Grabarz Polski - Nr 21

Page 1

21

#

TEKSAŃSKA MASAKRA PIŁĄ MECHANICZNĄ VERSUS CZĘŚĆ 2 BLAIR WITCH POCZTAR CZĘŚĆ 9 WYPOŻYCZALNIA KASET VHS CZĘŚĆ 3 WYWIADY: STEFAN DARDA, ACRYBIA FILMY: Enen, Kolekcjoner głów, Krew z krwi, Le porte del silenzio, Ninja zabójca, Troll 2, Wilkołak KSIĄŻKI: Armagedon, Czarny wygon - Słoneczna dolina, Nadchodzi, Makabreski, Mroczny dom, Objawienie, Ostre cięcie, Podwójna gra, Ponad wszelką wątpliwość, Posiadłość Blackwood, Ptaki, Wielka Księga Horroru tom 2, Zaginione miasto Z, Zimna Krew. GRY: Aliens vs. Predator, De Profundis K. T. DĄBROWSKI & A. H. SZYMBORSKA „ZEMSTA FRANCISZKA” (KOMIKS) RAFAŁ KULETA - HORROR HAIKU


Pieniądze kręcą tym światem i nikogo nie dziwi, że jeśli coś uda się sprzedać, to ludzie zaczynają myśleć jak jeszcze raz można zarobić na tym samym. O ile w przypadku żywności jest to nieco utrudnione, ale wcale nie niemożliwe, o tyle twórcy filmowi z uporem maniaka podkreślają swoją twórczą impotencję kręcąc kolejne części cykli, przeróbki. Trzeba jednak uczciwie zauważyć, że zdarzają się wyjątki od reguł, a wiele serii, szczególnie w świecie horroru, można swobodnie uznać za kultowe. Chcąc przybliżyć czy przypomnieć wielkie serie horrorów, długo zastanawiałem się od której zacząć. Z różnych względów zdecydowałem się ostatecznie na

Reżyser Tobe Hooper wpadł na pomysł filmu podczas wizyty w sklepie z narzędziami. Duży tłok i ścisk w wielkim upale wywołały w nim aspołeczne myśli. I, jak rzecze legenda, wtedy właśnie jego wzrok padł na piłę łańcuchową. Wszystko stało się jasne, a Hooper miał rewelacyjny pomysł. Wystarczyło go tylko odpowiednio przygotować. Mówi się, że najlepsze scenariusze pisze życie i tak też stało się tym razem. Wstrząsające zbrodnie Eda Geina dostarczyły kolejnych stron

do powstającego przy pomocy Kima Henkela scenopisu i określiły osobowość Leatherface’a. I tak, w październiku 1974 roku, kina zadrżały od afiszy: „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Hasło reklamujące brzmiało: „To wydarzyło się naprawdę”. Tani chwyt reklamowy, ale wystarczył. Film od razu został zakazany w wielu krajach, ludzie z obrzydzeniem opuszczali kina, krytyka nie zostawiła na nim suchego włosa ośmieszając go i degradując. Już wtedy twórcy wiedzieli,


Historia genialna w swej prostocie, piątka młodych ludzi podróżuje przez Stany. Odwiedzają cmentarz, na którym spoczywa dziadek jednej z podróżniczek. Tam dowiadują się o masowych profanacjach mogił. Niezrażeni, ale i zniesmaczeni kontynuują podróż. Po drodze zabierają niebezpiecznego, jak się okazuje, autostopowicza, który rani nożem niepełnosprawnego Franklina. Dzięki szybkiej ingerencji pozostałych uczestników zagrożenie ze strony psychopaty zostaje zażegnane, nie na długo jednak. Podróżnicy trafiają wkrótce w okolice domostwa zajmowanego przez rodzinę kanibali, wśród których prym wiedzie zwierzęcy olbrzym w masce z ludzkiej skóry. Choć dialogi i gra aktorska nie należą do szczególnie wyszukanych, film od początku wciąga widza swoją atmosferą. A ta jest ciężka i przytłaczająca, dość powiedzieć, że potrafi i dziś zaszokować nawet obytych z makabrą widzów. O wszystkim bowiem zadecydował realizm. Niezwykła sceneria, wszechobecny brud, a przede wszystkim wątek fabularny, który nie poruszał wyeksploatowanych już wtedy motywów o potworach i kosmitach, opowiadający historię zwykłej grupki młodzieży, która miała pecha i znalazła się w miejscu niewyobrażalnego koszmaru. Koszmaru całkiem prawdopodobnego. To, co jednak najbardziej poruszyło i porusza widzów do dziś, to sceny morderstw i tortur. Tym bardziej przerażające, że nie epatujące hektolitrami sztucznej posoki a okrucieństwem. Skórzana Twarz, jak został ochrzczony najbrutalniejszy

z kanibali, traktuje ofiary jak zwierzęta do uboju. Sceny z młotem czy z nadzianiem na hak jednej z ofiar należą do jednych z najmocniejszych, a jednocześnie doskonale ukazujących chorą psychikę mordercy, który nie przejawia żadnych uczuć w trakcie swych bestialskich czynów. Warto też wspomnieć, że atmosfera na planie, z powodu niskiego budżetu, również przyczyniła się do złej sławy filmu. Wszystkie zwłoki zwierząt, a nawet ludzki szkielet, są prawdziwe, ekipy nie było bowiem stać na atrapy. Dziewczyna grająca ofiarę nadzianą hak wcale nie musiała specjalnie udawać okrzyków bólu, z braku odpowiedniego sprzętu asekuracyjnego powieszono ją na nylonowej lince wrzynającej się jej między nogi. Budżet przyczynił się też do tego, że wyraz odrazy na twarzach aktorów spotykających Leatherfae’a był prawdziwy. Gunnar Hansen, odtwórca tej roli miał tylko jedną koszulę, którą nosił w słońcu przez cały czas kręcenia filmu, a Hooper zakazał mu jej prania, by nie zmył plam krwi. A jeśli o krew chodzi, to i jej nie zabrakło na planie. Gdy zawiódł rekwizyt noża, którym miała być zraniona jedna z bohaterek, użyto prawdziwego, upuszczając jej krew z palca. Nieszczęsna aktorka już wcześniej poraniła się dotkliwie grając scenę ucieczki przez las. Gdyby ktoś się zastanawiał, jak uzyskano efekt tak realistycznego poranienia przez gałęzie, niech wie, że żadnych efektów tu nie użyto. Zła sława wsparta niezwykłym i szokującym klimatem przyczyniła się do stworzenia dzieła kultowego i obowiązkowej pozycji dla każdego fana horroru. I wszystko byłoby znakomicie, gdyby nie wspomniana chęć zysku. Tobe Hooper pewien już kultowości swojego debiutu i ugruntowawszy swoją pozycję w świecie horroru innymi filmami, postanowił odkurzyć piłę łańcuchową i dać Leatherface’owi drugą szansę.

Text: Łukasz Radecki

że zarobią miliony. Wedle powiedzenia: nieważne co mówią, byleby mówili. Nie da się jednak ukryć, że nie tylko skandal przyczynił się do uznania tego filmu za jeden z pierwszych i najwybitniejszych slasherów. Film po prostu wprowadził horror w nową erę.


W dwanaście lat po premierze części pierwszej, w sierpniu 1986 ukazał się film o klarownym tytule „Texas Chainsaw Massacre 2”. Reżyser i scenarzysta ten sam, w jednej z głównych ról Dennis Hopper, spragnieni dalszego ciągu widzowie. Teoretycznie sukces gwarantowany. Praktycznie zaś porażka na całej linii. Nie pomogło nawet zaangażowanie do zajęcia się efektami specjalnymi mistrza efektów gore, Toma Saviniego. Bo choć istotnie, nie brak tu obrzydliwych i krwawych scen, film jest całkowicie pozbawiony klimatu części pierwszej, na dobrą sprawę nie mając z nią nawet fabularnie niewiele wspólnego. Oto bowiem, po trzynastu latach od wydarzeń przedstawionych w poprzedniej części zostaje zamknięte dochodzenie odnośnie rodzinki kanibali, gdyż ta po prostu znikła, a jedyny świadek ich zbrodni przebywa w zakładzie dla umysłowo chorych w stanie katatonii. Ale oto Leatherface, ni stąd ni zowąd wraz z nowymi towarzyszami (jednym z nich jest brat bliźniak znanego z oryginału autostopowicza – tak, to przypomina operę mydlaną), atakuje jadących sobie samochodem dwóch młodzieńców. Ponieważ jedna z ofiar miała telefon, przytomnie zadzwoniła do radia i cała zbrodnia zo-

stała zarejestrowana na taśmie, którą młoda redaktorka chce zaprezentować światu. Kanibale nie chcą dopuścić do zdemaskowania, a dzielny szeryf (Denis Hopper) uzbrojony w… piły mechaniczne rusza na odsiecz. Prawdę powiedziawszy szkoda czasu na oglądanie i opisywanie tego filmu. Jedyne co jest warte pochwalenia, to wspomniane efekty gore. Poza tym napotykamy absurdalny wręcz scenariusz, kretyńskie dialogi, kompletny brak logiki, kiepskie aktorstwo (nawet Dennis Hopper nie wierzył widać w swoją postać) i całkowite zepsucie świetnego pomysłu na rodzinę psychopatów. Niepotrzebnie starano nasycić film czarnym humorem, który sprawił, że kanibale są sztuczni i, nie zawaham się tego powiedzieć, idiotyczni, a pomysł przezywania przez nich Leatherface’a mianem Bubby przemilczę. Zresztą jak i resztę filmu. Fakt, istnieją i wciąż powstają gorsze filmy, ale tak tragiczny spadek formy mógł definitywnie pogrzebać szansę na ujrzenie psychopaty z piłą łańcuchową na ekranie. Na szczęście znaleźli się ludzie wierzący w potencjał stworzonych postaci.


Scenarzysta David J. Schow i reżyser Jeff Burr nie mieli łatwego zadania. Zmierzyć się z klasykiem a jednocześnie uniknąć porażki sequela to dość duże wyzwanie. Czego się jednak nie zdziała gdy w grę wchodzi pasja? Mimo wszystko, asekuracyjnie swoje dzieło zatytułowali „Leatherface: The Texas Chainsaw Massacre III” i w styczniu 1990 roku zaprezentowali je szerokiej widowni. Fabuła nawiązała do części pierwszej – oto znów przypadkowi podróżni, tym razem tylko dwójka, zostają skierowani na stacji benzynowej na złą drogę (rzekomy skrót) i wpadają w sidła morderczej rodziny kanibali. Znów możemy podziwiać ich przerażające domostwo i po raz trzeci już możemy uczestniczyć w ich odrażającej kolacji. Na szczęście zrezygnowano z wątków z kontynuacji, trudno byłoby logicznie wytłumaczyć chronologiczny ciąg wydarzeń. Na dobrą sprawę, to po części drugiej ciężko cokolwiek wytłumaczyć.

A z drugiej strony, część trzecia równie dobrze mogłaby zostać uznana za remake, bo choć nawiązuje do oryginału, w kilku momentach odbiega od niej znacznie (choćby skład i ilość członków rodziny). Tym razem całkiem udanie wypadły wątki humorystyczne dzięki postaciom dwóch braci Leatherface’a – przystojnego Texa (w tej roli Vigo Mortenesen) i flejowatego Kima. A sam Skórzana Twarz prezentuje się groźnie i imponująco, sceny walk z piłą należą chyba do najlepszych w całej serii. Może dlatego, że był za nie odpowiedzialny Kane Hodder, najsłynniejszy odtwórca roli Jasona Voorheesa? Warto wspomnieć, że w tej części zrezygnowano z epatowania okrucieństwem i nawet krwi nie przelewa się zbyt wiele, jednak nastrój i ogólna atmosfera filmu pozwalają polecić go każdemu fanowi slasherów. Leatherface z dumą wkroczył w lata dziewięćdziesiąte. Tylko po to, by wylądować w… sukience.

Coś jest w tym prawie serii. Po udanej części trzeciej o swojej postaci przypomniał sobie Kim Henkel, jeden z twórców oryginału i po dwudziestu latach od premiery tegoż zaprezentował w 1995 roku „Texas Chainsaw Massacre: The Next Generation”, zwaną popularnie „czwórką”. I, podobnie jak Hooper zaniedbał sequel, tak i tu Henkel obszedł się bezlitośnie ze stworzoną przez siebie postacią. Scenariusz znów umowny. Nastolatkowie opuszczają bal maturalny i po kilku minutach gubią się w lesie i ulegają wypadkowi obok chatki znanej nam rodzinki. Kapitalne, prawda? A i sama rodzina przeszła

zadziwiającą metamorfozę. Znów mamy całkiem inne postacie, a ponadto sam Leatherface nosi sukienkę, makijaż i ogólnie wygląda jak transwestyta na sterydach. Niemalże całkiem zrezygnowano z efektów gore, jednak zadbano o silniejsze zarysowanie portretów psychologicznych psychopatów, dodatkowo pozwolono im po raz pierwszy znęcać się nad ofiarami psychicznie. Niestety, młodziutka Renée Zellweger nie pozwala nam uwierzyć, by owe tortury odnosiły jakiś skutek. Cały film zaś sprawia wrażenie nieprzemyślanego i nakręconego pośpiesznie, jakby reżyser chciał tylko wyciągnąć pieniądze


za znaną markę. Wspomniałem o naiwnej X”. Film odniósł zasłużoną klęskę, a Skói banalnej fabule, a zakończenie zdecydo- rzana Twarz zdjął sukienkę, zmył makijaż wanie jest najgorszym z całej serii. Chy- i zapadł się pod ziemię ze wstydu. ba, że ktoś lubi spiski w stylu „Z Archiwum

Osiem lat zabrało mu pozbieranie się, ale powrócił bardziej wściekły niż kiedykolwiek wcześniej. Za sprawą scenarzysty Scotta Kosara i reżysera Marcusa Nispela Leatherface powrócił w październiku 2003 roku. Twórcy nie zważając na protesty fanów postanowili nakręcić nową wersję klasycznego dzieła z 1974 roku. Obecnie takie zabiegi nikogo już nie zaskakują, ale jeszcze niedawno jakość tzw. remake’ów pozostawiała wiele do życzenia i przyprawiała o siwe włosy niejednego fana gatunku. Dzięki takim właśnie filmom jak „Texas Chainsaw Massacre” z 2003 roku można się zacząć bać, że młodsi widzowie nigdy nie sięgną po wcześniejsze części. Dlaczego? Bo wersji Markusa Nispela praktycznie nie można nic zarzucić. Co najwyżej fakt, że wykorzystał stworzone trzydzieści lat temu postacie, pozwalając im jednak zaistnieć w XXI wieku. Fabuła tylko z początku nawiązuje do wersji oryginalnej. Oto piątka młodych ludzi jedzie przez Stany na koncert Grateful Dead. Radosny klimat lat 70. zostaje zaburzony, gdy zabierają przerażoną autostopowiczkę, która popełnia na ich oczach samobójstwo. Chwilę później spotykają psychopatycznego szeryfa (znakomita rola R. Lee Ermeya), a już wkrótce pojawi się mistrz ceremonii z piłą łańcuchową w dłoni. Bardzo szybko można się zorientować, że twórcy nie zamierzali iść na łatwiznę i odgrzewać, nomen omen, starej potrawy. Można wprawdzie

ponarzekać, że tym razem pozostała rodzinka jest relatywnie normalniejsza niż to wcześniej bywało, że zabrakło tradycyjnej sceny kolacji. W zamian za to otrzymaliśmy Leatherface’a w ilościach dotąd niespotykanych, co również nie bez znaczenia, powrócono do bestialskości mordów i tortur, a to przy użyciu współczesnej technologii zaowocowało naprawdę brutalnym i drastycznym kinem. Psychopata (w tej roli Andrew Bryniarski) znów prezentuje się przerażająco, jego okrucieństwo naprawdę porusza, a scena gdy ściga jedną ofiar w masce z twarzy przed chwilą zamordowanego chłopaka, trwale zapadła mi w pamięć. Doskonale dawkowane napięcie, mocne sceny gore, scenariusz będący hołdem, ale jednocześnie udowadniający, że pisał go ktoś kto miał pomysł na film. Wszystko to sprawiło, że film przez wielu został uznany za najlepszy slasher 2003 roku, otworzył jednocześnie drzwi innym twórcom (bo czy powstałby znakomity remake „The Hills Hale Eyes” gdyby nie sukces „TCM” ’03?). Nie brak ortodoksów, którzy pokręcą nosem i powiedzą, że nie należy ruszać klasyki. Że i tak wersja z 1974 roku jest lepsza. Niezależnie jednak od zapatrywań, remake okazał się być filmem spełniającym wszystkie wymogi potrzebne horrorowi i przywrócił wiarę w Leatherface’a pozwalając nacieszyć się spragnionym dobrego kina maniakom grozy.


Po takim sukcesie nikt się nie zdziwił, gdy zapowiedziano następną część. Poruszenie wywołał fakt, że twórcy chcą zaprezentować początki Skórzanej Twarzy i przybliżyć nam jego historię sprzed wydarzeń opowiedzianych w części pierwszej i remake’u. Kolejne obawy wywołał fakt, że seria „TCM” to wzloty i upadki, po każdym dobrym, nieparzystym filmie, jego następca okazywał się niewypałem i porażką. Zmiana na stanowisku reżysera, na którym zasiadł Jonathan Liebesman, znany ze średniego filmu „Darkness Falls” również nie napawała optymizmem. Jednak wbrew wszystkiemu, w 2006 roku, „Texas Chainsaw Massacre: The Beginning” spełniła wszystkie nadzieje, jakie w niej pokładałem. Oś fabuły jest klasyczna, tym razem śledzimy losy podróżujących przez Teksas dwóch braci, którzy postanowili spędzić ostatnie dni lata 1969 roku wraz z dziewczynami tuż przed wyruszeniem na wojnę do Wietnamu. Pech chce, że wdają się w konflikt z gangiem motocyklistów. Krótkie starcie doprowadza do wypadku, na miejscu którego zjawia się szeryf Hewitt… Jak się można domyślić, dalszy ciąg to bezkompromisowy teatr okrucieństwa, w którym nie szczędzi się ofiar ale i wyobraźni widza. Krew leje się strumieniami, niezwykle sugestywnie wypadają efekty gore. Malkontenci ponarzekają, że to wszystko już było, ale nigdy dotąd tak brutalnie przedstawione. Ponadto, najważniejsze jest przecież przedstawienie

tytułowego początku. Wreszcie poznajemy personalia Leatherface’a, jesteśmy świadkami jego wstrząsających narodzin i smutnego dzieciństwa. Co równie istotne, pierwszy raz w historii cyklu zadbano o ciągłość i odtwórcy głównych ról rodziny kanibali to ci sami z wersji z 2003 roku. Jasnym stało się więc, że „Początek” opowie ich historię, a nie tę z wersji oryginalnej. Dowiadujemy się więc przede wszystkim co pchnęło rodzinę do kanibalizmu, dlaczego Skórzana Twarz zdecydował się na taki właśnie żywot (nie brak tu scen, w których widać walki wewnętrzne bohatera), czy wreszcie kim naprawdę jest szeryf Hewitt i kto tu tak naprawdę jest zły. I tu pojawia się problem, który podzielił fanów serii. Wielu z nich zarzuciło, że poza wątkami biograficznymi Leatherface’a film nie wnosi nic nowego do serii. Szczerze mówiąc, nie rozumiem tych zarzutów. Tytuł przecież mówi wszystko i trudno oczekiwać byśmy poza wspomnianymi wątkami dostali coś więcej niż mord i makabrę, bo przecież właśnie o narodzinach mordercy opowiada ta historia. Czyżby ktoś się spodziewał dramatu psychologicznego? Osobiście oczekiwałem mocnego kina wyjaśniającego historię psychopaty i to otrzymałem, możliwe, że gdybym nastawił się na coś więcej, czułbym się zawiedziony, możliwe, że twórcy poszli tym samym na łatwiznę. Nie zmienia to jednak faktu, że otrzymaliśmy naprawdę dobry i brutalny film z piłą łańcuchową w roli głównej, a tym samym mój apetyt na dalsze części znacznie się zaostrzył.


Właśnie. Ciąg dalszy. Na razie nie ma żadnych potwierdzonych wieści na temat kontynuacji, ale skoro od trzydziestu z górą lat Skórzana Twarz potrafi przyciągnąć do kina miliony widzów o jego przyszłość mogę być spokojny. Może martwić fakt, że w ciągu tylu lat otrzymaliśmy je-

dynie sześć różnej jakości odsłon, jednak poziom większości z nich ustawia bilans na plus. Pozostaje więc tylko czekać, kiedy znów na ekranach kin zabłyśnie teksańskie słońce przy akompaniamencie krzyków i piły mechanicznej.

Text: Łukasz Skura

TEXAS CHAINSAW MASSACRE SOUNDTRACK W przypadku Teksańskiej masakry z 1974 roku, trudno pisać o muzyce filmowej, to zdecydowanie ścieżka dźwiękowa. Mamy tutaj zbiór odgłosów z filmu połączonych z dziwacznymi dźwiękami, generowanymi na przeróżnych instrumentach.

opowiada o tragedii, jaka spotkała piątkę młodych ludzi. I już jesteśmy w tym świecie. Atmosferze sprzyja odpowiedni głos narratora – spokojny i rzeczowy. Jest nim John Larroquette, aktor drugiego planu, który tak się spodobał Hooperowi, że zatrudnił go w podobnej roli w poźniejszym Przygodę rozpoczyna lektor, który w fil- thrillerze s-f „Lifeforce”. mie czytał: film, który zaraz zobaczycie,


Co ciekawe, dźwiękowe tło do swojego filmu stworzył sam Hooper, wraz z pomocą perkusisty Weyne Bella (użył on tu wiele niekonwencjonalnych instrumentów perkusyjnych takich, jak np. garnki). Wsłuchując się w te dźwięki nie odczuwamy, iż była to chęć oszczędzenia na budżecie, ale przemyślana decyzja artystyczna. Brak jakiejkolwiek melodyjnej muzyki podczas seansu, powodował jeszcze większe wyalienowanie widzów ze świata rzeczywistego. Dzisiaj można by przyrównać ten soundtrack (w pewnych częściach) do gatunku „drone”, uprawianego choćby przez grupę Sunn O))). Mowa o mrocznych, dźwiękowych pejzażach – przestrzeniach, kreowanych przez nisko nastrojone gitary, instrumenty buczące, brzęczące, szepczące itp. Hooper do tego dokłada dźwięki z filmu: odgłosy skrobania, kury, jęki, krzyki, płacz. Tworzy się dźwiękowy kolaż, ciekawy rodzaj słuchowiska radiowego, a raczej słuchowiska dźwiękowego. Najbardziej reprezentatywny jest tutaj utwór „At Dawn They Feast”, który jest po prostu bezpośrednim zapisem ścieżki dźwiękowej z filmu, wraz z dialogami. Nie znaczy to, że nie ma tu instrumentalnego podkładu, który podnosi napięcie w scenie. Nie miało by sensu wycinanie dialogów, i wrzucanie na płytę jako osobnego, ilustracyjnego utworu. Podobnie jest z „A Room of Feathers and Bones”, gdzie słyszymy zapis dźwiękowy jednej z ostatnich scen pokazujących ucieczkę głównej bohaterki przed wyjącą piłą mechaniczną. Jeśli słuchamy tego wieczorem, wrażenie jest piorunujące i trudno znieść tę radiową makabrę do końca. Wyobraźnia słuchacza pracuje i dopowiada obrazy, które w filmie nie były widoczne. A takie dźwięki sprzyjają,

oczywiście, tworzeniu się w głowie scen masakry absolutnej, teksańskiej masakry mechaniczną piłą łańcuchową! Hooper nie zapomniał jednak o swoistym motywie głównym, zwykle pojawiającym się na początku filmu. Pierwsza scena, pokazująca zmasakrowane zwłoki nakręcona jest z perspektywy aparatu fotograficznego. Ujęcie martwego ciała widoczne jest na ułamek sekundy, po czym widzimy czerń. Następnie błysk flesza i znowu widzimy inne ujęcie zwłok, jakby kolejne zdjęcie robione przez fotografa. W warstwie dźwiękowej towarzyszy temu dźwięk migawki aparatu. Jednak jest to tylko imitacja. Ów dźwięk stworzony za pomocą (jak podejrzewam) skrzypiec przywodzi też na myśl skrobanie paznokciami po chropowatej powierzchni. Wraz z każdym kolejnym „mignięciem” słuchaczowi przechodzą ciarki po plecach. Zastanawiam się czy takich odgłosów nie wydają właśnie same niepostrzeżenie przechodzące ciarki! Absolutnie genialne zastosowanie dźwięku w filmie. Na płycie usłyszymy też utwór, którego słuchają główni bohaterowie jadąc jeszcze bezpiecznie samochodem. To „Fool for a Blond” - kompozycja urodzonego w Louisianie Rogera Bartletta, gitarzysty z zespołu bluesmana Jimmy’ego Buffetta. Spokojny utwór w stylu country & bluegrass bardzo dobrze wprowadza w film. To ostatnie momenty, w których nasi bohaterowi są jeszcze w zwykłym, normalnym świecie. Pod koniec, utwór zaczyna rozwijać się w stronę swobodnej improwizacji, wraz z dowcipnymi wokalizami – to świetny skrót całej fabuły filmu, który pokazuje stopniowy rozpad i dezintegrację rzeczywistości przedstawionego świata.


Tymoteusz Raffinetti: Oryginał Tobe’a Hoopera, inspirujący się historią mordercy Eda Geina,szokuje wyjątkową jak na tamte czasy dozą brutalności. Tenniskobudżetowy obraz sprawnie łączył zalążki gatunku znanego później jako slasher, z wątkami kanibalistycznymi, będącymi w latach 70. obiektem wyjątkowego zainteresowania twórców horrorów. Filmy Nispela i Liebesmana siłą rzeczy nie mogły osiągnąć takiego samego efektu jak pierwsze TCM, ale moim zdaniem wybroniły się całkiem nieźle dzięki nowemu, świeżemu spojrzeniu na postać Leatherface’a i pozostałych członków rodziny Hewittów.

Kamil Skolimowski: Pierwsza „Masakra” to już klasyka sugestywnego kina grozy. Szaleństwo, warkot i lepki brud. Niedopowiedzenia przecinają wyobraźnię niczym piła Leatherface’a. Współczesne, agresywniejsze wersje tej historii to również smaczne kąski. Oba podejścia do opowieści o Skórzanej Twarzy (oryginalne Hooperowskie i remake’owoprequelowe) to wspaniałe okazy zwyrodniałego i spoconego horroru. Nosowska raczej nie chciałaby zaśpiewać swojego „Teksańskiego” w domu Hewittów.

Bartłomiej Paszylk: Leatherface najpiękniej wywijał piłą w pierwszym filmie wyreżyserowanym przez Hoopera, ale – czego mało kto się spodziewał - także Nispelowi udał się brudny, brutalny remake historii o zwyrodniałej rodzince z Teksasu. Szkoda, że w sequelach zmieszczono tak dużo idiotycznych pomysłów, a w prequelu remake’a (jak to pięknie brzmi!) nie postawiono na nastrój tylko na sadystyczną dosłowność. Łukasz Skura: Niestety sequele, prequele, quasiele, remejkele, inspiracjele i jeszcze inne -ele zaprzepaściły legendę tego filmu. Pamiętam kiedy w liceum zdobyłem kopię „Masakry” Hoopera. Zorganizowaliśmy wieczorek filmowy. Piętnastu napalonych i nieźle nastraszonych maniaków grozy zebrała się w jednorodzinnym domku kolegi. No, wreszcie zobaczymy tę słynną „Masakrę”! Film wszystkich wbił w fotele, leżaki, dywany (w zależności od tego, gdzie kto siedział/leżał). Potem długo zastanawialiśmy się nad tytułem - uznaliśmy, że jest jednym z najlepszych filmowych tytułów w ogóle. Bo jeśli już sam tytuł filmu skłania wyobraźnię do takiej pracy, że zanim włączymy film, już mamy stracha, to jest to duża wartość. Teraz wszyscy słysząc „Teksańska masakra piłą mechaniczną” myślą o bezmyślnej siekaninie, której przecież oryginał nie oferował.


--------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: W.A.B. 20l0 Tłumaczenie: Dominika Cieśla-Szymańska Ilość stron: 448

go Fawcetta w poszukiwaniu tytułowego miasta Z – co pozwala mu trzymać czytelnika w ciągłej niepewności co do losu członków takiej czy innej ekspedycji. Jedni wracają cali, inni wracają odmienieni psychicznie, jeszcze inni nie wracają wcale. Autor wykonał też potężną pracę badawczą – zjeździł pół świata żeby dotrzeć do dokumentów dotyczących różnych wypraw Fawcetta, których wcześniej nikomu nie udało się odnaleźć, nawiązał kontakt z potomkami podróżnika i badaczami terenów, na które się zapuszczał. „Zaginione miasto Z” to więc nie błaha fantazja na temat losów znanego eksploratora Amazonii, ale pełne rozmachu i tchnące autentycznością dzieło poparte mnóstwem cytatów i odwołań do przeróżDavid Grann pokazuje nam jak kolejne nych trudno dostępnych zapisków. grupy odważnych podróżników znikają w zielonym piekle Amazonii, a potem każe Zdarza się, że Grann gubi się w zbudowanam snuć domysły na temat tego, co się nym przez siebie labiryncie cytatów albo biedakom przydarzyło. To, że stali się dru- mnoży je ponad miarę (na przykład przegim śniadaniem jakiejś grupki wygłodniałych kopuje się przez jakieś obszerne, wygrzekanibali zawsze staje się pierwszym przy- bane nie wiadomo gdzie dzieło tylko po to, puszczeniem, ale są przecież i inne opcje aby zacytować nam z niego jakieś krótkie, – może po prostu umarli z wycieńczenia? banalne zdanie), ale nie zmienia to faktu, że Albo zwariowali kiedy zaczęły ich dotykać jego książkę czyta się na wdechu i z mocno kolejne makabryczne afrykańskie dolegliwo- bijącym sercem. Poza tym, należy docenić ści, na przykład rozmnażające się pod skórą fakt, że nie pisał jej siedząc sobie przez cały robactwo? A wreszcie – mogli przecież za- czas w wygodnym fotelu gdzieś w Stanach domowić się w którymś z plemion i świado- Zjednoczonych, ale sam też wybrał się na szlak Fawcetta, aby zakosztować podobnej mie zrezygnować z powrotu do cywilizacji. ekscytacji i podobnego szaleństwa, jakie na Trzeba pochwalić Granna za umiejętność początku zeszłego stulecia napędzały sławstopniowania napięcia. Opisuje on tu na- nego podróżnika. przemiennie kilka różnych wątków – choć trzonem całej historii jest mająca miejsce Warto było. w latach 20. XX wieku wyprawa Percy’eJeśli filmy takie, jak „Cannibal Holocaust” nie zniechęciły Was do zapuszczania się w dzikie tereny zamieszkiwane przez ludożerców, zrobi to z pewnością „Zaginione miasto Z”. Nie – nie ma tu zdjęć z najskromniejszej nawet kanibalistycznej uczty, a autor daleki jest od epatowania nas szczegółowymi opisami radosnej ludożerki (choć przemyca fragment wypowiedzi pewnego podróżnika, w którym zwyczaje kanibali przedstawione są jako „piękna tradycja”). Tym, co w „Zaginionym mieście Z” naprawdę przeraża nie są bowiem krwawe, horrorowe obrazki, ale liczne niedopowiedzenia zmuszające nas do snucia najdramatyczniejszych scenariuszy dalszego rozwoju niektórych wydarzeń.

Text: Bartłomiej Paszylk

DAVID GRANN - Zaginione miasto Z (The Lost City of Z. The Tale of Deadly Obsession)

11


THE TEXAS CHAINSAW MASSACRE TEKSAŃSKA MASAKRA PIŁĄ MECHANICZNĄ USA 1974 Dystrybucja: Epelpol Reżyseria: Tobe Hooper Obsada: Marilyn Burns Gunnar Hansen John Dugan Allen Danziger

Text: Bartosz Czartoryski

X X X X X

Zakwestionowanie autorytetów pociągnęło ze sobą upadek tradycyjnych wartości rodzinnych, któremu najpełniej dało wyraz kino kontestacji. Po roku 1968, gdy kodeks Haysa nie miał już żadnego zastosowania, objawił się w Stanach Zjednoczonych przeznaczony do szerokiej dystrybucji film gore, zwiastowany nadejściem „Nocy żywych trupów”. Na niepewnym gruncie politycznym, w oparach nieufności społecznej, narodził się bodaj największy horror owych czasów i jedno z wybitnych dokonań gatunku w ogóle – „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Film, który stworzył jeden z najpopularniejszych schematów wykorzystywanych przez kino grozy. Pięcioro młodych ludzi jedzie do Teksasu, by zadbać o zdewastowany grób dziadka głównej bohaterki, Sally. Zabrany po drodze szalony autostopowicz jest złą wróżbą dla podróżujących. W poszukiwaniu benzyny, trafiają do

domu patologicznej rodziny kanibali. W starciu z piłą mechaniczną noszącego maskę z ludzkiej skóry szaleńca, wydają się nie mieć szans na przeżycie. Oglądany bez należytego kontekstu historycznego, w oczach dyletanta, debiutancki obraz Tobe’a Hoopera będzie zapewne zaledwie pierwociną survivalhorroru. W przeciwieństwie do swoich następców, nierzadko przeładowanych scenami graficznej przemocy i epatujących plastycznym okrucieństwem, dzieło Hoopera wydaje się niemal stonowane. Jednak tylko pozornie, gdyż wewnątrz „Teksańska masakra piłą mechaniczną” aż kipi od emocji. Nie przelewając na

W drugiej połowie lat 60. i pierwszej 70., Stany Zjednoczone przeżywały ciężki okres: afera Watergate, wojna wietnamska, rewolta młodzieżowa.

12


oczach widza ani wiadra krwi, zapewnia niesamowitą wręcz intensywność doznań, operuje terrorem psychologicznym, przejawiającym się na każdym poziomie filmowego dzieła: Dźwięku – trzask zamykanych metalowych drzwi od pokoju-rzeźni, klekot kości walających się pod stopami, buczenie generatora prądotwórczego, atakujący bębenki ryk zaciąganego silnika noża pod prysznicem, tak teraz Hooper piły mechanicznej. wykorzystuje przeciw widzowi siłę jego Obrazu – panika Leatherface’a po jed- własnej wyobraźni, rezygnując z dosłownym z morderstw, jego taniec z piłą nego gore na rzecz sugestii. w ostatnim ujęciu, krzyk Sally na pace pickupa, ucieczka w lesie... a wszystko nakręcone na taśmie 16mm. Dzięki temu osiągnięto efekt ziarnistości obrazu, a blade żółcie i czerwienie znakomicie oddają teksański krajobraz.

„Teksańska masakra piłą mechaniczną” jest nieodrodnym dzieckiem swoich czasów. Hooper jak w pudełku zamknął niepokoje amerykańskiej społeczności, potrząsnął i wymieszał. Jego film nie stracił nic na sile oddziaływania, w druNarracji – jak niegdyś Alfred Hitchcock giej dekadzie wieku XXI jest tak samo kazał oglądającemu wierzyć w ciosy wielki, jak prawie czterdzieści lat temu.

13



--------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 2009 Tłumaczenie: Rafał Lisowski Ilość stron: 366

James Patterson nie napisał powieści nowatorskiej. Nie napisał powieści oryginalnej, odkrywczej, zaskakującej. Ani nieprzewidywalnej, bo całość nieuchronnie dąży do jedynego tylko możliwego zakończenia. Jednak to nie znaczy, że Patterson nie napisał książki bardzo dobrej.

w „Podwójnej grze” mordercę działającego według klucza, a klucz ten opiera się na publicznym dokonywaniu zbrodni i do tego aranżowaniu całej zbrodni w coś w rodzaju przedstawienia. Śmierć na żywo - największa podnieta widza i największe marzenie mediów. A każda ze zbrodni wykonywana przez starannie odegraną postać, co powoduje, że odczuwamy presję, podświadomy lęk, bowiem dostrzegamy, że w dzisiejszych czasach niczego nie możemy być pewni, każdy z mijających nas codziennie setek ludzi może okazać się mordercą. A przypadkowość ofiary dodatkowo potęguje nasz lęk, bo w tej sytuacji dlaczego to właśnie my nie moglibyśmy się stać ofiarą?

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

JAMES PATTERSON - Podwójna gra (Double Cross)

„Podwójna gra” to opowieść o seryjnym mordercy, którego ściga policja i ich konsultant, specjalista od profili psychologicznych Alex Cross, znany zresztą z innych powieści Pattersona. Tym razem psychopatą jest miłośnik mediów, który każdej swej zbrodni dokonuje na oczach publiczności, dodatkowo zawsze wcielając się w starannie przygotowane role, co utrudnia zarówno jego identyfikację, jak i schwytanie. Czasu jest „Podwójna gra” najbardziej może przypaść do gustu miłośnikom literatury spod niewiele, a możliwości są tysiące... znaku Thomasa Harrisa („Milczenie Patterson to rzemieślnik, który wy- owiec”) lub Jeffery’ego Deavera („Kolekkorzystuje klasyczne, ograne motywy cjoner kości”). Mamy tu podobną (choć rozgrywki pomiędzy psychopatą a śled- nie tak precyzyjną, jak u Deavera) rozczym, ściganym a ścigającym, przez co grywkę pomiędzy mordercą a śledczym, - jak wspomniałem na wstępie - opo- skrupulatne analizowanie śladów, próby wiedziana przez niego historia nie jest logicznego powiązania zupełnie nie paprzesadnie oryginalna, a jej zakończe- sujących do siebie elementów, znalenie jest nazbyt klasyczne i oczywiste. zienia klucza, schematu. Akcja toczy się Ale w przypadku tego typu thrillerów to szybko (może czasem za szybko) i moabsolutnie nie jest wada - tu nieważne mentami mocno przypomina scenariusz jest, czy morderca zostanie złapany, ale filmu. Być może Patterson spodziewa liczy się to JAK do tego dojdzie, a przede się rychłej ekranizacji? To nie książka dla wszystkim, co zdąży uczynić ZANIM to tych, którzy delektują się każdym czytanym słowem, ale jest to świetna powieść się stanie. na dwa, trzy chłodne, zimowe wieczory. I tu nieprzeciętny talent Pattersona znaj- Lektura bez uniesień, ale z dużą dozą duje pole do popisu. Wykorzystuje on akcji i rozrywki.

15


HEADLESS HORSEMAN KOLEKCJONER GŁÓW USA 2007 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Anthony C. Ferrante Obsada: Billy Aaron Brown Rebecca Mozo Richard Moll Arianne Fraser

Text: Piotr Pocztarek

X X X X X

Fabuła prezentuje się niezwykle oryginalnie. Siedmioro przygłupich dzieciaków imprezuje z okazji Halloween. Oczywiście zjeżdżają z głównej trasy i wykorzystują skrót. Kiedy psuje się im samochód, ekipa zostaje zawieziona do małego miasteczka, po którym grasuje duch bezgłowego jeźdźca, który raz na siedem lat pojawia się, by poodcinać parę głów. Litości!

„Kolekcjoner głów” to film telewizyjny i to niestety widać, słychać i czuć. Reżyser Anthony C. Ferrante nie wyciągnął wniosków ze swojego poprzedniego filmu („Nieuleczalny strach”), serwując nam papkę praktycznie nie do przełknięcia. Tematyka jeźdźca bez głowy działa na mnie alergicznie, nawet jak bierze się za nią Tim Burton, podchodziłem więc do tego filmu jak pies do jeża. Wyrzutów sumienia jednak nie mam, bowiem rzadko kiedy trafia się film aż tak zły. Oczywiście nie mam nic do kina klasy B, jeśli jest porządnie zrealizowane i ma polot. Niestety żadnych pozytywów w produkcji Ferrantego nie potrafię się doszukać. Aktorstwo jest tragiczne – dzieciaki biegają, krzyczą, potem zaczynają walczyć, ale zapominają o najważniejszym – o grze. Niedoświadczeni młodzi aktorzy nie starają się nawet energicznie poruszać, nie mówiąc już o wykrzesaniu z siebie emocji i charyzmy. Fabuła praktycznie nie istnieje. Efekty specjal-

Los recenzenta bywa parszywy. Czasami musi obejrzeć coś, co sprawia, że człowiek obumiera wewnętrznie, a potem jeszcze musi o tym pisać 3000 znaków. Potraktujcie ten tekst jako ostrzeżenie. Przynajmniej umrę ze świadomością, że cierpiałem za miliony.

16


ne są… tragiczne, chociaż znajdzie się kilka scen, które fani gore docenią ze względu na sich plastyczność. Zapewniam jednak, że widzieliście już miliony podobnych filmów, a każdy z nich był lepszy niż „Kolekcjoner głów”. Doprawdy trudno doszukać się jakiegokolwiek pozytywu. Produkcja czerpie pełnymi garściami ze slasherów dla nastolatków i niestety robi to nieudolnie. Oglądając film, miałem wrażenie, że duch „Piątku 13-go” jest obecny gdzieś w tle, chociaż profanowany z północy na południe i ze wschodu na zachód. Na osłodę dostaliśmy epizodyczną rolę Richarda Molla, który swoją charyzmą jeszcze bardziej obnaża braki w warsztacie młodszych kolegów po fachu. Przez moment chciałem wystawić filmowi chociaż naciąganą „dwójkę”, ale gdy zobaczyłem jeźdźca z halloweenową dynią zamiast głowy, szybko zweryfikowałem poglądy. Omijać z daleka szerokim łukiem, a wszystkie znalezione kopie spalić na rynku na rytualnym stosie.

17



--------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Świat Książki 2008 Tłumaczenie: Marek Cegieła Ilość stron: 270

Powieści i opowiadania Daphne du Maurier znane są przede wszystkim miłośnikom kina z bardzo dobrych lub jedynie dobrych adaptacji filmowych. Bo któż nie zna choćby „Rebeki” i „Ptaków” Alfreda Hitchcocka czy „Nie oglądaj się teraz” Nicolasa Roega? Czasem jednak warto sprawdzić, jak wyglądały pierwowzory literackie powszechnie znanych filmów i co jeszcze autorka, będąca natchnieniem niejednego reżysera, potrafiła stworzyć, czego na taśmę filmową nikt (jeszcze?) nie przeniósł. Mroczną wyobraźnię brytyjskiej pisarki może przybliżyć czytelnikom antologia „Ptaki”, na którą składa się sześć - jak można przeczytać na ostatniej stornie okładki książki - najlepszych opowiadań du Maurier. Zbiór otwiera opowiadanie tytułowe, niewiele mające wspólnego z filmem Hitchcocka. Nie ma tu miejsca na romanse, piękne kobiety i zaborczą matkę, są tylko ptaki z niewiadomych przyczyn atakujące ludzi i rodzina, która usiłuje przeżyć. Fabuła w opowiadaniu ma znaczenie drugorzędne, liczy się przede wszystkim atmosfera zagrożenia, poczucie bezsilności bohaterów. Zupełnie inny klimat towarzyszy drugiemu opowiadaniu, „Monte Verita”. Przywodzi ono na myśl opowieści Howarda Philipsa Lovecrafta, tylko odwrócone: co u amerykańskiego pisarza jest mroczne, przerażające i plugawe, u du Maurier - piękne i dobre, choć niezrozumiałe. Niezrozumiałe do tego stopnia, że ludzie, nie mogąc tego pojąć, boją się i pragną to zniszczyć.

Opisywanie po kolei wszystkich zawartych w zbiorze opowiadań raczej nie ma sensu, dość powiedzieć, że każde różni się od pozostałych i każde warte jest przeczytania. Niekiedy - jak w „Ptakach” - groza towarzyszy nam od pierwszych akapitów i z każdym kolejnym staje się coraz bardziej intensywna, w innych pojawia się niepostrzeżenie i stopniowo narasta („Jabłonka”), niekiedy zaś opowieść jawi się początkowo jako banalny romans, a kończy tam, gdzie niejeden pisarz grozy swoją dopiero by zaczął („Prowincjonalny fotograf”). Dla wszystkich zawartych w zbiorze historii charakterystyczne jest tylko jedno: żadna nie epatuje przemocą, nie ukazuje jej w sposób dosłowny. Nawet to, co zostało z rodziny Triggów, która padła ofiarą ptaków, autorka opisuje bardzo ogólnie, szczegóły pozostawiając wyobraźni czytelników.

Text: Jagoda Skowrońska-Mazur

)

DAPHNE DU MAURIER - Ptaki (The Birds and Other Stories

Czytając wspomniany już opis książki na ostatniej stronie jej okładki, zastanawiałam się, czy zbiór opowiadań Daphne du Maurier, w którego skład nie wchodzi chociażby „Nie oglądaj się teraz”, można nazwać zbiorem najlepszych opowiadań tej autorki. Jednak po lekturze zarówno wydanych u nas w 1990 r. „Makabresek”, jak i „Ptaków”, zaczynam odnosić wrażenie, że wszystkie jej opowiadania trzymają ten sam, bardzo wysoki poziom. Jedyną przewagą pierwszego zbioru opowiadań nad „Ptakami” jest tłumaczenie: opowiadania pojawiające się w obu książkach („Ptaki” i „Jabłonka”) wciąż jeszcze dużo większe wrażenie robią na mnie, gdy czytam je w „Makabreskach”. Ale o to już nie autorkę obwiniać należy.

19


THE TEXAS CHAINSAW MASSACRE 2 THE TEXAS CHAINSAW MASSACRE 2 USA 1986 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Tobe Hooper Obsada: Dennis Hopper Bill Moseley Caroline Williams Jim Siedow

X X

Text: Łukasz Skura

X X X

sobie wtedy narzucił zbudowały legendę filmu - brak dosłowności, straszenie sugestią i postawienie na wyobraźnię widza. Nowa wersja niestety zmierza ku modnym ówcześnie slasherom. Leatherface, który dziesięć lat temu był koszmarną zagadką, tutaj pojawia się już na początku i wymachuje piłą przez cały seans niczym niedorozwinięty wariat. Ba, nawet nawiązuje cienką nić porozumienia z główną bohaterką – porwaną prezenterką radiową. Rzeczywiście, za chęć uczłowieczenia takiej postaci należałoby wspominać Hoopera przy okazji największych humanistów naszych

Zmiany zauważalne są od pierwszych scen filmu. Przypadkowy nastolatek (typowy dla slasherów z tamtych czasów) zostaje zaatakowany przez kanibali i pozbawiony połowy czaszki. Krew tryska tu jak woda z pękniętej rury. Hooper zaczyna tworzyć swoją masakrę na nowo, a rebours. Pokazuje nam to, na co nie pozwolił sobie w pierwowzorze. A przecież właśnie ograniczenia, jakie

Sequel „Teksańskiej masakry…” został nakręcony, aż 12 lat po premierze jedynki. Czasy zdążyły się zmienić, a Tobe Hooper zdobył zasłużone miejsce wśród młodych klasyków kina grozy. Zauroczony komediowym nurtem horrorów, postanowił reaktywować swoją „rodzinkę”, ale pokazując w zupełnie inny sposób, by lepiej pasowała do szalonych lat 80.

20


dziejów… O wiele ciekawiej na tym tle wypada bohater pozytywny – nie do końca normalny porucznik grany przez Dennisa Hoppera. Bezkompromisowy, rodowity Teksańczyk uzbraja się po zęby w piły mechaniczne, by zrobić porządek i stoczyć finałowy pojedynek na te właśnie urządzenia. Aktor daje wspaniały pokaz instruktażu cięcia dosłownie wszystkiego, co wpadnie pod łańcuch! Można się zastanawiać czy nie robi przy tym większego wrażenia niż biedny człowiek kową przyjemność. Tu, po pół godziny w masce z ludzkiej skóry, który budzi ra- podziwiania jak jeden ze świrów dłubie czej politowanie aniżeli grozę. sobie drutem w głowie i zjada skrawki skóry, mamy dość. Motyw ten użyty raz, Niewątpliwie trzeba docenić próbę po- na początku robi wrażenie, ale oglądany kazania tematu w zupełnie nowy spo- po raz n-ty po prostu irytuje. sób, bardziej groteskowo i z czarnym humorem. W pewnych momentach W nieuniknionej konfrontacji z legendartwórca próbuje zaszokować pomnoże- ną jedynką, sequel wypada blado i pokaniem obrzydlistw i masakry. Widz jest zuje, jak łatwo o porażkę kiedy chcemy w rozkroku, bowiem nie tworzy się z tego eksploatować dzieła skończone. Czy spójny obraz jakim było np. „Martwe zło”, wyobrażacie sobie kontunuację „Skazaw którym śmiech i strach towarzyszył nych na Shawshank”, albo „Lśnienia”? nam niemal równocześnie, dając wyjąt- Inna sprawa, że akurat horror jest gatunkiem najbardziej podatnym na ciągłe powroty zza grobu. Z jednej strony mnie to cieszy – mogę bowiem śledzić przyszłe losy swoich ulubionych bohaterów na przestrzeni lat. Z drugiej, traci na tym legenda tych pierwszych części, które w ogólnej opinii, stają się tylko „pierwszymi częściami” właśnie, a nie wyjątkowymi dziełami, wartościowymi samymi w sobie.

21


To pytanie zadaje sobie chyba każdy z nas. Na razie przyniosła nam koniec marca i pierwsze od jakiegoś czasu stosunkowo ciepłe dni. Przynosi nam też nowy numer Grabarza, a więc i moje nowe wypociny. Na wstępie chciałbym umieścić w tekście Tymoteusza Raffinettiego, który bardzo chciał tu gościnnie wystąpić. No niech będzie, obiecałem przecież. Tymek, teraz będziesz sławny! Niniejszym bardzo dziękuję za podesłanie mi linka do pewnego newsa ze świata horroru, który zainspirował poniższy tekst. To Twoja zasługa! Cieszysz się?

Starczy nepotyzmu, bo jeszcze ktoś pomyśli, że naprawdę występ w „Blair Witch Pocztar” może komuś przynieść nieśmiertelną sławę i chwałę. Przechodzimy zatem do meritum. O czym to ja…? A właśnie, o przyszłości. O przyszłości horroru, lub nawet kina samego w sobie. O kinach 5D, które działają na widza na kilka różnych sposobów słyszeli już chyba wszyscy. Ruchome krzesła, tryskające na twarz ciecze (hmm, zabrzmiało słabo), intensywne zapachy (to też nienajlepiej), no i trójwymiarowy obraz to pierwsze, bardzo wyraźne sygnały na to, że idzie nowe. Wszyscy oczekujemy od kina rozrywki, najlepiej, żeby jeszcze była to rozrywka adrenalinopędna, zastanawiam się więc, czemu filmy robione w ten sposób to zazwyczaj „Przygody uroczej myszki w świecie pleśniowego sera”, albo inne, równie ambitne kino dla dorosłych. Czemu do tej pory nie powstały filmy fabularne potęgujące immersję delikwenta w ten sposób?

w którym na człowieka działają wszystkie te elementy. Odświętne ubranie opryskuje nam czerwona farba, albo sztuczna krew. Do tego w nozdrza uderza zapach zgnilizmy, spalenizny, albo inny, równie przyjemny smród rozkładu. A na co bardziej elektryzujących scenach zostajemy… no nie wiem, porażeni prądem na przykład. Immersja pełną gębą, prawda? Wczujemy się, jak mało kto. Tymczasem na horyzoncie pojawiło się coś, co zapewni widzowi również fajną czynność i też na literkę „I”. Immersja już była, na innowację to chyba nie ma co liczyć, a ignorancja to wiadomo. O co więc chodzi? O interakcję!

Nie dalej jak kilka tygodni temu świat obiegła wiadomość, że „13th street” przygotowuje dla widzów pierwszy seans interaktywny. Tutaj należy się słowo wyjaśnienia, otóż wspomniana 13 ulica to kanał telewizyjny, należący do sieci NBC Universal, który od 1997 roku działa we Francji. W późniejszym terminie wprowadzony Wyobraźcie sobie film, najlepiej horror, został także w Niemczech, Hiszpanie,


to wydarzenia pokazywane w czasie rzeczywistym – na takim „żywym” planie wszystko mogło by przecież pójść nie tak. Być można system rozpozna głos rozmówcy, który będzie mógł wybrać jedynie proste komendy. Na ekranie zostanie wyświetlona jedna z alternatywnych, nakręconych wcześniej scen. Przykład: bohaterka stoi przy schodach. Pyta wybranego widza, czy ma iść w górę, czy

sze, chociaż od niedawna, bo od listopada ubiegłego roku. Wracając do tematu – to właśnie pod ich skrzydłami powstaje pierwszy interaktywny seans. Co więcej, nie trafi on do telewizji, a do kin.

w dół. Niezależnie od wybranej odpowiedzi i poczynań protagonistki i tak spotka ona mordercę tam, gdzie pójdzie. No ale namiastka interaktywności jak najbardziej jest.

Na czym ma polegać zabawa? Osoby wraz z zakupem biletu otrzymają ulotki zachęcające do przesłania swojego numeru telefonu do bazy. Specjalnie zaprojektowane przez „13th street” oprogramowanie zarejestruje przesłane numery i wylosuje osobę, która podczas trwania filmu otrzyma… połączenie od protagonisty z ekranu! System pozwala na rozmowę pomiędzy bohaterem lub bohaterką filmu, a wylosowanym widzem. Od tej pory, to właśnie osoba, która otrzyma połączenie steruje poczynaniami osoby w filmie. Uciekająca przed psychopatą bohaterka wydyszy przez telefon pytanie, czy ma biec w lewo, czy w prawo? Otrzymaliście połączenie? Wybieracie sami!

Już widzę zaimplementowanie tego systemu w polskich kinach (być może za 68 lat uda się tego dokonać!). Bohaterka pyta, czy ma pomóc rannej ofierze, czy uciekać dalej. Odpowiedź trzymającego telefon widza: „ZDEJMIJ BLUZECZKĘ! NO ZDEJMUJ JĄ! KUR**!” Piękna sprawa. Jestem bardzo ciekaw, jak ten z pozoru genialny pomysł sprawdzi się w praktyce. Śmiem twierdzić, że może być ciężko, aczkolwiek trzymajmy kciuki za powodzenie projektu. Nie wydaje mi się, by miał on zrewolucjonizować światową kinematografię, ale ma szansę stać się popularną ciekawostką, niczym IMAX, albo wspomniane wcześniej kina 5D.

Nie do końca wiadomo jak system ma funkcjonować. Osobiście wątpię, by były Do grozobaczenia!

Text: Piotr Pocztarek

krajach Beneluksu, a od niedawna także w Australii. To ostatnie miejsce może dziwić, wiadomo bowiem, że potomkowie Aborygenów słyną z konserwatywnego i bardzo stonowanego podejścia, co widać szczególnie w daleko posuniętej tam cenzurze różnych produktów, zwłaszcza gier. Tymczasem kanał „13th street”, specjalizujący się w horrorach, thrillerach i kryminałach hula w Australii w najlep-



Wydawca: W.A.B. 20l0 Tłumaczenie: Joanna Wachowiak-Finlaison Ilość stron: 240

Wewnętrzna walka z samym sobą, jaką prowadzi bohater nakreślona jest rewelacyjnie, co czyni tę powieść wartą uwagi. Guerrieri nieomal zakochuje się w żonie swojego klienta, a sytuacje w jakich przyjdzie mu stanąć odkryją w nim prawdę na temat tego, „Ponad wszelką wątpliwość” jakim jest człowiekiem i jak to trzeci tom trylogii Carofiglia, której bohaterem jest Guido Guerrieri, twardo na ziemi potrafi stać. ceniony adwokat, znany z tego, że z wielu tak zwanych ciężkich spraw wychodzi Rzeczywiście, Carofiglio potrafi zainzwykle obronną ręką. Nie dane mi było trygować, nie tylko samą „akcją”, ale poznać dwóch pierwszych książek o tym również kreacją bohaterów, co przecież bohaterze, zatem do analizy porównaw- nie mniej ważne. Jego postaci są żywe czej będzie mi w tej wypowiedzi daleko. i sprawiają wrażenie bardzo realnych. Sam Guerrieri to wybitny adwokat, ale Wrażenia po lekturze mam jednak cał- przy okazji wrażliwy i sympatyczny fakiem przyjemne. Guerrieriemu przyjdzie cet, z którym łatwo się utożsamić. „Potym razem bronić faceta aresztowanego nad wszelką możliwość” to trzecia część za przemyt narkotyków. Jest on znany cyklu i pomimo, że wiedziałem o tym policji i już wcześniej zdarzało mu się zaczynając lekturę, to jednak w trakcie przemycać dragi. Tym jednak razem jej trwania ani razu nie pomyślałem, że wszystko wskazuje na to, że został wro- poprzednie muszą być dużo lepsze. „Trójka” jest jak najbardziej dobra. biony. O książkach Gianrico Carofiglio słyszałem dużo dobrego. „To są cholernie dobre kryminały psychologiczne”, mawia mój kumpel i sądząc po recenzjach w sieci, nie jest odosobniony ze swoją opinią.

Guerrieri ma ciężki orzech do zgryzienia. Jego klient przyznał policji, że przemycił narkotyki. Skłamał (jak później wyznaje), aby chronić żonę przed aresztowaniem i samemu trafić do więzienia. Adwokat musi poznać prawdę. To o tyle trudne, że sam nie wie, czy ma ochotę bronić bandziora, który tak de facto powinien trafić za kratki za wiele innych przestępstw i który dodatkowo dawno temu napadł na niego...

Text: Robert Cichowlas

dubbi)

voli GIANRICO CAROFIGLIO - Ponad wszelką wątpliwość (Ragione Ocena: 5/6 --------------------------------------

Nie jest to tani kryminał, ani bezmyślny thriller, jakich wiele się ukazuje, zwłaszcza na wiosnę. Przyjemny, lekki styl Carofiglio w połączeniu z wiedzą prawniczą (pisarz jest cenionym prokuratorem) czynią jego opowieści wartymi poświęcenia kilku godzin. Polecam.

25


LEATHERFACE TEKSAŃSKA MASAKRA PIŁĄ MECHANICZNĄ 3 USA 1990 Dystrybucja: Kino Świat Reżyseria: Jeff Burr Obsada: Viggo Mortensen Ken Foree Kate Hodge William Butler

X X

Text: Jakub Drożdżowski

X X X

26

Michelle i Scott podróżują przez Teksas samochodem. Po drodze spotykają ich mniej lub jeszcze mniej przyjemne przygody - potrącenie żyjątka, które nikomu niczym nie zawiniło a później spotkanie z lekko upośledzonym właścicielem stacji benzynowej na odludziu, który lubi podglądać panie w toalecie oraz kroić na kawałki gazetki dla dorosłych.

Po bardzo nieprzyjemnej przygodzie na stacji wpadają w pułapkę zastawioną przez rodzinę Leatherface’a. Do pary młodzieńców dołącza miłośnik survivalu o imieniu Benny, który niestety miał nieprzyjemność zderzyć się z samochodem Scotta i Michelle. No i jak to zwykle bywa, w tym momencie zaczyna się walka o przetrwanie. „Teksańska masakra piłą mechaniczną III” posiada sporo humorystycznych elementów - tym razem są bardzo dobrze przyswajalne - podczas gdy w trakcie oglądania podobnych scen w poprzedniej części serii czułem lekkie zażenowanie. Mamy tu też dość wartką akcję, na ekranie leje się dość sporo krwi. Można narzekać na brak wszechobecnego syfu i beznadziei, które po prostu wylewały się z ekranu w trakcie oglądania oryginalnej „Masakry”, lecz poziom filmu nadrabiają zdecydowanie czynniki, które wymieniłem powyżej, zbliżając część trzecią do stylistyki slashera.

Na samym początku lat 90. światło dzienne ujrzał film „Leatherface: Texas Chainsaw Massacre III”, który w Polsce znany jest pod prostszym tytułem „Teksańska masakra piłą mechaniczną III”. Tym razem na rodzinę kanibali zamieszkujących pustkowia Teksasu, w tym słynnego Leatherface’a, natknie się para młodych ludzi z Kalifornii oraz miłośnik survivalu.


THE TEXAS CHAINSAW MASSACRE III

Miłym zaskoczeniem jest udział niektórych aktorów: w roli Benny’ego zobaczymy Kena Foree, którego wszyscy pewnie pamiętają z oryginalnego „Świtu żywych trupów” czy późniejszego udziału w takich produkcjach, jak „Bękarty diabła” czy remake „Halloween”. Jeszcze większym zaskoczeniem jest udział młodego Viggo Mortensena, aktora którego chyba nie trzeba przedstawiać. Zresz-

tą nie tylko on zaczynał swoją karierę w filmach grozy - wystarczy przypomnieć sobie rolę Kevina Bacona w „Piątku 13-go” czy Johnny’ego Deppa w pierwszym „Koszmarze z ulicy Wiązów”. „Teksańska masakra piłą mechaniczną III” jest filmem, który ogląda się bez większych stęków i jęków. Po pierwszym sequelu, historia Leatherface’a i jego rodziny powraca w trochę poważniejszym i bardziej krwawym wydaniu. Nie jest to film, który zmienił oblicze kina lub wprowadził niesamowite innowacje do cyklu o rodzinie kanibali z Teksasu - należy go raczej traktować w kategorii dość przewidywalnej kontynuacji, która ani specjalnie nas nie rozczaruje, ani też nie oczaruje.

27


Rozmawiał: Sebastian Drabik

Witaj, Stefanie. Niezwykle mi przyjemnie, że zgodziłeś się na naszą drugą już rozmowę i wśród licznych spotkań i zajęć znalazłeś chwilę czasu dla mnie.

własnej pracy polega również na tym, że autor nigdy nie może być pewien reakcji odbiorców, którzy zechcą sięgnąć po daną powieść. Myślę, że trzeba po prostu cierpliwie poczekać na opinie.

Ja również cieszę się z naszej kolejnej Możesz nam wyjaśnić dlaczego porozmowy. stanowiłeś uraczyć czytelników zgoła inną historią, niż kontynuacją „Domu Niedawno miała premiera Twojej na wyrębach”? Czytelnicy (w tym ja) drugiej powieści „Słoneczna Dolina: bardzo czekamy na kontynuację deCzarny Wygon”. Debiut odbił się spo- biutu. rym echem, został świetnie odebrany przez czytelników, a także został do- To była trudna decyzja. Przez dłuższy ceniony przez krytyków. Jak myślisz, czas wahałem się, czy nie ulec pokusie druga powieść również zyska takie kontynuacji dość przychylnie odebraneuznanie? go debiutu, w końcu jednak postanowiłem wykonać ruch, który na własny Na to pytanie – rzecz jasna – nie znam użytek nazywam „ucieczką do przodu”. odpowiedzi. Magia pisania, a później Uznałem, że gdyby moją kolejną książką dzielenia się z Czytelnikami efektami byłaby powieść nawiązująca do „Domu


Po raz kolejny udało nam się namówić na wywiad Stefana Dardę - coraz popularniejszego krajowego autora książek grozy, który po ,, sukcesie debiutanckiego ,,Domu na wyrębach wprowadza do księgarń swoją drugą powieść ,, dwutomowy ,,Czarny Wygon . Pierwszego tomu ,, o podtytule ,,Słoneczna Dolina możecie już szukać na półkach księgarskich.

foto: Miejska Biblioteka Publiczna we Włodawie

się o wiele szybciej. Wiem, że jest wielu Czytelników, którzy cenili sobie powolny, nieco nostalgiczny klimat „Domu”. Tym razem zaproponowałem powieść, która w założeniu miała być o wiele bardziej dynamiczna, momentami nawet ocierająca się o styl charakterystyczny dla poDruga powieść jest zupełnie inną wieści sensacyjnej. i inaczej skonstruowaną historią niż Twój debiut. Chciałeś się pokazać Kiedy zatem na półkach księgarń ujczytelnikom z zupełnie innej strony? rzymy powieść obyczajową spod ręki Stefana Dardy? (śmiech). Dokładnie tak. Wiąże się to z tym, o czym mówiłem przed chwilą – chciałem Niczego nie można wykluczyć. Chodzi się zmierzyć z innym klimatem, z innym mi nawet po głowie pomysł na pełnosposobem prowadzenia narracji. „Dom krwisty romans… (śmiech) To oczywina wyrębach”, który określam mianem ście żart. Myślę jednak, że chociażby książki dość refleksyjnej, rozkręca się ze względu na fakt, że moje powieści i stopniowo, elementy grozy starałem się opowiadania osadzone są dość mocno wprowadzać sukcesywnie W „Słonecz- w polskich realiach, można w nich znanej Dolinie” jest inaczej – akcja toczy leźć elementy prozy obyczajowej. Pona wyrębach”, to mogłoby się to skończyć niezbyt miłym zaszufladkowaniem mnie, jako „gościa od Wyrębów”. A na ponowne zaproszenie Czytelników w okolice Kostrzewa przyjdzie jeszcze odpowiedni czas.


wstający zbiór opowiadań, który powi- więc wątpliwości co do lokalizacji akcji nien się ukazać na początku przyszłego „Słonecznej Doliny” i „Starzyzny” już być roku, będzie chyba miał najwięcej tego nie mogło. typu akcentów. Główna część fabuły rozgrywa się na Wróćmy do „Słonecznej Doliny”. Mo- terenach lubelskich. Co ciekawe, spożesz zdradzić nam co było dla Ciebie ra jej część, ma miejsce w czasie rówinspiracją do stworzenia tej tajem- noległym do naszego, lecz w realiach niczej historii? Jak dobrze wiemy zbliżonych do czasów powojennych. debiut był inspirowany opowieścią Wtedy wyglądało wszystko zupełnie pewnego starego człowieka, którego inaczej, inaczej brzmiał również jęspotkałeś. Czy podobnie jest z drugą zyk. Czy to, co możemy przeczytać książką? w książce równa się faktom? Okopałeś się fachową literaturą, czy dałeś W przypadku drugiej książki, a właściwie się ponieść wyobraźni? dylogii „Czarny Wygon”, sprawa wygląda inaczej. Jeśli dobrze pamiętam, wszyst- Mieszkańcy Starzyzny przez kilkadzieko zaczęło się wczesną wiosną, gdzieś siąt lat żyli w całkowitym odosobnieniu, w okolicach Wielkanocy 2009. Miałem więc język mógł ewoluować w dowolnym wtedy okazję jechać mglistą i deszczową kierunku, a co za tym idzie, fachowa nocą, otoczony przez mało przyjaźnie literatura w tym wypadku byłaby mi mało prezentujące się w światłach reflekto- przydatna. Założyłem, że skoro przez rów lasy. Wyobraźnia zaczęła podsuwać lata Starzyźniacy nie mieli możliwości obrazy, które postanowiłem zapamiętać. kontaktu ze światem zewnętrznym, to To było jak kilka nut, które zabrzmiały ich język brzmiałby dość podobnie do gdzieś z tyłu głowy. Później do pierwot- tego, który wciąż używany jest przez nego pomysłu zaczęły dochodzić nowe. starszych ludzi na Roztoczu, zwłaszcza Jeśli miałbym trzymać się muzycznego w mniejszych miejscowościach. Wyjątporównania, to można powiedzieć, że do kiem jest tu Anielka, która popisuje się prostej melodyjki zacząłem dopisywać inwencją, tworząc formy zaprzeszłe, jedpartie kolejnych instrumentów. Wresz- nak w przypadku dzieci takie „ekstrawacie miałem już ogólny zarys całości, gancje” zdają się być dosyć częste. lecz brakowało mi jeszcze lokalizacji. Początkowo skłaniałem się do Beskidu Bohaterowie powieści są dobrze zaNiskiego z uwagi na nieskończoną ilość rysowani. Pierwszo- i drugoplanowe tamtejszym dolin i innych miejsc, gdzie postacie mają swoje pięć minut, jedduchy przeszłości chodzą wręcz tabu- nak zabrakło mi tak mocno zarysonami, lecz nagle, trochę przypadkiem, wanej postaci jak Antoni Jaszczuk trafiłem do Słonecznej Doliny na Roz- z „Domu na wyrębach”. Świadomie toczu. Było to miejsce, które mnie nie- zrezygnowałeś z wykreowania kogoś zwykle urzekło. Mało tego – poczytałem takiego? o nim w Internecie i okazało się, że krążą o nim legendy niemal żywcem wyjęte Oczywiście. Takie były wymogi stworzoz moich wcześniejszych pomysłów. Tak nej przeze mnie fabuły i szybkiego biegu


wydarzeń w „Słonecznej Dolinie”. Uważam, że konstrukcja poszczególnych postaci w książce powinna być dopracowana w najdrobniejszych szczegółach i dostosowana do ogólnego pomysłu na powieść. Zdaję sobie sprawę z faktu, że zawsze znajdą się tacy, którym będzie jednych rzeczy brakowało, a inne wątki będą nadmiernie reprezentowane. To naturalne.

Kiedy zatem będziemy mieć przyjemność przeczytania kontynuacji? Premiera „Starzyzny” planowana jest na przełom sierpnia i września bieżącego roku.

Czy kontynuacja będzie zawierała większą ilość grozy niż jej poprzednik? Okładka przynosi taką nadzieję. „Czarny Wygon” miał mocniejsze Czy któraś z postaci, które stworzyłeś chwile, ale jednak mocną stroną jest zyskała sobie szczególną sympatię? bez wątpienia wartka akcja i jej nieoczekiwane zwroty - grozy nie ma tam Docierają do mnie informacje, że taką zbyt wiele. postacią jest Hubert Kosmala – nietuzinkowy przyjaciel głównego bohatera Myślę, że druga część „Czarnego Wygo„Domu na wyrębach”. Czytelnicy cenią nu” będzie o wiele bardziej horrorem, niż sobie jego naturalność, prostolinijność powieścią sensacyjną. i poczucie humoru. Czytając przedmowę „Słonecznej „Słoneczna Dolina” to powieść która Doliny” czytelnik dowiaduje się, że zamyka się w niespełna 300 stronach książkę poświęciłeś wyjątkowej osoi jej kontynuacją ma być „Starzyzna”. bie – Staszkowi. Przyjacielowi, który Nie lepiej było połączyć te dwa tomy służył Ci radą i wsparciem. Jednak, w jednej książce? jak to czasami bywa, ścieżki losu bywają bardzo kręte i niekiedy życie się „Czarny Wygon” pierwotnie planowałem toczy nie po naszej myśli. Powiedz jako powieść zawartą w jednej książce. mi, Stefanie, czym jest dla Ciebie W trakcie pisania pojawiły się nowe wąt- śmierć? ki, nowe elementy akcji, które sprawiły, że najlepszą (według mnie) koncepcją Jeśli wśród Czytelników „Grabarza” są powieści było jej podzielenie… W „Sło- osoby, który zajrzały na moją stronę necznej Dolinie” pewne wątki ostatecz- internetową i zapoznały się z próbkami nie się zamykają, a inne wręcz krzyczą poezji mojego autorstwa, mogą już doo kontynuację. „Starzyzna” będzie się kładnie określić moje pojmowanie śmiernieco różniła w formie od „Słonecznej ci jako czegoś, co wprawdzie nieunikDoliny”, dlatego postanowiłem stworzyć nione, lecz niekoniecznie wprawiające dwie części mojej nowej historii. Czy w depresję. Śmierć jest zamknięciem słusznie? Myślę, że na to pytanie będą naszej ziemskiej wędrówki, dlatego mogli odpowiedzieć tylko Czytelnicy po warto walczyć o to, by to swoiste zwieńzapoznaniu się z całością mojego pro- czenie było czymś więcej, niż tylko zajektu. mknięciem oczu na wieki. W „Domu na wyrębach” główny bohater ma wybór:


żyć w mało ciekawym świecie lub podjąć walkę o realizację własnych ideałów i marzeń. Przez jakiś czas udaje mu się istnieć w wymarzonych realiach. Być może taka właśnie postawa jest bardziej wartościowa, niż – jak to się mówi – „zabijanie czasu”. Wybór pozostawiam Czytelnikowi. A teraz pytanie z innej beczki. Kto wpadł na tak kapitalny pomysł ze zdobieniem kartek stron tajemniczymi chmurami. Możemy chyba teraz zdradzić, że to właśnie te strony to zapiski tajemniczej historii jednego z głównych bohaterów. Te zdobienia wypadły świetnie i znakomicie odgrywają swoją rolę – potęgują klimat!

Ja sam, słuchając interpretacji dźwiękowej, z niepokojem czekam na dalsze losy bohaterów własnej książki. Myślę, że świadczy to o mistrzostwie interpretacji zaproponowanej przez Wiktora Zborowskiego. Wiemy już, że kolejną książką, która ukaże się na rynku, to kontynuacja „Słonecznej Doliny”. Kiedy możemy się spodziewać kontynuacji „Domu na wyrębach”? Zdaje się też, że w planach jest zbiór opowiadań.

Na pierwsze miesiące roku 2011 planowane jest wydanie zbioru moich opowiadań pod tytułem „Mroczne historie i inne opowiadania”. Książka nawiązująca do „Domu na wyrębach” będzie dostępna To zasługa wydawnictwa „Videograf kilka miesięcy później. II”. Osoby decydujące o szacie graficznej mojej nowej książki wprost idealnie Czy planujesz już kolejne książki? odebrały nastrój, który chciałem przekazać, przeplatając podstawową narrację Mam wiele pomysłów, lecz w chwili obecz „brulionowymi” fragmentami całej opo- nej najważniejsze są dla mnie pozycje, wieści. o których wspomniałem powyżej. Doszły mnie słuchy, że „Dom na wyrębach” doczekał się wydania w postaci audiobooka. Co więcej, historię spisaną przez Ciebie czyta sam Wiktor Zborowski. Gratuluję! Kto wpadł na pomysł wydania Twojej powieści w wersji dźwiękowej i jak udało się namówić tak wspaniałą postać do współpracy?

Gdzie będzie można się z Tobą zobaczyć niebawem? Na drugą połowę kwietnia zaplanowane są moje spotkania w EMPiK-ach w Katowicach (22.04) i we Wrocławiu (23.04). Dziękuję za rozmowę. Życzę Ci, aby Twoja druga książka powtórzyła sukces „Domu na wyrębach”.

Wydawnictwo „Storybox” zwróciło się do mnie z propozycją wydania audio- Bardzo dziękuję i serdecznie pozdrabooka „Dom na wyrębach”. Oczywiście, wiam Czytelników „Grabarza”. przyjąłem tę propozycję z wielką radością. Również „Storybox” zaproponował Pana Wiktora Zborowskiego jako lektora. Uważam ten pomysł za genialny.




-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Rebis 2009 Tłumaczenie: Paweł Korombel Ilość stron: 664

Domy mają swoje historie, nieraz urzekające i intrygujące. Niewątpliwie takim budynkiem, przesiąkniętym czasem oraz niesamowitymi wydarzeniami, jest przepiękna i ogromna posiadłość Blackwood. Umiejscowiona na wsi stanowi cudowny pensjonat, którego goście chętnie słuchają nierzadko strasznych legend o rodzinie Blackwood. To tutaj od dziecka wychowywał się Quinn, ostatni dziedzic rodu, który teraz opowiada o swoim dotychczasowym życiu wampirowi Lestatowi, od niedawna też będąc krwiopijcą. „Posiadłość Blackwood” to dziewiąty tom cyklu „Kroniki wampirów” autorstwa Anne Rice. Pomimo tego, nad wyraz dobrze odnajdą się w tej lekturze także osoby, które nie miały jeszcze do czynienia z tą popularną serią. Jednak istotniejszą kwestią pozostaje styl autorki. Pewnie nie przypadnie on zdecydowanie do gustu niektórym czytelnikom, ale całą resztę niemal oczaruje. Anne Rice nie ulega potrzebom mało wymagającego odbiorcy, którego zadowoli szybka akcja przesiąknięta zwięzłymi wypowiedziami. Wręcz odwrotnie - znakomicie, dzięki rozbudowanym zdaniom, tworzy klimat książki i poprzez ukazanie drobnych rzeczy powoli buduje narastające napięcie. Fabuła dzieła Anne Rice jest jej ogromnym atutem. Urzeka występującymi na kartkach postaciami, bardzo wiarygodnymi i prawdziwymi, które niejednokrotnie wraz z rozwojem historii stają się nam

bliskie. Między innymi ciocia Queen oczarowuje nas swoim dobrem i miłością, którymi obdarza mieszkańców Blackwood. Najważniejsze jednak, że wszyscy bohaterowie są bardzo plastyczni i wielowymiarowi, a pojęcie dobra i zła w „Posiadłości Blackwood” bywa mocno niejednoznaczne.

Text: Piotr Burakowski

ANNE RICE - Posiadłość Blackwood (Blackwood Farm)

Cała historia została przesiąknięta opowiadaniami związanymi z dworem Blackwood, wspomnianymi legendami, które okazują się autentyczne i powiązane z dalszymi losami głównego bohatera. Warto wspomnieć, że w „Posiadłości Blackwood” nie zabrakło paru scen erotycznych, z których przedstawieniem z niezwykłym wyczucie, lecz niepozbawionym perwersji - doskonale sobie poradzono. Anne Rice stworzyła przejmującą historię, która od początku zastanawia, natomiast występująca w niej porcja prawdziwej akcji serwowana jest z odpowiednim umiarem. Paradoksalnie bardziej interesujące od niej (mimo że niczego jej nie brakuje) dla odbiorcy bywają nieraz kolejne opowiadania związane z rodem Blackwood. Wszystko dzięki znakomitej atmosferze, którą tchnęła w swoją powieść autorka. Dla miłośników „Kroniki wampirów” recenzowana książka stanowi rzecz jasna pozycję obowiązkową. Cała reszta - jeżeli wie lub czuje, że akceptuje specyficzną formę pisania, jaką stosuje Anne Rice zdecydowanie powinna po nią sięgnąć.

35


NINJA ASSASSIN NINJA ZABÓJCA USA, Niemcy 2009 Dystrybucja: Galapagos Reżyseria: James McTeigue Obsada: Rain Naomie Harris Ben Miles Jonathan Chan-Pensley

X X X

Text: Bartłomiej Paszylk

X X

Dodajmy też od razu: jest to zabawa momentami bardzo krwawa i brutalna. Widać to najlepiej w scenie otwierającej film, w której grupa pewnych siebie zbirów zostaje dosłownie poszatkowana przez tytułowego ninję-zabójcę. Co z tego, że dranie byli uzbrojeni po zęby – wraz z nadejściem wojownika w czerni obserwujemy tylko jak przez ekran przelatują fragmenty ich kończyn, czubki głów i całe mnóstwo krwi. Teraz nawet ten, kto nigdy nie oglądał „Amerykańskiego Ninji” wie, że z tymi gośćmi nie warto zadzierać.

odpowiedzialne za szereg zabójstw ważnych osobistości. Idzie jej to kiepsko – aż do momentu kiedy także na nią zostaje wydany wyrok śmierci. W równolegle prowadzonym wątku poznajemy natomiast historię jednego z najbardziej utalentowanych wojowników ninja: młodego, ale zaprawionego w bojach przystojniaka o imieniu Raizo (w tej roli gwiazdor koreańskiej popkultury – Rain). Po pewnym czasie oba wątki zostają ze sobą splecione. I rozpętuje się krwawe piekło, a widz musi się co chwilę uchylać przed świszczącymi dookoła niego shurikenami. Czego można chcieć więcej?

Przez pierwszą część filmu obserwujemy jak niebrzydka agentka Europolu (Naomie Harris) stara się przekonać swojego przełożonego (Ben Miles), że zastępy wojowników ninja mogą być

Co zrobić – uwielbiam oglądać takie filmy. Podejrzewam zresztą, że ma ten problem całe pokolenie które wychowało się na kolejnych częściach cyklu „Amerykański Ninja”. Nieważne więc, że większość poważnych krytyków odnosi się do „Ninja Assassin” z pogardą – może i nie jest to szczególnie mądry film, ale za to jaka zabawa!

36


W porządku – można by ewentualnie oczekiwać trochę bardziej zaskakującego finału albo nie tak wyraźnie cyfrowych efektów specjalnych w niektórych ze scen (razi zwłaszcza nadmiar wygenerowanej w komputerze krwi). Trzeba jednak przyznać, że scenarzyści i tak odwalili kawał niezłej roboty bo opowiadana przez nich historia nie tylko nie nudzi, ale momentami nawet wzrusza, a spece od efektów też generalnie spisali się nie- z tego świata, mściwych duchów, które najgorzej – sposób ukazania większości postanowiły zaprowadzić na ziemi nowy scen walk to prawdziwy majstersztyk. porządek. Ciekawie pokazano tu też skrywanie przez ninja swojej prawdziwej No i jest jeszcze jedna wielka zaleta tożsamości: w pewnej scenie widzimy tego filmu: nadaje on wojownikom ninja jak spotyka się ze sobą dwoje miłych i, nadzwyczaj niepokojący wizerunek. Po- wydawałoby się, bardzo przeciętnych jawiają się znikąd, z łatwością chowają ludzi, a w parę sekund później – po tym, się w najwęższych nawet smugach cie- jak każde z nich zdaje sobie sprawę, że nia i potrafią absolutnie bezszelestnie ma do czynienia z wrogim wojownikiem dokonać brutalnej rzezi swoich ofiar. – przekształcają się oni w drapieżne beMomentami sprawiają wrażenie istot nie stie walczące ze sobą na śmierć i życie.

37


TROLL 2 Obraz opowiada o rodzinie Waitsów, która przyjeżdża na urlop do małego i pozornie spokojnego miasteczka Nilbog. Rodzinka jest urzeczona ciepłym przyjęciem ze strony mieszkańców i nie Reżyseria: zwraca większej uwagi na ich dziwne Claudio Fragasso zachowanie. Jedynie młody Joshua zaczyna podejrzewać, że z mieszkańcami Obsada: tego miasteczka jest coś nie tak. PomaMichael Stephenson George Hardy ga mu w tym zmarły dziadek, którego Jason Wright chłopak od czasu do czasu widzi na Jason Steadman jawie. Joshua przypadkiem odkrywa, że tajemnicza nazwa miejscowości jest po prostu słowem „goblin” napisanym wspak. Wkrótce wychodzi na jaw, że dziwni mieszkańcy Nilbog są w rzeczywistości ludożernymi potworkami. Nasz młody bohater robi wszystko, żeby obroW końcu w kraju pizzy i spaghet- nić przed nimi siebie i swoją rodzinę. ti powstały takie filmy jak „Alien 2”, „Terminator 2” czy „La Casa 3” (jako A więc mamy tu pozornie film o trol„La Casa” wydano tam pierwsze dwie lach, a faktycznie bez trolli. To jeszcze części „Martwego zła” Raimiego). Przy- nic. Gobliny z tego filmu myślą tylko padek filmu Claudia Fragasso jest jed- o zjedzeniu przyjezdnych. Ale mają jeden nak o tyle kuriozalny, że w „Trollu 2” mały problem. Mianowicie są... wegetatytułowych potworków po prostu nie rianami! Mięso ich odstręcza, co zresztą ma. Pojawiają się tylko w tytule. Zresztą wykorzystuje główny bohater, w jednej ze wszystko tłumaczy fakt, że pierwotnie scen rzucając w potwory hamburgerem. film miał nosić nazwę „Goblins”. Jak więc gobliny-wegetarianie radzą TROLL 2 Włochy 1990 Dystrybucja: Brak

Text: Filip Rutkowski

X X X X X

38

Film oczywiście tylko tytułem nawiązuje do „Trolla” Johna Carla Buechlera. Kręcenie fałszywych kontynuacji światowych hitów nie było nigdy we Włoszech czymś nadzwyczajnym.


sobie z jedzeniem ludzi? Nic trudnego! Podają im specjalną zieloną papkę, która w magiczny sposób przeistacza ofiary w rośliny - czyli formę już jak najbardziej przystępną dla goblińskiego żołądka. Wymienione dotąd kretynizmy nie są jedynymi, które w filmie można zobaczyć. Jak widzicie, sama fabuła „Trolla 2” gwarantuje salwy śmiechu, jeśli ma się do niego odpowiednie podejście. Ale na tym nie koniec. Bawi niesamowicie sceny z filmu są powszechnie uznawarównież drewniane aktorstwo. Niektóre ne za najgorzej zagrane w historii kina. Efekty specjalne i charakteryzacje goblinów również wzbudzają w widzach rozbawienie. Film Claudia Fragasso jest obecnie uznawany za klasykę złego kina i przez lata doczekał się wielu fanów na całym świecie. Co więcej, w marcu ubiegłego roku premierę miał pełnometrażowy film dokumentalny o wiele mówiącym tytule „Best Worst Movie” („Najlepszy najgorszy film”) w całości poświęcony fenomenowi tego dzieła. Wyreżyserował go Michael Stephenson, odtwórca roli Joshuy Waitsa, który - jak sam przyznaje - dopiero po latach przestał się wstydzić zagrania w „Trollu 2”. Dzieło Claudia Fragasso w sposób idealny obrazuje kategorię filmową „so bad it’s good” („tak złe, że aż dobre”). To jest coś, co powinien obejrzeć absolutnie każdy fan kina klasy B.

39


ENEN ENEN Polska 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Feliks Falk Obsada: Borys Szyc Grzegorz Wolf Magdalena Walach Grzegorz Kwiecień

X

Text: Łukasz Skura

X X X X

1997 rok, Wrocław, powódź. Pewien psychiatra (uwaga...) Konstanty Grot (!!!) pomaga chorym podczas kataklizmu. Jeden z nich macha ręką w charakterystyczny sposób, w jaki żegnał lekarza zmarły ojciec. Ów pacjent to tytułowy Enen, czyli N.N. (z łaciny nomen nescio) - człowiek, którego tożsamości nie zdołano ustalić. Enen jest kataleptykiem - nie można z nim nawiązać kontaktu. Stanowi to impuls by Grot wszczął prywatne śledztwo dlaczego ów chory znalazł się

w szpitalu, dlaczego jest w takim stanie i kim właściwie jest. Po pewnym czasie reżyser postanawia wprowadzić Enena do domu lekarza (w tej roli Szyc) i zmusić go, by ten leczył go niekonwencjonalnymi sposobami. W tym miejscu film zaczyna przypominać „Fido”. Grzegorz Wolf gra po prostu zombiaka, którego Szyc próbuje udomowić, oswoić i zżyć z rodziną. Jak wszyscy wiemy zombi w domu powoduje same kłopoty, zarówno dla domowników jak i dla scenarzysty. Scenarzysta musi jakoś zagospodarować akcję, pokazać ciekawe interakcje pomiędzy bohaterami. Widz oczekuje rozwoju sytuacji, a zombiakowi udaje się tylko zepsucie lalki dziecka. Na półmetku zaczynamy zastanawiać się czy może promocja Enena jako thrillera nie była tylko chwytem marketingowym. Może to film w stylu „Rain Mana” o przyjaźni zdrowego i upośledzonego? O związku, jaki się rodzi między nimi i o tym, czego mogą się nawzajem nauczyć? To też mylny trop. Grot skacze po kolejnych lokalizacjach wypytując

Niestety, znowu się nie udało! Czekam na dobry, polski dreszczowiec – już nawet niekoniecznie horror – od lat. Każda rodzima produkcja zahaczająca o poetykę grozy jest przeze mnie wyczekiwana z niecierpliwością i z wielką nadzieją.

40


a to policję, a to lekarzy zamieszanych w sprawę. Kryminalna intryga rozwiązuje się kiedy Konstanty przychodzi po raz kolejny do tych samych podejrzanych i zmusza ich do spowiedzi swoją zabójczą fryzurą przypominającą uczesany makaron. Dlaczego historia została umiejscowiona w czasie powodzi, w określonym miejscu, tego nikt nie wie. Co się stało z tajemniczym związkiem Enena z ojcem Grota - również. Wiadomo za to co się stało z kompozytorem: oglądając film musiał być tak znudzony, że zapadł w ka-

taleptyczno-hipnotyczny stan i stworzył muzykę jak z typowego filmu polskiego – snującą się, nieciekawą, będącą tylko nic niewnoszącym tłem. Muzykę, która znakomicie podkreśla miernotę scenariusza i reżyserii. Żeby nie pozostać tylko wiecznie narzekającym malkontentem wskażę wzór polskiego filmu, który trzyma widza w napięciu do ostatniej chwili. Tym majstersztykiem jest oczywiście „Dług” Krzysztofa Krauze. Wypada też wspomnieć o „Symetrii” Konrada Niewolskiego z ciekawą muzyką Michała Lorenca. Temu kompozytorowi właśnie udało się pokazać wszechogarniającą monotonię (więzienia) i grozę z niej wynikającą. Wszystkim spragnionym filmowej grozy trzeba polecać tamte dzieła. Mnie nie pozostaje mi nic innego jak zakończyć banalnym, nudnym już pytaniem: czy ktoś w Polsce nakręci jeszcze dobry, rasowy thriller? Mam nadzieję, że tak. Czekam z niecierpliwością i z wielką nadzieją.

41



Trochę historii

1994

1999 Kolejny „Aliens vs Predator” z miejsca stał się hitem. Klimat gry z powodzeniem nawiązywał do dwóch pierwszych filmów o Xenomorphie, rozgrywka (wzbogacona o tryb multiplayer) była niesamowicie szybka i emocjonująca, a gracz po raz kolejny mógł się wcielić w każdą z trzech stron słynnego międzygalaktycznego konfliktu. Fani serii - szczególnie ci, którzy przez kampanię marine musieli brać środki uspokajające - byli wniebowzięci. Produkt Rebellion był skazany na sukces, a po tak znakomitym debiucie pozostało już tylko ostrzyć zęby na nieuchronną kontynuację…

2001 Druga część gry, za którą tym razem odpowiadało amerykańskie studio Monolith (twórca m.in. „F.E.A.R.”), zdecydowanie rozczarowała klimatem. Z ciemnych, klaustrofobicznych korytarzy przenieśliśmy się na otwarte „egzotyczne” przestrzenie, a atmosferę tajemniczości i strachu rozładowała wyraźnie nakreślona, wzbogacona żywymi dialogami fabuła. Fani serii docenili jednak rozmach produkcji i koniec końców gra zebrała same pozytywne recenzje. Nikt jednak nie przypuszczał, że po dwóch tak udanych produkcjach z serii „AvP”, na kolejną będziemy musieli czekać aż 9 długich lat…

Podejście trzecie Rok 2010. Rebellion, po serii naprawdę mizernych tytułów (jak „ShellShock 2” czy „Rogue Warrior”), znowu wraca do gry, prezentując światu nowego AvP. Trzecia część już od pierwszych zapowiedzi intrygowała niczego sobie grafiką (jak się później okazało, to tylko magia małego okienka na YouTubie) i niebywałym realizmem. Obcy wyglądał jak żywcem wyjęty z filmu, lokacje zapowiadały swoistą inklinację tych

Text: Filip Rauczyński

Pierwsza sensowna gra z udziałem Obcego i Predatora (poprzedzona groteskowymi wersjami na SNESa, Game Boya i automaty) przypada na rok ‘94. Tytuł, jakże oryginalnie wymyślony, „Aliens vs Predator” ukazał się tylko i wyłącznie na konsoli Atari Jaguar i - podobnie jak większość shooterów z tamtego okresu - przypominał konstrukcją kultowego „Wolfensteina 3D”. Mimo niszowej platformy, „przygody” płaskiego jak naleśnik marine, dziesiątkującego hordy płaskich jak dekolt Kate Moss obcych, znalazły swoich zwolenników, a nikomu jeszcze wtedy nieznane brytyjskie studio Rebellion postanowiło pójść za ciosem i stworzyć kolejną grę osadzoną w uniwersum „AvP” - tym razem na komputery osobiste.


z części pierwszej, a fabuła… cóż, o fabułę nawet nikt nie pytał. O dziwo, w tej kwestii nowy AvP przywodzi na myśl „Silent Hill: Homecoming”. Gra, będąc już ugruntowanym i samodzielnym tytułem, garściami czerpie z filmu („Aliens vs Predator” z 2004) i niekoniecznie wychodzi jej to na dobre. Znowu spotykamy Charlesa Weylanda i jego chciwą korporację WeylandYutani. Weyland znowu odkrywa piramidę Predatorów, w której więziona jest matka obcych. Znowu badania nad Xenomorphami wymykają się spod kontroli. I tu znowu pojawiasz się Ty.

Fabularny misz-masz Jak już wspomniałem, seria „AvP” niezmiennie od lat pozwala nam się wcielić w przedstawicieli trzech różnych ras: marine, Obcego i Predatora. W jedynce były to osobne, zupełnie niezależne od siebie kampanie, dwójka natomiast w bardzo sprytny sposób te kampanie ze sobą połączyła, dając nam jedną wspólną historię dla wszystkich stron konfliktu. Mogliśmy zatem oglądać akcję z trzech różnych perspektyw, a nasi bohaterowie - choć często się o siebie „ocierali” - tak naprawdę nigdy nie mieli na siebie większego wpływu. Trzecia część pod tym względem prezentuje się już niestety zgoła inaczej. Co praw-

da scenariusz jest ten sam dla wszystkich trzech ras, jednak brak w nim jakiejkolwiek konsekwencji. Przykład? Na początku gry marine zabija uwięzioną matkę obcych. Spóźniony Predator dostrzega, że ktoś go ubiegł, dlatego szuka innego godnego przeciwnika. Kiedy natomiast gramy Obcym (wyhodowanym i więzionym przez korporację Weylanda), ta sama matka Obcych się wyswobadza i ucieka. Gdzie tu logika? Skoro marine i Predator mają wspólny wątek, to czemu nie dotyczy on Obcego? A o tym, co dzieje się później, już nawet nie chcę mówić…

Intergalaktyczne disco Jaką kampanię w „AvP” odpalacie zawsze jako pierwszą? No jasne, że marine. Tylko z marine możemy się w pełni utożsamić - jego przerażenie jest na-


szym przerażeniem, a jego strach naszym strachem. Żadne gadżety Predatora czy możliwość łażenia po ścianach obcego nie dostarczą nam tylu emocji, co poruszanie się plecami do ściany i nerwowe spoglądanie na czujnik ruchu w oczekiwaniu na atak zabójczego Xenomorpha. Niestety w trójce wszystkie te emocje gdzieś uleciały. Szybko okazuje się, że dla lądujących na planecie BG-386 marines Obcy nie są żadnym zaskoczeniem, a już w pierwszych minutach rozgrywki przyjdzie nam zająć się grupką Xenomorphów urzędujących w kolonialnej… dyskotece. Walka z obcymi przy akompaniamencie techno? Chyba trudno wyobrazić sobie gorszy początek gry. Na szczęście im dalej w las, tym lepiej. Zwiedzimy pomieszczenia kolonijnego kompleksu, zapoznamy się bliżej z lokalną fauną i florą, przemierzymy starożytną świątynię Predatorów, by w końcu dotrzeć do laboratoriów Weyland-Yutani, a stamtąd do wspomnianej wcześniej piramidy.

w mroku i potrafią zastygnąć, niejednokrotnie wprawiając nasz czujnik ruchu w zakłopotanie. Pojawiają się znikąd i przeważnie trudno za nimi nadążyć, szczególnie gdy biegają po ścianach i suficie jak szalone. Gdy jako Predator wykończymy paru z kilkunastu atakujących nas Xenomorphów, następne będą już do nas podchodzić powoli i ostrożnie, poruszając się przy tym ruchem okrężnym. Wygląda to tak złowieszczo i naturalnie, że aż pięknie szkoda tylko, że nie uświadczymy wielu takich momentów w grze. Inteligentni Obcy? Nie oszukujmy się, takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Gra obfituje w naprawdę zabawne i irracjonalne wpadki (przysłowiowy Obcy goniący swój własny ogon to przecież w serii żadna nowość) - trzeba jednak przyznać, że z każdą kolejną częścią widać duże postępy w kwestii SI, a wraz z rozwojem technologicznym z pewnością już niedługo doczekamy się naprawdę godnego i przebiegłego przeciwnika.

Wszyscy Obcy to fajni chłopcy

Inspektor Gadżet

Chyba pierwszy raz w miarę dobrze wykonano i oskryptowano Xenomorpha. Te sprytne, plujące kwasem bestie (hmm, czyżbym coś przegapił w uniwersum Obcego?) chowają się

Chyba nikt nie ma wątpliwości kogo dotyczy ten tytuł. Predator, który urządza sobie na BG-386 rytualne łowy, nie może narzekać na brak wyposażenia. Oprócz standardowych ostrzy na rękach (a dla odmiany posiada ich nie dwa, a cztery), ma jeszcze miny, włócznię, działko, dysk do rzucania, imitator ludzkiego głosu, no i niewidzialność. Co prawda zabrakło znanego z poprzednich części pistoletu energetycznego czy spearguna, ale może to nawet lepiej - w końcu gracz (chyba po raz pierwszy) może poczuć się choć po części jak prawdziwy łowca. Kampania Predatora była wymagająca chyba tylko w pierwszej części gry - w trójce nato-


twarzach. Jedynym minusem tych jakże cieszących oko finiszerów jest fakt, że są one w stu procentach losowe i nie dają nam praktycznie żadnego wyboru jak chcemy wykończyć ofiarę.

Multi-alien

miast, to czysta, bezstresowa zabawa. Podkradamy się do grupki ludzi, rozpraszamy ich zwabiając poszczególnych marines modułem ludzkiej mowy i wybijamy jeden po drugim. Obcy? Predator śmieje się na ich widok. Z łatwością (i bez większych uszczerbków na zdrowiu) może zabić niezliczoną ilość Xenomorphów, używając przy tym wyłącznie zamocowanych na rękach ostrzy. To nic, że krew Obcego - słusznie nazywana przez ludzi kwasem - roztapia niemal wszystko. Nasz drapieżca to prawdziwy, uzbrojony po zęby czołg, którego nic nie jest w stanie zatrzymać (no, może poza złośliwym modułem niewidzialności, który wyłącza się przy tak prostych czynnościach, jak wzywanie windy czy otwieranie drzwi).

Finish him! Najmocniejszym i chyba najbardziej spektakularnym punktem nowego „AvP” są fenomenalnie zrealizowane finiszery. Gra nie bawi się w zbędne grzeczności - obcy przebija swoje ofiary ogonem i składa swój śmiertelny „pocałunek” na ich mózgach, a Predator dosłownie wyrywa żołnierzom głowy z kręgosłupami. Reakcje marines są naprawdę przekonujące i wierzcie mi - nie raz ściśnie Was w dołku, kiedy zobaczycie przerażenie i swoiste „błaganie o litość” na ich

Kiedy już ukończymy wszystkie trzy kampanie (co zajmie nam jeden, góra dwa wieczory), warto rzucić okiem na niczego sobie tryb multi, który oddaje do naszej dyspozycji aż siedem różnych trybów rozgrywki. Poza standardowymi odmianami trybu deathmatch (gdzie np. obcy może walczyć ramię w ramię z człowiekiem), mamy także emocjonującą Plagę, Przeżycie czy dosyć żmudne Polowanie na Predatora. Każdy z tych trybów dostarcza zupełnie innych wrażeń i daje mnóstwo frajdy, więc absolutnie nie ma mowy o nudzie. Rasy są dobrze zbalansowane, a sama rozgrywka jest szybka, dynamiczna, nieprzewidywalna i (o dziwo) wymagająca strategicznego myślenia.

„Wymagający” tytuł „AvP”, mimo, że do graficznych arcydzieł nie należy, ma o dziwo dosyć wygórowane wymagania sprzętowe. Mając zalecaną przez producenta konfigurację sprzętową, z trudem udało mi się odpalić grę na średnich detalach w rozdzielczości 1280x720. Przy DirectX 10 mój pecet dostawał już lekkiej zadyszki, a przy DX 11 już zupełnie odmówił mi posłuszeństwa i wyświetlał dosłownie po parę klatek na sekundę. Nie wspomnę już nawet o tym, że samo zainstalowanie i odpalenie oryginalnej gry na oryginalnym Windowsie zajęło mi jakieś… dwa dni. Wszystkiemu winny jest tzw. Steam, który wymaga akty-


„AvP” (czekający z wypiekami na twarzy na serial „Predators” czy grę „Aliens: Colonial Marine”), jak i zwolennicy emocjonujących, niesztampowych sieciówek, nie powinni się długo zastanawiać nad zakupem. Pozostałym natomiast polecam ulokowanie swoich pieniędzy w nieco… mądrzejszy sposób.

wacji gry przez Internet (nie masz Internetu - nie zagrasz). Liczne błędy przy rejestracji czy już nawet przy samym logowaniu na serwer (a później np. znikające save’y) potrafią skutecznie zniechęcić do wersji na PC. Zgoła inaczej sytuacja wygląda na konsolach, gdzie wszystko nie tylko wygląda ładnie, ale i chodzi bardzo płynnie. Aktywacja gry przez Internet? Zapomnijcie o czymś takim - po prostu siadasz i grasz. Jedynym minusem wersji konsolowej jest dosyć problematyczne sterowanie Obcym (a dokładniej chodzenie po ścianach), które na padzie po prostu nie ma racji bytu.

Podsumowanie Nie ma się co oszukiwać, „AvP” A.D. 2010 nawet w jednej setnej nie oddaje klimatu jedynki i nie zaskakuje fabułą czy różnorodnością jak dwójka. Jest to gra wtórna, niezdecydowana fabularnie, szalenie krótka i dosyć archaiczna w swojej budowie (kto by pomyślał, że w 2010 roku Predator będzie podnosił apteczki z ziemi). Nie zmienia to jednak faktu, że otrzymaliśmy tytuł co najmniej solidny i bądź co bądź całkiem wciągający, który - mimo, iż nie zasługuje na miano godnego kontynuatora serii z powodzeniem przywołuje wspomnienia z dawnych lat. Fani uniwersum

3i 6 Plusy:

- klimat (mimo wszystko) - trzy różne kampanie - spektakularne finishery - multiplayer - Lance Henriksen jako Charles Weyland

Minusy:

- wtórność - niekonsekwentna, banalna fabuła - archaiczna budowa - krótki single-player - wymagania sprzętowe w wersji na PC - problematyczne sterowanie obcym w wersji na konsole



----------------------------------------

Ocena: 4/6

Wydawca: Fabryka Słów 2009 Ilość stron: 3l8

Nie możesz tak dłużej żyć. Otwórz oczy i rozejrzyj się wokoło. Nic nie jest takie, jak ci się wydaje. Mały człowiek może rzucać duży cień. SMS o takiej treści okazuje się przełomowy w życiu Wiktora Kota – przeciętnego mieszkańca przeciętnego miasteczka, odludka, który właśnie boleśnie przeżywa odejście ukochanej kobiety. Wiadomość od tajemniczego nadawcy sprawia, że pragnący pojąć jej sens mężczyzna zaczyna uważniej przyglądać się mieszkańcom Smutna i okolicom, w których żyje. Im uważniej się przygląda, tym więcej niesamowitych rzeczy odkrywa: a to płaczącą ścianę w kuchni swojego mieszkania, a to potwory czające się w wychodku na działce sąsiada, który też zdaje się być zdecydowanie mniej przeciętny, niż się do tej pory wydawał, a to tajemnicze ostrzeżenie wypisane na krzyżu cmentarnym. Z czasem coraz trudniej mu dociec, czy to Smutno jest inne, groźniejsze, straszniejsze, niż się początkowo wydawało, czy tylko on stopniowo popada w paranoję. Rozpoczynając lekturę „Objawienia” można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z powieścią psychologiczną, i wrażenie to utrzymuje się przez ponad dwieście pierwszych stron. Z pewnością część ta przypadnie do gustu wielbicielom Adasia Miauczyńskiego z „Dnia świra”, bowiem Wiktor Kot to prawie taka sama paranoiczna osobowość jak bohater filmu Marka Koterskiego. Ja jednak entuzjastką twórczości Koterskiego nie jestem, więc przez większą część lektury czułam znużenie połączone niekiedy

z poirytowaniem. Bo niby dlaczego mam czytać o paranoikach, skoro widać ich wszędzie wokół, a i wiadomości czy programy publicystyczne są ich pełne? Jednak ostatnie kilkadziesiąt stron powieści pokazuje, że są książki, które mimo że początkowo odrzucają, warto czytać do końca. O ile początkowo fabuła zdaje się toczyć dość prosto, zmierzając do oczywistego, zdawałoby się, finału, to pod sam koniec dwukrotnie gwałtownie skręca. Zakończenie powieści zaskakuje, jednak nie sprawia wrażenia dodanego na siłę, jakby autor w ostatniej chwili sobie przypomniał, że to jednak nie literaturę obyczajową miał pisać, tylko jest logiczną konsekwencją opisanych wcześniejszych zdarzeń. Nie pozostawia ono wątpliwości, że mamy do czynienia z fantastyką. Nie podejmowałabym się jednak dokładniejszego określenia gatunku „Objawienia”, bo powieść Daniela Grepsa wymyka się wszelkim dokładniejszym próbom zaszufladkowania.

Text: Jagoda Skowrońska-Mazur

DANIEL GREPS - Objawienie

„Objawienie” to pierwsza powieść autora, znanego dotychczas z opowiadań publikowanych w antologiach „Kochali się, że strach”, „Trupojad. Nie ma ocalenia” i „Pokój do wynajęcia”. Oceniając „Objawienie” jako debiut, powiedzieć można, że jest on bardzo dobry. Jeśli jednak oceniać książkę Grepsa bez taryfy ulgowej, jaką zwykle przyznaje się debiutantom, uznać można, że jest ona tylko, czy raczej po prostu dobra. Ale i o to w dzisiejszych czasach, w których „pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”, jest coraz trudniej.

49


THE TEXAS CHAINSAW MASSACRE TEKSAŃSKA MASAKRA PIŁĄ MECHANICZNĄ: NASTĘPNE POKOLENIE USA 1994 Dystrybucja: CinePix Reżyseria: Kim Henkel Obsada: Renée Zellweger Robert Jacks Tyler Cone Matthew McConaughey

X X

Text: Joanna Konik

X X X

50

nastolatków trafia na szaloną rodzinkę mieszkającą na końcu świata. Krew, łzy i krzyk łączą się z wszechogarniającym strachem, a wszelkiego rodzaju próby ucieczki wydają się nie mieć końca i, w gruncie rzeczy, sensu. I tutaj właśnie widzimy linię dzielącą nieudane wariacje na temat ucieczki przed szaleńcem od kolejnego studium strachu, samotności i walki z samym sobą. Tym razem to Rene, młoda blondynka, zostaje wystawiona na próbę czasu i cierpienia. Wydawałoby się, że dziewczyna nie poradzi sobie z tym co zastaje w kolejnych sytuacjach. W końcu zmumifikowany dziadek czy sam Leatherface przebrany za kobietę nie są codziennym widokiem dla przeciętnej Amerykanki, niemniej jednak młoda kobieta postanawia przeżyć za wszelką cenę.

Sprzyja temu odpowiednia ilość filmów, które lepiej lub gorzej ukazują szalonego Leatherface’a wyniszczającego gatunek ludzki przy pomocy piły (czy to mechanicznej czy łańcuchowej) no i oczywiście topniejącej w oczach grupy nastolatków, „The Next Generation” zdecydowanie którzy sparaliżowani strachem nie potra- jest udanym dziełem, w pełni wyczerpuje temat strachu, który przez ból graniczy fią się uwolnić ze śmiertelnej pułapki. z szaleństwem. Film przypomina zapis Nie inaczej jest w czwartej odsłonie przy- z kasety VHS, a co za tym idzie - wydaje gód Leatherface’a, gdzie kolejna grupa się bliższy przeciętnemu widzowi. Nie-

Cała seria filmów z „Teksańską Masakrą Piłą Mechaniczną” w tle wyrobiła sobie odpowiednie miejsce w kinematografii światowej. Sam motyw przewodni obecnie stał się już odrębnym gatunkiem.


THE NEXT GENERATION

samowite ukazanie cierpienia współgra z jakością domowego nagrania. Dzięki temu widz czuje jakby patrzył na historię, która zdarzyła się gdzieś blisko i w związku z tym może zdarzyć się jemu samemu. Dodatkowo, rozbudowanie motywu rodziny Leatherface’a sprawia, że film ogląda się bardzo dobrze. W końcu nie jest on kolejnym powtórzeniem legendarnej części pierwszej, tylko czymś nowym i zarazem trafnym w przekazie. A w końcu o to chodzi w kolejnych częściach każdego wielkiego dzieła. Patrząc z dystansu można powiedzieć, że „Teksańska Masakra” przerodziła się w swoistego rodzaju serial, niemniej jednak serial ten ma lepsze i gorsze odcinki. Na czym zatem polega ich wartość? Przede wszystkim na tym, że kolejny widz jest w stanie zidentyfikować się z bohaterami. Widzi coś, co każe mu twierdzić, że sam w podobnej sytuacji zachowałby się tak, jak bohaterowie. To stwierdzenie potęgują lub też osłabiają efekty specjalne, jakość filmu, techniczne możliwości filmowców, niemniej jednak nie do końca one decydują o ukazaniu jądra strachu. Zatem co decyduje? Najlepiej odpowiedzieć sobie samemu na to pytanie, a „The Next Generation” będzie z pewnościa całkiem dobrą podpowiedzią.

51



Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka

TECZKA AKT PERSONALNYCH Aleksandra Zielińska GP: Redaktorka Grabarza Polskiego Autorka opowieści grozy

Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Wizja wspaniałego życia, pełnego zabawy, przygód, pieniędzy , tłumu fanów, próbujących dostać się na moją prywatną wyspę i innych grabarzy, którzy podają mi winogrona przy okazji wachlując palmowymi liśćmi. A tak na serio, współpra ca z Grabarzem to super przygoda i będę się go trzymać dopóki Redakcja sama mnie nie pogrzebie. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Tych zwłok odkopywanie, bo zawsze dostarcza niecodzie nnych wrażeń. Cóż, zawód, do którego obecnie się przyucza raczej zajmuje się ratowaniem życia, ale… Żeby poznać m cnotę, trzeba najpierw zgłębić występek. Poza tym uprawiam radosną twórczość własną, próbując swoich sił w literaturze i rysunku. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? Film pozornie średnio związany z grzebaniem ciał, choć trup ściele się gęsto i mielibyśmy tam wiele do roboty. Mianowicie „Hurt Locker” oraz wszelkiej maści inne filmy wojenne . Chyba realizuję tak swoje niespełnione militarne zachcian ki, bo z wadą wzroku, jaką dysponuje, to nawet do walki z czołgami by mnie nie przydzielili. Niemniej jednak ten film to kawał dobrego kina, toteż gorąco polecam wszystkim. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? „Jak przejść na drugą stronę (ziemi), czyli krótki kurs instruktażowy obsługi szpadla dla opornych”, nauki nigdy za wiele, a w naszym zawodzie trzeba się nieustannie dokształcać. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Każdy kolejny remake w wykonaniu Amerykańców, jako gwałt na zagranicznej (o niebo lepszej w oryginale ) grozie. I obawiam się, że nie załapałam kontekstu „Drag me to Hell”, ale tłumaczę to blondynnym kolorem swych włosów. Natomiast największy sukces to kolejny Horror Festiwal. Oby tak dalej! Freddy czy Jason? Obaj są tak słodcy, że nie potrafię wybrać. Jako kobieta – czyli istota z gruntu niezdecydowana – poproszę obu. W panierce. Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać? Gust mam niezwykle szeroki i staram się sięgać po jak najbardziej różnorodną literaturę, oczywiście ze szczegól nym uwzględnieniem szeroko pojętej fantastyki. Niedawno skończył am „Nadchodzi” Orbitowskiego, zabieram się wkrótce za „Miasta pod skałą” Huberatha i „Inne pieśni” Dukaja (zakładając, że przestanę jeść, żeby uzbierać na to pieniądze). Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Najweselej groby kopie się przy jękach skazańców oczekują cych w kolejce na cmentarną miejscówkę. Niestety, takich susów na co dzień nie mam, więc trzeba się zadowolić lukostrzejszą muzyką. Efektem jest zimna wojna z sąsiadam i, z którymi porozumiewam się tylko alfabetem Morse’a przy użyciu miotły lub czegoś innego, czym można walić w sufit. Oprócz metalu i ciężkiego rocka serwuję swoim udręczonym uszom także muzykę filmową, szczególnie w wykonaniu Preisnera i Cave’a. Na koniec, żeby było klimatycznie i okołograbarzowo – cenię sobie wczesną twórczość Grabaża. Jak często jadasz surowe mięso? Jak tylko nie zdąży uciec. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Oczywiście, jak każdy adept sztuki pisarskiej marzę o wydaniu własnej książki. Obawiam się niestety, że Majowie wyprzed moje plany w 2012 roku. Niemniej jednak chciałabym, zą żeby literatura zajmowała w moim życiu miejsce prioryteto we, z czym mam problem z powodu dosyć absorbujących studiów. Ale cóż, jak ktoś kiedyś powiedział – „no pain, no gain”. Pozdrawiam wszystkich Czytelników Grabarza Polskiego!


SUMMER S BLOOD KREW Z KRWI Kanada 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Lee Demarbre Obsada: Ashley Greene Peter Mooney Barbara Niven Stephen McHattie

X

Text: Piotr Pocztarek

X X X X

roślin. Nie żartuję – jeden z psychopatów „sadzi” swoje ofiary w chorym ogródku! Cała rodzinka jest siebie warta, a Summer (w tej roli znana z wątpliwej jakości hitu „Zmierzch” Ashley Greene) trafia w sam środek piekła. Do trudnej sytuacji najlepiej się zaadaptować, dlatego też dziewczyna szybko odkryje swoje powiązania z szaloną ekipą. Zdziwicie się, jakie mogą wystąpić między nimi podobieństwa. W rolę głowy rodziny wciela się znakomity Stephen McHattie, do tej pory rozpoznawalny raczej dzięki serialom

Zdarza się, że brakuje wszystkiego, łącznie z porządnym pomysłem. W takim wypadku otrzymujemy przeciętniaka, którego ogląda się bez bólu, ale też bez zachwytów. Taki właśnie jest „Summer’s Blood”. Młoda (i oczywiście niezwykle seksowna!) Summer wybiera się w samotną podróż, w celu odnalezienia ojca, z którym nie utrzymywała kontaktu. Łapiąc stopa trafia do miejscowości Massey, gdzie poznaje przystojnego i sympatycznego chłopaka, który zabiera ją do rodzinnego domu. Po obowiązkowej scenie seksu wydarzenia potoczą się już bardzo szybko. Dziewczyna zostaje obezwładniona i odzyskuje przytomność… przywiązana do skrzyni z ziemią w pomieszczeniu pełnym ludzkich szczątków i kwitnących

Filmy o psychopatach potrafią nieźle dać widzowi w kość. Przy dobry budżecie i utalentowanych aktorach potrafią powstać takie perełki jak „Siedem”, czy „Odkupienie”. Czasem wystarczy też dobry pomysł, by pomimo ograniczeń finansowych i realizacyjnych narodził się klasyk, taki jak „Funny Games”.

54


telewizyjnym, aczkolwiek coraz śmielej poczynający sobie także na dużym ekranie (rola Nite Owla w „Watchmen”). Charakterystyczny aktor jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem „Summer’s Blood”. Aktorsko poradziła sobie też Ashley Greene, chociaż do udoskonalenia warsztatu jeszcze przed nią daleka droga (pod warunkiem, że przestanie grać w słabych, albo przeciętnych horrorach). Film bywa klimatyczny. Sceny kazirodcze potrafią być odpychające. Niestety, jak na film grozy zdecydowanie mało tam krwi – z powodu minimalnego budżetu sceny gore praktycznie nie występują. „Summer’s Blood” należy rozpatrywać nie jako horror, a jako thriller i to niespecjalnie mocny. Ciężko powiedzieć by trzymał w napięciu. Na dokładkę końcówka bardzo rozczarowuje. Jest tak prosta i oczywista, że zastanawiam się

czy zabrakło pomysłu, budżetu, czy jednego i drugiego. Jeśli ktoś lubi filmy tego typu, a nie ma pod ręką prawdziwych arcydzieł kina o psychopatach, może dopisać do oceny plusik i poświęcić te 90 minut na niezobowiązujące gapienie się w telewizor. W gatunku jest jednak zbyt wiele klasyków, które trzeba obejrzeć w pierwszej kolejności, zanim zwróci się uwagę na takie przeciętniaki jak „Summer’s Blood”.

55


„Połączenie Stephena Kinga i Chucka Palahniuka. „INFEKCJA” łączy science fiction z horrorem, tworząc arcydzieło akcji, przerażenia i napięcia. Trzy rady: nie czytajcie tego w nocy, ani tuż po posiłku, albo jeśli nie macie mocnych nerwów. Tylko nie mówcie,że nikt was nie ostrzegał! ” — James Rollins autor bestsellerowych powieści Amazonia i Wirus Judasza „Sigler to Richard Matheson dwudziestego pierwszego wieku.” — Jonathan Maberry zdobywca nagrody Brama Stokera, autor powieści Blues Duchów i Wilkołak „INFEKCJA to arcydzieło stylu, wyobraźni i prawdziwego przerażenia. ” — Lincoln Child autor bestsellerowych powieści Głębia i Taniec Śmierci „Sigler przedstawia szczegóły dotyczące głównego bohatera niczym Stephen King, snuje wątki z rozmachem Clive’a Barkera, i obrazuje sączące się, wstrząsające patologie wprost z filmów Davida Cronenberga.” — Jay Bonansinga autor bestsellerów Shattered i Twisted


-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawnictwo Literackie 2009 Ilość stron: 406

nad problemem dobra i zła, Po dwóch długich powieściach winy i kary, moralności, ale tak Łukasz Orbitowski zdecydował naprawdę siła tego opowiadasię na powrót do krótkiej formy. nia tkwi w próbie ukazania gry Nakładem Wydawnictwa Literauczuć między ojcem a synem. ckiego ujrzał właśnie zbiór „NadTo jeden z najbardziej osobichodzi”. Tylko tekst tytułowy jest stych tekstów Orbitowskiego. opowiadaniem premierowym, pozostałe zostały wcześniej Jednak najcięższym pod opublikowane w Nowej Fantawzględem emocjonalnym wystyce i Science Fiction Fantadaje się być „Strzeż się gwiazd, w dymie sy & Horror. Niemniej jednak dobrze się składa, że zostały przypomniane w formie się kryj”. Autor wchodzi w głowę kobiety na rozdrożu, która spodziewa się dziecka książki. i panicznie boi się je utracić. Pozorną oazą Na zbiór składa się pięć historii, pierwszy spokoju staje się szpital, kierowany przez „Popiel Armeńczyk” oraz końcowe „Nad- tajemniczych lekarzy: Ciało i Krew. Czy chodzi” tworzą klamrę poprzez łączący je to wytwory umysłu lekko schizofrenicznej wspólny temat. Oba opowiadania oscylują ciężarnej czy prawdziwe widma? Na to wokół historii Polski, którą autor próbuje czytelnik musi sobie odpowiedzieć sam, interpretować na nowo, bez przesadne- Orbitowski nie podaje gotowych rozwiązań go patetyzmu, czuć świeże spojrzenie na na tacy. widma z przeszłości. „Popiel Armeńczyk” serwuje nam wyprawę do zapomnianej „Zatoka tęczy” to wariacja na temat science przez wszystkich leśniczówki, gdzie po- fiction. Mogłoby się wydawać, że taka teśród maruderów pojawia się dziwak obda- matyka będzie odstawać od całości zbioru, rzony niezwykłymi zdolnościami. Kim jest? ale tak naprawdę znakomicie zgrywa się Co uosabia? Co znaczy korona wrastająca z rytmem „Nadchodzi”. Bo zwykła opowieść w jego czoło jak korona cierniowa? W tek- o wyprawie na księżyc to to nie jest… ście czuć odwołanie do polskiego romantyzmu, kluczem może być motto, pocho- Natomiast „Cichy dom” dostarcza klimatycznej grozy. Zaczyna się absurdalnie, dzące z „Króla Ducha” Słowackiego. bo od zabicia anioła, ale groteska towaNatomiast „Nadchodzi” dotyczy czasów rzysząca bohaterom z czasem przejdzie bliższych współczesności. Poznajemy re- w prawdziwe przerażenie. Autor tak dolacje głównego bohatera z ojcem, teraz już skonale potrafi zgrać ze sobą pozornie starcem, który ma na sumieniu niejeden niepasujące do siebie motywy, że czytelnik grzech przeszłości. Karą za przewinienia uwierzy we wszystko: trąd, wszy i kobietę jest nieustanne poczucie zagrożenia, które bez przeszłości (za to z siekierą). zostało skupione na domu – na czymś, co w gruncie rzeczy powinno się kojarzyć tyl- „Nadchodzi” to zbiór przemyślany i dojrzako dobrze. Stara białoruska chata wędruje ły. Zauroczony czytelnik daje się prowaza Darskim przez całe życie, przypomina- dzić Orbitowskiemu za rękę, nie wiedząc jąc o wyrządzonym złu i domagając się za- nawet, czy granica między wyobraźnią dośćuczynienia. Można by się rozwodzić a rzeczywistością już się nie zatarła.

Text: Aleksandra Zielińska

ŁUKASZ ORBITOWSKI - Nadchodzi

57


ACRYBIA JEST ZESPOŁEM DZIAŁAJĄCYM NIEPRZERWANIE OD PONAD JEDENASTU LAT. KONSEKWENTNIE NA GRANICY PODZIEMIA I ISTNIENIA W OGÓLE, WYDAJE REGULARNIE NOWE PŁYTY, MUZYKĘ DO FILMÓW, OD NIEDAWNA ZNÓW KONCERTUJE. KORZYSTAJĄC Z OKAZJI JAKĄ JEST WYDANIE PRZEZ GRUPĘ NOWEGO ALBUMU „HUMAN B.(ING)”, UCIĄŁEM SOBIE POGAWĘDKĘ Z LIDEREM ŁUKASZEM „SHADOCKIEM” RADECKIM I BASISTĄ, MICHAŁEM „MAYOO” MARCINKOWSKIM. Acrybia istnieje już ponad dziesięć lat, a wciąż pozostaje w obrębie podziemia. Czy moglibyście przybliżyć historię grupy?

ja nikogo nie trzymam w zespole na siłę, kiedyś tak robiłem i to tylko szkodziło formacji. Jedni odeszli sami, bo zabrakło im czasu czy chęci do grania. Inni musieli odejść, bo szkodzili ogółowi. Jeszcze inni bo nie nadążali za zmianami gatunkowymi (śmiech). Nie mam parcia na to by mieć pod szyldem super muzyków. Chodzi o to, by była to grupa osób, którzy przede wszystkim dobrze się ze sobą czują i lubią ze sobą współpracować. Tylko wtedy jest gwarancja, że to co się robi może się udać. A że zmiany są tak często? Cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko (śmiech).

Shadock: Cóż, nie ma tu nic szczególnie wyjątkowego. Grupa powstała w lutym 1999 roku. Zebrało się trzech gości, którzy chcieli sobie bez zobowiązań pograć ostrą muzyczkę. Z czasem priorytety się pozmieniały, pozmieniały się wizje rozwoju. Pozmieniali się ludzie. Zespół trwa w podziemiu, bo tak jest wygodniej, mamy większą swobodę i niezależność w wyrażaniu się muzycznie czy tekstowo. Wszystkie wydawnictwa są tak naprawdę tylko dodatkiem do Mayoo: Sądzę, że to co trzyma ludzi tego wszystkiego. w kapeli to wieź, którą nawiązują. Po jakimś czasie kapela staje się gromaZauważyłem, że dość często zmienia dą przyjaciół , którzy mogą sobie ufać. się skład zespołu. Co jest tego powo- Jednym pasują takie układy innym nie. dem? Klimat zespołu tworzą członkowie, jeśli ktoś hamuje rozwój reszty i nic mu się Shadock: To różnie bywało. Zasadniczo, nie podoba, jaki jest sens w trzymaniu


Wasze pierwsze wydawnictwa to był brutalny death metal z bardzo krwawymi tekstami, potem odeszliście w zupełnie inne tekstowo i muzycznie klimaty. Dlaczego? Shadock: Bo zjadanie własnego ogona jest nudne (śmiech). Muzycznie zaczęliśmy poszukiwać, eksperymentować i bawić się, w związku z tym i teksty musiały ulec modyfikacji. Wcześniej były zazwyczaj inspirowane horrorami lub wierszami tak zwanych poetów przeklętych. Nie odcinamy się od tego, ba, staramy się wracać, bo tematyka grozy wciąż jest bliska naszym sercom, niemniej z różnych względów wydawnictwa Acrybii pełnią rolę pamiętnika. Być może dlatego nie każdy fragment jest zrozumiały… Rok temu ukazało się jubileuszowe wydawnictwo z rodzaju „the Best off”. Przyznam, że rozbieżność gatunkowa może przyprawić o zawrót głowy. Dlaczego tak skaczecie z kwiatka na kwiatek? Shadock: Odpowiem Ci jednym słowem: ULVER. To dla mnie największa inspiracja i choć mam nadzieję, uwolniłem się od ich wpływu, to jednak zdążam do tego by pozostać twórcą wolnym i niezależnym. Uwielbiam różne rodzaje muzyki i korzystam z takiej, jaka mi

w danej chwili odpowiada, by najlepiej wyrazić swoje emocje. Nie lubię matematyki, nie zakładam jaki będzie kolejny utwór. Tworzę go w takim stylu jaki najlepiej koresponduje z moim stanem. A że zazwyczaj jest on depresyjny lub agresywny, to taki jest tego efekt (śmiech). A rozbieżność jest, bo to w końcu kawałki z różnych czasów. I różnych stanów mego ducha. Pojawił się na nim premierowy utwór „Grabarz”, napisany specjalnie dla „Grabarza Polskiego”. Skąd pomysł? I skąd pomysł na utwór? Shadock: To było jakoś takie oczywiste. Współpracując z Grabarzem Polskim, który zresztą również zajął się patronatem, ba, genialną okładkę zrobił sam naczelny, postanowiłem też się jakoś odwdzięczyć. Ponieważ i tak planowałem na tę składankę dać premierowy kawałek, jasna była sprawa tekstu. Muzycznie zaś chciałem połączyć, podsumować choć trochę wszystko co było dotąd. Warto tu wspomnieć o dość drastycznym klipie jaki zrobił Patryk Jurek do tego utworu. Cieszył się nawet pewną popularnością, dopóki wszystkie serwisy nas nie pobanowały (śmiech). Ta cenzura… A jak dziś oceniacie to wydawnictwo? Mayoo: Mogę śmiało powiedzieć, że kilka utworów wieczorami rozbrzmiewa u mnie. Choćby „Pragnienie Nicości”. To mój ulubiony utwór z tego albumu i jeden z ulubionych z całego dorobku Acrybii. Ostatnimi czasy rozpoczęliśmy na nowo pracować nad niektórymi kawałkami. Może coś szybciej, tu coś dodać... Kto wie co z tego wymyślimy?

Rozmawiał: Ireneusz Charnowski

go na siłę? W składzie jestem drugi rok i zauważyłem, że Shadock wymaga od ludzi, sporo wymaga, co jest pewnego rodzaju mobilizacją choćby do trenowania czy myślenia nad jakimś nowym motywem. W sumie to bałem się wcześniej zagrać coś od siebie do jakiegoś kawałka. Shad wymagał treningu, więc starałem się grać tyle ile tylko mogłem, co pozwala mi teraz na dołożenie czegoś od siebie, jeśli czuję taką potrzebę.


Shadock: Cieszę się, że jest coś takiego w naszej dyskografii. Oceniać ciężko, w końcu to zlepek z poprzednich dzieci. Takie monstrum Frankensteina (śmiech). Poza tym nie mogę być obiektywny wobec tych utworów. To po pierwsze. Po drugie, większość z tego kojarzy mi się ze składem, o którym wolałbym zapomnieć.

lepszym do wyrażenia tych negatywnych emocji. Musiał być old schoolowy, bo to najlepszy black metal jaki znam. No i nie przesadzajmy. Troszkę jednak eksperymentów też tam się pojawiło. Nie wytrzymałem (śmiech).

Konsekwentnie pozostajecie na obrzeżach, wydając płyty samodzielnie, lub w niezależnych, maleńkich Pomówmy teraz o muzyce filmowej. wytwórniach. Nie ciągnie Was do wyZrobiliście ścieżkę do dwóch filmów płynięcia na szersze wody? Patryka Jurka: „Rigor Mortis” i „Atria Mortis”. Jak do tego doszło? Co zna- Shadock: Nie. Boję się, że szersze czą dla Was te wydawnictwa? wody zniosą na manowce (śmiech). Tak mamy pełną kontrolę nad wszystkim, Shadock: Współpraca z Patrykiem wy- poczynając od kompozycji, tekstów, powiązała się poprzez portal Horror On- przez brzmienie, na okładkach i wkładline. Udźwiękowiłem mu oba filmy, co kach kończąc. było ciekawym doświadczeniem i sprawdzianem możliwości. No i nie ukrywam, Mayoo: Myślę, że to wyjście z podziespełnieniem marzeń, zawsze chciałem mia mogłoby jakoś zagrozić niezależzrobić muzykę do horroru. Co dla nas ności całego zespołu. Wydaje mi się, one znaczą? Nie traktuję ich jako pełno- że czasami zespoły, które grały gdzieś prawnych płyt, nie mieszczą się bowiem tam w małym, podziemnym klubie, gdzie w konwencji pamiętnika muzycznego prezentowali swoje nowe kawałki, na(śmiech). Do dziś jestem z nich bardzo gle głupieją po wyjściu na powierzchzadowolony, niemniej, patrzę w przy- nię. Jakby zaczynały grać to co ktoś im szłość. Właśnie pracuję nad muzyką do podyktuje. Wrzucisz trochę drobnych, trzeciej części „Rigor Mortis”, ukończyłem a usłyszysz to co chcesz. Oczywiście nie soundtrack do serialu telewizyjnego „Ob- z każdym zespołem tak jest (śmiech). licza Mroku”, w reżyserii Patryka Jurka Myślę, że granie muzyki, która jest ukawłaśnie, pracujemy nad dźwiękami do zaniem wnętrza zespołu, jest o wiele kogry „Killing Time”. Wszystko to oczywi- rzystniejsze. Jednym się spodoba innym ście horrory… Myślę, że tu pokażemy nie. Każdy ma inny gust. To tak samo więcej naszych możliwości. jak Shadock mawia: „nic na siłę”, my nie nakazujemy nikomu słuchać Acrybii. Po tych wszystkich eksperymentach Może i jakieś marzenia są o zagraniu nagraliście jednak płytę z old scho- przed szerszą publicznością, ale na to olowym, prymitywnym i wściekłym jest jeszcze czas. Zresztą i w podzieblack metalem. Skąd pomysł? miu można zagrać przed sporą ilością ludzi… Shadock: Jak mówiłem, nagrywam taką muzykę, jaka mi w danej chwili odpowia- Jednym z najbardziej znanych Wada. W tamtym czasie pełno było we mnie szych utworów jest „Pragnienie Nicowściekłości i ten gatunek okazał się naj- ści” do wiersza Charlesa Baudelair’a.


Skąd koncepcja nagrania tej kompo- Mayoo: Jakie to uczucie? Genialne… zycji? Shadock wspomniał o ludziach. To właśnie ci, którzy przychodzą na koncert Shadock: Wspominałem już, że wcze- i przed wyjściem na scenę z rozmowy śniej graliśmy utwory inspirowane po- z nimi wynika, że znają zespół od kilku etami przeklętymi. Czyż jest lepszy niż lat i czekali na to wszystko... Dla takich Baudelaire? Na drugiej demówce na- słów warto siedzieć godzinami w sali graliśmy „Padlinę”, „Pragnienie nicości” prób i zdzierać tysiące kostek, łamać też graliśmy, ale odstawało bardzo styli- tony pałeczek i zdzierać gardło, żeby stycznie. Po latach przyszedł na to czas. później wyjść na deski i zagrać dla tych, Bo tekst nie stracił na wartości. Wręcz którzy przyszli. przeciwnie. Jakie są Wasze plany na najbliższą Właśnie ukazał się Wasz nowy album. przyszłość? Z tego co miałem okazję usłyszeć, jest bardzo ciężki i wolny, oscylujący Mayoo: Na pewno doskonalić samych w klimatach mrocznego doom meta- siebie i co jakiś czas pokazać coś nolu. Powiecie o tym coś więcej? wego. Shadock: Ale już powiedziałeś o nim to co najważniejsze (śmiech). Nowa płyta to właśnie ponad pięćdziesiąt minut depresyjnego doom metalu. Bardzo wolnego i ciężkiego. Oczywiście, od czasu do czasu coś tam powydziwialiśmy, ale w zasadzie jest to nasza najnormalniejsza, najbardziej ułożona i spójna płyta. Dla mnie najlepsza. Dla tych, którym nie są obce nazwy Ahab, Esoteric, ale też wczesne My Dying Bride i Paradise Lost, może to być coś ciekawego.

Shadock: Przede wszystkim ukończyć i wydać wspomniane wcześniej soundtracki. Pokoncertować troszkę i znów coś nagrać. Chcemy w tym roku jeszcze nagrać epkę w całości poświęconą Baudelairowi. A jak starczy czasu i pieniędzy to jeszcze płytę poświęconą Lovecraftowi i Mitom Cthulhu. Dziękuję za wywiad. Na zakończenie, jak zareklamowalibyście Acrybię komuś, kto jej nigdy nie słyszał?

Niedawno znów zaczęliście znów Shadock: Nie dam rady (śmiech). Przekoncertować. Jakie to uczucie? cież każde nasze wydawnictwo jest inne, nawet w obrębie jednego zbyt dużo się Shadock: Wspaniałe! Każdy zespół dzieje. Jeśli więc ktoś chce posłuchać w końcu dopiero na scenie pokazuje czegoś nietuzinkowego, musiałby poile jest wart. Cieszymy się, że mamy tę święcić nam więcej czasu, niż szybkie możliwość. Na razie dociera się nowy sprawdzenie myspace (śmiech). Cóż, skład, następują drobne przetasowania. ale do odważnych świat należy. Tutaj cała masa pracy przed nami. Najważniejszy jest jednak kontakt z ludźmi, Mayoo: Jeśli ktoś nie boi się słuchać na szczególnie tymi, którzy przychodzą po przemian ballady z szybkim blackowym koncertach. Świadomość, że nas znają, kawałkiem to szczerze mogę polecić czekają na nas, daje wielką motywację Acrybię. do pracy.



Wydawca: Fabryka Słów 20l0 Tłumaczenie: Marta Kisiel Ilość stron: 374

Drugi tom „Wielkiej księgi horroru” otwiera tekst „Rzucony” Dona Tumasonisa. Osadzona na malowniczej Krecie historia małżeństwa radzącego sobie z własnymi demonami właściwie jedynie nuży, a po lekturze zapomina się o czym właściwie autor chciał nam poopowiadać. Po pierwszym niesmaku następuje… drugi. Czterokrotna laureatka International Horror Guild Award Caitlin R. Kiernan serwuje nam tekst „Wszystkie domy zniknęły, zalało je morze”. Jaki tytuł, takie opowiadanie – dziwaczne. Historia mężczyzny opętanego uczuciem do przywódczyni niebezpiecznej sekty, która za pomocą morza i nieczystych sił wywraca jego życie do góry nogami. Opowieść z pozoru tajemnicza zawodzi na polu topornego języka – autorka ma specyficzne podejście do narracji pierwszoosobowej, a jej nadmierne starania niestety stają się praktycznie nie do przełknięcia dla czytelnika. Na osłodę dostajemy tekst Davida Morrella, czyli ojca postaci Johna Rambo! Jeśli kojarzycie jego nazwisko głównie z powieścią sensacyjną, musicie przeczytać tekst „One”. To historia mieszkającej na wsi rodziny zmagającej się z atakiem wilkopodobnych bestii. Napięcie jest, suspens jest, niezłe zakończenie też. Oddychamy z ulgą i przekładamy stronę. F. Gwynplaine MacIntyre i jego „Mechaniczny horror” zapewniają nam podróż do świata Edgara Allana Poego, bohatera opowiadania. Próbuje on rozwikłać tajemnicę „Szachisty Maelzla” – automatu, który… gra z ludźmi w szachy. Robot skrywa iście horrorową, ale banalną

i prostą tajemnicę. Tekst, który zaczyna się ciekawie, spada z hukiem na dno za sprawą słabego finału. Dla kontrastu, następny tekst autorstwa Richarda Christiana Mathesona zaledwie na dwóch stronach funduje nam przewrotną literacką bombę. Takie są króciuteńkie, ale zadziorne „Szafki”.

Text: Piotr Pocztarek

RÓŻNI AUTORZY - Wielka księga horroru - Tom II (The Mammoth Book of Best New Horror #l8) -------------------------- Ocena: 3/6 -----------

Geoff Ryman i jego „Piękna córka Pol Pota” równają się świetnej historii o duchach – prostej, ale ciekawej, osadzonej we współczesnej Kambodży. Na plus – interesujące rozliczenie się z krwawą historią tego miejsca. „Uśmiech diabła” Glena Hirshberga to znowu opowieść marynistyczna, tym razem o kobiecie z latarni morskiej, która jako jedyna zna tajemniczą historię zaatakowanego przez złe siły statku. Nudna i męcząca sprawa, aczkolwiek bywa klimatyczna. Na koniec tekst Kima Newmana „Człowiek który wysiadł z pociągu duchów”. Oparta na tekstach Sir Arthura Conan Doyle’a opowieść o agentach z Klubu Diogenesa, którzy rozwiązują zagadki paranormalne. „Sherlockowy” klimat w pociągu pełnym przerażających duchów? Kupuję to! Jazda bez trzymanki na 140 (!) stronach. Pomimo lekkich dłużyzn naprawdę mocny tekst. Drugi tom „Wielkiej księgi horroru” to w połowie teksty słabe, nudne i przeciętne, a w połowie doskonała zabawa dzięki tekstom Morrella, Mathesona, Rymana i Newmana. I to właśnie dla tych ostatnich warto książkę przeczytać. Wybór należy do Was, szkoda, że nie można kupić tylko wybranych tekstów…

63


LE PORTE DEL SILENZIO DOOR INTO SILENCE Włochy 1991 Dystrybucja: Brak Reżyseria: H. Simon Kittay (Lucio Fulci) Obsada: John Savage Sandi Schultz Richard Castleman Jennifer Loeb

X X X X

Text: Dawid Mlekicki

X

Devereux (John Savage). Ta zaczyna się na cmentarzu, obok pogrzebowego konduktu maszerującego przy dźwiękach jazzu granego przez akompaniującą ceremonii orkiestrę. W związku z tym, że fabuła celebruje szczegóły owej podróży, zdradzanie ich tutaj nie ma wielkiego sensu. Napiszę tylko, że na drodze Melvina pojawi się m.in. tajemnicza kobieta, bardziej bezpośrednia autostopowiczka oraz wspomniany karawan, który stanie się leitmotivem całej przeprawy przez spaloną słońcem Luizjanę.

Nagraną w 1986 piosenkę grupy Radio Werewolf z młodszym o 5 lat, ostatnim filmem Lucio Fulciego łączy więcej niż tytułowy pojazd, będący bohaterem obu utworów. Oba dzieła odeszły dziś w zapomnienie, oba - odkopane z trudem z odmętów ibeja/jutuba dają o sobie znać jako ponure, acz ciekawe relikty pewnej epoki. Uważniejsi widzowie zorientują się, że fabuła filmu nasuwa skojarzenia z teFabuła snuje się wokół jednego wąt- lewizyjnymi cyklami opowieści grozy. ku. Jest nim podróż do domu, w którą Związek ten stanie się klarowny, gdy film z Nowego Orleanu wyrusza Melvin Fulciego uzupełnimy o seans 16 odcinka pierwszej serii „Strefy mroku” („The Hitch-Hiker”). Gdyby do tego worka wrzucić jeszcze „Pojedynek na szosie” Spielberga, nadmienić, że producentem filmu był Joe D’Amato, a pomysł konstrukcyjny zaczerpnięto z legendarnego opowiadania Ambrose Bierce’a p.t. „An Occurrence at Owl Creek Bridge” - dobrze będziemy się orientować, na jakich fundamentach ostatnie opus Fulciego zbudowano.

Driving down a desolate highway Headlights burning red like a demons eyes There’s a shadow in your rear view mirror You’ll never get off this road alive

64


Miłośnicy twórczości Włocha zdają sobie sprawę z tego, że wymogi konstrukcyjne to jedno, a autorski sznyt - zupełnie co innego. Nie inaczej jest w tym przypadku. Przeciągany w nieskończoność przebieg akcji i powolne tempo od któregoś momentu zaczynają sprzyjać smakowaniu poszczególnych motywów. Wspaniała jest chociażby scena, w której nasza uwaga zostaje odwrócona od sceny pościgu i skupia się na wyrastaTo, co urzeka w „Door into Silence”, to jących na poboczu słupach wysokiego pewien zamysł i jego pełna melancholii napięcia, które nagle jawią nam się jako realizacja. Jest w tym filmie coś magnewyciągnięte, czarne krzyże. tycznego, jakiś rodzaj przejścia od typowej dla Włocha dosłowności do symbolicznego (przeprawa przez stylizowaną na Styks Missisipi) czy metaforycznego wymiaru. Czym wszakże jest „Door into Silence”, jeżeli nie filmem o doświadczonym twórcy, który powoli przechodzi na drugą stronę życia? Większość filmów Włocha zawierała w sobie wątek przejścia, jakiejś śmiertelnej inicjacji, ale to właśnie w omawianym obrazie owo przejście (mimo banalnego ujęcia formalnego) zdaje się porażać szczerością i autentycznością. W zetknięciu z tym filmem nie uderza suspens. Uderza świadomość, z jaką reżyser rozpoznaje własną śmiertelność. Warto więc zatrzymać się w biegu i poświęcić temu filmowi półtorej godziny czasu. Po co zresztą się spieszyć? Na własny pogrzeb zdąży każdy z nas.

65



-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Atropos 20l0 Ilość stron: l84

Długo tkwiłem w strachu, że to, co przyniosła nam rodzima fantastyka w postaci Siedlara, Pilipiuka, Śmigla i paru innych, wyznaczać będzie dalsze standardy tego gatunku. Chwała Bogu, za pisarzy którzy starają się nieco odświeżyć usta naszej literaturze niesamowitej. Wznoszę ten pean na cześć Dawida Kaina!

wypowiedź ostro kontrastuje z jej dotychczasowym przebiegiem („Nocna Audycja”). Cała siła opowiadań w „Makabreskach” polega właśnie na dwóch istotnych elementach, mianowicie sposobie przyprawienia całości odpowiednią ilością absurdu oraz miażdżącej poincie. Takie teksty jak „Samobój”, „Anatomia szaleństwa” czy nawet na pozór mało Autor powieści „Prawy, lewy, złamany”, fantasmagoryczny „Dziadzio”, stanowią uznanej już w kręgach surrealistycznego wykwintną kuchnię dla każdego smakosza horroru za kultową, zaszczycił fanów litera- komizmu i ciężkiego absurdu. tury wywrotowej, kolejną pozycją w postaci zbioru opowiadań pod tytułem „Makabre- Pod względem konstrukcji fabuły i poproski”. Zbiorek zawiera niemalże wszystkie wadzenia narracji na uznanie zasługuje niewydane dotąd w postaci książki utwory według mnie „Życie po” i „Płaczka”. Oba autora, tak krótkie („Samobój”, „Śmiech”, teksty cechuje spora dawka mrocznego „Dziadzio”) publikowane dotychczas humoru, żywy język i znakomicie nakreślona jego blogu, jak i dłuższe („Płaczka” ny konflikt między bohaterami opowiadań, i „Hodowla”). Do zbioru dołączona została a paranoidalną projekcją samego świata. również niepublikowana nigdzie wcześniej Zwłaszcza utwór „Życie po” zniewala miburleska „Dziwna strona miasta”, mikropo- stycyzującym, „carpenterowskim” klimawieść zamykająca cały zbiorek. tem i świetnymi dialogami. Kain tworzy światy na pierwszy rzut oka niczym nie różniące się od naszego, opisuje szarych i wyrzuconych poza nawias społeczeństwa ludzi oraz ich rozczarowania wobec przytłaczającej miejskiej rzeczywistości. Jesteśmy świadkami wyznań różnej maści szaleńców, narkomanów i niespełnionych artystycznie młodych ludzi, towarzysząc im podczas nocnego spacerku po Krakowie, poznajemy ich intymne historie („Dziwna strona miasta”). Nie jest jednak tak, że Kain opisuje jedynie stadium szaleństwa samych męt społecznych, bynajmniej. Autor często zaczyna opowieść w bardzo niewinny sposób, przedstawiając zwyczajnych studentów znajdujących się w mało zwyczajnych sytuacjach, pointując do tego całą historię w arcymistrzowski sposób przez co cała

Text: Daniel Podolak

DAWID KAIN - Makabreski

Wiele utworów wyjętych z pod pióra Kaina zawiera w sobie sporo z determinizmu jako koncepcji filozoficznej, według której losy bohaterów są z góry przesądzone i nie może być mowy o jakimkolwiek wolnym wyborze czy też świadomym akcie wolnej woli. W prozie Kaina, postacie zdają się być jedynie pionkami na zaprojektowanej przez jakiegoś szaleńca planszy, w której próżno by szukać stałych i pewnych współrzędnych. Kain sprawnie żongluje znanymi literackimi motywami i sprawia że ponownie ożywają i przemawiają do nas na bardziej szalony sposób. „Makabreski” polecam tym z was, którym znudziły się „Fabrykowe rewelacje” i lubią przeżywać odmienne stany świadomości. Uwaga! Ten zbiorek kopie po jajach!

67



W lutym premierę miał najnowszy zbiór opowiadań Łukasza Orbitowskiego pod tytułem „Nadchodzi”. Kilka dni po tym wydarzeniu w Krakowie odbyło się spotkanie promocyjne.

Rozmowę zdominował Jacek Dukaj, znany z długich wstępów i rozbudowanych pytań, co tylko wyszło dyskusji na dobre, bo z jego celnymi wnioskami nie sposób było się nie zgodzić. Próbowano również podzielić twórczość Łukasza na podokresy, co wzbudziło ogólną wesołość. Najwięcej czasu poświęcono „późnemu Orbitowskiemu”. Powodem jest oczywiście ostatni zwrot ku historii Polski, który zaczyna się rozwijać na poważnie wraz z publikacją „Popiela Arameńczyka” w Nowej Fantastyce, powtórzoną także w „Nadchodzi”. Orbitowski zdradził również kilka szczegółów, związanych z nieukończoną jesz-

Foto: Jarosław Urbaniuk

Spotkanie otwierał Marcin Baniak, redaktor audycji „Tam i z powrotem”, która w Radiu Kraków promuje szeroko pojętą fantastykę. Drogą losowania gradobicie pytań rozpoczął Jacek Dukaj. Na pierwszy ogień poszło porównywanie twórczości Łukasza do prac Stephen Kinga, zakończone zresztą bardzo ciekawą konkluzją. Otóż świat Kinga na początku przedstawia zwykłą codzienność i autor nie będzie sobą jeśli nie zaserwuje opisu śniadania głównego bohatera na kilkudziesięciu stronach. Dopiero w tę uładzoną rzeczywistość uderza horror, makabra. U Orbitowskiego zachodzi

odwrócenie konwencji: bohaterowie są zmęczeni życiem, nie radzą sobie z piętrzącymi się problemami i to właśnie groza czy element fantastyki wprowadzają w ich świat harmonię. Jako przykład padła końcowa scena z „Tracę ciepło”.

Text: Aleksandra Zielińska

Do klubu Pauza oprócz samego Autora zawitali również Wit Szostak oraz Jacek Dukaj. Panowie w tercecie, zwanym SOD, na łamach Esensji publikują wspólne dyskusje o książkach. Nie dziwi więc fakt, że tłumie zgromadzeni fani byli ciekawi, co też wyniknie z przepytywania Orbitowskiego przez kolegów po piórze.

69


cze książką pod roboczym tytułem „Wid- dyskusji w mniejszych grupkach, toteż ma”. Akcja będzie dotyczyć powojennej rozmowom o literaturze niemalże nie Warszawy oraz losów Krzysztofa Kamila było końca. Baczyńskiego, który uniknął śmierci w powstaniu, bo w ogóle do niego nie doszło. Na koniec oddano mikrofon publiczności. Pytania dotyczyły między innymi doboru opowiadań do „Nadchodzi” oraz coraz popularniejszego bloga Autora. Spotkanie zakończył Marcin Baniak, dziękując wszystkim za udział. W trakcie części nieoficjalnej można było nabyć książki na specjalnie przygotowanym stoisku Wydawnictwa Literackiego, by potem zdobyć autograf najważniejszego gościa wieczoru. Nie obyło się bez

ZAPISZ SIE JUZ DZIS NA:

>> WWW.GRABARZ.NET Formularz rejestracyjny dostępny jest na stronie głównej Grabarza pod hasłem >NEWSLETTER< Subskrypcja jest darmowa. Można z niej zrezygnować w każdej chwili.


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Videograf II 20l0 Ilość stron: 272

W zeszłym roku ukazał się „Dom na wyrębach” - debiut literacki Stefana Dardy. Książka zyskała sobie przychylność czytelników, którzy wykupili pierwszy nakład i potrzebny był dodruk. Warto zaznaczyć, że nie jeden. Przychylnym okiem na debiut Dardy spojrzała także większość recenzentów. A niedługo potem posypały się nominacje, w tym do bardzo ważnej Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Prócz tego, że historię autora można przeczytać, to od niedawna również posłuchać. „Dom…” został wydany w formie audiobooka, a tę refleksyjną historię grozy czyta nam Wiktor Zborowski. Głównym bohaterem powieści „Słoneczna Dolina” jest Witold Uchmann, dziennikarz, który zajmuje się pisaniem artykułów o zjawiskach paranormalnych. Nosi się on z zamiarem odejścia z pracy, lecz przeszkadza mu w tym jedna rzecz. Dostaje maila o bardzo tajemniczej treści, którą postanawia zweryfikować. Ostrzeżenia kolegi z pracy puszcza mimo uszu i wyrusza na Lubelszczyznę. Okazja wyrwania się z pracy i możliwość przemyślenia wielu spraw okazują się bardzo kuszące i przesądzają o wyjeździe. Niedługo potem nasz bohater trafia do Guciowa, gdzie ma spotkać się z autorem intrygującej wiadomości o przeklętym miejscu. Tajemniczy człowiek wręcza Witoldowi brulion z zapiskami, w które ten z początku nie wierzy. Dziwne wydarzenia bardzo szybko zmuszą bohatera do dokładnego przestudiowania rękopisu. Wyjazd, który miał być czasem do przemyśleń okaże się czasem obfitującym w nieoczekiwane zdarzenia, których Witold zupełnie się nie spodziewał.

Autor w nowej powieści postawił na ciekawe postaci, intrygującą fabułę i wartką akcję. No i muszę przyznać, że udało się. Każda z postaci ma swoje miejsce, poznajemy ich rozterki i pragnienia, ale czy ci mało znaczący bohaterowie nie okażą się bardzo istotni dla fabuły? Otóż niejednego czytelnika autor zaskoczy! Darda bardzo sprytnie postanowił skroić fabułę i gdy już zaczniemy się czegoś domyślać, to za chwilę czymś nas zaskoczy i rzuci inny trop, a to czego się spodziewaliśmy niekoniecznie musi się pokrywać z tym, co autor trzymał dla nas w zanadrzu. Nie powinien również nikogo zdziwić fakt, że akcja powieści rozgrywa się w Polsce, a dokładnie w rodzinnych stronach autora. Czytelnicy mięli już okazję przekonania się, że Stefan Darda jest miłośnikiem przyrody, a co więcej potrafi ją opisać w sposób ciekawy i bardzo obrazowy. W drugiej powieści autor poradził sobie jeszcze lepiej, niż w „Domu na wyrębach” i stworzył znacznie mroczniejsze opisy. W debiucie był to jedynie dodatek, w „Słonecznej Dolinie” jest to już istotny element fabuły.

Text: Sebastian Drabik

STEFAN DARDA - Czarny Wygon. Słoneczna Dolina

Debiutantowi zawsze trudno uniknąć potknięć i nie inaczej było ze Stefanem Dardą. Jednak czytając jego drugą powieść odnosi się wrażenie, że autor wziął sobie wszystkie uwagi do serca i sukcesywnie je eliminuje. Czy zatem jest coś, do czego można się przyczepić? Nie wydaje mi się. No może poza tym, że książka kończy się w takim momencie, że mamy chęć dalszego czytania i pozostaje niedosyt. Opowieść została rozdzielona na dwa tomy i na kontynuację musimy jeszcze niestety poczekać. Na szczęście ta ma się ukazać jeszcze w tym roku!

71


THE WOLFMAN WILKOŁAK USA 2010 Dystrybucja: UIP Reżyseria: Joe Johnston Obsada: Benicio Del Toro Anthony Hopkins Hugo Weaving Geraldine Chaplin

X X X X

Text: Łukasz Radecki

X

Fabuła nawiązuje oczywiście do oryginału z 1941 roku, choć zadbano by nieco ją rozbudować i pozmieniać. Lawrence Tablot wraca do rodzinnej Anglii po pobycie w Stanach Zjednoczonych, gdzie leczył się z traumy z dzieciństwa. Przybywa na wezwanie narzeczonej swego brata, która prosi go o pomoc w odnalezieniu ukochanego. Na miejscu Lawrence dowiaduje się, że brat nie żyje, a winę za jego śmierć ponosi tajemnicza bestia krążąca po lesie. Miejscowi twierdzą, że ma to coś wspólnego z przebywającymi w okolicy Cyganami. W trakcie obławy mężczyzna zostaje zaatakowany przez bestię. Wprawdzie udaje mu się uniknąć śmierci, ale okazuje się, że poniesione obrażenia goją się błyskawicznie, a on sam odkrywa wyostrzające się zmysły i rosnącą siłę. Miejscowa legenda o wilkołaku staje się prawdą.

Warto zauważyć, że twórcy nie starali się udziwnić i unowocześnić oryginału, stawiając przede wszystkim na klimat. Niebagatelną rolę odgrywają tu znakomite zdjęcie, cudownie mroczne plenery oraz intrygująca muzyka. Ta ostatnia może się wydać niektórym nazbyt patetyczna, mnie zaś nieodparcie przypominała znakomity soundtrack z „Draculi” Copoli. Nie jest to zresztą jedyne skojarzenie. Mogę śmiało powiedzieć, że film Joe’ego Johnstona jest tym dla filmów o wilkołakach, czym „Dracula” Coppoli był dla filmów o wampirach. Jest to powrót do korzeni tych postaci, gdzie nie efekty specjalne są najważniejsze, ale sama postać. Jej przeżycia, emocje,

Remake „Wilkołaka” od początku wydawał mi się pomysłem ryzykownym, niemniej oczekiwałem go z wielką niecierpliwością. Trailery i zapowiedzi zrobiły swoje i pozwoliłem sobie mieć nawet nadzieję, że wreszcie pojawi się dobry film o zmiennokształtnych - ostatnie takie pamiętam z lat 80.

72


głębia i przede wszystkim typowe dla romantyzmu rozdarcie. Twórcy nie zapomnieli jednak, że żyjemy w XXI wieku. Wilkołak, choć jego wygląd został oparty na oryginale z 1941 roku, wygląda groźnie, a kiedy rusza do ataku znika wszelki romantyzm, a pojawia się brutalność i krew. W niemałych ilościach. Benicio Del Toro już samą swoją aparycją doskonale wpasowuje się w konwencję, inna sprawa, że jest to aktor, który po prostu źle grać nie może. I nie zawodzi i tym razem. Nie zawodzi także Anthony Hopkins (kolejne skojarzenie z „Draculą”) w roli ojca głównego bohatera. Jego postać jest wprawdzie dość sztampowa, ale dzięki kreacji tego wybitnego aktora nie wpada w groteskę. Podobnie jest w przypadku Hugo Weavinga, który jako detektyw Abberline nieomal parodiuje swą najsłynniejszą rolę z „Matrixa”, jednak w tym przypadku sprawdza się to rewelacyjnie. Zastanawia mnie jedynie fakt umieszczania ostatnio w horrorach

Geraldine Chaplin w rolach epizodycznych (tu jako cyganka Maleva). Z jednej strony nie ma do czego się przyczepić, z drugiej ta utalentowana aktorka została zepchnięta do ról jednowymiarowych i w gruncie rzeczy podobnych do siebie. Remake „Wilkołaka” okazuje się dziełem bardzo udanym: dostajemy film klimatyczny, będący hołdem dla gatunku i jego korzeni, dostosowany wprawdzie do współczesnych wymogów, niemniej dla niektórych zapewne nieco archaiczny.

73



--------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Bogusław Stawski Ilość stron: 399

Po czterech latach od ostatniego tomu cyklu o Manitou dostajemy w swoje ręce piątą i ostatnią część przygód Harry’ego Erskine’a. Właśnie nadszedł Armagedon… …a właściwie „Armagedon”, bo taki tytuł nosi właśnie ostateczna potyczka podstarzałego jasnowidza-oszusta Harry’ego z przepotężnym indiańskim szamanem z dawnych czasów – Misquamacusem. Główny antagonista nadal pała żądzą zemsty na białym człowieku, a chęć zrewanżowania się za unicestwienie cywilizacji rdzennych mieszkańców Ameryki jest silniejsza niż kiedykolwiek. Za pomocą demonów Indian Pueblo z Nowego Meksyku, Misquamacus zsyła na mieszkańców USA ślepotę. Wzrok traci mnóstwo osób, łącznie z Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Piloci tracą panowanie nad samolotami i rozbijają się gdzie popadnie. Kierowcy podczas przejazdów samochodami powodują gigantyczne karambole. Miasta płoną, zerwana zostaje łączność radiowa i telewizyjna… Wzrok traci też siostra dobrze nam znanej Amelii Crusoe (obecnie Carlsson), która podejrzewając najgorsze (czyli powrót Misquamacusa) kontaktuje się z Harry’m. Bohaterom nie będzie dane przejść na zasłużoną emeryturę – wraz z doktorem Snowem i pojawiającym się okazjonalnie Śpiewającą Skałą, będą musieli ostatecznie poradzić sobie z prastarym złem. Pojawią się też zupełnie nowi bohaterowie, którzy odegrają niemałą rolę w walce z Misquamacusemi. Losy zarówno nowych, jak i starych bohaterów splotą się, kiedy będą musieli połączyć siły, by pokonać legiony Zabójców Oczy, drużynę prastarych szamanów i potężnego Olbrzyma Grzmotu.

Książka napisana jest fantastycznie – to nadal stary, dobry Masterton, którego czyta się jednym tchem. „Armagedonu” nie można odłożyć przed przewróceniem ostatniej strony. Graham idzie z duchem czasu, Harry Erskine też – wszędzie walają się Ipody, BlackBerry i Nintendo Wii. Aż strach pomyśleć, że seria rodziła się w czasach, kiedy komputery o funkcjonalności przerośniętego liczydła były szczytem techniki, a o komórkach nikt nawet nie myślał. Czasy się zmieniły, ale nasi ulubieni bohaterowie nie. Harry nadal jest przezabawny, Amelia cechuje się wrażliwością psychiczną, doktor Snow entuzjastycznie bada kulturę Indian, a Śpiewająca Skała wciąż przejawia chłodny dystans. Wszyscy fani serii poczują się jak w domu. Tym razem Misquamacus gra pierwsze skrzypce (w przeciwieństwie do „Krwi Manitou”), doprowadza nawet do szokującego spotkania „na szczycie”. Niestety, nie można stwierdzić, że jest to powieść idealna.

Text: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Armagedon (Blind Panic)

Graham opisywał już bardziej katastrofy z większym rozmachem - ostateczne starcie z Misquamacusem jest spektakularne, ale nie aż tak jak „Głód”, „Zaraza”, czy chociażby trzecia część cyklu, czyli „Duch zagłady”. Oprócz kilku nielogicznych elementów, za wadę uważam nadmierny patos w zakończeniu powieści, aczkolwiek jest to coś, na co mogę przymknąć oko ze względu na historię tej serii. Pomimo tych kilku niedociągnięć, przy „Armagedonie” bawiłem się fantastycznie, tak jak przy poprzednich częściach. Aż ogarnia mnie smutek, jak pomyślę, że autor zarzekał się, że to już koniec… A może jednak nie…?

75


THE TEXAS CHAINSAW MASSACRE TEKSAŃSKA MASAKRA PIŁĄ MECHANICZNĄ: USA 2003 Dystrybucja: SPI Reżyseria: Marcus Nispel Obsada: Jessica Biel Jonathan Tucker Eric Balfour R. Lee Ermey

X X X X

Text: Piotr Pocztarek

X

Podstawową wadą oryginału, aczkolwiek przekutą szybko w zaletę, była jej niskobudżetowość. Tobe Hopper nakręcił niezaprzeczalnego klasyka, aczkolwiek nie pozbawionego błędów. Przed niemieckim reżyserem Marcusem Nispelem stało więc trudne zadanie nie zhańbienia kultu. Budżet filmu był należyty, pomimo braku doświadczenia Nispela na polu reżyserii filmów fabularnych (wcześniej zajmował się głównie dokumentalnymi filmami muzycznymi). Fani horroru wstrzymali oddech, a reżyser pracował pełną parą.

większości filmów odświeżanych – nie stał się nudnym, zabawnym filmem dla nastolatków, w którym grają raczej statyści, aniżeli aktorzy z prawdziwego zdarzenia. Budżet objął nazwiska może nie z pierwszej ligi, ale za to lubiane i rozpoznawalne. W ten sposób do obsady trafili Jessica Biel i Eric Balfour. Znalazło się też miejsce dla R. Lee Ermeya (niezapomniany sierżant Hartman z „Full Metal Jacket”) w roli szeryfa Hoyta. Miło popatrzeć na doświadczonych aktorów w horrorze tego typu.

Ku zdziwieniu i radości wszystkich, remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” uniknął największych błędów

„Teksańska masakra piłą mechaniczną” to jeden z najlepszych horrorów, nie tylko lat 70., ale generalnie w gatunku. Leatherface - opóźniony w rozwoju, zdeformowany psychopata z nieodłączną piłą mechaniczną, obcinający ludziom skórę z twarzy i zakładający ją sobie na głowę, stał się ikoną kina grozy i zajmuje zasłużone miejsce w panteonie antagonistów, obok takich tuzów jak Jason, Freddy, czy Pinhead. Nic dziwnego, że prawie po 30 latach seria doczekała się remake’u.

76


Od strony realizacyjnej remake „Masakry” stoi na najwyższym poziomie. Świetne efekty specjalne, doskonała praca kamery, dynamiczny montaż, ciekawe ujęcia – to wszystko w filmie Nispela udowadnia, że nie mamy tu do czynienia z nachalnym skokiem na kasę, a z porządnym kinem grozy rodem z Hollywood. Co najważniejsze, film jest niepokojący, mroczny, niezwykle brutalny i krwawy, czyli dokładnie taki, jaki powinien być. Ciężko przyczepić się do czegokolwiek, może poza nielogicznymi zachowaniami bohaterów. No ale czego się mieliśmy spodziewać? Jeśli wszyscy by Leatherface’owi uciekli, nie moglibyśmy radośnie oglądać masakry na krawędzi fotela. Moda na kolejne remake’i i rebooty od lat przeraża wszystkich fanów horroru, aczkolwiek muszę przyznać, że nowa wersja „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” wypada bardzo dobrze, a w niektórych aspektach nawet lepiej niż oryginał (wiadomo, większe możliwo-

ści). Marcus Nispel nie przyniósł fanom pierwowzoru wstydu, dlatego też dostał szansę ponownego nakręcenia innego klasyka kina grozy – „Piątku 13-go”. Niestety, na tym polu odniósł sromotną porażkę, skłaniając się ku prostemu kinu komercyjnemu. „Masakra” to też mainstream, ale z klasą. Żałowałem, że Nispel nie zabrał się za „Teksańską masakrę piłą mechaniczną: Początek”, chociaż Liebesman ze swojego zadania wywiązał się bardzo dobrze. Niezależnie od tego czy wielbicie oryginał, czy go nie znacie, remake ekscesów Leatherface’a trzeba koniecznie obejrzeć.

77


Sierżant Paris Murphy jest niezwykle atrakcyjną kobietą, która łączy w sobie egzotyczną urodę pochodzącej z Libanu matki i stanowczość ojca Irlandczyka. Połączenie to sprawia, że niejeden mężczyzna w St. Paul traci dla niej głowę. Ona jednak wciąż zakochana jest – i to z wzajemnością – w swoim mężu. Niestety, temperamenty obojga sprawiają, że związek ten wciąż przeżywa burze, a rozstania i powroty są w nim na porządku dziennym. W przerwach między kolejnymi próbami ratowania związku Paris zajmuje się pracą zawodową, czyli tropieniem bardziej lub mniej psychopatycznych morderców. W „Czystym cięciu” mordercą tym jest chirurg plastyczny dr A. Roman Michaels, w „Zimnej krwi” dawny kolega Paris ze szkoły – „Sweet” Justice Trip, a w „Mrocznym domu” – para: profesor Serena Ransom z Saint Paul i barman z Minnesoty Edna „Catch” Clancy. Pierwsza powieść Theresy Monsour niemal cały czas trzyma czytelnika w napięciu, głównie z uwagi na interesująco nakreśloną postać psychopaty. Dr Michaels jest mężczyzną bardzo atrakcyjnym – zarówno fizycznie, jak i intelektualnie, bogatym, pochodzącym z dobrej rodziny i posiadającym liczne znajomości. Jego pochodzenie i koneksje znacznie utrudniają śledztwo policji

78

z St. Paul, kiedy staje się głównym podejrzanym o dokonywanie brutalnych morderstw na miejscowych prostytutkach. Gdy orientuje się, że atrakcyjna kobieta, która - jak mu się zdawało z całą pewnością pragnęła spędzić z nim kilka upojnych chwil, to policjantka, podejmuje z nią grę. Książka ta, jako jedyna z dotychczas wydanych u nas powieści o Paris Murphy, do końca pozostawia czytelnika w niepewności co do finału rozgrywki pięknej policjantki i psychopaty. Kolejne odcinki cyklu prezentują się już zdecydowanie gorzej. W „Zimnej krwi” Paris przyjdzie się zmierzyć z dawnym kolegą z klasy, który już w latach szkolnych dość mocno odróżniał się od rówieśników, co sprawiało, że był przez nich odtrącony i poniżany. W dorosłym życiu Justice Trip mści się na wszystkich za upokorzenie doznane w latach szkolnych. Jednak „Sweet” jest postacią zdecydowanie mniej interesującą od doktora Michaelsa, daleko mu do wyrafinowanej inteligencji tego pierwszego, obrzydzenie może też budzić jego wygląd. Równie nieciekawa jest para nie do końca zrównoważonych psychicznie zabójców z „Mrocznego domu”. Serena Ransom i Edna Clancy nawet nie są


Ocena : 3/6 ---

-----------------------------------------Wydawca: Aurum 2009 Tłumaczenie: Anna Łaskarzewska Ilość stron: 30l, 304, 304

seryjnymi mordercami. Zabójstwo, które ich łączy, zostaje w zasadzie popełnione przypadkowo, a fascynacja tej pary, zarówno zbrodnią, jak i sobą nawzajem, dość szybko mija. Bo i jak długo młodego, prostego barmana może fascynować panicznie obawiająca się starości profesor uniwersytetu? Sam Edna też nie jest w stanie długo utrzymać zainteresowania sobą lubiącej nieco młodszych i nieco bardziej inteligentnych chłopców Sereny. Dość późno dociera do zmęczonego sobą duetu świadomość, że miejscowa policja od jakiegoś czasu jest już na właściwym tropie. Wszystkie omówione tu powieści pisane są według tego samego, raczej nietypowego dla kryminałów schematu: najpierw poznajemy mordercę, ewentualnie jego ofiarę, następnie widzimy Paris próbującą po raz kolejny ratować swoje małżeństwo, które to próby przerywa informacja o wykrytej właśnie zbrodni. Sierżant Murphy od razu angażuje się w śledztwo, bez cienia wątpliwości wpada na właściwy trop i pozostaje jej jedynie przekonać resztę zespołu, że ma rację. Dalej już na przemian: poznajemy poczynania i mroczną przeszłość zabójców, prywatne życie Paris oraz kolejne działania policji z St. Paul, niekiedy wspomaganej przez policję sąsiedniego miasta – Minneapolis.

Schemat ten sprawia, że czytelnik, który zapoznał się choćby z jedną powieścią, bez trudu odgadnie przebieg fabuły (wraz z finałem) kolejnych, na dodatek zawsze jest mądrzejszy od policji, która do samego końca nie zna wszystkich szczegółów morderstw. Może to szczególnie drażnić tych miłośników kryminałów, którzy przywykli kolejne elementy układanki odkrywać i dopasowywać do siebie wraz z prowadzącym śledztwo detektywem. Każda kolejna powieść nawiązuje do poprzednich części – zarówno do wątków kryminalnych, jak i do życia osobistego Paris. Nawiązań tych jest tyle i są one na tyle szczegółowe, że jeśli rozpoczniemy lekturę od któregoś z kolejnych tomów, nie bardzo jest sens sięgać po wcześniejsze powieści, gdyż z góry zna się już ich zakończenie.

Text: Jagoda Skowrońska-Mazur

THERESA MONSOUR - Czyste cięcie (Clean Cut) Zimna krew (Cold Blood), Mroczny dom (Dark House)

Z powyższych względów zwolennikom dobrych, trzymających w napięciu kryminałów, zdecydowanie polecam rozpoczęcie lektury przygód Paris Murphy od „Czystego cięcia”... i poprzestanie na tym. Jeśli jednak do bólu przewidywalne wątki kryminalne nie przeszkadzają komuś w śledzeniu perypetii miłosnych seksownej policjantki, nic nie stoi na przeszkodzie, by sięgnął po kolejne powieści Theresy Monsour. Na własną odpowiedzialność.

79


DE PROFUNDIS Michał Oracz

Text: Zunia

(Wydawnictwo Portal)

80

sobie na odrobinę krytyki. Na największy minus zasługuje... wydanie gry. Nie, wcale nie czepiam się tutaj jakości druku czy papieru. Od strony wizualnej „De Profundis” zasługuje na piątkę z plusem. Zresztą, skoro już o tym mowa, to sam główny winowajca, a więc Michał Oracz, wziął na siebie projekt graficzny, skład i ilustracje. Wykonał kawał dobrej roboty, ale nie uniknął kilku wpadek: błędów stylistycznych (ocierających się czasami o grafomanię), szwankującej parokrotnie składni i - to chyba najważniejsze - zapomniał należycie poinformować potencjalnego użytkownika... czym właściwie „De Profundis” jest. Wiedza o tym ukryta została już wewnątrz tekstu, a zatem jest bezużyteczna dla kogoś, kto stojąc przy półce księgarskiej chciałby podjąć szybką decyzję strategiczną: kupić czy nie. Bez wątpienia to jednak niedoróbki warsztatowe stanowią główny balast pozycji, zwłaszcza jeśli uwzględnimy, że Michał Oracz z tak wielkim samozaparciem zachęca nas do pisania listów, a tym samym kultywowania jednego z piękniejszych zjawisk literackich. Perfekcja na tym poziomie by nie zaszkodziła, choć jej brak nie dyskwalifikuje tekstu, jedynie delikatnie psując przyjemność płynącą z jego lektury.

Były kiedyś takie czasy - a uwierzyć w to trudno i coraz trudniej - że myśl o rozgrywaniu gier na ekranie komputera wydawała się dziwaczną i śmieszną. Później wiele się zmieniło, aż nastała sytuacja dokładnie odwrotna: doczekaliśmy się całego pokolenia ludzi, którzy po prostu nie wyobrażają sobie, by poza komputerem można było grać w cokolwiek (by nie wspomnieć o grzechu kontaktowania się z ludźmi bez komunikatorów, klientów pocztowych, portali społecznościowych itd.). Na szczęście, od paru lat mamy do czynienia ze swego rodzaju kontrofensywą rozrywki bez prądu. Potężna konkurencja ze strony gier komputerowych wymusiła poszukiwanie niebanalnych rozwiązań i promowanie pomysłów, z których niejeden zasłużyłby na Nobla, gdyby tylko nagrodę ową przyznawano w dziedzinie gier. „De Profundis”, w zgodnej opinii wielu użytkowników, to jeden z takich tytułów. O gustach się wprawdzie nie dyskutuje, ale jedno jest pewne: Michał Oracz stworzył grę naprawdę nietu- Przejdźmy jednak do konkretów, które zinkową i choćby z tego powodu wartą stanowią o sile tej pozycji i jej wyjątkowości. „De Profundis” to gra RPG przystouwagi. sowana do zabawy korespondencyjnej. Zanim jednak przejdziemy do zachwy- Jest to psychodrama, w której nie ma tów - bo troszkę ich będzie - pozwólmy miejsca na typową mechanikę czy rzu-


ty kością (choć i te, na pewnym etapie bywają użyteczne). Tutaj liczą się tylko słowa i utkane z nich opowieści. Nie ma dominującej roli statystyk, zbiorów parametrów. Nie ma Mistrza Gry. Właściwie, to w „De Profundis” nie ma nawet sesji jako takich. Rozgrywka rozciągnięta jest w czasie i rozpisana na poszczególne listy i paczki (tak, tak!), siłą rzeczy wkracza więc silniej w naszą codzienność, a sama forma uczestniczenia w grze zaciera różnice pomiędzy fikcją, a światem realnym. Tematycznie „De Profundis” ulokowana została w strefie specyficznych klimatów mistrza grozy H.P. Lovecrafta, ale w książeczce znajdują się także sugestie dotyczące innego zastosowania technik gry. Pewnym novum, w porównaniu z pierwszą edycją gry z 2001 roku, jest oficjalne uznanie Internetu (wiadomości e-mail) jako pełnoprawnego medium, co zresztą jawi się jedynie jako potwierdzenie de iure czegoś, co i tak funkcjonuje lub funkcjo-

nować może de facto. Książka, będąca instrukcją gry, spisana została w formie epistolarnej. Zamiast więc suchych punktów i podpunktów, zasad funkcjonowania pomysłu Michała Oracza uczymy się z klimatycznych listów, które same w sobie stanowią część zabawy. Jest to bez wątpienia rozwiązanie ciekawe i skutecznie służące budowie napięcia, które później, już w toku normalnej rozgrywki, da się świetnie wykorzystać. „De Profundis” to pozycja unikalna, warta polecania tym potencjalnym graczom, którzy lubią słowo pisane. I - co warto szczególnie podkreślić - którzy sami także lubią pisać. W zasadzie cała gra polega na pisaniu oraz szukaniu treści do kolejnych listów. W tym ujęciu pomysł Michała Oracza przypomina niekończące się odrabianie prac domowych, gdyż czas pomiędzy bezpośrednim uczestniczeniem w rozgrywce wypełniać powinno doszkalanie się, zwiedzanie bibliotek i oczywiście... czytanie Lovecrafta.


Po chwilowej przerwie spowodowanej niemocą twórczą i brakiem czasu ponownie otwieram podwoje grabarzowej wypożyczalni. W zeszłym miesiącu miałem bardzo ambitny plan. Chciałem opisać film, który okazał się być tak zły, że mimo trzykrotnego seansu nie mogłem napisać o nim ani słowa. Aby tym razem sytuacja się nie powtórzyła postanowiłem zmienić repertuar (do tego wspomnianego wcześniej tytułu zapewne kiedyś powrócę). Dziś mam dla Was totalny hit o cudownie brzmiącym tytule „Alien Space Avenger”. Rozpoczynając seans nie wiedziałem czego się spodziewać. Myślałem, że będzie to kolejny tani klon „The Thing” lub coś podobnego. Czekała mnie jednak niespodzianka. Wyobraźcie sobie tak niedorzeczną sytuację: statek obcych (w tym wypadku dodatkowo przestęp-

ców zbiegłych z jakiegoś kosmicznego więzienia) rozbija się na Ziemi. „Nasi goście” na szczęście nie chcą zabawić na Ziemi zbyt długo lecz kontynuować ucieczkę. Niestety brakuje im paliwa. Nic prostszego, pomyślicie, trzeba zatankować i po problemie. Sprawa się jednak nieco komplikuje jeśli jako paliwa używa się uranu. A jeszcze gorzej kiedy potrzebuje się go... w latach 30. - bo właśnie wtedy uciekinierzy „spadli z nieba”. Tu się zatrzymajmy i skupmy się chwilę na postaciach kosmitów. Gdy widzimy ich po raz pierwszy wyglądają jak lalki Jima Hensona. Taka swoista krzyżówka gremlinów i Kermita żaby. Podobnie jak wielu obcych nawiedzających Zie-


2/6

reż.: Richard W. Haines wyst.: Robert Prichard, Gina Mastrogiacomo, Kirk Fogg, Jamie Gillis

mię do egzystencji potrzebują hostów, do których w tym wypadku dostają się przez usta. Tak więc obcy opanowują ciała czwórki nastolatków, robią małą zadymę i nie mogąc zatankować statku zmuszeni są czekać.

kolejny obcy, łowca głów, który opanowuje ciało jego dziewczyny, przeistaczając ją w prawdziwą G.I. Jane. Wspólnie rozpoczynają walkę przeciwko najeźdźcom. Tak z grubsza wygląda fabuła tego fenomenalnego dzieła.

Najprostszym sposobem jest oczywiście hibernacja. Dzięki magii kina już po kilkunastu minutach budzimy się w cudownych latach 80. Poznajemy tu rysownika komiksów Matta i jego dziewczynę Ginny. Matt żyje swoimi komiksami, nie jest gotowy na tak zwany poważny związek, dlatego co chwilę rozstaje się z Ginny. Dzięki „przypadkowemu zbiegowi okoliczności” trafia na galaktycznych uciekinierów. Ich poczynania stają się idealnym materiałem na kolejne zeszyty rysowanego przez niego komiksu zatytułowanego „ Space Avenger”. Obcy, widząc, że rysownik depcze im po piętach postanawiają się go pozbyć. [UWAGA! Spoiler] Na pomoc przychodzi mu

Film jest (chyba) komedią z kilkoma krwawymi wstawkami. Wprawdzie nie jest zbyt śmieszny, ale trudno uwierzyć, że coś takiego mogłoby powstać na poważnie. Są tam groteskowe potwory i naiwna fabuła bardziej pasujące do lat 50. niż wspomnianych lat 30. Jest

Text: Wojciech Jan Pawlik

ALIEN SPACE AVENGER (USA 1989)


to swego rodzaju tandetny hołd złożony staremu kinu sci-fi, które właśnie dzięki swojej kiczowatości jest do dziś kultowe i inspirujące.

w jednej z ról można zobaczyć Roberta Pricharda, którego fani wspomnianej wytwórni zapewne pamiętają z „Class of Nuke’em High” czy też kultowego „Toxic Avengera”. Cóż mogę powiedzieć, film Współczesny widz mógłby spytać czy jest tak niedorzecznie głupi i fatalnie to aby nie Troma. Tak i nie. Wprawdzie zrealizowany, że uratować nas może film nie jest opatrzony ich metką, ale tylko duży popcorn i piwo.


DESCENT ZEJŚCIE (Wielka Brytania 2005) Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Neil Marshall Obsada: Shauna Macdonald, Natalie Jackson Mendoza, Alex Reid, Saskia Mulder

3/6 POCZTAREK VS CZARTORYSKI 4/6

ZEJŚCIE 2 (Wielka Brytania 2009) Dystrybucja: Best Film (Data premiery nieznana) Reżyseria: Jon Harris Obsada: Michael J. Reynolds, Shauna Macdonald, Jessika Williams, Douglas Hodge

3/6 POCZTAREK VS CZARTORYSKI 4/6

BC: Piotrku, nie rozumiem jak Tobie, fanowi interpretacji wszelakich, nie podobało się „Zejście”. Przecież sześć kobiet schodzących w ciemne czeluście podziemnych jaskiń, w których czają się dalecy krewniacy Morloków z „Maszyny

Czasu” H.G. Wellsa, to istna woda na młyn! Nie zachciało Ci się sięgnąć po Freuda podczas seansu? PP: Podczas seansu miałem ochotę sięgnąć jedynie po sznur, żeby się powiesić. Ewentualnie po jakiś dopalacz, żeby nie umrzeć z nudów. Banda lasek, które pełnią dokładnie taką samą funkcję jak pierwsza lepsza grupa nastolatków w każdym horrorze klasy B w ciemnej jaskini, w której ukrył się Andy Serkis, dezerter z planu „Władcy Pierścieni”? Materiał zapowiadał się nieźle, ale zbyt dużo rzeczy tu nie zagrało, by nazwać film „dobrym”.

Text: Bartosz Czartoryski, Piotr Pocztarek

DESCENT PART 2


BC: Nie do końca jest tak, jak mówisz. Przecież Marshall nie wybrał do filmu przypadkowej zbieraniny, lecz starannie zaplanował dobór obsady. Każda z aktorek pochodzi z innego kraju, co ma na celu podkreślenie różnic pomiędzy odtwórczyniami głównych ról – inne charaktery, inne temperamenty, inne decyzje. Ponadto w „Zejściu” nie uświadczysz faceta, to istny horror feministyczny, kobiety nie są bezsilnymi ofiarami, podejmują nierówną walkę z jaskiniowymi monstrami. Jestem ciekaw, co według Ciebie „nie zagrało” prócz obsady. Chyba nie klimat, wszak klaustrofobiczne duszności udzielają się widzowi podczas seansu. A ten, jak go nazywasz, dezerter z filmu Jacksona, to nowy pomysł na wykorzystanie zapomnianego przez kulturę popularną stwora – Morloka, w którym drzemie niebywały potencjał, czego dowodem jest także druga część „Zejścia”.

PP: Sześć silnych kobiet? Czemu nie rozszarpały Golluma kiedy były w komplecie, a on działał sam? Za to kiedy zostały we dwie, zamieniły się w istne Lary Croft – wymachujące czekanami i pochodniami. Film jest klaustrofobiczny – to fakt. Nie można mu odmówić pewnego rodzaju klimatu, aczkolwiek sposób jego przedstawienia kompletnie do mnie nie trafia. Jedna wielka ciemność, która mniej więcej po godzinie przekształca się w festiwal westchnień, jęków i płaczu. Nie kupuję też tej przemiany w twarde osobniczki bez skrupułów. Gdybym ja, facet, znalazł się w ich sytuacji, spieprzałbym gdzie pieprz rośnie, zamiast siedzieć i planować „jak się dobrać do tych sonofabiczy”. Jaki cel miał początek tego filmu? Wątpliwe nadanie głębi postaciom. Jaki sens miała słabująca końcówka? Zwłaszcza, że początek sequela (w którym pojawiają się mężczyźni!), trochę spłyca finał pierwszej części.


Coś, co miało naprawdę duże szanse być mocnym, psychologicznym thrillerem, stało się przeciętnym straszakiem, wykorzystującym ograne chwyty, jak np. jump scenes. I to takie kretyńskie, chociaż jedna scena w sequelu na moment mną targnęła, jak mi głośniki ryknęły. A właśnie – skoro przy sequelu jesteśmy, mam pewne pytanie, które ciśnie mi się na usta - WTF? BC: Zgadza się, wprowadzenie mężczyzn w drugiej odsłonie nieco przekreśliło zamysł Marshalla. Podejrzewam, że Harris zupełnie nie miał pojęcia, jak to pociągnąć, a nie mógł przecież powtórzyć feministycznego chwytu w całej jego dosłowności. Chociaż z drugiej strony to postaci silnych kobiet grają główną rolę także i w „Zejściu 2”. Faceci są bezmyślni, działają instynktownie, skupiają się nie na zapewnieniu grupie bezpieczeństwa, ale na potyczkach z własnym ego. Jakkolwiek by nie było, znakomicie rozwinięto postaci potworów – możemy nawet zobaczyć ich codzienną toaletę! Wracając jednak do pierwszego „Zejścia”, nie przekreślałbym tak od razu tej huśtawki nastrojów i zachowań bohaterek, film nie traci przez to na psychologicznym prawdopodobieństwie. PP: Moim zdaniem trochę zaprzepaszczono tutaj szansę na wiarygodny film.

BC: Może i faktycznie na siłę szukam czegoś w „Zejściu” kierując się zasadą na bezrybiu i rak ryba i zachwycam się, zmarnowanym czy też nie, potencjałem intelektualnym filmu. Zresztą, nie jest to istotne w obliczu zadanego przez Ciebie pytania. „Zejście 2” faktycznie ociera się o debilizm, ale zwróć uwagę – to uroczy debilizm! Gdy zamkniesz sobie siłą woli dopływ krwi do mózgu i powstrzymasz procesy myślowe podczas seansu, otrzymasz bezkompromisowe, satysfakcjonu-


sa naprawdę podobały mi się efekty gore, przynajmniej do pewnego momentu. Jak myślisz, będzie część trzecia?

jące widowisko. Osobiście zakochałem się w dynamice obrazu i old-schoolowych efektach gore. PP: Albo raczej w seksownych bohaterkach okładających bandę pełzaczy ciosami karate! Scena walki to istne zapasy w błocie. Ja lubię się czasem rozerwać w bezmózgi sposób, ale po filmie w którym na siłę wciśnięte są ambitniejsze wątki jak śmierć dziecka, zdrada w małżeństwie, czy przemiana psychologiczna w obliczu ekstremalnych sytuacji, spodziewałem się czegoś więcej. W sequelu podobało mi się… światło! W przeciwieństwie do „jedynki” wreszcie cokolwiek widać. Doceniam też, że historię rozpoczęto dokładnie tam, gdzie się uprzednio skończyła, aczkolwiek dalsze pociągnięcie jej zakrawa na kpinę. I te twisty fabularne, z zakończeniem włącznie. W filmie Harri-

BC: Zdecydowanie! Finał „Zejścia 2” należy do najbardziej enigmatycznych, jakie dane mi było oglądać, to wszystko po prostu musi zostać rozwinięte. Jestem ciekaw jakie wyjście z sytuacji znajdą twórcy, gdyż formuła mrocznego, klaustrofobicznego widowiska wyczerpała się przy okazji dwóch ostatnich filmów. Tym samym powstaje obawa, czy specyficzna atmosfera nie zatraci się w zalewie nowych pomysłów – realizowanych już zapewne na powierzchni, w blasku słońca. PP: Może grupa Gollumów, która rzuciła się na bohaterkę chciała ją tylko niecnie wykorzystać i zapłodnić, co zaowocuje narodzinami nowej rasy, która zaatakuje mieszkańców małej wioski na powierzchni… Straszne. Podsumowując – „Zejście” to film głupi, miejscami karykaturalny, przez co nielogiczny, ale pełni podstawową funkcję – zapewnia widzowi te 90 minut niewymagającej rozrywki. To kino popcornowe, w sam raz na piątkowy wieczór – sprawnie zrealizowane, krwawe, ale fabularnie kompletnie bez polotu. Jeśli chcecie oglądać, to na własne ryzyko!









THE TEXAS CHAINSAW MASSACRE TEKSAŃSKA MASAKRA PIŁĄ MECHANICZNĄ: POCZĄTEK USA 2006 Dystrybucja: Galapagos Reżyseria: Jonathan Liebesman Obsada: Jordana Brewster Taylor Handley Diora Baird R. Lee Ermey

X X X

Text: Bartosz Czartoryski

X X

O ile nie postrzegamy samego gatunku jako podrzędnego, „Teksańska…” będzie dziełem, które w najgorszym wypadku „tylko” zapadnie nam w pamięć. Dlatego też oczekiwania co do remake’u były ogromne i, co rzadko spotykane w takich przypadkach, nadzieje na dobrą produkcje nie zostały zmarnowane. Co więcej, film zarobił wystarczająco dużo, by producent Michael Bay wyłożył kolejną porcję gotówki na projekt o nazwie „Teksańska masakra piłą mechaniczną: Początek”.

Z założenia film przybliżyć miał powikłane losy uwielbianego przez fanów grozy i nienawidzonego przez cenzorów z BBFC głównego antagonisty serii – Leatherface’a. I faktycznie tak się dzieje, jednak niedosyt pozostaje. Zanim skończą się napisy początkowe, widz przejedzie w tempie ekspresowym przez dzieciństwo i nastoletnie życie Thomasa Hewitta. Szybko i sprawnie zostajemy więc wrzuceni w wir akcji i bez zbędnych łez nad losem rodziny Hewittów (która pozostawiona bez środków do życia znajduje złoty środek na ich problemy ekonomiczne – kanibalizm). Obserwujemy więc czwórkę młodych ludzi przemierzających kraj w celu dotarcia do bazy amerykańskiej armii i wyruszenia stamtąd na trwającą właśnie wojnę w Wietnamie. Truizmem byłoby dodawać, iż nie trafią oni do miejsca swojego przeznaczenia i po drodze zmuszeni będą poznać wątpliwe uroki gościny Hewittów. A trzeba przyznać, że szalona rodzinka ma w zanadrzu szeroki wachlarz okrucieństw: bicie policyjną pałką, podduszenie folią, o ucinaniu kończyn piłą mechaniczną nie wspominając. Sposoby graficznego pokazania przemocy znacznie ewoluowały od ostatniej odsłony przygód Leatherface’a.

„Teksańska masakra piłą mechaniczną” – prowokacyjny tytuł, mogący wywołać pobłażliwy uśmiech na twarzy samozwańczego konesera kina „ambitnego” kryje jedną z największych produkcji w historii filmowego horroru.

96


THE BEGINNING

Zaletą omawianego filmu jest jego groteskowość. Hewittowie odmawiający modlitwę nad potrawką z miejscowego szeryfa czy też chwalący nowe wdzianko Thomasa zrobione z naturalnej ludzkiej skóry, jednocześnie przyprawiają o dreszcz, jak i nerwowy śmiech. Ten stylistyczny zabieg potęgowany jest przez atmosferę zgnilizny i śmierci panującej zarówno w domu Hewittów jaki i fabryce mięsa, w której są zatrudnieni. Te dwa światy przenikają się, a zachowania wyniesione z jednego procentują w drugim. Przekonują się o tym na własnej skórze młodzi ludzie, sprowadzeni do roli zwierząt rzeźnych. Poza większą dawką sadyzmu i przemocy, „Teksańska masakra piłą mechaniczną: Początek” nie wnosi do serii wiele nowego. Fani znajdą tu takie smaczki jak pierwszy kontakt Leatherface’a z tytułową piłą czy też moment jego narodzin,

jednak dla przeciętnego „oglądacza” horrorów będą to elementy bez znaczenia. Dzieło Liebesmana to po prostu więcej tego samego. Lwia część akcji ma miejsce w identycznych scenografiach, co poprzednio – dom Hewittów, fabryka, okalający wszystko las. „Teksańska masakra piłą mechaniczną: Początek” to film-paradoks: pozornie zaspokoi oczekiwania fana horroru, lecz pozostawi obawę co do kierunku, w którym podąża seria.

97


.OWA KSI–œKA AUTORA POWIEyCI a$OM NA WYRÇBACHq

„...Nowa powieść Stefana Dardy sprawia, şe nawet w biały dzień ciarki chodzą po plecach. Autor w pięknym stylu przebija sukces doskonałego Domu na wyrębach�

Andrzej Pilipiuk

WWW VIDEOGRAF PL

WWW STEFANDARDA PL


[ Rafał Kuleta - Horror Haiku ]

Rafał Kuleta Horror Haiku Ilustracje: Anna Jarmołowska, Olga Kołodziejczak wyszykował się zoczyć, złapać, zabić, zjeść bocian do lotu

prezerwatywa nagle nabrzmiewa, pęka wypuszcza monstra

pusty autobus ci, co siedzieli w środku uciekli z dymem

nagle stracił wzrok rysował autoportret zgumkował oczy

samotne krople jedna po drugiej drążą w skale i w czaszce

99


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

szkielet z cmentarza buja się na huśtawce tak dla przestrogi

pokroił babkę na święta wielkanocne bo się rozwiedli

biały gołąbek przypełzł by zwiastować nam pokój ze śmiercią

słońce zachodzi jakiś duch potępiony patrzy przez szybę

ma ostre zęby wgryzają się zażarcie piła tarczowa

100


[ Rafał Kuleta - Horror Haiku ]

siekierą przez łeb w taki sposób wątpliwość przestaje istnieć

trzask szkła w wypadku oprawki wgniatają się pękają oczy

głowa spoczęła tasak obłąkanego obok chodnika

krzywy wzrok w lustrze kilka uderzeń młotkiem załatwi sprawę

cięte riposty słowami można zabić długopisem też

101


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

trele słowicze zapowiadają przyjście nagłej zarazy

pierwsza kobieta wreszcie spełniona miłość sen w prosektorium

mrówki spieszą się zamordowany człowiek zdążyć na ucztę

nagłe olśnienie Bóg i Szatan istnieją złączeni w Jedność

prawdziwe zbrodnie opisywał w szczegółach dla wiernych fanów

102


[ Rafał Kuleta - Horror Haiku ]

los patyczaka złamanego przez życie dzielę z pokorą

nie pogodzę się nie żyjesz już od roku a wciąż przychodzisz

wycinam nożem uczę się kaligrafii na własnej skórze

powrót do domu nigdy tak długo nie trwał obcięte nogi

dzieci bawią się mają plastikową broń ostre naboje

103


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

krew na poduszce wnętrzności pod pościelą ale ciała brak

grzecznie parami wynurzają się z morza zbłądzone dzieci

ten facet z daszkiem to seryjny morderca czapka ze skalpów

otwarty umysł galaretowate coś na pewno nie mózg

życie to haiku zaledwie się zaczęło już się skończyło

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #21 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas!

104

www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.