Grabarz Polski - Nr 23

Page 1

23

#

WYWIAD: EMPTY PLAYGROUND FILMOWY HORROR U BERGMANA HORROR SATANISTYCZNY - PRZEGLĄD WYBRANYCH DZIEŁ HITCHCOCK: WCZESNE FILMY MISTRZA CZĘŚĆ 2

FILMY: A Nightmare on Elm Street, Diabelskie igraszki, Dotknięcie meduzy, Mulberry Street, Pandorum, The Human Centipede, Zombie SS KSIĄŻKI: Cmętaż zwieżąt, Czarownice z Salem, Intruzi, Kilka godzin przed świtem, Krew Manitou GRY: Zombiaki II: Atak na Moskwę MARCIN „GRABARZ” GRABLEWSKI „BEAST WITHIN” (OPOWIADANIE) PAWEŁ DEPTUCH „ZAŁOŻĘ SIĘ Z TOBĄ O DYCHĘ...” (OPOWIADANIE)


A NIGHTMARE ON ELM STREET A NIGHTMARE ON ELM STREET USA 2010 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Samuel Bayer Obsada: Jackie Earle Haley Rooney Mara Kyle Gallner Katie Cassidy

X

Text: Adrian Miśtak

X X X X

Odkąd w sieci pojawiały się pierwsze materiały promocyjne, zdjęcia z planu, make up nowego Freda (w tej roli rewelacyjny Haley - jedyny jasny punkt filmu), teasery i trailery, węszyłem w tym projekcie spory potencjał i murowany materiał na świetny horror, także dzięki zapew-

nieniom twórców, że historię mordercy i pedofila ze Springwood potraktują bardzo poważnie i bez charakterystycznego dla oryginału przymrużenia oka. Niestety powaga efektu końcowego pozostawia wiele do życzenia, bo jak miałbym traktować poważnie film, który z logiką czy jakąkolwiek spójnością fabularną ma niewiele wspólnego? Dziurawy jak ser szwajcarski nowy „Koszmar” opowiada historię grupki drewnianych dwudziestokilkulatków kiblujących chyba z zapałem, bo kiedy ich poznajemy, magicznym trafem są w liceum. I chociaż większość filmów o zarzynanej jak świnie w rzeźni młodzieży jest zbudowana na tej infantylnej podstawie, w przypadku nowego „Koszmaru” jest to bardzo rażące w oczy. Każde z nich nękane jest w snach przez Freda Kruegera, potwornie oparzonego mężczyznę, który kiedyś był woźnym w Springwoodzkiej podstawówce.

Stałem murem za wszystkimi dotychczasowymi przeróbkami, jakie wyszły spod skrzydeł Platinum Dunes, bo to, w czym maczali swoje palce Fuller i Bay było po prostu dobre. Wystarczy wspomnieć rewelacyjną „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, którą wypłynęli na szerokie wody, czy przedostatnie ich dziecko - powrót nieco zakurzonego już Jasona Voorheesa na kinowe ekrany. Niestety w przypadku nowego „Koszmaru” powiem już na początku, szczerze i bez ogródek, że jest to niemalże nieoglądalny chłam.

2


Brzmi to, jak sądzę, znajomo. To fakt, fabularnie od czasu Cravena zmieniło się niewiele, bo nawet niektóre sceny są jawnym ukłonem w stronę oryginału (jak scena z Nancy zasypiającą w wannie). Zmianie uległy natomiast imiona bohaterów i cała nieistotna kosmetyka. Rewolucji żadnej jak nie było, tak nie ma. Rewolucji ani rewelacji, bo cicho liczyłem, że nowy „Koszmar” połknie oryginał bez przekąski. Niestety filmowi Cravena nie dorósł nawet do pięt i powodów takiego stanu rzeczy jest co najmniej kilka. Po pierwsze jest to rażąca bez-

płciowość filmu: dawno nie widziałem już horroru, który byłby tak absolutnie nijaki. Film Bayera ani grzeje, ani ziębi, a robi to w taki sposób, że już po kilkunastu minutach można doznać uczucia mdłości. To tak, jakbyście przeżuwali makaron ugotowany w nieposolonej wodzie. Na początku niby nic, ale po chwili jego bezpłciowość stanie się nie do zniesienia. Plastyczność wizji leży i kwiczy, a ekipa, która miała do wykorzystania 35 milionów dolarów pokazała na ekranie tak obrzydliwie toporne CGI, że powinna się za nie wstydzić. I gdyby nie Haley oraz jego świetna kreacja, film dostałby najniższą notę. Ale w całym tym bagnie Fred jest zadziwiająco wyrazisty: obleśny, zły do szpiku kości i cholernie ciekawy. Szkoda tylko, że jest on wyrwany z innej bajki - zupełnie odmiennej od tej dziurawej i naiwnej historii, jaką po kilku minutach staje się „Koszmar”.

3



---------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Paulina Braiter Ilość stron: 388

Sielankę burzy ulica, przePierwszy autor, jaki od razu cinająca osiedle. Większość kojarzy się z horrorem to oczydomowych zwierząt ląduje wiście Stephen King. I nie bezpod kołami samochodów, nie podstawnie. Król zasłużył sobie zostawiając po sobie nic poza na taką pozycję latami pracy krwawymi plamami na asfali jego wkładu w literaturę grocie. Nieraz dotyka to także zy zakwestionować się nie da. ludzi. Wyprawa Churchilla na Na dziełach Kinga wzoruje się masa początkujących autorów, a ci naj- tamten świat to tylko kwestia czasu, więc Luis widząc jego zwłoki na jezdni, czuje, wybitniejsi są doń nieraz porównywani. że oto spełniło się nieuniknione. Jednak „Cmętarz zwieżąt” to jeden z najbar- okazuje się, że śmierć to nie koniec, na dziej przerażających horrorów nie tylko pewno nie w sąsiedztwie Smętarza dla spośród książek Kinga, ale wszystkich zwierzaków. do tej pory napisanych. Mimo upływu lat (pierwsze wydanie pojawiło się 1983 W okolicznym lesie znajduje się miejroku) opowieść nie straciła niczego sce pochówku dla domowych zwierząt. w swej wymowie. Znajdziemy tu wszyst- Od lat trafiają tu pupile mieszkańców, ko, co dla Kinga charakterystyczne, ale zwykle pogrzebem zajmują się dzieciaw połączeniu ze świeżością i swego rodza- ki, nie dziwi więc specyficzna nazwa, ju radością z pisania, właściwą młodym najeżona ortografami. Jakież musi być stażem autorom. Ta historia unosi Kinga, zdziwienie Luisa, gdy Jud prowadzi go jeszcze dalej w lasy, by tam pochować co udziela się również czytelnikowi. Churchilla. Na pewno nie mniejsze niż to, Tłem akcji jest oczywiście amerykańskie gdy w kilka dni później kot powraca do osiedle na przedmieściach, jak zawsze domu. Wprawdzie żywy, ale odmieniony. ukazane w sposób sielski i idealny. Czego tu nie ma? Do pięknego, starego domu Główną osią fabularną ksiązki jest prow Maine wprowadza się typowa rodzina, blem śmierci i utraty najbliższych. Czy która próbuje urządzić się w nowym miej- człowiek oprze się pokusie wydarcia ukoscu. Luis Creed to lekarz, szczęśliwy chanych osób z zaświatów, nawet jeśli ci mąż i ojciec dwójki dzieci, Ellie i Gage’a. już nigdy nie będą sobą? Samo pytanie Reedowie od razu zaprzyjaźniają się o granice człowieczeństwa wybrzmiewa z mieszkającym po sąsiedzku Judem, u Kinga nad wyraz głośno. Znakomicie staruszkiem nad wyraz sprawnym jak udaje mu się kreacje bohaterów, oprócz na swój wiek. Okazuje się, że dźwiga on makabry czytelnik dostaje świetnie skrobrzemię tajemnicy, jaka czai się w po- joną warstwę psychologiczną. bliskim lesie. Pozornie wydawałoby się, że kot, który przyjeżdża wraz z rodziną „Cmętarz” to horror, po przeczytaniu któnie odegra żądnej większej roli. No wła- rego będziemy zwlekać ze zgaszeniem śnie, pozornie. To akurat Churchill stanie światła. No bo, Czytelniku… Co by się się przyczyną tragedii, jaka spadnie na stało, gdyby na cmentarzu Indian pochować nie kota, a prawdziwą osobę…? Reedów.

Text: Aleksandra Zielińska

STEPHEN KING - Cmętarz zwieżąt (Pet Sematary)

5


Karcianki to bardzo specyficzny rodzaj gier towarzyskich. Zawieszone są gdzieś pomiędzy popularnym pokerem czy tysiącem a typowymi, bardziej fabularnymi rozgrywkami planszowymi. Na ogół traktujemy je jako gry w wersji light: odchudzone do granic możliwości - a w każdym razie do pojedynczej talii kart - muszą przyciągać dobrym pomysłem oraz szybką i uproszczoną rozgrywką. Nie inaczej jest w przypadku „Zombiaków II”, kontynuatora dobrze wspominanej edycji z 2003 roku. Mechanika gry jest niemal identyczna jak w pierwszej części. Gracze rozkładają przed sobą karty symbolizujące cmentarz i ludzkie barykady, a pomiędzy nimi pięć przecznic. I tyle. Nie trzeba rzucać kośćmi ani korzystać z kalkulatora, nie ma także potrzeby skrzętnego zapisywania statystyk i wydarzeń. Wszystko dzieje się z naturalną łatwością i zgodnie z przykazanym przez Boga biegiem rzeczy. Tak więc na najbliższej cmentarzowi przecznicy pojawiają się tytułowi nieumarli bohaterowie i krokiem swobodnym, wdzięku pełnym przesuwają się ku ostatniej ludzkiej ostoi. Gracz kontrolujący zastępy zombie zagrywa odpowiednie karty - może, dla przykładu, rzucić na wyimaginowaną planszę nowego, cuchnącego zgnilizną herosa bądź zastosować któryś z ruchów specjalnych. Ludzie są w nieco gorszym położeniu: w zasadzie mogą tylko czekać na nieproszonych gości, przedłużając przy tym swoją żałosną i skazaną na bolesny finał egzystencję własnym arsenałem karcianych środków. Niejeden bohater komputerowego hack and slash byłby dumny ze śmiercionośnego zasobu, który otrzymali do ręki żywi i gorący: pistolety i karabiny, trolejbusy i kamazy, miny i zasieki, a nawet wódkę, która - jak na porządną siwuchę przystało - zwiększa moc innych zjawisk... Rozgrywka, jak wynika z powyższego, jest niezwykle prosta. Gracze wykonują swoje ruchy naprzemiennie, dobierając przy tym karty - każdy ze swojej, osobnej puli. Nieco gorzej ma się rzecz ze szczegółami, wśród których tkwi - jak wiadomo

6

- największy zombie. Najsłabiej w całości prezentuje się marna instrukcja obsługi, jedna z tych, które powstały prawdopodobnie w ostatniej chwili i zgoła bez przygotowanego planu ewakuacyjnego. Opisane na pojedynczej kartce papieru zasady składają się głównie z wielu efektownych dziur, w które co i rusz wpada zdezorientowany gracz. Sama lektura, rzecz jasna, nie powoduje dyskomfortu, natomiast próba przebrnięcia przez pierwsze partie: jak najbardziej. Autor instrukcji zapomniał o wielu istotnych sprawach, zapewne uznając, że skoro on wie, o co chodzi, to pewnie każdy inny będzie wiedział. Niestety, wątpliwości muszą rozstrzygać sami gracze, dla pewności generując osobną instrukcję obsługi, by wprowadzić do gry element konsekwencji i przewidywalności. Osobiście bardzo nie lubię takich zagrań. Autorzy powinni do każdego nabywcy swojego produktu podchodzić jak do kogoś całkowicie zielonego (i to bynajmniej nie z powodu powstania z grobu...). W „Zombiakach II” świetnie odnajdą się natomiast wszyscy ci, którzy znają i pamiętają zasady gry z poprzedniej części, jak i ci szczęśliwcy, którzy miast na instrukcji opierać się mogą na radach innych, bardziej doświadczonych graczy. Do minusów - ale tylko teoretycznie - zaliczyć można także brak znaczników ran dla zombie. Tu jednak muszę autorów usprawiedliwić: jakże bowiem byłoby możliwe wepchnięcie do tak niewielkiego i podręcznego pudełeczka kilku czy kilkunastu dodatkowych elementów? Drażnić może także kuriozalne zbalan-


Text: Zunia

sowanie rozgrywki: ewidentną przewagę mają tutaj nieumarli, którzy przy graczach o równym doświadczeniu mają przynajmniej kilkakrotnie wyższe szanse na zwycięstwo. Przyznam, że na pierwszych dziesięć partii zaledwie raz zdarzyło mi się dotrwać do ludzkiego zwycięstwa, które nastąpić może tylko w jeden, bardzo oddalony w czasie sposób: poprzez wyczerpanie ludzkich barykad bądź też przerabiaprzez zombie wszystkich kart i wycią- nia całkiem sprawnych nieumarłych w bardziej konsekwentną wersję trupów. gnięcie „Świtu”. „Zombiaki II” wypełniają lukę w świecie Nawet przy uwzględnieniu wszystkich gier, oferując nieskomplikowaną i niepowyższych żalów „Zombiaki II” to bar- powodującą oparzeń mózgu rozrywkę, dzo ciekawa i wciągająca gra. Zaletą nie opartą przy tym na bardzo dobrym podo przecenienia jest szybkość rozgryw- myśle, a niezaprzeczalną zaletą „Ataki i łatwość, z jaką wszystko się dzieje. ku na Moskwę” (taki jest podtytuł „ZII”) Byłoby jeszcze łatwiej i milej, gdyby au- jest możliwość rozegrania partii niemal torzy dokładniej przetłumaczyli swój za- wszędzie, gdzie dysponować można mysł, ale z drugiej strony, niechaj o grze niewielkim fragmentem przestrzeni, na świadczy fakt, że żadna z wymienionych którym pomieściłoby się kilka rozłożowad nie zniechęciła piszącego te słowa nych kart, i kwadransem czasu do twórrecenzenta do dalszego szturmowania czego zaginięcia...

7


THE DAISY CHAIN DIABELSKIE IGRASZKI Irlandia, Wielka Brytania 2008 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Aisling Walsh Obsada: Mhairi Anderson Samantha Morton David Bradley Stephen Mackintosh

X

Text: Bartosz Czartoryski

X X X X

Najbardziej bodaj charakterystyczny dla Szmaragdowej Wyspy stwór, Leprechaun, który doczekał się w Hollywood już sześciu odsłon swoich przygód, jest prawie że utożsamiany jest z Warwickiem Davisem. Jednak europejskich twórców wydaje się fascynować w Irlandii nie tania groza przemieszana ze śmiechem, lecz społeczny aspekt przedstawianych zdarzeń. W „Egzorcyzmach Dorothy Mills” Agnes Merlet zajęła się analizą mentalności zamkniętego spo-

łeczeństwa wiejskiego, które drążone przez wspólną winę zmuszone jest wreszcie skierować wzrok na trudną prawdę. Posłańcem reżyserka uczyniła moce zza grobu. W „Diabelskich igraszkach” Aisling Walsh, autorka między innymi „Szkoły dla łobuzów”, kontynuuje przewodnią myśl irlandzkiego kina grozy, skupiając się na socjologicznym aspekcie opowiadanej historii. Marta i Tomas, cierpiący po stracie nowo narodzonego dziecka, przenoszą się do rodzinnego domu stojącego gdzieś na irlandzkim wybrzeżu pośród zaledwie kilku innych chat. Gdy ich sąsiedzi giną w pożarze, para przygarnia tymczasowo ich córkę Daisy, cierpiącą na niesprecyzowaną, przypominającą autyzm przypadłość. Marta znajduje w dziewczynce substytut zmarłej córeczki, kompletnie poświęcając się jej wychowaniu. Mieszkańcy wioski nieprzychylnie patrzą na zażyłość matki i jej przybranego dziecka, łącząc wszystkie tragiczne wypadki, które miały miejsce w okolicy, z obecnością Daisy. Dziewczynka zostaje nazwana „złym duszkiem”.

Demony rustykalnej Irlandii są coraz chętniej odkrywane przez kino. Leżące z dala od londyńskiego zgiełku, niemal dziewicze rejony w oczach miłośnika legend i podań jawią się jako siedlisko mocy niezwykłych.

8


„Diabelskie igraszki” w opisie fabuły przypominać mogą inne filmy z demonicznymi dziećmi. Skojarzeniu sprzyja fakt, że nie tak dawno mogliśmy oglądać chociażby „Sierotę” oraz „Yulenkę”, których wspomnienie jest nadal żywe, lecz pozornie dobry trop okazuje się mylny „Diabelskie igraszki” nie są filmem grozy, a jedynie na taki pozują, i to zapewne nieświadomie. Reżyserkę bardziej interesuje perspektywa kobiety, która z miasta przenosi się na zapadłą wieś i musi zderzyć się z wcześniej nieznanymi jej postawami wobec wyróżniającego się dziecka. Marta spotyka się z niechęcią nie tylko dorosłych, dających jej do zrozumienia, że Daisy zabiła swoich rodziców i brata, ale także dzieci, bojących się „dziwoląga”. Sam Tomas wydaje się zazdrosny o rosnące zaangażowanie Marty w opiekę nad dziewczynką. Nad obrazem ciąży niby pytanie o nadnaturalne pochodzenie Daisy, lecz jest ono jedynie pretekstowe i służy zapewne

potrzebom komercyjnym, zwiększając fabularną atrakcyjność. „Diabelskich igraszek” nie ratuje podjęty, niezwykle interesujący temat z uwagi na kwestie formalne - historia jest opowiedziana w sposób flegmatyczny. Składa się na to między innymi błędne operowanie tempem, które film co chwilę gubi, a także monotonia pejzażu, skądinąd przepięknie fotografowanego. Walsh nie potrafi wydobyć głębi leżącej w snutej przez siebie opowieści, ponurej i męczącej.

9


KONKURS „CITY 2” Na blogu spółki autorskiej Cichowlas/Kyrcz Jr http://www.wszystkietwarzeszatana.blogspot.com ogłoszono konkurs literacki na krótkie opowiadanie grozy o tematyce miejskiej. Zwycięski tekst będzie nagrodzony publikacją w przygotowywanej przez Wydawnictwo FORMA antologii „City 2”. Seria CITY, w ramach której zostanie wydana wspomniana książka, obejmuje jak dotąd następujące pozycje:

„Lost Angels” Krzysztofa Wasilonka, „Prawy, lewy, złamany” Dawida Kaina, antologię „City 1”

Niepublikowane wcześniej teksty nie przekraczające 4500 znaków należy nadsyłać do końca sierpnia. Dodatkowo autorzy wyróżnionych opowiadań dostaną zbiory: „Sępy” i „Piknik w piekle”.

ZAPISZ SIE JUZ DZIS NA:

>> WWW.GRABARZ.NET Formularz rejestracyjny dostępny jest na stronie głównej Grabarza pod hasłem >NEWSLETTER< Subskrypcja jest darmowa. Można z niej zrezygnować w każdej chwili.


[ Marcin „Grabarz” Grablewski - Beast Within ]

Marcin „Grabarz” Grablewski Beast Within

Biegł przed siebie, nie zwracając szczególnie uwagi dokąd właściwie zmierza. Adrenalina krążąca w jego żyłach zmuszała go do biegu, choć zmęczone nogi protestowały raz po raz drobnymi ukłuciami bólu. Biegli za nim, wiedział to... Nawet się nie odwracał, ale instynktownie wiedział, że jeszcze nie pozbył się zagrożenia. Skręcił w prawo i... Błąd! Uliczka, w którą skręcił okazała się być ślepa. Zauważył to jakąś sekundę za późno, ale ta właśnie chwila okazała się przesądzać o wszystkim. Nie zdążę zawrócić pomyślał. Klucząc między wypełniającymi uliczkę śmieciami, kartonami i metalowymi pojemnikami dotarł do jej końca i oparł się o ścianę. Odetchnął łapczywie napełniając obolałe płuca śmierdzącym powietrzem. Wiedział, że zaraz tu będą. Zacisnął mocno dłonie na kawałku podniesionej z ziemi deski i wypatrywał. To będzie ciężka walka przeszło mu przez myśl w momencie, w którym trzy postacie pojawiły się na początku uliczki, po czym zwolniły bieg. W mdłym świetle księżyca błysnęło ostrze... Podchodzili do niego powoli, jak gdyby sycąc się widokiem zaszczutej zwierzyny... Dwóch z nich trzymało w rękach kije baseballowe, trzeci, śmiejąc się szyderczo, ściskał w dłoni rękojeść paskudnie wyglądającego bagnetu. Ruszył na niego... Adrenalina zadziałała po raz kolejny - odskoczył w bok, po czym z całej siły uderzył nożownika w głowę trzymaną w rękach deską. Cios był wystarczająco potężny, przeciwnik zwalił się na ziemię wypuszczając z ręki nóż. Jednego mniej - pomyślał i w tym momencie poczuł eksplozję bólu wywołanego uderzeniem w nerki. Kolejny cios, tym razem w sam środek pleców, spowodował, że stracił równowagę i upadł na twarz. Czuł kolejne uderzenia, które wystawiały jego kręgosłup na ciężką próbę... Próbował się przekręcić na plecy, zasłonić, ale z każdą chwilą czuł, że jego ciało staje się coraz cięższe. Uszy zaczęła wypełniać nieprzenikniona zasłona ciszy, obrazy przed oczami stawały się coraz mniej wyraźne...

11


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Udało mu się odwrócić... Ujrzał przed sobą trzy majaczące cienie. Jeden z nich zaczął się nad nim pochylać, znowu przez chwilę ujrzał błysk ostrza. Ostrze uniosło się do góry, po czym z impetem wbiło się w niego, wbijając się w klatkę piersiową i powodując, że wszystko wokoło zostało skąpane w ciepłej i lepkiej krwi. Ostatnią rzeczą, jaką poczuł był smak bordowej kropli, która opadła na jego spierzchnięte wargi. Nie słyszał, ani nie widział już nic więcej. Odpłynął... Ocknął się, a właściwie cząstka jego duszy została obudzona dziwnym uczuciem, które z każdą chwilą wzbierało na sile. To była złość... Nie, to nie była złość, to była nienawiść. Czysta nienawiść, zezwierzęcony gniew, furia, która wypełniła każdą cząstkę jego jestestwa... Płonął tą nienawiścią... Strzępy zniekształconych obrazów... Jakieś odgłosy... To wszystko zaczęło rozbudzać jego zmysły, jakkolwiek było to dalekie, przydymione, jakby patrzył na cienie tańczące na ścianie przez brudną szybę, jakby słyszał echo odbijające się od ścian nieskończenie długiego tunelu... Nie wiedział, czy rzeczywiście je odczuwa... Jedno, czego był pewien, to wypełniający go płomień... Otworzył oczy... Zdziwił się, ale ujrzał to samo miejsce, w którym spodziewał się zakończyć żywot. Leżał w ciemnej zaśmieconej uliczce, w którą pomyłkowo skręcił i która wydawała się być jego cmentarzem. Różniło się tylko jedna rzecz - nie czuł bólu. Czuł się niespodziewanie dobrze, jak na człowieka, który, jak mu się wydawało, zginął przed chwilę zakatowany kijami i rozbebeszony bagnetem. Podniósł się z ziemi i spojrzał na swoje ciało. Skóra na jego rękach była dziwnie miękka i lekko wilgotna, tak jakby dopiero wyszedł z kąpieli i delikatnie wytarł ciało ręcznikiem. Rozejrzał się dookoła i to co zobaczył sprawiło, że zakręciło mu się w głowie. Na początku jego wzrok spoczął na resztkach potrzaskanych w drzazgi kijów baseball`owych i złamanym bagnecie. Dopiero później ujrzał zakrwawione resztki skóry, wnętrzności i resztki podartych ubrań swoich oprawców... Uliczka była skąpana w krwi, natomiast on sam był całkowicie czysty, choć dziura w jego koszuli wskazywała, że to co pamiętał zdarzyło się naprawdę i że cała ta zasychająca powoli posoka powinna należeć do niego. Jego zdziwienie wywołała jeszcze jedna rzecz - w miejscu, w którym leżał znalazł dziwne strzępy, przypominające włosy... Ostrożnie podniósł kilka z nich. Z bliska nie przypominały one włosów czy futra, ani ludzkiego ani zwierzęcego. Były

12


[ Marcin „Grabarz” Grablewski - Beast Within ]

długie, cienkie i niesamowicie ostre, jak małe szable czy skalpele, tyle że mające grubość przekroju około dziesiątych części milimetra. Nie wiedział skąd się wzięły, ale nie zamierzał się teraz nad tym zastanawiać. Zrozumiał, że musi się jak najszybciej wynieść z tej piekielnej uliczki. Schował znalezisko do kieszeni i pobiegł w noc, zostawiając za sobą wszystko co zdarzyło się tego feralnego wieczora... Obudził go niesamowicie silny ból głowy. Kac morderca powrócił i wbijał swoje bezlitosne szpony w jego mózg, powodując nudności. Leżał chwilę bez ruchu, próbując sobie przypomnieć cokolwiek z poprzedniego wieczoru i jednocześnie walcząc z powiekami, które zdawały się być z ołowiu i za nic nie chciały się otworzyć. Nie mógł przywołać żadnego wspomnienia, nie pamiętał gdzie był, co robił, ani nawet tego, jak wrócił do domu. Nie była to nowa sytuacja - w prawie każdy niedzielny poranek toczył boje z „syndromem dnia następnego” i za każdym razem solennie przyrzekał nie doprowadzać się więcej do takiego stanu. Tym razem, chcąc chyba przekonać samego siebie, wypowiedział, a właściwie wymamrotał tę formułkę: - Nigdy więcej... Muszę z tym skończyć, bo kiedyś się nie podniosę... Nigdy więcej... Wiedział doskonale, że „nigdy więcej” oznacza okres czasu od chwili obecnej do najbliższego piątkowego wieczoru, kiedy koledzy z pracy jak zwykle wyciągną go na jedno piwo i jak zwykle skończy się na dwudniowej popijawie, po której zostanie mu tylko nieznośna lekkość portfela i jeszcze bardziej doskwierający ciężar w głowie. Przestał rozmyślać i skupił się całkowicie na otwarciu oczu. Udało się, choć gdy promienie wiosennego słońca oślepiły go, zamknął je ponownie. Prysznic i mocna kawa, to wszystko czego potrzebuję - pomyślał. Zebrał się w sobie, otworzył oczy i zwlókł się z łóżka. Całe ciało bolało go niemiłosiernie, jakby ktoś okładał go całą noc kowalskim młotkiem. Dodatkowo od razu po podniesieniu się dopadł go zawrót głowy. Nie wygrasz ze mną tak łatwo - powiedział sobie w duchu, kierując te słowa do małego, wrednie uśmiechającego się stwora, który w jego umyśle stanowić miał personifikację najgorszego wroga weekendowych imprezowiczów - niedzielnego kaca. Udało mu się jakoś siłą woli ograniczyć prędkość wirowania świata (choć do normalnie odczuwanej prędkości jeszcze trochę brakowało) i poczłapał do kuchni. Włączył czajnik (na lekkim rauszu zawsze zastanawiał się, dlaczego określany mianem bezprzewodowego) i rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu pilota do telewizora. Już dawno zrozumiał, że gdy mieszka się samemu, możliwość usłyszenia głosu innych ludzi

13


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

staje się niekiedy łakomym kąskiem, nawet w niedzielny poranek. Radio było bliżej, ale wiedział, że praktycznie na każdej stacji lecą te same plastikowe hity, którymi zachwycają się prowadzący je didżeje, o głosach przedmutacyjnych młodzików. Pilot leżał na stoliku obok kanapy, wokół której walały się rzucone niedbale ubrania, które, sądząc po ich stanie, były zapewne nie tylko świadkami, ale i uczestnikami wydarzeń sprzed kilku godzin. Opadł ciężko na kanapę i włączył lokalną stację. Mimo, że nie było w niej nigdy nic szczególnego lubił oglądać w gadającym, kwadratowym pudełku miejsca, do których chodził, znajome budynki oraz ulice, przez które przechodził chwiejnym krokiem w sobotnie wieczory wraz z bandą znajomych. Kiedyś nawet zobaczył swojego kumpla, który zagadnięty w ulicznej ankiecie szczerzył się dumnie do kamery i pozował na strasznego luzaka, choć nie za bardzo potrafił odpowiedzieć na zadane mu pytanie dotyczące bodajże miejskiej zieleni czy wodociągów. Aktualnie w TV leciały wiadomości. Prezenterka pełnym emocji głosem czytała informacje na temat jakiegoś zdarzenia z poprzedniego wieczora: ... do zdarzenia doszło najprawdopodobniej około drugiej lub trzeciej nad ranem. O znalezisku policję poinformowały służby oczyszczania miasta. Miejsce zbrodni zostało zabezpieczone, a szczątki odesłane do zakładu medycyny sądowej w celu ich zidentyfikowania. Policja wszczęła śledztwo, mające na celu wyjaśnienie... Materiał filmowy ukazywał jakąś brudną uliczkę, w którejś z bardziej niebezpiecznych, menelskich dzielnic miasta. Dzielnic, przez które często zdarzało mu się wracać z nocnych popijaw. Zaułek wypełniony śmieciami był prawie w całości pokryty ciemnobordowym osadem, wyglądającym na zaschłą krew, który policyjni technicy uważnie zbierali i oznaczali. Ogólnie cały ten obrazek wydał mu się znajomy. Może pokazywali to już wczoraj w popołudniowych wiadomościach? Nie, podobno to stało się dzisiejszej nocy. Ekran TV wypełniła prawie w całości otyła twarz jakiegoś policyjnego ważniaka. Było widać, że stara się ze wszystkich sił sprawić wrażenie znającego się na swojej pracy. Ręka odnalazła przycisk na ślepo i gadająca głowa przemówiła trochę głośniej: - Został powołany specjalny sztab ludzi, mający za zadanie zbadanie okoliczności zajścia. Na razie mogę tylko powiedzieć, że najprawdopodobniej doszło do brutalnego morderstwa, jednak brakuje dużej ilości dowodów mogących już teraz potwierdzić tę hipotezę.

14


[ Marcin „Grabarz” Grablewski - Beast Within ]

- Kiedy będziemy znali więcej szczegółów? - zapytał głos zza kamery - Ze względu na dobro śledztwa nie będziemy udostępniali żadnych informacji do czasu jego zakończenia. Ogólne oświadczenie zostanie podane na konferencji prasowej... Jego wzrok nagle przykuło coś leżącego z drugiej strony stolika. Zbliżył się i wziął to do ręki. Tylko co to właściwie było? Wyglądało na kawałki cienkich, diabelnie ostrych żyłek czy jakichś miniaturowych ostrzy. Połyskiwały w promieniach słońca, a kiedy poruszał ręką cicho wydawały dziwny, metaliczny dźwięk. Przyglądał się im jeszcze przez chwilę, aż w jego obolałej głowie otworzyła się jakaś klapka i powoli zaczęły wracać wspomnienia. Uliczka, trzech zbirów, krew... To niemożliwe! - pomyślał. Pozostałe zmysły zdały się obudzić jak na zawołanie i do jego nozdrzy dotarł kwaśny odór bijący od skotłowanych na ziemi ubrań. Odłożył znalezisko na stół i podniósł z podłogi koszulkę. Lepiła się od zastygłej krwi, a z przodu, na wysokości klatki piersiowej widniała kilkucentymetrowa dziura powstała po uderzeniu nożem. To jest kurwa niemożliwe! To nie mogłem być ja! - krzyczał panicznie głos w jego głowie. Przerażonym wzrokiem obrzucił mieszkanie. Woda na kawę już dawno zdążyła się zagotować... Na razie jednak zapomniał o kawie. Zimny prysznic – to było mu najbardziej potrzebne. Wpadł do łazienki, po drodze pozbywając się niezdarnie koszulki i bokserek. Wszedł do kabiny i odkręcił wodę. Lodowaty strumień uderzył go w kark odbierając na chwilę dech. Mimo wszystko stał pod nim, lekko drżąc z zimna i oczekując, aż woda spłucze z niego pozostałości kaca i wybije mu z głowy te dziwne wizje. A jednak tak się nie stało. Organizm, pobudzony do działania zaczął pracować na pełnych obrotach, tak samo zaczęła pracować jego pamięć. Wróciło wszystko, tym razem ze szczegółami i na tyle wyraźnie, na ile było to możliwe. Ma przymknięte oczy, leży bezwładnie na plecach, krew obficie wypływa z paskudnej rany na jego klatce piersiowej. Czuje, że dzieje się z nim coś dziwnego – w uszach zaczyna słyszeć coraz głośniejsze i szybsze bicie swojego serca. Wszystko co widzi zdaje się pulsować na czerwono w rytm słyszanych uderzeń. Czyżby umierał? Jeden z oprawców pochyla się nad nim, chcąc przeszukać jego kieszenie, a on czuje, że to zdecydowanie nie są jego ostatnie chwile. Wypełnia go siła, której nie da się kontrolować. Jego ciało zaczynają pokrywać jakieś srebrzyste igły, wysuwające się spod skóry z delikatnym

15


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

metalicznym dźwiękiem. Wszystko zaczyna rozgrywać się błyskawicznie. Jedną ręką łapie pochylonego zbira za gardło i miażdży je stalowym uściskiem. Słychać mlaskanie zgniatanego mięsa, później pękający kręgosłup i głowa, z zastygłym na twarzy grymasem przerażenia, odpada i z lekkim plaśnięciem upada na ziemię. Dwaj pozostali napastnicy stoją bez ruchu, całkowicie sparaliżowani strachem. Jeden skok i bestia już jest między nimi. Chwyta jednego z nich za nogę i ciska nim o przeciwległą ścianę. Drugiego uderza rozwartą dłonią w klatkę piersiową. Jej szpony, bez najmniejszego problemu roztrzaskują mostek i żebra i zaciskają się na kręgosłupie. Bestia podnosi groteskowo wyglądającą i drgającą w przedśmiertnych konwulsjach postać do góry. Zamyka oczy i zaczyna ją wchłaniać. Z tym samym ohydnym mlaskaniem ciało, krew i wnętrzności są wsysane przez wyrastające z niego igły, które ciągle wydają z siebie cichy metaliczny dźwięk. Czuje, jak z każdą chwilą zbiera się w niej jeszcze więcej nieposkromionej siły... Więcej i więcej… Po chwili na ziemię upada z trzaskiem szkielet, odziany w resztki ubrań. Bestia odwraca się więc i rusza w stronę tego, który uderzył o ścianę. Tamten próbuje krzyczeć, ale szpony natychmiast wyrywają dolną część jego szczęki wraz z językiem. Oszołomiony i zalany krwią pada na ziemię, wydając z siebie zduszony charkot. Bestia obejmuje szponami jego głowę i wbija kciuki prosto w oczodoły. Zaczyna go wysysać… Drugą ręką przyciąga bezgłowe zwłoki pierwszego… Igły zaczynają brzęczeć coraz głośniej, energia buzuje w demonicznym ciele... Bestia oszołomiona ilością wchłoniętej energii pada bezwładnie do tyłu, uderzając głową o bruk… Nagły ból głowy wyrwał go z tego sennego letargu. Okazało się, że stracił przytomność stojąc pod prysznicem i upadając uderzył się w głowę. Woda nadal lała się na jego obolałe ciało lodowatym strumieniem. Podźwignął się z brodzika, zakręcił wodę i stanął zmarznięty i rozdygotany przed wiszącym nad umywalką lustrem. Postać odbijająca się w zwierciadle nie wydawała się być nikim innym, jak tylko nim samym. Te same rysy, te same zmęczone oczy, te same delikatne zmarszczki torujące sobie drogę na jego czole. Obejrzał uważnie swoje dłonie. Nie było na nich żadnych śladów po tych igłach, które miały się niby z nich wysuwać. Nic w jego ciele nie wydawało mu się obce. A jednak niespodziewanie szybko gojąca się blizna po uderzeniu nożem nadal lekko połyskiwała poniżej lewej piersi. Czuł się naprawdę skołowany, bo takie historie pojawiały się w jego życiu tylko w postaci horrorów, książek grozy lub

16


[ Marcin „Grabarz” Grablewski - Beast Within ]

ewentualnie krwawych gier komputerowych. Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć, nie wiedział co powinien z tym zrobić albo do kogo powinien się zwrócić. Wiedział jedno – stał nagi przed lustrem i było mu cholernie zimno… Nie spodziewał się, że tego dnia coś odwróci jego uwagę od wydarzeń z wczorajszego wieczora. Doprowadził się do porządku, ubrał, wypił kawę, zjadł śniadanie, sprawdził pocztę, ale w myślach cały czas pracowicie starał się znaleźć jakieś wytłumaczenie i poukładać niezbyt pasujące do siebie wspomnienia i ślady. I wtedy zadzwoniła ona… Pracowali razem i od dłuższego czasu łapał się na tym, że ukradkowo przygląda jej się o kilka sekund dłużej, niż innym koleżankom. Była bardzo atrakcyjną dziewczyną, ale nie chodziło tutaj o zwykły biurowy romans. Owszem – wielokrotnie fantazjował o tym jak zostają razem po godzinach. Ona – w typowym biurowym rynsztunku: biała bluzka, „mała czarna”, pończochy i buty na obcasie. Siedzą obok siebie, wpatrzeni w swoje komputery, ale potem sytuacja zaczyna się rozwijać jak w typowym amerykańskim filmie XXX i już po chwili ona klęczy przed nim i zaspokaja go oralnie, później on bierze ją od tyłu opartą o biurko itp. Ale to nie było to. Powoli rodziły się w nim jeszcze inne, dużo głębsze uczucia. Była od niego parę lat starsza, ale mimo to doskonale się rozumieli. Mieli strasznie dużo wspólnych tematów i zainteresowań, co wyszło na jaw przy okazji przypadkowego wspólnego wyjścia na kawę. Od tamtej pory rozmawiali ze sobą coraz częściej i nawiązywała się między nimi silna nić porozumienia. A może jeszcze czegoś? Z jej zachowania wynikało, że on również jej się podoba i nie miałaby nic przeciwko przeniesieniu ich znajomości na trochę wyższy poziom. Ale, z tego co wiedział, na razie było to niemożliwe ze względu na jej niedawno zakończony związek, a głównie jej „byłego”, który jakoś nie bardzo chciał przyjąć do wiadomości fakt, że się rozstali i dość agresywnie dawał jej to do zrozumienia. Tak czy siak znajomość rozwijała się, więc pozostawało tylko czekać, aż tamten odpuści. Telefon od niej był strasznie miłą niespodzianką, choć sam w sobie nie był nacechowany zbyt pozytywnie: - Cześć, mam nadzieję, że Ci nie przeszkadzam? - No co Ty? Siedzę w domu i leczę kaca po wczorajszym… - Ach… Słuchaj przepraszam, że zawracam Ci głowę swoimi sprawami, ale nie wiem do kogo mogłabym się z tym zwrócić… - Coś się stało?

17


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

- Ten mój były znowu do mnie dzwonił i mi wygrażał… Boję się siedzieć sama w domu i jeśli nie masz nic szczególnego do zrobienia, to może wpadłbyś na kawę? Pogadalibyśmy i ogólnie byłoby mi raźniej… - Nie ma sprawy. Ubiorę się i przyjadę do Ciebie. Jestem też cały czas pod komórką, więc dzwoń, jakbyś potrzebowała czegoś ze sklepu, bo mogę wstąpić po drodze. Albo gdyby coś się działo… - Raczej niczego nie potrzebuję, ale jak sobie przypomnę to będę dzwonić. W takim razie do zobaczenia. Na chwilę w ogóle zapomniał o wszystkim innym. Wystrzelił z domu jak oszalały, a całą drogę rozmyślał o tym, że ją zobaczy i o tym jak bardzo brakuje mu na co dzień jej ślicznych oczu, lekko zadziornego spojrzenia i wspaniałego uśmiechu. Nie mieszkali bardzo daleko od siebie, więc dzięki dobremu zrządzeniu losu i zaskakująco punktualnie jeżdżącym tramwajom dotarł na miejsce po około kwadransie. Otworzyła drzwi, a on, mimo że do tej pory tego nie robił, cmoknął ją na powitanie w policzek, po czym szybko wszedł chcąc ukryć zawstydzenie. Nie był jakoś szczególnie nieśmiały, ale strasznie zależało mu na tym, żeby jej nie wystraszyć i nie urazić niczym, nawet takim przyjacielskim buziakiem. Nie przejęła się nim zbytnio, a na pewno nie miała mu go za złe. Jej lekko czerwone oczy wskazywały, że wcześniej płakała. Lekko drżący głos podczas rozmowy telefonicznej zdawał się to potwierdzać. Na korytarzu zauważył parę pełnych czarnych worków, zawiązanych i ustawionych niedaleko drzwi od łazienki – to pewnie rzeczy tego jej fagasa – pomyślał. Podała kawę, usiedli na kanapie, zaczęli rozmawiać. Tym razem opowiedziała mu zdecydowanie więcej na temat tego, co przechodzi. Jej były był strasznym złamasem. Zostawiła go, bo miała już dość bycia traktowaną jak służąca i tego, że ciągle ją zdradzał. Nie rozumiała jak mogła w ogóle się wplątać w coś takiego, on też tego nie rozumiał. Przecież była taka wspaniała, śliczna, mądra i delikatna… Każde jej słowo sprawiało, że czuł coraz większą nienawiść do tego kolesia, mimo, że widział go może raz czy dwa, gdy tamten przyjeżdżał po nią do pracy na początku ich związku. A teraz ona siedziała przed nim, taka smutna i dzieliła się tym, co tak długo ją gniotło, a on marzył tylko o jednym – by wziąć ją w ramiona, przytulić do siebie, pocałować i powiedzieć, żeby się nie martwiła. Że od tej pory wszystko będzie dobrze, że on się nią zaopiekuje i że nigdy więcej nie będzie musiała znosić takiego traktowania. Chciał nawet się przełamać

18


[ Marcin „Grabarz” Grablewski - Beast Within ]

i wyznać jej przynajmniej część tego, co miał w głowie i w sercu, ale niespodziewanie ich rozmowę przerwał dźwięk klucza w zamku. Oboje zaskoczeni podnieśli się z miejsc. Drzwi otworzyły się i do mieszkania wkroczył jej „były” - No proszę, a co my tu mamy? – zapytał drwiącym rozdrażnionym tonem - Co… Co ty tu robisz? - No jak to co? Chciałaś, żebym Ci oddał klucze do mieszkania i zabrał resztę swoich rzeczy, więc przyjechałem, a widzę, że ty już się kurwisz w najlepsze. - Co ty gadasz?! Pijemy tylko kawę… - Zamknij mordę dziwko, widzę co tu się dzieje! Obciągałaś mu już? Patrzył na rozgrywającą się przed nim scenę i czuł się jak sparaliżowany. Chciał coś zrobić, albo powiedzieć. Czuł, jak narastała w nim energia i chciał ją wykorzystać przeciwstawiając się temu bezmyślnemu atakowi, ale nie zdążył. Tamten wziął zamach i z całej siły uderzył ją pięścią w twarz. Drobne kobiece ciało odrzucone siłą uderzenia przemknęło przed nim i niezbyt szczęśliwie wylądowało na stojącej opodal kanapy szafce zrzucając i roztrzaskując stojącą na niej lampkę. Spojrzał na swoje ręce – kilka kropel krwi z jej rozbitego nosa wylądowało na jego skórze. W momencie, kiedy to zauważył poczuł w sobie wzbierającą, nieokiełznaną wściekłość. Wiedział już co się stanie i tym razem, o dziwo, szybko to zaakceptował. Chciał, by to, co kryło się w jego wnętrzu ujawniło się z całą mocą. Tak też się stało. Usłyszał i poczuł, jak metaliczne igiełki przebijają jego skórę, sycąc się niewinnie uronioną krwią. Wnętrze pokoju zaczęło pulsować na czerwono, w uszach słyszał tylko oszalałe dudnienie serca, serca bestii… Role się odwróciły i teraz to tamten skurwiel będzie ofiarą. Skoczył do niego i złapał go za gardło – wystarczająco mocno, aby tamten nie mógł wydobyć z siebie słowa, ale także na tyle słabo, żeby nie zgnieść go jak zgniłego owocu, który ochlapałby swoim obrzydliwym sokiem wszystko dokoła. Tamten próbował wycharczeć coś, co miało być chyba wołaniem o pomoc, ale z jego gardła nie wydobywało się nic poza zduszonym świstem. Szamotał się i próbował bronić rękami, ale z każdą próbą opadał z sił. Bestia wepchnęła go do łazienki i zamknęła drzwi. Była teraz bardziej ludzka i przewrotnie właśnie dzięki temu bardziej dzika. Poniekąd ją kontrolował, a właściwie potrafił ukierunkować strumień nienawiści przeciw temu, komu chciał. Połączył płonące w nim uczucie nienawiści z mocą bestii, tworząc w ten sposób śmiercionośną i szalenie niebezpieczną kombinację. Wepchnął ledwie żywe-

19


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

go „byłego” do wanny. Już za chwilę słowo „były” będzie jeszcze dokładniej pasowało i określało stan tego, co do niedawna było niewiernym, chamskim i bezmózgim chłopakiem jego miłości… Miłość – był pewien, że może tak nazwać uczucie, którym ją obdarzał. Czuł to już wcześniej, ale dopiero ta sytuacja pozwoliła nadać temu uczuciu odpowiednią ostrość. Spojrzał na leżące w wannie ciało, zacisnął szpony na jego szyi, przymknął oczy. Igły na nim zaczęły delikatnie pobrzękiwać, dźwięk ten mieszał się z odgłosami wydobywającymi się z wanny… Wszystko w nim pulsowało, czuł jak coraz więcej i więcej energii wypełnia każdą komórkę jego ciała. Chwilę później było już po wszystkim. Szafka pod umywalką służyła za magazyn środków czyszczących i im podobnych, dlatego zgodnie z oczekiwaniami znalazł tam również worki na śmieci. Duże, czarne, z nieprzezroczystego plastiku – wprost idealne. Szybko uprzątnął do jednego z nich resztki z wanny i opłukał ją wodą. Szybkim spojrzeniem w lustro sprawdził jeszcze, czy jego wygląd nie zdradza go ani odrobinę. Jego skóra była całkowicie czysta i tak samo jak za pierwszym razem delikatnie wilgotna i miękka, jak po kąpieli. Zawiązał worek i wychodząc z łazienki postawił w korytarzu obok innych, po czym wrócił do pokoju. Ona siedziała już na kanapie. Zapłakana próbowała zatamować chusteczkami krew płynącą z rozbitego nosa. Ukląkł przed nią. - So się stało? Sracisiłam chyba pszytomnoś… Zdzie on.. - Nie martw się, zająłem się tym. Już nigdy nie będzie cię niepokoił. On, ani nikt inny. Zaopiekuję się Tobą… Popatrzyli sobie w oczy. Oboje wiedzieli, że od tej pory wiele zmieni się w ich życiu, ale może tym razem będą to zmiany na lepsze. - Chodź, musimy pojechać na pogotowie, żeby zrobili coś z tym Twoim biednym noskiem. Acha muszę później wynieść do śmietnika te graty Twojego byłego. Powiedział, że nie chce mu się ich zabierać i że możesz je wyrzucić, jeśli nie chcesz mieć po nim żadnej pamiątki. Ona uśmiechnęła się lekko, pomimo swojego opłakanego stanu i przytuliła do niego. Odwzajemnił uśmiech. Bestia od tej pory miała spać spokojnie… Poznań, maj 2010

20


Zainteresowanie mroczną stroną ludzkiej psychiki leżało u podstaw reżyserskiej pracy Ingmara Bergmana niemal od początku twórczej drogi, którą zapoczątkował zrealizowany w 1943 roku „Kryzys”. Po serii realistycznych filmów, nie unikających trudnych pytań dotyczących spraw międzyludzkich i dylematów egzystencjalnych, szwedzki reżyser dał się również poznać jako twórca obrazów przesyconych symboliką i oniryczną atmosferą. Niektóre z tych filmów do dziś są uznawane za jedne z najważniejszych dzieł Bergmana.

Text: Rafał Chojnacki

Horror, czy też raczej szerzej: film grozy, to gatunek trudny do jednoznacznego zdefiniowania. O wiele łatwiej orzec, czy dany obraz jest czy nie jest horrorem, niż podać uniwersalne wyznaczniki gatunku. Być może dlatego gatunek ów dzieli się na tyle rozmaitych podgatunków, próbujących uporządkować wszystko, co nie mieści się w ramach dotychczas używanych nazw, a niewątpliwie jest horrorem. Badacze wskazujący na olbrzymią elastyczność kina grozy zwracają uwagę przede wszystkim na ewolucję, jaką przeszedł filmowy horror w swojej ponad stuletniej historii1. Jednak już sama nazwa gatunku daje nam możliwość przynajmniej podstawowej klasyfikacji. Wychodząc od łacińskiego słowa horror, oznaczającego strach, możemy zdefiniować filmową grozę jako element większego zbioru, kina fantastycznego, który używa środków wyrazu budzących grozę. Groza i fantastyka stają się więc niezbędnymi wyznacznikami horroru, pozwalającymi na odróżnienie go od thrillera, gatunku nie opierającego się na wątkach nadnaturalnych.

Kryteria te spełnia niewątpliwie kultowa „Siódma pieczęć” z 1956 roku, w której reżyser opowiedział z pozoru prostą historię o rycerzu rozgrywającym partię szachów ze śmiercią. Nawiązuje ona w warstwie wizualnej do średniowiecznych malowideł - najczęściej wymienia się tu freski Albertusa Pictora i miedzioryty Albrechta Dürera2. Film pełen jest aluzji, alegorycznych nawiązań do Apokalipsy, zaś scena, w której grana przez Bengta Ekerota Śmierć prowadzi taneczny korowód, na stałe weszła do historii kina.

1 B. Cherry, Routledge Film Guidebooks. Horror, Routledge, Abingdon 1999, s. 11. 2 J. Wojnicka, O. Katafiasz, Słownik wiedzy o filmie, Wydawnictwo Szkolne PWN, Warszawa 2008, s. 268.

21


W „Siódmej pieczęci” Bergman wykorzystał szafarz gotycki, nie czyniąc jednak ze swojego filmu historii, którą można by określić mianem horroru. Śmierć, mimo że pojawia się na ekranie osobiście, niesie w sobie raczej ładunek grozy metafizycznej. Umiejętne zastosowanie równowagi pomiędzy elementami fantastycznymi a realizmem pozwoliło stworzyć dzieło, które do dziś doskonale się broni, mimo że stanowi przecież relikt zupełnie innej epoki - czasów, kiedy kino artystyczne nie bało się romansów z popularnymi gatunkami bez konieczności popadania w twórczy eklektyzm. Za drugi film, w którym możemy odnaleźć elementy grozy, niewątpliwie należy uznać „Personę”. Bergman wykorzystał w niej wątki zaczerpnięte z opowiadania Der Doppelganger E.T.A. Hoffmana, rozprawiając się z tematyką sobowtóryzmu na swój własny sposób. „Persona” miała swoją premierę w 1966 roku. Choć Bergman od tego czasu nakręcił wiele innych dzieł, ten film uznaje się za jeden z najbardziej zagadkowych obrazów w twórczości szwedzkiego reżysera. Psychologiczny dramat, w którym główne role powierzono Liv Ullmann i Bibi Andersson, odczytywany jest na rozmaitych płaszczyznach, niektóre z nich widzą w nim swego rodzaju thriller, w którym dochodzi do swoistej zamiany osobowości. Jednak podążając tropem hoffmanowskim, możemy łatwo dojść do wniosku, że cały przedstawiony w filmie problem ma podłoże psychologiczne, czy nawet psychiatryczne. Mimo więc że „Persona” bywa klasyfikowana jako horror, trudno pisać o niej jednoznacznie w takich właśnie kategoriach. Dlatego w książce Historical Dictionary of Horror Cinema autorstwa Petera Hutchingsa, jednej z niewielu publikacji wymienia-

22

3 4 5

jących Bergmana w otoczeniu twórców filmowej grozy, możemy przeczytać o wykorzystaniu w tym filmie onirycznej scenerii i wampirycznego klimatu3. Niektórzy badacze uważają „Personę” za modernistyczny horror, dostrzegając również nawiązania do figury dr. Jekylla4. Obraz uznany przez wszystkich za horror to dopiero kolejne dzieło szwedzkiego reżysera. Po sporym sukcesie „Persony” oczekiwano od Bergmana kontynuacji motywów typowych dla kina artystycznego. Jego następny obraz miał być, zdaniem krytyków, jeszcze bardziej osobisty i klaustrofobiczny. Tymczasem zrealizowana w 1967 roku „Godzina wilka”5 to horror, choć utrzymany w Bergmanowskiej poetyce. W przeciwieństwie do poprzedniego filmu w „Godzinie wilka” reżyser przeniósł ciężar gatunkowy bardziej w kierunku opowiadanej historii, z emocji i przeżyć indywidualnych tworząc jedynie przejmujące tło . Bohaterami tego filmu Bergman uczynił Johana Borga (w tej roli Max von Sydow, jeden z czołowych aktorów wczesnych filmów szwedzkiego reżysera) i jego ciężarną żonę Almę (Liv Ullmann, ówczesna muza Bergmana, która nosiła wówczas w łonie jego córkę). Johan jest malarzem, który stopniowo pogrąża się w depresji. Aby wyciszyć skołataną psychikę artysty, małżeństwo przeprowadza się do niewielkiego domku na jednej z setek szwedzkich wysepek. Mamy tu więc typowy obraz dwojga ludzi w nowym otoczeniu, obserwujących niejako z zewnątrz struktury zastane na wyspie. Szybko okazuje się, że oprócz demonów, które małżeństwo Borgów przywiozło ze sobą, czekają ich jeszcze miejscowe. Bezsenne noce, które Johan

P. Hutchings, Historical Dictionary of Horror Cinema, Rowman & Littlefield Pub Inc, Lanham 2008, s. 35. L. Michaels, Ingmar Bergman’s Persona, Cambridge University Press, Cambridge 1999, s.17-18 Niektórzy badacze, w tym również Tadeusz Szczepański, tłumaczą szwedzki tytuł Vargtimmen jako „Godzina wilków”, jednak film w polskiej dystrybucji nosi tytuł „Godzina wilka” i na tej wersji tłumaczenia postanowiłem się oprzeć.


spędza na ciężkich rozmowach z próbującą podtrzymywać go na duchu żoną, to czas pełen grozy i napięcia. Najgorszy jest bowiem czas pomiędzy nocą a świtem - tytułowa „godzina wilka”. Johan uświadamia Almie, że w tym właśnie czasie najwięcej ludzi umiera, ale też najwięcej się rodzi. To czas, którego nie da się zatrzymać ani ogarnąć. Szybko okazuje się, że długie godziny spacerów nie przynoszą Johanowi ukojenia. Mimo że w ciągu dnia Alma za wszelką cenę nadaje ich życiu pozorów normalności - sprząta, pierze, gotuje, mimo widocznej zaawansowanej ciąży wykonuje wszystkie prace wokół domu - nocą powracają dręczące malarza zmory. W mikroświat Borgów wkraczają w pewnym momencie miejscowe demony. To właśnie zrównoważona psychicznie Alma, a nie jej rozchwiany mąż, spotyka dziwną starszą kobietę, która informuje ją, że ma już ponad dwieście lat. Nie to jednak jest najważniejsze w spotkaniu z tą osobą. Starsza pani informuje Almę o dzienniku Johana, o którym mąż nigdy nie powiadomił żony. Lektura zapisków malarza odsłania przed ciężarną kobietą mroczną prawdę o psychice ojca jej dziecka. Okazuje się bowiem, że koszmary są obecne w życiu Johana od wielu lat. Koszmary z wampirami, duchami i scenami kanibalizmu to nieomal codzienność w jego snach. Wśród upiorów pojawia się też postać demonicznej kochanki malarza, jego poprzedniej kobiety. Czytając dziennik męża, Alma wchodzi w groteskowy świat męża, przeżywając w myślach opisywane przez niego koszmary, zaczyna w nich niejako współuczestniczyć. Pęka chroniąca ją ściana, która pozwalała na zachowanie zdrowego rozsądku, a nawet pewnej duchowej naiwności. 6

Pełen grozy finał to arcydzieło psychodelicznej grozy, głęboko osadzone w korzeniach gotyckiego horroru. Alma i Johan zostają zaproszeni do zamku, który stoi w niedalekim sąsiedztwie domostwa Borgów. To właśnie tam, w mrocznej scenerii, obserwujemy serię tajemniczych, budzących grozę scen, takich jak człowiek zdejmujący skórę z twarzy, inny chodzący po ścianie, czy upiorne ptaki, jakich nie powstydziłby się w swym słynnym thrillerze Alfred Hitchcock. „Godzina wilka” jest również horrorem w sensie plastycznym. Doskonałe zdjęcia autorstwa Svena Nykvista, tak charakterystyczne dla wielu filmów, przy których ten operator współpracował z Bergmanem, to na poły oniryczna wizja, w której to, co realne, przeplata się z planem fantastycznym. Marc Gervais w pracy Ingmar Bergman. Magician and Prophet zauważa podobieństwo środków wyrazu do klasycznych gotyckich horrorów rodem z Hollywood. Przywołuje m.in. „Draculę” z Belą Lugosim i „Frankensteina” z Borisem Karloffem6. Nykvist doskonale opanował techniki pozwalające uzyskać niesamowitą wyrazistość filmowanego obrazu przy użyciu stosunkowo skromnych środków. Czarno-biała klisza to dla niego świat pełen odcieni, zaś światło jest na jego usługach niczym pędzel w sprawnej dłoni malarza. Mimo upływu czterdziestu lat od premiery „Godziny wilka” obraz ten dalej potrafi straszyć, chociaż przecież sam materiał filmowy bardzo się zestarzał. Niewątpliwie spora w tym zasługa pracy Nykvista, którego współpraca z Bergmanem uczyniła jednym z najbardziej rozpoznawalnych szwedzkich operatorów. Otwarło mu to zresztą drogę do kina amerykańskiego, gdzie mógł realizować zdjęcia do takich projektów, jak „Nieznośna lekkość bytu”

M. Gervais, Ingmar Bergman. Magican and Prophet, McGill-Queen’s University Press, Montreal 1999, s. 105.

23


(1989), „Bezsenność w Seattle” (1993) być z powodzeniem wykorzystane czy „Co gryzie Gilberta Grape’a” (1993). w ambitnym kinie artystycznym. Tworząc własny obraz grozy szwedzki reżyser Badacze kina grozy rzadko sięgają po wpisuje się w nurt twórców, którzy bafilmy Bergmana. Jedną z niewielu li- dają obrzeża kina gatunków, zostawiaczących się publikacji, która wymienia jąc gdzieniegdzie swój ślad, wybierając „Godzinę wilka” wśród znaczących fil- z niego to, co ich zdaniem nadaje się do mów grozy, jest wydana przez British twórczego przetworzenia. Jak przystało Film Institute książka 100 European na dzieło autorstwa wybitnej osobowości Horror Films pod redakcją Stevena kina, mamy do czynienia z filmem realiJ. Schneidera7. Wysoce prawdopodob- zującym przede wszystkim założenia ne, że stało się tak za sprawą niełatwe- autorskie. „Godzina wilka” wpisuje się go odbioru tego obrazu. Birgitta Steene, w nurt bergmanowskich opowieści autorka monumentalnej (1150 stron!) o artystach, przedstawiających jednoczepublikacji zatytułowanej Ingmar Berg- śnie jego filozofię sztuki. Jednak dla miman: A Reference Guide, wspomina re- łośnika horroru najbardziej sugestywnym cenzje, jakie zebrał ten film w Stanach elementem obrazu staje się twarz Liv Zjednoczonych. W opiniach krytyków Ullmann i jej wielkie, ciemne, pełne przedominowały wypowiedzi negatywne, za- rażenia oczy, kontrastujące z bladą cerą. rzucające Bergmanowi powtarzanie sta- Niema twarz norweskiej aktorki krzyczy łych motywów i krok wstecz w stosunku głośniej niż dziesiątki jej rozwrzeszczado wyzywającej artystycznie „Persony”. nych koleżanek z tradycyjnych horrorów. Dopiero gdy po latach „Godzinę wilka” Można więc orzec, że ponadczasowość odkryli badacze psychoanalizy w filmie, Bergmanowskiego horroru tkwi właśnie dostrzeżono głębię wyrazu scenariusza na styku osobowości - reżysera, aktorów i rewelacyjną pracę aktorów8. i operatora - z których każda najlepiej, jak potrafiła, wykonała swoją pracę. W swoim horrorze Bergman pokazał, W przypadku filmu Bergmana nie mogło że elementy kina popularnego mogą zresztą być inaczej. 7 8

100 European Horror Films, (red) S. J. Schneider, British Film Institute, London 2008, s. 108. B. Steene, Ingmar Bergman: A Reference Guide, Amsterdam University Press, Amsterdam 2006, s. 279.

BIBLIOGRAFIA: 1. 100 European Horror Films, (red) Schneider, Steven Jay, British Film Institute, London 2008. 2. Cherry, Brygid, Routledge Film Guidebooks. Horror, Routledge, Abingdon 1999. 3. Gervais, Marc, Ingmar Bergman. Magican and Prophet, McGill-Queen’s University Press, Montreal 1999. 4. Hutchings Peter, Historical Dictionary of Horror Cinema, Rowman & Littlefield Pub Inc, Lanham 2008. 5. Michaels, Lloyd, Ingmar Bergman’s Persona, Cambridge University Press, Cambridge 1999. 6. Steene, Birgitta, Ingmar Bergman: A Reference Guide, Amsterdam University Press, Amsterdam 2006. 7. Szczepański, Tadeusz, Zwierciadło Bergmana, Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2007. 8. Wojnicka, Joanna, Katafiasz, Olga, Słownik wiedzy o filmie, Wydawnictwo Szkolne PWN, Warszawa 2008

24




-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Lech Z. Żołędziowski Ilość stron: 448

odmieniona, kompletnie „Intruzi” to pierwszy z czterech oszołomiona, z lukami w pawydanych w naszym kraju thrilmięci. Niedługo potem czytamy lerów Michaela Marshalla, jaki o morderstwie, którego dokoprzeczytałem. Być może gdyby nano na rodzinie pewnego finie słowa na okładce, że niby zyka o nazwisku Bill Anderson. Stephen King uwielbia jego Sprawca podaje się za agenta prozę oraz że porównuje się FBI, ale łatwo się domyślić, go do takich mistrzów gatunże nim nie jest. Nie trzeba być ku jak Dean Koontz czy Rorównież Einsteinem, aby odbert Ludlum, zapoznałbym się gadnąć, że te wszystkie wydaz twórczością Marshalla znacznie wcześniej. Żaden z niego King czy rzenia są ze sobą powiązane. Pytanie tylko Koontz, aczkolwiek pisać potrafi całkiem czy w sposób ciekawy i zaskakujący. nieźle. Otóż podczas lektury nie ziewnąłem ani Największym plusem „Intruzów” jest ich razu, choć książka jest dość spora objęklimat i sceneria. Akcja toczy się niewiel- tościowo. Spodziewałem się szerokich, kim miasteczku w górach, gdzie niemal niepotrzebnych opisów rodem z przywowszyscy znają się z widzenia i gdzie do- ływanego już Stephena Kinga, ale nie minuje atmosfera relaksu. Głównym bo- uświadczyłem ich, co tylko piszę Marshalhaterem jest Jack Whalen, były policjant, lowi na plus. Kolejny już. Powieść ma też a obecnie pisarz, którego zdradza wena. jednak minusy. Jednym z nich jest w wielu Po dość sporym sukcesie debiutanckiej miejscach bardzo drętwy język i trudno poksiążki Whalen usiłuje odnaleźć inspirację wiedzieć czy to wina samego Marshalla, i napisać kolejną. Niestety, gdy wydaje się, tłumacza czy redaktora. Nie dociekam, bo że będzie mógł wreszcie zacząć przygoto- to nie jest aż tak istotne i nie psuje za barwania, zaczynają dziać się dziwne rzeczy. dzo przyjemności czytania. Samo zakońNa przykład jego żona Amy dosłownie czenie również nie jest najznakomitsze. zapada się pod ziemię podczas podróży Jakby rozciągnięte na siłę, bez dynamiki służbowej. Początkowo nasz bohater usiłu- i polotu. Ale i ono nie wywołuje mocnych je zachować zimną krew, ale wreszcie daje torsji, więc o porażce mowy być nie może. się obezwładnić przez nerwy. Okazuje się, że kobieta nie zjawiła się w hotelu, w któ- „Intruzi” to thriller z parapsychologicznym rym wcześniej dokonała rezerwacji, że jej wątkiem, który sam w sobie jest jałowy, szef nie ma pojęcia, dokąd mogła się udać ale dzięki niemu możemy dyskutować o klimacie opowieści, a w tym mnóstwo jest oraz że zgubiła swój telefon komórkowy. niepewności, mroku i wiszącej w powietrzu Whalen zaczyna poszukiwania małżonki. niesamowitości. To całkiem solidne, niewyTymczasem w innych rejonach kraju do- magające czytadło, potrafiące oderwać na chodzi do następnych zastanawiających kilka chwil od rzeczywistości. Czego chcieć wydarzeń. Dziewięcioletnia dziewczynka więcej podczas podróży pociągiem czy spotyka na plaży nieznajomego męż- w trakcie ślęczenia na parkingu przed suczyznę, a później nagle ucieka z domu, permarketem w oczekiwaniu na żonę.

Text: Robert Cichowlas

MICHAEL MARSHALL - Intruzi (The Intruders)

27


DEAD SNOW ZOMBIE SS Norwegia 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Tommy Wirkola Obsada: Vegar Hoel Stig Frode Henriksen Charlotte Frogner Lasse Valdal

X X

Text: Bartłomiej Kluska

X X X

Jak najłatwiej opisać „Dead Snow”? Porównaniami. Robi to sam reżyser w wywiadach, więc i skromny recenzent Grabarza Polskiego może sobie pozwolić na taką drogę na skróty. Czym zatem jest film Tommy’ego Wirkoli? „Martwym złem” w urzekającej scenerii norweskich gór. Z krwawymi scenami, dla których inspiracją była „Martwica

mózgu”. Z młodymi, niezbyt bystrymi bohaterami, jakby żywcem przeniesionymi z serii „Piątek 13-go”. Z zombiepodobnymi stworami, jeśli chodzi o sprawność fizyczną bliższymi jednak filmowi „28 dni później” niż klasyce spod znaku Romero, która traktowana jest bardzo swobodnie (tak jak choćby w „Wysypie żywych trupów”). A żeby nie było, że film nie wnosi nic od siebie, zombie to naziści w mundurach Wehrmachtu i Waffen SS, bo – jak twierdzi reżyser – nie ma nic bardziej „cool & evil” niż zombie-naziści. Mimo bardzo ograniczonego budżetu, krwawe efekty specjalne – rzecz tutaj najważniejsza – robią odpowiednie wrażenie, a całość nakręcono sprawnie i z wyczuciem. Utrzymane w realistycznej tonacji wprowadzenie szybko ustępuje miejsca pełnej porozrywanych ciał jatce, której finałem będzie batalia z użyciem sierpa, młota, piły mechanicz-

Ile filmów zaczyna się od tego, że grupa przyjaciół dociera do miejsca, gdzie nie ma zasięgu? – pyta jeden z bohaterów „Dead Snow”, gdy wraz z przyjaciółmi dociera do miejsca, gdzie nie ma zasięgu. Wcześniej w takiej sytuacji znaleźli się bohaterowie innego norwerskiego horroru „Fritt Vilt”, który choć oparty na ogranych schematach, był próbą kina grozy na poważnie. „Dead Snow” woli bawić horrorowymi kliszami niż nimi straszyć.

28


nej i karabinu maszynowego. Widać, że Wirkola dobrze rozumie konwencję, w której się porusza, a robiąc film, świetnie się nim bawi. Bawią się również aktorzy. Najmniej, niestety, bawią się widzowie, bo o ile oglądali wcześniej „Martwe zło” i „Martwicę mózgu” oraz parę innych horrorów, nie zobaczą w „Dead Snow” nic nowego. To podstawowy zarzut wobec norweskiego filmu. Wszystko, co pokazuje nam Wirkola, już gdzieś było. OK, „Dead Snow” dostarcza 85 minut dobrej zabawy dla wtajemniczonych. Nie ma w nim jednak żadnej nowości – jest bazujące na nostalgii za kinem gore sprzed ćwierć wieku powielanie, kopiowanie i nawiązywanie. To erudycyjna gra w kino dla starzejących się koneserów gatunku, którzy docenią powrót do scen, na których się wychowali. Frajda z wychwyconych wizualnych cytatów,

uśmiech z tego, że jeden z bohaterów ma na sobie koszulkę z napisem „Braindead”. Nic więcej, co zresztą uczciwie przyznaje sam reżyser. Czy w czasach, gdy Sam Raimi kojarzy się ze „Spider-Manem”, a Peter Jackson z „Władcą pierścieni”, to wystarczy? Wyjadacze dostaną powtórkę z rozrywki, młodzież zapozna się ze sprawnie zrobioną, ale jednak kopią dzieł, których nie zna (choć lepiej by było, żeby sięgnęła po oryginały).

29


Rafał Szakoła: Skandynawskie kino grozy coraz mocniej zaznacza swoją obecność naHorrorowej mapie świata. „Dead Snow” to niezłe połączenie czarnego i Absurdalnego poczucia humoru z soczystą dawką gore. Film godny polecenia, a dla fanów „Martwicy mózgu” i „Martwego zła” - pozycja obowiązkowa

Bartosz Czartoryski: „Dead Snow” to utrzymana w klimacie „Martwego zła” esencja kina czystej zabawy. Nazizombie sięgają do wnętrza trzew i targają, aż Jakub Drożdżowski: z widza wypadną wszystkie flaki. Krew na śniegu nigdy nie Miało być zabawnie a wyszło jak zwykle... humor wpleciony na siłę, nuda wyglądała lepiej! przez dobrą połowę filmu. W drugiej połowie filmu każdy zombie wygląda tak samo. „Dead Snow” można sobie spokojnie odpuścić na rzecz takiego np. „Zombieland” Wojciech Jan Pawlik: Nie lubię biegających zombie. Pomijając tę „wadę”, wspomniany film to solidna dawka niezłej rozrywki. Wprawdzie daleko mu do klasyków, ale w ogromie pseudointelektualnych produkcji taka bezmózga jatka to długo wyczekiwane dzieło sztuki. Dawid Mlekicki: Sprawnie zmajstrowany horror, który z niepotrzebnym uporem pcha się na półkę między legendarne dokonania Raimiego i Jacksona. A jak już się pcha, to skłania do porównań. I wypada przy nich równie interesująco, jak nie przymierzając, zeszłoroczny śnieg. Skończyło się na tym, że 90 minut seansu wypełniła mi tęsknota za stylowymi zombie à la Kraftwerk, rodem z dziesięciokrotnie tańszego i trzy dekady starszego „Shock Waves” Wiederhorna


Konwent stał głównie pod znakiem RPGów – a to głównie dzięki turniejowi GRAMY!, ale także za sprawą RPGowych inicjatyw: Orient Express (propagującej nowe gry) i Sesji na życzenie, dzięki której bez problemu można było zagrać w wybrany system – w ten sposób kilka osób pierwszy raz w życiu pobawiło się RPG-ami. RPG-owy klimat podbijały też treściwe prelekcje.

gościła groza: podczas GRAMY! dwa razy pojawił się motyw nawiedzonego sierocińca. Raz opuszczony dom dziecka straszył w eliminacjach, powtórnie zagościł w półfinale, gdzie gracze wcielali się w role małych wychowanków, próbujących nie dać się zabić opętanemu woźnemu. Jedni MG mówili o strachu w RPG, a inni tworzyli scenariusz przygody Danse Macabre, w której plączą się losy żywych i umarłych. Prawdziwe szlagiery zostawiamy jednak na koniec. Chodzi o atrakcje z bloku programowego Danse Macabre. Wielką popularnością cieszyły się spotkania z krakowskim pisarzem horrorów Kazimierzem Kyrczem Jr, który opowiadał o swojej najnowszej książce „Koszmar na miarę”, makabrycznych torturach stosowanych między innymi przez Inkwizycję oraz o tym, jak straszyć i jakie fobie mogą nękać śmiertelników. Długo po prelekcji na korytarzu toczyły się dyskusje o wampirach zainspirowane wystąpieniem Agnieszki Kajmowicz pt. „Słodko-gorzkie spotkanie z wampirem, czyli degradacja mitu”. Dopełnieniem wszystkiego były zorganizowane przez Olkę Włodarczyk horrorowe konkursy, bluźnierczy turniej na największego znawcę mrocznego metalu autorstwa Bartka Samela i Marcina Jękota oraz nocne projekcje kina grozy.

Ale i dla fanów hor- Nie zabrakło więc gęsiej skórki. Miejmy rorów znalazło się nadzieję, że w przyszłym roku będzie parę smakowitych jeszcze straszniej. kąsków. Na sesjach

Text: Bartek Fabiszewski

Tarnowski konwent, który odbył się w dniach 28 – 30 maja okazał się sukcesem i trzeba go powtórzyć. Trochę nie dopisała co prawda frekwencja, ale dzięki temu spotkanie nabrało kameralności i nikt nie czuł się anonimowo. Życie towarzyskie kwitło przed wejściem do Gimnazjum Nr 4 (szkoły przestronnej i schludnej) oraz w legendarnej konwentowej knajpie Alchemik. Miejscowi bratali się z przybyłymi z dalekich stron, starzy wyjadacze z osobami nowymi w towarzystwie, organizatorzy z uczestnikami…


THE HUMAN CENTIPEDE THE HUMAN CENTIPEDE Holandia 2009 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Tom Six Obsada: Ashley C. Williams Dieter Laser Ashlynn Yennie Akihiro Kitamura

X X X

Text: Łukasz Pytlik

X X

- przetrawieniem tego, co spłodził Tom Six. Jak można się domyślić, groza jest tu wywołana naturalistyczną i całkiem udaną charakteryzacją stworzonej stonogi oraz tego, w jaki sposób funkcjonuje jej fizjologia. Wiadomo, stworzenie musi nie tylko jeść - musi też wydalać. To jeden z mocniejszych aspektów filmu, bo reszta ma tendencję do bycia, przepraszam za wyrażenie, równie gównianą, jak położenie bohaterki znajdującej się pośrodku stonogi…

Początek może zrazić kogoś, kto jest uczulony na „Hostel” - zawiązanie akcji jest tu bardzo podobne. Ot, dwie bardzo urodziwe Amerykanki podróżują po Europie. Jako, że dziewczyny ze Stanów zaliczają się do tych najbardziej rozrywkowych przedstawicielek płci żeńskiej wyruszają na imprezę. Dość powiedzieć, Niektórych zachowań bohaterów po że zamiast w objęcie blondwłosych i nie- prostu nie można zrozumieć i każą one bieskookich Niemców - bo w Niemczech zastanawiać się, czy aby przypadkiem dzieje się akcja filmu - wpadają w łapy chirurga obłąkanego marzeniem stworzenia ludzkiej stonogi. Mniej więcej od 1/3 filmu oglądamy „tresurę” owego wynaturzenia - Japończyka będącego „głową” oraz dwóch dziewczyn stanowiącymi dalsze segmenty ciała stonogi. Trzeba przyznać, że ludzie o słabych żołądkach mogą mieć kłopot z - o, ironio!

Większość współczesnych filmów grozy opiera się na kliszach tak ogranych, że prawdziwą sztuką jest się na takim „tworze” porządnie wystraszyć. A tu nagle pojawia się taki Tom Six, rodem z Niderlandów, który z kawału, zabawy zorganizowanej w gronie znajomych - robi film. I nie jest to może film z najwyższej półki, ale sam pomysł jest jednym z oryginalniejszych, jakie się ostatnio pojawiły.

32


sąsiadem chirurga, nie jest spec od wycinania mózgów. Pal licho to, co wyprawiają nasze nieszczęsne dziewczyny - są odurzone narkotykami i oprócz ładnych buziek nie wydają się mieć zbyt wiele pod sufitem. Ale profesjonalizm policjantów, których mamy możliwość oglądać w dalszej części filmu woła o pomstę do nieba. Główna bohaterka nie tylko dobrze wygląda, ale gra na tyle dobrze, że bez trudu wierzymy w koszmar, który musi przeżywać. Gorzej jest z resztą. Spuszczę zasłonę milczenia na policję, ale pan chirurg wygląda na jegomościa, który kurs rzemiosła aktorskiego pobierał korespondencyjnie, oglądając taśmy z pornosami rodem zza wschodniej ściany Muru Berlińskiego. Japończyka z kolei przedstawiono tak karykaturalnie, że bardziej już chyba nie można. Cały czas drze się o honorze i hańbie i widz tylko czeka, aż przywdzieje słynną opaskę ze znakiem wschodzącego słońca.

Trochę ponarzekałem, ale przyznaję, że bawiłem się oglądając „The Human Centipede” setnie. Po pierwsze to jednak powiew świeżości, a po drugie - sam koniec jest doprawdy przerażający i perwersja śmierci, którą mamy okazję oglądać zawstydziłaby nawet samego Pinheada. Gwarantuję zimne ciarki na plecach. A kiedy będziecie oglądać „The Human Centipede”, Tom Six będzie w trakcie kręcenia sequela - tym razem o dwunastu ludziach zszytych ustami i odbytami. Pysznie, prawda?

33



-------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Jan Kabat Ilość stron: 400

W wyniku pomyłki przy wypisywaniu certyfikatu narodzin Todd Thomas stał się Dziwnym Thomasem i błąd ten okazał się proroczy. Odd posiada bowiem moc niespotykaną, jest medium obdarzonym „psychicznym magnetyzmem” prowadzącym go niczym mentalny GPS do celu. Co więcej, a może przede wszystkim, zdolny jest nawiązać kontakt z zaświatami, widzi błąkające się po świecie dusze. Ów dar, bądź też przekleństwo, wpycha go w rozłożone szeroko ramiona przygody już po raz czwarty. Spisane piórem Deana Koontza „Kilka godzin przed świtem” jest kolejnym tomem zaplanowanej na siedem części sagi o młodym zaklinaczu duchów.

„Kilka godzin przed świtem” idealnie wpasowuje się w bibliografię Deana Koontza – jako książka, która postawiona na półce, nie wyróżni się ani grzbietem, ani zawartością spośród dziesiątek innych wydanych w Polsce dzieł tego autora.

Text: Bartosz Czartoryski

DEAN KOONTZ - Kilka godzin przed świtem (Odd Hours)

Czwarty tom przygód Odda Thomasa to więcej tego samego – sensacyjnej akcji z domieszką lekkiej przygody wziętej żywcem z powieści Clive’a Cusslera. Nie dokonała się też żadna rewolucja stylistyczna, Koontz nadal ma problem z rezygnacją z przydługich opisów, przez co fragmenty obliczone na szybką akcję ciągną się niczym szachowy mecz. Nie da się jednak pominąć niezłych dyOdd Thomas osiadł tymczasowo w sen- gresyjnych dialogów, które chłonie się nym miasteczku Magic Beach, najmując z zaciekawieniem. się na stanowisko kucharza w domu Hutcha, emerytowanego aktora. Pech Nowa książka Koontza to szeregowy tychciał, że chłopak jest bohaterem po- tuł, jakich wiele: ani dobry, ani zły – przewieści sensacyjnej i nie dane mu bę- ciętny, szary, nijaki. Z kart „Kilku godzin dzie spędzić wielu z tych czterystu stron przed świtem” bije uwielbienie autora książki na (notabene niezwykle cieka- dla jego bohatera, w którym faktycznie wych) rozmowach ze swoim pracodaw- drzemie niemały potencjał, jednak owa cą. Za sprawą spotkanej przypadkowo kreacja niknie w meandrach niezbyt wydziewczyny zostaje wciągnięty w intry- myślnej intrygi. Po autorze „Opiekunów” gę o zasięgu globalnym, grożącą mię- można było spodziewać się czegoś lepdzynarodowym kryzysem atomowym. szego. Wydaje się, że bój toczony przez Wykorzystując swoje nietuzinkowe zdol- muzy czuwające nad twórczością Koontności, stanie przed dylematem, któremu za wygrywa patronka mrocznej literatury wcześniej nie musiał stawić czoła – czy dla młodszych czytelników. godzi się odebrać jedno życie, by uratować setkę?

35



Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka

TECZKA AKT PERSONALNYCH Wojciech Lulek

GP: Korektor Muzyk, rysownik

Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Obietnica sławy, bogactwa i kobiet. Jakoś jeszcze się do nich nie

dokopałem...

Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Rozgrzebywanie cudzych tekstów. Często to synonimy. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? Ostatnio? „Blair Witch Project” – wiem, że było to dawno, ale do Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? W zasadzie każdy film o zombiakach ma szansę stać się moim

dziś nie widziałem nic lepszego.

ulubionym.

Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Przereklamowane „Paranormal Activity”. Freddy czy Jason? Zdecydowanie Freddy – jest bardziej wygadany. Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Dosłownie wszystko... Ale fanom grozy polecam komiks „The Walking Dead”. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Przy jakimś żywym reggae, rzecz jasna. Jak często jadasz surowe mięso? Częściej niż gotowane warzywa. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Zdobycie sławy, bogactwa i kobiet. Już wiem, że nic z tego nie jest

związane z pracą grabarza.


MULBERRY STREET ULICA MULBERRY USA 2006 Dystrybucja: Vitra Film Reżyseria: Jim Mickle Obsada: Nick Damici Kim Blair Larry Fessenden Bo Corre

X X

Text: Bartłomiej Kluska

X X X

po końcowe stadium, gdy zainfekowani zombie ganiają po opustoszałych ulicach tych, którym jeszcze udało się przeżyć. Epidemia nie stanowi tu tylko pretekstu do bezmyślnej jatki – i to też jest dobre. A co jest złe? Przede wszystkim wtórność. To, że zmarnowano wysiłek wielu osób, by opowiedzieć historię, którą widzieliśmy już setki razy, i nie dodać kompletnie nic od siebie. A przecież można, bo mimo że filmy o zombie mają już 40 lat, wciąż powstają obrazy wnoszące jakieś nowe elementy, próbujące podejść do tematu w inny sposób. Czy to z rozmachem (jak w „28 dniach później”), czy kameralnie (jak w „[REC]”), z humorem

Na początek plusy. Pierwszy za odwagę, bo debiutujący twórcy dysponowali bardziej niż skromnym budżetem, a mimo to zdecydowali się na pewien realizacyjny rozmach. Sceny miasta opanowanego przez zombie robią odpowiednie wrażenie, efekty specjalne również, tam zaś, gdzie nie wystarczyło pieniędzy, umiejętnie użyto montażowych sztuczek. Wizualnie wszystko jest OK, podczas seansu nie ma się wrażenia, że to amatorski film kręcony za pół darmo i grany przez naturszczyków. I za to brawa. Fachowa robota. Drugi plus „Mulberry Street” dostaje za interesująco pokazany wycinek epidemii – od pierwszych, pojedynczych przypadków choroby roznoszonej przez szczury, powoli rozprzestrzeniającej się po całym Manhattanie, przez migawki z telewizyjnych serwisów informacyjnych, brak jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz i odcięcie zarażone rejonu, aż

Niewielka grupka bohaterów próbujących przetrwać epidemię choroby, która zmienia ludzi w bezmyślne, żądne krwi zwierzęta. Było? Jasne, że było. W „Mulberry Street” ta dobrze (zbyt dobrze?) znana wszystkim miłośnikom kina grozy historia zostaje opowiedziana raz jeszcze.

38


(„Wysyp żywych trupów”, „Zombieland”) lub refleksyjnie („Pontypool”). Długo by można wymieniać tytuły, które wniosły jakiś świeży powiew. Co wniosło „Mulberry Street”? Od biedy: elementy kina obyczajowego, bo pierwsza część filmu to właściwie reportażowy obraz społecznych nizin Manhattanu. Jest były bokser z ponurą przeszłością, matka samotnie wychowująca nastoletniego syna, dozorca pilnujący, by rozpadający się dom utrzymać w jako takim stanie technicznym, nękany chorobami starzec – nad wszystkimi wisi groźba eksmisji, wszyscy zmagają się z codziennymi problemami finansowymi, z samotnością, z pustką, a widz ogląda ich losy przez ponad pół godziny i może mieć to pewną wartość, o ile miłośnik socjologizującego kina obyczajowego jest przy okazji fanem kina grozy, bo później seans zmienia się w dosłowną walkę o życie. Ilu jednak miłośników kina obyczajowego doceni krwawą jatkę z finału?

Z drugiej strony, ilu koneserów filmów o zombie zachwyci się społecznym wydźwiękiem pierwszej – nieco rozwlekłej – części „Mulberry Street”? Jeśli zaś potraktować film po prostu z punktu widzenia fana horroru, dostajemy grupkę bohaterów, którzy próbują przetrwać epidemię, trochę krwawych scen, trochę ucieczek, trochę walki; ktoś zginie, ktoś przeżyje, po czym na ekran wjadą napisy końcowe. Nic nowego. Obejrzeć, zapomnieć. Szkoda, że tylko tyle.

39



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 2006 Tłumaczenie: Piotr Roman Ilość stron: 352

Między wydarzeniami z „Ducha Zagłady” a tymi z „Krwi Manitou” Harry Erskine, główny bohater tej najbardziej rozpoznawalnej sagi Mastertona, mierzy się z Misquamacusem po raz czwarty w opowiadaniu „Wnikający duch” ze zbioru „Uciec przed koszmarem”. Tym razem żądny krwi szaman odradza się w córce Harry’ego i Karen – Lucy. Opętana dziewczynka dopuszcza się coraz bardziej przerażających czynów, by w konsekwencji doprowadzić do powrotu Indiańskiego szamana. Misquamacus zostaje jednak pokonany przez manitou pociągu, który okazuje się silniejszy niż prastara indiańska magia. Zakończenie tego krótkiego pojedynku przywodzi na myśl pierwszą część sagi, kiedy to Misquamacus zostaje pokonany przez manitou wielkiego komputera – symbolu techniki białego człowieka. Przeciętne opowiadanie przez kilka lat trzyma nas w niedosycie, do czasu pojawienia się na rynku kolejnej części sagi.

je oko w oko z przerażającą epidemią zamieniającą ludzi w żądne krwi wampiry. Zarażeni są w stanie zrobić wszystko, by napić się krwi, posuwają się nawet do tego, by zabijać własne rodziny. Zaraza rozprzestrzenia się, tysiące ludzi zostaje zamordowanych, setki przemieniają się w żywe trupy – wampiry Strigoi. Równorzędnie do przedstawionych wydarzeń, w które wplątał się Frank, Harry Erskine natrafia na ślady prowadzące go do Zbieracza Wampirów – przywódcy hord nieumartych, Vasila Lupa. To właśnie jego do życia zbudził Misquamacus, którego rozszczepiony w „Duchu Zagłady” duch zespolił się w jedno pod wpływem temperatury wytworzonej przez... atak na World Trade Center. Misquamacus, odzyskawszy siły, opętuje Lupa, zawiera krwawy pakt z przywódcą legionu wampirów i ponawia próbę zniszczenia Ameryki, której oczywiście zapobiec może tylko Harry Erskine.

Text: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Krew Manitou (Manitou Blood)

Harry Erskine powraca, a wraz z nim uwielbiana przez czytelników pierwszoosobowa narracja i znani i lubiani bohaterowie – Amelia Crusoe i Śpiewająca Skała, po raz kolejny jako duch. W „Duchu zagłady” Masterton pokazał zażyłości między magią Indian a magią voodoo. W „Krwi Manitou” to rumuńska potęga wampirów miesza się z żądzą zemsty czerwonoskórych, by spróbować dokonać totalnej zagłady.

Dla fanów serii „Krew Manitou” będzie ciekawym zestawieniem dwóch bardzo różnych kultur. Obiektywnie jest to niestety najsłabsza książka serii. Gdyby Masterton zdecydował się na wyrzucenie wątków z Manitou i napisanie powieści o wampirach, ocena byłaby wyższa. Poprzeczka zawieszona przez świetnego „Ducha Zagłady” okazała się jednak za trudna do przeskoczenia. „Krew Manitou” to mimo wszystko książka niezła i na pewno godna polecenia. Jednak jako czwarta część tak Powieść zaczyna się od przygody boha- znakomitego cyklu posiada wady, których tera drugoplanowego – Franka Wintera. nie sposób nie zauważyć. Lekarz, bo taką funkcję pełni Frank, sta-

41


Text: Piotr Burakowski

Dziecko Rosemary (Rosemary’s Baby) Rok premiery: 1968 Reżyseria: Roman Polański

Mające swoją premierę w 1968 roku „Dziecko Rosemary” stworzyło nową odmianę gatunku grozy, nazywaną horrorem satanicznym* albo - rzadziej - okultystycznym. Poprzedziły je rzecz jasna inne całkiem dobrze wpasowujące się w tę kategorię filmy (dla przykładu, „Siódma ofiara” czy „Maska Czerwone* często zawiera elementy okultystyczne i zawsze występuje w nim postać Szatana albo Antychrysta.


go Moru”), ale to „Dziecko Rosemary” zostało uznane za jego prawdziwego prekursora. Było to pierwsze dzieło Polańskiego nakręcone przez niego w Stanach Zjednoczonych, które zapewniło wtedy jeszcze 34-letniemu reżyserowi ogromny sukces. Stanowiło ono punkt odniesienia dla wielu innych kultowych produkcji z tego nurtu, takich jak „Omen” czy „Egzorcysta”, ale bez wątpienia to „Dziecko Rosemary” jest do dzisiaj jego najlepszym reprezentantem. W filmie poznajemy młodą parę o nazwisku Woodhouse - tytułową Rosemary i jej męża Guya, początkującego aktora. Wprowadzają się oni do apartamentu Bramford w New York City, który posiada pewne mroczne historie, ale traktowane są one przez parę z dużym dystansem. W zaklimatyzowaniu się pomagają im nieco ekscentryczni sąsiedzi w podeszłym wieku - Minnie i Roman Castevetowie. Początek filmu został ujęty w lekkiej atmosferze, która jednak poprzez pomniejsze sceny zwiastuje nieuchronne złe wydarzenia. Pierwszym z nich jest rzekomo samobójcza śmierć dziewczyny, której pomogli, zapewniając między innymi schronienie w swoim domu, Castevetowie. Z kolei w wyniku zbliżenia z Guyem, któremu towarzyszy osobliwa wizja, Rosemary zachodzi w ciążę, co prowadzi do nawiązania nietuzinkowej akcji obrazu. Widza uderza kreacja Rosemary, której rolę znakomicie odegrała Mia Farrow. Stanowi ona doskonały kontrast dla swojego pełnego energii i pragnącego

kariery męża, w którego wcielił się John Poetessami. Jest delikatna, a w pewnym momencie wręcz krucha i osamotniona, ale zawsze niewiarygodnie przekonująca. Warto wspomnieć, że sama Mia Farrow podczas kręcenia „Dziecka Rosemary” ogromnie narzekała na ciągłe powtarzanie kolejnych scen. Jednak mimo udziału w wielu innych filmach to właśnie rola w dziele Polańskiego jest nadal jej najlepszą. Godne ogromnego uznania okazuje się także aktorstwo postaci drugoplanowych, zwłaszcza Ruth Gordon grającej Minnie. Ta ciekawska i energiczna kobieta stanowi drugą, zaraz po Rosemary, najlepszą kreację w filmie. Wbrew pozorom fabuła „Dziecka Rosemary” stanowi naprawdę oryginalną historię, przez co odbiorca bywa niejednokrotnie zaskakiwany. Do tego dochodzi sugestywna atmosfera filmu, którą w pewnym momencie wzmaga osaczenie, jakie towarzyszy Rosemary, oraz doskonała i klimatyczna muzyka. Obraz, będący ekranizacją powieści Iry Levina o tym samym tytule, jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli kina grozy, który urzeka swoim dopracowaniem i przewrotnym scenariuszem. Michael Bay pracuje nad remakiem „Dziecka Rosemary”, który zapewne jeszcze w tym roku ujrzy światło dzienne. Dotychczasowo stworzył on nowe wersje takich produkcji jak „Teksańska masakra piłą mechaniczną”, „Amityville” i „Autostopowicz”.


czej demony, które ją opętały), do czego zaliczają się spazmatyczne konwulsje, ordynarne wyzwiska wobec innych lub okaleczanie samej siebie. Z czasem jej wygląd zmienia się, zwłaszcza twarz ulega deformacji, przez co w pewnym momencie nie tylko wewnętrznie, ale i zewnętrznie przypomina potwora.

Egzorcysta

(The Exorcist) Rok premiery: 1973 Reżyseria: William Friedkin

Przez długi czas filmowi towarzyszy sielankowa atmosfera - Chris spełnia się jako aktorka, natomiast Regan jest bardzo pogodnym i wesołym dzieckiem. Dlatego tym bardziej uderzająca jest przemiana małej dziewczynki. W tle mamy przede wszystkim dwie postaci: młodego i energicznego księdza Damiena (Jason Miller), który zna się na psychologii, i o wiele starszego ojca Merrina (Max von Sydow), który dawniej poza granicami swojego kraju zajmował się egzorcyzmami. Razem tworzą oni swego rodzaju duet, mający na celu walkę z demonami siedzącymi w małej Regan.

W swoim czasie „Egzorcysta” okazał się bardzo oryginalną i nieszablonową pod względem tematyki produkcją. Co więcej, uderzał on w tak niebagatelny problem, jaki stanowią opętania. Obecnie robi to jeszcze mocniej, bowiem Podsumowując - „Egzorcysta” to naw dzisiejszych czasach są one niestety prawdę ciekawie zrealizowany film, znacznie częstszym zjawiskiem. który w swoim czasie był innowacyjnym przedsięwzięciem w gatunku groAktualnie „Egzorcysta” nie wywołuje tak zy. Pokazuje on również inne ujęcie silnego strachu na widzach jak dawniej. horroru satanicznego, którego wzorem Poza tym pewne sceny w nim zawarte poszły na przykład równie godne polewywołują dzisiaj wręcz lekkie rozbawie- cenia „Egzorcyzmy Emily Rose”. Dzieło nie, jednak mimo to omawiany obraz po- w reżyserii Williama Friedkina to rzecz trafi przerazić. Dzieje się tak za sprawą jasna klasyk - na chwilę obecną podczas znakomitych scen opętania dwunasto- seansu wywołuje nieco ambiwalentne letniej Regan (Linda Blair), które budują odczucia, lecz mimo to jest pozycją oboniepokojącą atmosferę. Matka dziew- wiązkową. czyny, Chris (Ellen Burstyn), szuka dla niej pomocy u lekarzy czy hipnotyzera, ale szybko okazuje się, że ostatni pro- „Egzorcysta” doczekał się w 1990 roku myk nadziei stanowi jedynie interwencja parodii o tym samym tytule, w której zaegzorcysty. Nikt inny bowiem nie radzi grał między innymi Leslie Nielsen i znasobie z tym, co wyprawia Regan (czy ra- na z pierwowzoru Linda Blair.


Stephens) wiesza się na jego przyjęciu urodzinowym, krzycząc, że robi to dla niego. „Omen” oferuje przede wszystkim tajemniczą i przytłaczającą atmosferę. Poza tym w filmie na uwagę zasługują kreacje postaci, zwłaszcza małego Damiena, który pozornie wydaje się bardzo pogodnym i wesołym dzieckiem, kochająOmen cym swoich rodziców. W rzeczywistości (The Omen) okazuje się on potworem, Antychrystem, Rok premiery: 1976 pragnącym przejęcia wpływów swojego Reżyseria: Richard Donner ojca. Pomimo młodego wieku jest zdolny „Omen” to w swoim gatunku dzieło wy- do wszystkiego, aby osiągnąć swój cel. bitne i zarazem jeden z najlepszych przedstawicieli horroru satanicznego. Najmocniejszy atut „Omena” to wyczuStanowił (i nadal stanowi) inspirację dla walny już od samego początku ciężki innych produkcji z tego nurtu. Mimo to klimat. Może nie towarzyszy mu uderzażadne podobne przedsięwzięcie, nawet jące zaszczucie postaci, ale jest on nieremake samego „Omena”, nie dorosło zwykle sugestywny, w przeciwieństwie do wielu dzisiejszych filmów z tego nurmu do tej pory do pięt. tu. Bez wątpienia film Richarda Donnera Robert Thorn (Gregory Peck) i Katherine dzięki swojej fabule, grze aktorskiej, Thorn (Lee Remick) tracą po porodzie znakomicie zrealizowanym i nierzadko dziecko. Jednak kobieta o tym nie wie, strasznym scenom i klimatycznej mua jej mąż, zdając sobie sprawę z tego, zyce Jerry’ego Goldsmitha tworzy jeden jak było ono ważne dla jego żony, po- z najlepszych dotychczasowo stworzostanawia zaopiekować się niemowlę- nych przedstawicieli horroru. ciem zaofiarowanym mu przez księdza, którego matka zginęła w czasie porodu. Udaje przy tym przed Katherine, że to Gregory Peck otrzymał za swoją kreację ich dziecko. Rodzina żyje szczęśliwie w „Omenie” 250 tysięcy dolarów i dow pięknym i dużym domu, a sam Robert datkowo zyskał 10% udziału w zyskach. awansuje na ambasadora Wielkiej Bry- Biorąc pod uwagę ogromny komercyjny tanii, ale do momentu... Pewnego dnia sukces „Omena”, było to zdecydowanie opiekunka małego Damiena (Harvey niebagatelne wynagrodzenie.


jednym z trzech egzemplarzy na świecie. Nie jest jednak pewien co do jego autentyczności, w związku z czym prosi o pomoc w weryfikacji tego unikatowego dzieła Corso. Ten, zachęcony niemałym wynagrodzeniem, po pewnym czasie ulega propozycji i wyrusza do Europy, gdzie będzie mógł wypełnić postawione przed nim zadanie. Podstawową zaletą filmu są przepiękne zdjęcia, które uzupełnia doskonale skomponowana muzyka. Z kolei irytująca bywa czasami niedostatecznie Dziewiąte wrota dobrze przedstawiona fabuła, które jest (Ninth Gate) miejscami, poprzez swoje ewidentne Rok premiery: 1999 Reżyseria: Roman Polański luki, niezrozumiała. Mimo to film jest interesujący i zmusza nas do pewnych „Dziewiąte wrota” to drugi i przynajmniej refleksji, co stanowi jego ogromny atut, jak na razie ostatni horror satanicz- podobnie jak i sami aktorzy, którzy zany, który - w oparciu o „Klub Dumas” grali bez najmniejszego zarzutu. Arturo erez-Reverte - stworzył Polański. Niestety bardzo daleko mu do poziomu Oglądaniu „Dziewięciu wrót” nie towaprezentowanego przez o wiele starsze rzyszą ogromne emocje. W filmie wy„Dziecko Rosemary”, ale nadal pozo- stępuje często spokojna, melancholijna staje kawałkiem dobrego kina. Przede atmosfera, a strach jest serwowany wszystkim na uwagę zasługuje specy- z pewnym umiarem. Jednak obraz zadoficzna atmosfera, połączona z dopraco- wala swoją specyfiką i historią, której dawaniem technicznym i ciekawą, aczkol- leko do pretensjonalności wielu innych wiek miejscami nielogiczną, fabułą. produkcji. Zaletą filmu jest rzecz jasna sam Johnny Deep, który standardowo już dobrze odegrał swoją rolę. W „Dziewiątych wrotach” wciela się on w nieco sarkastycznego, lecz niepozbawionego uroku specjalistę w dziedzinie starodruków nazwiskiem Dean Corso. Boris Balkan (Frank Langella), kolekcjoner z wieloma starodrukami poświęconymi Szatanowi, od niedawna jest posiadaczem „Dziewięciu wrót królestwa cieni”, będącego

W „Dziewiątych wrotach” jedną z bardziej kluczowych dla fabuły postaci (tajemniczej dziewczyny, która pomaga Corso) znakomicie, wręcz najlepiej z całej obsady, odegrała Emmanuelle Seigner, będąca żoną Polańskiego. Warto wspomnieć, że zagrała ona ostatnio w niezbyt udanym „Giallo” Dario Argento czy niedawno wypuszczonym dramacie „Chicas” autorstwa Yasmina Reza.


czciciel Szatana, który wiąże niecne plany z przyszłą matką dwójki dzieci.

Błogosławiona

(Blessed) Rok premiery: 2004 Reżyseria: Simon Fellows „Błogosławiona” swoją fabułą czy wybranymi postaciami przypomina nieco „Dziecko Rosemary”, ale jeśli spojrzeć na diametralnie odmienne poziomy tych obydwu produkcji, ich porównywanie wydaje się profanacją. Oczywistym jest, że dziełu Polańskiego niezwykle ciężko dorównać, ale „Błogosławiona” pozostaje daleko w tyle nawet za znacznie słabszymi horrorami satanicznymi. Film ten przez swój niski poziom szybko ulatnia się z pamięci widza. Kanthalami (Heather Graham) od dawna walczy z bezpłodnością, bezskutecznie próbując zajść w ciążę. Wspiera ją mąż Craig (James Purefoy), który marzy o karierze pisarza. Pewnego razu los uśmiecha się do pary zakochanych i Kanthalami, dzięki pobytowi w specjalistycznej klinice, oczekuje pary bliźniaków. Z czasem okazuje się, że właścicielem wspomnianej kliniki jest

Najbardziej znaczącą wadą „Błogosławionej” jest brak pomysłu na ciekawą, oryginalną historię. Niedobre wrażenie zostało spotęgowane przez jednowymiarowe i przewidywalne postaci, które czasami przywodzą na myśl te z „Dziecka Rosemary”, jak na przykład Earl Sidney (David Hemmings), wspomniany wcześniej zwolennik Szatana, który jest swego rodzaju dzisiejszym odpowiednikiem Romana. Poza tym film Simona Fellowsa został praktycznie wyprany z atmosfery grozy, przybierając formę bezpłciowego produktu. Zaletą „Błogosławionej” okazała się przede wszystkim rola duchownego Carlo, którego rolę odegrał Andy Serkis. „Błogosławiona” to jeden z najsłabszych przedstawicieli horroru satanicznego, który nieudolnie kopiuje pomysły ze znakomitego „Dziecka Rosemary”. Utwierdza nas tym samym w przekonaniu, że do stworzenia dobrego i cenionego filmu nie wystarczy wzorowanie się na kultowym dziele, jeżeli brakuje odpowiedniego pomysłu i umiejętności, tak jak zabrakło ich autorom „Błogosławionej”. Rola czciciela Szatana w „Błogosławionej” okazała się ostatnią filmową kreacją Davida Hemmingsa, który zmarł trzeciego grudnia 2003 roku.


dzając ją w przekonaniu, że jest on ich biologicznym synem. W między czasie pojawiają się niepokojące zdarzenia związane z Damienem, które powoli zaczynją niepokoić Katherine.

Omen

(The Omen) Rok premiery: 2006 Reżyseria: John Moore Remake „Omena” zalicza się do udanych produkcji. Posiada on porządną dawkę strachu i pozostaje w znacznej mierze wierny kultowemu pierwowzorowi. Mimo to atmosfera tytułu uległa znacznym zmianom. Pamiętajmy jednak, że od czasu premiery pierwowzoru, który trafił do kin w 1976 roku, minęło wiele lat, więc taki efekt był niemal nieuchronny. Tak czy inaczej dzisiejszy „Omen” pozostaje znacznie w tyle za oryginałem, który jest po prostu nie do przebicia. Robert Thorn, stawiający owocne kroki w polityce, wraz ze swoją żoną imieniem Katherine pragnie dziecka. Kiedy okazuje się, że ich pociecha urodziła się martwa, Thorn przystaje na propozycję księdza, proponującego mu opiekę nad niedawno urodzonym niemowlęciem, którego matka zginęła podczas porodu. Przez lata Thorn ukrywa przed ukochaną informację na temat pradziwego pochodzenia ich syna, Damiena, utwier-

„Omen” jest nieskomplikowanym filmem, nastawionym na straszenie widza i pozbawionym głębszej fabuły czy skomplikowanych portretów psychologicznych postaci. Pod względem aktorskim najlepszą rolę odegrała w nim Julia Stiles, czyli Katherine. Wiarygodnie przedstawiono jej nieco apatyczny charakter i strach, jaki w pewnym momencie wywołuje u niej Damien. Znacznie mniej znaczącą rolę odegrała w „Omenie” Mia Farrow, która występuje tutaj jako przesiąknięta złem opiekunka Damiena, jednak poradziła sobie ze swą rolą doskonale. Z kolei swoją nieco drętwą grą aktorską irytuje Liev Schreiber (filmowy Thorn), który mimo to wypadł przyzwoicie, tak samo jak i reszta obsady. Porcja strachu, w tym parę naprawdę poruszających scen, ciekawy klimat i fabuła nawiązująca do popularnego klasyka - to wszystko oferuje nam nowa wersja „Omena”. Dlatego klucz do odpowiedzi na pytanie, czy jest on pozycją godną uwagi, pozostaje indywidualną kwestią, bowiem wszyscy błędnie spodziewający się poziomu poprzednika będą zawiedzeni. W „Omenie” jako reporter zamieszany w mroczną sprawę związaną z Damienem występuje Harvey Stephens, który odegrał jego rolę w oryginale.


Roxanne (Sarah Wayne Callies, znana chociażby jako Dr Sara Tancredi z serialu „Prison Break”) postanawiają wziąć udział w przestępstwie. Jak się szybko okazuje, pozornie proste zlecenie stanowi ogromne wyzwanie, a wszystko za sprawą Davida, który prowadzi przebiegłą i diaboliczną grę ze swoimi porywaczami.

Zabójczy szept

(Whisper) Rok premiery: 2007 Reżyseria: Stewart Hendler „Zabójczy szept” niewątpliwie inspiruje się „Omenem” i chociaż prezentuje widzom zupełnie inną historię, jest mocno pretensjonalny. Mamy tutaj do czynienia z lekkim horrorem, który nie przytłacza swoją atmosferą ani nie wywołuje zimnego potu na karku. Tym niemniej omawiany obraz ogląda się całkiem przyjemnie, a fabułę ratują intrygi stosowane przez małego chłopca, będącego kluczową postacią tytułu. Max Truemont (Josh Holloway, ostatnio popularny ze względu na swoją rolę Sawyera w serialu „Lost”), który właśnie wyszedł z więzienia, dostaje od swojego znajomego propozycję udziału w porwaniu dla okupu 10-letniego chłopca Davida, który wychowuje się w bogatym domu. Początkowo niechętny, po nieudolnych próbach rozkręcenia własnego i uczciwego interesu, ulega przyjacielowi i razem ze swoją dziewczyną

Jak wspomniałem, „Zabójczy szept” czerpie inspiracje z „Omena”. Poza samą postacią demonicznego chłopaka są one widoczne w wielu scenach, jak na przykład wtedy, gdy Davidowi pomagają wilki (Damien w trudnych sytuacjach miał zapewnione wsparcie psów) lub kiedy jedna z postaci ginie z powodu spadającego na nią przedmiotu - scena z „Omena”, w której ginie ksiądz, została zastąpiona w „Zabójczym szepcie” podobną. David nie jest na tyle charyzmatyczny i straszny jak Damien z obydwu wersji „Omena”, ale zaskakuje swoim sprytem, przebiegle bawiąc się tymi, którzy go uprowadzili. Pomimo tego wątki fabularne są mocno przewidywalne, niewiele rzeczy zaskakuje widza, a do tego mocno rozczarowuje wręcz tragicznie zrealizowane zakończenie. Dlatego „Zabójczy szept” pozostaje jedynie ciekawostką, którą można obejrzeć, aczkolwiek niewiele stracimy, wybierając seans z innym filmem. Tytuł roboczy filmu nosił nazwę „Hellion” („Zatraceniec”).


PANDORUM PANDORUM USA, Niemcy 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Christian Alvart Obsada: Dennis Quaid Ben Foster Cam Gigandet Antje Traue

X X X

Text: Sebastian Drabik

X X

Odległa przyszłość. Przeludnienie doprowadziło do całkowitego wyczerpania zasobów i globalnej wojny o resztki. W podróż mającą trwać 123 lata w kierunku planety podobnej do Ziemi zostaje wysłany statek kosmiczny. Jego misją jest próba wystartowania nowej cywili-

zacji. Oczywiście na pokładzie znajduje się większość ludzi. Ale coś idzie nie tak. Dwóch pasażerów budzi się nagle z hibernacji. Zdezorientowani, nie wiedzą... nie pamiętają, kim są. Kiedy amnezja ustępuje, uruchamiają stację komunikacyjną. Pyton (Dennis Quaid) kieruje Bowerem (Ben Foster), który udaje się w głąb statku, żeby uruchomić reaktor. Okazuje się, że na statku wydarzyło się coś strasznego, a dwójka ludzi z załogi nie jest sama. Osoba, na którą Bower natyka się na jednym z korytarzy, nie jest człowiekiem... „Pandorum” to film SF przyprawiony horrorem i wzmocniony akcją, w którym „Event Horizon” spotyka „Resident Evil”, a dodatkowo ociera się o „The Descent”. Dwa pierwsze filmy stworzył Paul W.S. Anderson, a w omawianym przeze mnie filmem jest producentem wykonawczym i jego wpływ na kształt filmu jest widoczny. „Pandorum” nie miało co prawda wysokiego budżetu, więc nie spodziewajcie

Filmy SF utrzymane w klimacie filmów grozy darzę sympatią. Najbardziej serię „Alien”, bo tego typu obrazy trafiają w mój gust. Nic więc dziwnego, że jakiś czas temu moją uwagę zaczęły przykuwać ciekawe postery reklamujące „Pandorum”. Pełne Gigerowego masochizmu i złowieszczej futurystyki. Niedługo potem pojawiły się teasery i trailery. Zasugerowały, że warto czekać na ten obraz. Czarę ciekawości przelała wiadomość, że wystąpi tam nie byle kto, bo Dennis Quaid i Ben Foster. Musiałem ten film obejrzeć!

50


się oszałamiających efektów specjalnych. Za to gra aktorska stoi na solidnym poziomie. Role wymagały oddania strachu, zagubienia, ale i odwagi i brawury. I zostały wykreowane nietuzinkowo. Bower i Foster to bohaterowie, którzy na długo zapadną w pamięć. Scenariusz jest intrygujący, co prawda w niektórych miejscach sprawia wrażenie nieco niespójnego (jest to prawdopodobnie wynikiem zbyt intensywnej pracy i być może zbyt wielu przeróbek scenariusza), ale całość zbudowana przez Milloya i Alvarta wydaje się kom-

pletna, a nieścisłości natychmiast rekompensowane są dynamiczną akcją. Atmosfera na zamkniętym statku według najlepszych wzorów jest przepełniona paranoicznym, klaustrofobicznym strachem. Szkoda, że czasem można odnieść wrażenie, iż niektóre sceny są trochę niedbałe i zabałaganione (szczególnie szybkie akcje w ciemnych pomieszczeniach, które bardziej mylą, niż dostarczają rozrywki). Pewnym jest, że „Pandorum” będzie trzymało Was w niepewności do samego finału, który na szczęście wyjaśni pewne niedociągnięcia narracyjne z początku filmu. Ale! Zostaje jeszcze sporo niewyjaśnionych elementów, które spokojnie pozwolą na nakręcenie sequelu. A może nawet twórcy liczyli na dobre przyjęcie filmu i scenariusz kontynuacji jest już gotowy? „Pandorum” dostarcza sporo wrażeń i świetną rozrywkę. Fani horrorów SF po seansie będą więcej niż zadowoleni!

51



-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 2009 Tłumaczenie: Anna Bańkowska Ilość stron: 288

Czy Marylin Monroe ma coś wspólnego z horrorem? Cóż, w końcu można nawet piernik zrównać z wiatrakiem, ale w przypadku naszego symbolu seksu aż tak wyobraźni napinać nie trzeba. Za takimi kobietami jak Marylin zawsze stali wyjątkowi mężczyźni i tak się złożyło, że Arthur Miller, autor „Czarownic z Salem”, był przez jakiś czas jej mężem. „Czarownice” powstały przed ślubem, więc proszę nie doszukiwać się podtekstów. Akcja dramatu przypada na końcówkę XVII wieku, a rozgrywa się w miasteczku o nazwie Salem. Otóż, pewnego razu młode niewinne przedstawicielki purytańskiej klasy średniej zostają przyłapane na czymś niestosownym: śpiewie, tańcach wokół ogniska i w gruncie rzeczy nieszkodliwych zabawach z magią. O co szło? O rozkochanie w sobie miejscowych kawalerów, poza jednym przypadkiem. Abigail Williams życzyła śmierci żonie mężczyzny, którego pożądała. Cóż miał zrobić pastor, widząc kwiat młodzieży Salem, oddający się szatańskim praktykom? Nic tylko zwołać sąd, która wkrótce zjawia się w mieście i rozkwita coraz to nowymi oskarżeniami. Nagle ingerencje Diabła stają się aż nazbyt oczywiste, aż dziw bierze, że nie zauważono ich wcześniej. No, ale czy największą sztuczką Szatana nie było przekonanie ludzi, że tak naprawdę nie istnieje? Oto dziewczęta widzą drapieżne ptaki, które chcą je skrzywdzić, popadają w stan katatonii, są okaleczane. I to za sprawą czarownic, które opanowały Salem. Nic dziwnego, że rozpoczyna się wielkie polowanie, z tym, że stosy zastą-

piły stryczki. Niech wiszą, Bóg rozpozna swoich, prawda? Dramat Millera jest świetnie skonstruowany. Rozplanowanie akcji nie pozwala ani na chwilę oderwać się od lektury. Tak doskonała budowa pozwoliła na liczne adaptacje, po raz pierwszy wystawiono „Czarownice” na Broadwayu w 1953 roku. Ponad czterdzieści lat później historia została przeniesiona na wielki ekran z Danielem Day-Lewisem (John Proctor) i Winoną Ryder (Abigail Williams). Miller bardzo sugestywnie oddał stan histerii i paniki, jaka ogarnęła miasteczko. I czytelnikowi włosy jeżą się na głowie, nie tylko z powodu samego Szatana, ale zachowania ludzi, którzy powoli ludzcy być przestają. Co gorsza podobna rzecz wydarzyła się naprawdę.

Text: Aleksandra Zielińska

e) ARTHUR MILLER - Czarownice z Salem (The Crucibl

„Czarownice z Salem” to odpowiedź na makkartyzm, który opanował Amerykę. Sam Miller padł jego ofiarą, gdyż odmówił składania zeznań przeciw innym. Początkowy cel ruchu (przeciwdziałanie grupom antyamerykańskim) wyrwał się spod kontroli. Tylko cień podejrzenia wystarczał sądom do wydawania wyroków. Uderzyło to początkowo w polityków, później dotknęło artystów. Z tego miejsca pragnę polecić wszystkim genialny film George’a Clooneya „Good night and good luck”. Millerowi udała się trudna sztuka i to nie tylko dosłownie. Potrafił oddać histerię, która ogarnęło jego czasy w samym środku purytańskiej Ameryki. I straszy nas nie tylko Szatan, ale co gorsze: ludzka głupota, naiwność i ślepa prawa, które rządzą tłumem.

53


.OWA KSI–œKA AUTORA POWIEyCI a$OM NA WYRÇBACHq

„...Nowa powieść Stefana Dardy sprawia, şe nawet w biały dzień ciarki chodzą po plecach. Autor w pięknym stylu przebija sukces doskonałego Domu na wyrębach�

Andrzej Pilipiuk

WWW VIDEOGRAF PL

WWW STEFANDARDA PL


Dystrybucja: Printel Studio

Dwóch facetów jedzie pociągiem z Londynu do Szkocji. Nad ich głowami, na miejscu na bagaż, leży dziwny, owinięty w papier pakunek. „Co tam masz?” - pyta jeden z mężczyzn. „A, to tylko MacGuffin” – odpowiada drugi. „Co to takiego ten MacGuffin?” „Urządzenie do chwytania lwów w szkockich górach!” „Ale tam nie ma żadnych lwów!” „Aha. W takim razie to nie MacGuffin!” Nonsensowna historyjka doskonale naświetla znaczenie MacGuffina dla filmowej fabuły, choć robi to nieco zawile. Przenieśmy jednak tę pomysłową metaforę na grunt kina. Tak jak tajemniczy pakunek stanowił pretekst do rozpoczęcia powyższej rozmowy, tak MacGuffin jest w rękach reżysera przyczynkiem do wprowadzenia w ruch wymarzonej przez niego intrygi. Zanim posłużymy się konkretnym przykładem, warto odnotować, że w ogólnym rozrachunku MacGuffin nie ma znaczenia dla opowiadanej na ekranie historii, jest jej nieznaczącym elementem, którego jedynym zadaniem zdaje się być wykreowanie iluzorycznego celu, do którego podąża bohater, nie ma wpływu

W „Trzydziestu dziewięciu krokach” z 1935 roku, Hitchcock bodajże po raz pierwszy, i od razu po mistrzowsku, korzysta z dobrodziejstw nowatorskiego środka. Tajemnica sekretnych planów, które ma wywieźć z kraju tytułowa organizacja przestępcza, nie jest wyjaśniona aż do ostatniej sceny i co więcej, nie zajmuje widza w najmniejszym stopniu, mimo że o nie wydaje się cała rozgrywka toczyć. Richard Hannay, podobnie jak małżeństwo Lawrence’ów w „Człowieku, który wiedział za dużo”, wpleciony zostaje w międzynarodową aferę wbrew swojej woli, całkowicie przypadkowo – był w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. I to właśnie jego perypetie leżą w kręgu zainteresowania widza, usiło-

Text: Bartosz Czartoryski

Angus MacPhail, przyjaciel i scenarzysta na przebieg właściwej akcji. Obecnie Hitchcocka, taką oto anegdotką tłuma- koncept MacGuffina kino eksploatuje nagminnie. czył, czym jest MacGuffin:


cięty przez producentów, co przysporzyło mu niezasłużonej i niepotrzebnej krytyki. Mimo piętrzących się problemów, wrodzona przekora Hitchcocka daje o sobie znać – to grany przez Petera Lorre czarny charakter okazuje się postacią w każdym calu bardziej ujmującą niż główny bohater, kreowany przez Johna Gielguda.

wanie dowiedzenia własnej niewinności w serii luźno ze sobą powiązanych epizodów fabularnych, temat tajnych planów zostaje zepchnięty na bok. Hitchcock bawi się konwencją filmu szpiegowskiego, wręcz ostentacyjnie odrzuca jego prawidła. Nie oznacza to tym samym, że w „Trzydziestu dziewięciu krokach” reżyser całkowicie zrezygnował z kryminalnej intrygi, bowiem wspomniane epizody zachwycają bogactwem szczegółów relewantnych dla głównego wątku fabularnego, które bez ustanku budują pełny i skomplikowany obraz mechanizmu zbrodniczej intrygi. „Trzydzieści dziewięć kroków” Hitchcock oparł na powieści Johna Buchana, szkockiego prozaika i polityka. Z początku myślał o zrealizowaniu filmu na podstawie „Zielonego płaszcza”, lecz prawa do ekranizacji wykupił wcześniej Alexander Korda, reżyser i producent węgierskiego pochodzenia opromieniony komercyjnym sukcesem „Prywatnego życia Henryka VIII”. Pomimo że Korda filmu nigdy nie nakręcił, Hitch nie zdecydował się na powrót do dzieła Buchana. Zanim angielski twórca zabrał się za adaptację prozy innego wielkiego literata, Josepha Conrada, zrealizował film „Tajny agent” (znany także jako „Bałkany”), po-

Rok później, w 1936, powieść Conrada „Tajny agent” (nie mająca poza tytułem nic wspólnego z poprzednim filmem Hitchcocka) została przeniesiona na kinowe ekrany jako „Sabotaż” i nade wszystko jest klasycznym przykładem filmowego suspensu, sztuki doprowadzonej przez Anglika do perfekcji. U Hitchcocka suspens polegał nie tyle na antycypacji przez widza odpowiedzi na pytanie „zdąży czy nie zdąży na czas?” oraz pospiesznym popchnięciu akcji do przodu, lecz na powolnej celebracji, delektowaniu się napięciem, igraniu z napiętymi jak postronki nerwami widza. Klasycznym przykładem z „Sabotażu” jest oczywiście sekwencja wędrówki chłopca przez miasto. Niczego nieświadomy, w opakowaniu po filmowej taśmie wiezie zegarową bombę. Na trasie młodzieniec zatrzymuje się wielokrotnie, raz biorąc udział w popisach komiwojażera, potem zatrzymany przez miejską paradę. O bombie Hitchcock przypomina nieustannymi transfokacjami


i przebitkami tykającego zegara. Mozolnie, choć nieubłaganie, mija czas do wybuchu, wprowadzając widza w stan nerwowego oczekiwania. Hitch doprowadził suspens do perfekcji; zamieniając filmowy trik w emocjonalny stan, przekroczył kolejną granicę interakcji z widzem. „Sabotaż”, w przeciwieństwie do chociażby „Trzydziestu dziewięciu kroków”, pozbawiony jest dużego ładunku komizmu, reżyser zaskakuje niekonwencjonalnymi, fatalistycznymi rozwiązaniami fabularnymi – prócz tragicznego finału wędrówki z bombą, za gardło łapie wątek żony filmowego szwarccharakteru, która nie ma pojęcia, że jej mąż jest zamachowcem – lecz nie rezygnuje z charakterystycznych dla swojej twórczości kontrastowych nastrojów. Według Hitchcocka zarówno

groza, jak i śmiech służą rozrywce, co mistrz suspensu wydaje się udowadniać w każdej sekundzie swoich dzieł. Po „Sabotażu”, wielki Hitch nakręci w rodzinnych stronach już tylko dwa filmy, kto wie, czy nie najwybitniejsze w brytyjskim okresie jego działalności. Resztę życia spędzi w Stanach Zjednoczonych.


THE MEDUSA TOUCH DOTKNIĘCIE MEDUZY Francja, Wielka Brytania 1978 Dystrybucja: Printel Reżyseria: Jack Gold Obsada: Richard Burton Lino Ventura Lee Remick Harry Andrews

X X X X

Text: Łukasz Pytlik

X

Zaczyna się to wszystko iście hitchcockowo – Morlar zostaje brutalnie pobity we własnym mieszkaniu przez osobę, którą najwyraźniej bardzo dobrze zna. Pisarz, gdyż Morlar okazuje się być wielce utalentowanym przedstawicielem tego zawodu, znajduje się na krawędzi śmierci. Ustały niemal wszystkie funkcje życiowe, jedynie mózg… Mózg pozostaje aktywny w sposób zaskakujący i zupełnie nieadekwatny do odniesionych obrażeń. Co podtrzymuje go przy życiu? Rozwiązania tej zagadki podejmuje się francuski detektyw – Brunet (Lino Ventura) , będący na „wymianie policyjnej” na linii Londyn – Paryż. Podążamy jego śladem, gdy psychiatra zajmujący się Morlarem zdradza mu przerażające szczegóły z życia jego pacjenta. Czy pisarz jest szaleńcem? Czy może w jego opowieściach tkwi ziarno

prawdy? Czy możliwym jest, żeby ludzki umysł był na tyle potężny, by móc wywołać katastrofy? Prawda, że historia brzmi ciekawie? I tak jest w istocie. Akcja prowadzona jest – jak na lata 70., oczywiście – wartko i widz nie ma właściwie okazji, by choćby na chwilę odetchnąć. Śledztwo detektywa przykuwa do ekranu na tyle skutecznie, że wątpię, by ktokolwiek mógł oderwać się od niego, zanim wszystkie puzzle z życia Morlara trafią na swoje, zaznaczone krwią miejsce i wypełnią brakujące elementy układanki grozy i śmierci.

Ręce do góry, kto zna Jasona Voorheesa? Dużo osób się zgłosiło, dziękuję. A Hannibala Lectera? Las rąk w górze, dziękuję. No to może John Morlar? Jak to? Tylko pan? I jeszcze pan? I pani? To potworne, niewybaczalne zaniedbanie. Zapraszam zatem do zapoznania się z historią człowieka, którego, bez żadnej przesady, można uznać za najbardziej niebezpiecznego mężczyznę na świecie.

58


Mimo, że scenariusz jest wyśmienity to nie robiłoby to wszystko takiego wrażenia, gdyby nie absolutnie doskonały w głównej roli, Richard Burton. Za każdym razem, gdy tylko pojawia się na ekranie, przechodzą człowieka ciarki. Jak on fenomenalnie gra oczami, głosem! Patrząc na niego naprawdę można pomyśleć, że jeśli ktokolwiek byłby w stanie mordować siłą własnego umysły to właśnie ten charyzmatycznie złowieszczy facet! tałem, jaki będzie finał – takie zrobił na mnie wrażenie! Zastanawiacie się, co Oczywiście nie samym Morlarem czło- w tym takiego nadzwyczajnego? Już wiek żyje. Efekty specjalne są wręcz za- wyjaśniam – „Dotknięcie meduzy” oglądziwiająco dobre, co razem z naprawdę dałem po raz pierwszy, jeszcze jako mały klasowym montażem i zdjęciami daje dzieciak, jakieś dwadzieścia lat temu. efekt iście piorunujący. I najważniejsze O ilu filmach można powiedzieć, że pa– końcówka. Ale spokojnie, nie będę mięta się ich szczegóły niemal ćwierć spolerował. „Dotknięcie meduzy” to jeden wieku po ich obejrzeniu? z tych filmów, w których zakończenie jest przysłowiową wisienką na torcie. Dość Nie traćcie ani chwili więcej. Wkroczcie powiedzieć, że teraz, oglądając ten film w mroczny świat Morlara! po raz drugi w życiu, doskonale pamię-

59


Rozmawiał: Łukasz Radecki Foto: Krysiuk & Kajko

Wywiad z zespołem

BrakWam Wamostro ostrogrających grającychkrajowych Brak krajowychkapel kapel o hor roro wym wizerunku? W o horrorowym wizerunku? Wtakim takim razie razie pewnościąchętnie chętniezapoznacie zapoznacisię zzpewnością e się z Em pty Pla ygr oun d – skąpanymi z Empty Playground – skąpanymi we krwi we krwi istotami,które którewłaśnie właśniewypuściły wypuściłyna istotami, narynek rynek swojądebiutancką debiutanckąpłytę płytępt. pt.„Under swoją „UndeDead r DeaSkin”. d Skin”. Gra bar z Pol ski por ywa na wywiad Grabarz Polski porywa na wywiad gitarzystę gitarzystę grupy, Thoma. Thoma. grupy, Witam serdecznie! Patrząc na Wasze Za Waszą charakteryzację był odpozdjęcie, pierwsze pytanie jest oczywi- wiedzialny Grzegorz Gawrysiak, pod ste. Od jak dawna nie żyjecie? sesją zdjęciową podpisała się grupa Krysiuk & Kajko. Jak do nich dotarliBraaaaain... Nieważne jak długo nie żyje- ście? Albo formułując pytanie inaczej my, ważne, że świetnie gnijemy. – skąd ich wytrzasnęliście? Są świetni! Podchodząc poważniej do tematu.


Odwalili kawał dobrej roboty i jesteśmy im za to wdzięczni. Wytwórnia dała nam znać z wyprzedzeniem, że razem z Behemoth i Hermh przyjedzie w trasie do Poznania fotograf, która ma nas ofocić do płytki itp. Fotografem tym okazał się nikt inny jak Pani prezes Witching Hour Productions, Aga Krysiuk wraz ze wspólnikiem, Kamilem Kajko. Więc zastanawialiśmy się nad miejscówką w Poznaniu i doszliśmy do wniosku, że nie chcemy standardowej sesji w lesie czy fabryce i chcieliśmy wymyślić coś ciekawego. Wtedy natknęliśmy się na sesję charakteryzacji Grześka. Od razu wiedzieliśmy, że to jest ten koleś! Telefon, zaklepane, reszta to historia. Na chwilę przerwiemy chwalenie innych i spróbujmy zaspokoić nieco Wasz egocentryzm (śmiech). Jakie są początki formacji, czyli jak zebraliście się, nomen omen, do kupy? Koło 2004 zacząłem kapelę z wokalistą – Swampthing. Jakiś czas robiliśmy dźwięki dla siebie i bez wielkich ambicji zespołowych, ale w końcu stwierdziliśmy, że fajnie by było pograć ten materiał live. Od razu zaskoczyłem, że moi starzy znajomi z liceum, którzy swego czasu mieli fajną kapelkę deathmetalową obecnie nic nie robili, a wiedziałem, że z chęcią coś by pograli. Telefon, piwko, zaklepane, reszta to historia. Muszę przyznać, że gdy dostałem Waszą płytę, to ominąłem początkowo wszelkie informacje o grupie, zakładając, że lepiej niech przemówi muzyka. I już w trakcie „What’s Inside Me” musiałem po nie sięgnąć, z kołaczącym się po głowie pytaniem – kim oni są? Wasz image i okładki odniosły mnie do Exhumed, Cannibal Corpse czy Contempt, a tu oprócz wspomnianych

przetoczył się jeszcze siarczysty black metal, batalia Slipknota i grupy uderzeniowe techno. Skąd inspiracje? Chociaż brzmi to oklepanie, to ze środka. Nie tylko z flaków i trzewi, ale przede wszystkim z jakichś emocji. Wszyscy się nas pytają co inspiruje najbardziej, jakbym miał na półce wiesz, 3 ulubione płyty i robiąc muzę patrzył na nie i chciał dorosnąć do czyichś oczekiwań. Czasem oglądając film zaczyna w głowie bić mi jakiś motyw, czasem grając na gitarze oczy otworzą mi się szerzej i od razu mam szkielet kawałka, czasem bawię się elektroniką i sama barwa jakiegoś dźwięku pompuje we mnie pomysły. Spędziłem wiele, wiele czasu słuchając Cannibali czy wspomnianego Slipknota, ale też Cradle of Filth, Metalliki, Prodigy i rapu. Jakbym słuchał tylko jednego gatunku muzyki chyba bym zwiędnął. Moim największym odkryciem ostatniego czasu jest np. formacja Die Antwoord z RPA. I wytłumacz jakiemuś kolesiowi, który słucha tylko death metalu, że takie dziwaki Cię inspirują do robienia takiej muzy jak nasza. Niestety, nie miałem jeszcze okazji usłyszeć Waszych wcześniejszych epek, co obiecuję nadrobić. Jak muzyka z tych wydawnictw odnosi się do pełnowymiarowego debiutu? Mamy jedną wcześniejszą EP, wydaliśmy ją sami w 2008 roku. Sami ją nagraliśmy, zrobiliśmy projekt okładki itp. Część z tamtego materiału wylądowała na „Under Dead Skin” a część na nowej EPce –„Make the Pain Go Away”, wypuszczonej tylko na winylu w limitowanej ilości. Byliśmy i jesteśmy z niej zadowoleni, ale między tamtą jakością a tą jest przepaść.


Na naszym rynku jesteście niewątpliwie ewenementem, a do tego, co jeszcze bardziej mnie cieszy, zasłużonym, nie wykreowanym, jak na przykład Anal Stench. Nie oszczędzacie słuchacza dźwiękami, nie litujecie się też w tekstach. Jednak odnoszę wrażenie, że w proporcjach horror/ludzkie ciało/ porno – jak sugerujecie w materiałach promocyjnych, to jednak w Waszych utworach największy nacisk kładziecie na antyreligijną wypowiedź, bluźnierczy jad, którym plujecie wokół. To jak to w końcu jest? Stawiacie na trupy, cycki czy rogatego?

opuszczonym budynku i słuchał kawałków w poszczególnych pomieszczeniach. Jak w przypadku sesji zdjęciowej, chcieliśmy słuchaczom dostarczyć czegoś więcej, czegoś ciekawego. Jednym przypadło do gustu, drugim nie, ale ogólnie chyba się udało.

Stawiamy na martwe, rogate cycki. Nie jesteśmy szatanistami i nie jemy kotów na śniadanie. Lubimy koty. Pewnie jeść też, nie wiem, dam znać po trasie na Tajwanie. Fakt, że bycie przeciwnym religii w naszym kraju utarło się ze zrównaniem z satanizmem, ale choć w warstwie tekstowej i muzycznej wielokrotnie inspirujemy się Crowleyem czy LaVeyem to wyciągamy z nich to, co do nas najbardziej przemawia. Pamiętajcie dzieci, każda forma religii jest zła! Zacznijcie myśleć i przesiądźcie się „na siebie” albo ewentualnie na buddyzm. I jak to mówi znany polski filozof: „Ty też jesteś bogiem, wyobraź to sobie”.

Ze Swampthingiem jesteśmy wielkimi fanami filmów grozy i różnych krwawonieprzyjemnych zjawisk, jakie na świecie powstają. Ponieważ muzyka ma być pewnym uzewnętrznieniem to nie mogło tego elementu zabraknąć. Ważne tylko, że nie chcieliśmy, aby te akcenty pojawiały się na zasadzie intra/outra więc wkomponowaliśmy je w utwory tak, że czasem możesz nawet ich nie usłyszeć. Swoją drogą na początku myśleliśmy, że to, że nasza muza nie pasuje do żadnej szufladki będzie problemem, ale powoli się okazuje, że w tym jest nasza siła.

Muzycznie istotnie nie pasujecie do żadnej szufladki, bo jakikolwiek gatunek ekstremalnej muzyki Wam przyczepić na łatce, to już po kilku taktach nie będzie obowiązywał. Ale uparcie wrócę do image’u. Skąd pomysł na ową horrorową otoczkę właśnie?

Pytanie nieuniknione w takiej sytuacji – jakie są Wasze ulubione horrory, ich Trzymając się tekstów, a raczej szu- twórcy, gatunki? Bierzecie jak leci byle kając przesłania zawartego na płycie było krwawo i goło, czy szukacie czemuszę spytać o swoistą codę, jaką goś więcej? jest „utwór” „Exit Room” pełniący rolę przerywnika między kolejnymi ataka- Niewiele jest horrorów „z czymś więcej”, mi. Jest w tym coś głębszego czy po teraz to w ogóle horror polega na tym, prostu miły i prosty sposób na prze- żeby były blasty i ludzie byli wymyślnie dłużenie płyty, względnie podrasowa- zabijani. Fala filmów typu „Hostel” czy nie klimatu? kontynuacje „Piły” znajduje się moim zdaniem wręcz na żałosnym poziomie Utwory są przeplatane przerywnikami, (z całym szacunkiem dla „Piły”). Mój pryktóre mają sprawiać wrażenie jakby słu- watny faworyt wszech czasów to „Hellchacz chodził po starym, zasyfiałym, raiser”, który zresztą po drugiej części też


został skutecznie zeszmacony. A jak wygląda kwestia horrorów literackich? Macie na nie czas, czy w pędzie życia, wzorem innych pozostajecie tylko przy dziesiątej muzie?

Bart z WHP jest normalnym człowiekiem i byliśmy zajebiście mile rozczarowani jak okazało się, że mamy wolną rękę do wszystkiego. Czyli sami podejmowaliśmy decyzje w oparciu o zdanie kozaków, którzy mieli o tym pojęcie (Wiesławscy/ Qras). To na pewno też pomogło w odbiorze, ponieważ wszystko jest spójne wychodzące „spod jednej ręki”. Współpraca układa się zajebiście.

Swego czasu bardzo namiętnie czytałem Mastertona, byłem wielkim fanem, ale obecnie dobrze zauważyłeś czas jest jednak czymś tak rzadko spotykanym, że ekran jest najbardziej przystępnym środ- Czy to był ich pomysł by oddać Was kiem przekazu. w genialne ręce braci Wiesławskich do studia Hertz, czy to była Wasza nieBardzo podoba mi się okładka albu- śmiała sugestia? mu, prosta lecz sugestywna. Pochwalcie kogo trzeba. To była propozycja Barta. My mieliśmy nagrać materiał, co zrobiliśmy w PoznańChwalimy Cię o Qrasie z MentalPorn, skim Music Store/BloodBlack Studio, któryś jest zawodowcem w każdym calu. a Wiesławscy mieli zająć się mixem A tak na poważnie i bez wlewania, dali- i masterem. Uwierz mi stary, że kopara śmy mu się trochę we znaki będąc maru- mi opadła jak usłyszałem nazwisko bo to dzącym klientem, ale w końcu w obliczu był akurat okres kiedy wszyscy szaleli na braku consensusu postanowiliśmy dać punkcie Behemotha więc ich nazwisko mu wolną rękę. Stało się to, co tylko mo- było mocno nagłośnione. Bardzo sympagło się stać po powierzeniu grafiki w ręce tyczni i wyrozumiali kolesie swoją drogą, kolesia, który obsługuje kapele od KNŻ choć w cztery oczy ich nie mieliśmy okazji do Behemotha – stał się gnój, smród, poznać. syf i pożoga, czyli idealnie wpasował się w nasz klimat. Muszę o to spytać, bowiem do dziś nie mogę przeżyć, że Carcass ze swoimi Jak już przy chwaleniu jesteśmy, to tekstami deklarowali się jako wegetaczas podlizać się wytwórni. Jak oce- rianie. Jak to jest u Was z jedzonkiem? niacie współpracę z nimi? Wiele się Mięsiste? Krwiste? słyszy będąc zespołem nigdzie wcześniej nie wydawanym o tym jak wy- Słuchaj, jak nie będę miał kasy na chleb twórnie robią w konia młode zespoły i wodę, odetną mi prąd i gaz, to mogę Cię podpisując absurdalne papiery czy za- zapewnić, że jak wejdziesz do mnie do strzegając sobie prawa do wszystkie- kuchni i otworzysz moją rozmrożoną logo. Niedawno rozmawiałem z Klime- dówkę to znajdziesz tam soczysty kawał rem z Toxic Bonkers, który opowiadał boczku – ZAWSZE! Mięso i metal über mi, że niektóre wytwórnie podsyłały im alles! kontrakty, w których zastrzegały sobie prawo do zmiany nazwy zespołu, loga Pytanie do Swampthinga. Materiały oraz składu! z sesji nagraniowej nakazują mi martwić się o Twoje gardło. Gdzie trenu-


jesz „prosiaczki” i resztę dźwięków brzmiały tak samo, grały te same riffy, wydawanych paszczą? jakby znowu nu-metal tylko tym razem metal-core. Kilka kapel się wybijało, ale Swampthing: W sumie to lata treningu. nam to nie leżało, więc zaczęliśmy komDrę się głównie na katoli, he he, i to mi binować. Dzisiaj nie jest tak źle, teraz pomaga. Tak na prawdę to podpatruję, świat ciężkiej muzyki nie jest taki „modny” a raczej podsłuchuję swoje ulubione ka- i nie zalewają nas fale jednego gatunku, pele i staram się jak mogę wydzierać. mimo wszystko będziemy trzymali się Oprócz tego dostałem kiedyś od swojej naszych zasad i nie będziemy gonili za żony płytkę z nauką growlingu, która bar- bpm`ami i podziałami metrum typu 5+9 dzo mi pomogła. i zawsze najważniejsze będzie, żeby było PROSTO I W RYJ! Jak oceniacie współczesną scenę muzyczną? Staracie się wyrwać ze skost- Na tę chwilę macie ostatnie słowo. niałych ram gatunkowych, które od lat Wykorzystajcie je dobrze (śmiech). orają uparcie niemal wszyscy? Dziękuję serdecznie za wywiad i trzymam kciuki za dalsze sukcesy. Wiesz, od tego w zasadzie zaczęły się początki Empty Playground. Nie podoba- Dzięki za wywiad i pozdrawiam wszystło nam się to, co nas zalewało z zachodu kich polskich nekrofi... grabarzy! i to, że wszyscy chcieli właśnie tak grać STAY EMPTY!!! bo „to było najlepsze”. Wszystkie kapele




[ Paweł Deptuch - Założę się z tobą o dychę... ]

Paweł Deptuch Założę się z tobą o dychę, tylko po to, aby było większe napięcie Poniedziałek, godzina 14:05 Redakcja CKK, czyli „Czasopisma Każdej Kobiety” mieściła się w kompleksie usługowym, w którym znajdowała się również prywatna agencja ubezpieczeniowa, pralnia, butik, restauracja fast food oraz szkoła karate. Dwie kobiety wyszły przed budynek i zaczerpnęły świeżego powietrza. Ewa zapaliła papierosa, zaciągając się ze smakiem. Kilkaset metrów dalej znajdowała się przytulna kawiarnia, gdzie mogły delektować się spokojem i ciszą, z dala od szumu komputerów i wrzeszczących na siebie dziennikarek. Pomachały na powitanie przystojnemu kelnerowi, który rozmawiał przez telefon, i szybko udały się do swego ulubionego stolika. – Robi mi się niedobrze, kiedy przechodzę koło „naszego” baru – syknęła z obrzydzeniem Ewa. – Pieprzony kucharz ciągle gapi mi się na cycki... – Mam dokładnie to samo... – odparła Anka, wyciągając z torebki lusterko i szminkę. – Raz chciałam poprosić Roberta, żeby załatwił z nim ten temat, ale po namyśle dałam sobie spokój. Najlepiej olać grubasa i zapinać się pod szyję. Obie zamówiły po dużej filiżance ambrozji, jak zwykły nazywać cappuccino, a z torebek wyciągnęły kromki chleba ryżowego. Na obiad. Żadna z nich nie odważyła się zjeść więcej. Ścisła dieta to podstawa dobrego wyglądu, więc nie mogły pozwolić sobie na żadne ustępstwa. – Schudłam ostatnio osiemset gramów. Jeszcze tylko dwówch kilogramów brakuje mi do czterdziestu pięciu... A tobie jak idzie? – spytała Ewa, zabierając się za lody. – Całkiem nieźle. Ograniczam się maksymalnie. Rano woda, po południu kawka, a wieczorkiem bułeczka... Wczoraj zasłabłam, ale to raczej ze zmęczenia... – Wiesz, czasami mam straszliwą ochotę zjeść coś więcej. Ostatnio mój Robert

67


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

kupił kiść winogron i ledwo się powstrzymałam. Okropny wysiłek. To tak jak z religią, wszędzie czyha pokusa, ale trzeba wykazać pokorę i silną wolę. W takich warunkach można osiągnąć prawdziwe katharsis – dodała, spoglądając znad filiżanki. – A może byśmy się pościgały, co? – Pościgały? Chyba za stara jestem na takie zabawy... – Nie, nie! Źle mnie zrozumiałaś. Miałam na myśli wyścig w chudnięciu. Która z nas pierwsza osiągnie czterdziestkę piątkę. Co ty na to? Mogłybyśmy się założyć o tę niebieską sukienkę, którą widziałyśmy w piątek w galerii... Anka spojrzała z niedowierzaniem na przyjaciółkę i wybuchła z siłą wulkanu. – Chyba zwariowałaś! Zakładać się?! Ty też chcesz mnie jeszcze dobić?! – Kobieta wstała, szarpnęła torebkę i szybkim krokiem przeszła przez hol do toalety. Ewa siedziała osłupiała, nie wiedząc, co myśleć. Przyjaciółka wróciła po chwili ze smutną miną i klapnęła na miękkie krzesło niczym szmaciana lalka. – Przepraszam – powiedziała z nieudawaną pokorą. – Wszystko przez mojego nowego chłopaka, Andrzeja. – Po chwili milczenia wyjaśniła. – Przez pierwszy miesiąc było fajnie, ale ostatnio stał się wręcz nieznośny. Ciągle się ze mną o coś zakłada. Najbardziej irytujące jest to, że za każdym razem puszcza do mnie oko, mówiąc: „Założę się z tobą o dychę, tylko po to, aby było większe napięcie”. I fakt! Jestem napięta niczym struna w gitarze... – Kurczę... Aniu... Strasznie mi przykro. Ale chyba nie masz wyjścia. Musisz się z tym pogodzić. Wszyscy faceci tacy są. To taka wada genetyczna, zdolność mutacyjna – jak w „X-Menach”, tyle że bardziej uciążliwa. Oni po prostu mają we krwi potrzebę, żeby zawsze być górą. Mój Robert co prawda nie zakłada się ze mną, ale uwielbia udowadniać, że nie mam racji... – Dzięki za pocieszenie, ale to nie zmienia faktu, że przechodzę przez piekło. Momentami mam ochotę wydrapać mu oczy... – Może po prostu wystarczy, że z nim o tym porozmawiasz? – Już próbowałam. – W takim razie jedynym sposobem na zakończenie twojego piekła jest udowodnić mu, że się myli. Tylko tak sprowadzisz go do parteru. – Hmmm... To może się udać. Pomyślę nad tym. – Dopiła kawę i spojrzała na zegarek. – O cholera! Już prawie trzecia! Zbierajmy się, bo szefowa da nam popalić.

68


[ Paweł Deptuch - Założę się z tobą o dychę... ]

godzina 17:33 – Bądź dzielna, Aniu. Na pewno coś wymyślisz! – krzyknęła na pożegnanie Ewa i wskoczyła do autobusu. – Ty przynajmniej nie mieszkasz ze swoim – dodała w myślach, zajmując miejsce przy oknie – i nie musisz znosić jego codziennego narzekania na brak czystej bielizny. Też bym czasem chciała zrelaksować się przed telewizorem, oglądając „Modę na sukces”... – Do jutra, trzymaj się i dzięki za wsparcie! – odkrzyknęła Anka w stronę odjeżdżającego autobusu.

Wtorek, godzina 14:49 – I jak? Pogodziłaś się z Andrzejem? – zapytała Ewa, zapalając papierosa. – Nie do końca – odparła Anka, zgarniając na dłoń okruchy chleba. – Założyłam się z nim o coś i jeśli wygram, moje piekło się skończy. Mam nadzieję, że to będzie nasz ostatni zakład. – Westchnęła na koniec i poprawiła dekolt. Kobiety wyszły z „Caffe Late” i skierowały się w stronę kompleksu usługowego. Nieziemski upał wszystkim dawał się we znaki. – Rano stanęłam na wadze i... Kurde, przytyło mi się sto gram. Katastrofa! Chyba muszę przejść na ostrzejszą dietę. Tak. Od jutra rano nie jem już bananów. Do obiadu będę na czczo – skwitowała dumna ze swej decyzji Ewa. – Ja wciąż trzymam linię. Wskazówka nie drgnie ani w tę, ani we w tę. Ostatnio, po „Modzie na sukces”, widziałam reklamę nowego slim fasta. Powinnaś spróbować, wiesz?

godzina 17:29 Autobus przyjechał dużo wcześniej niż zwykle. Ewa mało nie wybiła sobie zębów, biegnąc na wysokich obcasach w pogoni za odjeżdżającym pojazdem. Całe szczęście, że kierowca zauważył ją w porę. Anka jak zwykle do domu szła pieszo. Uwielbiała ten półgodzinny spacer, dający jej chwilę nieczęstego odprężenia. Zazwyczaj przechadzała się parkiem, wzdłuż rzeki, słuchając śmiechów biegających po placu zabaw dzieci czy przyglądając się

69


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

łabędziom. Często też przysiadała na ławeczce, zamykając oczy i całkowicie zapominając o otaczającym ją świecie. Dziś jednak jej trasa uległa poważnej zmianie. Zamiast spacerować pośród zieleni trafiła na najbardziej zatłoczony deptak w mieście. Nabrała silnej potrzeby zintegrowania się z miastem, jego zapachem, brudem i tłokiem. Szara masa wylewała się z jednego końca ulicy i znikała za rogiem drugiego. Mokrzy od potu ludzie ocierali się o siebie niczym trzmiele w tańcu godowym. Każdy zmierzał w tylko sobie znanym kierunku, nie bacząc na troski i zachowania pobratymców. Anka usiadła na murku i przez dłuższą chwilę obserwowała tłum. Poczuła mrowienie na plecach i pewien rodzaj podniecenia, jakiego doświadcza każde dziecko, które wie, że zaraz otrzyma prezent. Na deptaku, pomiędzy wciąż poruszającymi się nogami przechodniów, dostrzegła leżącą fotografię. Wstała. Wolnym krokiem podeszła do niej i podniosła z ziemi. Zdjęcie przedstawiało tors przystojnego blondyna o głębokich, niebieskich oczach. Zniewalający uśmiech odkrywał białe, równe zęby, a dołeczki w policzkach wręcz onieśmielały. – No to co, przystojniaku? Zabieram cię do domu.

Środa, godzina 17:25 Anka tego dnia nie odprowadziła Ewy na przystanek. Pożegnały się przy wyjściu z redakcji i rozstały w doskonałych humorach. Anka, idąc szybszym krokiem w stronę centrum, miała nadzieję, że znów spotka ją coś miłego. Przeczucie jej nie zawiodło. W tym samym miejscu co wczoraj, niezauważona przez nikogo, leżała fotografia i czekała na szczęśliwego znalazcę. Anka podbiegła i uniosła ją do twarzy. Tym razem na zdjęciu nie było żadnego playboya. Była za to odcięta prawa ręka. Idealnie opatrzona i zabandażowana. Anka z konsternacją rozejrzała się dookoła, lecz nie zauważyła, by ktoś się jej przyglądał. Schowała znalezisko do torebki i pobiegła do mieszkania. Drzwi trzasnęły. Pantofle poleciały z hukiem w kąt. Torebka ze stukiem trafiła na kafelki. Anka wpadła do kuchni, podeszła do lodówki i już na spokojnie przycisnęła magnesem fotografię ręki, tuż obok tej z przystojniakiem. Potem wyciągnęła schłodzoną wodę, pociągnęła łyk i wyszła na balkon. – Ciekawe, co czeka mnie jutro...

70


[ Paweł Deptuch - Założę się z tobą o dychę... ]

Czwartek, godzina 17:20 Anka wybiegła z redakcji jak poparzona. Nie żegnała się z nikim, nie myślała o niczym. Pędziła przed siebie w stronę deptaka. – Jest! Wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz!

Zdjęcie prezentowało tym razem kikut lewej ręki i po chwili również trafiło

do lodówkowej kolekcji.

Piątek, godzina 17:27 Myślała, że dostanie zawału. Podchodząc do oczekującego na nią zdjęcia, przeraziła się na widok lumpa, który wyciągał swe brudne łapska w stronę „jej własności”. Pijaczek podniósł znalezisko i wytarł o siatkowaną koszulkę. Zerknął ze złośliwą satysfakcją na Ankę: – Co pani taka wystraszona? Nigdy nie widziała biedaka zbierającego śmieci z bruku? Powiem jedno. Co jak co, ale cały fajek to prawdziwy skarb, a obok takiego obojętnie przejść nie można. – Wyszczerzył pożółkłe zęby i pogwizdując, oddalił się w stronę parku. Anka spojrzała na ziemię i odetchnęła z ulgą. Fotografia wciąż na nią czekała. Wkrótce prawa noga „zawisła” na lodówce przytrzymywana przez plastikowy magnesik w kształcie banana.

Sobota - niedziela Do lodówkowej kolekcji Anki dołączyły zdjęcia lewej nogi i całego korpusu. Utrzymywanie diety zniknęło z jej codziennych obowiązków, Andrzej przestał ją męczyć, więc mogła w spokoju i zadumie podziwiać skompletowane skarby. Patrząc na nie, ogarniała ją niesamowitą radość. Wreszcie poczuła, że żyje; wreszcie odnalazła emocje, podniecenie i to coś, dzięki czemu chce się egzystować. Został tylko jeszcze jeden element układanki.

71


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Poniedziałek, godzina 17:40 Anka pozwoliła, aby dzień toczył się leniwie. Teksty redagowała bez przesadnego pośpiechu, więcej czasu spędziła w kawiarni z Ewą, zjadła cały obiad w fast foodzie. Dłużej niż zwykle plotkowała z przyjaciółką na przystanku, do centrum szła powoli, obserwując ludzi, ich gonitwę za nieznanym, ucieczkę od rzeczywistości. Delektowała się swoim spokojem i nową jakością w życiu. Wcisnęła się w tłum. Podniosła fotografię. Twarz wtorkowego przystojniaka już nie była tak olśniewająca jak na poprzednim zdjęciu. Białka miał wywrócone do tyłu, siną cerę; język bezwładnie wystawał ze spuchniętych ust, a sama głowa oddzielona była od reszty ciała. Schowała zdjęcie do torebki i leniwym krokiem ruszyła w stronę mieszkania. Drzwi zamknęły się delikatnie, szpilki trafiły do szafki, a torebka na wieszak. Anka stanęła przy lodówce. Z namaszczeniem przycisnęła małpką nowy nabytek, po czym przez dłuższą chwilę przyglądała się swoim puzzlom. Z czułością prześliznęła palcem po każdym zdjęciu. – Mina ci zrzedła, co, Andrzejku? Nie miałeś racji, mówiąc, że ludzie są ciekawscy. Nikt, absolutnie nikt nie podniósł nawet jednego. Przez cały tydzień zostawiałam twoje zdjęcia w drodze do pracy, a gdy wracałam, one nadal tam były... Przyznam jednak, że zrozumiałam w końcu, o co ci chodziło z tym napięciem. Ale, ale... Wygrałam zakład, więc gdzie moja dycha? Otworzyła lodówkę i nie zamykając jej, wyszła na balkon. Pozwoliła, aby zafoliowane zwłoki zaczerpnęły nieco świeżego powietrza.

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #23 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.