawą p. Ennisa jest to wycieczka w świat zupełnie nieznany i przerażający zarazem. Bowiem jak tu się nie bać, kiedy to, czy twój tyłek pozostanie cały zależy od faceta, który sam chętnie wbiłby się w niego zębami? Miłej wycieczki do wraku Titanica w towarzystwie Pielgrzyma. Warto!

A metody działania Pielgrzyma są co najmniej szokujące. Zwłaszcza, kiedy

105


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Wiersze niepokojące Deadrat „Boć talary mu wypadli...” (przestroga ludowa) Ciemnic nadszedł w izbie czas Jeno słonko wieczór zaszło Szumieć począł bury las Kędy ciepło dzionka zgasło Nikt, kto je stąd by nie lękał Toć to zwykła nocna pora Ale dziadek już zastękał Jako stękła jego żona Drogą z dala pośród zmierzchu Jakaś mara drogą bieży Pewno zbłądził jakiś bidul Tera w dobroć ludzką wierzy „Niech to diabli!!!” - krzykną przybysz Boć talary mu wypadli Starzec z żoną, chociaż proste Co się stanie zara zgadli Wije się przy ganku ścieżka Obcy, chociaż strudzon srodze Patrzy, kto na izbie mieszka Drapiąc się po brudnej nodze Schyla się talarów szukać Co na nocleg przeznaczone „Do stu diabłów! Ech do kroć set!” „Gdzie som one!? Gdzie som one!?”

106


[ Wiersze niepokojące ]

Wiatry leśne wyć poczęły Jakby żywe z pielesz wstały Zerwał się potężny wicher Choć z początku całkiem mały Kurzem w ślepia obcy dostał Wyrżną w zboże, legł na ziemi Nagle patrzy, dwa kopyta Ogun dynda między niemi Łepetynę w górę zadarł Futro widzi, śmierdzi dupą Diabeł oto przed nim stoi Z całą swą piekielną trupą „Przenajświętsza Łoj Maryjo!” Obcy, gapiąc się, zakwilił Diabłu błysło zaraz w ślepiach „Bedą czarty chyba bili!” Czarcia łapa złapła kudły I do góry chłopa wzniosła Pazurami go po szyi Aż z tętnicy struga poszła Chłop zakrzyknąć chciał okrutnie Jeno bulgot z gęby huczał Ciało w spazmach pogrążone (Diaboł jako kocur mruczał) Pazurami bebech rozdarł Już wątroby hen dobywa Nagle chłop ostatkiem woli Do ucieczki się porywa „Ale cóż to za zwyczaje!” Tako chłop się wnet odzywa „W pędy zerwać się nie mogę! Cóż się pod tem dziwem skrywa!?”

107


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Sprytny diaboł odgryzł nogę Czarci w rękę gwóździe wbili Jako miał nadzieję błogę Tako prysła w jednej chwili Tchnienie jedno już ostało Chłop na miesiąc jeszcze łypie A krwi diabłu ciągle mało Chociaż chłopie ledwo chrypie I wyzioną ducha przybysz Diabeł pożar resztę ciała Znikną w stronę leśnej kniei Jako ścieżka ciągła mała Dziad ze żoną, co na ganku Żuli tytoń nocną porą Nie wzruszeni do poranku Rozmyślali nad swą zmorą Co od lat już pięćdziesięciu raz na miesiąc ciągle nęka Aby dziadek wieczne prawo ludziom we wsi czasem stękał Pana Boga na daremno Nie przyzywaj, bo grzech je to Ale diabła też nie wołaj Bo moc też posiada, przeto Własne zrobił przykazania Odtąd świat na poły stoi Pól niebiosom pół diabołom Co zjadają, gdy ich woły

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #18 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas!

108

www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.