24
#
RESIDENT EVIL - PRZEGLĄD FILMÓW I GIER WYWIAD: JAKUB REBELKA BLAIR WITCH POCZTAR CZĘŚĆ 11 WYPOŻYCZALNIA KASET VHS CZĘŚĆ 4 FILMY: Czwarty stopień, Hard Revenge Milly, Hard Revenge Milly: Bloody Battle, The House of the Devil, Księga Ocalenia, Predators, Starcie Tytanów, Ty będziesz następna, Saturn 3 KSIĄŻKI: Cyrk Potępieńców, Duch ognia, Grzeszne rozkosze, Lista siedmiorga, Od kuchni, Pod piracką flagą, Subtelny nos Lilli Steinbeck, Ugryziona, Wampiry Hollywoodu, Zaginiona, Zdrajca MACIEJ MASŁOŃ „MORDERCZA DROGA” (OPOWIADANIE) ERNEST KOT „PTYSIA” (OPOWIADANIE)
Drodzy Czytelnicy, Jakby to powiedzieć, żeby nie zepsuć Wam nastroju? Witamy po wakacjach!!! Czynimy to z jednej strony z żalem, bo nie da się ukryć, leniuchowanie przypadło nam do gustu. Z drugiej strony, z radością bo Grabarz w końcu powraca do życia. Na pocieszenie nie wpływa niestety obrzydliwa pogoda (w momencie pisania wstępniaka i składu, jest szaro i z 9 stopni). Nie pozostaje nic innego, jak się powiesić albo kontynuować zgłębianie czeluści horroru. Przez wakacje nazbierało sie trochę premier zarówno filmowych, jak i książkowych. W numerze stawiamy czoła części naszych zaległości. Z resztą rozprawimy się w kolejnych publikacjach. Tym razem temat numeru powiązany jest z serią „Resident Evil”, której to czwarta filmowa odsłona miała miejsce w tym miesiącu. Przyjrzymy się więc wszystkim ekranowym wersjom słynnej gry (także w wydaniu anime). Niespodzianką będzie masywny tekst o źródle serii, czyli o samych grach. Poza tym, jeszcze większa niż zazwyczaj dawka recenzji książkowych (m.in. wznowienia „Listy siedmiorga” Marka Frosta oraz najnowszego dzieła Grahama Mastertona – „Ducha ognia”), a także omówień filmowych, nie związanych z cyklem „Resident Evil” (piszemy np. o innym nowym dziele z udziałem Milli Jovovich, „Czwartym stopniu”, a także o „Starciu Tytanów”, „Predators” czy „Hard Revenge Milly”). Warto też zwrócić uwagę na wywiad z Jakubem Rebelką i przyjrzeć się jego świetnym grafikom – także tym, które prezentujemy w numerze. W październiku będziemy obchodzić 3. urodziny Grabarza. Aż trudno uwierzyć, że to już tyle czasu minęło. Jeśli któryś z naszych Czytelników chciałby nas z tej okazji zaprosić na piwo – nie odmówimy. Na koniec gratulujemy kolegom i koleżankom z „Lśnienia”, że w końcu dopięli swego i po przeróżnych perypetiach wydali kolejny numer. Mamy nadzieję, że nie gratulujemy przedwcześnie i że z kolejnymi pójdzie im już łatwiej. Pozdrawiamy Was wakacyjnym okrzykiem „Gdzie jest krzyż?!” i życzymy przerażającej lektury!
redaktorzy
PS.
Plan wydawniczy na końcówkę roku 2010 i początek 2011 wygląda następująco: Grabarz Polski #25 - ok. 20 października Grabarz Polski #26 - ok. 20 listopada Grabarz Polski #27 - ok. 20 grudnia W 2011 wracamy po feriach, w połowie lutego. „Antologia Grabarza” Tom 3 - sprzedaż: grudzień, druk i wysyłki: styczeń 2011. „Antologia opowiadań Grabarza” - pierwszy kwartał 2011.
RESIDENT EVIL RESIDENT EVIL Wielka Brytania, Niemcy, Francja 2002 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Paul W. S. Anderson Obsada: Milla Jovovich Michelle Rodriguez Eric Mabius James Purefoy
X X
Text: Piotr Pocztarek
X X X
nie było temu panu obce, o czym świadczy chociażby film „Event Horizon”. Była więc nadzieja… Korporacja „Umbrella” stała się największą komercyjną firmą przodującą na rynku IT i w sektorze medycyny. Genetyka i broń biologiczna to główny, chociaż utajniony, trzon działań firmy. W podziemnym ośrodku zwanym „Ulem” trwają pracę nad niebezpiecznym wirusem. Dochodzi do sabotażu. Próbówka zostaje rozbita, a wirus wydostaje się na wolność. Główny komputer odcina
Wprawdzie słowo „zombie” nigdy nie zostaje wypowiedziane w kontekście filmu, to i tak nie da się ukryć, że zarażeni tajemniczym wirusem ludzie to po prostu żywe trupy z apetytem na ludzkie mięso. Komu więc można było powierzyć ekranizację kultowej gry, jeśli nie ekspertowi od tej tematyki, panu Romero? Zaraz, zaraz… przecież w stopce widnieje inne nazwisko. Ano właśnie… scenariusz George’a Romero nie został zaakceptowany, a niesnaski koncepcyjne już na poziomie przedprodukcji przeszkadzały w wypracowaniu wspólnej wizji. Po roku bezkrólewia, fotel reżysera zajął Paul W.S. Anderson, ekspert od tzw. „kina łubudubu”, mający na koncie takie „hity”, jak „Mortal Kombat”. Z drugiej strony, nastrojowe kino z dużą dawką grozy też
O grze „Resident Evil” słyszał prawie każdy. Zapoczątkowana w 1996 roku seria przyczyniła się do popularyzacji gatunku „survival horror” na całym świecie i uznawana jest za jednego z ojców tego typu produkcji. Fabuła była dość prosta, podobnie jak cel gracza: przeżyć. Nie było to łatwe zadanie – brakowało amunicji, hordy nieumarłych wyskakiwały zza rogu, było nastrojowo, czasem nawet przerażająco. Powstanie ekranizacji było tylko kwestią czasu.
4
drogę ucieczki wszystkim pracownikom korporacji. Cały „Ul” zostaje zarażony. Tymczasem w opuszczonej willi budzi się agentka Alice (Milla Jovovich), która zostaje przymusowym ochotnikiem na podróż do źródła zagrożenia wraz z grupą komandosów. Kobieta straciła pamięć, ale okazuje się, że rozwałkę ma we krwi. Rozpoczyna się sieczka… tzn. walka o przetrwanie. Chociaż „fabuła” nie opiera się bezpośrednio na żadnej z części gier, to czerpie z nich całymi garściami. Walcząc o przeżycie i ratując świat, trzeba rozwalić czaszki wielu zombiaków, więc z nastrojowym kinem grozy film ten nie ma nic wspólnego. To typowy thriller s-f, kino akcji z paroma tylko krwawymi scenami rodem z horroru. Bezmyślna sieczka, chociaż dobrze zrealizowana, każąca przed wyjściem do kina zostawić mózg w domu. Kiedy podczas scen walki z „niewyobrażalnym złem” z głośników zionie nieznośna, ostra muzyka, to
wiadomo już, jaki poziom grozy zostanie utrzymany. Zimna stylistyka, kontrast laboratoryjnych pomieszczeń z seksowną Millą w czerwonej sukience, odstawiającą matriksowy krwawy balet z zombie i innymi potworami to trochę za mało. Wątek krytyki korporacji znika gdzieś pod warstwą zgniłego mięsa. Dobrze bawić będą się chyba tylko ci, którzy chcą po prostu obejrzeć szybki, prosty, niewymagający specjalnej uwagi krwawy film akcji z elementami grozy. Dla tych właśnie osób ocena może powędrować jeszcze jedno oczko do góry.
5
RESIDENT EVIL 2 APOCALYPSE RESIDENT EVIL 2: APOKALIPSA Niemcy, Francja, Wielka Brytania 2004 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Alexander Witt Obsada: Milla Jovovich Sienna Guillory Oded Fehr Thomas Kretschmann
X X X
Text: Piotr Pocztarek
X X
6
Sequel niejednokrotnie przewyższa swojego poprzednika, głównie dlatego, że akcja wychodzi z podziemnego „Ula” na powierzchnię Raccoon City, gdzie
wirus zdążył się już na dobre zadomowić. Trwa kwarantanna, garstka ludzi walczy o przetrwanie. Wśród nich jest Alice, która odzyskuje pamięć, a także swoje umiejętności bojowe. Zdobywa też sojuszników w postaci seksownej i twardej policjantki Jill Valentine, czy komandosa Carlosa Olivery. Jak to dobrze, że nadal jest z kim walczyć! Oprócz hord nieumartych, w mieście szaleje tzw. Projekt Nemesis, żywcem wyjęty z trzeciej części gry. Ten wielki, zmutowany skurczybyk, uzbrojony w wyrzutnię rakiet i działko M 134 nie trudzi się mówieniem, za to lubi zabijać. A jest praktycznie niezniszczalny. Tym razem budżet był trochę wyższy, co przełożyło się na widowiskowość produkcji. Na pierwszy rzut oka widać, że dzieje się więcej i lepiej. Produkcja
Zakończenie pierwszej części „Resident Evil” nie pozostawiało jakichkolwiek wątpliwości – sequel był planowany od samego początku. Pierwsza część wyprodukowana za „jedyne” 30 milionów dolarów, zwróciła się ponad trzykrotnie, więc taka decyzja nie powinna nikogo zadziwić. Gier z serii RE jest pod dostatkiem więc materiału do obróbki również starcza. Zwłaszcza jeśli wymyśla się raczej sceny akcji, niż fabularne zawijasy. Paul W.S. Anderson tym razem zadowolił się rolą producenta i scenarzysty, a fotel reżyserski odstąpił Alexandrowi Wittowi.
tak samo jak Alice względem niego nie trzyma odpowiedniego dystansu, jednocześnie zmniejszając u widza poczucie zagrożenia. W końcu jeśli ona się nie boi, to czemu ja mam się bać?
skierowana jest głównie do miłośników serii gier, którzy na każdym kroku znajdą jakieś smaczki nawiązujące do elektronicznego oryginału. Są ci sami bohaterowie, niektóre sceny, no i pamiętny Nemesis, który jednocześnie stanowi największą zaletę i wadę filmu. Czemu? W trzeciej części gry pojawiał się on cyklicznie, a bohaterka zmuszona była do walki z nim nie mając często odpowiedniego ekwipunku, będąc zdaną tylko na siebie. Nemesis w filmie wygląda podobnie, ale zachowuje się zgoła inaczej,
Musimy też zaakceptować fakt, że bohaterowie podczas kolejnej nocy żywych trupów decydują się na spacer przez cmentarz oraz to, że Alice potrafi za pomocą motoru i kościoła rozwalić w dwie minuty kilka wielkich monstrów. Widzowie poszukujący czegoś więcej niż rozpierduchy, będą srogo zawiedzeni. Fani gier wręcz przeciwnie, zwłaszcza, że można poczuć się czasem, jakby dzierżyło się pada od konsoli. Jeśli jednak nie grałeś w „Resident Evil”, szukasz filmu z fabułą, efekty Cię nie interesują i chcesz się bać, to omiń „Apocalypse” szerokim łukiem. W takiej konfiguracji film zasługuje na maksymalnie 2 czaszki.
7
RESIDENT EVIL EXTINCTION RESIDENT EVIL: ZAGŁADA Francja, Australia, Niemcy, USA 2007 Dystrybucja: UIP Reżyseria: Russell Mulcahy Obsada: Milla Jovovich Ali Larter Oded Fehr Ashanti
X X X
Text: Piotr Pocztarek
X X
Kolejny raz zmienia się stylistyka. Ciasne laboratoria „Ula” i szarobure Racoon City, zostają zamienione na bezkresne połacie pustyni. Świat jaki znamy przestał istnieć. Postapokaliptyczny krajobraz niczym w „Mad Maxie” ciągnie się aż po horyzont. Wszędzie włóczą się żywe trupy. Garstka ludzi podróżując z miejsca do miejsca w poszukiwaniu
zapasów paliwa i żywności stara się przeżyć. Pojawia się również Alice, która odkrywa w sobie jeszcze większą moc, tym razem psychiczną. Umiejętności telekinezy nie są kobiecie obce, tym bardziej, że okazuje się ona być eksperymentem Umbrelli, który wymknął się spod kontroli. Od tamtej pory korporacja starała się sklonować Alice, ponieważ jej krew ma szczególne znaczenie w całej aferze z wirusem. Jakie? Przekonacie się, oglądając kolejną część tasiemca na podstawie słynnej gry komputerowej. Wyraźnie widać postęp, jeśli chodzi o reżyserię. Zdjęcia są piękne, ujęcia dynamiczne, a efektom specjalnym poświęcono więcej czasu niż przy poprzednich dwóch częściach. Żywe trupy wyglądają tutaj jeszcze bardziej ohydnie, akcji jest sporo, chociaż choreografia walk nadal bywa koszmarna. Do obsady dołączyły kolejne piękne kobiety, tym razem padło na Ali Larter i Ashanti. Nie pomogło to oczywiście fabule, która nadal jest
Każdy kolejny film z serii „Resident Evil” jest nieco inaczej zrealizowany niż jego poprzednik. Z trzecią częścią, o podtytule „Zagłada” jest podobnie. Po raz trzeci zmienia się reżyser, tym razem za sterami zasiada sprawny i doświadczony w tym fachu Russell Mulcahy, twórca takich przebojów jak fenomenalne „Odkupienie”, czy też „Nieśmiertelny”.
8
szczątkowa i służy jedynie jako pretekst do pokazania kolejnej efektownej sceny. Dobre wrażenie sprawia jakby żywcem wyjęta z gry walka z „bossem”, którym w tym przypadku jest demonicznym doktor, który pada ofiarą jednego z zombiszonów i aplikuje sobie o 10 ampułek antidotum za dużo. Mutacja przebiega szybko i sprawnie, a doktorek będzie stanowił dla Alice spore wyzwanie. Zakończenie filmu ani ziębi, ani grzeje. Ponieważ nie wyjaśnia się nic, wiadomo, że powstanie część czwarta, którą po zatoczeniu pełnego koła, ponownie nakręci Paul W.S. Anderson. „Resident Evil: Extinction” to najlepiej zrealizowana część serii, chociaż równie głupia co jej poprzedniczki. O ile uda nam się zignorować brak jakiejkolwiek logiki, to „Zagładę” oglądać nam się będzie bardzo przyjemnie. O baniu się
nadal nie może być mowy, ten film z horrorem ma tyle wspólnego, co np. „28 dni później” z musicalem. Najlepiej wypadają sceny plenerowe – pokryte piachem Las Vegas, czy atak wielkiego stada zarażonych wirusem kruków potrafią zrobić wrażenie. Jednak nadludzkie moce Alice, które drażnią przy każdym daniu o sobie znać, czy absurdy pokroju małego kontenera z którego nagle wypada horda umarlaków, nie pozwalają wystawić filmowi wyższej oceny.
9
RESIDENT EVIL AFTERLIFE Resident Evil: Afterlife Wielka Brytania, Niemcy, USA 2010 Dystrybucja: UIP Reżyseria: Paul W.S. Anderson Obsada: Milla Jovovich Ali Larter Wentworth Miller Shawn Roberts
X X X
Text: Piotr Pocztarek
X X
Jak pamiętamy, trzecia część przewiozła nas po iście falloutowych pustkowiach, po to by na końcu pokazać nam, że Alice jest pewnego rodzaju eksperymentem genetycznym, który ktoś za wszelką cenę stara się powtórzyć. Bohaterka ewoluuje, nabierając nowych mocy, stając się właściwie niezniszczalna. Do czasu. Pierwsze 10 minut „Afterlife” to festiwal żenady, ale jeśli uda Wam się ostatkiem sił przytrzymać na krześle własny tyłek, nie będziecie żałować. Jednak pozostanie w kinie jest ciężką próbą. Alice, wraz ze swoimi klonami, szturmuje bazę Umbrelli w Tokio. Dopiero starcie z Albertem Weskerem (fenomenalnie odwzorowanym!) wybija jej z głowy nadludzkie umiejętności. W ten sposób twórcy zgrabnie uniknęli pułapki zastawionej na nich w poprzednich częściach. Alice
znów staje się śmiertelna, co oczywiście nie oznacza, że przestaje być maszynką do kręcenia rzeźni. Scenariusz standardowo nie istnieje i jest jedynie pretekstem do pokazania kolejnych lokalizacji. Konstrukcja filmu jest bardzo zbliżona do konstrukcji gry, jednak brak immersji w akcję osłabia emocje płynące z rozrywki. Efekty specjalne, w tym trójwymiar, stoją na odpowiednio wysokim poziomie. Perypetie bohaterów to przechodzenie „z planszy do planszy” i okazjonalna walka z „bossem”, a tych nie brakuje. Mamy więc wielkiego bydlaka z młotosiekierą, doskonale znanego
Wraz z czwartą częścią przygód równie ponętnej, co zabójczej Alice, na tron reżyserski powraca Paul W.S. Anderson, odpowiedzialny za skądinąd najsłabszą część pierwszą. Historia (o ile jakakolwiek była), zatoczyła koło i twórcy wiedzieli, że potrzebne są drastyczne zmiany, aby widz nie umarł od nadmiaru głupot wychodzących z ekranu. Czy zabieg ten się udał?
10
graczom z piątej części gry. Niestety, o ile cyfrowy odpowiednik potrafił napędzić dzierżącym pada pokaźną dawkę strachu i wrzucić na plecy nieprzyjemny dreszcz, o tyle jego kinowa wersja jest drętwa, źle ujęta i zdecydowanie zbyt prosta do pokonania. Sprawa wygląda odmiennie, jeśli chodzi o walkę z Weskerem. Jest żywcem wyjęta ze wspaniałej gry „Resident Evil: Code Veronica X” i dla samej tej sekwencji warto film zobaczyć.
Dla fanów gier i bezmyślnego, acz sprawnego kina akcji „Afterlife” będzie sympatyczną pozycją na niezobowiązujący wieczór w kinie. Fani efektów specjalnych podelektują się kilkoma scenami. Gorzej sprawa ma się z tymi nieznającymi tematu – im film prawdopodobnie całkowicie nie przypadnie do gustu. Bez wątpienia jest to najdroższy i najlepiej wyreżyserowany „Resident” (czemu pierwsza część tak nie wyglądała?!). Niestety nie wyróżnia się niczym innym.
Aktorzy bawią się znakomicie. Milla Jovovich wypada po raz czwarty tak A już za 2-3 lata kolejna część… samo, Ali Larter niestety praktycznie nie istnieje. Obsadę ubarwiają świetni Kim Coates, Shawn Roberts i Boris Kodjoe, a na deser dostajemy Wentwortha Millera, który świetnie parodiuje swoją rolę ze „Skazanego na śmierć”. Chociaż sami przyznacie, że żeby wiernie odegrać rolę Chrisa Redfielda, musiałby być 4 razy szerszy w barach i bicepsie.
11
Bartosz Czartoryski: Atrakcyjność serii „Resident Evil” jest odwrotnie proporcjonalna do jej wyników finansowych. Łukasz Skura : Jeśli ktoś tylko grał w grę „Resident Evil”, to niezależnie od rozczarowań będzie czuł wewnętrzną potrzebę obejrzenia każdego następnego odcinka opartej na niej filmowej sagi. Oczywiście w poszukiwaniu klimatu z gry, którego w filmach jest jak na lekarstwo. Sam się dziwię dlaczego tak bardzo ciągnie mnie do kina na „Resident Evil: Afterlife” w 3D! Tego nie przegapię!
Bartłomiej Paszylk: Trudno nazwać serię „Resident Evil” prawdziwym, trzymającym za gardło kinem grozy, ale na pewno ma ona dobre horrorowe momenty. Szczególnie cenię sobie część trzecią, gdzie jest ich najwięcej. Mariusz „Orzeł” Wojteczek:
Anna „Tess” Gołębiowska:
Nie przepadam za filmami o zombie, ale „Resident Evil” ma takie samo znaczenie dla kina o tej tematyce, jak „Miasteczko Salem” Kinga dla opowieści o wampirach wprowadza je w nowy wiek. Można tego cyklu nie lubić, ale nie sposób go nie cenić.
Pierwszy film z cyklu „Resident Evil” niezwykle przypadł mi do gustu - śliczna Milla Jovovich i moja ukochana Michelle Rodríguez podlane sosem z apetycznych zombiaków. Dwójkę wyłączyłam po dwudziestu minutach i jak dotąd nie przemogłam się, by zmęczyć ją w całości.
Wojciech Jan Pawlik: Fajna seria, ale niestety wyeksploatowana już na wszystkie strony i sposoby. Z grą rozstałem się już po pierwszej części, gdy zbyt dostrzegalne stały się w niej japońskie dziwactwa, które dla mnie były zbyt męczące. Z filmami niestety jest podobnie - niedługo zaczną przypominać „Matrixa”. Według mnie wszystko idzie w złą stronę. Co nie znaczy, że nie śledzę całości...
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Robert Lipski Ilość stron: 5l2
Chcielibyście przeczytać coś w stylu opowieści o Sherlocku Holmesie, ale w trochę brutalniejszym wydaniu? Proszę bardzo – to właśnie dla Was Mark Frost napisał „Listę siedmiorga”. Zresztą chyba żaden szanujący się wielbiciel angielskiego detektywa nie odpuści sobie powieści Frosta, nawet jeśli nieszczególnie interesuje go podjęcie podobnej tematyki w „zbrutalizowanym” wydaniu – w końcu głównym bohaterem „Listy siedmiorga” jest sam Arthur Conan Doyle, twórca postaci Holmesa. Frost, znany przede wszystkim jako współtwórca serialu „Miasteczko Twin Peaks”, przedstawia nam Conan Doyle’a jako młodego człowieka próbującego zarabiać na życie zarówno jako lekarz, jak i – dotąd niestety z bardzo słabym powodzeniem – jako pisarz. Posiadł on jednak jeden niezaprzeczalny talent: niezwykłą umiejętność dedukcji, którą później odziedziczy po nim Holmes. Tu natomiast Conan Doyle będzie musiał ją wykorzystać, aby rozwikłać zagadkę niebezpiecznego stowarzyszenia mogącego zagrażać całemu światu. Wszystko zaczyna się od pewnego seansu spirytystycznego, na który doktor zostaje zaproszony przez tajemniczą i niezwykle urodziwą nieznajomą liczącą, że uda mu się odkryć spisek i pomóc jej w odnalezieniu dziecka. Sprawy nie toczą się jednak gładko i od tego nieszczęsnego wieczora Conan Doyle będzie musiał bardzo uważać żeby nie dopadli go zakapturzeni dranie z pozaszywanymi oczami, sprawiający wrażenie dobrze zakonserwowanych żywych trupów…
czego dopiero Frost na to wpadł? Choć z drugiej strony, gdyby wpadł na ten pomysł ktoś inny, efekty mogłyby być różne – weźmy chociażby takiego Guya N. Smitha albo któregoś z niezliczonych amerykańskich wyrobników bezbarwnej horrorowej pulpy. Tymczasem Frost zna się na rzeczy: wie jak stopniować napięcie, potrafi pięknie wykreować atmosferę grozy, a jego bohaterowie zdobywają uwagę czytelnika jednym kiwnięciem palca. Choć oczywiście mają tu znacznie więcej do roboty niż tylko kiwanie palcami: wywołują duchy, uczestniczą w ucieczkach i pościgach, zmieniają płeć, zarzynają innych albo sami są zarzynani. Atrakcji nie brakuje.
Text: Bartłomiej Paszylk
MARK FROST - Lista siedmiorga (The List of Seven)
Jest więc jasne, że wypada się z „Listą siedmiorga” zapoznać – zwłaszcza jeśli ma się słabość do Sherlocka Holmesa, teorii spiskowych czy fenomenu żywych trupów. A może po prostu – jeśli ma się słabość do dobrze opowiedzianych historii grozy nie bojących się nawiązywać do klasyki. Trzeba sobie jednak powiedzieć otwarcie: choć Frost przebija Conan Doyle’a w mnożeniu okropieństw, nie udaje mu się jednak dorównać w wyczarowywaniu zaskakującej fabuły. Spokojnie: parę niespodzianek w „Liście siedmiorga” na pewno znajdziecie, ale brak tu epifanii na miarę tych z „Psa Baskerville’ów” czy „Nakrapianej przepaski”.
Tak czy inaczej, mogę się założyć, że po lekturze „Listy siedmiorga” będziecie nerwowo czekali na wznowienie jej kontynuacji zatytułowanej „Sześcioro mesjaszy”. Miło byłoby jak najprędzej zobaczyć ją Arthur Conan Doyle kontra zombie? Dla- w księgarniach.
13
RESIDENT EVIL DEGENERATION RESIDENT EVIL: DEGENERACJA Japonia 2008 Dystrybucja: Cinepix Reżyseria: Makoto Kamiya Obsada: Alyson Court Paul Mercier Laura Bailey Roger Craig Smith
X X
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
X X X
dość słabo, a to trochę zaskakuje, skoro za scenariuszem stoi Shotaro Suga, odpowiedzialny m.in. za dwie serie serialu „Ghost In The Shell”, a w przypadku nie-animacji za scenariusz do całkiem niezłego „Cassherna”. Z drugiej jednak strony, widowiskowość scen i zapał, z jakim bohaterowie eksterminują kolejne szeregi zombiaków fanom serii na pewno przypadnie do gustu. Jest szaro, brudno, krwawo – słowem, jak w filmie o zombie być powinno.
Od wydarzeń w Raccoon City minęło 7 lat, ale znani nam bohaterowie, Leon S. Kennedy oraz Claire Redfield, ponownie trafiają pomiędzy gromady zombie, z którymi prowadzą heroiczną walkę w imię obrony ludzkości. Korporacji Umbrella już nie ma, ale zastąpiła ją Will Pharma i w efekcie status quo pozostaje Niestety niektóre wzruszające scezachowane, znów działa prosta korela- ny (jak ta z Rani na lotnisku lub przed cja „dobrzy kontra źli”. Znów mamy też płonącym domem Millera) mogą irypodstawowy zestaw bohaterów, czyli: wyzbyci z sumienia naukowcy, chciwi przedstawiciele rządu oraz ofiarni agenci służb specjalnych, którzy zazwyczaj ratują sytuację. Słowem – niewiele się zmienia, nawet zombie jakieś takie same (choć to akurat dobrze). Porównując tę animowaną historię z filmami fabularnymi cyklu, wypada ona
Oparta na grze komputerowej animacja „Resident Evil: Degeneracja” to kolejny przykład odcinania kuponów od sukcesu pierwowzoru. Nie ma w tym filmie zbyt odkrywczej fabuły, która zresztą w pełni nawiązuje do wydarzeń ze swych fabularnych poprzedników i stara się być ich częściową kontynuacją. Tylko tak może się obronić.
14
tować i nieco odstają od tego, czego się spodziewamy – bo to w końcu nie jakiś ckliwy dramat – czym niepotrzebnie spowalniają akcję. Reżyser Makoto Kamiya nie ma zbyt wiele doświadczenia – „RE: Degeneracja” to dopiero jego druga produkcja – ale poradził sobie przynajmniej przyzwoicie. A jak wypada sama animacja? Cóż, tragedii nie ma, ale jeśli ją porównać choćby ze wzmiankowanym tu „Ghost in the Shell”, czy ze świetnym „Vexille”, to trzeba sobie szczerze odpowiedzieć, że szału też niestety nie ma. Dość to wszystko toporne, nijakie, postacie ruszają się w mocno sztuczny sposób i widać, że animatorzy nie wznieśli się ponad animację z gier tej serii. A to trochę przykre.
jako nieskomplikowaną rozrywkę i będą się dobrze bawić, a fani serii znajdą w nim to, co serwują im kolejne filmy cyklu, czyli prostą fabułę umożliwiającą rozwalanie jak największej ilości głów zombie. A miłośnicy anime i ambitniejszego kina? Jeśli obejrzą „Degenerację” to potraktują ją najwyżej jako ciekawostkę, kolejną prezentację umieTak więc „RE: Degeneracja” to film jętności Shotaro Sugi. A wielu z nich przede wszystkim dla najzagorzalszych pewnie ominie ten film szerokim łukiem – fanów serii albo niewymagających mło- i, szczerze mówiąc, niewiele straci. dych widzów. Nastolatki przyjmą go
15
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Paweł Wieczorek Ilość stron: 383
Na „Ducha ognia” wszyscy zagorzali fani Grahama Mastertona ostrzyli sobie ząbki od ponad roku, kiedy tylko pisarz ogłosił, że rozpoczyna pracę nad nowym tytułem. Brytyjczyk dolewał oliwy do ognia, obiecując czytelnikom horror z prawdziwego zdarzenia, który swoim klimatem nawiązywał będzie do klasyków, takich jak „Wyklęty”. Tego typu porównania bardzo działały na fanów, w tym również i na mnie. Pamiętając również o tym, jak dobrze bawiłem się z powieścią „Podpalacze ludzi”, czekałem na kolejną książkę, w której ogień poparzy mi paluszki podczas czytania. Protagonistką w powieści „Duch ognia” jest Ruth Cutter, inspektor pożarowy, zwykła żona i matka, borykająca się na co dzień ze zwykłymi rodzinnymi problemami. Jej mąż, Craig, ma problemy z pracą, odkąd kryzys finansowy spowodował coraz mniejsze ilości zleceń. Syn Ruth przeżywa właśnie okres buntu, a córka cierpi na rzadką chorobę zwaną zespołem Williamsa, która powoduje u niej wyjątkowo wrażliwy słuch. Tymczasem w mieście dochodzi do serii dziwnych i przerażających wydarzeń. Kobiety w różnym wieku padają ofiarami trzech mężczyzn w białych maskach, którzy je brutalnie gwałcą. Niedługo potem, w miejscach ataków dochodzi do gwałtownych pożarów. Napadnięte ofiary kończą swój żywot w płomieniach. Te zapłony nie są jednak wywoływane naturalnie – powoduje je tajemniczy, trzynastoletni chłopiec. Sprawami podpaleń zajmuje się właśnie Ruth.
ny pomysł. Tym razem nie mamy do czynienia z żadnych diabłem, czy demonem, natomiast istotną fabularną rolę w powieści pełni samo Piekło. Tysiące ludzi, którzy trafili tam w wyniku pożarów, chcą zakończyć swoje wieczne katusze i powrócić do świata żywych. Tylko Ruth, wraz z grupką przyjaciół, będzie mogła stawić im czoło i nie dopuścić do tego by żyjący ludzie doświadczyli piekła na ziemi.
Text: Piotr Pocztarek
GRAHAM MASTERTON - Duch ognia (Fire spirit)
Mniej więcej w połowie powieść na moment zwalnia, pojawia się kilka nudniejszych scen, na szczęście Graham szybko wraca na właściwe tory. Wydarzenia prowadzą do oryginalnego i wybuchowego finału, który na szczęście nie jest wydumany i dobrze komponuje się z resztą powieści. Akcja jest wartka, a makabryczne opisy soczyste, chociaż zdecydowanie za mało krwawe. Kuleje niestety nastrój grozy, bo chociaż książka potrafi zaszokować, trudno jest nazwać ją bardzo straszną. Jest to bardzo dobra powieść, której jednak bliżej do „Podpalaczy ludzi”, aniżeli do bardzo klimatycznego „Wyklętego”.
Chociaż nie wszystkie obietnice autora zostały spełnione, „Ducha ognia” zdecydowanie warto przeczytać. Masterton starał się jak mógł, by nie powtarzać własnych fabularnych schematów i chociaż nie udało się ustrzec od kilku sztampowych postaci drugoplanowych, główną oś można z czystym sercem nazwać oryginalną. Z najnowszej książki bardziej zadowoleni będą wprawdzie fani szybkiego, nieskomplikowanego horroru, niż rozbudowanej, nastrojowej powieści grozy, ale czy to źle? Masterton bardzo skrupulatnie przed- Masterton doskonale sprawdza się w obu stawił w „Duchu ognia” kolejny oryginal- tych przypadkach.
17
THE BOOK OF ELI KSIĘGA OCALENIA USA 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Albert Hughes Allan Hughes Obsada: Denzel Washington Mila Kunis Gary Oldman Ray Stevenson
X X X
Text: Bartłomiej Paszylk
X X
To zresztą nie jedyne zalety „Księgi Ocalenia”. Reżyserom filmu udało się tu odmalować jeden z najbardziej ponurych i przekonujących – a jednocześnie jakże cudnie malowniczych! – obrazów świata po Apokalipsie. Kto od czasu ostatniego „Mad Maxa” tęskni za tego typu klimatami, ten przyjmie „Księgę Ocalenia” z westchnieniem ulgi i wzruszenia. Rzadko mamy okazję przypomnieć sobie jak pięknie wygląda na ekranie cały ten postapokaliptyczny brud, pył i spu-
stoszenie. Tym, co jednak najbardziej zaskakuje w pierwszych minutach seansu jest fakt, że bracia Hughes – do tej pory najlepiej znani z takich filmów, jak „Z piekła rodem” (2001) czy „Zagrożenie dla społeczeństwa” (1993) – tak pięknie poradzili sobie ze scenami akcji. Fragmenty, w których oglądamy, jak bohater grany przez Washingtona daje wycisk przeciwnikom, albo późniejsza wysoce wybuchowa scena w małym domku na pustkowiu, gdzie kamera próbuje nadążyć za wystrzeliwanymi w dwóch kierunkach pociskami, robią miażdżące wrażenie. Jako postapokaliptyczne kino akcji „Księga Ocalenia” sprawdza się więc idealnie. Problem w tym, że od pewnego momentu chce też być czymś więcej, a mianowicie – podbudowującą na duchu przypowieścią religijną. Tytułową księgą jest bowiem Biblia. Główny bohater, Eli (Washington), taszczy ją wytrwale od kilkudziesięciu lat przez zrujnowane Wojną Stany Zjednoczone, mając nadzieję, że w końcu dotrze do społeczeństwa zdolnego skorzystać z zawartych w niej nauk. Spotyka niestety wyłącznie
Nawet jeśli religijne przesłanie nowego filmu braci Hughes może trochę drażnić, to miło zobaczyć jak Denzel Washington spuszcza wszystkim zacne manto, a Gary Oldman znów gra najprawdziwszego drania.
18
złodziei, oszustów i gwałcicieli, a dla tych nie ma już przecież żadnego ratunku – trzeba ich po prostu zabić. Księgi pożąda również sadystyczny dyktator o imieniu Carnegie (Gary Oldman), wierząc, że pomoże mu ona przejąć władzę nad całymi rzeszami dusz. Kiedy więc Eli trafia do miasteczka, w którym rządy sprawuje Carnegie, rozpoczyna się ostra walka o to kto posiądzie Słowo Boże. W czym dokładnie problem? Nie chodzi przecież o to, że film z pozytywnym
chrześcijańskim przesłaniem musi być z definicji zły. Rzecz w tym, że w „Księdze Ocalenia” to przesłanie jest dość mętne i mało przekonujące. No bo jak to, głoszący Boże miłosierdzie Eli śmiga po wyludnionym świecie i ucina łby wszystkim tym, którzy mu się nie spodobali? Cudnie się to prezentuje na ekranie, fakt, ale do Dziesięciorga Przykazań ma się nijak… Jeszcze więcej wątpliwości pojawia się w samym finale, gdzie twórcy ni stąd ni zowąd postanawiają zachować polityczną poprawność i sugerują, że inne religie są przecież równie ważne, jak chrześcijaństwo, co z kolei stawia pod znakiem zapytania znaczenie wysiłku, jaki podjął Eli, aby ocalić Biblię. A pomijając już wątki religijne: finał skrywa pewną niespodziankę, z rodzaju tych, które nie są do końca logiczne, ale sprawiają widzowi perwersyjną przyjemność i zachęcają do powtórnego seansu.
19
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Jacek Spólny Ilość stron: 5l6
Monica Ali, autorka bestsellerowej powieści „Brick Lane”, raz jeszcze stara się nam przybliżyć życie emigrantów zamieszkujących w Zjednoczonym Królestwie. Tyle, że tym razem nie skupia się na jednej rodzinie: tytułowa kuchnia pełna jest barwnych postaci przybyłych do Londynu z najprzeróżniejszych zakątków świata. Jest też mroczniej niż poprzednio: „Od kuchni” to w końcu historia z tajemniczym morderstwem tle.
brakiem wyczucia (choćby w stosunku do umierającego ojca), ale przecież już po paru rozdziałach chcemy ubłagać los, aby stał się dla niego nieco łaskawszy. Korzystnie wypada też dodanie tu mroczniejszego wątku, a więc tajemnicy morderstwa. Co prawda, wbrew temu, co może sugerować udekorowana groźnym nożem okładka książki, wątek ten nie wybija się na pierwszy plan, ale za to ciągnie się ponurym cieniem przez całą powieść, każąc nam wierzyć, że w końcu dowiemy się, Tym razem Ali zaprasza nas do podupao co w nim tak naprawdę chodziło. dającego londyńskiego hotelu Imperial, a następnie szybko kieruje nas do hoteloCo ciekawe, najwięcej zastrzeżeń można wej kuchni. Rządzi w niej Gabe Lightfoot mieć do „bogatej warstwy emigracyjno– mężczyzna marzący o spektakularnym społecznej” powieści. W przypadku „Brick sukcesie zawodowym, najlepiej w postaci Lane” poznawaliśmy bliżej tylko jedną bowłasnego lokalu, który tłumnie odwiedzalihaterkę, ale za to poznawaliśmy ją bardzo by goście wiedzący co to dobre jedzenie. dokładnie. W „Od kuchni”, gdzie tłoczy Na razie jednak zmuszony jest radzić sobie się tak wiele interesujących postaci, i tak z wielonarodowościową ekipą nie zawsze zaprzyjaźniamy się wyłącznie z Gabe’em wykwalifikowanych pracowników. Gabe – cała reszta to po prostu umiejętnie skonprzeżywa niełatwy okres w życiu: jego struowane tło, które nie angażuje nas ojciec zmaga się ze śmiertelną chorobą, emocjonalnie. To więc, co mogło stać się narzeczona jest wyraźnie rozczarowana największą zaletą nowego dzieła Ali, ostaich dotychczasowym związkiem, a do tego tecznie staje się jego najpoważniejszą nieopodal hotelowej kuchni zostaje znalesłabością: wbrew wstępnym obietnicom ziony trup nocnego portiera. Jak się okaże, autorka pokazuje nam tu bowiem bardziej wszystkie te dramaty zsumują się i na zapowierzchowną, mniej poruszającą wizję wsze odmienią życie Gabe’a. londyńskiej społeczności emigracyjnej niż w swojej debiutanckiej powieści. Autorka imponuje umiejętnością poprowadzenia ciekawego dialogu, z łatwością Oczywiście nie znaczy to, że nie warto się przychodzi jej kreślenie kolejnych intereza jej nową książkę zabrać. Warto. Ali to sujących postaci, a wykorzystywane przez utalentowana pisarka potrafiąca sprawić, nią metafory, porównania i gry słowne cieże czytelnik z przyjemnością zapuszcza się szą świeżością. Opowieść o życiu Gabe’a w kręte korytarze skonstruowanego przez od początku wciąga i zmusza nas do emnią świata. I zazwyczaj szybko zapomina, patii – może i nie jest to facet bez skazy, że ma do czynienia z fikcją literacką. nieraz działa nam na nerwy karygodnym
Text: Bartłomiej Paszylk
MONICA ALI - Od kuchni (In the Kitchen)
21
[ Maciej Masłoń - Mordercza droga ]
Maciej Masłoń Mordercza droga
Ciężkie krople wrześniowego deszczu bębniły o przednią szybę. Wściekły wiatr wył, ocierając się o boki i dach samochodu. Marcin raz po raz wychylał się do przodu i przekrzywiał głowę, usilnie starając się przebić wzrokiem fale wody, które jedna po drugiej rozbijały się o maskę. Na próżno. – Polskie drogi – warknął, kiedy niebieski volkswagen podskoczył gwałtownie na jakimś wyboju. – Świetnie pasują do tej pojebanej pogody. Zerknął na Marzenę. Siedziała bez ruchu, zamyślona, wpatrzona w coś gdzieś daleko za boczną szybą. Zdawała się nie słyszeć jego narzekań. Lub też nie zwracała na nie uwagi. Jej spokój tylko wytrącił go z równowagi. – Ostatni raz dałem się na coś takiego namówić! – Wsiadł na nią, wyładowując cały gniew, narastający już od początku trasy. – Następnym razem pojedziemy pociągiem. Wszystko dlatego, że ty musisz pochwalić się przed rodzinką nowym samochodem! Spojrzała na niego i skrzywiła się z przekąsem, lecz nie odparła nic. Odwróciła głowę jeszcze bardziej w bok i skrzyżowała ręce na piersiach. – Nie wiem, co mi strzeliło do głowy – kontynuował. Zacisnął spocone palce, które ślizgały się po kierownicy. – Czy twoja siostra musiała szukać faceta na drugim końcu Polski? – Jest dziennikarzem – odezwała się Marzena – i często podróżuje. Marcin wybuchnął tak głośnym śmiechem, że spojrzała na niego zdziwiona. Patrząc na jej wytrzeszczone oczy, krzyknął: – Przecież mieszka w Złotoryi na stałe! A poza tym jak możesz pisanie do jakiegoś pieprzonego kącika porad w pieprzonej podrzędnej gazetce dla kiepskich gospodyń domowych nazywać dziennikarstwem?! To tak jakbyś mnie, właściciela sklepu, nazwała prezesem! – Chyba sobie kpisz – powiedziała Marzena, podczas gdy on wciąż zanosił się
23
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
nerwowym śmiechem. – Zazdrościsz mu, ot co. – Taa, najbardziej jego partii. Zacisnęła wargi i zamilkła. Marcin zdmuchnął włosy klejące się do czoła i przeciągnął się na siedzeniu. Szarość za oknem tylko go dobijała. Długo jechali w milczeniu. Drogę otaczały wyłysiałe pastwiska, nędzne kikuty niegdysiejszych drzew i zrujnowane murowane domki. Mijane samochody sprawiały ponure wrażenie. Marcin mierzył otępiałym wzrokiem ich ciemne, złowrogie szyby. Z zamyślenia wyrwał go dopiero widok dużej tablicy z numerem A4 i kilku budek strażniczych. – Wjeżdżamy na autostradę – rzucił. – Wyjmij atlas samochodowy. W odpowiedzi usłyszał tylko skrzypienie otwieranego schowka i poczuł, jak książka spada mu na kolana. – Ostrożniej, co? – W ostatniej chwili złapał zsuwający się po dżinsach atlas. – To nie worek z ziemniakami. Zbliżył samochód do jednego z przejść i zatrzymał tuż przed szlabanem. Otworzył okno i hałas ulewy natychmiast się wzmógł. Krople bębniły o blaszane zadaszenie, brzmiąc niczym seria z automatu. Marcin zerknął w stronę okienka, które, choć otwarte, ziało pustką. Spojrzał więc na cennik i sięgnął ręką do kieszeni, przebierając palcami wśród garści drobnych monet. – Uszanowanko! – Mężczyzna w okienku ukazał się tak niepostrzeżenie, że Marcin aż podskoczył. Człowiek miał na sobie skórzaną motocyklową kurtkę, był zupełnie łysy, jego podbródek zdobił przystrzyżony z niebywałą precyzją zarost, a na nosie miał wąskie okulary przeciwsłoneczne. Pomimo tego niecodziennego (i raczej nie pasującego do pogody) ubioru, uśmiechał się tak szeroko, że mimowolnie odsłaniał zęby. Uśmiech sprawiał wrażenie sztucznego i trudnego do zinterpretowania; mógł być nieco ironiczny, kpiarski, cwaniacki – lub przeciwnie, wręcz idiotyczny. Marcin gapił się na niego przez dłuższą chwilę, gubiąc dłoń we własnej kieszeni. – Brak drobnych? – Uśmiech stał się jeszcze szerszy (prawdę mówiąc, Marcin miał wrażenie, że normalny człowiek nie był w stanie rozdziawić ust tak szeroko bez interwencji chirurga). – Jeśli nie ma pan jak zapłacić... – Dziękuję, obejdzie się – przerwał mu Marcin, wydobywając wreszcie z kieszeni
24
[ Maciej Masłoń - Mordercza droga ]
odpowiednią sumę i podając ją przez okienko. – A jeśli nie, to co? Pytam przez czystą ciekawość. – Och, nic takiego. Jakieś 100 metrów dalej stoi autobus honorowego krwiodawstwa... Jeśli ktoś chce, zamiast opłaty za przejazd może wspomóc chorych i potrzebujących... tych, no, potrzebujących transfuzji i tak dalej. Oczywiście pod warunkiem, że posiada aktualną książeczkę zdrowia! Marcin spojrzał na niego, lekko wstrząśnięty, i pomyślał, że chyba wolałby zawrócić, niż zostawić krew w łapach faceta noszącego okulary przeciwsłoneczne podczas deszczu i starającego się uśmiechać szerzej, niż pozwala mu na to jego fizjonomia. – Mamy jeszcze taryfę specjalną dla ciężarnych matek... – Dzięki, to nie będzie konieczne – przerwał mu. Nie chciał słyszeć, czego wymagają od ciężarnych matek. Zerknął w lusterko, na sznur ciągnących się za nimi samochodów i zdziwił się, że ten gość ma czas na pogawędki. – Przepraszam, ale spieszymy się. – Jasna sprawa! – Tamten schylił się i po chwili biało-czerwony szlaban uniósł się do góry. Zamykając okno, Marcin usłyszał jeszcze: – Dług… Szerokiej drogi! Oddalając się, zerknął we wsteczne lusterko. Facet wychylił się przez okienko i machał mu dłonią, szczerząc ponownie zęby w swym idiotycznym uśmiechu. Po chwili zniknął, a szlaban zamknął się z powrotem. Marcin spojrzał na Marzenę. Uniosła brwi i wzruszyła ramionami. Westchnął. – Dojedźmy tam wreszcie. Samochód przyspieszył. Wkrótce wjazd na autostradę zniknął ze wstecznych lusterek. Prawie w tej samej chwili deszcz przestał padać. Zastąpiła go rzadka, mleczna mgła. Wokół drogi pojawił się las: mroczne, wysokie ściany drzew po obu stronach, które niechybnie przyprawiłyby klaustrofobika o atak. Jechali w zupełnym milczeniu. Po jakichś trzydziestu minutach Marcin poczuł się nagle dziwnie nieswojo. Uświadomił sobie, że od pewnego czasu nie widział żadnego innego samochodu. Zerknął w lusterko i zobaczył opustoszałą jezdnię. Na sąsiednich pasach również nie
25
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
było nikogo. Przyspieszył, lecz żaden pojazd nie wyłonił się nagle z mgły. Czując suchość w gardle, Marcin wrócił do poprzedniej prędkości. Uchylił okno, nasłuchując z nadzieją, lecz dobiegł go jedynie szum kół jego volkswagena i głośniejszy warkot silnika. – Pogięło cię? Zamknij, zimno mi. Nie zważając na marudzenie Marzeny, odczekał jeszcze chwilę. Na zewnątrz wciąż panowała pustka: nie dobiegł go żaden dźwięk świadczący o tym, że oprócz nich ktoś jeszcze znajduje się na drodze. Kiedy zamknął okno, atmosfera w samochodzie zgęstniała. Zupełnie jak gdyby coś wniknęło do jego wnętrza w ciągu tych kilku minut i zawisło pod dachem pojazdu, siejąc ciężki niepokój. Marcin przechylił się w bok. Roztrącając dłonią kolana Marzeny, sięgnął do schowka i zaczął grzebać w stosie płyt CD. Dzieląc uwagę pomiędzy jazdę i szukanie właściwego nośnika, musiał zwolnić, co tylko pogłębiło jej irytację. Spojrzał przez przednią szybę: droga wolna. Disturbed? Nie-e. Znów zerknięcie; czysto. Metallica... Odpada. Wciąż pusto. O, jest Megadeth. A nawet „Youthanasia”… – Uważaj! – wrzasnęła nagle Marzena, wyciągając ręce przed siebie, jakby chciała w ten sposób zatrzymać samochód. Marcin wdusił hamulec i szarpnął kierownicą, lecz zrobił to zbyt późno: rozległ się brzdęk i coś czarnego wyleciało w powietrze, gruchnęło o dach i stoczyło się po tylnej szybie. Marzena wybałuszyła oczy i otworzyła usta, głośno łapiąc powietrze. Marcin zaciskał palce na kierownicy tak kurczowo, że poczuł ból. Serce łomotało mu gdzieś w okolicach krtani. Spojrzał w lusterko i we mgle ujrzał na jezdni niewyraźny kształt leżący nieruchomo na drodze. Miał wrażenie, że tkwili tak bardzo długo, nie mogąc wydobyć z siebie słowa, ani tym bardziej ruszyć się z miejsca. – Długo będziesz tak siedział? – odezwała się wreszcie Marzena. – Może… może trzeba mu pomóc? Marcin szczerze w to wątpił. To coś, w co uderzyli, było zdecydowanie mniejsze od dorosłego człowieka, w ostateczności mogło być dzieckiem. Lecz co dziecko mia-
26
[ Maciej Masłoń - Mordercza droga ]
łoby robić w tej okolicy w taką pogodę? Od godziny nie minęli ani jednego domu, nie widzieli śladu ludzkiej bytności. Nie, na dziewięćdziesiąt dziewięć procent było to zwierzę i nawet jeśli nie było martwe, tylko umierające, cóż mógł na to poradzić? Nigdy nie uczył się, jak prowadzić masaż serca rannego jelenia… Ta myśl otrzeźwiła go. Z jeleniem na sumieniu jeszcze był w stanie się pogodzić. Z bólem rozprostował palce i oderwał dłonie od kierownicy. Otworzył drzwi i spróbował wyjść, jednak pas przytrzymał go w miejscu. Odpinając klamrę, ponownie zerknął w lusterko i poczuł, jak cierpnie mu skóra. Leżący na jezdni kształt poruszał się. Konkretniej, właśnie wstawał. We mgle pojawiła się niewyraźna sylwetka człowieka. Nie mogąc uczynić najmniejszego ruchu, Marcin wlepiał wytrzeszczone oczy w lusterko. Tymczasem postać wyprostowała się i odeszła, znikając we mgle. – Marcin, błagam cię… Marzena wciąż patrzyła tępo przed siebie. Nie widziała jej, nie mogła zobaczyć jej w lusterku. Gdyby tak było, już dawno zaczęłaby wrzeszczeć. Marcin odpiął pas. „Spokojnie, kochanie. Nic się nie stało. Jeśli ten człowiek potrzebował pomocy, już zdążył sam sobie jej udzielić. Poszedł do domu. Tak, też chciałem zaprosić go na kawę, ale odmówił – nie mam pojęcia, dlaczego!” Stanął przy bagażniku auta i rozejrzał się. Bez wątpienia nikogo ani niczego tu nie było. Jeżeli samochód potrąciłby coś lub kogoś z taką siłą… Ale czy na pewno potrącił? …bez wątpienia nie byłoby w stanie wstać i odejść o własnych siłach. Nie, to musiało być złudzenie. Bardzo wyraźne i rzeczywiste, ale jednak złudzenie. No i doświadczyli tego oboje z Marzeną. Taka… zbiorowa halucynacja. Właśnie, halucynacja. Genialne. – Gdzie on jest? – spytała Marzena. Odwrócił się w jej kierunku: stała przy otwartych drzwiach samochodu, obejmując się ramionami z zimna. – Gdzie on jest? – powtórzyła. Głos jej się łamał, jakby miała się zaraz rozpłakać. – Nikogo tu nie ma – odparł Marcin. – Jak to nie ma? Przecież… – Musiało nam się coś przywidzieć.
27
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Żachnęła się. – Co ty pieprzysz? Przywidzieć? Coś wypadło z lasu na drogę, prosto pod koła, a ty w to wjechałeś! Marcin oddalił się od samochodu na kilka kroków, po czym przystanął i znów się rozejrzał. – Więc gdzie to jest? Marzena zrobiła krok w jego kierunku, lecz zawahała się i została w miejscu. – Nie wiem. Może poleciało dalej albo, kurwa, wpadło w pierdolone krzaki. Skąd mam wiedzieć?! – Nie krzycz. Spok… – Spokojnie?! – pisnęła tak wysokim tonem, że aż się skrzywił. – Wjechałeś w coś na pełnej prędkości, pewnie to zabiłeś, Boże, to był taki straszny dźwięk – mówiła coraz szybciej – kiedy uderzyło o dach, a potem o szybę, cokolwiek to było, nie mogło przeżyć czegoś takiego, musi leżeć gdzieś tu martwe… – zachłysnęła się powietrzem – …albo umierające, a ty mi, kurwa, mówisz, że tego tu nie ma? Zderzak wygląda pewnie jak cholerna jesień średniowiecza, ale przywidziało mi się, co? Marcin w milczeniu podszedł do przydrożnego rowu, który okazał się pusty. Nie było sensu go przekraczać i zagłębiać się w żadne krzaki – ciało przeszybowało wzdłuż osi samochodu, więc w żaden sposób nie mogło tam spaść. Zresztą, jaki jest sens w szukaniu ciała, które przed chwilą wstało i odeszło…? Marzena przestała krzyczeć. Teraz cicho szlochała. Nie mógł jej tego powiedzieć. Nie przeżyłby reszty tej podróży. Westchnął i przekroczył rów. Podwinął rękawy i zaczął odgarniać krzaki. Wpatrywała się w niego z napięciem. – Nic – powiedział, idąc i szukając dalej. – Tak samo tutaj. I tu też. Wszedł nawet głębiej, za drzewa – tam gdzie ciało upaść nie miało najmniejszych szans. Po chwili wrócił na drogę z pustymi rękoma. – Może sprawdzisz sama? – wyciągnął dłoń w zapraszającym geście. Znowu zaczęła płakać. Podszedł i objął ją ramieniem. – Nic tu nie ma – powiedział – i nie było. Coś nam się przyśniło, to jedyne wytłumaczenie.
28
[ Maciej Masłoń - Mordercza droga ]
– Przepraszam. Spanikowałam… – To nic – skłamał. Wsiadła do samochodu. Idąc w stronę drzwi kierowcy, Marcin celowo minął przód samochodu, rzucając dyskretne spojrzenie na zderzak.
Na jego środku widniało solidne wgniecenie. * * *
Ruszyli w dalszą drogę. Wypłakawszy się, Marzena skuliła się na fotelu i zasnęła, dzięki czemu Marcin odczuł przynajmniej częściową ulgę. Nie mógł spokojnie prowadzić, kiedy wciąż wzdrygała się niespokojnie z każdym mocniejszym podmuchem wiatru i patrzyła dookoła, jakby coś znowu miało wyskoczyć im przed maskę. Tymczasem droga wyglądała coraz gorzej – i to był jeszcze jeden dobry powód, by Marzena spała. Godzinami jechali po pustej, zakurzonej jezdni. Nie spotkali nikogo, nie minęli nawet najmniejszego pola uprawnego czy chaty – żadnego miejsca, gdzie można by spotkać człowieka. Las przy drodze to rzedniał, to gęstniał, lecz wciąż był. Wysokie drzewa straszyły, rozpościerając nad nimi swe konary niczym szpony. Niebo spochmurniało i naraz cały świat zszarzał. Marcin czuł, jakby oglądał czarnobiały album ze zdjęciami. Zdjęciami robionymi co najmniej przez psychopatę. Najpierw zobaczył krążące w górze ptaki. Nie mógł przyjrzeć im się dość uważnie, jednak nawet z tej odległości widział, że próżno by ich szukać w jakimkolwiek atlasie. Wirowały, trzepocząc czarnymi skrzydłami, a on miał wrażenie, że dostrzega dodatkowe skrzydło na grzbiecie jednego z nich, a inny szybuje, przeszywając powietrze dwoma dziobami. Wyglądały niczym oszołomione wolnością, lecz jednocześnie zagubione, potworne dzieci dra Frankensteina. Marcin oderwał wzrok od nieba i spróbował skupić się na drodze. Lecz mijane drzewa zaczęły nagle przypominać ludzi. Na każdym zakręcie był zmuszony wpatrywać się w powykrzywiane grymasami bólu zatopione w korze twarze, a pochylające się nad jezdnią gałęzie przypominają wyciągnięte, rozcapierzone dłonie. Dłonie, które czekają tylko na właściwy moment, by pochwycić… Tak bardzo cieszył się, że Marzena śpi. Jednocześnie coraz wyraźniej czuł, że ko-
29
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
szula lepi mu się do spoconych pleców, a po karku biega dreszczyk strachu. Z początku chciał posłuchać muzyki. Puścić trochę swego ukochanego brzmienia, by nieco ukoić nerwy i oderwać się od psychodelicznej rzeczywistości (lecz czy na pewno to wszystko było rzeczywiste?) za oknem. Nie chciał jednak budzić Marzeny, poza tym jego muzyka wywierała na nią zupełnie odwrotny wpływ. Na to nie mógł pozwolić. Jechał więc w milczeniu, starając się utrzymywać wzrok na poziomie przerywanej linii dzielącej pasy ruchu, lecz powoli dostawał już oczopląsu. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, zgasło słońce. Z początku Marcin myślał, że po prostu wjechał do tunelu – ciemność zapadła tak nagle i gwałtownie, że przestraszył się i zatrzymał samochód. Zapalił światła drogowe i wtedy spostrzegł znów te przeklęte drzewa przy drodze. Wciąż znajdowali się na otwartej przestrzeni. Czyżby zasnął za kółkiem? Droga biegła wciąż prosto, teoretycznie więc było możliwe, że przysnął, zachowując stałą prędkość, i uniknął kolizji. Ocierało się to o nieprawdopodobieństwo, jednak… było możliwe. Lecz Marcin wiedział, że nie przespał ani chwili – w tych okolicznościach choć minuta nieświadomości byłaby wręcz błogosławieństwem. Spojrzał w niebo przez przednią szybę. Wyglądało tak jak każdej pochmurnej nocy – zero gwiazd, a księżyc, jeśli był widoczny, musiał skryć się gdzieś za drzewami. Przez chwilę Marcin chciał wyjść na zewnątrz i się rozejrzeć, jednak ta ochota szybko prysła z jego myśli. Zapalił światło, budząc Marzenę. – Mmm… już jesteśmy? – ziewnęła, przeciągając się na siedzeniu. Otworzyła oczy, a następnie rozdziawiła usta, widząc mrok za oknem. – Która godzina? – Dobre pytanie – odparł Marcin. Elektroniczny zegar na tablicy rozdzielczej samochodu najwyraźniej zwariował. Pokazywał absurdalną godzinę składającą się z samych ósemek. Marzena spojrzała na własny zegarek. – Nie chodzi – stwierdziła – pewnie trzeba wymienić baterię. - Tak, z pewnością to jest to. Umieścił panel radia na swoim miejscu i włączył je. Odpowiedziała mu cisza.
30
[ Maciej Masłoń - Mordercza droga ]
– Mówiłeś, że przed zmrokiem dojedziemy – powiedziała Marzena. – Teraz nie jestem pewien, czy w ogóle tam dotrzemy. Roześmiała się, najwyraźniej biorąc jego słowa jako żart. – No, teraz na pewno nie zdążysz przed zmrokiem, skoro już zapadł – zażartowała. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Ale możesz spróbować zdążyć przed świtem. No, ruszajmy lepiej. Im szybciej tam dotrzemy, tym szybciej wreszcie odpoczniemy. Wciąż patrzył na nią, jakby miała coś na nosie. W końcu zrezygnował i w milczeniu odpalił silnik. Jeśli tak dobrze udawała, że wszystko gra, najwyraźniej nie docenił jej w kwestii odporności psychicznej. A jeśli jeszcze nie nabrała przekonania, że coś tu jest cholernie nie w porządku, to… chyba nie chciał jej tego uświadamiać. Wdepnął pedał gazu i ruszyli. Marzena zaczęła bawić się pokrętłem radia, szukając stacji. Co jakiś czas natrafiała na ciche piski i trzaski, lecz poza tym z głośników dobiegała cisza. Nagle usłyszeli cichą muzykę. Z początku spokojny, ponury motyw na skrzypcach, składający się z niskich, ciężkich dźwięków. Potem rozległy się pojedyncze nuty na klawiszach, brzmiące niczym krople wody mącące pojedynczo taflę jeziora. Marcin spojrzał na Marzenę. W skupieniu wpatrywała się w panel radia. Sprawiała wrażenie zafascynowanej. – Piękne – powiedziała. – Pamiętasz ten film, który ostatnio oglądaliśmy? – Pamiętam. – Tam był podobny motyw. – Pogłośniła lekko. – Nie podoba mi się – powiedział Marcin. Tak właściwie było to mało powiedziane: psychodeliczne piłowanie skrzypiec przyprawiało go o gęsią skórkę. – Och, nie marudź. Pilnuj drogi. Spojrzał na swą żonę. Kobietę, która bała się położyć sama spać i czekała na niego zawsze, kiedy wracał do domu o późnej porze. Kobietę, którą po każdym obejrzanym horrorze dręczyły koszmary, nawet jeśli był to jeden z tych kiepskich filmów klasy B, przy jakich widz zazwyczaj śmiał się do rozpuku zamiast czuć trwogę. Teraz z wyrazem uwielbienia na twarzy słuchała melodii, która jego, fana filmów i książek gro-
31
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
zy, doprowadzała do szału, podczas gdy na zewnątrz panowały egipskie ciemności, a w promieniu kilometrów najprawdopodobniej nie było żywej duszy. Marcin patrzył na nią przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy ta podróż przypadkiem nie zaczyna jej coraz bardziej szkodzić. * * * Nie wiedział, jak długo już jadą. Zegarki zwariowały. Telefony komórkowe wysiadły. Wciąż było ciemno, a nigdzie nie dostrzegł żadnych tablic, które pozwoliłyby ustalić, gdzie dokładnie się znajdują. Stracił poczucie czasu, miał jednak nieodparte wrażenie, że ta cholerna autostrada już dawno powinna była się skończyć. Marzena znowu spała. Po wysłuchaniu upiornej ścieżki do końca, radio zaczęło niemożliwie piszczeć, więc wyłączyła je i zwinęła się w kłębek na siedzeniu. Marcin był coraz bardziej zmęczony – czuł piasek pod powiekami, a kąciki oczu zaczęły go piec. Coraz częściej ziewał. Marzena nie mogła zastąpić go przy kierownicy, toteż jak najprędzej chciał już zjechać z tej pieprzonej pustej drogi. Sięgnął po atlas samochodowy i otworzył go na kolanach. Zwolnił, jedną ręką otwierając książkę, a potem zapalił światło. Zerknął na mapę i poczuł, jak oblewa go pot. Cała strona była zielona i, jak podawała legenda, przedstawiała las – jedynie przez sam jej środek, z góry na dół, biegła szara kreska oznaczająca autostradę. Żadnych zjazdów, żadnych innych oznaczeń. Tylko droga. Jezu. Marcin przewrócił kartkę, lecz na następnej stronie było dokładnie to samo: autostrada biegła nieprzerwanie przez kilkadziesiąt stron. Żadnych miejscowości. Świat zniknął. Przełknął ślinę i otworzył atlas na ostatniej stronie, chcąc sprawdzić, dokąd biegnie droga, lecz w tej samej chwili samochód podskoczył niespodziewanie na jakimś wyboju, a książka spadła z kolan Marcina gdzieś pod siedzenie kierowcy. – Kurwa mać!
32
[ Maciej Masłoń - Mordercza droga ]
Ciszę przerwało wycie syreny. Marcin spojrzał w lusterko i ujrzał ścigający ich policyjny radiowóz. Nie wiedząc dlaczego, policyjny samochód jechał na długich światłach, w wyniku czego całkowicie oślepiał. Marcin nie mógł dostrzec, kto jest za kierownicą, lecz coś wyraźnie mówiło mu, że… lepiej tego nie wiedzieć. Radiowóz zmienił pas i rozpoczął wyprzedzanie. Marcin wdusił gaz, przyspieszając; nie chciał dopuścić, by obcy samochód się z nim zrównał. Wiedział, że miałby wtedy o wiele lepszy widok na boczne szyby… i to, co siedziało za nimi. Samochód znów podskoczył. Marzena zaczęła zsuwać się z siedzenia i to ją obudziło. – Co… co się dzieje? – zapytała zdezorientowana. Dostrzegła radiowóz, który zaczął zostawać w tyle. Marcin wciąż przyspieszał, przekraczając właśnie sto sześćdziesiąt na godzinę. – Co ty robisz? To policja! Zatrzymaj się! – To nie policja. – A co, straż kontroli wybrzeża? Żandarmeria wojskowa? Marines? Wszystko jedno, zatrzymaj się! Lecz on jej nie słuchał; zacisnął zęby, jadąc coraz szybciej. Radiowóz również przyspieszył i zaczął się zbliżać. – Matko Boska, co ty wyprawiasz? Zabijesz nas! – Jeśli nie ja, zrobią to oni. Spojrzała na niego w szoku – na jego zaczerwienione oczy, zagryzione do krwi wargi, spływający po skroniach perlisty pot. Nagle zaczęła się go bać. – Marcin, proszę cię – zaczęła płakać ze strachu – uspokój się. – Zamknij się! – krzyknął. – Myślisz, że przekroczyłem prędkość? Że złamałem jakiś przepis? Że chcą mi nakleić na szybę napis „Dobry kierowca”? – Teraz już przekroczyłeś… – Nic nie zrobiłem. To znowu jakieś popieprzone schizy. To ta pierdolona droga. Mam już tego dosyć. – To tylko policyjny radiowóz! – Nagle jej twarz zmieniła się: zaczęła się śmiać. Marcin wytrzeszczył na nią oczy, lecz ona śmiała się do rozpuku, nie mogąc przestać. – Ty jednak nie powinieneś oglądać tych horrorów – powiedziała, chichocząc – albo jeszcze nie teraz. Spojrzała na jego napiętą twarz i znowu parsknęła. – Więc co to
33
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
jest? Patrol piekielny? Kawaleria szatana? Proszę cię… I znowu wybuchnęła śmiechem. Ryknęła nie gorzej niż niejeden z kumpli Marcina po usłyszeniu sprośnego dowcipu. Patrzył na nią z niedowierzaniem, a ona wciąż się śmiała, coraz bardziej histerycznie. Zaczęło nią rzucać po siedzeniu. Jej włosy rozsypały się dookoła twarzy i splątały, że przypominała wiedźmę. W jej oczach pojawił się obłęd. Zamilkła dopiero wtedy, kiedy chwycił ją za gardło. Śmiech zamarł i Marzena zaczęła się krztusić. Chwyciła go za przeguby dłoni, wbijając mu paznokcie w skórę, lecz trzymał ją mocno pomimo spływającej po przedramieniu krwi. Wybałuszyła oczy, charcząc, a uścisk jej dłoni zaczynał słabnąć; słabł coraz bardziej, aż wreszcie opadła na siedzenie bez życia. Zapadła cisza, jeśli nie liczyć wycia pędzącego sto osiemdziesiąt na godzinę volkswagena. Marcin uświadomił sobie, że nie słyszy już syreny radiowozu. Wcisnął pedał hamulca, czując, jak zawartość żołądka cofa mu się do gardła. Hamowanie trwało długo, pisk opon rozdzierał uszy, lecz kiedy wreszcie samochód stanął, Marcin otworzył drzwi. Nie zdążył nawet odpiąć pasa. Wychylił się i zwymiotował. Wciągnął głęboki haust powietrza i znów zarzygał jezdnię. Przed oczami migały mu ciemne plamy. Zakręciło mu się w głowie. Odpiął pas, który boleśnie wrzynał się w obojczyk, i wypadł na drogę. Na prawym policzku poczuł chropowatą powierzchnię jezdni. Była tak przyjemnie chłodna… Nie wiedział, jak długo leżał na środku autostrady. Perspektywa rozjechania przez samochód specjalnie go nie martwiła. To byłoby zbyt łatwe. Umarłby względnie szybko, może nawet nie bardzo boleśnie. Zbyt prosto. Nie było co czekać na przypadkową śmierć. Jego ciało zaczęło drętwieć, a leżenie w bezruchu stało się niewygodne. Marcin wstał i chwiejącym krokiem wrócił do samochodu. Usiadł za kierownicą i zamknął drzwi, sięgnął do stacyjki, lecz zamarł w połowie ruchu. Wciąż leżała na siedzeniu obok. Spuchnięty język wywaliła na zewnątrz, wytrzeszczone, przekrwione oczy wpatrywały się w górę. Poczuł na rękach jej paznokcie, jak gdyby znów zaczynała rozdrapywać mu skórę. W milczeniu wysiadł i obszedł samochód. Podniósł klapę bagażnika volkswagena
34
[ Maciej Masłoń - Mordercza droga ]
i wyrzucił wszystko na drogę. Otworzył przednie drzwi od strony pasażera i wywlókł ciało za nogi. Ciągnąc je po jezdni, tępo przyglądał się, jak jej głowa podskakuje na nierównościach niczym gumowa piłka. Wrzucił ciało do bagażnika i zatrzasnął klapę. Wsiadł za kierownicę i ponownie sięgnął, by przekręcić kluczyk, i ponownie coś go przed tym powstrzymało. Z początku – ciche szuranie, jakby ktoś ciągnął coś lekkiego po ziemi. Po chwili nieznośny chrobot, wreszcie ciche stuknięcie. Raz, drugi. Starając się nie zwracać uwagi na odgłosy dobiegające z bagażnika, Marcin włączył silnik i ruszył. Zmienił bieg na drugi i dodał gazu, gwałtownie przyspieszając. Samochód ryknął, wciąż przyspieszając, a strzałka prędkościomierza zaczęła wspinać się coraz wyżej. Skoro śmierć nie mogła go znaleźć sama, musiał jej poszukać. Setka. Sto dziesięć, dwadzieścia… i trzydzieści. Marcin wciskał wciąż pedał gazu, aż rozbolała go noga. Sto pięćdziesiąt. Za wolno. Nie mógł sobie pozwolić na to, by przeżyć. Lub że będzie umierał zbyt wolno. Sto osiemdziesiąt. Wciąż pruł naprzód. W końcu jestem górą, pomyślał. W końcu znalazłem zjazd z tej pieprzonej autostrady. Dwieście dziesięć. Marcin zamknął oczy i gwałtownie przekręcił kierownicę. * * * Przez dłuższą chwilę nic się nie stało. Wciąż jechał naprzód, miał jednak wrażenie, że dużo wolniej. Spodziewał się nagłego huku, szarpnięcia, bólu. Nic z tych rzeczy. Nagły dźwięk klaksonu sprawił, że Marcin otworzył oczy. Znajdował się na lewym pasie zatłoczonej drogi ekspresowej. Po obu stronach pędziły inne pojazdy. Oszołomiony, rozglądał się dookoła. Czy tak wygląda piekło dla kierowców? Wieczne stanie w korkach? Zreflektował się dopiero, kiedy zobaczył zbliżający się niebezpiecznie szybko tył ciężarówki jadącej przed nim. Zwolnił i wyhamował tuż za jej zderzakiem. Skręcił na prawy pas, wmieszał się w tłum pojazdów i skorzystał ze zjazdu na najbliższą stację benzynową. Zaparkował samochód.
35
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
A więc jednak naprawdę zasnął za kierownicą. Zasnął, w dodatku z nogą na gazie, w wyniku czego osiągnął tak wysoką prędkość. Musiało go „nie być” tylko kilka sekund, w przeciwnym razie na pewno spowodowałby wypadek, lecz… zdążył doświadczyć tak długiego, realistycznego koszmaru. Ludzki umysł jest jednak fascynujący, pomyślał. Będzie musiał iść z tym do neurologa. Pokrył się gęsią skórką na myśl o tym, że mógł podróżować razem z Marzeną i narazić ją na niebezpieczeństwo… Jak to dobrze, że zdecydowała się pojechać pociągiem dzień wcześniej, by pomóc siostrze w przygotowaniach weselnych. Sięgnął do schowka, by sprawdzić, czy nie ma tam przypadkiem butelki wody, lecz zamarł. Na podłodze pod siedzeniem pasażera leżała torebka Marzeny. Musiała jej zapomnieć. Pewnie na ślub siostry zabrała inną, bardziej elegancką. Tak, na pewno. A wody nie ma w schowku. Trzeba kupić coś na stacji. Tuż obok zaparkował czarny peugeot. Kierowca wysiadł i stanąwszy przed maską zapalił papierosa. Marcin poszedł i kupił na stacji małą nałęczowiankę. Kiedy wrócił, kierowca peugeota wciąż stał w tym samym miejscu. Marcin otworzył drzwi, by przewietrzyć samochód, i przysiadł na masce volkswagena. Przez chwilę panowało milczenie. Marcin sączył wodę mineralną, a tamten palił drugiego papierosa. – Ładnie pan przypierdzielił – odezwał się w końcu. – Słucham? Mężczyzna wskazał na przód volkswagena. – Mówię o zderzaku. – Zaciągnął się. – Nieźle. Upolował pan coś? Marcin poczuł, że zaczyna bardzo intensywnie się pocić. – Pewnie zwierzę – ciągnął kierowca peugeota, przyglądając się Marcinowi uważnie. Marcin wstał z maski i spojrzał na zderzak: na jego środku widniało solidne wgniecenie. – To nie było zwierzę – odparł po chwili wahania. – A zresztą… – jego głos zadrżał – … nie wiem. – Nie wie pan? Ciekawe.
36
[ Maciej Masłoń - Mordercza droga ]
Kątem oka Marcin spostrzegł, jak tamten wyciąga z kieszeni odznakę. – Komendant Jerzy Wróblewski. Cóż, skoro pan nie wie, może razem to obejrzymy? Marcin zbladł. – Ale najpierw poproszę prawo jazdy i dowód rejestracyjny. Spełnił jego życzenie. Czuł, że za chwilę zemdleje. Komendant Wróblewski obejrzał dokumenty i zwrócił je Marcinowi. Następnie obszedł jego samochód i stanął z tyłu. – A teraz… czy byłby pan tak uprzejmy i otworzył bagażnik?
„I lost my mind, I lost all my money I lost my life to the killing road [...] There’s nothing special about the road It’s just another haul It’s just too damn long, that’s all, yeah” Megadeth „The Killing Road”
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki Ilość stron: 422
Harlan Coben tłucze jeden bestpozornego cynizmu Coben seller za drugim, ale trzeba przytraktuje zaskakująco poważznać, że zazwyczaj wychodzi nie. A akurat do rozczulania mu całkiem nieźle. Jego najnowczytelnika talentu nie posiadł, sza książka na polskim rynku, w związku z czym fragmenty „Zaginiona”, ustępuje co prawda romantyczne wypadają zazwynajlepszym dokonaniom tego czaj blado i nieprzekonująco. amerykańskiego autora, ale i w niej nie brak niespodzianek Można by się też zastanowić fabularnych i lekkich, dowcipczy fabuła książki – tradycyjnie nych dialogów, a cała opowieść toczy się już u Cobena uatrakcyjniona piętrowymi w zawrotnym tempie. zaskoczeniami – nie jest zbyt fantastyczna. To już jednak kwestia gustu. Tak jak Bohaterem powieści jest dobrze znany Bolitar jest po trosze supermanem, tak wielbicielom Cobena agent sportowy i świat, w którym przyszło mu walczyć Myron Bolitar, który w wolnych chwilach o sprawiedliwość zdaje się być nieco kojest także detektywem, podrywaczem miksowy. Pozwala to oczywiście na dołoi supertwardzielem. Przeżywa on obecnie żenie do powieści garści pełnych energii poważne kłopoty sercowe i aby od nich scen, w których nasz bohater oraz jego uciec wybywa do Paryża, gdzie czeka na wierny (i jeszcze bardziej komiksowy) niego… jego dawna miłość Terese Collins. przyjaciel z charakterystycznym dla siebie Oczekuje ona jednak od Myrona nie tylko wdziękiem rozstawiają po kątach kogo towarzystwa, ale także pomocy w rozwi- trzeba. Z drugiej strony, cała historia traci kłaniu tajemnicy zniknięcia jej męża. W ten przez to trochę na realizmie i nie trzyma sposób przystojny agent ładuje się w całą nas w napięciu aż tak, jak niektóre bardziej serię przeokropnych problemów: zadziera przyziemne thrillery. z terrorystami, podpada francuskiej policji, a do tego odkrywa nieznane mu wcześniej Trudno jednak zarzucić Cobenowi, że szczegóły z przeszłości urodziwej Terese. znacząco obniża loty czy nie ma już nowych pomysłów. „Zaginiona” złożona jest Coben bardzo dobrze radzi sobie z więk- z typowych dla tego pisarza elementów szością scen akcji. Kiedy główny boha- i choć nie tworzą one w tym wypadku ter przechodzi do rzeczy i daje komuś mieszanki, przy której poodgryzacie sobie w mordę – sami czujemy jakbyśmy dranio- z nerwów paznokcie, to jednak nie pozwawi przyłożyli; kiedy natomiast musi przed la porzucić lektury zanim wszystkie zagadkimś uciec albo gdzieś się zakraść – nam ki nie zostaną rozwiązane. Przy ogromie też zaczyna brakować tchu, a adrenalina absolutnie niestrawnych, fatalnie napisanatychmiast pulsuje nam w żyłach. Go- nych thrillerów zapełniających dziś półki rzej jest z wątkami miłosnymi, które mimo księgarń jest to jednak spore osiągnięcie.
Text: Bartłomiej Paszylk
HARLAN COBEN - Zaginiona (Long Lost)
39
PREDATORS PREDATORS USA 2010 Dystrybucja: Cinepix Reżyseria: Nimród Antal Obsada: Adrien Brody Topher Grace Laurence Fishburne Danny Trejo
X X
Text: Piotr Pocztarek
X X X
Wbrew temu, co głosiły pierwsze plotki, „Predators” to nie remake. Trudno nazwać go też sequelem. To raczej alternatywna wizja tej historii, dostosowana do współczesnych standardów. Gorączkę wzbudzała też informacja, że za film odpowiedzialny będzie swoisty geniusz
kina – Robert Rodriguez. I tu kolejny zonk – wspomniany pan wyłożył tylko kasę, a od producenta do reżysera daleka droga. Dobitnie udowadnia to Antal, który sprawdza się (według niektórych) w innego rodzaju kinie. „Kontrolerzy” mnie zanudzili, a „Motel”, chociaż mnie nie porwał, to jednak był przyjemny w obyciu. „Predators” to jednak zupełnie inny rodzaj filmu, tak więc z klimatu wykreowanego przez drużynę Johna McTiernana w 1987 nie pozostało zupełnie nic. Akcja została przeniesiona z Ziemi na obcą planetę, będącą swoistym terenem polowań Predatorów na zwierzynę. Zwierzynę oczywiście stanowią tutaj ludzie, a konkretnie grupa badassów, która zostaje wrzucona na teren zabawy bez ostrzeżenia. A grupa ta jest zaiste niezwykła – na plan udało się ściągnąć takich aktorów jak Brody, Grace, Fishburne, czy Trejo. Widać, że Rodriguez budżetu i kontaktów nie szczędził. Brody
Kto z nas nie pamięta słynnego „Predatora” z Arnoldem S. w roli głównej, a także kultowych „Get to the choppa!” czy „I ain’t got time to bleed”? Film-marzenie! Potem była niechlubna druga część, olana przez krytykę, a którą osobiście uwielbiam, ponieważ jak mało który film oddaje komiksowy feeling całej opowieści (nawet bardziej niż same komiksy tworzone na bazie tej licencji). Następnie wyszły crossovery „Obcy kontra Predator” i seria sięgnęła dna. Teraz, po ponad 20 latach od premiery oryginału, nadchodzi czas na „Predators” Nimróda Antala.
40
nie pasuje kompletnie do roli macho z przytłumionym, głębokim głosem (do roli lalusiowatego profesorka też nie, omijajcie „Istotę” szerokim łukiem!), natomiast fenomenalnie swoje rolę grają Venom (przepraszam, że w Ciebie wątpiłem, zwracam honor!), Morfeusz, czy przyszły Machete. Jednak tych dwóch ostatnich zdecydowanie za krótko i za mało. Fantastyczny pomysł, by bandę byłych żołnierzy, zabójców, kryminalistów i ge- w praniu wychodzi bardzo przeciętnie. neralnie twardzieli wrzucić na obcą pla- Mamy tutaj całą gamę sztampowych netę pełną głodnych wrażeń Predatorów, tekstów („We need to find another plan”), głupich sekwencji (Predator walczący z Yakuzą na miecze/Predator który ma psa – wybierzcie sami), czy absurdalnych pomysłów („zapytajmy Predatora jak odlecieć tym statkiem, on nam powie!”). Od strony wizualnej Predatorzy prezentują się całkiem nieźle, chociaż „druga rasa” woła o pomstę do nieba, tak jak psy (!) na ich usługach. „Predators” to banalne kino akcji (nienajlepszej zresztą), któremu niestety bliżej do dennego „AvP”, niż do oryginalnych „Predatorów”. Niestety, moje ogromne oczekiwania względem tego filmu zostały zniszczone przez klasyczne błędy, od banalnych bohaterów poczynając, na braku fabuły kończąc. Jedyne co ciągnie ten film do przodu to fenomenalne role bohaterów drugoplanowych i kilka drobnych nawiązań do oryginału.
41
(Die feine Nase der Lilli Steinbeck)
--------------------------------------
Ocena: 5/6
Wydawca: WAB 20l0 Tłumaczenie: Janusz Ekier Ilość stron: 368
Brytyjski humor należy do najbardziej rozpoznawalnych i absurdalnych. Charakterystyczny akcent i oderwane od rzeczywistości żarty albo się kocha albo nienawidzi. jak ma się do tego humor niemiecki, czy też gorzej – austriacki? Czy jest równie mityczny, co ładne Niemki (proszę mi tu wybaczyć zwykłą babską złośliwość). Otóż lektura „Subtelnego nosa…”, drogi Czytelniku, mile Cię zaskoczy. Nawet ja nie spodziewałam się fajerwerków a hiszpańskiej inkwizycji to już w ogóle.
ne porwanie. Okazuje się, że wcześniej aż siedem innych osób znieczulono zatrutymi owocami i uprowadzono. Odnaleziono tylko ciała. Co łączy Bogu ducha winnego ornitologa z pozostałymi ofiarami? Na myśl przychodzi jedynie dawna wizyta w Atenach. Zatem Lilli wyrusza do Grecji i zostaje wplątana w grę z czasem, gdzie stawką jest ludzkie życie. Przy okazji trafia do Jemenu, na wyspę zamieszkałą przez wymarłe (czyżby?) ptaki dodo i walczy z Batmanem.
Steinfest nie jest w Polsce specjalnie znany, a szkoda - i tu należą się podziękowa- A co mają do tego greccy bogowie? nia dla wydawnictwa WAB za wypuszcze- Steinfest prowadzi intrygę po mistrzowsku. nie „Subtelnego nosa…” na nasz rynek. Zasługa to głownie absurdalnych zwrotów akcji, które ostatecznie autor potrafi ułożyć Jak sam tytuł wskazuje główną bohaterką w logiczną całość. Wielkim atutem jest jest Lilli Steinbeck, atrakcyjna pani kominarracja, prowadzona z taką lekkością, że sarz po czterdziestce. Wszystko byłoby czytelnik gładko pokona opasłą książkę, idealne, gdyby nie… No właśnie, nos kara na końcu i tak poczuje niedosyt. Wartofel jak po złamaniu, nazwany subtelnym to zwrócić uwagę także na udział postaci chyba tylko przez przekorę. Czy wpłynie to drugoplanowych, które Steinfest potrafi na sprawę, którą obecnie ma poprowadzić nakreślić za pomocą kilku ledwie zdań. Lilli? Sam się, Czytelniku, przekonasz. Za przykład niechaj posłuży Kallimachos, Wszystko zaczyna się jak w bajce o Kró- detektyw partnerujący Steinbeck. Jeśli lewnie Śnieżce. Georg Stransky (nieste- spodziewacie się urodziwego stróża prawa ty, od stereotypu księżniczki odbiega i to to muszę Was rozczarować. Kallimachos bardzo) zjada jabłko i zapada w sen. Na posiada figurę wieloryba i porusza się dodatek zostaje porwany. Dlaczego komuś w towarzystwie balkoniku. Jak ta niezwykła zależało na przeprowadzeniu tak karko- para próbowała ratować świat przez załomnej akcji tylko dla niemieckiego ornito- gładą, musisz się, Czytelniku, przekonać loga? Ktoś musiał zadać sobie wiele trudu, sam. by zatrute jabłko Georgowi podsunąć, „Subtelny nos…” dostarcza dobrej rozrywki a następnie skłonić telefonicznymi groźbaz ambicjami. Steinfest włożył w opowiadami do jego zjedzenia. Biorąc pod uwagę, ną historię dużo świeżości i inteligentnego że zapobiegliwa żona tajemniczy owoc humoru. Pozostaje tylko czekać na kolejne zdążyła już umieścić w koszu na odpady pozycje, które mam nadzieję, szybko trafią organiczne. do Polski. O ile greccy bogowie nam poLilli odkrywa, że to nie pierwsze tak dziw- zwolą, rzecz jasna.
Text: Aleksandra Zielińska
ck
HEINRICH STEINFEST - Subtelny nos Lilli Steinbe
43
HARD REVENGE MILLY HARD REVENGE MILLY Japonia 2008 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Takanori Tsujimoto Obsada: Hirotsusgu Imamura Mitsuki Koga Miki Mizuno Tetsuya Nakamura
X X
Text: Tymoteusz Raffinetti
X X X
„Hard Revenge, Milly” to dylogia filmowa debiutującego reżysera Takanori Tsujimoto. Pierwsza część jest zaledwie 44 minutowym obrazem opowiadającym o zmaganiach Milly z gangiem „Jack Brothers”, odpowiedzialnym za śmierć
jej najbliższych. Fabuła nie jest zbyt skomplikowana, co teoretycznie powinno wpłynąć na dynamiczność akcji. Niestety reżyser nie sprostał zadaniu, serwując kilka męczących dłużyzn zmuszających widza do niekontrolowanego ziewania. Jak widać, twórcy wyciągnęli jednak ze swojej produkcji odpowiednie wnioski, gdyż sequel ma już znacznie bardziej dopracowany scenariusz. Poznajemy nowe, ciekawe postacie,
Rok 20XX. Mieszkańcy Japonii zamieszkują zrujnowane miasta, strzeżone przed atakami śmiertelnie niebezpiecznych, uzbrojonych po zęby bandytów. Przestępcy czują się bezkarnie, napadając na bezbronnych ludzi i masakrując niewinne rodziny. Jedną z takich ofiar jest Milly, młoda kobieta, której dziecko i mąż zostali brutalnie zamordowani. Ledwo uchodząc z życiem, postanawia odnaleźć sprawców i krwawo się na nich zemścić.
44
HARD REVENGE MILLY BLOODY BATTLE HARD REVENGE MILLY: BLOODY BATTLE Japonia 2009 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Takanori Tsujimoto Obsada: Rei Fujita Mitsuki Koga Miki Mizuno Nao Nagasawa
psuć zabawy z samodzielnego odkrywania inwencji twórców, ale jedno zapewniam – niektóre pomysły naprawdę robią wrażenie! a u boku bohaterki pojawia się równie Osoby mające już wcześniej do czyniepiękna co tajemnicza Hal, planująca ze- nia z japońskim kinem eksploatacji, podczas seansu przeżyją zapewne swoiste mstę na zabójcy jej ukochanego. deja vu. Trudno nie zauważyć bowiem Skoro już o mowa o przeciwnikach, war- podobieństw do zyskujących w ostatnim to wspomnieć, że walka toczy się nie czasie na popularności filmów takich jak tylko przy użyciu tradycyjnej broni palnej „The Machine Girl”, „Tokyo Gore Police”, oraz białej (katana, nunchaku), ale tak- czy „Robo-geisha”. Jak „Hard Revenże dosyć niekonwencjonalnego oręża… ge, Milly” wypada przy tych obrazach? Z oczywistych względów nie zamierzam Cóż, pod względem efektów gore nie
X X X X X
45
jest najlepiej. Krew wygląda niesamowicie nierealistycznie, a poszatkowane fragmenty ciał przypominają galaretkę wiśniową. Poziom aktorstwa w pierwszej części jest fatalny - być może to kwestia tragicznego doboru aktorów, prawdopodobnie w większości znajomych reżysera. Rażą również sceny walki – wyraźnie widać brak doświadczenia twórców oraz ograniczony budżet. Znacznie lepiej jest w „Bloody Battle”. Dopracowano w tym filmie w zasadzie wszystkie elementy, które przeszkadzały w poprzednim obrazie. Przede wszystkim w oczy rzuca się doskonały, postapokaliptyczny klimat przykuwający widza do ekranu. Osobiście kilka razy nasunęły mi się skojarzenia z kultową serią gier komputerowych Fallout, co dla fanów tych tytułów powinno być
46
dostateczną rekomendacją. Zdecydowanie ulepszono również walki – starcia pomiędzy bohaterami są niesamowicie emocjonujące i efektowne. Jeśli więc gustujecie w lekkiej i przyjemnej jatce w akompaniamencie chorych pomysłów mogących narodzić się jedynie w wyobraźni Japończyków – sięgnijcie po te pozycje, a nie powinniście być zawiedzeni.
Wydawca: Albatros 2006 Tłumaczenie: Danuta Górska Ilość stron: 352
Michael Crichton w swojej nowej książce wyraźnie uśmiecha się zarówno do starszych czytelników, którzy wychowali się na „Wyspie Skarbów” Roberta Louisa Stevensona i filmie „Piraci” Romana Polańskiego, jak i do tych młodszych, dla których bardziej zrozumiałe są takie tytuły jak „Piraci z Karaibów” czy „Sid Meier’s Pirates!”. Jak tytuł wskazuje, książka traktuje o przygodach wilków morskich, którzy 450 lat temu siali postrach na wodach Karaibów (i nie tylko). Dziwi nieco tytuł, zarówno polski jak i oryginalny („Pirate Lattitudes”), ponieważ autor za pomocą jednego z bohaterów już na początku dokonuje ciekawego, prawdopodobnie podpartego zdobytą wiedzą rozróżnienia. Chodzi o odróżnienie piratów od korsarzy. Korsarze to żeglarze dokonujący napadów rabunkowych na floty przeciwnika przy cichym przyzwoleniu władz lokalnych, natomiast piraci to rabusie bez zasad i honoru, którymi korsarze się brzydzą. A jednak tytuł jednoznacznie wskazuje, że książka jest o piratach, co – gdyby czepiać się szczegółów – jest pewnym nadużyciem. Bohaterem powieści jest kapitan Hunter, korsarz na usługach Jego Królewskiej Mości króla Anglii, a bezpośrednio – gubernatora należącej do angielskich włości Jamajki, Sir Jamesa Almonta. Postać głównego bohatera, w swej „niezniszczalności”, usposobieniu i pewnych podobieństwach charakterologicznych przypomina niezapomnianego kapitana Jacka Sparrowa ze wspomnianej wyżej trylogii filmowej, ale autor na szczęście nie kopiuje ślepo
tej postaci, a jedynie zapożycza pewne jej elementy. Fabuła jest pozornie prosta: trudna wyprawa, której jeszcze nikt nie odważył się podjąć, wielki skarb i chwała do zdobycia, plejada ciekawych kompanów głównego bohatera (zwłaszcza Żyd, wynalazca i „umysł” wyprawy), po drodze oczywiście kobiety, z którymi kapitan Hunter wdaje się w różne relacje. Autorowi udało się poprowadzić wątki tak, ze mimo zachowania pewnego szablonu, są zaskakujące i niespodziewane – nawet jeśli czytelnik czuje, że będzie jakiś przełom czy zwrot, nie jest w stanie przewidzieć, w którym momencie. Końcówka książki zaskakuje pewną intrygą, co jest dużym plusem. Nie można mieć również zastrzeżeń do tłumaczenia – nie znalazłem żadnych błędów, literówek i wpadek. Czasami widać gołym okiem, że tekst został przetłumaczony dosłownie lub bez oddania kontekstu i to razi, ale wydawnictwo Albatros należy do tych, które do tłumaczeń przykłada naprawdę dużą wagę. Niestety nie można skupić się na poszczególnych elementach i wątkach bez zdradzania istotnych informacji, a spojlery nie są pożądane, więc ograniczę się do polecenia powieści tym, którzy lubią książki o ogólnie pojętej tematyce „morskiej” (tekst obfituje w mnóstwo fachowej terminologii żeglarskiej, która może zaciekawić ludzi zaznajomionych z tematyką, a na laikach takich, jak ja po prostu robi wrażenie), fanom powieści przygodowych z kilkoma naprawdę zaskakującymi zwrotami akcji oraz po prostu tym, którzy szukają nieskomplikowanej i przyjemnej lektury na dobiegające już niestety końca, ale wciąż trwające lato.
Text: Rafał Sobierajski
des)
MICHAEL CRICHTON - Pod piracką flagą (Pirate Lattitu
-------------------------------------- Ocena: 4/6
49
CLASH OF THE TITANS STARCIE TYTANÓW USA, Wielka Brytania 2010 Dystrybucja: Galapagos Reżyseria: Louis Leterrier Obsada: Sam Worthington Liam Neeson Gemma Arterton Ralph Fiennes
X X
Text: Bartosz Czartoryski
X X X
W amerykańskiej wersji mitu o Perseuszu, półbóg ten wyłowiony zostaje z morza przez biednego rybaka, który go usynawia. Pod czujnym okiem Io, kobiety dotkniętej przez bogów klątwą niestarzenia się, dorasta we względnym spokoju ducha, nie będąc świadomym swojego pochodzenia. W dniu, w którym człowiek buntuje się przeciw bogom, Hades zabija rodzinę Perseusza, sprawiając, że młodzieniec przyłącza się do wyprawy śmiałków chcących położyć kres boskiej niegodziwości, zadając śmiertelny cios panu świata podziemnego.
kompensuje w dużym stopniu niedostatki scenariusza, jako żywo przypominającego przygody złożonego z pikseli bohatera sieciowej gry role-playing. Miłośnicy fabularnego schematyzmu poczują się swojsko obcując ze znajomą konstrukcją fabularną, sprowadzającego się do zabicia wroga i przejścia do kolejnego etapu gry, w którym zdobyć można albo magiczny artefakt, albo kolejnego sojusznika. Zabieg realizatorski, polegający na nadaniu filmowi zabójczego wręcz tempa, zadziałał na zasadzie rykoszetu, nie pozo-
W ten oto sposób rozpoczyna się nakręcona z rozmachem przygoda, podczas której nie ma nawet chwili, by przystanąć i złapać oddech. Dynamika spektaklu re-
Mitologia grecka stanowi jedno z najpopularniejszych źródeł pomysłów wykorzystywanych przez magików z Fabryki Snów. Louis Leterrier, twórca serii „Transporter” i nowego wcielenia „Niesamowitego Hulka”, również nie oparł się urokowi antycznego świata. Jego wizja klasycznego „Starcia Tytanów” czerpie jednakże w takim samym stopniu z greckich opowieści o bogach i herosach, jak i z popkultury.
50
stawiając czasu na pogłębienie postaci, których losy są dla widza na tyle istotne, na ile widowiskowa będzie ich śmierć. Plastikowe figurki wojów przemierzające kolejne setki kilometrów trudno winić za zaistniałą sytuację, wszak w samobójczą wyprawę dali się wciągnąć ku uciesze widza, czekającego na wieść o kolejnych nieszczęściach czekających wędrowców. „Starcie Tytanów” należy do komputerowych grafików, którzy zdołali wyczarować prawdziwie fantastyczną ucztę dla oczu. Gigantyczne maszkary przemieszczające się po ekranie, burzone budowle i powołane do życia mityczne stwory robią niesamowite wrażenie, a finałowa sekwencja z wodnym monstrum, Krakenem, to istna celebracja filmowego widowiska.
glomerat konceptów zebranych tu i ówdzie – u Skandynawów (Kraken), na arabskim gruncie (Dżinny) i w swojej własnej kinematografii (pierwowzór filmu Leterriera o tym samym tytule z roku 1981). W przyrządzonej w ten sposób miksturze trudno wyróżnić indywidualny, charakterystyczny smak. „Starcie Tytanów” można podsumować jako udany dodatek do całej gamy filmów z pogranicza fantasy Mitologiczni puryści nie znajdą w filmie – w żadnym wypadku rewolucyjny, acz przedłużenia ukochanych opowieści. satysfakcjonujący jako wieczorny seans Hollywoodzki mit o Perseuszu to kon- z colą w ręku.
51
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Andrzej Jankowski Ilość stron: 392
Pamiętacie „Lot Intrudera”, thriller nakręcony przez Johna Miliusa? Na pewno. Ale czy zdawaliście sobie sprawę, że książka, która stała się bazą dla filmu, wyszła spod pióra debiutanta? Tak się składa, że Stephen Coonts rozpoczął romans z literaturą w 1986 tym oto „Lotem intrudera”, bardzo dobrze przyjętym przez krytykę. Dalej było tylko lepiej. Wprawdzie Coonts raczej o horror nie zahacza, ale serwuje kawał dobrej rozrywki w postaci thrillerów, na przykład „USS America”, „Kuba”, „Hongkong”. „Zdrajca” zawiera w sobie wszystko to, co stanowi o sukcesie dobrej powieści sensacyjnej. Główny bohater to Tommy Carmellini, agent CIA, obdarzony intelektem na miarę najlepszych detektywów i ciętym językiem, dzięki czemu czytelnik nieraz uśmiechnie się do siebie podczas lektury. Osią fabuły jest średnio udana współpraca wywiadów amerykańskiego i francuskiego, bo - jak łatwo zgadnąć - nikt nie ma zamiaru dzielić się tajemnicami czy podejrzeniami. Na dodatek wychodzi na jaw, że w szeregi al-Kaidy wkradł się szpieg z Paryża, a jego tożsamość będzie równie ważna dla Amerykanów co dla Talibów. Na dodatek Francja przygotowuje się do organizacji szczytu G8, a jak łatwo się domyślić, terroryści uwielbiają zagęszczenie głów państw na małej powierzchni. Większe prawdopodobieństwo trafienia, prawda? W całym tym rozgardiaszu ląduje nasz Tommy Carmellini, który na prośbę dawnego szefa Jake’a Graftona przyjmuje sprawę międzynarodowego spisku. Pikanterii dodaje fakt, że jego wspólniczką zostaje Sarah Houston, była dziewczyna. W prze-
rwach między kolejnymi zwrotami akcji oczywiście między bohaterami będzie iskrzyć. Nie można zdradzać zbyt wiele, bo jak na dobry thriller przystało, historia musi trzymać w napięciu od początku do końca. I rzeczywiście tak się dzieje. Intryga jest tak zagmatwana, że niestety czytelnik czasem może się zgubić w osądzie, kto jest tym dobrym, a kto tym złym, i dlaczego Tommy wraz z Sarą muszą zdradzić ojczyznę, by uratować świat. Co nie zmienia faktu, że książkę czyta się naprawdę dobrze i czasem wręcz trudno się od niej oderwać. To zasługa gładkiej narracji i prostego języka, który spełnia swą rolę w oddaniu dynamiki opowieści. Nie uświadczymy tu wielokrotnie złożonych zdań, nad którymi można by się zadumać, ale co i rusz wpadną w oko zabawne komentarze, łatwe do zapamiętania i błyszczenia w towarzystwie.
Text: Aleksandra Zielińska
STEPHEN COONTS - Zdrajca (The Traitor)
W „Zdrajcy” jest wszystko, czego thriller wymaga. Jeśli pojawiają się kobiety, to seksowne, pewne i chętne, skrywające mroczne tajemnice i broń w bieliźnie. Nie brakuje sekretów, zakrawających na spiskowe teorie dziejów. Możemy podejrzeć polityków najwyższych szczebli władzy i przygotowania do G8. Nie obędzie się bez strzelanin, malowniczych pościgów czy straszliwych tortur. Nad całą opowieścią unosi się widmo zagadki, której rozwiązanie chce się poznać ze szczegółami. Coonts zaserwował nam dobrą rozrywkę, ale z drugiej strony - szkoda, że tylko rozrywkę. Odkładając książkę na półkę, szybko zapomnisz, czytelniku, kim ów zdrajca był.
53
Wszyscy w mojej rodzinie mniej lub bardziej interesują się sztuką. Mój wujek był artystą malarzem, mój ojciec również maluje. Ja też rysuję od dziecka i zawsze chciałam się tym zajmować. Studiowałeś na ASP, z wykształcenia jesteś malarzem - co Cię skłoniło, aby zająć się na poważnie medium komiksowym? Komiksem zajmowałem się już wcześniej - komiksy czytałem od dziecka. A wybór malarstwa jako kierunku studiów był dla mnie bardzo naturalny przez fakt, że mój ojciec jest malarzem. To od niego najwięcej się nauczyłem. W jego podejściu do sztuki nie ma granic, więc to, że rysuję komiksy, nigdy nie kolidowało z tym, że chcę też malować obrazy. Wydaje mi się, że komiks, jako osobna dziedzina sztuki, jest ciągle otwarty na nowe rozwiązania i to najbardziej pociąga mnie w tworzeniu historii obrazkowych. Publikowałeś w wielu komiksowych czasopismach i antologiach tema-
Rozmawiał: Daniel Podolak
Wywodzisz się z rodziny artystów malarzy. Ty sam już podobno od małego marzyłeś o malowaniu?
Twoje prace są bardzo mroczne, przypominają często klimatem niemieckie filmy ekspresjonistyczne. Często balansujesz pomiędzy oniryzmem, groteską a makabrą. Najlepszym na to przykładem jest Dr. Bryan. Powiedz - jak powstała ta upiorna postać?
tycznych. Miałeś wystawy w wielu krajach, między innymi we Francji, Niemczech i Czechach. Realizujesz się również w wielu innych projektach. Powiedz - jak wygląda Twój wolny dzień, kiedy nie pracujesz? Nie traktuję sztuki i rysowania komiksów jako pracy, przynajmniej nie do końca. Przy pewnych rysunkach spędza się mnóstwo czasu, chociaż są tylko fragmentem opowieści, na którym czytelnik skupia swoją uwagę przez parę sekund. Takie rysunki czy obrazy to raczej wyzwanie i ściganie się z samym sobą, swoimi umiejętnościami niż praca. Więc jak masz wolny dzień, to siedzisz za biurkiem i próbujesz zrobić tak, żeby rysunek wyglądał, jak sobie to wyobraziłeś, nie czekasz na przerwę na lunch.
56
Jerzy Szyłak kiedyś napisał, że klimat moich rysunków przypomina ekspresjonistyczne filmy niemieckie, choć ja większości z tych filmów nie widziałem. Ale zbytnio nie protestuję przed tym porównaniem, Jerzy Szyłak ma wielką wiedzę i pewnie wie, co mówi. Poza tym poetyka niemieckiej sztuki zawsze do mnie trafiała, uwielbiam obrazy Otto Dixa. Dr. Bryan był bohaterem opowiadania Marty Kurcwald, z którego zrobiłem krótki ośmiostronicowy komiks, a postać na tyle mi się spodobała, że poświęciłem jej dwa kolejne albumy komiksowe, tym razem już zupełnie autorskie. Przy pracy nad Dr. Bryanem, korzystałeś z różnych technik. Obydwa albumy przykuwają uwagę odważną formą i samą historią. Ile czasu zajęło Ci stworzenie obu albumów? Pierwszy album, o ile dobrze pamiętam, ma około trzydziestu stron i narysowałem go bardzo szybko. Drugi zabrał mi już dużo więcej pracy i powstawał ponad rok. Skąd decyzja o zmianie kolorystyki w wydaniu albumowym? Z tego co mi
miksy, jednym słowem zdobywaliśmy potrzebną wiedzę. Konwenty w tamtym czasie były dla mnie bardzo motywujące. W Twoim dorobku komiksowym, przeważają projekty autorskie, „Ester i Klemens”, „Dick 4 Dick”, „Dr. Bryan”. Zdarzało się jednak, że współpracowałeś również z innymi artystami.
wiadomo, wersja konwentowa była znacznie brutalniejsza. Pierwsza wersja Dr. Bryana, kolorowa, o której mówisz, to tylko osiem stron, które narysowałem bardzo dawno temu. A pierwszy regularny album Dr. Bryana był rysowany na zamówienie malutkiego wydawnictwa z Francji i ich wymogiem był komiks czarno-biały. Ta czarno-biała stylistyka spodobała mi się i postanowiłem już przy niej zostać przy tworzeniu kolejnego albumu. W wieku 15 lat zdobyłeś grand prix w Łodzi na festiwalu komiksowym. Co takiego wtedy oznaczała dla Ciebie ta nagroda? To była impreza Sto Lat Komiksu, od tamtej nagrody wszystko się zaczęło. Jeździliśmy na festiwale z Benedyktem Szneiderem co roku, poznawaliśmy twórców młodego polskiego komiksu, oglądaliśmy wystawy, kupowaliśmy ko-
Wspólnie z Benedyktem Szneiderem stworzyliśmy postać Oskara. To był komiks klimatem bardzo odległy od tego, co teraz robię, skierowany raczej do młodszego czytelnika. Pracujemy teraz nad wydaniem zbiorczym wszystkich krótkich opowieści o Oskarze. Współpracuję również z Dennisem Wojdą, wspólnie robimy komiks „Kikimora” do
Jako dziecko bardzo bałem się „Martwicy mózgu”, „Saturna 3” i „Koszmaru z ulicy Wiązów”. Ale największy wpływ miało na mnie „Martwe zło 2”, no i oczywiście „Lśnienie” Kubricka. Chętnie wracam do tych filmów. Z ostatnio obejrzanych horrorów podobał mi się bardzo „Rec”, ten hiszpański. Pytanie następne, zapewne padło już nie raz, lecz ciekawość każe mi je zadać. Co sądzisz o naszym rynku komiksowym i jego młodych twórcach? Patrząc na konwent w Łodzi, mogę powiedzieć, że dzieje się bardzo dobrze, impreza z roku na rok się rozrasta. Myślę, że to wystarczający powód żeby wierzyć w polską scenę komiksową i być magazynu o tym samym tytule. Ostat- z niej dumnym. nio pracowałem również z Grzegorzem Januszem przy krótkim komiksie „Paryż Na Twojej stronie internetowej fani 1836”. Różnica polega na tym, że kiedy mogą przeczytać za darmo niewypracuje się samemu, można pozwolić daną dotąd nowelkę „Berserkers”. sobie na więcej swobody zarówno w tre- Planujesz ją może wydać w postaci ści, jak i w rysunku, a kiedy pracuje się zeszytu? ze scenarzystą, skupiasz się najbardziej na stronie graficznej projektu. Obie me- Komiks ten umieściłem na stronie jako tody pracy mają swoje plusy i minusy. ciekawostkę. Był rysowany na wykładach na gdańskiej ASP. Prezentuje Razem z Przemkiem Truścińskim humor bardzo sytuacyjny. Wszyscy bopracowałeś jakiś czas temu nad po- haterowie tego komiksu to moi znajomi stacią Dusta. Czy planujecie jeszcze ze studiów. Nie zamierzam go publiz Trustem jakieś wspólne projekty? kować oficjalnie w formie zeszytu, bo uważam, iż nie nadaje się dla szerszego To było bardzo dawno temu i tak na- odbiorcy. prawdę nie pamiętam, na czym miała polegać moja rola w tym projekcie. Na Zdradzisz może Czytelnikom naszego razie nie planujemy żadnego wspólnego pisma swoje komiksowe plany? komiksu. Jak wcześniej mówiłem, pracujemy ze Wkraczając na temat kina grozy - któ- Szneiderem nad zbiorczym wydaniem re filmy z tego gatunku miały na Cie- opowieści o Oskarze, poza tym mam bie największy wpływ? zamiar skończy również „Ester Klemens vol.2”.
58
THE FOURTH KIND CZWARTY STOPIEŃ USA, Wielka Brytania 2009 Dystrybucja: Best Film Reżyseria: Olatunde Osunsanmi Obsada: Milla Jovovich Will Patton Elias Koteas Charlotte Milchard
X
Text: Łukasz Pytlik
X X X X
nie znaczy, że dobrego – pomysłu na montaż. Raczeni jesteśmy tutaj przypadkiem pewnej miejscowości na Alasce, której mieszkańców dręczą koszmary nocne, dochodzi też do wyjątkowo licznych przypadków zaginięć. Wspólnym mianownikiem jest… sowa, która śni się pacjentom pani psycholog – w tej roli owa nieszczęsna Milla Jovovich (tzn. w roli pani psycholog, nie sowy).
Od tego czasu serwowane są rzekomo oryginalne taśmy z nagrań – często na podzielonym ekranie z czymś określanym mianem „dramatyzacji” – gdzie różni ludzie wiją się i drą wniebogłosy na temat kogoś, kto przychodzi do ich doW cyklu „Resident Evil” jest beznadziej- mów późną nocą… nie wręcz słaba i aż wierzyć mi się nie chce, że wciąż powstają kolejne czę- Ciężko powiedzieć, że pomysł jest zły. ści; w „The Fourth Kind” wcale nie jest Porwania przez UFO, czy w ogóle inwalepsza, ale pozostaje mieć nadzieję, zja jest tematem wręcz stworzonym do że w tym przypadku obejdzie się bez horroru, ale łatwo też na nim polec. Tak też niestety stało się tutaj. Bo historia sequeli. opowiadana przez silącego się na orygiSama historia przywołuje wspomnienia nalność reżysera Olatunde Osunsanmi „Z archiwum X” okraszonego szczyptą zwyczajnie nuży. Nie porusza ani jej „Blair Witch Project” i nietypowego – co rzekoma „prawdziwość”, ani problemy
Zacznę prosto z mostu: pani Jovovich powinna mieć ustawowy zakaz nie tylko grania w horrorach, ale nawet zbliżania się do szuflady ze scenariuszem.
60
rodzinne pani psycholog, zaś policjant węszący w niej sprawczynię okaleczenia jednego z mieszkańców jest wręcz karykaturalny. Twórcy filmu, podobnie jak w niedawnym hicie pt. „Paranormal Activity”, wyszli z przekonania, że najstraszniejsze jest to czego nie widzimy. Tyle, że tutaj zdecydowanie z tym przesadzili, bo nie widzimy absolutnie nic! Wszystko, co najciekawsze kryje się w „zakłóceniach” taśm, czy w bezsensownych, chaotycznych ujęciach kamery, które zdecydowanie bardziej irytują niż powodują niepokój, a co dopiero strach! Żeby nie było: parę plusów też się znajdzie. Chociażby kolorystyka plenerów, chłodna, tonąca w błękitach – szkoda, że ujęcia częściej nie wychodzą na zewnątrz. Duży plus także za język, którym
posługują się kosmici – nie będę zdradzał o co dokładnie chodzi, ale zaciekawiło mnie to na tyle, żeby przejrzeć te parę…naście stron w Internecie na wspomniany temat. I co? To niestety na tyle. Fanom horrorów ocierających się o tematykę ufologiczną polecam odświeżyć „Z archiwum X”, a fanom pani Jovovich pozostanie przy oglądaniu jej wyczynów jako modelki.
61
(Vampires of Hollywo
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20l0 Tłumaczenie: Paweł Korombel Ilość stron: 344
Adrienne Barbeau to amerykańska aktorka, którą czytelnicy Grabarza kojarzą pewnie głównie z kinem grozy lat 80. – no bo kto by nie pamiętał takich tytułów, jak „Mgła” Johna Carpentera, „Creepshow” George’a Romero czy „Potwór z Bagien” Wesa Cravena? Michael Scott to natomiast pochodzący z Irlandii autor popularnych, zabarwionych grozą powieści dla młodszego czytelnika (w Grabarzu recenzowaliśmy swego czasu jego „Alchemika”). Wspólnie Barbeau i Scott stworzyli udaną satyrę na Fabrykę Snów, którą zatytułowali „Wampiry z Hollywoodu”. Poznajcie Celebrytowego Rzeźnika: gościa, który co parę dni ubija jakąś nową hollywoodzką gwiazdę, a to wpychając ofierze w odbyt statuetkę Oscara, a to znów obcinając jej głowę i umieszczając ją w lodówce, tuż obok zmrożonej główki kapusty. Czyżby Rzeźnik chciał zakomunikować światu jakąś niemiłą prawdę dotyczącą inteligencji albo egocentryzmu filmowych sław? A może wybija je w pień bo są one – o czym oczywiście nie każdy wie – chłepczącymi ludzką krew wampirami? Odpowiedzi na te pytania będzie szukał nieustraszony team: starsza niż wynalazek kinematografu wampirzyca Ovsanna Moore, będąca znaną aktorką, a jednocześnie szefową studia filmowego, oraz nieszczególnie przepadający za wampirami detektyw Peter King. No i zaczyna się…
aktorka dostarczała pomysłów fabularnych i zakulisowych anegdot, którymi można by ubarwić akcję, a irlandzki pisarz sprawnie i z odpowiednim poczuciem humoru przelewał te pomysły na papier. Czuć bowiem w „Wampirach Hollywoodu” rękę literackiego wygi (a trzeba wiedzieć, że 50-letni Scott ma swoim koncie ponad 100 tytułów!), dzięki czemu nie ma się poczucia, że jest to wysilony debiut literacki aktorki marzącej o nowej karierze. Przeciwnie: to bardzo sprawnie i żywo opowiedziana historia, której brak może oszałamiającej głębi – nawet jeśli wampiryzm hollywoodzkich gwiazd potraktujemy jako całkiem celną metaforę współczesnej sztuki filmowej, która może nie wysysa nam krwi, za to mózg jak najbardziej – ale która po zakończeniu lektury na pewno nie pozostawia nas z odczuciem zmarnowanego czasu.
Text: Bartłomiej Paszylk
oodu ADRIENNE BARBEAU, MICHAEL SCOTT - Wampiry Hollyw od)
Często dobrym testem na jakość powieści bywa jej pierwszy akapit. Jeszcze częściej zaważa on na naszej decyzji zabrania się za lekturę trzymanej w ręku pozycji. Jeśli pierwszych parę zdań nam się spodoba – czytamy dalej. Jeśli nie – bierzemy się za coś innego. „Wampiry Hollywoodu” gładko przechodzą ten test. Zresztą sprawdźcie sami. Oto jak rozpoczyna się książka Barbeau i Scotta: „Potrzebne były rentgen i sekcja, aby potwierdzić, że Jasona Eddingsa zamordowano Oscarem, którego sześć godzin wcześniej dostał w kategorii najlepsza męMożna podejrzewać, że praca pisarskie- ska rola pierwszoplanowa. Zasłużył sobie go duetu Barbeau/Scott wyglądała tak: na to. Mam na myśli Oscara.”
63
THE HOUSE OF THE DEVIL THE HOUSE OF THE DEVIL USA 2009 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Ti West Obsada: Jocelin Donahue Tom Noonan Mary Woronov Greta Gerwig
Text: Łukasz Pytlik
X X X X X
Rezultaty bywają lepsze i gorsze, ale chyba nie sposób powiedzieć, by jakakolwiek uwspółcześniona wersja przeboju sprzed lat przebiła swój pierwowzór. Szkoda, tym bardziej, że trzeba przyznać, że horrory z tamtych lat powalały świetnym klimatem i ciekawymi historiami. Może w takim razie zamiast przerabiać warto byłoby po prostu do owej epoki nawiązać?
na doskonałe napisy początkowe – to nie ostatni zresztą ukłon w stronę klasyki w „Domu diabła”. Śledzimy tu młodą dziewczynę, studentkę, która głowi się, jak też zarobić na samodzielne mieszkanie. Szansa trafia się zupełnie niespodziewanie w postaci ogłoszenia dotyczącego opieki nad – no właśnie kim? Akcja jest niespieszna, rozwija się leniwie, a mimo to czekamy niecierpliwie na to, co się zaraz stanie! Tak samo jak nasza bohaterka, która ze swoim pracodawcą porozumiewa się za pomocą
Tak właśnie zrobił reżyser „The House of the Devil” i pozostaje nam tylko serdecznie mu za to podziękować. Panie i panowie, przedstawiam wam jeden z najlepszych horrorów jakie mi było dane oglądać. Lata 80. czuć tu wszędzie; nie dość, że właśnie w nich umieszczona jest akcja filmu to warto zwrócić uwagę
Patrząc na to, co dzieje się w USA można dojść do wniosku, że złoty wiek horroru przypadł na lata 70. i 80. Remake dosłownie goni remake, następują rebooty serii („Koszmar z ulicy wiązów”), albo mamy do czynienia ze stworkami czerpiącymi pełnymi garściami z poprzednich serii („Piątek 13-go”).
64
budki telefonicznej na terenie campusu! Tak, tak, nie uświadczymy tu wszechobecnych telefonów komórkowych i za to kolejny plus. W końcu wyruszamy do tajemniczego domu położonego w ponurym lesie, który tonie w trupiej poświacie pełni księżyca. Wtedy włosy naprawdę zaczynają stawać dęba… Fabuła nawiązuje do działalności domniemanych grup satanistycznych, które miały grasować na terenie USA w latach 80. Nad całością zaś krąży widmo – widmo „Dziecka Rosemary”. Chyba ciężko o lepszą rekomendację? Naprawdę, nie sposób przyczepić się tutaj do czegokolwiek. Bohaterka jest ładna, świetnie gra, sama historia jest wciągająca i dosyć ponura, do tego dochodzą wy-
jątkowo klimatyczne zdjęcia i fantastyczna dbałość o szczegóły minionej epoki. Tym niżej kłaniam się przed reżyserem, który nie dość, że napisał scenariusz to jeszcze i film zmontował. Wspaniałe nawiązanie do owych złotych lat horroru – co więcej, jestem przekonany, że gdyby ów obraz powstał te trzydzieści lat temu to mógłby doczekać się kultowego statusu, a my oczekiwalibyśmy teraz na jego remake.
65
Jakoś tak nieszczęśliwie wyszło, że w charakter prawie każdego człowieka wpisane jest jęczenie. Ludzie są po prostu stworzeni do narzekania, a najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że po prostu uwielbiają to robić. Najczęstszą przyczyną tego stanu jest przejawianie autopodejścia w stylu „nie da się tego zrobić”. Inną, wcale nie mniej spotykaną, jest to, że najzwyczajniej w świecie nic nam się nie podoba. Ot taka typowa, polska mentalność. Jak by nie było – wszystko jest po prostu zawsze źle. A jak nie jest, no to przecież zawsze mogło być lepiej. A jak jest lepiej? No ale przecież nie jest idealnie...
Od razu uprzedzam – ja nie piszę tego tekstu, żeby kogokolwiek nauczyć optymizmu. Nie zamierzam też krytykować, albo pokazywać siebie jako przykładu jednostki niejęczącej. Było by to jawne kłamstwo, gdyż sam cierpię ostatnio na podobną przypadłość. I to cierpię bardzo mocno, zwłaszcza jeśli chodzi o kinowe premiery. Najgorzej jest wtedy, kiedy na coś się bardzo nastawimy. Nasze oczekiwania rosną do rozmiarów parcia na szkło Ryszarda Kalisza, a kiedy już przychodzi upragniony moment, w którym zaczynamy obcować z danym „dziełem”, ogarnia nas jęk zawodu. No właśnie… jęk. W tym roku jęczałem w multipleksie już tyle razy, że obsługa kina zaczęła po jakimś czasie dokładać mi do biletu chusteczki higieniczne. Musiałem też przylepić sobie do czoła metalową płytkę, żeby chronić je przed falą facepalmów, które sam sobie wymierzałem podczas sean-
sów. Tak, chyba już czas to sobie powiedzieć – nazywam się Piotrek i cierpię na syndrom zbyt wnikliwego myślenia w kinie i zgrywanie krytykującego krytyka. Oczywiście krytyka – amatora, bo papierów na to nie mam. Chyba, że żółte, bo od oglądania tych głupot wariuję. Im większa premiera, im mocniej nakręcany „hype”, im większe nadzieje i oczekiwania, im dłuższy okres napalania się na jakiś film, tym większy zawód mnie spotyka. Nie potrafię już cieszyć się filmem, tak jak normalny człowiek. Zamiast tego zaczynam rozbierać w kinie (nie, na szczęście nie siebie) obraz na drobne cząsteczki, rozkładać na czynniki pierwsze, analizować scena po scenie i… i dupa, taka zwykła, blada. Mała retrospekcja. Zaczęło się chyba od słabiutkiej nowej wersji „Piątku 13-go”, potem był tragiczny sequel genialnego, hiszpańskiego „Rec”. Oba filmy nie spełniły moich ogromnych oczekiwań. No bo
mu. Wyhodowali sobie stworka. Na ładną dziewczynkę wyrósł. Lalkę mu kupili. I sukienkę. Parenting pełną gębą. Ale gdzie ten „Obcy”? O nie… o jezu… Brody uprawia z nią seks! On to naprawdę robił… Potężny cios otrzymałem podczas pre- a ta druga istota lata i zabija… matko… miery „Paranormal Activity”. Wszyscy się cieszyli, oglądając ten festiwal nudy, a ja Potem trafiło na „Predators”. Człowiek tak z każdą minutą wyłapywałem tylko bzdury się cieszył, że znów będzie mógł wrócić i głupoty. No i tą jedną, największą – cze- do czasów dzieciństwa i popatrzeć jak
mu Ci ludzie nie spieprzali z tego domu gdzie pieprz rośnie? Ja wiem, że normalni ludzie przejdą nad tym do porządku dziennego, ale ja przecież do tej grupy nie należę, oczywiście więc wyszedłem z założenia, że „za wiele już widziałem, żeby to kupić”. Potężny cios otrzymałem podczas premiery „Paranormal Activity”. Wszyscy się cieszyli, oglądając ten festiwal nudy, a ja z każdą minutą wyłapywałem tylko bzdury i głupoty. No i tą jedną, największą – czemu Ci ludzie nie spieprzali z tego domu? Ja wiem, że normalni widzowie przejdą nad tym do porządku dziennego, ale ja przecież do grupy normalnych nie należę, tak? Oczywiście więc wyszedłem z założenia, że „za wiele już widziałem, żeby to kupić”. Efekt? Stracone półtorej godziny życia, 25 złotych za bilet i jakieś 50 zł za popcorn i wodę z lodem z domieszką coli…
drapieżnik wyrywa ludziom kręgosłupy. No i ten Rodriguez… może to będzie tak dobre jak „Desperado”, albo „Sin City”? I może Arnold gdzieś z tyłu krzyknie „Get to da choppa!” Ale nie… Rodriguez sypnął kasą… no a ten Antal nakręcił w sumie tylko kilka przeciętnych filmów. No dobra, to nic, pewnie będzie fajnie! Ej… ale to przecież wcale nie ma klimatu. No i Predatory mają swoje własne psiaki. A Szpilman chodzi i mówi głosem twardziela „We need to find another plan”. No i walka na katany jest, wiesz, gość z Yakuzy chodzi po dżungli bez butów i atakuje Predatora szabelką. No i oni zapytali Predzia czy nie pomoże im odlecieć z tej niedobrej planetki. No i fabuły to w sumie tam nie było. Słucham? Że kino rozrywkowe? Że się podobało? Naprawdę? Ale przecież tam prawie wszystko było źle zrobione… Jak to się czepiam? Ja? No troszkę…
Ok, ok. Sam jestem sobie winien, bo „Istota”. Miał być nowy „Obcy”. Obieca- chodzę na takie szmiry do kina i to li mi. Brody gra lamusa, geeka, pasuje w dniu premiery, a potem jeszcze ocze-
Text: Piotr Pocztarek
jak można ucieszyć się z widoku Jasona strzelającego z łuku, albo migających wszędzie cycków…? Eee…, no dobra, poprzestańmy na łuku.
kuję jakiegoś poziomu. Czas się zabrać za ambitniejsze filmy i przestać jęczeć. „Incepcja”. Tak jest! To Nolan przecież. „Batman” był super. „Bezsenność” też. Ludzie mówią, że to takie fajne i przecież nie oceniają reputacji i nazwiska reżysera, tylko właściwą wartość filmu, prawda? PRAWDA? PRAWDA?! No więc „Incepcja”… hmm… zaczyna się nieźle, bo Leo przeżywa zderzenie z górą lodową i budzi się na plaży! Kate Winslet niepotrzebnie się zapłakiwała. No i w sny wchodzą… to w sumie nieważne, że Masterton pisał o tym w „Wojownikach Nocy” jakieś 30 lat wcześniej, w kinie tego nie było. O, wchodzą w drugą warstwę snu. I w trzecią. I w czwartą. A potem w sen w śnie we śnie śpiącego śpiocha. I w jego trzynastą warstwę. No i ta ciężarówka spadała tak z 30 minut z tego mostu, no nie? No i ta scena walki w korytarzu to taki marny „Matrix”. A tak w ogóle to tam się ten Tommy Solomon bił, tak? Ten z „Trzeciej planety od słońca”. Taki mały, śmieszny, jakoś tam nie pasował, ale przecież to NOLAN! No i ten bączek się kręcił? Czy ten bączek się nie kręcił? No ludzie, czy Wy nie widzicie, że film miał więcej dziur, niż ser szwajcarski? Taki ładnie podany bullshit o niczym. Znowu się czepiam? No tak, ja się nie znam. Głupi jestem bo zamiast oglądać, to się zastanawiać zaczynam. Frajer. Ok, może przesadziłem. W końcu to NOLAN, a NOLAN ma rację. To pewnie film dla tych ambitnych, jedynych prawdziwych, co to jako wybrańcy rozszyfrowali, że Neo to symbol Boga, bo jego imię to anagram słowa (the) ONE. Zniżam poziom, wracam gdzie moje miejsce. Czas na „The Expendables”. Stallone tam jest, a ja go lubię. Nowy „Rambo” był fajnie poskładany. Scenariusz się kupy trzymał. „Rocky 6” też bardzo fajny. Za serce łapał.
To się musi udać. Przecież i Statham jest, i Lundgren, Li też się przewinął. Kogoś mi tu brakuje… DLACZEGO SEAGAL I VAN DAMME NIE ZAGRALI W „NIEZNISZCZALNYCH”? BO JAKO JEDYNI PRZECZYTALI SCENARIUSZ! Zaraz, zaraz… jaki scenariusz? Te trzy strony machnięte ołówkiem na kolanie w poczekalni? Wybuchy są. Strzelają się, nawet jest shotgun co to jednego pana rozerwał na kawałki tak, jakby mu granat w jelito włożyli. Jason rzuca nożami, Mickey opowiada smutną historyjkę, Dolph najpierw ich denerwuje, ale przecież zaraz przeprasza. O, walka się zaczyna. Będzie fajnie, jak za starych dobrych czasów. O Jezu, czy oni…? Tak! Oni wrestling uprawiają w tych korytarzach! WRESTLING! No nie wierzę… co za piekło. Zawód za zawodem powoduje zawodzenie, czyli jęczenie, jak kto woli. Im dłużej na jakiś film czekam, im większy ma to być hit, tym mniejszego kredytu zaufania udzielam. Wtedy dopiero zaczynają mi przeszkadzać błędy, zwłaszcza jeśli jest ich tyle, co w wyżej wymienionych (s)hitach. Być może przesadzam, ale tęsknię za czasami, kiedy mogłem rozkoszować się oglądanym filmem bez rozkładania go na czynniki pierwsze, tak jak robi każdy normalny człowiek, który nie ogląda 20 filmów tygodniowo i nie ma na głowie napisania rzetelnej, obiektywnej recenzji, za którą nie zeżre go sumienie i nie skończy smażąc się w piekle. Dla własnego dobra lepiej wyłączyć myślenie. O umiejętnościach analizowania nawet nie wspomnę. Po co się denerwować? Po co się rozczarować? No i po co jęczeć? Przed wyjściem do kina mózg zostawcie na wieszaku i śmiejcie się jak głupi do sera. Przynajmniej nie będziecie żałować pieniędzy na bilet. Do grozobaczenia!
Wydawca: Zysk i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Robert P. Lipski Ilość stron: 476, 484
W ostatnich czasach rynek horroru ogarnęła monotonia, winowajcy palcem wskazywać (po raz kolejny) nie trzeba. Jak grzyby po deszczu mnożą się opowieści o wampirach, jedynym urozmaiceniem bywa zamiana krwiopijców na wilkołaki. Wielka szkoda, bo gdyby tych wszystkich naśladowców, uczepionych jednego schematu zapędzić Tom drugi natomiast serwuje sytuację oddo kreatywnej pracy być może czytelnik wrotną. Otóż nieznane wampiry biorą się w końcu dostałby do rąk coś wartościoweza mordowanie ludzi, którzy w testamencie go odkrywczego. zastrzegli sobie, że po śmierci wolą być zaLaurell K. Hamilton niestety wysilać się nie kołkowani niż zmienieni w krwiopijcę. Skala chce, woli poprowadzić powieść według zbrodni rośnie, ogarniając w końcu całe utartych szlaków, stawiając na akcję. I ni- St. Louis i zmieniając się ostatecznie w walczego poza niezobowiązującą rozrywką po kę o dominację. Zaczyna się polowanie na jej książkach spodziewać się nie można. Mistrza Miasta. Anita będzie musiała wybrać, po której stronie stanąć. Towarzyszyć „Grzeszne rozkosze” i „Cyrk Potępieńców” jej będzie nomen omen Edward, bezskładają się na cykl o Anicie Blake, która względny zabójca. Czy uda się po raz kolejjest zabójczynią wampirów, animatorką, ny uratować St. Louis i własną szyję? nekromantą… I co tam jeszcze autorce przyjdzie do głowy w trakcie pisania. Tak, Na okładce wydawca zachwala, że będzieczytelniku, deus ex machina to tutaj chleb my mieć do czynienia z książką, która jest powszedni. „czymś więcej niż horror”. Nie do końca. Laurell K. Hamilton prezentuje świat chaAkcja dzieje się w St. Louis, gdzie zalegaliotyczny, co mogłoby mieć swój urok, ale zowano wampiryzm, a lykantropię traktuje w tym przypadku zdecydowanie nie ma. się jak chorobę. Pośród tego wszystkiego Jeśli tylko autorka sama wpędza się w faAnita czuje się jak ryba w wodzie. Nocą bularny kozi róg, zwykle to właśnie deus ex ożywia trupy na potrzeby rodziny lub adwomachina ratuje akcję. katów w przypadku niejasnych testamentów, oczyszcza cmentarz z ghuli i jakimś Działać na nerwy może główna bohaterka, cudem znajduje czas na pomoc policji. której zawsze wszystko się udaje. A szkoda, bo jakieś niepowodzenia dodałoby książce „Grzeszne rozkosze”, czyli tom pierwszy, rumieńców. Podobnie sprawa ma się z mąma za zadanie pokazać Anitę przy pracy drościami życiowymi, jakimi Anita obdarza i przy okazji naświetlić nam różne prawa każdego wokół. rządzące półświatkiem wampirów. Wszystko zaczyna się od seryjnych mordów na Ostatecznie cykl ma do zaoferowania miejscowych krwiopijcach. Nasza anima- rozrywkę poprzetykaną nudą. No bo ileż torka próbuje rozwiązać zagadkę, uważając można gadać o kołkowaniu wampirów? Ale by przypadkiem nie dać się uwieść właści- w sumie warto przeczytać choćby po to, by cielowi klubu dla odmieńców, tytułowych dowiedzieć się jak uchronić szyję przed bliGrzesznych Rozkoszy. znami po kłach.
Text: Aleksandra Zielińska
Pleasures) LAURELL K. HAMILTON - Grzeszne rozkosze (Guilty Cyrk Potępieńców (Circus of the Damned) --Ocena -----------------------------------------: 3/6
69
SATURN 3 SATURN 3 USA 1980 Dystrybucja: Printel Studio Reżyseria: Stanley Donen Obsada: Kirk Douglas Farrah Fawcett Harvey Keitel Ed Bishop
X
Text: Łukasz Pytlik
X X X X
Wymieniając klasyki kina grozy w klimacie sci-fi nie zapominamy nigdy o trylogii „Obcych” oraz odrobinę mniej znanym, ale co najmniej równie mrocznym „Ukrytym wymiarze”. Z nowszych filmów warto wspomnieć o „Dead Space” – chociaż w tym przypadku, gra, której film jest prequelem, robi o wiele większe wrażenie – czy „Pandorum”, klimatem próbujący nawiązać do wspomnianego „Ukrytego wymiaru”, co jednak udaje mu się bardzo, bardzo średnio.
stało, gdyby sztuczny twór – w tym przypadku robot – zaczął odczuwać emocje? (W tym przypadku mówimy w dodatku o połączeniu ludzkiego mózgu – a raczej jego pamięci i wspomnień – należącego do mordercy z cybernetycznym organizmem.) Temat jest bardzo wdzięczny i sprawnie zrealizowany potrafi przerazić – szkoda tylko, że nie dzieje się tak w tym przypadku. O ile dekoracje są zrobione całkiem nieźle i mimo tylu lat na karku nie wywołują uśmiechu zażenowania to sama fabuła jest naiwna i zwyczajnie nie wy-
„Saturn 3” jest właśnie przedstawicielem tego tak rzadko prezentowanego podgatunku. Rzut oka na obsadę: Kirk Douglas, Farrah Fawcett, Harvey Keitel. Budzi ona respekt, choć obecność jednego z „Aniołków Charliego” może nieco dziwić. Sama fabuła oscyluje wokół tematu starego, jak samo kino: co by się
Mało jest miejsc równie nieprzyjaznych człowiekowi co kosmos. Tym bardziej może dziwić tak relatywnie mała liczba horrorów dziejących się poza naszą planetą.
70
korzystuje swojego potencjału. Bohaterowie zachowują się głupawo, a teksty, które wygłasza naczelny czarny charakter – Harvey Keitel – potrafią wprawić w istne osłupienie. Brzmią sztucznie i wydaje się mocno wątpliwym, żeby nawet w przyszłości ktokolwiek posługiwał się tak dziwnym językiem. Ale, ale… Zostawmy tych, którzy zbudowani są z ciała i kości, a zajmijmy się robotem, który spogląda na nas swoim pojedynczym, czerwonym okiem z okładki DVD. Jego design – choć nieco nawiny i tracący myszką – może się podobać. Gorzej jest, gdy zaczyna się poruszać – ruchy są tak ociężałe i przewidywalne, że wydaje się niemożliwym, by w jakikolwiek sposób zagroził parze głównych bohaterów.
która zostaje w głowie po seansie to bardzo apetyczne – i w dodatku pokazane w całej krasie! – kształty młodej Farrah. Harvey Keitel, choć usiłuje robić demoniczne wrażenie to bardziej śmieszy, a Kirk Douglas, cóż… Być może w tym momencie kariery po prostu potrzebował gotówki? Polecam jedynie zatwardziałym wielbicielom grozy w szatach sci-fi To mógł być kawał naprawdę dobrego lub wielbicielom pięknych kobiet napakina – niestety właściwie jedyną rzeczą, stowanych przez ogromne roboty.
71
Komiksy oraz książki są cennym nabytkiem w kolekcji każdego fana - niestety, obecnie ciężko dostać cokolwiek z tego co wymieniłem, a jeżeli nawet to ceny na aukcjach w Internecie mogą przyprawić Jeżeli ktoś nie wie, czym jest Resident o zawrót głowy... Evil spieszę wyjaśnić, iż jest to seria gier survival-horror, wydawanych od 1996 Większość tworów spod znaku „Resident roku, przez japońskiego developera, fir- Evil” jest do siebie podobna pod wzglęmę CAPCOM. Przy czym to nie tylko gra - dem konstrukcyjnym - przez całą rozgrywpod tym tytułem wyprodukowano 4 luźno kę postaci użerają się z hordami różnych oparte o serię części filmów, do tego do- przeciwników, rozwiązują różne zagadki, chodzi sygnowany znakiem CAPCOMu pod koniec rozgrywki trafiają do laboratoanimowany „RE: Degeneration” oraz rium (albo czegoś w tym rodzaju), by na „BioHazard 4D Executer”, również ani- koniec, po pokonaniu finałowego bossa mowana produkcja. Poza tym, wydano (z wyrzutni rakiet albo czegoś podobnemasę komiksów o tej tematyce (niestety, go), przy akompaniamencie wybuchu większość w niezrozumiałych dla nas opuścić zagrożony teren na pokładzie językach: japońskim, chińskim czy kore- helikoptera, samolotu, motorówki... To tak ańskim). Wśród pozycji książkowych po- w największym skrócie. Oczywiście, to lecić można utwory autorstwa S.D. Perry: w jaki sposób dana część odbiega od „RE Underworld”, „RE Nemesis” i kilka in- tego schematu i jak wiele wnosi w stonych, wydanych w języku angielskim (nie sunku do poprzedniczek stanowić będzie zostały przetłumaczone na język polski). o jej wartości.
Text: Kamil „Deus Ex” Włodarczyk
Do czego nam zielone zioło w doniczce - przewodnik po świecie gier „Resident Evil”
Co łączy większość części „RE”? Przede wszystkim, system walki - oczywiście najczęściej będziemy używać w potyczkach broni palnej. Nie ma możliwości strzelać i chodzić jednocześnie. W „RE” strzela się dużo, zużywając kilogramy amunicji. Nie korzystamy z reguły z prowizorycznych broni, tak jak ma to miejsce w „Silent Hill” (wyjątkiem są „Outbreaki”). W jaki sposób leczyć ranne w walce postaci? Standardowo w „Resident Evil” korzystamy z leczniczych ziółek, w różnych kolorach, różniących się przeznaczeniem (zielone przywraca zdrowie, niebieskie zioło działa jako odtrutka, czerwone w połączeniu z zielonym zwiększa jego siłę leczenia). Dostępne są też spreje lecznicze (FAS). Stan zdrowia bohatera mamy cały czas pod kontrolą - czy to w postaci wykresu pracy serca czy paska, zmieniających kolor na żółty i czerwony w chwili otrzymywania obrażeń. Arsenał - w przeciwieństwie do wspomnianego „Silent Hill”, w „Resident Evil” ważnym aspektem gry jest walka. I tak, w każdej części mamy do dyspozycji m.in. pistolety, strzelby, karabiny maszynowe a także nieco cięższą artylerię - np. wyrzutnie rakiet. Z dostępnością amunicji bywa różnie i zależy to od poziomu trudności. Generalnie można stwierdzić, że dopiero „RE 4” i „RE 5” dały w tym aspekcie graczowi duży komfort nie trzeba liczyć każdego naboju i można spokojnie zająć się eksterminacją wrogów. Zarówno lekarstwa jak i broń z amunicją a także różne przedmioty przechowujemy w ekwipunku (Inventory). Jego pojemność jest ograniczona. Przy przełączaniu się do okna Inventory czas gry zatrzymuje się (wyjątkiem jest „RE 5”). W grze korzystamy z systemu połączonych ze sobą skrzyń (Item Box), które rozlokowane są w różnych miejscach - aby ułatwić nam rozgrywkę wszystkie przedmioty jakie umieścimy w skrzyni będą dostępne w każdej kolejnej. Dzięki
temu nie nosimy ze sobą wszystkiego. Zagadki - od zawsze były istotnym elementem rozgrywki. Ich poziom trudności, w zależności od części bywa zróżnicowany. Dodatkowo, jeżeli gracz miał już wcześniej do czynienia z „RE”, łatwiej mu będzie stawić czoła owym zagadkom częstym manewrem jest np. przesunięcie jakiegoś przedmiotu czy zamiana miejscami pewnych elementów. Przy okazji „RE4” i „RE5” dostrzec można, że zagadek jest z każdą częścią coraz mniej. Pomyśleć, że w dobie Internetu znalezienie rozwiązania mogłoby zająć minutę, a człowiek lata temu godzinami głowił się gdzie ukryty jest medalion w pierwszej części „Resident Evil”... Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć o dodatkach - bodaj każda część po ukończeniu głównej rozgrywki (czasem jest to obwarowane różnymi wymogami - np. odpowiednio krótkim czasem przejścia) oferuje graczowi bonusy - są to np. ukryte bronie, dodatkowe scenariusze, tryby czy nowe stroje.
Ale o co kaman? O co ogólnie chodzi w grze? Otóż, wszystko zaczęło się w latach 60., kiedy to niejaki Ozwell E. Spencer wraz z dwoma współpracownikami - Edwardem Ashfordem i James Marcusem założył firmę farmaceutyczną o nazwie Umbrella. W swej idei Umbrella miała służyć ludziom, poprawie ich zdrowia i jakości życia, szybko jednak okazało się, że mniej legalne procedery mogą przynieść znacznie większe zyski. Stopniowo firma rozrastała się i w niedługim czasie kontrolowała macierzyste Raccoon City, dając zatrudnienie wielu jego mieszkańcom oraz finansując różne inwestycje w mieście, czym zaskarbiła sobie przychylność burmistrza Raccoon. Oczywiście apetytu
Spencera nie było w stanie zaspokoić samo Raccoon - filie, ośrodki badawcze korporacji rozsiane były niemal na całym świecie. A wszystko było tylko przykrywką do badań nad bronią biologiczną (BOW - bio-organic weapon). Korporacja nie tolerowała aktów nielojalności ze strony swoich współpracowników, co zaowocowało morderstwem Jamesa Marcusa, który marzył o zwiększeniu swoich wpływów, wręcz o odebraniu całej władzy Spencerowi. Spisek przeciw dr Marcusowi przyniósł w konsekwencji dramatyczny skutek. Pałający żądzą zemsty naukowiec, odkrywca zamieniającego ludzi w zombie wirusa T, zmartwychwstał (sic!) i doprowadził do uwolnienia wirusa w okolicach położonych nieopodal Raccoon City gór Arklay. Stąd już krótka była droga, by zakażenie objęło przyległe miasto. Zarażone wirusem T kreatury rozpierzchły się po okolicy (Umbrella potem przez dłuższy czas będzie próbować zatuszować cały incydent). Był lipiec 1998 r. i drużyna specjalnej jednostki policji (STARS Bravo Team) została wyznaczona do zbadania sprawy, kontakt z drużyną urywa się... W tym momencie rozpoczyna się akcja pierwszej chronologicznie części, „RE Zero”. Tak, dużo nazwisk, faktów, dat... Nie ulega wątpliwości, że „Resident Evil” jest grą bardzo rozbudowaną pod względem fabularnym i nawet znawcy tematu gubią się gdy przychodzi im zmierzyć się z blisko 300 postaciami, znanymi przynajmniej z imienia. Poświęćmy zatem dłuższą chwilę wybranym przeze mnie częściom „RE”. Postaram się wskazać co wniosła każda z nich nowego w stosunku do poprzedniczek, czym się wyróżnia a także jak ważna jest pod względem fabularnym.
Początki bywają trudne... Owszem, bywają ale na pewno nie było tak w tym przypadku. Pierwsza odsłona serii, która pojawiła się w 1996 r. doczekała się w krótkim czasie portów na konsolę Sega Saturn oraz na PC, robiąc niemałe zamieszanie w świecie gier. Część osób
przyjmuje, że jest to tytuł, który zapoczątkował nowy gatunek w grach - survival horror (istnieje pewien spór w tej kwestii, gdyż niektórzy za pierwszą pozycję z gatunku uważają pierwszą część „Alone in the Dark”). W każdym razie, pozycja została bardzo dobrze przyjęta przez graczy. Słów kilka o fabule - drużyna STARS Alpha Team, dowodzona przez Alberta Weskera zostaje wysłana celem odnalezienia drużyny Bravo, z którą kontakt urwał się dzień wcześniej. W poszukiwaniu towarzyszy trafiają do tajemniczej willi i zaczyna się koszmar, którego bohaterowie nigdy nie zapomną.
Gracz wciela się w postać jednego z oficerów drużyny STARS - Jill Valentine lub Chrisa Redfielda. Obie postaci różnią się między sobą m.in. pojemnością ekwipunku, wytrzymałością na obrażenia oraz rodzajem uzbrojenia. Niezależnie od postaci, graczowi przyjdzie stawić czoła m.in. licznym zombie, zainfekowanym wirusem T psom (cerberusom), przypominającym żaby zabójczym łowcom, a także licznym bossom - ot, wspomnieć choćby gigantyczną roślinę Plant 42 czy tyranta T-002, broń bioorganiczną Umbrelli stworzoną z myślą o idealnym żołnierzu.
zapisywania stanu gry czy skrzynia na przedmioty - to wszystko wyznaczyło ton kolejnym częściom. Graficznie oryginalny „Resident Evil” dzisiaj zachwycać oczywiście nie może - wykorzystano trójwymiarowe modele postaci w dwuwymiarowym środowisku, jednak ilość detali w tłach wówczas budziła (i budzi) spore uznanie. Chciałbym wspomnieć, iż zagadnienie incydentu w willi Spencera było - już po wydaniu pierwszego „RE” - nadal eksploatowane. W 2002 roku wydano na GameCube’a remake oryginalnej części, natomiast w 2006 na przenośną Nintendo DS trafił „RE Deadly Silence”, w ciekawy spoStatyczne kamery jako składowe budo- sób wykorzystując możliwości techniczne wania klimatu zaszczucia i niepewności tej zabaweczki (mikrofon czy stylus). sprawdziły się bardzo dobrze. Zagadki, obecność patentów jak maszyna do „Resident Evil 2” - czyli do
tanga trzeba dwojga
Rok 1998, po dużym sukcesie pierwszej części, na PSX’a (a później jeszcze na PC, N 64, Dreamcasta oraz GameCube) wydany zostaje „Resident Evil 2”. W stosunku do poprzedniej części poprawiono przede wszystkim wygląd postaci. Reszta usprawnień dotyczyła mniej istotnych kwestii technicznych.
Akcja „RE2” dzieje się w dwa miesiące po wydarzeniach w górach Arklay. Historia Leona S. Kennedy’ego, który przybywa do pracy w policji Raccoon City, tuż po ukończeniu szkoły policyjnej oraz Claire
Redfield - siostry znanego z poprzedniej części Chrisa, która przybywa do Raccoon w poszukiwaniu brata. W opanowanym przez zombie i inne potwory mieście bohaterowie łączą swe wysiłki i starają się uciec. Niestety, wkrótce zostają rozdzieleni i kontynuują przygodę samodzielnie, od czasu do czasu spotykając się w różnych miejscach. Dla gracza oznacza to tyle, że będzie miał do wyboru którą postacią zagrać. Już w tym momencie można sformułować pierwszy zarzut - gra przez tę swoją powtarzalność, przy którymś podejściu z kolei może się znudzić. Sama bowiem rozgrywka, czy to Leonem czy Claire, wygląda dość podobnie - bohaterowie różnią się nieco uzbrojeniem i wytrzymałością, spotykają na swojej drodze różne postaci, przemierzają nieco inne ścieżki jednak ogólnie odczuwa się wtórność. Są dwa, różniące się w przebiegu scenariusze (A i B) do ukończenia każdą z postaci - w sumie mamy ich cztery do przejścia całej gry. W koncepcji twórców owe scenariusze miały się wzajemnie uzupełniać. Spotkamy na swojej drodze szpiega Adę Wong, skorumpowanego komisarza RPD Briana Ironsa, Bena Bertolucciego - dziennikarza będącego na tropie afery z udziałem komisarza, a także Sherry Birkin - córkę wysokiego rangą niepokornego naukowca Umbrelli, Williama Birkina, któremu korporacja zechce odebrać najnowsze odkrycie wirusa G. Na drodze staną nam dziesiątki zombie, a także m.in. znane z poprzedniej części cerberusy, groźne lickery, pająki, gigantyczny aligator oraz kolejny tyrant Umbrelli, Mr X. Podstawą naszego uzbrojenia będzie pistolet, strzelba, a także m.in. kusza. Główną areną rozgrywki jest siedziba policji w Raccoon City - komisariat RPD (Raccoon Police Department). Będziemy także przemierzać spustoszone przez zombie Raccoon, kanały pod miastem oraz laboratorium. Ukończenie
gry z dobrymi wynikami nagradzane jest odblokowaniem dodatkowego trybu, w którym wcielimy się w komandosa HUNKa, który z polecenia Umbrelli zdobył od dr Birkina wirusa G, a teraz musi dostać się do punktu ewakuacyjnego na dachu komisariatu RPD. HUNK posiada określoną ilość broni, lekarstw w ekwipunku i musi mu to wystarczyć do końca gry. Przemierza znane z podstawowej gry lokacje, napotykając różnych przeciwników. Jest też drugi tryb, w którym gramy popularnym w Japonii serkiem To-Fu. Serek ma identyczne zadanie do wykonania jak HUNK, przy czym posiada tylko nóż. Tryb To-Fu jest uważany za najtrudniejszy w całej serii. Na koniec wspomnę o becie „Resident Evil 2”, nieoficjalnie zwanej „Resident Evil 1,5”. Projekt był w dużym stopniu ukończony, gdy twórcy zdecydowali się go zarzucić i gruntownie zmienić tworzone dzieło. Główną bohaterką w miejsce Claire miała być Elza Walker, młoda dziewczyna, która przyjechała do Raccoon, by studiować na tamtejszym uniwersytecie. W becie „RE2” pojawiły się m.in. granaty.
Do trzech razy sztuka? Trzecia część serii, „RE 3: Nemesis”, i trzeci raz podobna konwencja - statyczne kamery, renderowane tła, poza tym masa zombie i innego zainfekowanego wirusem T szatańskiego pomiotu. „RE 3” pozwala nam po raz kolejny zagrać Jill Valentine, byłą już wtedy członkinią formacji STARS, która usiłuje wydostać się z zarażonego miasta. Oczywiście, przeszkadzać jej będzie, a jakże, cała masa przeciwników, przy czym rola głównego bossa przypadła tytułowemu Nemesisowi. Zapewniam, że ów jegomość miewa mocne wejścia. A czym (kim)
jest ów Nemesis? To nic innego jak BOW, można by powiedzieć, krewny znanego z pierwszej części tyranta. Tyle że ten został zaprogramowany, by wytropić i zabić pozostałych przy życiu członków STARS (Umbrella obawiała się, że policjanci, którzy przeżyli incydent w willi Spencera mogliby zaświadczyć o jej winie w wycieku wirusa). Na szczęście nasza Jill potrafi sobie radzić w trudnych sytuacjach i w poszukiwaniu drogi ucieczki, będzie likwidować coraz to nowe zastępy zombie, cerberusów, przypominających pająki brain suckerów czy nowe rodzaje hunterów oraz stawiać czoła Nemesisowi. W międzyczasie panna Valentine nawiąże współpracę z niedobitkami oddziału paramilitarnych sił Umbrelli, jednostki UBCS wysłanych do Raccoon celem ewakuacji cywilów. Czy jednak intencje ludzi pracujących dla Umbrelli mogą być czyste - wątpliwości będą targać Jill już od samego początku.
Gra jako taka jest dość krótka, jednak klimat zainfekowanego miasta daje się odczuć bardzo wyraźnie. Świetne udźwiękowienie - jęki zombie, wystrzały z broni a także bliżej nieokreślone skowyty zewsząd dobiegające autentycznie dodają tej grze grozy i straszą. Bardzo ciekawie prezentują się liczne lokacje - będziemy zwiedzać m.in. znany z poprzedniej części komisariat policji, a także wieżę zegarową czy szpital.
Co nowego wprowadza „RE 3”? M.in. maszynkę do robienia naboi (Reloading Tool) - w grze znajdziemy specjalne pojemniczki z prochem i dzięki wspomnianemu ustrojstwu będziemy mogli zaopatrzyć się w pestki różnego gatunku. Istotną nowością jest możliwość wykonywania uników i odepchnięć w momencie pochwycenia przez zombiaka - w odpowiednim momencie trzeba wykonać akcję kontrolerem. Automatyczne namierzanie (auto aim) było już obecne w „Resident Evil 2”, więc nie jest to nowość. Swego rodzaju rewolucją było wprowadzenie tzw. quick turn’u, czyli obrotu o 180 stopni, co umożliwiało szybką zmianę kierunku biegu i ucieczkę. Podczas gry co jakiś czas pojawią się ekrany wyboru - od naszej decyzji będą zależeć dalsze losy w grze, a także samo zakończenie. Będzie możliwość zamiany bohatera podczas rozgrywki - przez krótki czas przemierzamy zaułki Raccoon City żołnierzem UBCS - Carlosem. „Resident Evil 3”, jak również „Resident Evil 2”, doczekały się konwersji na GameCube - usprawnienia w zakresie kulejącej mocno już wówczas grafiki związane były głównie z wygładzeniem krawędzi modeli postaci i przeciwników. Dodatki dla „RE 3” to dodatkowe stroje oraz tryb The Mercenaries - Operation Mad Jackal. W Najemnikach dostajemy do wyboru grę jednym z trzech komandosów UBCS - Carlosem, Nicholaiem lub Mikhailem. Żołnierze dysponują różnym uzbrojeniem. Naszym zadaniem jest przejście przez opanowane epidemią miasto do celu w określonym czasie. Za zabitych przeciwników dostajemy punkty i bonus time. Uzyskany rezultat zostanie przeliczony na gotówkę, za którą można kupić różne bajery.
„Code: Veronica” - czyli rzecz o transwestycie zakochanym w swojej siostrze Nie, nie - nie wkradły się tutaj żadne niecne fragmenty z pamiętnika osoby z zaburzeniami swojej płciowej tożsamości. W istocie, „RE Code Veronica” jest dość kontrowersyjnym tytułem, podobnie jak postać Alfreda Ashforda, którego ten krótki opis dotyczy. Co zadecydowało o owej kontrowersyjności tego tytułu? Z pewnością popularna CeVka jest kopalnią wiedzy dla fanów fabuły. Interesująca jest historia rodziny Ashford, badania Alexandra, okoliczności powstania wirusa T-Veronica oraz „narodziny” bliźniąt; mroczne karty historii rodziny Ashfordów kryją w sobie różne tajemnice. Jednak gdy skonfrontujemy to z cukierkową miejscami grafiką, irytującymi bohaterami czy wkurzającym backtrackingiem, można się zastanowić ile racji mają krytycy tej części.
„RE Code Veronica” był wydany na konsolę Segi, Dreamcasta w 2000 roku. Późniejsze konwersje na PS2 oraz na GC znacznie rozszerzyły znajomość tej części wśród fanów. Przyjrzyjmy się teraz genezie fabuły „RE CV”. Syn współzałożyciela korporacji Umbrella, Alexander Ashford w wyniku
przeprowadzenia licznych genetycznych manipulacji staje się „ojcem” dwójki bliźniąt, Alexii i Alfreda. Dzieci, poznawszy prawdę o swoim pochodzeniu odpłacą się wkrótce ojcu pięknym za nadobne, infekując go odkrytym przez Alexię wirusem T-Veronica. Alexia, jako genialne dziecko ukończyła uniwersytet w wieku szkolnym i kontynuowała badania ojca w specjalnie do tego celu stworzonym ośrodku na Antarktydzie. Prowadząc badania nad genomem mrówek, poznała właściwości nowego wirusa, świadoma jego potęgi, zainfekowała się nim i zahibernowała w specjalnej komorze na
15 lat. Jej bliźniaczy brat Alfred miał za zadanie strzec ośrodka oraz czuwać nad bezpieczeństwem swojej siostry. Z tej tęsknoty lekko mu odbiło, lubił np. stroić się w jej ciuszki i udawać, że rozmawia z Alexią... Głównymi bohaterami tej części są Claire i Chris Redfield, Albert Wesker oraz Steve Burnside. Rozgrywkę zaczynamy Claire, która została uwięziona w nielegalnym więzieniu na wyspie Rockfort, należącym do Umbrelli, gdzie przetrzymywano działających na szkodę korporacji ludzi. Wskutek różnych wydarzeń dochodzi do uwolnienia wirusa T, Claire trafia w sam środek zamieszania i spotyka na swojej drodze innego więźnia, Steve’a Burnside’a. Postanawiają połączyć siły i wspólnie wydostać się z wyspy. Wśród przeciwników napotkamy w większości znane z poprzednich części bestie - zombie, cerberusy, huntery a także coś większego kalibru - tyrant T-078 czy ogromnego robala grasującego na placu przed ośrodkiem.
jest likwidacja wszystkich przeciwników po drodze. Na koniec zostaniemy ocenieni odpowiednią rangą.
You’ve got a lighter, I have a lockpick So what’s the problem? Let’s do it quick! (cholera, nie zrymowało się za bardzo...)
„RE Remake”, czyli oryginalny „Resident Evil” z roku 1996 (fabularnie obie gry są niemal identyczne) w nowej odsłonie pokazuje jak duże możliwości drzemały w poczciwym, można by dzisiaj rzec, GameCubie. Wspaniale wyglądające lokacje, trójwymiarowe tła, świetne udźwiękowienie, wygląd postaci i przeciwników (potargane zombie szwendające się w podartych szmatach czy cerberusy prezentują się znakomicie) - to wszystko czyni „RE Remake” arcydziełem wśród residentów. Deszcz i burza za oknem gracz w cichej rezydencji czuje się bez„RE Code Veronica” dawała możliwość piecznie, ale czy na pewno... oglądania przedmiotów w trójwymiarze. Było to o tyle ważne, że znaleziony przez nas przedmiot, mógł mieć np. przycisk od spodu i trzeba było dobrze przyjrzeć się przedmiotowi aby móc go otworzyć. Kamera jest nie w pełni dynamiczna (w pewnym momencie podąża za bohaterem). Na uwagę zasługują nieźle zrobione cutscenki, z akcjami w zwolnionym tempie. „CV” dobrze prezentuje się od strony zagadek - czytaj: zagadki są w tej części trudne. „RE CV” jest też jedną z najdłuższych gier w serii. A co z rozgrywką? Oczywiście, ponownie mamy możliwość wyboru, którą poTrybem dodatkowych jest Battle Mode. stacią chcemy zagrać. Jill posiada jako Mamy do wyboru kilka występujących tzw. przedmiot osobisty lockpick - dzięki w grze postaci, dysponujących różnym niemu może otwierać proste zamki, zaś uzbrojeniem i naszym zadaniem jest Chris (jako palacz tytoniu zresztą) poprzedarcie się przez szereg pomieszczeń siada zapalniczkę. Ogólnie rzecz bioznanych z podstawowej gry. Warunkiem rąc, sporo rzeczy wygląda podobnie jak
w oryginalnym „RE”, przy czym np. willa jest znacząco większa. Istotną nowością jest obecność nowych przeciwników, m.in. Lisy Trevor. Lisa zanim stała się potworem, była córką projektanta willi Spencera, George’a. Uprowadzono ją podstępem, wraz z matką czyniąc z nich króliki doświadczalne. Wskutek licznych eksperymentów, jakie na niej prowadził m.in. wspomniany William Birkin, stała się groźnym bezmyślnym monstrum, które zagrażało wszystkim znajdującym się w okolicy posiadłości Spencera. Sama jej historia czyni z Lisy bodaj najtragiczniejszą postać serii. To nie jedyna nowość w stosunku do oryginału - oto pojawiają się Crimson Heady, podobne do zombie, ale znacznie szybsze i bardziej wytrzymałe bestie. To nie wszystko czym zaskakuje fana „RE Remake”. W grze wykorzystano bardzo oryginalny patent - Self Defense Guns. Są to bronie, których dana postać używa w swojej obronie w momencie pochwycenia przez przeciwnika. Dzięki użyciu granatu, noża bądź paralizatora bohater dostaje czas na ucieczkę. Szkoda, że nie wykorzystano tego patentu w jakiejś innej części. Na deser czekają fana stroje i tryby dodatkowe. Tryby to nie byle jakie - jedne z najtrudniejszych w całej serii. Wspomnę tylko, iż w jednym z nich (Real Survival) wyśrubowano poziom trudności, Item Box straciła na użyteczności i wyłączono opcję auto-namierzania. W drugim trybie zaś (Invisible Enemy)... nie widzimy swoich przeciwników. Trzeba przyznać, że ukończenie zarówno jednego jak i drugiego trybu jest dużym wyzwaniem nawet dla doświadczonego gracza.
nalnego „Resident Evil” i proponuje graczowi inny niż dotychczas tryb rozgrywki kooperację. Bohaterowie - oficer oddziału STARS, Rebecca Chambers oraz były żołnierz marines, Billy Coen spotykają się pociągu Ecliptic Express i próbując stawić czoła zombie łączą swe siły aby wspólnym wysiłkiem przetrwać koszmar. Nie ma możliwości jednak zagrać z żywym partnerem - możemy grać tylko z komputerem, któremu podczas gry wydajemy proste komendy (m.in. użyj/nie używaj broni, poczekaj, chodź za mną). Rozwiązanie takiej współpracy sprawdziło się wyśmienicie.
Tłem głównej rozgrywki jest motyw zemsty dr Marcusa, współzałożyciela Umbrelli, zamordowengo 20 lat wcześniej przez swoich zaufanych współpracowników - zdolnych naukowców, Alberta Weskera i Williama Birkina z polecenia Spencera. Marcus przy użyciu zainfekowanych pijawek zaatakował pociąg Ecliptic Express, którym podróżowało wielu ważnych przedstawicieli Umbrelli, co w konsekwencji doprowadziło do jego katastrofy i uwolnienia wirusa T. Wydarzenia z tej właśnie części stanowią bezpośred3, 2, 1, 0... Booooom! nią przyczynę incydentu w willi Spencera, a w dalszym czasie, wycieku wirusa T „RE Zero” - pozycja wydana w 2002 roku i zainfekowania Raccoon City. na konsolę Nintendo, GameCube’a (pierwotnie planowano wydać grę na konsolę „RE Zero” powszechnie uważany jest za N 64) stanowi prequel wydarzeń z orygi- jedną z najlepszych odsłon serii i ścisły jej
kanon. Klimat bijący z rozgrywki, wspaniałe, dopracowane tła, szeroki wachlarz broni, ciekawi przeciwnicy, świetne filmiki, zaimplementowane trzy poziomy trudności oraz tryb dodatkowy (Leech Hunter) - fanowi Resident Evil do szczęścia nic więcej nie potrzeba. Słowo o trybie Leech Hunter. Podobnie jak w głównej rozgrywce, będziemy przemierzać Rebeccą i Billy’m kompleks Management Training Facility i poszukiwać pijawek. W zależności od tego ile pijawek uda nam się odnaleźć, zostaniemy nagrodzeni bonusem. Chyba nie muszę dodawać, że zadanie utrudniać nam będą zastępy przeciwników.
„RE4” - czwarty wymiar rozgrywki Nadchodzi 2005 rok i Capcom zaskoczy fanów czymś w zupełnie nowej odsłonie. Koniec ze statycznymi kamerami, koniec z zombie, koniec ze starym „RE” - oto nadeszła nowa era serii. Akcja teraz to będzie głównym czynnikiem mającym przyciągnąć do konsol nowe rzesze fanów. Mowa o „Resident Evil 4”, grze, której pierwotna wersja była w zaawansowanym stadium produkcji, gdy twórcy doszli do wniosku, że typowo silentowy klimat powstającej gry (zwanej „Biohazard”/ „RE 3,5”) nie jest tym, czego oczekiwali. Zaczęto prace od początku, prezentując fanom nowy koncept gry na targach E3 w 2004 i już rok później na półki trafiła czwarta odsłona popularnej serii, najpierw na NGC, potem jeszcze na PC, PS 2 oraz Wii. RE 4 w swoim czasie zmiażdżyła konkurencję i wyznaczyła nowy trend w gatunku gier akcji. Całkowicie odmieniona wersja gry, z nowym systemem sterowania i celowania, dodanymi QTE, świetną grafiką spotkała się z ciepłym przyjęciem zarówno wśród dość konserwatywnych fanów jak i ludzi nie znających dotąd serii RE.
Co jest istotą wydarzeń z czwórki? Znany z drugiej odsłony Leon S. Kennedy pracuje obecnie jako agent rządowy. Zostaje przydzielony do sprawy porwania córki prezydenta Stanów Zjednoczonych i wyruszył do Hiszpanii, gdyż tam według informacji przetrzymywana jest ofiara porwania, Ashley Graham. Na miejscu szybko orientuje się, że mieszkańcy wioski Pueblo i okolic nie ułatwią mu zadania. Rozpoczyna się walka z czasem, gdyż Ashley grozi duże niebezpieczeństwo. Za wszystkim stoi tajemnicza sekta Los Illuminados, wraz ze swoim diabolicznym liderem, Osmundem Saddlerem, któremu marzy się nowy porządek na świecie. W tym celu nawiązuje współpracę z Ramonem Salazarem, spadkobiercą słynnej niegdyś dynastii, będącej w posiadaniu pasożyta Las Plagas, który wstrzyknięty człowiekowi pozwala przejąć kontrolę nad jego umysłem, czyniąc z niego posłusznego niewolnika. Pasożyt jest obecnie wykorzystywany do realizacji planu Saddlera.
Mówiąc o nowościach w grze trzeba wspomnieć o wielu rzeczach. Całkowitej modyfikacji uległ gameplay. Poza zmianą systemu celowania, wprowadzono możliwość wykonywania fizycznych ataków (kopniaki, uderzenia łokciem czy skręcanie karku). Arsenał jaki mamy do dyspozycji jest imponujący - różne rodzaje pistoletów, strzelb, karabinów snajperskich,
granaty i sporo więcej. Ulepszyć już posiadaną albo zakupić nową broń możemy u Kupca (Merchant), walutą w transakcjach są pesety (PTAS), które możemy znaleźć podczas gry. Mięsem armatnim nie są już bezmyślne i powolne zombie, ale inteligetni ganados. Oprócz nich przyjdzie nam zmierzyć się m.in. z zarażonymi pasożytem psami (colmillos), ślepym wojownikiem Garradorem, wielkim jak góra El Gigante czy zabójczo szybkim Verdugo. Zwiedzamy kolejno trzy ogromne lokacje - wioskę, zamek oraz wyspę.
Niekiedy podczas walki mamy możliwość zabarykadowania się w budynku. Wspomniałem o QTE, czyli Quick Time Events. Są to fragmenty gry, kiedy musimy wykonać określony manewr kontrolerem by np. uciec przed toczącym się głazem lub uniknąć ciosu. Jeżeli wykonamy kombinację prawidłowo nic nam się nie stanie, w przeciwnym razie możemy stracić sporo zdrowia lub zginąć. Do gry dodano tryb Mercenaries, polegający na zabiciu jak największej liczby przeciwników w określonym czasie. Do wyboru są cztery plansze i 5 postaci, różniące się uzbrojeniem. Inne dodatki to nowe stroje oraz bonusowe bronie.
Ready, partner? Marzec 2010 i piąta, długo oczekiwana część „Resident Evil” zostaje wydana na PS3, Xbox360 oraz, pół roku później, na PC. Nad projektem czuwał Jun Takeuchi. Fabuła... Ponad 10 lat od momentu zniszczenia Raccoon City, przyszedł czas aby ostatecznie rozstrzygnąć pojedynek zdrajcy Alberta Weskera i Chrisa Redfielda. Gra rozpoczyna się w momencie gdy Chris, agent BSAA (organizacji zwalczającej bioterroryzm) przybywa do niewielkiej afrykańskiej wioski, by zbadać doniesienia o rzekomo odbywającym się tam procederze handlu bronią bioorganiczną (BOW). Oczywiście, szybko orientuje się, że tubylcy nie są mu przyjaźni i rozpoczyna się solidna jatka. Mamy do wyboru pokaźną ilość uzbrojenia i w ciągu całej gry pod naszymi stopami legną setki przeciwników. Towarzyszy nam w tych poczynaniach atrakcyjna czarnoskóra partnerka, Sheva Alomar, która wstąpiła do tej samej organizacji co Chris z powodów osobistych. Oboje będą musieli stawić czoła hordom majini - zainfekowanych paso-
żytem tubylców oraz innym zarażonym Celem trybu jest zabicie jak największej kreaturom, w tym licznym bossom. liczby przeciwników w określonym czasie.
A jak to wygląda u nas?
Część piąta w gruncie rzeczy jest bardzo podobna do poprzedniczki, jednak poza technicznymi usprawnieniami, dodanym systemem osiągnięć (trofea dla PS3 i achievy dla X’a 360), ładniejszym wyglądem i tego typu duperelami dodano kooperaację, ale taką z prawdziwego zdarzenia. Na placu bitwy może teraz stanąć dwójka sterowanych przez graczy bohaterów. Gra z komputerem, zwłaszcza na wyższych poziomach trudności bywa bardzo frustrująca. „RE 5” na pewno nie podbiła serca tak wielu fanów jak „RE 4”, jednak ugruntowała markę jako (u)znaną w branży. Gra jest w dużym stopniu odtwórcza wobec poprzedniczki - długi czas przygotowania widać okazał się z krótki, aby ekipa Takeuchiego mogła uniknąć licznych zapożyczeń od poprzedniczki. Pojawiają się opinie, że tylko kooperacja w tej grze jest naprawdę udana. Sprzedając się w dużej liczbie egzemplarzy nie zaspokoiła wciąż rosnącego apetytu Capcomu - aby wydoić z fanów jeszcze parę groszy wydano dla „RE 5” dwa dodatki DLC: niedługie scenariusze „Lost in Nightmares” oraz „Desperate Escape”. Do podstawowej wersji gry dodano bonusowe stroje oraz tryb The Mercenaries w różnych wariantach - można grać samemu lub w kooperacji z partnerem.
Gdzie można znaleźć jakieś informacje odnośnie „RE” w języku polskim? Niestety, z racji coraz mniejszego zainteresowania gatunkiem, a także trendu, jaki wyznaczyły w grze najnowsze odsłony, tytuł stracił swoich wiernych fanów na rzecz amatorów dobrej zabawy. W Polsce obecnie jest obecnie tylko jeden liczący się serwis poświęcony serii „Resident Evil” - Muzeum w Raccoon City, którego pomysłodawcą i głównym twórcą jest MiGoo. Wiadomości zawarte na portalu z różnych przyczyn straciły niestety na aktualności. Serwis posiada jednak forum, na którym zgromadzono całe mnóstwo informacji dotyczących cyklu, m.in. zarys fabularny wydarzeń z „Resident Evil” autorstwa Diadema (Timeline) oraz Słownik Serii „RE”, zbiór pojęć z serii, który miałem przyjemność wraz z Diademem i kilkoma innymi osobami współtworzyć. Osobom chcącym poszerzyć swoją wiedzę o „Resident Evil”, które nie znają języka angielskiego w dostatecznie dużym stopniu, zachęcam do zapoznania się zwłaszcza z tymi opracowaniami. A tego typu opracowań MWRC pozazdrościć może niejeden zagraniczny portal.
Co ze sceną „Resident Evil” w Polsce? Fani Resident Evil mają szansę spotkać ludzi o podobnych zainteresowaniach na organizowanych przez stowarzyszenie fanów „Resident Evil”, RCS (Raccoon City Squad) zlotach, które organizowane są od kilku lat. Jak dotąd odbyło się ich 11, plus kilka nieoficjalnych spotkań - zloty organizowane są raz, dwa razy do roku. Ale RCS nie jest jedyną organizacją organizującą tego typu imprezy. Trafiają się podobne inicjatywy - 2-krotnie (w lutym 2009 i kwietniu 2010) odbył się niezależny od imprez RCSu zlot, zorganizowany przez jednego z Redaktorów MWRC, Weskera-DL. Miałem okazję uczestniczyć w obu tych zlotach i z całą pewnością mogę stwierdzić, że miłym zaskoczeniem jest fakt iż wciąż jest
tylu ludzi, sympatyków gatunku, którzy z poświęceniem starają się propagować popularność tej ukochanej przez wielu (w tym przeze mnie) serii gier. W tym miejscu kończę swój artykuł, w którym chciałem zwrócić Czytelnikowi uwagę na to, czym charakteryzuje się na tle innych gier seria „Resident Evil”, a także pokrótce opisać ważniejsze pozycje wśród wydanych na przestrzeni 14 lat gier. Mam nadzieję, że osoby, które nie znają „Resident Evil” choć trochę zainteresował ten temat, natomiast osoby, które zetknęły się już z tym tytułem, zostaną zdopingowane do nadrobienia zaległości. Dzięki za wspólną wędrówkę po świecie „Resident Evil”.
ZAPISZ SIE JUZ DZIS NA:
>> WWW.GRABARZ.NET Formularz rejestracyjny dostępny jest na stronie głównej Grabarza pod hasłem >NEWSLETTER< Subskrypcja jest darmowa. Można z niej zrezygnować w każdej chwili.
-------------------------------------- Ocena: 2/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Robert P. Lipski Ilość stron: 540
Nie dało się nie zauważyć ostatniej mody na „horror” dla szalonych nastolatków. Na fali sukcesu wiadomo jakiej sagi jak grzyby po deszczu wypłynęli naśladowcy. Półki w księgarniach uginają się od kolejnych kopii romansów z wampirami tudzież innymi nieludźmi, które ograne są już do granic wytrzymałości. Kelley Armstrong zapewne chciała, by jej „Ugryziona” wybiła się na tle całej tej sieczki. Cóż, jak to zwykle bywa, na dobrych chęciach się skończyło. Główna bohaterka, Elena, to oczywiście postać wyjątkowa pod każdym względem. Fakt, że wiedzie w miarę spokojny żywot w Toronto u boku mężczyzny ze snów, niechaj Cię, Czytelniku nie zmyli. Otóż ta zwykła z pozoru dziewczyna nie jest już człowiekiem, bo - jak sam tytuł wskazuje - została ugryziona, co w efekcie zmieniło ją w wilkołaka. Aby dodać dramatyzmu, Elena to jedyny wilkołak płci żeńskiej, więc pragnienia czytelników związane z wątkiem romansowym zostaną zaspokojone. Wydawca na okładce wprawdzie wspomina coś o „zmysłowym erotyzmie”, ale ja nie uświadczyłam tam niczego takiego. Elena dostaje wezwanie od przywódcy Watahy, która ją wychowała i wyszkoliła. Coś złego dzieje się w rodzinnym Stonehaven. Nic więc dziwnego, że nasza bohaterka porzuca spokój w Toronto i rusza na ratunek przyjaciołom. Z jednej strony, trochę niechętnie, bo przecież nie opuściła Watahy bez powodu, z drugiej - ileż można tłumaczyć idealnemu narzeczonemu, że cotygodniowe przechadzki nocą po parku w wilczej postaci to prosta reakcja na stres. Na miejscu wychodzi
na jaw, co też złego czyha na Watahę. Parę kundli, czyli wilkołaczych outsiderów, wypowiada wojnę przyjaciołom Eleny i likwiduje ich po kolei. Co zresztą czytelnik przyjmuje raczej z ulgą, bo każdy następny trup oznacza zbliżanie się do końca męczarni, jaką jest lektura „Ugryzionej”.
Text: Aleksandra Zielińska
KELLEY ARMSTRONG - Ugryziona (Bitten)
W tej książce niby znajduje się wszystko: są pościgi, są polowania, jest seks, ba - zdarzają się nawet próby zadawania pytań głębszych niż miska wilkołaka. Szkoda tylko, że wszystko zostało wymieszane bez większego sensu. Nic dziwnego, bo konstrukcja głównej bohaterki jest po prostu naiwna. Jak na heroinę przystało, została osierocona w młodym wieku, tułała się po rodzinach zastępczych, gdzie dzień po dniu mężnie znosiła molestowanie przez złych wujków. Czego to ona nie przeżyła. Czasami ma się wrażenie, że intelekt Eleny został zredukowany do poziomu wilka... Choć nie wiem, czy takie porównanie nie byłoby ujmą dla zwierzęcia… Na dodatek wybory Eleny są zrozumiałe chyba tylko dla samej autorki i „ducha z maszyny”, którego czci. Deus ex machina najczęściej ratuje Armstrong, gdy ta nie wie, jak rozwiązać daną sytuację. No i wreszcie - drewniana narracja może wnerwić czytelnika, aż polecą wióry. Co i rusz natrafia się na łopatologiczne tłumaczenia: wilkołaki to, wilkołaki tamto... „Ugryziona” to literacka droga przez mękę. Bywa, że ma się ochotę złapać Elenę za fraki i porządnie potrząsnąć. Na obronę Armstrong mogę dodać, że to jej pierwsza książka, choć przyznam, że bałabym się sięgnąć po następne.
87
SORORITY ROW TY BĘDZIESZ NASTĘPNA USA 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Stewart Hendler Obsada: Briana Evigan Rumer Willis Leah Pipes Jamie Hung
X X
Text: Bartosz Czartoryski
X X X
kręcił swój „Krzyk”, swoisty hołd oddany wielbionej niegdyś konwencji. Krótko po sukcesie filmu, z jego łona wypełzło wielu naśladowców, którzy w pamięci miłośników gatunku zostawili niezwykle trwały ślad, a i starzy mistrzowie z lat 80. dostali kolejną szansę.
Z kolei pierwsza dekada XXI wieku nie przyniosła kolejnej fali slasherów i już wiemy na pewno, że sytuacja się nie zmieni. Tegoroczna propozycja polskiego rynku DVD, film „Ty będziesz następna”, rewolucją i rewelacją nie będzie, lecz widzowi, któremu kręci się łza w oku na dźwięk słów „Koszmar minionego lata” lub „Ulice strachu”, podniesie Ósma dekada ubiegłego wieku, zwana ciśnienie o kilka kresek, a ocenę widziazłotą erą kina slasher, zmieniła wyobra- ną po lewej o jedno oczko. żenie o kinie grozy. Przemoc na ekranie nie była już ani tabu, ani koszmarem Grupka przyjaciółek z akademickiego bojącego się cenzury producenta, wręcz bractwa mści się na chłopaku jednej przeciwnie – kina pękały w szwach, wi- z dziewczyn, którego przyłapano na zadzowie zbierali się w dusznych salach, bawianiu się z przypadkową panienką. by zasmakować mordu i krwi. W następ- A zemstę wymyślają prześwietną – jego nym dziesięcioleciu nie oglądano ich już (już była) sympatia podczas łóżkowych tak chętnie, notorycznie powracający pieszczot udaje martwą. Jednak żart nie zza grobu maniakalni mordercy skryli się do końca się udaje, gdyż podczas „rena kasetach VHS, a sam slasher potrze- animacji” facet naprawdę dziewczynę bował zastrzyku adrenaliny. Otrzymał go zabija, a autorki mistyfikacji zacierają w roku 1996, kiedy to Wes Craven na- ślady. Osiem miesięcy później studentki
„Ty będziesz następna” to istna maszyna czasu, przenosząca widza w świat slasherowych fascynacji lat 90.
88
cała fabuła rozpisana jest w taki sposób, by w finale nastąpił kompletnie nieprzewidywalny twist, który otworzy drogę ewentualnemu sequelowi. Odpowiedzi na pozostałe dwa pytania są w „Ty będziesz następna” całkiem interesujące, zważywszy na narzędzie zbrodni, którym popełniana jest część morderstw – przerobiony klucz do kół samochodowych, popularny „krzyżak”, tyle, że z fikuśnymi ostrzami na końcach. Naotrzymują dziwaczne wiadomości tek- wet jeśli tajemniczy killer nie korzysta stowe i zdjęcia nawiązujące do zbrodni; z metalowego ustrojstwa, strzela ofierze wreszcie ginie jedna z nich. w usta z pistoletu na flary. Reżyser Stewart Hendler podporządkowuje swój film trzem pytaniom: kto zginie następny? w jaki sposób? kto okaże się mordercą? Tym samym spełnione zostaje podstawowe założenie slashera akademickiego, w którym tożsamość zabójcy trzymana jest w tajemnicy, by widz mógł rozkoszować się zgadywanką żywcem wyjętą z szaradziarskich kryminałów Agaty Christie. Oczywiście
„Ty będziesz następna” to rozsądna propozycja na relaksujący wieczór przed telewizorem, poziomem nie odbiega bowiem od słynniejszych pozycji z lat 90., w których zastępy uczniaków trzebił zamaskowany psychopata i jest godną reinterpretacją klasycznego „House on Sorority Row”, choć naiwną, prostą i kompletnie przewidywalną.
89
Witam ponownie w mojej wypożyczalni. Minęło trochę czasu od mojej ostatniej recenzji. Spowodowane to było (wiem – tylko winni się tłumaczą) remanentem i brakiem czasu. Mniejsza z tym – najważniejsze, że udało mi się odkuć z większością zaległości. Przygotowałem dla Was porcję prawdziwych hitów na jesienne wieczory. Jak przystało na ten dział w najbliższych miesiącach zapełnię te strony gumowymi potworami, zombiakami i tanimi nawalankami. Zapraszam!
Dziś podzielę się z Wami moimi spostrzeżeniami po obejrzeniu dzieła pod wiele mówiącym tytułem „They Bite”. Patrząc na okładkę i sam tytuł można by się spodziewać jakiegoś tańszego klonu „Crittersów” (bo oryginał do drogich też nie należał). Niestety nic bardziej mylnego. Nadzieja matką głupich. Każda kolej- ście, nie każą nam zbyt długo czekać na rozpoczęcie jatki. Już w pierwszych na minuta rozwiewała me nadzieje. minutach zostajemy uraczeni pierwszą Akcja filmu rozgrywa się gdzieś na go- ofiarą. Jest nią modelka pozująca jakierącej Florydzie. Twórcy filmu, na szczę- muś napalonemu fotografowi. Zostaje ona zjedzona przez (uwaga!) morskiego stwora rodem z „Potwora z Czarnej Laguny” czy nawet „Humanoids from the Deep”. Od tego wszystko się zaczyna. Fotograf zamiast rzucić się dziewczynie na ratunek, robi zdjęcia potwora. Zdjęcia te po małych perypetiach (tak żałosnych, że wartych pominięcia) docierają do Melody Duncan – mało wiarygodnej specjalistki od morskich żyjątek. Oprócz niej na poszukiwanie stworów wyruszają tak-
2/6
reż.: Brett Piper wyst.: Donna Frotscher, Nick Baldasare, Christina Veronica, Ron Jeremy, Charlie Barnett
że młodzi filmowcy próbujący w tej okolicy nakręcić pornosa. Warto nadmienić, że w rolę jednego z nich wcielił się sam wielki Ron Jeremy. Gdzie są potwory? - spytacie. Pojawiają się od czasu do czasu, zjadając jakichś postronnych ludzi, w jakichś nie powiązanych z całym filmem scenkach. Nasi bohaterowie tak się z nimi gonią przez cały film, tylko po to by cała historia zakończyła się dość zaskakująco, a zara- Film przypomina trochę produkcje z lat zem banalnie w ostatnich pięciu minu- 50. czy 60. Na początku miałem wrażetach. Tyle w skrócie o fabule. nie, że jest to horror kręcony „na poważnie”. Szybko jednak tania groza ustąpiła Jak przystało na kino klasy B, już od miejsca głupkowatemu humorowi. Ten pierwszych minut zostajemy przytło- zabieg nie był do końca udany. Podszeczeni dużą ilością nagości. Jest obecna dłem do tej produkcji z pewnym oczekiw większości scen. Twórcy zapewne kie- waniami i niestety seans zakończył się rowali się myślą „Im więcej cycków, tym rozczarowaniem. Znalazł się tam jednak lepszy horror”. Muszę przyznać im po jeden fragment, który mnie zachwycił części rację, bo gdyby nie te przerywni- był to trailer kręconego przez naszych ki, film byłby totalnie niestrawny. Nieste- bohaterów filmu porno pod uroczym ty, co dla nas jest ważne, cycki nie idą tytułem „The Invasion of Fish Fuckers”. w parze z ilością efektów gore. Gdyby Resztę możecie sobie z czystym sumiebyły lepsze i byłoby ich więcej, film byłby niem odpuścić. godny Tromy.
Text: Wojciech Jan Pawlik
THEY BITE (USA 1996)
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Ernest Kot Ptysia Mówią na nią Ptysia. Pracuje w cukierni naprzeciw mojego zakładu ślusarskiego. W każdej wolnej chwili obserwuję ją przez szyby wystawowe. Myślę, że nigdy nie dostałaby tej pracy, gdyby nie była córką właściciela. Jest monstrualnie gruba. Wielu klientów opuszcza cukiernię z pustymi rękoma. Na ich twarzach maluje się obrzydzenie. To chyba jej wygląd tak na nich działa. Bezduszne potwory! Dla mnie jest księżniczką ze snów. Co prawda jej kobiecość zatonęła w sfałdowanej tkance tłuszczowej, ale to nawet lepiej. Tłuszcz chroni ją przed pożądaniem innych mężczyzn. W noc, w którą ją posiądę, odrę jej słodki korpus z tych okropnych zwałów sadła. Wytopię cały smalec. Odetnę dodatkowe podbródki i pękate policzki. Uczynię z niej tą z moich marzeń, piękną i szczupłą! Dziś jest ta noc. W końcu zebrałem się na odwagę i zaparkowałem obok jej samochodu na podziemnym parkingu. Na tylnym siedzeniu mam zestaw noży, palnik acetylenowo-tlenowy i szlifierkę. Porwę ją, wydobędę z łojowego kokonu i posiądę. Powinna tu być już za 5 minut. Czuję, że mi staje... SZOKUJĄCA ŚMIERĆ NA PARKINGU! Wczoraj w godzinach porannych na podziemnym parkingu śródmiejskiej galerii handlowej odnaleziono zmasakrowane zwłoki. Sekcja wykazała, iż bezpośrednią przyczyną zgonu był wstrząs krwotoczny powstały w następstwie licznych ran kąsanych i szarpanych. Według wstępnych ustaleń policji niezidentyfikowany mężczyzna został zagryziony i częściowo pożarty przez zbiegłe z zoo lub cyrku dzikie zwierzę. Obława na bestię trwa.
GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #24 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net
Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum