Grabarz Polski - Nr 25

Page 1

25

#

HITCHCOCK: WCZESNE FILMY MISTRZA CZĘŚĆ 3 WYPOŻYCZALNIA KASET VHS CZĘŚĆ 5 STEFAN GRABIŃSKI: FILMOWE ADAPTACJE PROZY FILMY: Burning Bright, Maczeta, Shocker, Srpski film, Strefa mroku KSIĄŻKI: Gorączka kości, Martwy jak zimny trup, Podejrzenia pana Whichera, Poziom śmierci, Requiem dla mordercy, Rogi, Taltos, Zaklęci, Zjawa, Znamiona Kaina KOMIKS: Dylan Dog, Machete ŁUKASZ PYTLIK „DZIŚ ZGAŚNIE LATARNIA MORSKA” (OPOWIADANIE) ŁUKASZ PYTLIK „PRZEZ PAJĘCZYNY I CIENIE” (OPOWIADANIE)


MACHETE MACZETA USA 2010 Dystrybucja: Kino Świat Reżyseria: Ethan Maniquis Robert Rodriguez Obsada: Dany Trejo Robert De Niro Jessica Alba Steven Seagal

X X X X

Text: Joanna Konik

X

wkrótce okazuje się być częścią wrednej przedwyborczej zagrywki politycznej. Drogi życiowe Torreza i Machete po raz kolejny krzyżują się, by ostatecznie eksplodować nienawiścią, obnażając problemy rasowe i zależności polityczne nękające Amerykanów. Podziwiając „Machete” Roberta Rodrigueza, nie sposób nie odnieść się do jego poprzedniej produkcji, jaką był zwariowany horror „Planet Terror”. Tym razem historia opowiedziana w filmie jest zdecydowanie bardziej realistyczna. Fantastyczne wyczyny kaskaderskie tytułowego bohatera czy też niesamowite

Zwiastun filmowy nie miał jednak przekształcić się w pełnometrażowe dzieło, ale po prostu cieszyć widza swoją krótką i zabawną formą. Tymczasem nastał rok 2010, kiedy to publiczność na całym świecie może oglądać film fabularny, który wykiełkował z tamtej prześmiewczej kilkudziesięciosekundowej parodii kina akcji w starym stylu. Dawno temu w Meksyku Torrez, szef tamtejszej mafii narkotykowej, pozbywa się jednego ze swoich pracowników o imieniu Machete. Zabija jego żonę i dzieci, natomiast samego zainteresowanego dotkliwie bije. Ten jednak nie umiera. Los nie pozwala mu się długo nudzić, gdyż po trzech latach zostaje zatrudniony do zabicia Senatora McLaughlina, słynącego z ogromnej nienawiści do imigrantów. To z pozoru proste zadanie

Quentin Tarantino wraz z Robertem Rodriguezem w roku 2007 zaprezentowali światu dwa dzieła, jakimi były „Death Proof” i „Planet Terror”. Jak przystało na grindhouse’owe produkcje, filmom towarzyszył równie zaskakujący trailer kolejnego obrazu pt. „Machete”.

2


zwroty akcji pomimo swojej niesamowitości nie przenoszą widza w przestrzenie kosmiczne, nie wprowadzają elementów rodem z produkcji SF. Są po prostu wyczynami twardego i sprawiedliwego superbohatera, jakiego większość widzów chciałaby widzieć w kinie akcji. Machete, będąc swoistego rodzaju pół-bogiem, otoczony jest przez grono pięknych kobiet. Niektóre użyte są jako narzędzie, sieją zło i wodzą naszego bohatera na pokuszenie, w związku z czym szybko kończą martwe. W filmie chodzi w końcu o prawdę i praworządność, w związku z czym tak naprawdę oszałamiają nas tu panie walczące o wolność. Ich piękno zewnętrzne jest dodatkowo podkreślone przez piękno duchowe. Bez względu na kostiumy, jakie przybierają – czy to zakonnicy, policjantki, czy też pielęgniarki – widz doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że to właśnie one stanowią rękę sprawiedliwości w przegniłym

świecie, jaki prezentuje nam Rodriguez. Film ten z pewnością nie jest dedykowany każdemu widzowi, niezależnie od jego upodobań. Niemniej jednak zachwyci każdego człowieka rozmiłowanego w kinie spod znaku grindhouse, jak również większość tych, którzy cenią sobie dynamiczny rozwój akcji urozmaicony bogatą obsadą aktorską. Tego typu kino trzeba lubić – ale w swoim gatunku zdecydowanie jest to rzecz godna uwagi.

3



Dawid Mlekicki: „Maczeta” to bodaj pierwszy w historii remake [sic!] zwiastuna filmowego i zarazem graniczne dzieło kina ery „żerowania na szczątkach”. Przynajmniej do czasu zapowiedzianego sequela... Reżyserski duet dwoi się i troi, żeby tytułowy bohater trafił na (wolny od czasów Santo) etat meksykańskiego bohatera popkultury. Z niezłym skutkiem. Miłośnicy projektu „Grindhouse” i/lub azjatyckiego okresu kina Johna Woo powinni być radzi. Reszcie nie zaszkodzi przez seansem un trago de tequila.

Bartłomiej Paszylk: Akcja toczy się gładko, krew uroczo sika po ścianach, a Danny Trejo wygląda jeszcze piękniej niż zwykle. Dzięki takim filmom, jak ten Robert Rodriguez zbliża się coraz bardziej do mistrzowskiego wyczucia kina gatunków, jakie ma jego dobry kumpel Quentin Tarantino.

Wojciech Jan Pawlik: Cudo! Kolejna obowiązkowa grindhouse’owa pozycja. Czy się lubi, czy nie...zobaczyć trzeba!! Chcemy więcej!

Kuba Drożdżowski: Jelito-lina. Czy potrzeba dodać coś więcej?



-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Paweł Wieczorek Ilość stron: 4l5

Po długim oczekiwaniu nareszcie wznowiono – w nowym, odświeżonym i eliminującym błędy poprzednika tłumaczeniu – powieść „Zaklęci”, jedną z najdoskonalszych w dorobku Grahama Mastertona. Posiada ona pewną ukrytą właściwość, jakże cenioną przez czytelników. Potrafi mianowicie naprawdę przerazić.

zniknęli w tajemniczych okolicznościach, jednak nie odeszli – do tej pory zaklęci są w ścianach budynku, czekając na uwolnienie. Chcąc nie chcąc, Reed będzie musiał przyczynić się do uwolnieniach przestępców za pomocą starożytnych, druidycznych rytuałów. Stawką stanie się życie jego syna.

Text: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Zaklęci (Walkers)

U Mastertona zawsze możemy się spodziewać ciekawych pomysłów – w przypadku „Zaklętych” nie jest inaczej. Pradawne rytuały magii celtyckiej splatają się ze współczesnymi historiami, tworząc mieszankę wybuchową. Dodatkowym atutem tej świetnej powieści są doskonałe opisy dramatycznych wydarzeń, których kulminacja następuje w finale książki. Jack Reed stanie w nim przed koszmarnym wyborem, którego Głównym protagonistą jest Jack Reed – nie przytoczę, by nie psuć zabawy tym, właściciel sieci zakładów tłumików i opon. którzy powieści jeszcze nie czytali. To mąż i ojciec kilkuletniego Randy’ego, przeciętny facet, mający swoje słabo- Czy powieść ma wady? Jedyną, bardzo ści, wzloty i upadki. Nie jest niezłomny wyraźną, jest jej objętość, gdyż książka – związek z żoną zdaje się wypalać, mogłaby być dłuższa. Autor powinien więw przeciwieństwie do relacji z przy- cej miejsca poświęcić brutalnym morderjaciółką, który rozwija się gwałtownie stwom, którym w spokoju oddają się wyi ma szanse przekształcić się w coś po- puszczone dusze psychopatów. Bohater ważnego. Jack pewnego dnia odnajduje rozprawia się z nimi trochę zbyt szybko, starą gotycką budowlę i zakochuje się a cała uwaga pisarza poświęcona jest fiw niej. Pogoń za niespełnionym marze- nałowej walce z przywódcą zbrodniarzy – niem pcha Reeda do zakupu posiadło- tajemniczym i przerażającym Quintusem ści, którą bohater chce przerobić na klub Millerem. Mimo to każdy fan naprawdę rekreacyjny. Opuszczony od dziesięcio- dobrego horroru powinien czym prędzej leci budynek skrywa jednak mroczną, zapoznać się z „Zaklętymi”. To zdecydokrwawą tajemnicę – był kiedyś zakła- wanie jedna z lepszych historii spod pióra dem dla najbardziej zdegenerowanych brytyjskiego mistrza grozy. psychopatów. Wszyscy pensjonariusze Masterton przyzwyczaił nas zarówno do oryginalnych pomysłów, jak i do pokserowanych fabuł. Niektóre powieści czytało się z zainteresowaniem, ale spokojnie, inne za to wywoływały na plecach ciarki przerażenia. Tak właśnie jest z „Zaklętymi” – z kart powieści wylewa się tajemniczy, klaustrofobiczny klimat, w którym odnajdują się wiarygodni, życiowi, dobrze skonstruowani bohaterowie.

ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

7


BURNING BRIGHT BURNING BRIGHT USA 2010 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Carlos Brooks Obsada: Briana Evigan Charlie Tahan Garret Dillahunt Meat Loaf

X X

Text: Łukasz Skura

X X X

pieczne zwierzę! Może odgryźć palca, albo stopę!” Oczywiście tygrys odgryza komuś palca i widz już wie jaka to zła bestia! Jakby sama obecność dzikiego stworzenia w domu nie była wystarczającym szokiem. Niektórzy mają problem z pajączkiem na ścianie albo ćmą, więc wystarczy sobie tylko wyobrazić takiego kocura... W takiej sytuacji nie miałoby dla nas znaczenia skąd „to” się tu wzięło, lecz jak przetrwać.

Akcję toczy się podczas huraganu – dzięki temu bohaterowie są zamknięci, w domu z zabitymi drzwiami i oknami. Nie ma wyjścia, trzeba spędzić noc To świetny pomysł na początek filmu. z niezapowiedzianym gościem. Problem z „Burning Bright” jest taki, że zanim dojdziemy do tego punktu fabuły, Główna bohaterka nie dość, że musi reżyser serwuje nam nudny, półgodzin- zmierzyć się z siłami natury, to jeszcze ny wstęp, wytłumaczenie: po co, skąd, ma za zadanie ochraniać swojego autydlaczego, kto, gdzie, kiedy, w jakim celu stycznego braciszka. Oj, za dużo grzyitd. Dlatego apeluję, aby zacząć oglądać bów w tym barszczu. Z jednej strony profilm dokładnie od trzydziestej minuty. blem choroby, która dodatkowo utrudnia Należy ominąć te sceny, w których ktoś przetrwanie (tygrys w living roomie, kupuje tygrysa, transportuje go pod a chłopczyk z krzykiem domaga się kadom, a następnie przestrzega robot- napek!), z drugiej – domowy survival. ników: „uważajcie! To bardzo niebez- A widz nie wie, czy ma do czynienia

Wstajesz w nocy z łóżka by coś podkraść z lodówki. Wchodzisz do kuchni i widzisz tygrysa, który wpadł na podobny pomysł. Dla niego Twój dom jest lodówką, a Ty przekąską.

8


„Burning Bright” to realistyczny monster movie dla tych, którzy nie lubią wymyślnych stworów i cyfrowych efektów specjalnych. Tygrys jest tu jak najbardziej rzeczywisty, kiedy wchodzi w kadr widać, że nie jest to pluszowa lalka (vide: „Night Of The Demon” z 1957). Może większe wrażenie zrobiłby na mnie sequel z lampartem w roli głównej, z lwem, albo z dzikiem? Już widzę „Burning Bright 2 – z dramatem psychologicznym czy z peł- The Wildest Creature”, zaczynający się nokrwistym dreszczowcem. sentencją: kto spotyka w lesie dzika... „Burning Bright” daleko do dramatycznej wirtuozerii – tygrys chowa się za winklem, przebija ścianę, poharata udo pięknej aktorki, znowu przebija ścianę i chowa się w toalecie. Zaskoczenie jest niewiarygodne, bowiem wszyscy sądzili, że znajdzie się jednak w piwnicy! Właściwie z całego filmu, który raczej przypomina luźny szkic, pozostaje w głowie jedna, emocjonująca scena, dla której warto stracić godzinę (85 min. – 30 min. wstępu = dokładnie 55 minut, przypominam, że oglądamy bez początku). Dziewczyna ucieka do rury na bieliznę (widocznie za granicą mają takie bajery w łazienkach). Wdrapuje się tam z największym wysiłkiem. Jakimś cudem jest tak cichutko, że zwierzę jej nie zauważa. Do czasu, kiedy kropelka potu spada na podłogę, a potwór zlizuje ją ze smakiem i rzuca się na bohaterkę.

9


Text: Michał Misztal

KOMIKS „MACHETE” #0 Scenariusz: Robert Rodriguez i Aaron Kaufman grafika: Stuart Sayger Zerowy numer komiksu „Machete” wprowadza czytelnika w realia filmu o tym samym tytule, z przesympatycznym Dannym Trejo w roli głównej. Adaptacja ta powinna, przynajmniej teoretycznie, zachęcić tych, którzy jeszcze go nie widzieli, do szturmowania kin oraz do sięgnięcia po kolejne części serii (zakładam, że spora część zachwyconych pierwowzorem widzów zaopatrzy się w papierową wersję tak czy inaczej, poniekąd z poczucia obowiązku). Scenariusz napisał sam Robert Rodriguez razem z Aaronem Kaufmanem, natomiast za oprawę graficzną odpowiedzialny jest Stuart Sayger. Znam reżysera, pozostałe nazwiska nic mi nie mówią. I gdybym nie kojarzył kilku innych filmów tego twórcy, przeszedłbym obok zerowego epizodu „Machete” obojętnie; niestety, najlepiej opisuje go zwrot „nic specjalnego”.

wiele wiadomo, zarówno jeśli chodzi o fabułę (historia jest prosta jak budowa cepa, co akurat wcale nie przemawia na jej korzyść; chciałoby się zobaczyć więcej i sprawdzić, dokąd to wszystko zmierza, ale paradoksalnie nie mogę stwierdzić, że zostałem zachęcony do sięgnięcia po „Machete” #1), jak i oczekiwaną przeze mnie zabawę z konwencją, walącą prosto w oczy każdego, kto sprawdził choćby trailer filmu. W komiksie czytelnik ma niewielkie szanse na dostrzeżenie tej zabawy – są jakieś przebłyski, ale to wszystko. Zerowy zeszyt sprawdza się więc średnio jako adaptacja i zachęta do zobaczenia pierwowzoru, za to jako historia obrazkowa nie sprawdza się wcale, nawet jeśli odbiorca jest świadomy, że ma do czynienia z niezbyt ambitną pulpą do przekartkowania na kibelku. W tej kategorii też można znaleźć o wiele lepsze czytadła.

Choć jeszcze nie widziałem filmowego pierwowzoru, potrafię sobie wyobrazić, że widz ma do czynienia z luźnym kinem akcji bez spięć i udawania, że chodzi o coś więcej niż o czystą rozrywkę. I dobrze, bardzo lubię takie rzeczy. W końcu to, że film jest jedynie bezpretensjonalną nawalanką wcale nie musi skazywać go na klęskę. Problem polega na czymś innym: wspomniane wyżej podejście Rodrigueza do tematu zupełnie nie sprawdza się w omawianym komiksie. Opowieść zaprezentowana w zerowym numerze zajmuje zaledwie dwadzieścia dwie strony, po przeczytaniu których nie-

Bardziej zachęcające od samego scenariusza są ilustracje, co wbrew pozorom nie oznacza, że rzucają na kolana. To po prostu główny atut opowieści, ale, ujmując to bardzo delikatnie, nie ma fajerwerków. Być może kolejne numery zrobiłyby na mnie lepsze wrażenie, jednak nie czuję potrzeby śledzenia rozwoju wydarzeń w komiksie, za to chętnie obejrzę przygody Machete na dużym lub małym ekranie. I chyba o to właśnie chodziło, co prawda nie tylko o to, ale w moim przypadku zerowy zeszyt sprawdził się jako forma promocji filmu. Mam nadzieję, że będzie dobry.




-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Maciejka Mazan Ilość stron: 376

Joe Hill się wyrabia – „Rogi” to krok do przodu względem niezłego, ale zagranego na jednej nucie debiutu zatytułowanego „Pudełko w kształcie serca”. Nie jest to jeszcze poziom najlepszych powieści jego ojca, Stephena Kinga, ale można wierzyć, że Hill jest na właściwej drodze, aby na serio z nim współzawodniczyć. Druga książka Hilla zaczyna się jak diaboliczna komedia, ale wraz z rozwojem wydarzeń spod ponurych żartów autora zaczyna wyłazić coraz więcej bólu i goryczy. Przez pierwszych kilka stron obserwujemy głównego bohatera, Iga Perrisha, próbującego pogodzić się z najnowszą niespodzianką, jaką zgotowała mu natura: otóż po pewnej ciężkiej nocy wyrosły mu na głowie najprawdziwsze diabelskie rogi. Czyżby dlatego, że pod wpływem alkoholu dopuścił się bluźnierstwa? Czy może ma to związek z tragedią sprzed roku kiedy to zamordowano jego dziewczynę? Ig twierdzi, że nie miał z jej śmiercią nic wspólnego, ale czy na pewno możemy mu ufać? Tym bardziej, że nawet jego najbliżsi znajomi i rodzina mają z tym problem… Początkowo może się wydawać, że „Rogi” oparte są na pomyśle, który szybko przestanie nas bawić. Hill dowodzi jednak, że potrafi ciekawie porozciągać go w najprzeróżniejsze strony: najpierw zaskakuje nas ciekawym „efektem ubocznym” posiadania przez Iga rogów (wszystkie napotkane osoby zwierzają mu się ze swoich największych grzechów), potem z kolei zapuszcza się głęboko we wspomnienia bohatera, sprytnie łącząc opisywane de-

tale z jego obecnym stanem. No a w końcu… Tak, nie wypada pisać co dokładnie dzieje się w finale, ale zapewniam, że czytelnicy, którzy lubią być zaskakiwani, a jednocześnie chcą żeby fabuła przypominała skrzętnie składane, wieloczęściowe puzzle, będą zadowoleni.

Text: Bartłomiej Paszylk

JOE HILL - Rogi (Horns)

Pozwolę sobie jednak na słowo ostrzeżenia: otóż wbrew zabawnemu początkowi, lektura „Rogów” ostatecznie okazuje się nadzwyczaj ponura. Hill, podobnie jak jego ojciec, ma spore poczucie humoru i potrafi układać zabawne dialogi, ale obie jego pełnowymiarowe opowieści są szalenie depresyjne. King też pisał podobnie w pierwszych latach kariery (wystarczy przypomnieć sobie chłód bijący z „Carrie”, „Rage”, „Wielkiego marszu” czy „Uciekiniera”), ale w końcu mu przeszło. Ciekawe jak będzie z jego latoroślą – bo muszę przyznać, że choć omawianą książkę czyta się szybko i z niesłabnącym zainteresowaniem, to nie tęsknię za mrocznym, odpychającym światem, jaki wykreował tu Hill. I jeszcze jeden zastanawiający paradoks: choć mamy tu do czynienia z prawdziwie diaboliczną tematyką, „Rogi” praktycznie w ogóle nie straszą – tylko mistrzowsko przygnębiają. Podejrzewam, że takie było zamierzenie autora, ale nie każdemu przypadnie do gustu taki rodzaj powieści grozy. Doceniam fakt, że Hill odważył się pójść mniej wydeptaną ścieżką, ale jednocześnie trzymam kciuki żeby przy następnej powieści zapuścił się w jeszcze inne tereny. I może żeby jednak trochę poweselał.

ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

13



[ Łukasz Pytlik - dziś zgaśnie latarnia morska ]

Łukasz Pytlik Dziś zgaśnie latarnia morska

Byłem na posterunku zupełnie sam. W małych miejscowościach okres przedświąteczny rzadko bywa czasem, gdy obłąkani, psychopatyczni mordercy ruszają na łowy. Nie, to dzieje się tylko w książkach, i to tych z najtańszej półki. Prawdę mówiąc, przestępstwa zdarzały się u nas równie często co wizyty przeklętych okrętów. Może miał na to wpływ morski klimat, może to, że wszyscy się znali, a może tak naprawdę byliśmy zbyt daleko zarówno od Boga, jak i Diabła, i dzięki temu mieliśmy święty spokój. OK, po prostu spokój. Okna niemal uginały się od ciężkich kropli, które atakowały je z zawziętością wściekłych psów. Sztorm szalał już od kilku dni i nie wyglądało na to, żeby miał się szybko zakończyć. Łodzie podskakiwały na wodzie, ich kapitanowie spędzali czas w domach, a ci bardziej rozrywkowi (albo dużo smutniejsi) w knajpach. Niektórzy pili trochę więcej niż zwykle, reszta złorzeczyła na kiepskie tegoroczne połowy. Ja sam nie przepadałem specjalnie za alkoholem, jeszcze bardziej nie lubiłem ludzi, dlatego nie przeszkadzało mi nocne sam na sam z kawą i potężnym szumem za oknami. Mój spokój przerwał zupełnie nieoczekiwany trzask drzwi i zmęczony, jakby chropowaty głos, który usłyszałem chwilę później. – Przepraszam... Jestem latarnikiem i musiałem zabić całą swoją rodzinę. Gdybym teraz powiedział, że odczułem pewne zaskoczenie, to byłoby tak, jakby umierający żołnierz stwierdził, że śmierć wydaje się zabawną niedogodnością. Nikt z naszej wioski nigdy nie poznał latarnika. Był równie tajemniczy co obowiązkowy, bo latarnia zapalała się każdego wieczora. Potężna wieża, na szczycie której zamontowane było światło, została zbudowania z dala od domostw. Wznosiła się na ponad czterdzieści pięć metrów i widać ją było z każdej wydmy i każdego okna. Pod-

15


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

czas burzliwych dni morze otaczało ją z każdej strony jak drapieżnik chcący zatopić ostre kły i pazury w szyi ofiary. Mimo to trwała na swoim miejscu, dzielnie opierając się brutalnym siłom natury. Nikt nie pamiętał, kiedy ją zbudowano, ale wydawało nam się, że jest tu od zawsze. Czas odciskał na niej swoje piętno, liczne pęknięcia i brud znaczyły jej ściany, ale liczyło się to, że tam była. Jej światło było dla nas niemal równie ważne co dla statków, może nawet bardziej. Niekiedy wydawało mi się, że gdyby go zabrakło, to znikłaby też wioska. I oto nagle dowiedziałem się, że strażnik naszej ostoi może być mordercą. Odstawiłem kubek z kawą i powoli odwróciłem się w stronę wejścia, modląc się, żeby to, co usłyszałem, było tylko omamem głosowym. Człowiek, który stał w drzwiach równie dobrze mógł być rzeźnikiem. Jego twarz ginęła pod krwawymi śladami, drżące ręce wydawały się być poobdzierane ze skóry. Ciężko było określić, ile miał lat. Brązowe, ale jakby lekko wypłowiałe oczy spoglądały na mnie znad sumiastego wąsa, który przechodził w splątaną w niechlujne dredy brodę. Czarny płaszcz przeciwdeszczowy skrzętnie skrywał jego ciało. Mogłem tylko przypuszczać, jakie ma buty, bo całe jego nogi ginęły pod mieszanką glonów i błota. Ręka odruchowo powędrowała mi w stronę broni, a drugą wyciągnąłem do niego w uspokajającym geście. – Jest pan ranny? Spojrzał po sobie, jakby jeszcze nie dowierzając, że wygląda jak najdoskonalszy uczeń Kuby Rozpruwacza. – Chyba nie... Nie wydaje mi się, żeby to była moja krew. Podniósł głowę i wbił we mnie wzrok. – To wszystko... To wszystko jest ich. Musiałem to zrobić, zanim oni zabiliby mnie. Zrobił krok w moim kierunku. – Proszę usiąść – Co dziwne, posłuchał mnie bez szemrania. Zanim usiadł, rozejrzał się jeszcze po posterunku. Jego spojrzenie zatrzymało się na chwilę na kiczowatym malowidle plaży, po czym wróciło do mnie. Przysunąłem sobie krzesło, zachowując przy tym bezpieczną odległość, żeby nie mógł dopaść mnie jednym skokiem. – Mówi pan, że jest latarnikiem i... zabił swoją rodzinę?

16


[ Łukasz Pytlik - dziś zgaśnie latarnia morska ]

Uśmiechnął się do mnie, obnażając popsute zęby. Poczułem się jak w jakimś chorym koszmarze i dla pewności uszczypnąłem się w lewe przedramię. Ból nie był zbyt duży, ale wystarczający, by przekonać mnie, że niestety nie śpię. – Zabiłem ich... Musiałem ich zabić, zanim oni zabiliby mnie. – Oni? – Proszę ze mną pojechać... Tam, do latarni... Prośba brzmiała jak ustne zaproszenie wprost do pułapki, ale było oczywiste, że muszę sprawdzić wieżę. Chyba tylko nierzeczywistość całej sytuacji sprawiła, że nie zrobiłem tego od razu po upiornym oświadczeniu, którego nikt nigdy nie powinien był usłyszeć. Mój nieproszony gość dał się zakuć w kajdanki bez słowa sprzeciwu, wydawało mi się nawet, że swoje uwięzienie przyjął z dziwną wdzięcznością. Kiedy wyszliśmy na dwór, poczułem, że coś jest nie tak. Chyba nigdy w życiu nie widziałem tak czarnej nocy. Latarnia morska była zgaszona. Cała wioska też była pogrążona w ciemnościach. Przeszły mnie ciarki, które tylko w małej części spowodowane były przenikliwym wiatrem. Jedynym źródłem światła było to z księżyca, które odbijało się teraz w trupio białej wieży. Latarnia wyglądała jak kręgosłup wyrwany z trzewi jakiegoś pradawnego zwierzęcia, a ja miałem wspinać się po jego kręgach. Otrząsnąłem się jakby ze złego snu. Nie miałem czasu na żadne rozterki, niewykluczone, że być może ktoś jeszcze tam żyje. Zawlokłem latarnika do auta, sprawdziłem dokładnie, czy aby na pewno się nie uwolni, i usiadłem za kierownicą. Fakt, że przynajmniej w aucie powinienem być bezpieczny, wcale mnie nie uspokajał. Byłem przekonany, że niczym w horrorze samochód nie będzie chciał odpalić, ale jak na złość – albo szczęście – silnik zaskoczył od razu. Światła reflektorów rozbłysły, a z pobliskiego drzewa coś zerwało się do lotu. Najpewniej była to sowa, choć w tym momencie byłem bardziej skory skłaniać się ku teorii, że to sam diabeł poleciał przygotować wszystko na nasze przybycie. W końcu ruszyliśmy, auto podskakiwało na wertepach, a opuszczony posterunek zostawał coraz dalej za nami... Latarnik wyglądał, jakby spał, i przez chwilę wydawało mi się, że będę musiał nim

17


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

porządnie potrząsnąć, zanim wyciągnę z niego cokolwiek. Zanim jednak zdjąłem rękę z kierownicy, jego pomrukiwanie zaczęło przeradzać się w niewyraźne słowa, a te w proste, ale zrozumiałe zdania. – Ja... Ja od zawsze chciałem zostać latarnikiem – powiedział to tak, jakby próbował się usprawiedliwiać. – Kocham morze, chyba nawet bardziej niż ludzi. Latarnie zawsze były dla mnie czymś niesamowitym. Wydawało mi się takie potężne, tyle od nich zależało. Wszystko, co robiłem, prowadziło do tego, żebym w końcu zaczął pracować w jednej z nich. I tak się stało, wiele lat temu. Na początku mieszkałem tam zupełnie sam i cieszyłem się każdą chwilą. Budził mnie szum fal, jak w książkach, które czytałem, kiedy byłem mały i dopiero marzyłem o takim życiu. Zaśmiał się, jakby jego dawne życie było tylko jakimś kiepskim żartem. – Mimo to po pewnym czasie... Może po kilku latach albo miesiącach… Sam już nie wiem, czas przestał się liczyć. Cóż, nawet mnie zaczęła doskwierać samotność. Czasem myślę, że wleciała przez okno, którego nie domknąłem, i na stałe zagościła w moim sercu. Latarnik umilkł w pół słowa i zapatrzył się w szare chmury, które coraz bardziej przesłaniały księżyc. Minęliśmy zarośnięte tory kolejowe i dojeżdżaliśmy do małego lasu pełnego sosen, kiedy odezwał się ponownie. – Nieważne, jak poznałem moją żonę. Byliśmy szczęśliwi, urodziło nam się dziecko, później drugie. Mimo że byliśmy w latarni skazani tylko na siebie, to kłóciliśmy się bardzo rzadko. I może wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te przeklęte farby, które dostałem na urodziny! Zaczął uderzać tyłem głowy w siedzenie. Szybko zjechałem na pobocze, złapałem go za twarz i starałem się uspokoić. Patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem, z ust toczył ślinę, jakby miał atak padaczki. Wtedy w okno za mną uderzył ptak. Przyznaję się, podskoczyłem ze strachu. Na szczęście uderzenie nie powtórzyło się i wyglądało na to, że samobójczy atak był przypadkowy, a nie wynikał z jakiejś dziwnej ptasiej agresji. Ostrożnie otworzyłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz. Przy oknie ani pod autem nic nie leżało. Miałem tylko nadzieję, że to nie była żadna halucynacja i nie zaczęło udzielać mi się jego szaleństwo. Latarnik wpatrywał się we mnie, dysząc lekko. W jego oczach dostrzegłem iskierkę,

18


[ Łukasz Pytlik - dziś zgaśnie latarnia morska ]

której nie było tam wcześniej. Odwzajemniłem spojrzenie i usiłując zachować spokój, przekręciłem kluczyk w stacyjce. Zebrałem się w sobie i siląc się na jak najbardziej profesjonalny ton, kazałem mu kontynuować. Odchrząknął, wypluł potężną dawkę śliny na swoje spodnie i zaczął mówić dalej. – Nigdy nie uważałem się za malarza. Nigdy. Po prostu od czasu do czasu lubiłem sobie coś tam nabazgrać. Ale moja żona znalazła jakieś moje stare malunki i uznała, że są dobre. Parę dni później usłyszałem dudnienie w drzwi, które poniosło się echem aż na samą górę. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem starego listonosza. Pomyślał, że to pewnie tymczasowe zastępstwo, zazwyczaj listy przynosiła nam młoda dziewczyna o dziwacznie zrośniętych brwiach. Doręczyciel wręczył mi paczkę owiniętą szarym papierem i podał druk do podpisania. Kiedy mu go oddawałem, moją uwagę przykuł jego zegarek. Potężny, szary cyferblat wyglądał jak wyjęty ze starodawnej cebuli. Wszystkie cyfry były rzymskie, ale co najdziwniejsze, po godzinie dziesiątej już nic nie było. I wiesz, mógłbym przysiąc, że wskazówki chodziły w złą stronę. – Z mojej żony zawsze mogłem czytać jak z otwartej księgi i nie byłem specjalnie zaskoczony, kiedy zobaczyłem, że w paczce są farby. Tyle że zamiast wszystkich kolorów w tej były tylko czarny i różne odcienie przybrudzonej bieli. Zacząłem malować. Zastanawiasz się co? Cóż, zawsze znałem się tylko na jednej rzeczy, na latarniach morskich. Namalowałem więc naszą. Na początku z zewnątrz, potem zakładałem okulary i najmniejszym pędzlem dodawałem szczegóły na zniszczonej fakturze ścian... Zgadza się. Nie miałem płócien, a uwierz mi, wolnego miejsca w latarni jest pod dostatkiem. Na ostatnim piętrze byłem zazwyczaj zupełnie sam, więc nikomu nie przeszkadzały ani moje, jak je nazywałem z przekąsem, „freski”, ani zapach farb. Księżyc w tym momencie wychynął zza chmur i oblał twarz latarnika dziwnym blaskiem. Cienie zagrały na jego oczach i wyglądał, jakby zamiast oczu miał dwa nieskończenie puste oczodoły. Przemknęła mi myśl, że może na siedzeniu obok jest duch i nie mógłby go zobaczyć nikt poza mną. Uśmiechnąłem się nerwowo. Dziwne myśli przychodzą do głowy, gdy jedzie się ciemną drogą, a obok siedzi ktoś, kto przyznał się do wymordowania swojej rodziny. Skoncentrowałem się ponownie na słuchaniu tego, co mówił, aby nie przegapić żadnego istotnego szczegółu. – Malowałem tak intensywnie, że nie zasnąłem, dopóki nie dokończyłem każde-

19


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

go piętra. Na tym mieszkalnym umieściłem całą rodzinę. Siedzieliśmy przytuleni do siebie i kiedy zbliżałem do tego miejsca pędzel, czułem uderzenia ciepła. Pewnie to mój oddech odbijał się od zimnej ściany, ale miło było myśleć, że jest w tym coś mistycznego. Prawdziwa miłość, co? Nazajutrz zebrałem wszystkich, żeby pokazać im swoje dzieło. Byli zachwyceni albo doskonale udawali. Pokazywali sobie palcami co ciekawsze fragmenty i śmiali się donośnie z moich niedoróbek. Nagle zauważyłem coś, czego na pewno nie namalowałem. Przy drzwiach prowadzących do latarni stał jakiś mały ciemny kształt. Spytałem się żony i dzieci, czy przypadkiem nie majstrowali coś z farbami, ale od razu zaprzeczyli. Ta... ta rzecz miała kolor dużo ciemniejszy niż cała reszta. Miałem wrażenie, że gdybym dotknął go palcem, to wessałby mnie w jakieś inne, mroczne miejsce, skąd już nigdy bym się nie wydostał. Przez następnych parę dni pracowałem nad szczegółami, dodawałem chmury za oknami, pęknięcia na ścianach, pajęczyny w kątach. Wokół latarni namalowałem wzburzone morze, takie jakie najbardziej lubiłem. Ale to nie ja każdej nocy wprawiałem ciemny kształt w ruch. Był coraz wyżej i wyżej. Niekiedy zaglądał do sypialni, ale kiedy tylko mrugnąłem oczami, to wydawało mi się, że znowu wdrapuje się po schodach. Ile to razy próbowałem go zmazać! Nic nie pomagało, plama zostawała w tym samym miejscu, innym razem wydawało mi się, że drażni się ze mną i ucieka spod szmatki. W końcu... zniknęła. Przejrzałem z lupą przy oku każdy centymetr ściany. To coś, czymkolwiek było, po prostu rozpłynęło się. Było to tego samego dnia, w którym domalowałem lustro w naszej sypialni. Plama wróciła pod koniec miesiąca, kiedy jedna z mew, które zawsze krążyły wokół latarni, wleciała do środka i zapikowała wprost pod moje stopy, roztrzaskując sobie swoje kruche kości. Kiedy zbierałem jej zakrwawione szczątki, moją uwagę przykuło coś, czego wcześniej nie dostrzegłem... Na ścianie pojawiło się dokładnie to, co robiłem! I zmieniało się, sekunda po sekundzie... Aż w końcu ten namalowany ja... spojrzał na mnie! Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Lód strachu zmroził mi całe ciało. Spróbowałem go dotknąć, ale wtedy skulił się i zamienił w małego kleksa. Farba wydawała się być jeszcze mokra, a kiedy dotknąłem jej palcami, zostawiła na nich ślad niczym ten z wnętrzności połamanej mewy.

20


[ Łukasz Pytlik - dziś zgaśnie latarnia morska ]

Nikomu o tym nie powiedziałem. Zauważyłem jednak, że moja żona i dzieci patrzą na mnie inaczej niż wcześniej. Nie potrafiłem określić tego, co widziałem w ich spojrzeniu. Od tego momentu, gdy kładłem się do łóżka, czułem dziwny niepokój, który przez te wszystkie lata nigdy mi nie towarzyszył. Parę dni później obudziło mnie skrzeczenie mew. Dochodziło z pokojów, gdzie malowałem. Spróbowałem zapalić światło. Żarówka okazała się przepalona, ale nie o nią chodziło. Biel ze ścian zginęła pod naporem czerni. Mimo to w jakiś sposób odróżniałem kształty. Wyraźnie dostrzegałem swoją sylwetkę w jednym z pomieszczeń. Była otoczona trzema innymi – moją żoną i dziećmi. Wydaje ci się pewnie, że to nic takiego, co? Pewnie, tylko że oni mnie pożerali, rozumiesz?! Pożerali mnie! Moja żona odrywała mi język, moi synowie byli wysmarowani wnętrznościami prosto z brzucha. Nagle zaczęli się poruszać. Rysunki ożyły i rozpoczęły obłąkany taniec z moimi jelitami z farby. Już wiedziałem, co oznaczały ich spojrzenia. Zrozumiałem, że muszę ich zabić, zanim oni zabiją mnie. Rozumiesz? Ta ściana, na tej ścianie w jakiś sposób pojawiało się to, co miało dopiero nadejść! W oczach latarnika rozpalił się ten sam szaleńczy błysk jak wtedy, kiedy miał atak. Na szczęście w momencie, kiedy skończył historię, dojechaliśmy na miejsce. To było kolejną z dziwnych rzeczy, które wydarzyły się tej nocy. Normalnie do latarni jechało się około dziesięciu minut. Teraz zajęło mi to ponad pół godziny, chociaż jechałem dokładnie tą samą trasą, którą przebyłem już setki razy. Pół godziny. Dokładnie tyle, ile potrzebował mieszkaniec wieży, aby dokończyć swoją opowieść. Może wskazówki zegarka cofnęły się, żebym usłyszał wszystko? Z bliska latarnia prezentowała jeszcze bardziej imponująco niż z oddali. Zanim jednak odważyłem się zagłębić w jej trzewia, sprawdziłem jeszcze raz, czy mój więzień na pewno nigdzie się nie wybierze, kiedy ja... Przymknąłem oczy i ruszyłem w jej kierunku. Na płocie, niczym ponure kruki, siedziały mewy. Obserwowały mnie spokojnie, gdy podchodziłem do drzwi. Otworzyły się bezszelestnie, nie towarzyszyło im żadne skrzypienie, hałas łańcuchów czy zawodzenie jakiegoś zapomnianego ducha. Wszystko odbywało się w przykrej, niepokojącej ciszy, tak jakby całe wybrzeże za-

21


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

marło w oczekiwaniu na to, co ma się wkrótce wydarzyć. Kontakt nie działał i mimo uporczywego naciskania światło nie zalało wnętrza latarni. Zapaliłem latarkę i zobaczyłem wszystko, co kryło się w mroku. Latarnik kłamał, mówiąc o obrazach na szczycie latarni. Ogromne malowidło zaczynało się przy poręczy, tuż za pierwszym schodem. Widać na nim było młodego chłopaka o roześmianym spojrzeniu, który bawi się statkami. Latarnik kłamał... Namalował całe swoje życie. Migotliwe światło latarki wyciągało z ciemności obrazy jego młodości, dojrzewania, pierwszych miesięcy w latarni. Nie oglądałem czarnobiałych obrazów. Każdy kolejny tydzień życia eksplodował chaotycznie dobranymi barwami i miało się wrażenie, że zaraz wyskoczą ze ściany i wygryzą ci oczy. Całe to miejsce wręcz emanowało śmiertelną samotnością. W magazynie, który mijałem, leżały zgniłe zapasy jedzenia. Na schodach walały się gazety, z których najnowsza była ta wydana przed ponad dwudziestu laty. Nagle uderzył mnie potworny odór i musiałem złapać się poręczy, żeby nie spaść paręnaście metrów w dół. Smród dobiegał z ostatniego piętra, tam gdzie według latarnika leżała jego wymordowana rodzina. Jednak nic, co powiedział, nie przygotowało mnie na widok, który zastałem. Podłoga była całkowicie przemoczoną krwią. Wszędzie walały się poprzewracane meble i ostre narzędzia, którymi dokonano masakry. Wszystkiego dopełniał obleśny odgłos mlaskania, gdy mój but odrywał się od klejących resztek. Nigdzie nie widziałem jego żony ani synów. Był szalony, ale... Ale chyba jeszcze bardziej, niż mu się wydawało. Cały pokój był dosłownie wysmarowany zmiażdżonymi mewami. To, co wcześniej wydawało mi się strzępami ubrań, było tak naprawdę piórami utytłanymi we krwi. Pod nogami chrupotały połamane dzioby, wyrwane oczy patrzyły beznamiętnie przed siebie. Nie byłem w stanie odcyfrować rysunku, który znajdował się pod trupami, ale już nie musiałem. Latarnik naprawdę zabił swoją rodzinę. Dla człowieka, który żyje wiele metrów ponad ziemią, jedynymi bliskimi są ptaki. Być może na początku rzeczywiście je kochał,

22


[ Łukasz Pytlik - dziś zgaśnie latarnia morska ]

a z czasem przerodziło się to w szaleństwo, które eksplodowało w morderczej furii. Zrozumiałem, skąd wzięły się orgiastyczne połączenia farb. Latarnik był daltonistą. Miał do dyspozycji wszystkie kolory, ale nie miał nikogo, kto mógłby mu o tym powiedzieć. Moje rozmyślenia przerwał głuche echo wrzasku, który wydawał się dobiegać z płuc samej latarni. Dotąd zastanawiam się, jakim cudem udało mi się nie złamać nóg ani karku, kiedy przeskakiwałem po kilka stopni naraz. Mewy nie siedziały już na płocie. Auto wyglądało, jakby miało przyciemniane szyby. W środku z przeraźliwym skrzekiem przewalało się mnóstwo ptaków, nie pokusiłem się nawet o określenie ich liczby. Wirowały niczym w szalonym tańcu, wpadając na siebie, łamiąc sobie skrzydła, sczepiając się i uwalniając. I nagle prawie wszystkie odleciały. Zostały tylko te martwe, broczące krwią na brudną tapicerkę. Zajrzałem do środka. Latarnik nie żył, a z pustych oczodołów sączyła się ciemna ropa, która sklejała brudną brodę. Spomiędzy palców wystawały kawałki kości, ubranie upstrzone było ptasimi odchodami. Jego pierś wyglądała, jakby wybuchł w niej granat. W środku niczym w klatce z żeber leżała mała, nieopierzona jeszcze mewa i delikatnie skubała jego stare i zmęczone mięśnie. Zakręciło mi się w głowie i osunąłem się na ziemię, żeby uprzedzić ewentualny upadek. Wtedy otworzyły się drzwi do latarni. Ze strachu żołądek nie tyle podszedł mi do gardła, co zwyczajnie przebił czaszkę i wdarł się wprost do mózgu. Dokładnie sprawdziłem każde pomieszczenie, nikogo tam nie było. Nikt nie miał prawa tam być. A jednak w moim kierunku szedł człowiek w mundurze listonosza. Cały teren wokół latarni był przysypany żwirem, ale jego kroki nie poruszyły nawet jednego ziarenka. Choć przygryzałem wargi z wysiłku, to nie mogłem sięgnąć po broń. Nie mogłem się ruszyć. Mężczyzna nachylił się nade mną i uśmiechnął pogodnie. Wokół nas nie było żadnych drzew, ale twarz spowijał mu cień, który wydawał mi się równie głęboki jak ten z opowieści latarnika. Z jego torby przewieszonej przez lewe ramię wystawało pudeł-

23


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

ko z farbami. Sięgnął do środka auta i wyciągnął małą mewę. Cicho kwiliła w jego dłoni. Nagle w środku głowy usłyszałem słowa wypowiadane bezbarwnym głosem… „Kłótnie w rodzinie zawsze kończą się najkrwawiej, prawda?” Nie wiedziałem, co odpowiedzieć tej tajemniczej postaci, która nie wydawała się być człowiekiem. Jakby zdziwiony moim milczeniem, pogroził mi palcem. „Chyba nie jesteś zazdrosny o jego prezent? Nie martw się, w swoim czasie i ty dostaniesz jeden.” Zmusiłem się, żeby spojrzeć w ciemność jego twarzy. – O czym ty gadasz? Kim w ogóle jesteś? Nic od ciebie nie chcę! Wyprostował się i mimo że tego nie zobaczyłem, to poczułem, że się uśmiecha. „Paczka już została wysłana.” Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, wybrzeże było już skąpane w różowym blasku wschodzącego słońca. Czułem się jak po całonocnej balandze. W ustach miałem piasek i zapewne kilka drobnych stworzeń, które połknąłem, gdy leżałem nieprzytomny. Sztorm się skończył i lekka bryza owiewała mi twarz. Gdyby nie trup siedzący na siedzeniu pasażera, to byłbym gotów przysiąc, że wczorajsza noc nigdy się nie wydarzyła. Z klatki piersiowej latarnika znikła mewa, ale to nie musiało nic znaczyć. Rozmowa z listonoszem wydawała się tak nierealna, że skłonny byłem złożyć ją na karb wybryku umysłu, który nie wytrzymał dawki brutalnie mocnych zdarzeń. Nie wiedziałem jeszcze, co napiszę w raporcie. Obłęd latarnika był niewątpliwy, ale zemsta mew? Kto uwierzy, że zwierzęta okazały się dużo bardziej inteligentne i skłonne do poświęceń niż ludzie? Z drugiej strony, nauka zna najróżniejsze przypadki, których nie potrafi wyjaśnić. Promienie słońca odbiły się od lusterek. Zapowiadał się piękny, bezchmurny dzień. Ponurym cieniem kładło się tylko zdanie, które wypowiedział... wypowiedziało coś, co wyszło z pustej latarni: „Paczka już została wysłana.” Ale to były tylko omamy. Prawda?

24


-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Paulina Braiter-Ziemkiewicz Ilość stron: 456

Wydany oryginalnie w 1997 r. „Poziom śmierci” sprawił, że narodziły się dwie gwiazdy: debiutujący tą książką Lee Child, wcześniej znany jako scenarzysta telewizyjny, a także owoc jego wyobraźni, Jack Reacher – supertwardziel, który wkrótce miał się stać jedną z najpopularniejszych postaci współczesnej literatury sensacyjnej. Reacher to były żołnierz, który zgarnął jakiś czas hojną odprawę i teraz szwenda się bez celu po Stanach Zjednoczonych. Choć nie, przepraszam: ma cel, ale jest on na tyle błahy, że nikomu nie chce się wierzyć w jego prawdziwość. Otóż, jak będzie później tłumaczył policji, Reacher wysiada z autobusu, a następnie przemierza kawał drogi, aby dotrzeć do niewielkiej mieściny o nazwie Margrave, wyłącznie po to, aby odwiedzić okolicę, w której zakończył żywot pewien muzyk. Bohater nie zdąży jednak nawet skonsumować śniadania w przydrożnym barze, a już rzuci się na niego miejscowa policja, spinając go kajdankami i wtrącając do aresztu. Najwyraźniej miał pecha wybierając sobie taki, a nie inny dzień na zwiedzanie Margrave bo akurat doszło tam do brutalnego zabójstwa – a Reacher mógł równie dobrze wracać właśnie z miejsca zbrodni. Pertraktacje z nerwowymi policjantami na niewiele się zdają i mężczyzna zostaje przewieziony do więzienia, gdzie najprawdopodobniej będzie musiał przesiedzieć cały weekend. A kiedy już zostanie oczyszczony z podejrzeń dzięki pomocy seksownej policjantki, czeka go niespodzianka: otóż ofiara zabójstwa, którego był domniemanym sprawcą wcale nie jest mu obca.

Jak na książkę sensacyjną, „Poziom śmierci” zaczyna się dość ryzykownie: niemalże przez pierwsze sto stron Reacher głównie przemieszcza się z jednej celi do drugiej, tłumacząc policjantom jaki to poczciwy z niego obywatel. Na szczęście Child potrafi na tyle atrakcyjnie rozegrać te sceny, że ani przez moment nie nudzą, a jak już dochodzi do miażdżenia nosów, duszenia i wydłubywania oczu, to nie ma przebacz. Już w swojej debiutanckiej powieści autor pokazał, że jest prawdziwym mistrzem w budowaniu scen akcji – czy tego chcecie czy nie, będziecie podczas tej lektury słyszeli chrupot pękających kości i chlupot bryzgającej krwi. Ale przecież nie braliście się za tę książkę licząc na ładne opisy przyrody i złożoność portretu psychologicznego postaci, prawda?

Text: Bartłomiej Paszylk

LEE CHILD - Poziom śmierci (Killing Floor)

W późniejszych powieściach o Reacherze (których jak do tej pory powstało 15), główny bohater nieco ewoluuje. Tu sprawia jeszcze wrażenie jednowymiarowego osiłka lubiącego się wymądrzać i uwodzić piękne kobiety, ale mimo to po pewnym czasie zdobywającego sobie sympatię czytelnika. Widać też czasami, że tworząc „Poziom śmierci” Child dopiero wyrabiał sobie pióro (natrętnie powtarza pewne sformułowania, co na szczęście w polskim tłumaczeniu nie jest tak wyraźne, jak w oryginale), a poza tym nie dopracował wszystkich szczegółów technicznych (amerykańscy czytelnicy powieści, którzy mieli za sobą służbę wojskową wypominali mu swego czasu przeróżne nieścisłości), a jednak zasłużenie przylgnęła do tej powieści etykieta klasyka gatunku.

ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

25


SRPSKI FILM raz motyw bohatera otrzymującego propozycję nie do odrzucenia objawia się w historii ex-gwiazdora porno, mającego otrzymać fantastyczne pieniądze – jest mowa o sumie wystarczającej do końca życia – Reżyseria: za zagranie w produkcji, o której scenaSrđan Spasojević riuszu nie wie nic. Cóż więc zrobi Milos, wegetujący w mało atrakcyjnym mieszkaObsada: Sergej Trifunović niu, mający na głowie paroletniego synka Srdjan Todorović i żonę? Składa podpis na cyrografie, wpraKatarina Žutić wiając tym samym w prawdziwą ekstazę Lena Bogdanović szefa projektu, niejakiego Vukica Vukica. Zaczyna się od ostrego seksu z odpowiednio stopniowaną dawką przemocy, ale w tym wszystkim pojawia się pierwiastek perwersji bardzo niebezpiecznej i odrażającej – dopiero wtedy Milos zaczyna „Srpski film” też rości sobie prawo do zdawać sobie sprawę, po jak cienkiej linie otwarcia drzwi, które do tej pory pozosta- kroczy. A to dopiero początek… wały zamknięte. Co więcej, dzieło Srđana Spasojevića te drzwi wyważa, rąbie na Teraz uwaga, będą spojlery, a właściwie kawałki, a następnie rżnie pozostałości tak jeden, ale nad wyraz istotny dla treści i akdługo, aż orgazm tryska w fontannie sper- cji filmu – wybaczcie, ale bez tego trudno poprzeć tezę postawioną w pierwszych my, drzazg i krwi. akapitach. Wyjątkowe okrucieństwo, nieFabularnie – przynajmniej na samym po- letnia (?) dziewczynka przyglądająca się czątku – jest interesująco, bo reżyser ubie- dwójce ludzi uprawiających seks oralny, ra sztampę w całkiem ciekawe szaty. Tym odcinanie głowy podczas stosunku – barSERBIAN MOVIE Serbia 2009 Dystrybucja: Brak

X X X

Text: Łukasz Pytlik

X X

Można obie części „Hostelu” i cykl „Piła” ubóstwiać lub szczerze nie znosić, ale na pewno nie można odmówić im jednego – przesunęły granice okrucieństwa, jakie można zawrzeć w filmie i jednocześnie znaleźć się w repertuarze multipleksów.

26


dzo ryzykujemy używając takich cegiełek do zbudowania czegoś, co mamy nadzieję wprowadzić do kin. Srdjanowi to jednak mało. Tu dochodzimy do sceny, która u mnie wywołała opad szczęki, zaś moja dziewczyna stwierdziła, że jestem nienormalny i kategorycznie oznajmiła, że już nigdy nie obejrzy ze mną żadnego horroru. Piszę tutaj o gwałcie na noworodku. Tak, nie przejęzyczyłem się. Nie na dziecku, na dopiero co poczętym chłopczyku. W obskurnej sali potężnych rozmiarów mężczyzna odbiera poród, a następnie przechodzi do rzeczy, wyraźnie rozkoszując się pierwszym krzykiem rozrywającym ciszę. Może jeszcze bardziej niepokojąca jest tutaj matka, która z uśmiechem spogląda na makabrę rozgrywającą się przed jej oczami. Pomijając kwestię łamania tabu, „Srpski czy sztuczny penis) – jest jednym z najfilm” – mimo kilku bardzo drobnych polepiej zrobionych horrorów, jakie dane mi tknięć (vide słabo zrobiony noworodek, było oglądać. Kolorystyka, zabawa z głębią ostrości, gra światła z cieniem, i same zdjęcia są rewelacyjne, choć i tak bledną przy perfekcyjnym montażu oscylującym między nowoczesnym filmem akcji, a majstersztykiem znanym z teledysków Cunnighama. Niestety sama historia nie tyle kuleje, co wręcz traci obie nogi. Pomysł był niezły i szkoda, że zamiast dopracować fabułę postawiono na różnorakie ekstrema, kosztem sensownego ciągu zdarzeń.

27



Wydawca: Prószyński i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Kamil Lesiew Ilość stron: 480

Kilka dni temu, w telewizji pojawili się rodzice i psycholodzy dziecięcy wspierający akcję „Nasze dzieci w sieci” mającą na celu przestrzeganie oraz próby monitorowania tego, co ich małe pociechy wyczyniają w cyberprzestrzeni. Nie jest to pierwsza z tego typu akcji i z pewnością nie ostatnia. Internet stał się współcześnie narzędziem które ułatwia wszystko co związane z ludzkim życiem. Pracujemy przez Internet, uczymy się, nawiązujemy kontakty, kupujemy i sprzedajemy na Allegro, a kiedy zapragniemy poznać potencjalnego kandydata na partnera, wystarczy zalogować się na jednym z ogromnej ilości portali randkowych - et voila! Jak każdy medal i ten ma swoją drugą, mroczną stronę. Czasem niestety bywa ona równie bolesna i makabryczna jak ta, którą przedstawiła szkocka autorka w swojej powieści „Gorączka kości”. Opowieści o zagrożeniach płynących z Internetu zyskały ogromną popularność. Wiele dziedzin sztuki zaczęło czerpać garściami z tego zjawiska, widać to w kinie, książkach teatrze a nawet komiksach. Tak jak w przypadku mnóstwa innych lęków współczesnego człowieka i ten znalazł swoje odbicie w sztuce. „Gorączka kości” to opowieść o żmudnej walce angielskiej policji z internetowym mordercą polującym na nastolatków z Bradfield. Cała kryminalna fabuła sku-

pia się na źródle nieszczęścia, czyli społecznościowym serwisie o fikcyjnej nazwie Rig Marole, za pośrednictwem którego morderca poznaje, zdobywa sympatię i zaprasza młodych, niczego nie podejrzewających na krwawe tête à tête. Opisy morderstw nie są aż tak brutalne jak to reklamuje tył książki choć rzeczywiście niektóre z nich potrafią wzbudzić silne obrzydzenie. Szkoda tylko, że realizm opisów nie idzie w parze z atmosferą, psychologią postaci oraz dialogami bo te jak w trakcie lektury nawet dla laika w temacie kryminałów wydają się padać na gębę.

Text: Daniel Podolak

VAL McDERMID - Gorączka kości (The Fever of the Bone) -------------------------------------- Ocena: 2/6

Głównymi bohaterami powieści są nadinspektor policji Carrol Jordan i psycholog Tony Hill. To właśnie im przyjdzie rozwikłać całą te zagadkę dotyczącą osobowości mordercy i jego motywów. McDermid dobrze wyszło przedstawienie technik, jakimi operuje współczesna kryminalistyka, również opisy środowiska policyjnego wypadły autentycznie i pociągająco, jednak to wciąż za mało na powieść liczącą sobie około pięciuset stron. Pomijając pewne środowiskowe ciekawostki, książka McDermid okazuje się po prostu nudna. Jak na rzecz o wielowątkowej strukturze spodziewałem się zgrabnych rozwiązań tak narracyjnych, jak i fabularnych, barwnych postaci czy chociażby odrobiny suspensu. W „Gorączce kości” nie uświadczymy żadnego z tych elementów.

ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

29


TWILIGHT ZONE STREFA MROKU: KINO & KRAINA UMARŁYCH Wielka Brytania 1994 Dystrybucja: Printel Studio Reżyseria: Robert Markowitz Obsada: Gary Cole Amy Irving Patrick Bergin Jack Palance

X X X

Text: Wojciech Jan Pawlik

X X

„Strefa mroku” – czym jest, zapewne wszyscy wiedzą. Jednak tym kilku niewtajemniczonym osobom już wyjaśniam. „Strefa mroku” – to niegdyś bardzo popularna, a teraz kultowa seria telewizyjna. Oryginał stworzony przez Roda Serlinga – producenta i scenarzystę był emitowany na przełomie lat 50. i 60. a dokładnie w latach 1959-64. Seria doczekała się, niestety coraz mniej interesujących, wznowień w latach 80., w 2002 roku, oraz filmu pełnometrażowego. Na serial składają się nie powiązane ze sobą epizody, historie z dreszczykiem, opowiadania z pogranicza kryminału, sci-fi, fantasy czy tez horroru.

jego twórcy porządkując garaż natknęła się na odrzucony scenariusz. To właśnie dzięki niej dwa odnalezione epizody ujrzały światło dzienne. Są to opowieści zatytułowane „Kino” i „Kraina umarłych”. Pierwsza to „Kino”. Młoda dziewczyna udaje się do tajemniczego kina na film „Jego dziewczyna” z Cary Grantem. Nagle, zamiast scen w filmie widzi sceny z własnej niedawnej przeszłości. Co ciekawe, nikt ich nie widzi poza nią. Jest oczywiste, że przenosi się w strefę mroku gdzie ma szansę patrzeć na swoje życie z boku. Udaje się do kina kilkakrotnie i tym razem zaczyna widzieć przyszłość, która jest przerażająca. Czy

Nie będą to jednak skupiać się na serialu, który łącznie w trzech odsłonach liczy blisko 300 odcinków. Przejdźmy zatem, po tym przydługawym wstępie, do „Zaginionych klasyków Roda Serlinga”. Wiele lat po zdjęciu serialu z anteny, wdowa po

Kolejny dzień tygdnia, niby nic specjalnego. Nic nie zapowiada tego co ma się wydarzyć. Drogi Czytelniku, jeszcze o tym nie wiesz, ale za chwilę przestąpisz wrota Strefy Mroku....

30


ROD SERLING S LOST CLASSICS

wiedząc co się stanie mogła wpłynąć na Efektem czego, dociera na małą wyspę swoje przeznaczenie? Czy mogła podjąć do naukowca, który jak się później okainne decyzje? Czy coś by one zmieniły? zuje, odkrył tajemnicę nieśmiertelności. Czy nieśmiertelność jest rzeczywiście Kolejna historia, „Kraina umarłych”, jest zbawieniem dla człowieka? Poznaje tam wg mnie znacznie barwniejsza. Rozgry- odpowiedź także na pytanie do jakich wa się tuż po wojnie secesyjnej. Benjamin okropności posunie się człowiek by tylko Ramsey, młody bostoński lekarz, pod- pozostać przy życiu. czas przeprowadzania pokazowej operacji wyrostka na uniwersytecie natrafia Mimo, że nie są to oryginalne odcinki na człowieka, który żył mimo odniesienia pierwszej serii, to z pewnością zainterew przeszłości śmiertelnych ran głowy. sują one nie tylko fanów „Strefy Mroku”. Jak to możliwe? Rozpoczyna śledztwo. Warto czasem oderwać się od ciężkich horrorowych produkcji i zrelaksować się przy tych historiach z dreszczykiem. Niestety oglądając je odczuwałem wrażenie (głównie przy pierwszym epizodzie), że są to takie „odgrzewane kotlety”, które nie smakują już tak samo jakby to miało miejsce gdyby były częścią oryginalnej serii. Co nie zmienia faktu, że biją na głowę film fabularny pod tym samym tytułem.

31



(The Suspicions of Mr. Whicher, or The Murder at Road

---------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: WAB 20l0 Tłumaczenie: Maria Jaszczurowska Ilość stron: 456

Myśleliście, że życie detektywa w XIX-wiecznej Anglii polegało wyłącznie na przechadzaniu się pogrążonymi we mgle uliczkami i sprawdzaniu czy nigdzie nie zasztyletowano kolejnej panny lekkich obyczajów? Nic bardziej błędnego. Kate Summerscale udowadnia nam to w błyskotliwej, napisanej z werwą powieści pt. „Podejrzenia pana Whichera. Morderstwo w domu na Road Hill”. Z jednej strony jest to rekonstrukcja autentycznych wydarzeń z 1860 r., kiedy to w posiadłości niejakiego Samuela Kenta doszło do brutalnego morderstwa na trzylatku, a z drugiej – należy pochwalić autorkę za umiejętność wystylizowania tej relacji na tekst beletrystyczny z epoki wiktoriańskiej. Ambitne to zadanie bo przecież swoje opowieści kryminalne i niesamowite tworzyli wówczas chociażby Charles Dickens i Wilkie Collins, ale Summerscale poradziła sobie z nim naprawdę wyśmienicie. „Podejrzenia pana Whichera” wciągają nas nie tylko w opowiadaną historię, ale także w niezwykłą, pełną tajemnic epokę będącą jej tłem. Tytułowa postać książki, Jonathan Jack Whicher, to detektyw Scotland Yardu, który odważa się zasiać w szacownym angielskim społeczeństwie podejrzenie jakoby mordercą dziecka nie był jakiś nieznany nikomu psychopata, ale osoba bliska rodzinie Kentów – a kto wie czy nie nawet sam ojciec ofiary! I choć teoretycznie wszystkim zależy przecież na jak najszybszym wykryciu winnego zbrodni, to jednak podejrzenia pana Whichera na każdym kroku spotykają się z ogromnym oporem. No bo jak to tak – oskarżać dumnych, ceniących sobie

spokój i dyskrecję Anglików o to, że w ich pięknych, czystych domach najzwyczajniej w świecie potrafi zalęgnąć się zło? To przecież nie do pomyślenia! A poza tym, nieważne jak silne przeczucia targałyby detektywem, musi on przecież udowodnić, że się nie myli – a o to w drugiej połowie XIX w. nie było jeszcze wcale tak łatwo.

Text: Bartłomiej Paszylk

o w domu na Road Hill Hill House)

KATE SUMMERSCALE - Podejrzenia pana Whichera. Morderstw

Książka Summerscale to przede wszystkim intrygujący obraz wiktoriańskiej Anglii, z całym jej zakłamaniem i licznymi, głęboko skrywanymi lękami, ale także wciągająca opowieść kryminalna stanowiąca niejako odwrotność opowieści o Sherlocku Holmesie, gdzie większość zbrodni dawało się przepięknie rozwiązać i logicznie uzasadnić, doprowadzając do skazania winnych. Tu jest inaczej. I niestety – znacznie bardziej realistycznie. Ci, którzy wbrew naciskom opinii publicznej wytrwale poszukują sprawiedliwości, muszą liczyć się z poważnymi nieprzyjemnościami czy nawet groźbą utraty stanowiska, a przestępcom udaje się mylić tropy i chronić skórę wykorzystując lepką sieć konwenansów. Co ważne, mimo niedostatku środków, które pozwoliłyby w owych czasach udowodnić sądownie pewne domniemania, Summerscale doprowadza swoją opowieść do satysfakcjonującego finału, pozostawiając nas z poczuciem, że nie tylko wybraliśmy się na pouczającą wycieczkę w czasy wiktoriańskie, ale także poznaliśmy kolejną fascynującą zagadkę kryminalną z historii Anglii. Sprawa Kuby Rozpruwacza jest oczywiście dużo popularniejsza, ale rzadko pisze się o niej tak udane książki jak ta.

ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

33



Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka

TECZKA AKT PERSONALNYCH Łukasz Pytlik GP: Redaktor Autor tekstów Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Nie lubię ludzi. Jest ich zbyt dużo i zachowują się zbyt głośno – obcowanie z trupami to gwarancja samotności i spokoju. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Profanowanie zwłok, rzecz jasna! Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? „Gurotesku” – prostota, wyrafinowanie i rewelacyjna zabawa z konwencją w jednym. Odżyła we mnie wiara w azjatyckie kino grozy. Odnowiłem też znajomo ść ze „Spoorloos” – chylę czoła za jedno z najlepszych i zarazem najbardziej ponurych zakończ eń w całej historii kina. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? Serial. Serial „Supernatural” – oni tam ciągle kogoś z cmentar za wykopują lub zakopują. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Niestety, sporo tego – chyba „Predators”, bo ów perfekcy jny łowca z kosmosu mógł tu być spokojnie zastąpiony jakimkolwiek innym stworem. Freddy czy Jason? Bramka numer trzy – Candyman. Jedna z największych

traum mojego dzieciństwa.

Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Jean Philippe Grange, Jeffery Deaver, Jonathan Kellerm an. Z horrorów to oczywiście nieśmiertelna trójka – King, Koontz, Masterton. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Jeśli grób trzeba wykopać na wczoraj – Jedi Mind Tricks, Ill Bill, Necro. Jeśli zaś mogę rozkoszować się chłodną ziemią i drzazgami z łopaty wbijającymi się w dłonie – Blue Sky Black Death, Dutch, Emily Haines, Emancipator, Nujabes i cała masa japońsk ich twórców muzyki instrumentalnej. Jak często jadasz surowe mięso? Zjadając kawałek surowego mięsa, zabijasz jednego wegetarianina – staram się jeść regularnie, co trzy godziny. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Dokonać niemożliwego – zebrać pieniądze na pełnome trażowy polski horror z prawdziwego zdarzenia.



as a Doornail)

--------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Mag 20l0 Tłumaczenie: Ewa Wojtczak Ilość stron: 384

Kto naoglądał się w telewizji „Czystej krwi” ale chce przebywać w towarzystwie bohaterów serialu także po wyłączeniu telewizora, ten pewnie nie zawiedzie się na książkowym cyklu Charlaine Harris. A piąta powieść o telepatce Sookie żyjącej pośród seksownych wampirów w zasadzie nie ustępuje wcześniejszym, choć mniej w niej żywej akcji, a więcej przemyśleń na temat natury krwiopijców. Zwiastuje to już sam początek książki: najpierw bohaterka rozmyśla o problemach, jakie mogą czekać na jej brata Jasona, który właśnie rozpoczął życie istoty zmiennokształtnej, potem zaczyna przypominać sobie gorący romans z wampirem Erikiem, najwyraźniej żałując, że sam zainteresowany nic z tego okresu nie pamięta. Później dochodzi jeszcze kontrowersyjna kwestia wzięcia pod dach innego wampira – pełnego charyzmy barmana z przepaską na oku – do czego namawia Sookie jej szef. I kiedy zaczynamy się już martwić, że „Martwy jak zimny trup” nigdy na dobre nie ruszy z miejsca, dookoła bohaterów zaczynają nagle śmigać śmiercionośne kule wystrzeliwane przez tajemniczego snajpera. Niby poluje on na zmiennokształtnych, ale kto powiedział, że przy okazji nie ustrzeli Sookie? Dziewczyna musi się więc martwić nie tylko o życie swojego brata-pumołaka, ale także o swoje własne. A do tego wszystkiego, to właśnie na Jasona pada wkrótce podejrzenie o strzelanie do swoich zmiennokształtnych ziomali.

thrillera i wątkami nadnaturalnymi. Można odnieść wrażenie, że autorka wykorzystuje postaci krwiopijców wyłącznie po to, aby nadać opowiadanej historii nieco bardziej egzotycznego wymiaru, a nie po to, aby przywołać ducha starego, poczciwego Drakuli. Ale każdy kto czytał poprzednie książki z tego cyklu świetnie zdaje sobie z tego sprawę i założę się, że nie ma nic przeciwko temu. Dużą zaletą powieści jest nasycenie narracji sporą dawką humoru – to coś, czego dotkliwie brakuje konkurencyjnemu współczesnemu „romansowi z wampirem”, a więc serii „Zmierzch” autorstwa Stephenie Meyer.

Text: Bartłomiej Paszylk

CHARLAINE HARRIS - Martwy jak zimny trup (Dead

Nie można też powiedzieć, że Charlaine Harris nie przykłada się do stworzenia spójnego, ale jednocześnie barwnego świata, w którym zwykli ludzie spotykają się w barze z wampirami albo gośćmi zamieniającymi się w owczarki collie. Wręcz przeciwnie: tyle tu informacji o tym, jak wygląda życie wszystkich tych fantastycznych istot, że ktoś, kto sięgnie po „Martwego jak zimny trup” nie znając poprzednich książek o Sookie, może się poczuć przytłoczony nadmiarem atrakcji.

Najważniejsze pytanie dla fanów „Czystej krwi” brzmi jednak: czy literacki pierwowzór uzależnia podobnie, jak serial telewizyjny? I myślę, że śmiało można odpowiedzieć twierdząco. Bo choć nie jest to literatura porażająca prawdą psychologiczną czy urodą słowa, to jednak odwracając ostatnią stronę „Martwego jak zimny trup”, czujemy, Poza obecnością wampirów i innych fan- że nie mielibyśmy nic przeciwko temu, aby tastycznych bestii, „Martwy jak zimny trup” dowiedzieć się co takiego przydarzy się nie ma nic wspólnego z powieścią grozy – Sookie w następnej książce. to raczej historia obyczajowa z elementami ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

37



Koncert poprzedził występ warszawskiej formacji znanej z imprez pod szyldem Vicious Night. Dwóch DJ-ów: Horrid i Tendrill poprzez niesamowity mix kilkunastu utworów wprowadziło widzów w swoistego rodzaju trans. Nieziemskie aranżacje zostały dodatkowo wzmocnione wizualizacjami zaprezentowanymi przez VJ-a Nverse. Ciężka muzyka przeplatająca się z obrazami rodem z japońskich horrorów w doskonały sposób przygotowała publiczność do koncertu, na który wszyscy z niecierpliwością czekali. Alec Empire, Nic Endo i MC CX Kidtronik zaprezentowali światu najlepsze utwory ze swojego dorobku artystycznego, które w doskonały sposób opisują rzeczywistość „rozkładających się” ludzi na tle zmechanizowanego środowiska. Grając utwory takie jak „Destroy 2000 Years of

Culture”, „Too Dead for Me” czy wreszcie „Kiss of Death”, zespół uświadomił publiczności fakt, że życie w obecnym stanie kulturowym bardzo mocno przypomina koszmar. Szukając namacalnych odniesień do horroru w twórczości członków grupy, trudno nie wspomnieć o utworze „I Didn’t Exist”, który skomponowała Nic Endo, a który wykorzystywał w swojej części wokalnej kluczowy monolog wypowiedziany przez Mary Henry - główną bohaterkę w filmie Herka Harveya „Carnival of Souls” z roku 1962. Można tylko żałować, że artystka nie pokusiła się o nagranie ścieżki dźwiękowej do całego filmu. Zarówno ze względu na dokonania muzyczne polskiego supportu, jak i dzięki niesamowicie dobitnemu anarchistycznemu przekazowi zaprezentowanemu przez berlińskich muzyków, koncert został bardzo pozytywnie przyjęty przez publiczność zgromadzoną w Rotundzie. Dla niektórych po raz pierwszy, dla innych po raz kolejny w życiu ogromna dawka pozytywnej energii stała się bodźcem do popatrzenia na świat i kulturę europejską z większym dystansem, ale i większym zrozumieniem.

Text: Joanna Konik

Muzyka, podobnie jak film, ma nieograniczone pole działania, ekspresji i przekazu. Z oczywistych powodów ukazanie mrocznych zakamarków ludzkiej egzystencji porusza wrażliwego słuchacza, równocześnie dając mu do myślenia. Okazja, by to zaobserwować, pojawiła się 11 września w krakowskim klubie Rotunda, na koncercie niemieckiej grupy związanej z nurtem digital hardcore. Atari Teenage Riot - bo o nich mowa - po raz pierwszy w swojej długoletniej karierze odwiedzili Kraków.



-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Andrzej Szulc Ilość stron: 432

prawdę trudny jest do określenia słowami. Zacznijmy od samego początku – scena śmierci Peggy jest niezwykle sugestywna. Ból i żałoba, które po niej następują opisane są w taki sposób, że czytelnik szczerze współczuje bohaterom powieści. Autor wykazuje się daleko posuniętą empatią, jednocześnie doskonale wnikając w psychikę dziewczynek, zarówno wtedy kiedy są młode, jak i wtedy, gdy dorastają. To chyba pierwszy raz, kiedy Brytyjczyk udowodnił jak doskonale potrafi wykreować wiarygodną postać kobiecą, co niejedno„Zjawa” zaczyna się od tragicznego wy- krotnie podkreślił później takimi dziełami padku. Pewnego zimowego dnia pię- jak „Bonnie Winter”, „Koszmar”, czy „Katie cioletnia dziewczynka o imieniu Peggy Maguire”. wpada do basenu. Tafla lodu pęka, sprawiając, że dziewczynka zostaje uwięziona Również jakość literackiej fikcji w „Zjawie” i wkrótce tonie, zostawiając pogrążonych wzlatuje Mastertonowi na wyżyny. W pow głębokiej rozpaczy rodziców i dwie star- wieści mnóstwo jest nawiązań do „Królosze siostry – Elizabeth i Laurę. Mijają lata. wej śniegu” Hansa Christana Andersena. Rodzina Peggy powoli godzi się ze stratą, Nie jest to pierwszy raz, gdy autor bazował jednocześnie walcząc z wszechogarnia- na jakiejś znanej legendzie, powieści, czy jącym poczuciem winy. Jednak po serii fakcie historycznym, przygotowując na tej przerażających wydarzeń, pozostałe przy podstawie alternatywną, przewrotną werżyciu siostry zaczynają podejrzewać, że sję wydarzeń. Nie inaczej było w tym przynajmłodsza z nich nie odeszła w zaświaty, padku. W „Zjawie” Masterton wysnuwa a w jakiś tajemniczy i niebezpieczny spo- teorię, że ludzie, którzy zginęli specyficzsób cały czas czuwa nad losem swojej ro- ną śmiercią potrafią powrócić do świata dziny. Okazuje się, że duch Peggy nadal żywych pod postacią swojego ukochamoże oddziaływać na żywych, stanowiąc nego bohatera literackiego. W przypadku Peggy była to Królowa Śniegu. Opisując dla nich śmiertelne niebezpieczeństwo. wiarygodnie to założenie, Graham wproMasterton w powieści „Zjawa” dokonuje wadza czytelnika do magicznego świata prawdziwego cudu. Ta nieco zapomniana duchów, cały czas pamiętając jednak, książka mogłaby się stać jego wizytówką, że jest specjalistą od horroru. Oczywiście ze względu na kunszt, z jakim została książkę tę trudno zaszufladkować, a elestworzona. Nie mówię tu oczywiście tylko menty grozy są raczej znikome, jednak o języku, stylu, czy doborze słów, bo to sam nastrój niepokoju potrafi przysporzyć jak wiadomo Masterton ma opanowane czytelnikowi ciarek na plecach. do perfekcji. Chodzi o klimat, który naW dorobku każdego wielkiego pisarza, nawet zaszufladkowanego dość mocno w konkretnych gatunkach, znajdują się powieści ponadczasowe. Są to książki, które swoją wymową wymykają się daleko poza ową szufladkę i można je polecić praktycznie każdemu. Jedną z takich właśnie powieści w bibliografii Grahama Mastertona jest „Zjawa”, której nie można włożyć w ramy żadnego konkretnego gatunku, a której fabuła jest niczym ludzka wyobraźnia – nieograniczona i piękna.

ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

Text: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Zjawa (Spirit)

41


Grabińskiego wizje i obsesje na celuloidowej taśmie

Text: Ireneusz Gajek

S tef an G rab ińsk i

42

„Polski Edgar Allan Poe”, „mistrz literatury grozy”, „polski Lovecraft”, „magik niesamowitości” – takimi epitetami określali Stefana Grabińskiego ci, którzy zadali sobie trud wniknięcia w twórczość tego niezwykłego prozaika. Pomimo tego, iż opasłe tomy analityczne i krytycznoliterackie poświęcili mu tacy znawcy jak Artur Hutnikiewicz, Stanisław Lem czy Karol Irzykowski, twórczość Grabińskiego nie jest w Polsce ani znana, ani szczególnie popularyzowana (kilka lat temu Grabińskiego „wskrzesić” dla polskich czytelników próbował Paweł Dunin-Wąsowicz). A przecież już życiorys pisarza niejednemu scenarzyście z Hollywood mógłby być nie lada inspiracją dla mrocznego i pełnego tajemnic filmu. Z drugiej strony, uczciwie trzeba przyznać, iż urodzony w Kamionce Strumiłowej nad Bugiem artysta nie był pisarzem, który płodził tylko i wyłącznie literackie arcydzieła. Lem niektóre jego dzieła nazywa „magicznymi produkcyjniakami”, w innych opracowaniach dzieł twórcy „Kochanki Szamoty” można spotkać się ze

stwierdzeniami, iż Grabińskiemu nieobcy był manieryzm, grafomania i pretensjonalność. Warto jednak zaznaczyć, iż określenia te padały zawsze pod adresem jego powieści i dramatów. Za to nowelistyka, z której większość należy do gatunku fantastyki grozy, uznawana była za opus magnum Grabińskiego. To bowiem wydany w 1919 roku cykl opowiadań „Demon ruchu”, podejmujący temat rzeczywistości kolei żelaznej, na krótko ustawił go w panteonie najpopularniejszych pisarzy polskiego dwudziestolecia międzywojennego.

Będąc jeszcze na studiach, Grabiński dowiedział się o gruźlicy pustoszącej jego młody organizm. Żył więc i tworzył ze świadomością śmierci, z czasem zdobywającej nad jego egzystencją coraz większą kontrolę. Nic więc dziwnego, iż oprócz pracy zarobkowej (był nauczycielem) jego myśli zaprzątnięte były zagadnieniami z najróżniejszych dziedzin. Fascynowała go wiedza z zakresu parapsychologii, magii oraz demonologii. Na karty swojej twórczości wprowadzał elementy okultyzmu


i spirytyzmu. Nieobce mu były również pojęcia związane z psychologią i psychiatrią. Grabiński szczególną uwagę poświęcał najróżniejszym prądom filozoficznym i literackim. W jego dziełach znaleźć można zarówno odniesienia do teorii Platona i Heraklita, jak również inspiracje myślami Bergsona czy Freuda. Dla fana kultury grozy istotna może być także informacja, iż autor „Demona ruchu” poświęcił jeden ze swoich esejów Edgarowi Allanowi Poe, w którym określił go mianem „księcia fantastów”. Stefan Grabiński zmarł w 1936 roku – w skrajnej nędzy, opuszczony przez wszystkich znajomych,

Ujmując rzecz w miarę obiektywnie, można stwierdzić, że żadna z filmowych adaptacji prozy Stefana Grabińskiego nie należy do kinowych arcydzieł. Polskim twórcom było bardzo nie po drodze z jego twórczością. W naszym kraju ludzie związani z filmem nigdy nie cenili tzw. kina gatunków, do którego należy przecież fantastyka grozy. W PRL-u sztukę filmową można było podzielić na dwie kategorie. Najwięksi artyści mierzyli się najpierw z powojenną traumą, później zaś z problemem funkcjonowania człowieka w rzeczywistości socjalizmu. Wyrobnicy znowu bardzo często pracowali na usługach władzy. Z ich rąk wychodziły więc albo filmy mniej lub bardziej propagandowe, albo pozbawione

Premiera pierwszej filmowej adaptacji prozy Grabińskiego miała miejsce w 1927 roku. Był to obraz „Kochanka Szamoty”, do którego pisarza sam napisał scenariusz. To krótkometrażowe dzieło wyreżyserował Leon Trystan, znany w międzywojniu publicysta i teoretyk filmu. W roli głównej wystąpił Igo Sym (aktor na mocy wyroku

Igo Sym

Dzięki znajomości z Karolem Irzykowskim, autorem „Dziesiątej muzy” – studium poświęconemu kinu, Grabiński bardzo interesował się zdobywającą coraz szerszą publiczność sztuką filmową. Jego uwaga w tej materii skupiona była przede wszystkim na popularnym wówczas nurcie ekspresjonizmu niemieckiego. Może dzięki tej fascynacji zawdzięczamy jedyny scenariusz filmowy autorstwa Grabińskiego, oparty na własnym opowiadaniu pt. „Kochanka Szamoty”.

jakiejkolwiek wartości obrazy rozrywkowe. Na kino dalekie od banału, jednocześnie zachowujące wizualną atrakcyjność, miejsca już nie było.

sądu podziemnego zastrzelony został w 1941 roku). Można przypuszczać, iż Trystan wybrał to opowiadanie ze względu na jego erotyczny charakter. Film bowiem jest historią dziennikarza Jerzego Szamoty, który wdaje się w romans z od dłuższego czasu uwielbianą przez siebie kobietą. Bohater, początkowo zafascynowany nieznanymi mu dotąd seksualnymi uniesieniami, nie zauważa, iż z czasem jego wybranka Jadwiga Kalergis zachowuje się coraz bardziej ekscentrycznie. Zaniepokojony dziwacznością jej zachowań, Szamota odkrywa wreszcie, iż jego kochanka jest widmem zmarłej przed dwoma laty ko-

43


biety. Jak na tamte czas film cechował się nie tylko oryginalną i odważną tematyką, lecz także starannością realizacyjną oraz niespotykaną w Polsce dbałością o każdy inscenizacyjny szczegół. Na kolejne ekranizacje prozy Grabińskiego czekać trzeba było aż czterdzieści lat, mianowicie do roku 1967, kiedy swoją telewizyjną premierę miał „Ślepy tor”, 27-minutowy film wyreżyserowany przez Ryszarda Bera. Był jedną z nowel wchodzących w skład telewizyjnego cyklu zatytułowanego „Opowieści niezwykłe”. Białoczarna, mroczna i wieloznaczna produkcja Bera jest niewątpliwie tą, która może nosić miano najlepszej adaptacji prozy Grabińskiego. Jedną z twórczych obsesji prozaika była idea dogłębnego poznania natury otaczającej człowieka rzeczywistości. Odzwierciedleniem wiary w istnienie wielu jej aspektów (dzisiaj powiedzielibyśmy światów równoległych) jest właśnie opowiadanie „Ślepy tor”, traktujące o niewytłumaczalnych katastrofach kolejowych. Kiedy grupa pasażerów dzięki tajemniczym słowom demonicznego dróżnika Wincentego Wióra dowiaduje się, iż na skutek „przesunięcia w rzeczywistości” pociąg, którym podróżują, ulegnie katastrofie, postanawiają zostać do końca i ostatecznie dowiedzieć się, na czym polega fenomen „ślepego toru”. Dzięki swojej determinacji i pragnieniu poznania bohaterowie doznają mistycznego oświecenia. Na szczęście Ber, spłycając filozoficzny wymiar literackiego pierwowzoru, nie zrezygnował z niego w ogóle. W czym tkwi jego sedno w filmowej adaptacji opowiadania? Przede wszystkim na pokazaniu człowieka, który w imię poznania prawdy, jakakolwiek by ona nie była, zdolny jest poświęcić wszystko. Równie istotna jest kwestia traktująca o tym, iż światem człowieka rządzi stagnacja i materia. Niebędąca złudzeniem obiektywna rzeczywistość to myśl nadają-

44

ca materii byt oraz nieustanny ruch. Wyreżyserowane rok później przez Bera „Pożarowisko” to zupełne inny kaliber kina niż „Ślepy tor”. Twórca, ekranizując zderzenie ludzkiej wiary we własne zmysły i siłę racjonalnego myślenia z niewytłumaczalnymi aspektami otaczającej nas rzeczywistości, zrezygnował z posępnego klimatu na rzecz komizmu i groteski. Dzięki pełnym wdzięku i dystansu rolom Aliny Janowskiej i Wiesława Michnikowskiego Berowi udało się nakręcić „dziełko” o ludzkiej znikomości wobec niszczycielskiej siły żywiołów. Obaj twórcy, Grabiński w tonacji serio, jego adaptator zaś dowcipnie, starali się pokazać nie tylko ogromny wpływ ognia na ludzką psychikę, lecz także uświadomić widzom, iż groźne, tajemnicze i niepodlegające poznaniu zjawisko może kryć się dosłownie wszędzie. Zarówno pisarz, jak i reżyser, każdy na swój sposób, zwrócili uwagę, iż opowieści o uroczyskach, nawiedzonych przez nieznane siły domach czy miejscach nie biorą się znikąd. Są bowiem ludzie, i jest ich wcale niemało, którzy instynktownie albo podświadomie czują, że na danej, ściśle określonej przestrzeni zagnieździło się zło, któremu w żadnym wypadku nie należy rzucać wyzwania. Przez kolejnych kilkanaście lat znowu żaden z polskich twórców nie zdecydował się na filmowy projekt, który mógłby w ciekawy oraz intrygujący sposób pokazać literacką twórczość Stefana Grabińskiego. Dopiero w połowie lat 80. XX wieku powstały trzy adaptacje utworów „polskiego Lovecrafta”. Najpierw Zygmunt Lech zrealizował dwa średniometrażowe obrazy, „Problemat profesora Czelawy” oraz „Dom Sary”, rok później zaś Ryszard Zatorski w swym debiucie reżyserskim zaadaptował jeden z dramatów Grabińskiego („Willa nad morzem”) w filmie „Nikt nie jest winien”. Trudno jednak którykolwiek z wymienio-


nych filmów nazwać udanym. Mimo ewidentnego nawiązania do konwencji grozy wszystkie trzy nie tylko nie wzbudzają lęku, lecz także rażą swą sztucznością oraz zdradzają u ich twórców brak znajomości całego instrumentarium chwytów fabularnych, jakimi dysponuje każdy gatunek filmowy, w tym i horror. „Problemat profesora Czelawy” wykorzystuje jeden z najchętniej eksploatowanych tematów w historii filmowej grozy, mianowicie rozdwojenie osobowości. Tym samym oba dzieła, Grabińskiego i Lecha, są hołdem dla najświetniejszego utworu podejmującego to zagadnienie – „Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde” R. L. Stevensona. Przeciwnikiem czarnego charakteru, czyli alter ego wybitnego psychopatologa Czelawy, jest psychiatra. Zarówno w utworze literackim, jak i filmowym mamy do czynienia z pojedynkiem specjalistów zajmujących się zaburzeniami psychicznymi. Jest to niezwykle ważny szczegół, ponieważ Stefan Grabiński przejawiał ogromne zainteresowanie wszelakimi sprawami dotyczącymi ludzkiej psychiki. Fascynowała go zarówno psychologia, ale i również psychopatologia oraz psychiatria. Szczególnym zaciekawieniem darzył pracę Cesarego Lombroso o związkach ludzkiego geniuszu z obecnością czynnika psychopatologicznego. Szkoda, iż tak ogromnego potencjału na dzieło daleko odbiegające od ugrzecznionych schematów nie wykorzystał w swym filmie Zygmunt Lech. Jego „Problemat profesora Czelawy” to obraz przegadany, wyzuty z jakiegokolwiek dramatyzmu oraz rażący nieprofesjonalnym wykorzystaniem chwytów realizacyjnych znanych z klasyki filmowego horroru. Podobnie rzecz się ma z „Domem Sary”, kolejną adaptacją prozy Grabińskiego autorstwa Lecha. Tutaj nadnaturalny wątek demona wysysającego z ludzi energię witalną wzbogacony został o motyw femme

fatale. Dzięki paktowi z diabłem tytułowa Sara, niezwykła i emanująca erotyzmem kobieta, staje się nieśmiertelna. Jednak jej moc uzyskiwana jest kosztem życia kolejnych uwiedzionych przez nią mężczyzn. Lech, dokonując kilku zmian względem literackiego pierwowzoru, wprowadził do swojego filmu postać diabła oraz niezwykle wystawne jak na PRL-owskie warunki efekty gore. Na nic jednak zdały się wszystkie pomysły reżysera. Pomimo czającego się w mroku Asmodeusza, epatowania seksualnością oraz widoku rozpuszczającego się ludzkiego ciała „Dom Sary” to pretensjonalne i pozbawione jakiejkolwiek energii filmidło. Irytujący w nim jest nie tylko fatalny dobór aktorów, a co za tym idzie – kreacja „płaskich” i nieciekawych postaci, lecz także sposób budowania akcji i napięcia za pomocą... dialogów. A horror to przede wszystkim budowanie napięcia i atmosfery za pomocą obrazu. Po raz kolejny kilka ciekawych pomysłów Grabińskiego i jego obsesja na punkcie mrocznej strony ludzkiej seksualności zostały utopione w niestrawnym manieryzmie oraz braku reżyserskiego wyczucia w procesie adaptacji literatury na język filmu. Chyba najciekawszą z trzech nakręconych w latach 80. XX wieku ekranizacji prozy Grabińskiego jest obraz „Nikt nie jest winien” Ryszarda Zatorskiego. Jej sukces wynika zapewne z tego, iż reżyser nie trzymał się kurczowo nie najlepiej ocenianego przez krytyków pierwowzoru literackiego. Dzięki takiemu podejściu udało mu się stworzyć efektowny thriller z silnie oddziałującym na wyobraźnię odbiorcy nastrojem. Jest on budowany na fundamencie typowych dla gatunku atrybutach – miejscem akcji jest oddalona od cywilizacji położona nad morzem willa, z czasem coraz bardziej pogrążająca się mroku nadchodzącej nocy. Najważniejszym wydarzeniom filmu towarzyszy burza oraz potępieńczo

45


wyjący wicher. Wreszcie Zatorski w swojej produkcji wykorzystuje chwyt, bez którego nie byłoby połowy filmów grozy. Opowiadając o morderstwie, wskazuje, iż takie wydarzenie zawsze musi zakłócać pewną harmonię życia. To znowu powoduje, iż czasami niektóre myśli czy niezwykle silne namiętności nie giną wraz z człowiekiem. Wyzwolona w taki sposób energia, prawie zawsze mająca charakter destrukcyjny, zagnieżdża się w przedmiotach albo miejscach. Tak nawiedzona przestrzeń staje się groźna dla wszystkich, którzy znajdą się w jej obrębie. Na końcu choć w kilku słowach wspomnieć należy o zagranicznych adaptacjach prozy Stefana Grabińskiego. Mam tu na myśli dwie krótkometrażowe ekranizacje autorstwa niemieckiego reżysera Holgera Mandela. W 1998 roku nakręcił on 16-minutowy film zatytułowany „Geliebte Szamotas” (na podstawie opowiadania „Kochanka Szamoty”), zaś w 2002 roku zrealizował równie krótką produkcję opartą na opowiadaniu „Ultima Thule”. Pomimo ograniczeń finansowych Niemcowi udało się stworzyć na swój sposób niezwykłe i skłaniające do refleksji dziełka. W pierwszym filmie dzięki wiarygodnym kreacjom Mandela oraz zmysłowej, a jednocześnie nieuchwytnej niczym mara ze snu Katrin Horshig otrzymujemy intrygującą, acz daleką od taniej sensacji opowieść o namiętności i zatraceniu się w realizacji tłumionych przez długi czas fantazji seksualnych. W „Geliebte Szamotas” zwracają uwagę świadomie zastosowane efekty specjalne w stylu retro, zapożyczone chociażby z „White Zombie” Victora Halperina. „Ultima Thule” , a także pełna symboliki i eschatologicznych refleksji wyprawa na koniec świata, w której bohaterowie, zawiadowcy dwóch stacji kolejowych będą musieli zmierzyć się z tajemnicą śmierci. W nowszym filmie Holgera Mandela

46

elementem szczególnie interesującym jest zestawienie piękna i wręcz religijnej wzniosłości górskich szczytów z nietrwałością i ulotnością ludzkiego życia. Prowokując, można powiedzieć, iż Stefan Grabiński miał pecha, żyjąc i tworząc w Polsce. Jestem pewny, iż w krajach anglosaskich, mających przebogate tradycje w dziedzinie literatury grozy, pisarz tego formatu nie zniknąłby z kręgu zainteresowań zarówno uniwersyteckich badaczy, jak i lubujących się w literackiej grozie czytelników. Z drugiej strony, nie wiadomo, jak byłoby z popularnością takich twórcy jak Edgar Allan Poe, H. P. Lovecraft, Bram Stoker czy Mary Shelley, gdyby nie rozliczne ekranizacje ich prozy. Wszak dzisiejsza świadomość kulturalna nie wynika ze znajomości tekstów literackich, lecz jest to najczęściej bierna konsumpcja przekazów ikonograficznych. Żeby więc uratować prozatorską spuściznę Stefana Grabińskiego od zapomnienia, potrzebny jest film, który wśród choćby niektórych kręgów uczyniłby go modnym i szeroko komentowanym. Czy któryś z polskich reżyserów odważy się odkurzyć tajemnicze, pełne tropów i kodów wieloznaczne dzieła zmarłego we Lwowie oryginalnego wizjonera-fantasty?


Ślepy tor

Polska, 1967

(4I 6)

reż. Ryszard Ber Obsada: Jacek Woszczerowicz, Jan Koecher, Kazimierz Rudzki, Ryszard Pietruski

Nie ma się co łudzić, polska kinematografia kinem gatunkowym, w tym i horrorem, nie stoi. Większość rodzimych twórców ma w „głębokim poważaniu” kino rozrywkowe. Zarówno nasi reżyserzy, jak i producenci uważają je za pośledniejsze, nie biorąc pod uwagę, iż solidnie zrobione kino gatunków może być równie wartościowe co tzw. kino artystyczne.

Pierwszy z wyżej wymienionych jest historią profesora Ryszpansa, który pragnąc odbyć podróż kolejową, trafia do nader dziwnego pociągu. Wraz z innymi pasażerami dowiaduje się o jego przerażającej historii. Co więcej, ekscentrycznie zachowujący się dróżnik, Wawrzyniec Wiór, powiadamia wszystkich, iż tabor nigdy nie dotrze do celu. Przewidując katastrofę, cześć podróżnych w panice wysiada na ostatniej stacji. Jednak kilkanaścioro pasażerów pogrążonych w osobliwym i nadnaturalnym transie zostaje w pociągu, by sprawdzić, co znajduje się na końcu ich drogi.

Berowi kilka rzeczy w „Ślepym torze” udało się znakomicie. Dzięki konstrukcji szkatułkowej widz cały czas pozostaje w niepewności co do losu wszystkich bohaterów. Oprócz tego, podobnie jak literacki pierwowzór, jego filmowa adaptacja opiera Na szczęście polski rynek filmowy nie jest się na wieloznaczności i niedopowiedzehorrorową pustynią. Po II wojnie światowej niach. Nie wiemy, czym tak naprawdę jest powstało kilka, może nie nadzwyczajnych, pociąg, do końca także zagadkową zoale na pewno wartych obejrzenia obrazów reprezentujących poetykę grozy. W latach 1965-1968 nakręcono telewizyjny cykl filmów krótkometrażowych pod wspólnym tytułem „Opowieści niezwykłe”. Czterech polskich reżyserów dokonało adaptacji dokonań literackich takich autorów jak Prosper Merimee, Henryk Rzewuski, Ludwik Niemojowski, Józef Korzeniowski i wreszcie Stefan Grabiński. Na ekranizację opowiadań tego ostatniego Ryszard Ber zdecydował się dwukrotnie – w „Ślepym torze” oraz „Pożarowisku”.

47


staje postać dróżnika. W filmie mowa jest o badaniu granic ludzkiego poznania oraz o istnieniu nieskończonej ilości światów alternatywnych, jednak odpowiedź na to, co symbolizuje ślepy tor, musimy udzielić sobie sami. Warto także zwrócić uwagę na doskonały proces budowania napięcia zakończony wieloznaczną sceną kulminacyjną. Myślę, że wielka w tym zasługa nie tylko literackiego oryginału, lecz także świetnego scenariusza autorstwa niedawno zmarłego Krzysztofa Teodora Toeplitza oraz sugestywnych, bardzo klimatycznych, a momentami wręcz niepokojących jak dekoracje imitujące wnętrza przedziazdjęć Tadeusza Wieżana. łów. Koturnowość całego przedsięwzięcia podkreśla również gra aktorska – jednoÓw efekt interpretacyjnej niejednoznacz- wymiarowa i nazbyt ekspresyjna. ności w dużym stopniu zniweczony został przez ubóstwo inscenizacyjne produkcji Nie zmienia to jednak faktu, iż ponad czterBera. W przeciwieństwie do Kawalerowi- dziestoletni już film zachwyca namacalną cza, autora słynnego „Pociągu”, Berowi wręcz aurą tajemniczości oraz sugestywnie udało się wygrać wszystkich niuansów nym i zmuszającym do myślenia koncepwynikających ze zderzenia ze sobą na tem intelektualnym. „Ślepy tor” udowadnia niewielkiej przestrzeni wagonu kolejowe- także, jaki potencjał artystyczny nadal tkwi, go odmiennych od siebie typów ludzkich. przynajmniej w niektórych, dokonaniach Ich konflikt wydaje się tak samo sztuczny artystycznych Stefana Grabińskiego.

Pożarowisko

Polska, 1968

(3I 6)

reż. Ryszard Ber Obsada: Alina Janowska, Wiesław Michnikowski, Aleksandra Leszczyńska, Zofia Merle

W 1968 roku polscy telewidzowie mogli zobaczyć kolejną odsłonę serii „Opowieści niezwykłych”, mianowicie „Pożarowsko” Ryszarda Bera zrealizowane na podstawie jednego z opowiadań Stefana Grabińskiego. Krótkometrażowa fabuła jest historią niejakiego Andrzeja Rojeckiego, który szukając odpowiedniej dla siebie dział-

48


ki budowlanej, trafia na pogorzelisko w miejscowości Kobryń. Zachwycony lokalizacją terenu pod zabudowę, postanawia nabyć go. Jako racjonalnie myślący i wykształcony człowiek za nic bierze sobie krążące o tym miejscu legendy i opowieści. Z uśmieszkiem politowania wysłuchuje historii, jakoby wybraną przez siebie działkę szczególnie upodobał sobie żywioł ognia. Dotychczas nikt nie mieszkał tam zbyt długo. Wcześniej czy później pożar trawił znajdujące się na posesji budynki. Ambitny Rojecki postanawia stawić czoło ponurym podaniom. Nie tylko buduje swój dom z najnowszych ognioodpornych materiałów, lecz także wyposaża go we wszystkie możliwe przeciwpożarowe akcesoria. Przez długi czas w domu Rojeckich nie dzieje się nic. Z czasem jednak okoliczni mieszkańcy oraz zapraszani przez właścicieli „Pożarowej” (tak rodzina pana Andrzeja nazwała willę) ludzie, zaczynają dostrzegać u wszystkich domowników coraz większą fascynację ogniem.

zbawionej uroku i dowcipu opowieści. Na szczęście reżyser nie zrezygnował z interesującego wątku nadprzyrodzonego, bez którego przecież nie mielibyśmy do czynienia z opowieścią grozy. Swoja fabułę reżyser skonstruował ma fundamencie motywu „nawiedzonego domu” albo uroczyska, a więc tajemniczego, odludnego i niebezpiecznego miejsca, mogącego rzucić na człowieka klątwę. Interesująco przedstawiony został również w „Pożarowsku” wątek zderzenia ze sobą dwóch porządków postrzegania rzeczywistości – racjonalnego, opartego na logice i prawach fizyki oraz mistycznego, w którym najważniejszą rolę odgrywają niezrozumiałe i budzące grozę zjawiska. Jak nietrudno się domyślić, ze względu na wybraną przez twórców konwencję horroru drugi paradygmat okazuje się tym dominującym. Ów wzorzec jest o tyle ważny, iż znacząco wpisuje się w pointę obu utworów, filmowego i literackiego, którą wyrazić można słowami Szekspira – „są dziwy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom”.

W przeciwieństwie do „Ślepego toru” w „Pożarowisku” Ber zrezygnował z wielowarstwowej konstrukcji i interpretacyjnej wieloznaczności. Jego celem stało się przedstawienie prostej, choć niepo-

49


Jeśli ktoś spodziewa się od tej miniatury niesamowitych fajerwerków wizualnych albo jakiegoś dalece niebanalnego wywodu intelektualnego, ten na „Pożarowisku” srodze może się zawieść. Film Bera jest tylko przyzwoicie nakręconą i nie najgorzej zagraną opowiastką z dreszczykiem, której przesłanie mieści

Dom Sary

się w nurcie tematów po wielokroć wykorzystywanych w kinie grozy na całym świecie. Z drugiej strony, zawsze ciekawie ogląda się historię opowiedzianą nie tylko z nienachalnym dowcipem, lecz także z nutką niepewności co do rozstrzygnięcia całej intrygi.

Polska, 1985

(2I 6)

reż. Zygmunt Lech Obsada: Hanna Balińska, Eugeniusz Kujawski, Zdzisław Kuźniar, Mirosław Krawczyk

„Tego samego dnia tedy zdarzyło się, że Sara, córka Raguela w Rages, mieście medyjskim, także usłyszała urąganie od jednej służebnicy ojca swego; była bowiem wydana za siedmiu mężów, a czart imieniem Asmodeusz pomordował ich, skoro do niej weszli.” Księga Tobiasza 3, 7-8 W męskich wyobrażeniach kobiety bywają obiektami westchnień, podziwu, a nader często pożądania. W literaturze wielokrotnie porównywane były do bogiń onieśmielających męskie serca swym pięknemi doskonałością. Dziś dla mężczyzn mogą być prawdziwą podporą i natchnieniem, dla innych kobiet zaś autorytetem i wzorem do naśladowania. W sztuce jednak, wizerunek niewiast wcale nie bywał jednoznaczny. Bowiem obok uległych piękności albo dumnych amazonek często spotkać możemy prawdziwe hetery, modliszki, wampirzyce oraz zwodzące mężczyzn femme fatale.

bohaterem jest doktor Wiktor Stefański, który widząc swojego przyjaciela w coraz gorszym stanie psychicznym i fizycznym, postanawia zbadać przyczyny jego pogarszającego się zdrowia. Okazuje się, iż odpowiedzialność za fatalną kondycję Kamila ponosi olśniewająca swą urodą Sara Braga. Okrywająca jej osobę tajemnica staje się jeszcze mroczniejsza, kiedy dr Stefański dowiaduje się, iż jego przyjaciel nie był pierwszym mężczyzną, który padł ofiarą czaru niezwykłej kobiety. Bohater, zdając sobie sprawę z konEkranizacja utworu Stefana Grabińskie- sekwencji zadurzenia się w kimś takim, go „W domu Sary” opowiada o destruk- postanawia zaryzykować i na jakiś czas cyjnej miłości mężczyzny do kobiety. Jej wprowadza się do jej pięknego domu.

50


Opowiadanie Grabińskiego nawiązuje do najlepszych tradycji literatury grozy, w której samotny bohater, stając oko w oko z tajemnicą, postanawia zgłębić jej istotę. Tą drogą niewątpliwe chciał także podążyć Zygmunt Lech, twórca adaptacji wspominanego wyżej utworu literackiego. Co więcej, z tekstu tylko ocierającego się o poetykę grozy reżyser zapragnął uczynić rasowy horror. Nie tylko wprowadził kilka istotnych zmian dotyczących fabuły, lecz także pokusił się o naprawdę wystawne jak na tamte czasy efekty specjalne. Na nic się jednak zdały zarówno koncepty adaptacyjne, jak również próby wstrząśnięcia widzem makabrycznymi scenami. „Dom Sary” nie pozbawiony jest co prawda specyficznego uroku i klimatu dworskiej prowincji z przełomu wieków, jako horror jednak zupełnie się nie sprawdza. Z ekranu cały czas wieje nudą. Mało interesujące są zarówno wydarzenia, przedstawione w statyczny i pozbawiony jakiejkolwiek energii sposób, jak i zbudowana na ich fundamencie akcja, monotonna, bez suspensu i efektu zaskoczenia.

Wrażenie realizacyjnej mizerii filmu Lecha zaciera trochę jego interesujące zakończenie, co prawda pesymistyczne, ale inspirujące do refleksji nad ludzką naturą. Pomimo wysiłków człowieka, jego wyrzeczeń i poświęcenia, tkwiące w nim zło oraz pokusa zatracenia się w cielesnych doznaniach nigdy nie zostaną przezwyciężone. Okazuje się, iż ów pierwiastek zwierzęcej niedoskonałości jest immanentnym składnikiem człowieczeństwa.

W filmie Lecha mało wiarygodni są również aktorzy. Hanna Balińska na wzbudzającą pożądanie i emanującą seksapilem piękność nie wygląda, występujący zaśw roli dr. Stefańskiego Eugeniusz Kujawski w ogóle nie przekonuje jako zdeterminowany i pałający chęcią zemsty mężczyzna potrafiący noc w noc przez cały rok oprzeć się pokusie zdobycia pięknej kobiety. Ów efekt nieprawdopodobieństwa pogłębiają pretensjonalne dialogi – sztucznie brzmiące i nienaturalnie rozbudowane.

51


Problemat profesora Czelawy

reż. Zygmunt Lech Obsada: Dorota Kamińska, Eugeniusz Kujawski, Jan Szurmiej

Polska, 1985

(3I 6)

indywiduum wcale nie jest nocnym omamem. Okazuje się, iż powszechnie szanowany profesor Czelawa ma sobowtóra, człowieka gwałtownego i nieobliczalnego, który dając upust swoim żądzom, gotowy jest popełnić każdą zbrodnię.

W 1886 roku ukazuje się nowela R. L. Stevensona zatytułowana „Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde”. Od tamtej pory motyw podwójnej osobowości stał się jednym z najczęściej wykorzystywanych w kinie grozy. Samych ekranizacji perypetii dr. Jekylla i jego diabolicznego alter ego powstało na przestrzeni lat co najmniej siedem. Wariacji na powyższy temat zapewne nikt by się już dzisiaj nie doliczył. Myślę, że jedną z nich, całkiem intrygującą i skłaniającą do rozważań nad meandrami ludzkich zachowań, jest opowiadanie Stefana Grabińskiego „Problemat Czelawy”. Jego adaptacją na filmowy grunt zajął się Zygmunt Lech, twórca „Domu Sary”. Pewnego dnia zdesperowana Wanda Czelawowa, żona profesora Czelawy, słynnego specjalisty w zakresie kryminalistyki i psychopatologii, zwraca się do dr. Stockiego z błaganiem, by ten ulżył jej cierpieniom. Od dłuższego czasu dręczą ją bowiem halucynacje, w których jest molestowana przez ohydnego i niezwykle brutalnego osobnika. Co gorsza, ów typ z wyglądu jest bardzo podobny do jej męża. Dr Stocki szybko odkrywa, iż podejrzane

52

Literacki „Problemat Czelawy” mógł być doskonałym punktem wyjścia do filmowych rozważań nad wagą moralności w realizacji celów dyktowanych człowiekowi przez jego ambicję. Grabińskiemu kwestię filozoficzną udało ubrać się w bardzo zgrabną opowieść o dwoistości ludzkiej natury. Kino jednak nie może operować tymi samymi środkami artystycznego wyrazu co literatura. Niestety, o tej prawdzie zapomnieli chyba twórcy „Problematu profesora Czelawy”. Nie zrezygnowali oni co prawda z intelektualnego wymiaru filmu, jednak zamiast emocjonującego thrillera drążącego najmroczniejsze pokłady ludzkiej duszy stworzyli dłużące się i pozbawione jakiegokolwiek dynamizmu filmidło. Nawet sceny mające skrzesać w odbiorcy silniejsze emocje (bijatyki z ciemnych zaułkach czy konfrontacja filmowych przeciwników) śmieszą niepro-


idealnych stylistycznie dialogów. Oprócz tego polski reżyser pozwolił sobie na skopiowanie nieraz wykorzystywanych w anglosaskim kinie grozy fabularnych trików mających wzbudzić w odbiorcach uczucie niepokoju. Myślę jednak, iż pokazywanie tonącego w nocnym mroku domiszcza czy zastosowanie perspektywy uzbrojonego w nóż mordercy w 1986 roku wrażenia robić już nie mogły. Szkoda, iż nieumiejętność twórczego zafesjonalnym wykonaniem i rażącą wręcz pożyczenia wypracowanych w zachodnich kinematografiach wzorców gatunkowych niewiarygodnością. zniweczyła szansę na efektowną ekraniZe względu na jednowymiarowe, a przez zację jednego z ciekawszych opowiadań co mało przekonywujące postaci, w fil- Grabińskiego. Wszak wizja człowieka jako mie Lecha grozy jest naprawdę niewiele. istoty nie tylko chorobliwie ambitnej, lecz W kinie popularnym, a takim na pewno także na trwale napiętnowanej złem jest jest horror, nic bardziej nie razi niż teatral- ponadczasowa i nieustannie znajdująca ność aktorskich gestów czy recytowanie swoje potwierdzenie w rzeczywistości.

ZAPISZ SIE JUZ DZIS NA:

>> WWW.GRABARZ.NET Formularz rejestracyjny dostępny jest na stronie głównej Grabarza pod hasłem >NEWSLETTER< Subskrypcja jest darmowa. Można z niej zrezygnować w każdej chwili.



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20l0 Tłumaczenie: Małgorzata Kicana Ilość stron: 624

Anne Rice przyzwyczaiła fanów grozy do swoich cykli powieściowych. Najpierw były „Kroniki Wampirów”, potem „Nowe opowieści o wampirach”. Teraz powieść „Taltos” wieńczy cykl „Opowieści o czarownicach z rodu Mayfair”. I jako część cyklu książka radzi sobie świetnie. Fabuła „Taltosa” jest kontynuacją poprzednich tomów i ostatecznym wyjaśnieniem losów rodziny Mayfair. Rowan Mayfair po zetknięciu z Lasherem (w tomach wcześniejszych) znajduje sie w katatonicznym stanie, bez kontaktu z rzeczywistością. Dziedziczką fortuny zostaje 13-letnia Mona Mayfair. Poznajemy tajemniczego Taltosa Asha, który zdaje się być ostatnim ze swej rasy, a tajemniczy zakon Talamaski nadal stanowi zagrożenie... Kim są tytułowe Taltosy? To rasa mitologicznych tytanów, przewyższających ludzi wzrostem, obdarzona darem dziedziczenia wiedzy po przodkach, długowiecznych i rozmnażająca się w niezwykłym tempie. Jednak jedyne kobiety (oprócz żeńskich Taltosów), z jakimi mogą przedłużyć swój gatunek to członkinie rodu Mayfair. Tylko ich kombinacja genów może pozwolić spłodzić Taltosa. Fani cyklu poznają tu wyjaśnienie wielu tajemnic, zagadek i niedomówień. Gorzej odbiorą książkę ci, którzy z sagą rodu Mayfair zetkną się po raz pierwszy. Pojawiające się w początkowych rozdziałach streszczenia wydarzeń z poprzednich tomów mogą pomóc, jednak aby wejść w niezwykły świat nowoorleańskiego rodu potrzeba dużo wysiłku. Przede wszystkim po to, by nie pogubić sie w zawiłościach relacji rodzinnych i aby ułożyć sobie ob-

raz wcześniejszych zdarzeń, z których bezpośrednio wynika fabuła książki. Można czytać ją niezależnie, jednak wiele się traci z przyjemności, jaką jest lektura całego cyklu. Świetny, poetycki styl, który przywodzi na myśl inną mistrzynię stylizacji językowej - Ursulę K. Le Guin – i współtworzy niesamowity klimat powieści. To niewątpliwa zaleta powieści i całego pisarstwa Anne Rice. Niezliczone nawiązania do mitów i wierzeń z rejonu Wysp Brytyjskich wzbogacają fabułę i nadają jej nowy, fantastyczny wymiar. Widać w powieści fascynację autorki chrześcijaństwem (Rice ma na koncie także cykl „Chrystus Pan”), ale fascynacja ta nie jest pozbawiona trzeźwego krytycyzmu. To bardziej romans z chrześcijańskim światopoglądem, ideologią, a nie z instytucją, której wczesne lata działania są nader kontrowersyjne (i zostają tu ostro skrytykowane). Mało jest w tej powieści grozy, bo choć tytułowy Taltos może - na pierwszy rzut oka - sprawiać wrażenie potwora, to jednak jego empatia zaciera to wrażenie. Nawet krwiożercze gnomy z doliny Donnelaith są tylko tłem, a jedyny jej przedstawiciel, którego poznajemy bliżej - Samuel - jest postacią pozytywną. Same czarownice też bardziej wydają się zwykłymi ludźmi, niż klasycznymi wiedźmami z opowieści i wierzeń.

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

ANNE RICE - Taltos (Taltos)

„Taltos” to mniej opowieść grozy, a bardziej opowieść fantasy, momentami straszna, momentami tchnąca nostalgią i romantyzmem, a momentami fabularyzowanym mitem. Nie oznacza to, że książka jest zła – po prostu nie trafi do każdego. Miłośnicy stylu Anne Rice powinni być jednak zadowoleni.

ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

55


SHOCKER SHOCKER USA 1989 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Wes Craven Obsada: Peter Berg Mitch Pileggi Michael Murphy Ted Raimi

X X X

Text: Piotr Pocztarek

X X

Wiedziony sukcesem przygód Kruegera, Craven doskonale wiedział, że do dobrego horroru potrzebny jest charyzmatyczny i przerażający czarny charakter. Wybrał więc Mitcha Pileggiego – wtedy praktycznie nikomu nieznanego i dopiero rozpoczynającego karierę aktora, którego wszyscy kojarzą zapewne z roli Waltera

Skinnera w „Z archiwum X”. Obsadził go w roli antybohatera, Horace’a Pinkera, psychopatycznego i brutalnego mordercy, który by dokonać krwawych mordów wróci nawet z zaświatów. Głównym bohaterem jest młody Jonathan Parker (w tej roli kolejna wschodząca gwiazda – doskonały aktor i jeszcze lepszy reżyser – Peter Berg). Młodzian ma kochającą dziewczynę, gra w szkolnej drużynie futbolowej i jest normalnym chłopakiem, jakich wiele. Żeby nie było jednak za wesoło, Parker dręczony jest nocnymi koszmarami, w których widuje psychopatę kulejącego na jedną nogę, który znęca się nad niewinnymi osobami. Okazuje się, że sny Jonathana były prorocze, a jedną z ofiar zostaje ukochana chłopaka. Mordercą okazuje się Horace Pinker, który zostaje złapany, osadzony i skazany na śmierć na krześle elektrycznym. Egzekucja odbywa się, ale zdaje się, że Pinker nawet po śmierci kontynuuje swoje dzieło. Powstrzymać może

Wesa Cravena nie trzeba nikomu przedstawiać – to jeden z najwybitniejszych współczesnych reżyserów kina grozy, mający na koncie narodziny tak wspaniałe serie jak „Krzyk” czy „Koszmar z Ulicy Wiązów”. „Shocker”, to obraz, który powstał w 1989 roku, zatem już jakiś czas po debiucie przygód Freddy’ego. Prawdopodobnie dlatego widać w nim wiele inspiracji i doświadczeń. To właśnie do tej wielkiej serii porównałbym „Shockera”.

56


go tylko Jonathan, który skrywa straszną tajemnicę. „Shockera” cechuje pewna odtwórczość, zwłaszcza względem innych filmów Cravena. Przeciętne efekty specjalne również nie poprawiły jego notowań u krytyków, w związku z czym film zgarniał raczej przeciętne oceny. Ciepło przyjęła go jednak sama publiczność – nawet w Polsce film był bardzo popularny w epoce VHS. Przyłożyło się do tego doskonałe aktorstwo (mistrzowski Pileggi!) i niezła rockowa ścieżka dźwiękowa. Niestety w filmie zabrakło ciężkiego klimatu grozy, więc strachów w nim za wiele nie uświadczymy. To typowy „teen horror movie”: stylowy, ale ciężko wyczuć w nim rękę mistrza. Trudno powiedzieć, czy „Shockera” polubicie, czy nie, natomiast dla samej roli Mitcha Pileggiego warto ten film zobaczyć. Jestem pewien, że gdyby Craven

zdecydował się na sequel, a seria doczekała by się tylu części co „Koszmar z Ulicy Wiązów”, Horace Pinker stałby teraz na podium największych ikon horroru, obok Jasona, czy Leatherface’a. Jego psychopatyczny styl, brutalne morderstwa, umiejętność przenoszenia się z ciała do ciała i cięty język to doskonałe znaki rozpoznawcze dla symbolu kina grozy, prawda? Niestety, ze względu na średnie przyjęcie sequel nigdy nie powstał, a teraz „Shocker” jest już trochę zapomnianym filmem. A pomimo wielu wad warto dać tej produkcji szansę.

57



Dystrybucja: Printel Studio

intryga filmu, na podobnej zasadzie wykorzystywał on przecież MacGuffina, lecz w „Młodym i niewinnym” pasek faktycznie pełni ważną rolę, daleką od pretekstowej. Hitchcock niezwykłą uwagę zwracał na detale. Zapytany kiedyś o swoich ulubionych aktorów, zamiast Grace Kelly czy Jamesa Stewarta, wymienił... rekwizyty z poszczególnych swoich filmów. W gruncie rzeczy cała intryga „Młodego i niewinnego” toczy się zgodnie z zasadą „po nitce do kłębka”, gdyż tytułowy bohater, Robert Tisdall, by udowodnić swoją niewinność, musi prześledzić losy zaginionego należącego do niego płaszcza, z którego morderca zabrał feralny pasek. Do tego czasu Tisdall będzie głównym podejrzanym, gdyż nie dość że znał zamordowaną, to jeszcze widziano go na miejscu zbrodni, a denatka zostawiła mu w testamencie pewną sumę pieniędzy. Robert zostaje zatrzymany i zabrany na komisariat policji, gdzie ma miejsce komiczna wymiana zdań z mundurowymi. Mężczyźnie udaje się oczywiście uciec, by mógł odkryć prawdę. Tym samym „Młody i niewinny” staje się encyklopedycznym przykładem filmu Hitchcocka, gdyż zawiera elementy charakterystyczne dla większości zrealizowanych przez niego kryminałów, na czele z głównym bohaterem, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

Text: Bartosz Czartoryski

W roku 1937 powstał film „Młody i niewinny” (w Stanach Zjednoczonych jako „Dziewczyna była młoda)” udanie mieszający kryminał z elementami komediowymi, na które położono nacisk zwłaszcza w warstwie dialogowej. Film zajmuje szczególnie miejsce w twórczości Hitchcocka z powodu fetyszyzacji przedmiotów martwych, konkretnie – paska od płaszcza, użytego jako narzędzie mordu. Hitch nie czyni tego przypadkowo, jego artystyczny zmysł doskonale podpowiedział mu, że grozę u widza wywoła nie kolejne zabójstwo dokonane rekwizytem uznanym w tym kontekście za konwencjonalny, jak pistolet czy nóż, ale rzeczą, z którą nie wiążą się podobne skojarzenia. Skoro, jak sam mówi w swoich filmach, „każdy może być mordercą”, to równie dobrze „wszystkim można zabić”. Nie powinno dziwić przywiązanie reżysera do jednego małego szczegółu, wokół którego obraca się cała


„Młody i niewinny” nie okazał się jednak sukcesem finansowym, w przeciwieństwie do kolejnego filmu – „Starsza pani znika” (w niektórych opracowaniach jako „Dama zniknęła”). Akcja, oparta na powieści „The Wheel Spins”, toczy się na Bałkanach, w pociągu pełnym brytyjskich podróżnych. Bohaterką jest młoda Angielka, Iris, która przed odjazdem zapoznała w hotelu starszą kobietę, pannę Froy. Gdy nazajutrz wśród pasażerów oczekujących na pociąg nie widzi swojej nowej znajomej, informuje o tym pozostałych. Co dziwne, nikt nie przypomina sobie istnienia kogoś nawet odrobinę podobnego do panny Froy. Iris zmuszona jest podjąć samodzielne poszukiwania, brnąc w intrygę znacznie ją przerastającą.

jak skradziony naszyjnik czy zagubioną broszkę. Reżyser nie daje nam jednak zapomnieć, że chodzi o człowieka z krwi i kości, inaczej nie udzieliłaby się widzowi atmosfera paranoicznego lęku. Przedstawiona sytuacja jest absurdalna, wzięta niczym z sennego koszmaru, wywołuje podskórny lęk, co paradoksalnie ułatwia identyfikację z bohaterką, bowiem jest ona, jak to u Hitchcocka, zwyczajną sobą wciągniętą przypadkowo w wir zdarzeń. „Starsza pani znika” zachwyca także przemyconym przez Hitcha elementem satyrycznym. Reżyser serdecznie wykpiwa zachowanie współpasażerów Iris – sztywnych i przywiązanych do konwenansów Anglików, którzy jednak potrafią zjednoczyć się i pomóc innym w obliczu zagrożenia.

„Starsza pani znika”, nakręcona w 1938, miała być ostatnim filmem Hitchcocka zrealizowanym w Wielkiej Brytanii. Tak się nie stało, potem nakręcił jeszcze „Hotel Jamajkę”, pierwszy z trzech filmowych romansów z twórczością prozatorską Daphne du Maurier. Pod koniec lat trzydziestych Hitchock podpisał siedmioletni kontrakt ze studiem Davida O. Selznicka i w 1939 roku wyjechał do Stanów ZjedKolejny raz Hitchcock zaskakuje. W jego noczonych. Wielokrotnie jednak wracał filmie rekwizytem staje się żywa osoba, do ojczyzny, osadzając w angielskich plepanna Froy, którą traktuje się niemal nerach akcję niektórych swoich filmów.




-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Anna Hikiert Ilość stron: 500

„Requiem dla mordercy” to pierwsza powieść Elizabeth Corley z cyklu o detektywie Andrew Fenwicku, obejmującego, jak dotąd, cztery tomy. Po lekturze tej książki z miejsca pomyślałem, że Corley ma szansę dorównać wyśmienitym thrillerom mojej ulubionej autorce tego typu książek - Karin Slaughter.

mu się trafiły. Wszystko wskazuje na to, że sprawca jest profesjonalistą. Śledztwo ciągnie się miesiącami, a czas kolejnego mordu zbliża się nieubłaganie.

Text: Robert Cichowlas

m Mass)

ELIZABETH CORLEY - Requiem dla mordercy (Requie

Wnikliwość, spryt i szczęście wreszcie doprowadzają Fenwicka na właściwy trop. Gdy śledztwo wyraźnie zaczyna posuwać się do przodu, następują nieoczekiHistoria rozpoczyna się migawką z dość wane zwroty akcji i z pozoru dość leniwie dalekiej przeszłości, kiedy to pewna tocząca się akcja, nabiera rozpędu. uczennica, Carol, zginęła na klifach Durdle Door. Towarzyszące jej przyjaciółki ciężko Od pierwszych stron widać, że Corley odprzeżyły śmierć nastolatki, choć wszystko robiła lekcje. Przede wszystkim stworzyła wskazuje na to, że są po części winne wiarygodny policyjny światek i postaci, wypadkowi. Po dwudziestu latach od tam- które poruszają się w nim nadzwyczaj tego wydarzenia ginie pierwsza z dziew- swobodnie. Szczegółowe opisy, związane cząt, która towarzyszyła Carol podczas ze śledztwem pokazują, jak sporą wiedzę wycieczki. Sprawca, choć nie poznajemy z zakresu kryminalistyki posiadła autorjego nazwiska od razu, ma nam, czytel- ka powieści, a styl, jakim się posługuje nikom, wiele do powiedzenia. Przede sprawia, że chłoniemy wszystko jednym wszystkim pragnie wyrazić chęć zemsty. tchem, zaciekawieni i pozytywnie podeCo czyni z rozmachem, rozprawiając się nerwowani. Język Elizabeth Corley przyz pierwszą kobietą, a po kilku miesiącach pomina nieco styl wspomnianej już Karin Slaughter. Obie panie potrafią zaciekawić mordując kolejną. od pierwszych stron swych opowieści, Trwa śledztwo, które prowadzi nadko- kreują doskonale dialogi i sugestywne misarz Andrew Fenwick. Autorce należy opisy. się pochwała za kreację tego bohatera. To facet, który wraz z matką wychowuje „Requiem dla mordercy” to powieść dobra, dwójkę małych dzieci, ledwie radząc sobie ze wskazaniem na „bardzo dobra”, której z natłokiem przybywających obowiązków. spora objętość jest niczym innym, jak tylko Jakiś czas temu odszedł z policji z po- zaletą. Nie jedyną zresztą. Kolejne to: wiewodu ciężkiej choroby żony, teraz jednak lowątkowość oraz ilość bohaterów, którzy wrócił, mając nadzieję, że zaklimatyzuje nie są jedynie pionkami w kiepskiej grze, się bez większego trudu. Jest perfekcjoni- lecz postaciami charakternymi, odgrywastą, wszyscy go szanują i wysoce cenią, jącymi ciekawe role. Corley nie gubi się a sprawa, którą ma do rozwiązania jest w zeznaniach, konsekwentnie zmierza do jedną z trudniejszych, jakie kiedykolwiek celu, czyli do przyjemnego dla oka finału. ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

63



KONKURS WYDAWNICTWA REBIS Jakim zawodem para się Sabina Kane, bohaterka wydanej ostatnio powieści Jaye Wells pt. „Rudowłosa”? Wśród autorów poprawnych odpowiedzi rozlosujemy kilka egzemplarzy tego tytułu. Odpowiedzi prosimy wysyłać na adres bartek@grabarz.net do 15 listopada włącznie, w temacie wpisując: Rudowłosa Fundatorem nagród jest wydawnictwo Rebis.

KONKURS WYDAWNICTWA ALBATROS Z których dwóch tomów cyklu Stephena Kinga pt. „Mroczna wieża” czerpie przede wszystkim fabułę komiks „Narodziny rewolwerowca”, który ukazał się niedawno na polskim rynku? Wśród autorów poprawnych odpowiedzi rozlosujemy kilka egzemplarzy tego tytułu. Odpowiedzi prosimy wysyłać na adres bartek@grabarz.net do 15 listopada włącznie, w temacie wpisując: Narodziny rewolwerowca Fundatorem nagród jest wydawnictwo Albatros.

KONKURS WYDAWNICTWA NOIR SUR BLANC Jak nazywają się główni bohaterowie dwóch nowości książkowych z katalogu wydawnictwa Noir Sur Blanc: „Sprawy ‘Czarnej Wdowy’” Jerónimo Tristante oraz „Okropnej sprawiedliwości” Donny Leon? Wśród autorów poprawnych odpowiedzi rozlosujemy kilka egzemplarzy obu książek. Odpowiedzi prosimy wysyłać na adres bartek@grabarz.net do 15 listopada włącznie, w temacie wpisując: Noir Sur Blanc Fundatorem nagród jest wydawnictwo Noir Sur Blanc.

KONKURS: PARANORMAL ACTIVITY 2 Aby wziąć udział w losowaniu atrakcyjnych gadżetów promocyjnych związanych z horrorem „Paranormal Activity 2” (już w kinach), opisz w jednym zdaniu swoje wrażenia z seansu tego filmu. Nagrodzone komentarze wraz z nazwiskami zwycięzców opublikujemy w następnym numerze Grabarza Polskiego. Odpowiedzi prosimy wysyłać na adres bartek@grabarz.net do 15 listopada włącznie, w temacie wpisując: Paranormal Activity 2 Fundatorem nagród jest dystrybutor filmu, firma UIP.



mroku

Text: Tymoteusz Raffinetti

detektyw

Londyn, Craven Road 7. Nieśmiało wciskacie przycisk dzwonka. Zza drzwi wydobywa się przeraźliwy wrzask, a po chwili przed wami staje wąsaty jegomość z bujną czupryną. Moglibyście przysiąc, że wygląda jak brat bliźniak słynnego komika znanego z czarno-białych filmów. - Czy pan to Dylan Dog? – pytacie. - Nie. Dzięki Bogu – odpowiada rozbawiony osobnik. – Zwłaszcza że on umarł. Ale nawet za życia był ode mnie brzydszy.* Po wysłuchaniu kilku niekoniecznie zabawnych dowcipów, zaskoczeni i trochę zażenowani, zostajecie zaprowadzeni do obszernego pokoju. Pośrodku na fotelu siedzi, uważnie się wam przypatrując, wysoki brunet. - Przepraszam za asystenta – słyszycie. – Nazywam się Dylan, w czym mogę pomóc? * „Dylan Dog – Świt Żywych Trupów”, tłum. Jacek Drewnowski, Wydawnictwo Egmont Polska

67


Postać detektywa grozy stworzył włoski pisarz i scenarzysta komiksowy Tiziano Sclavi. Po wieloletniej współpracy z wydawnictwem Sergio Bonelli Editore pod koniec września 1986 udało mu się wydać pierwszy album „Dylana Doga” pt. „L’alba dei morti viventi” (w Polsce ukazał się nakładem wyd. Egmont jako „Świt żywych trupów”) okraszony rysunkami Angelo Stano. Nakład został szybko wyczerpany, co zachęciło wydawców do wypuszczenia kolejnych numerów. Zainteresowanie serią okazało się ogromne, a sprzedaż w pewnym momencie przekroczyła 500 000 egzemplarzy miesięcznie. Prawdziwym przełom jednak nadszedł wraz z albumem nr 69 pt. „Caccia alle streghe”, który prześcignął w sprzedaży najpopularniejszy dotychczas włoski komiks „Tex”. Po wielu latach sukcesów zaczęła się ekspansja za granicę. W 1999 roku amerykański wydawca Dark Horse Comics zajął się przybliżeniem tej pozycji czytelnikom zza oceanu. „Dylan Dog” ukazał się również w takich krajach jak Chorwacja (Ludens), Serbia (Veseli Četvrtak), Dania (Shadow Zone Media) czy Hiszpania (Aleta Ediciones). Również w Polsce mogliśmy w rodzimym języku zapoznać się z przygodami nieustraszonego detektywa dzięki wydawnictwu Egmont Polska. We Włoszech ukazało się do tej pory 276 numerów, a co miesiąc nadal wychodzą nowe historie. Co stoi za sukcesem tego komiksu? Żeby zrozumieć jego fenomen, trzeba by zacząć od przybliżenia fascynującej postaci głównego bohatera. Dylan to prywatny detektyw zajmujący się wyłącznie sprawami nietypowymi, w szerokim rozumieniu tego słowa. Jeśli wchodzi w grę coś tajemniczego, nieludzkiego, przerażającego, związanego z siłami nadprzyrodzonymi - tam wkracza nasz bohater. A jeśli do tego klientem jest młoda, powabna kobieta, możemy już mieć pewność,

68

że sprawa będzie priorytetowa. Biuro, a zarazem dom Dylana Doga, mieści się w Londynie, przy ulicy Craven Road 7 (nazwa - jak łatwo się domyślić - jest hołdem dla reżysera filmów grozy Wesa Cravena). Wiemy, że jest raczej wysoki (185 cm), ma na karku trochę ponad trzydziestkę, kiedyś był alkoholikiem, obecnie stroni od picia. W skupieniu się na prowadzonych sprawach pomaga mu gra na klarnecie, a w wolnych chwilach skleja wielki model statku, który pomimo prób i wysiłków wydaje się niemożliwy do ukończenia. Pomimo wykonywanej pracy cierpi na wiele rozmaitych fobii, m.in. klaustrofobię, lęk przed nietoperzami czy wysokościami. Jest wegetarianinem. Jego dwie najbardziej charakterystyczne cechy to noszenie stale tego samego ubioru (czerwona koszula, czarna marynarka, jeansy oraz buty od Clarks) i słabość do kobiet. O jego przeszłości nie wiadomo za wiele, niektóre z tomów zdradzają po trochu różne wątki z jego życia, chaotycznie kreśląc historię, która w swojej zawiłości jest niemal nie do rozszyfrowania. Jedno jest pewne - Dylan niegdyś pracował w Scotland Yardzie, gdzie jego szefem był inspektor Bloch, obecnie przyjaciel pomagający mu w śledztwach i wielokrotnie ratujący go z tarapatów. Drugą niezwykle ważną postacią w najbliższym otoczeniu Dylana jest Groucho. Jest to alter ego słynnego komika Groucho Marxa. W komiksie poznajemy go jako eksaktora przeżywającego kryzys twórczy, mieszkającego z naszym bohaterem i będącego jego lokajem. Jego główne zajęcia obejmują otwieranie drzwi, męczenie gości charakterystycznymi dowcipami oraz wybawianie detektywa z opresji, kiedy to rzuca mu w krytycznych sytuacjach rewolwer. Imię Dylana pochodzi od walijskiego poety Dylana Thomasa, natomiast wygląd zainspirowany jest brytyjskim aktorem Ruppertem Everettem.


W historiach przedstawianych w serii spotkamy zarówno żywe trupy, wampiry, wilkołaki, duchy czy mumie, jak i zwykłych szaleńców. Znajdziemy tu szeroki wachlarz motywów znanych z filmów i książek o zombie, slasherów, ghost movies czy giallo. Schemat fabuły zazwyczaj jest podobny - do biura Dylana Doga zgłasza się atrakcyjna kobieta, która zleca mu śledztwo. Najczęściej jest to morderstwo dokonane w tajemniczych okolicznościach, czasem zaginięcie bliskiej osoby. Dochodzenie zaczyna się zwykle od zasięgnięcia informacji w Scotland Yardzie, a kończy na spotkaniu twarzą w twarz z monstrum czy też psychopatą stojącym za zbrodnią. Rozwiązanie zagadki często jest zaskakujące, a bohaterka zlecająca sprawę (bądź jej córka) kończy jako kochanka Dylana. Pisząc o detektywie z Craven Road, nie sposób nie wspomnieć o postaci Francesco Dellamorte. Po raz pierwszy pojawia się ona w trzecim wydaniu specjalnym „Dylana Doga”, pt. „Orrore Nero”. W 1991 wyszła powieść Tiziano Sclaviego pt. „Dellamorte Dellamore”. Bohaterem jest grabarz, borykający się z plagą budzących się do życia zmarłych. Towarzyszy mu niepoczytalny i mało reprezentatywnie wyglądający Gnaghi. Historia, wydana już po

ukazaniu się serii komiksów z londyńskim detektywem, w rzeczywistości napisana była osiem lat wcześniej. Postać Francesco zawiera całą masę podobieństw do komiksowego bohatera, pomimo tego że jest postacią raczej negatywną. Śmiało można uznać ją za próbę generalną przed stworzeniem Dylana, a niektórzy uważają, że tak naprawdę jest ona jego lustrzanym odbiciem. Trzy lata po ukazaniu się książki powstał film pod tym samym tytułem, na zachodzie znany jako „Cemetery Man”, który okazał się perełką włoskiego kina grozy. W rolę grabarza wcielił się nie kto inny jak Ruppert Everett, a towarzyszyła mu piękna Anna Falchi. Do dziś wiele osób głównie z uwagi na rolę Everetta mylnie uważa ten film za ekranizację komiksu. Tymczasem do przeniesienia postaci Dylana na duże ekrany zabierano się już wiele razy. Ostatecznie nakręceniem zajęli się Amerykanie, a film znany będzie pod tytułem „Dead of Night”. Główną rolę dostał w nim Brandon Routh, co spotkało się z ogromną falą krytyki ze strony fanów przekonanych, że młody aktor nie sprawdzi się jako inspektor grozy. A jak będzie w rzeczywistości? Według zapowiedzi, przekonamy się o tym jeszcze w 2010.

źródła: komiksy wyd. włoskie, komiksy wyd. polskie, wikipedia włoska, angielska, strona www włoskiego wydawnictwa, imdb



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20l0 Tłumaczenie: Maciej Szymański Ilość stron: 408

Tom Knox, autor wydanego niedawno „Sekretu Genezis”, po raz drugi serwuje nam mieszankę sensacji, przygody, historii oraz boleśnie szczegółowych opisów niewyobrażalnej przemocy. Gotowi na kolejną podróż w najmroczniejsze zakątki naszego globu? Wraz z bohaterem książki, Amerykaninem Davidem Martinezem, wybieramy się do Kraju Basków. Teoretycznie – po to, aby poznać pewne fakty z przeszłości jego rodziny, co umożliwi Davidowi skasowanie pokaźnego spadku po zmarłym niedawno dziadku. W rzeczywistości jednak dowiemy się dzięki tej podróży znacznie więcej, zarówno o drzewie genealogicznym rodziny bohatera, jak też o ponurych sekretach skrywanych przez Kościół katolicki, o dziwacznych tajemnicach ewolucji i – jakżeby inaczej, w końcu to powieść Knoxa! – o najskuteczniejszych sposobach torturowania człowieka (takich jak chociażby „nawijanie”). Drugim równoprawnym bohaterem książki jest goniący za sensacyjnymi newsami brytyjski dziennikarz Simon Quinn, który zostaje wciągnięty w sprawę morderstw na starszych osobach należących do bardzo szczególnej rasy. Losy Davida i Simona połączą się za sprawą pewnej rozmowy telefonicznej – i od tego momentu nic już nie będzie takie, jak wcześniej… Knox wyraźnie stara się podrobić patent na powieść sensacyjno-historyczną z wątkami religijnymi, dzięki któremu fortunę zbił Dan Brown. I choć nie zawsze udaje mu się utrzymywać typowe dla Browna zabójcze tempo akcji, to pod wieloma względa-

mi swojego kolegę po fachu przebija: lepiej konstruuje bohaterów, efektowniej oddaje atmosferę odwiedzanych przez nich miejsc i wpada na bardziej perwersyjne pomysły. Choć można oczywiście debatować czy to ostatnie to zaleta czy wada jego pisarstwa. Nie zdziwię się jeśli część czytelników odrzuci „Znamiona Kaina” po jakichś dwustu stronach twierdząc, że wysnuwane w tej książce teorie to absolutne bzdury. Ci jednak, którzy nie mają nic przeciwko dziwacznym pomysłom jeśli tylko są one ciekawie i w miarę przekonująco podane, łatwo dadzą się wciągnąć w opowiadaną przez Knoxa historię i nie spoczną dopóki nie poznają rozwiązania wszystkich tajemnic. A autor naprawdę przyłożył się do tego, aby zaserwować nam ich jak najwięcej.

Text: Bartłomiej Paszylk

TOM KNOX - Znamiona Kaina (The Marks of Cain)

Kto czytał „Sekret Genezis” może narzekać, że Knox zrealizował swoją nową powieść według niemalże identycznego pomysłu. I jest to główna słabość „Znamion Kaina”: zaprawiony w bojach czytelnik w zasadzie nie znajdzie tu żadnych większych niespodzianek i nawet pewne zwroty akcji wyczuje parę stron wcześniej. Ale Knox niewątpliwie ma talent do opowiadania zajmujących historii i umie tak przegrzebać odpowiednie tomy naukowe żeby znaleźć parę intrygujących detali, na których później opiera swoją sensacyjnoprzygodową fabułę. Jeśli jakimś cudem minęliście się z „Sekretem Genezis”, równie dobrze możecie najpierw rozprawić się ze „Znamionami Kaina”. Na brak mocnych wrażeń i w tym wypadku na pewno nie można narzekać.

ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)

71


Witam w mojej wypożyczalni! Dziś przygotowałem dla Was zemstę zza grobu czyli film pod uroczym tytułem „The Vindicator”. Jest to jeden z tych fajnych filmów, które bardzo miło się recenzuje. Czemu? Ponieważ fabuła praktycznie nie istnieje i nie trzeba się zbytnio gimnastykować żeby całość pojąć. Zaczynajmy zatem! Dr. Carl Lehman to super zdolny naukowiec i jak to zazwyczaj bywa z jemu podobnymi – jest niedoceniony w pracy. Jego projekty i eksperymenty są niedofinansowane. Ma za złe szefowi, że ten przeznacza majątek na inne, tajemnicze badania. Po kolejnej awanturze pracodawca postanawia rozwiązać problem niesubordynowanego pracownika. Cóż można z nim zrobić? Zwolnić? Nieee! Trzeba go zabić! – jakież to proste. Tak banalne rozwiązanie, a załatwia sprawę strajków, związków i podwyżek. Jak postanowili, tak zrobili. Wystarczył mały sabotaż by doprowadzić do wypadku w laboratorium. Na tym jednak sprawa się nie kończy. Szczątki naukowca zostały włączone do eksperymentu o demonicznej nazwie… „Projekt Frankenstein”. Jak już łatwo się domyślić, postanowiono reanimować nie-

szczęśnika i dodatkowo zrobić mu mały mechaniczny tuning. Tworzą cyborga, który szybko ucieka swoim twórcom. Ci wcześniej przypadkowo zaopatrzyli go w bardzo ciekawą cechę – instynkt samozachowawczy. Po ludzku mówiąc: zbroja Carla sama się broni gdy wyczuwa zagrożenie, a ten nieświadomie, nie mogąc nad tym zapanować, morduje wszystkich w swoim otoczeniu. Fajne,


nieprawdaż? Tak więc teraz nasz zmechanizowany bohater wyglądający jak ubogi krewny Robocopa, zamiast próbować się widowiskowo zemścić (bądźmy szczerzy, tego właśnie każdy spodziewa się po tego rodzaju filmie) odszukuje swoją żonę by powiedzieć jej, że żyje (litości!) i przeżywa rozterki bo nie chce zabijać, a to robi. Na poszukiwanie zbiega zostaje wysłana łowczyni o wszystko mówiącym nazwisku/ksywce Hunter. W jej rolę wciela się gwiazda blaxploitation – Pam „Foxy Brown” Grier. Jest to chyba jedyna rozpoznawalna twarz w tym filmie.

2/6

reż.: Jean-Claude Lord wyst.: David McIlwraith, Teri Austin, Richard Cox, Pam Grier, Maury Chaykin, Stephen Mendel, Micki Moore

Jeśli liczyliście na demolkę, to niestety nie tu. Mordobić prezentuje się nam niewiele, a jak już są, to nie powalają. Nawet ostatnie minuty pozostawiają pod tym względem wiele do życzenia. Znamy już z ekranu wielu podobnych mścicieli i nasz „Franken-Carl” na ich tle wypada dość blado. Nie oszukujmy się – film jest nędzny. Wbrew oczekiwaniom, im bliżej końca, tym bardziej staje się tandetny. Końcowe sceny rozczarowują – a wręcz powodują salwy śmiechu. Za to ostatnia minuta, z „tatusiem w muzeum” jest bezcenna!! Ciekawostką jest to, że film na początku miał mieć tytuł „Frankenstein ‘88”. I jedynie dzięki powstającemu praktycznie równolegle „Terminatorowi” z wielkim Arnoldem, produkcja ta została przechrzczona na coś zbliżonego czyli właśnie „Windykatora”. Po zakończonym seansie nie zapomnij przewinąć kasety!

Text: Wojciech Jan Pawlik

THE VINDICATOR (USA, Kanada 1986)



[ Łukasz Pytlik - przez pajęczyny i cienie ]

Łukasz Pytlik Przez pajęczyny i cienie

Często zastanawiałem się, jakie zdarzenie można przyjąć za koniec dzieciństwa. Nie mogę mówić za innych, ale dla mnie tym momentem był dzień, w którym usłyszałem o domu. Wtedy po raz pierwszy dotarło do mnie, że kiedyś będę musiał umrzeć. Wybiegłem z morza i popędziłem w kierunku wydm, żeby schować się przed zdradliwymi uderzeniami chłodnego powietrza. Pomarańczowe słońce leniwie chowało się za horyzontem. O tej porze ludzi na plaży dało się zliczyć na palcach obu rąk – jedni otrzepywali ubrania z piasku, inni cierpliwie wypuszczali powietrze z materacy. Patrzyłem na nich, leżąc na ręczniku, i beztrosko machałem nogami. Czułem się wyjątkowo szczęśliwy i nawet teraz przywołuję wspomnienie tych wakacji jako jedno z moich ulubionych. Czas zatarł część szczegółów, nie jestem już dokładnie pewien, które rzeczy wydarzyły się naprawdę, a które sam wymyśliłem. Nie mogę sobie przypomnieć, w jakim kostiumie była moja mama, kiedy uciekała przed tatą uzbrojonym w obślizgłą meduzę i garść cuchnących wodorostów. Nie pamiętam, co leciało w kinach ani jakie książki czytałem wieczorami. Nigdy jednak nie zapomnę dwóch rzeczy, które utrwaliły się w mojej podświadomości na zawsze niczym wypalone kwasem. Pierwsza – jakże wydaje się teraz błaha – to biust niskiej dziewczyny w białym kostiumie, która często rozkładała swój koc i śmieszny połatany parawan tuż za nami. Każdego poranka wprost zrywałem się z łóżka, by nie przegapić chwili, gdy wyjdzie z wody, a przez prześwitujący stanik zarysują się różowe brodawki. Bacznie obserwowałem ją, leżąc na brzuchu, żeby nikt nie dostrzegł małej burzy hormonów w moich obcisłych kąpielówkach. Druga rzecz wydarzyła się zupełnie niespodziewanie.

75


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Ciotka – siostra mojej mamy – zawsze traktowała mnie inaczej niż reszta dorosłych. Zwracała się do mnie jak do równego sobie, nie używała idiotycznych zdrobnień czy żałosnych żartów, którymi ludzie tak często próbują zjednać sobie dzieci. Uwielbiała też mówić i, co stanowi rzadkie połączenie, najczęściej robiła to z sensem. Ale tamtego dnia prawie się nie odzywała, zdawkowo zbywała wszystkie próby rozpoczęcia rozmowy. Dotąd pamiętam, w jakie osłupienie wprawiło mnie to, co w końcu powiedziała. – Dziwne… To ostatni raz, kiedy oglądam morze. Nigdy więcej tu nie przyjadę. Spoglądała gdzieś przed siebie i nie byłem pewien, czy w ogóle mówiła do mnie. Nigdy nie pytałem, ile ma lat, ale kiedy tak siedziała w brzydko pofałdowanym jednoczęściowym kostiumie i niemodnym kapeluszu, spod którego wystawały strąki siwych włosów, pomyślałem, że musi być już naprawdę stara. – O... O co ci chodzi, ciociu? – udało mi się z siebie wydusić. Uśmiechnęła się i przetarła oczy, jakby drobinki piasku wpadły w ich kąciki. – To długa historia. Właściwie to nigdy nie spodziewałam się, że mnie też się przytrafi. Może to zabrzmieć trochę niedorzecznie, ale uwierz, mówię prawdę. Pamiętasz, że dwa dni temu źle się czułam i zostałam w pokoju, prawda? Widzisz... Wtedy coś się wydarzyło. Bolała mnie głowa i położyłam się na łóżku, żeby odpocząć. Mogłabym przysiąc, że przymknęłam oczy jedynie na chwilę, a mimo to kiedy je otworzyłam, cienie w pokoju znajdowały się dużo bliżej łóżka niż wcześniej. Spojrzałam na zegarek, ale nie minęło nawet pięć minut. I wtedy dostrzegłam, że się wydłużają. Tak... tak jakby po mnie sięgały i chciały wciągnąć do swojej martwej czerni... – Przerwała na chwilę i pospiesznie rozejrzała się dookoła, jakby chcąc sprawdzić, czy aby nie robią tego właśnie w tej chwili. Nie mogłem oderwać od niej oczu i na śmierć zapomniałem o dziewczynie w białym kostiumie. Wyczuwałem, że to dopiero początek tej dziwnej opowieści i wkrótce mogę dowiedzieć się czegoś, co do tej pory było zarezerwowane dla świata dorosłych. Czegoś, co niekoniecznie musi mi się spodobać. – A co z nocą? Przecież wtedy nie można ich zobaczyć? – Ośmieliłem się zapytać, choć bałem się, że przypomni sobie, że mówi do dziecka i przerwie historię. Ona jednak znowu tylko się uśmiechnęła i zrobiła ruch, jakby chciała pogłaskać mnie po głowie. Ręka zawisła jej w powietrzu i nie zrobiła tego.

76


[ Łukasz Pytlik - przez pajęczyny i cienie ]

– Za to cię lubię – jesteś sprytny, nie słuchasz bezmyślnie. Masz rację, ciężko dojrzeć cienie, gdy wszystko tonie w ciemnościach... Na pewno nie raz widziałeś już pajęczyny, co? – Chciałem przytaknąć, ale zanim zdążyłem choćby ruszyć głową, słowa znów popłynęły. – Następnego dnia obudziłam się parę minut po północy. Bardzo chciało mi się pić, ale leżałam chwilę bez ruchu, żeby nie obudzić twojego wujka. Powoli odgarniałam pościel, kiedy dobiegły mnie dziwne, chropowate dźwięki dobiegające zza szafy stojącej naprzeciwko łóżka. Ciężko je opisać, ale brzmiały trochę tak, jakby ktoś wbijał w ścianę drobne paznokcie i niespiesznie wychodził zza drzwi. Nie chciałam budzić twojego wujka, więc tylko patrzyłam, jak z głębokiej czerni wyłania się nieregularny, biały kształt i miękko opada na pościel. Zanim pomyślisz, że to podmuch wiatru uniósł pajęczynę... Wszystkie okna były szczelnie pozamykane – Bóg jeden wie, w jaki sposób przyleciała do mnie. Uniosła się równie miękko jak wcześniej i przylgnęła mi do powieki. Spróbowałam krzyknąć, ale kiedy wciągnęłam powietrze, jej fragmenty wleciały mi do gardła. Nie wiem, czy zemdlałam czy po prostu zasnęłam... Teraz najmniejszy szelest sprawia, że wtulam się głęboko w poduszkę i staram się myśleć o czymś innym niż o pajęczynie snującej nici w głąb moich oczodołów. Zorientowałem się, że nerwowo rozkopuję piasek wokół siebie. Miałem go pełno pod paznokciami, ale mimo to zacząłem je lekko przygryzać. Ziarenka zgrzytały mi między zębami, ale nie wystarczająco głośno, by zagłuszyć głuche, coraz szybsze bicie mojego przestraszonego serca. – Pewnie nikt ci tego nie mówił, ale od lat należy do nas dom. Położony na brzegu lasu, wystarczająco daleko od drogi, żeby mieć tam spokój, ale nie na tyle, żeby go nie zauważyć. Jest jednopiętrowy, z dużą kuchnią i tarasem, który wychodzi na położone nieopodal jezioro. Niestety, nie nadaje się do pływania. Nie żyją w nim żadne ryby, a woda nawet w najgorętsze dni lata jest lodowato zimna. Jeśli chodzi o sam budynek, to nic nie zmienialiśmy. Meble przejęliśmy po poprzednich właścicielach, których nigdy nie poznaliśmy. Wszystkie zrobione są w ciemnym drewnie, przypuszczam, że wyciętym z lasu, który rośnie wokół domu. Niektóre, naprawdę przerażające, mają wyrzeźbione ludzkie twarze, wykrzywione w najdzikszych, najdziwaczniejszych grymasach. Ojciec chciał je od razu wyrzucić, ale wydawały się należeć do tego miejsca i coś powstrzymało nas od porąbania je na szczapy i spalenia w ognisku.

77


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Wspominałam już o lesie... Drzewa rosną tam bardzo gęsto i wysoko. Słońce zagląda przez okna, dopiero kiedy stoi wysoko na niebie, tak jakby nie mogło się przebić przez głęboką zieleń koron. Mój dziadek powiedział kiedyś, że czuje się tam prawie jak w kościele. I choć brzmi to nieco dziwacznie – chyba miał rację. W wakacje zdarzało mi się tam jeździć na długie tygodnie, ale nigdy nie usłyszałam nawet jednego ptaka czy zwierzęcia przemykającego gdzieś między krzakami. To nie oznacza oczywiście, że w ogóle ich tam nie ma. Byłam niewiele starsza od ciebie w dniu, kiedy spotkałam pierwsze z nich. Siedziałam na werandzie, popijając mrożoną herbatę, i ostatnią rzeczą, której się spodziewałam, był odgłos potężnych łap stąpających po naszym świeżo skoszonym trawniku. Potężny kształt wyłaniał się zza rogu. Miał poszarpane, niemal całkiem siwe futro, ogromne – choć połamane – pazury i cielsko, które wydało mi się najbardziej przerażającą rzeczą, jaką stworzył Bóg. Niedźwiedź przystanął, uniósł łeb do góry i zaczął węszyć. Nagle odwrócił się w moim kierunku i zobaczyłam... bielmo na jego oczach. Był zupełnie ślepy, ale mogłabym przysiąc, że wiedział, że tam jestem i patrzę na niego. Potężna paszcza poruszyła się, jakby chciał zaryczeć. Zamiast tego z jego piersi wydobył się tylko cichy i niepokojąco ludzki jęk. Łapy, które wydawały się solidne niczym dęby, ugięły się pod nim i runął gwałtownie, jak ścięte drzewo. Z pyska popłynęła mu krew, wsiąkając powoli w ziemię. Nie wiem, czy mam rację, ale wydaje mi się, że jego śmierć przywróciła temu miejscu dziwne właściwości. Dotąd uśpione, teraz rozbudziły się na nowo... Od tamtego dnia zawsze, gdy przyjeżdżaliśmy, znajdowaliśmy truchła zwierząt – ptaków, wilków, saren – w różnym stopniu rozkładu rozsiane po całej posesji. Dziadek z ojcem przenosili je do lasu bez słowa, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie, którego sensu nie potrafiłam pojąć – Ciocia zakopała stopy w ciepłym piasku i zatrzęsła się, jakby to wspomnienie było namacalnie zimne. Nie miałem już pojęcia, czy opowiada prawdziwą czy straszną, lecz wymyśloną historię. Tak czy inaczej – nie mogłem przestać jej słuchać. – Właściwie, to nie wiem, czy dobrze robię, opowiadając ci to wszystko... Masz wakacje, nie powinieneś myśleć o takich rzeczach. – Ależ nie! – Gorączkowo potrząsnąłem głową. – Proszę, ciociu, to najciekawsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem.

78


[ Łukasz Pytlik - przez pajęczyny i cienie ]

– Naprawdę? Niech ci będzie. Lato ustąpiło jesieni, ta niepostrzeżenie zmieniła się w zimę. Zdążyłam już zapomnieć o niedźwiedziu i martwych zwierzętach. Spisywałam listę świątecznych prezentów, kiedy zadzwonił telefon. Odebrała go mama. Nie mówiła dużo, głównie słuchała. Miałam już wtedy trzynaście lat i doskonale zdawałam sobie sprawę, że stało się coś złego. Gdy skończyła, odłożyła słuchawkę i stała tak przez chwilę, rysując palcem niewidzialne wzory na tarczy telefonu. Poprzedniego wieczoru zaginął dziadek. Całą rodziną szukaliśmy go od świtu do późnej nocy. Wykonaliśmy setki telefonów do znajomych, przetrząsnęliśmy wszystkie szpitale i kostnice. Nigdzie go nie było. Do miejsca, które nazywał „kościołem”, pojechaliśmy na samym końcu, bez większych nadziei. Wyruszyliśmy następnego dnia z samego rana i dotarliśmy do celu wczesnym popołudniem. Samochód dziadka stał schowany w cieniu na samym końcu podjazdu. Drzwi od strony kierowcy były otwarte na oścież, a kluczyki wisiały w stacyjce. Przez moment wydawało mi się, że gdy na nie spojrzałam, zakołysały się, ale to było tylko złudzenie. Nasze kroki zadudniły po deskach werandy – oprócz nich nie było słychać niczego. Przeszliśmy przez ciemny przedpokój i opustoszałą o tej porze roku kuchnię wprost do salonu. Drzwi na taras były otwarte na oścież. Wszystkie meble, prócz skórzanego fotela, stały pod ścianami tak, że ten, kto na nim siedział, znajdował się w centralnym punkcie pokoju. Poczułam, jak tata kładzie mi rękę na ramieniu i drżącym głosem prosi, żebym poczekała w aucie. Nie wiem, czy nie posłuchałam go celowo czy coś kazało mi podświadomie zignorować to, co powiedział. Nim zdążył mnie zatrzymać, stałam już przy zwykłym, lecz przerażającym wtedy meblu, odwróconym do nas oparciem. Znalazłam dziadka. Martwe oczy miał szeroko rozwarte, podobnie jak usta. Sine dłonie były tak mocno zaciśnięte na wychudzonych nogach, że wyglądały jak szpony. Czarny, elegancki garnitur był ubrudzony czymś, co wyglądało jak odchody małych zwierząt. Mama zaniosła się szlochem i prawie na oślep wybiegła z domu. Wtedy stała się rzecz, która jeszcze przez wiele nocy prześladowała mnie w koszmarach. Dziadek poruszył językiem. Ojciec głośno wciągnął powietrze, a ja nie byłam w stanie poruszyć choćby najmniejszym palcem. Spomiędzy napuchniętych, martwych ust

79


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

wyszedł pająk. Plótł sieć, której sieci ginęły w mroku gardła. Zrobiło mi się niedobrze i słabo na myśl o pajęczynie rozpostartej głęboko w jego wnętrznościach. Wychodząc z domu nie dawało mi spokoju to , co zobaczyłam w oczach dziadka. Choć szeroko otwarte – nie było w nich strachu ani spokoju. To było coś innego. Jakaś duma, odwaga granicząca z zuchwałością. Pomyślałam, że w chwili mojej śmierci chciałabym móc spoglądać przed siebie dokładnie tak samo... Ciocia podniosła się z leżaka i zaskakująco lekkim krokiem podbiegła w stronę morza. Przytuliła się do męża, a kiedy ten odwrócił się, żeby ją pocałować, pchnęła go ze śmiechem do wody. Zrozumiałem, że to koniec historii, i chociaż bardzo bym prosił, to nie dowiem się już niczego więcej. Rodzice zaczęli pakować rzeczy i niecałe pół godziny później ruszyliśmy do hotelu. Na kolację wszyscy wzięliśmy sobie krewetki, tata pozwolił mi wypić cały kieliszek wina, a ciocia znowu zachowywała się jak ciocia i ciągle rzucała żartami. Niektóre z nich były całkiem śmieszne. Rano już jej nie było. Nie znaleźliśmy jej martwej w hotelowym łóżku, pod prysznicem czy na plaży. Zostawiła wszystkie rzeczy tam, gdzie leżały, i dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Nikt nic nie widział. Wujek szalał z niepokoju, rodzice wypominali sobie, że to drugie powinno było coś zrobić. A ja? Siedziałem na balkonie i w ogóle się nie odzywałem. Dobrze wiedziałem, dokąd pojechała. Dzień wcześniej powierzyła mi sekret i nie miałem zamiaru zawieść jej zaufania. Miałem tylko nadzieję, że przed śmiercią zdążyła zobaczyć to samo co dziadek. I że umarła szczęśliwa. Jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do domu i moje wakacje skończyły się w połowie lipca, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęły. Jak przez mgłę pamiętam pogrzeb i ciche rozmowy dorosłych, z których wyławiałem pojedyncze zdania i słowa. „...Nie mogła... sama...” „...szybko?” „...tym fotelu...” „Absolutna cisza.” „...pajęczyny.” „...całkiem sama... Przerażające.” „Las.” „Dom.”

80


[ Łukasz Pytlik - przez pajęczyny i cienie ]

„Ten dom...” Chodziłem pomiędzy nimi ze spuszczoną głową i uśmiechem na twarzy. Czekałem. Czekałem, aż wszyscy pójdą, żeby zbliżyć się do otwartej, wyłożonej atłasem trumny, odchylić powiekę cioci i sprawdzić, czy udało jej się odejść tak, jak chciała. Zapomniałem, że wszyscy mieli mnie tylko za dzieciaka, który za bardzo nie rozumie, co się teraz dzieje, i przestraszony plącze się bez sensu po pokojach. Gdy tylko zbliżałem się do zwłok, dorośli mnie wyganiali. „Nie powinieneś oglądać takich rzeczy!” Następnego dnia w telewizji transmitowali mecz mojej ulubionej drużyny i zapomniałem o tajemnicy domu, do którego droga wiedzie przez pajęczyny i cienie.

Ponowne rozważania nad śmiertelnością dopadły mnie dopiero na drugim roku studiów. Wszystko zaczęło się od – wydawałoby się niewinnych – problemów ze wzrokiem. Złożyłem je na karb wyczerpania sesją i obiecałem sobie odstawić na dłuższy czas wszelkie używki. Podwójne widzenie jednak nie ustępowało, a wzdłuż kręgosłupa zacząłem odczuwać dokuczliwe bóle, jakby ktoś raził mnie prądem. Diagnoza była równie prosta co bezlitosna: sclerosis multiplex, zwane też stwardnieniem rozsianym. Wszelkie prognozy co do przebiegu choroby były bezcelowe – u każdego pacjenta przebiega ona inaczej. Mogłem w szybkim tempie stać się inwalidą, równie dobrze objawy mogły być rzadkie i nie utrudniać mi normalnego funkcjonowania. W mojej naturze nigdy nie leżało bezczynne oczekiwanie na to, co przyniesie los. Postanowiłem walczyć i, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, żyć pełnią życia. Ożeniłem się z niską dziewczyną o dużych piersiach i małych różowych brodawkach. Byliśmy w sobie bardzo zakochani. Mieszkaliśmy w ciasnym, ale gustownie urządzonym mieszkaniu. Często kochaliśmy się na pralce. W piątki lubiliśmy oglądać azjatyckie thrillery, które ściągaliśmy z Internetu. Czasem jedliśmy lody truskawkowe, czasem zamawialiśmy pizzę.

81


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Z powodu mojej choroby nie zdecydowaliśmy się na dziecko. Pomysł o adopcji dojrzewał w nas długie miesiące, wiele nocy przesiedzieliśmy opatuleni kocami, omawiając wszystkie za i przeciw. Pamiętam, jak moja żona sięgnęła po swój ulubiony, zielony kubek z herbatą, wzięła spory łyk i zaczęła przekonywać mnie do czegoś, czego wcześniej nawet nie brałem pod uwagę. Gdy skończyła – nie miałem żadnych wątpliwości, że właśnie tak powinniśmy postąpić. Zawsze uważałem, że i tak mamy mnóstwo szczęścia, podzielenie się nim z kimś, kogo los potraktował gorzej niż nas, wydawało się najoczywistszą rzeczą pod słońcem. Złożyliśmy wszystkie potrzebne papiery, co już samo w sobie było nielichym osiągnięciem, biorąc pod uwagę biurokratyczną drogą przez mękę. Kobieta prowadząca nasz proces adopcyjny skrupulatnie upewniała się, czy naprawdę chcemy to zrobić. Za każdym razem zgodnie przytakiwaliśmy, nim zdążyła dokończyć pytanie. Chłopczyk pojawił się w naszym życiu pod koniec listopada i był piękny, mądry, najdoskonalszy na świecie. Miał sześć lat, brzuch, który zdradzał zamiłowanie do słodyczy, cienkie blond włosy, a w lewej ręce zawsze trzymał szarego misia o wielkich, kręcących się oczach z czarnych guzików. Chłopczyk był naszym ukochanym, wymarzonym dzieckiem. Chłopczyk cierpiał na autyzm. Wiedzieliśmy, że będzie trudno. Był wyjątkowo impulsywny, przejawiał skłonności do samoagresji. Uspokajały go jedynie rzeczy, które się obracały, tak jak oczy jego zabawki. Potrafił godzinami bawić się kurkami w wannie czy pokrętłem na starym radiu, które postawiliśmy w jego pokoju. Czasem zdarzało mi się myśleć, że spróbowaliśmy już wszystkiego, i zrezygnowany wbijałem wzrok w ścianę. Mimo to nie poddawaliśmy się, chociaż to moja żona była motorem napędowym tej domowej kuracji. Krok po kroku, spokojnie, czasem bez słów, a tylko dotykiem, oswajaliśmy się ze sobą. Pewnego piątku wróciłem zmęczony z pracy i padłem na kanapę. Leżałem tak z zamkniętymi oczami, kiedy usłyszałem miękkie kroki zmierzające w moim kierunku. Spojrzałem w stronę, z której dochodziły i zobaczyłem... Cień.

82


[ Łukasz Pytlik - przez pajęczyny i cienie ]

Kierował się w moją stronę. Pod wpływem mętnego wspomnienia z bardzo dawna, dostałem gęsiej skórki. Coś mi to przypomniało, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze co. Cień drgnął, a jego właściciel ruszył w moją stronę. Wtedy po raz pierwszy objął mnie mój adoptowany... Nie. Objął mnie mój syn. Poczułem, jak łzy napływają mi do oczu i odwzajemniłem mocno uścisk. Słyszałem, jak bije jego serce, i jestem pewien, że moje biło dokładnie tym samym rytmem, tak jakby szukały się przez te wszystkie miesiące, a teraz w końcu znalazły i miały już zawsze razem pompować krew i uczucia, które do siebie żywiliśmy. Późnym wieczorem nasza trójka zasnęła razem i to był jeden z tych momentów, do których chcemy wracać, kiedy wszystko się wali, a nam pozostaje tylko bezsilnie wyć. To było w piątek, pod koniec marca. Pierwszy poniedziałek kwietnia był bardzo ładny. Głęboko wciągałem powietrze do płuc i wyobrażałem sobie, że wypełniają się wiosną. Zewsząd dobiegało szczekanie psów wyczuwających, że miesiące, podczas których marzły im łapy, mają się ku końcowi. W blokach okna były pootwierane na oścież, firanki rzucone gdzieś w kąt nie zasłaniały cieni właścicieli, którzy miotłami pozbywali się pajęczyn z rogów sufitu. Jeśli chodzi o mnie, to od dawna nie miałem zawrotów głowy czy drżenia rak. Wszystko wracało do życia i nawet nasza klatka schodowa zdawała się nabierać intensywniejszych, niemal pastelowych kolorów. Stanąłem przed drzwiami, włożyłem klucz do dziurki. I ogłuchłem. Czułem – nie słyszałem – nieznośne dźwięczenie w uszach i nie wiedziałem, dlaczego wszystko się trzęsie. Zamiast stać – leżałem, tył czaszki zaczynał pulsować, jakby coś w niej rosło. Ktoś chwycił mnie pod ręce i zaczął ciągnąć w dół schodów. Stopy obijały mi się o stopnie, próbowałem coś powiedzieć, ale w szoku odgryzłem sobie czubek języka i zamiast słów z ust wyleciał mi kawałek mięsa. Nie wiem, jak mogłem nie zauważyć płomieni, które pożerały piętro, połamanych drzwi, które podobno uderzyły wprost we mnie, czy szkarłatnych plam na ubraniu. W mieszkaniu eksplodował gaz. Nasz syn zginął na miejscu – stał przy samej kuchence, kiedy to się stało. Nawet nie zdążył poczuć, jak szalona chmura ognia unosi

83


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

go pod sufit, mięsień po mięśniu rozrywa jego delikatne ciało, a zwęglone szczątki rozsmarowuje po ścianach. Żona zmarła w szpitalu. Nie odzyskała przytomności. Smutną ironią było to, że poparzenia, których doznała, i tak zmieniłyby jej życie w piekło. Nigdy już nie mogłaby biegać, chodzić czy nawet załatwiać się samodzielnie. Policja uznała wszystko za nieszczęśliwy wypadek i zamknęła sprawę. Jak mało wiedzieli! Podobnie jak wiele lat temu tylko ja znałem całą prawdę. Ale tym razem nie uśmiechałem się, spoglądając na trumnę. Zastanawiałem się, co robiła moja ukochana, kiedy nasz dotknięty autyzmem synek wchodził do kuchni. Przeczołgiwał się, jak to miał w zwyczaju, pod nogami krzeseł, mijał stół, pewnie po drodze skopał drzwi od zamrażarki. Może krzyknął i podskoczył parę razy przed kuchenką. Mógł przechylić głowę, zanim poczuł, jak ogarnia go spokój, kiedy zaczął bawić się tymi dziwnymi, lśniącymi rzeczami, które tak fajnie się kręcą. Upojeni iluzją normalności, zapomnieliśmy, że ani na chwilę nie powinniśmy spuszczać go z oka. Gdyby nie piątkowy wieczór, nigdy nie zostałby sam w kuchni, żeby bawić się kurkami od gazu. Miałem zamiar zatrzymać się na parę dni u moich rodziców, lecz przerażony myślą o wszystkich litościwych spojrzeniach i wyrazach współczucia, szybko zarzuciłem ten pomysł. Celowo i z premedytacją wpędziłem się w alkoholizm. Jadowicie bolesny kac występujący na przemian z otępieniem pozbawiał mnie czasu na rozmyślania. Mógłbym powiedzieć, że zapomniałem o mojej chorobie, ale to nie byłaby prawda. Od ponad czterdziestu ośmiu godzin miałem potworne zaburzenia równowagi, nie mogłem też wydusić z siebie ani jednego zdania, które nie zamieniłoby się w bełkot. Przestałem walczyć, poddałem się i marzyłem o bolesnej śmierci. Zdarzało mi się myśleć o samobójstwie: zawiesiłem już nawet sznur na hotelowym żyrandolu, ale nie zdołałem się wdrapać na krzesło – nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Leżałem, spoglądając przez pętlę na sufit, i próbowałem powstrzymać łzy. Wtedy usłyszałem ciche, niemal nieśmiałe drapanie w podłogę pod łóżkiem. Nim zdążyłem się odwrócić, zobaczyłem, jak wszystkie cienie w pokoju zwróciły się w moją stronę. I ten potężny,

84


[ Łukasz Pytlik - przez pajęczyny i cienie ]

który rzucała szafa, drugi, nieco mniejszy, od szafki nocnej i te drgające, od zasłon. Przypomniałem sobie wszystko, co powiedziała mi ciocia w tamto lipcowe popołudnie. Wiedziałem już, co wydaje dźwięk spod łóżka. Podczołgałem się w jego kierunku i odchyliłem opadającą na podłogę kołdrę. A potem pozwoliłem, żeby pajęczyny oplotły mi oczy. Przez następnych kilka tygodni czułem się nieco lepiej, choć ręce wciąż mocno mi drżały i zdarzały się dni, kiedy wylewałem całą wodę ze szklanki, nim zdołałem ją podnieść do ust. Wbrew wcześniejszym obawom zamieszkałem u rodziców. Staraliśmy się nie wchodzić sobie nawzajem w drogę i jedynymi wspólnymi momentami były milczące obiady i kolacje. Nocami szukałem dokumentów, które mogłyby mnie naprowadzić na ślad domu. Zbadałem każdy zakamarek, zajrzałem do najciemniejszych kątów. Mimo to nic nie znalazłem. Nie miałem wyjścia, musiałem porozmawiać z nimi. Ojciec udawał, że nie wie, o co chodzi, matka próbowała zmieniać temat. Z każdym kolejnym słowem coraz wyraźniej czułem, jak domyślają się, co chcę zrobić, i rozpaczliwie próbowali mnie odwieść od szalonego, według nich, pomysłu. Równie zrezygnowany, co wściekły wyszedłem, mocno trzaskając drzwiami. Musiał być sposób, żeby to z nich wyciągnąć. Musiał być! Zegar wybijał trzecią w nocy, gdy wróciłem. Pod pachą kurczowo ściskałem wypchaną po brzegi reklamówkę. Drut kolczasty, który w niej schowałem, przebił torbę i ranił mi skórę, jakby chcąc ostrzec przed tym, co chciałem... co musiałem zrobić. Wahadło, sekunda po sekundzie, odmierzało moje kroki. Stanąłem przed ich sypialnią i najciszej, jak mogłem, wyciągnąłem tasak. Ręka bardzo mi drżała i w duchu przeklinałem z całych sił przeklętą chorobę. Zanim jednak zrobiłem choć krok w kierunku łóżka rodziców, zamknąłem oczy i bezgłośnie poruszając ustami, zacząłem liczyć do dziesięciu. Nie dotarłem nawet do ośmiu, kiedy poczułem, jak czyjaś dłoń łapie mnie za ramię. – Co robisz, synu? – Ojciec patrzył na mnie łagodnie, ale bez współczucia. – Ja.. Ja... – Nie wiedziałem, co powiedzieć człowiekowi, którego jeszcze chwilę

85


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

wcześniej miałem zamiar torturować. Patrzyliśmy na siebie, czekając, aż ten drugi przerwie milczenie. Ojciec odchrząknął i sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął z niej równo poskładany kawałek papieru. Nie musiałem pytać, co to jest. Zamiast podziękowania – pokiwałem głową. Objęliśmy się i poczułem się podobnie jak wtedy w piątek pod koniec marca. Włożyłem mapę do klapy marynarki i wybiegłem z pokoju. W lustrze zobaczyłem jeszcze, jak ojciec obraca się, żeby coś mi powiedzieć, ale nie zatrzymałem się. Bałem się, że jeśli to zrobię, nie znajdę już w sobie tyle siły, by ich zostawić. Nie tak miało wyglądać nasze pożegnanie. Przez całą drogą walczyłem z uporczywym bólem. Kilka razy musiałem zjechać z szosy, bo nie miałem pojęcia, która z dwóch dróg jest tą prawdziwą. Ale parłem przed siebie, jakby od tego zależało moje życie. I prawie tak było, tyle że zamiast życia – stawką była tu śmierć. Prawie przegapiłem skręt w polną drogę, przy której stała brudna tabliczka z naszym nazwiskiem. Wycofałem i wjechałem w gęstą mgłę. Poczułem się jak ślepiec błądzący po nieznanym, opustoszałym mieszkaniu, ale podświadomie czułem, że jadę w dobrym kierunku. Miałem ochotę zamknąć oczy i pozwolić, żeby wszystko działo się gdzieś indziej, obok mnie. Zwolniłem i samochód leniwie potoczył się przez pokłady błota i traw. Czułem, jak ogarnia mnie senność – wynik zużycia całej adrenaliny na szaleńczą nocną jazdę. Nie jestem pewien, ale mogła to być też atmosfera, którą roztaczał wokół siebie dom. Dom, który czekał na mnie przez całe życie, a teraz wyłonił się z mgieł, jak rosiczka wabiąca naiwnego owada. Zaparkowałem przy samych schodach. Podjazd prowadzący do garażu był całkowicie zarośnięty. Było zimno, jezioro odpychało wilgocią, wszystkie stopnie prowadzące na ganek były zbutwiałe, a wokół panowała cisza, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałem. Podmuchy wiatru szarpały źdźbła traw, które ocierając się o siebie w ogóle nie szeleściły. Spomiędzy sosen rosnących na samym skraju lasu wyszło jakieś stworzenie. Wydawało się, że uważnie mierzy mnie wzrokiem, zanim znikło w szachownicy lasu i mgły. Nie dobiegły mnie stąpnięcia łap grzęznących w torfowiskach czy tętent kopyt

86


[ Łukasz Pytlik - przez pajęczyny i cienie ]

łamiących spróchniałe gałęzie. Absolutna, pierwotna cisza. Chciałem wrzasnąć, ale krzyk uwiązł mi w gardle. Bałem się, że otworzę usta i nie wydobędzie się z nich żaden dźwięk. Mogłem jeszcze się wycofać – ale nie chciałem. Rozejrzałem się wokół siebie i rzuciłem kluczyki od auta najdalej, jak mogłem. Wchodząc do domu czułem, jak zapominam o rzeczach, które miały kiedyś dla mnie znaczenie – tak jakby nie mogły wydostać się z pajęczyny mlecznobiałej mgły za oknami.

W środku unosił się zapach stęchlizny i lasu. Wszystko – przekrzywione ściany, połamane meble o pozdzieranych obiciach, rozmazane, wyblakłe obrazy, poczerniałe podłogi – nosiło znaki wilgoci. To, razem z ciężkim powietrzem i drobnymi pyłkami unoszącymi się wokół mnie, sprawiało wrażenie, jakbym już teraz znalazł się w zupełnie innym świecie. Złapałem się na tym, że wstrzymuję oddech i przystaję, czekając, aż zza ściany lub spod podłogi wyłoni się jakiś nieludzki, mroczny kształt. Ale oprócz mnie, była tu tylko cisza. Nie zakłócały jej ani moje kroki, ani skrzypienie drewna – wszystkie odgłosy były mocno przytłumione, jakby dobiegały z głębi oceanu. Prawie nie czułem prawej nogi i ciągnąłem ją za sobą, jak kawał drewna. Nagle czerń przedpokoju zmąciły rozedrgane promienie słońca. Znalazłem się w salonie. Wydawał się być prawie nietknięty piętnem rozkładu. Ściany, zupełnie inaczej niż w reszcie domu, trzymały się idealnie prosto. Szklane drzwi, rozciągające się na całą długość tarasu, wyglądały, jakby ktoś dokładnie je umył tuż przed moim przybyciem. Może było to tylko złudzenie wywołane faktem, że pokój był pusty, nie licząc ogromnego czarnego fotela stojącego dokładnie pośrodku. „...Stałam już przy zwykłym, lecz przerażającym wtedy meblu...” Chyba do samego końca nie wierzyłem, że to miejsce istnieje naprawdę. A jednak stałem w salonie, patrząc na fotel, na którym zmarł mój pradziadek, moja ciocia i wiele, wiele innych osób z naszej rodziny, których nigdy nie poznałem. Dopiero teraz dotarło do mnie, że to stanie się już, za chwilę, teraz. Oparłem się plecami o ścianę

87


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

i wziąłem głęboki oddech. Gdy wypuszczałem powietrze, podświadomie zauważyłem, że coś się zmienia. Coś. Patrzyłem wprost przed siebie, gdy cienie drzew zafalowały jak pod wpływem ostrego porywu wiatru, i przepełzły przez szyby wolno niczym węże, po czym zaczęły wić się w moim kierunku. Pyłki, unoszące się dotąd bezwładnie w powietrzu, zawirowały, tworząc cieniutkie pajęczyny, które powoli, palec po palcu, oplatały moje dłonie. Strząsnąłem je gwałtownymi ruchami i bez pośpiechu zbliżyłem się do fotela. Miękko opadłem na siedzenie i obserwowałem, jak cienie wypełniają pokój. Ustąpiło podwójne widzenie, niedowład nóg – poczułem się jak normalny, zdrowy człowiek. Wyprostowałem się na oparciu i pojąłem prawdziwą istotę tego miejsca. Dom nie dawał spokoju ani ukojenia. Pozwalał za to zobaczyć śmierć taką, jaka jest naprawdę – nie była końcem, lecz najstraszniejszą i najbardziej samotną chwilą przed końcem istnienia. Ale dawał coś jeszcze – szansę, krótką jak mgnienie oka, na stoczenie boju z własnym przerażeniem, splunięcie mu w twarz i pogrążeniu się w przerażającej nicości z wysoko uniesioną głową. Bez gnicia w przemoczonych moczem, starczych ubraniach, bez fałszywego szlochu i dotyku bliskich myślami błądzących już wokół kosztów pogrzebu, bez obcej pielęgniarki trzymającej za rękę w brudnym szpitalu. Wbiłem palce głęboko w oparcia, aż poczułem, że zrogowaciała skóra boleśnie wchodzi pod paznokcie. Serce waliło mi jak oszalałe, strużki potu zalewały czoło, gdy szeroko otwartymi oczami zuchwale spoglądałem w nadchodzącą nicość. Czułem, jak umieram – opleciony pajęczynami, ukryty w cieniach tego dziwnego miejsca, którego genezy miałem nigdy nie poznać. Wiedziałem już, że nie spotkam nikogo po drugiej stronie, że nie ma drugiej strony, że moją żonę i synka zjadają ślepe, białe robaki o obłych cielskach. Dom naznaczył moją śmierć godnością, ale nie nadał jej sensu. A przecież tak bardzo chciałem, żeby było na odwrót.

88




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.