26
#
SZCZĘKI SERIA KRWIĄ PISANE CZĘŚĆ 1 HORROR WŁOSKI CZĘŚĆ 4 POTWORY Z GŁĘBIN TO WYPEŁZŁO Z WODY PRZEWODNIK WYWIAD: MAGDALENA MARIA KAŁUŻYŃSKA RELACJE: HORROR FESTIWAL, UNSOUND FESTIVAL FILMY: Aligator - Lake Placid, Frankenfish, Klinika, Matnia, Mega Shark vs. Giant Octopus, Pirania 3D, Potwór z Czarnej Laguny, Zemsta KSIĄŻKI: Dziewczyna, która chciała się zemścić, Hipnotyzer, Maska, Misterioso, Mucha, Ostatni rejs ”Fevre Dream”, Strażnicy piekła KOMIKS: Hellblazer: Ogień potępienia, Mroczna Wieża: Narodziny rewolwerowca BOGDAN RUSZKOWSKI „TATUŚ” (OPOWIADANIE) BOGDAN RUSZKOWSKI „WINDA” (OPOWIADANIE)
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
2
Jest synonimem rzeczy monstrualnej, ogromnej, a poprzez pryzmat Biblii - także zła. Imion miał wiele (wielu mitologicznych przodków/poprzedników), lecz współczesna kultura chrześcijańska pamięta go jako Lewiatana. I słowo to w każdym swym kontekście budzi bliżej nieokreślone, podświadome historii, sztuka nie omieszkała obdarzyć nas setkami domniemanych wizerunków, uczucie grozy. wyobrażeń, opisów, czy też interpretacji Słowo Lewiatan i jego pochodzenie tłu- mitycznej bestii, ale my sięgnijmy do opisu maczone jest różnie. Jedni wywodzą je od najbardziej pierwotnego, a mianowicie zahebrajskiego Liwiathan - „istota o wijącym wartego w biblijnej Księdze Hioba: się ciele”, inni zaś sugerują, iż jest ono „Wrota jego zębów któż otworzy, bo przekształconym imieniem ugaryckiego strach około zębów jego. Księcia Morza – Lotana. Za tymi sugeŁuski jego mocne jak tarcze, bardzo stiami przemawia fakt, że Lotan także ściśle spojone. (...) miał być jakoby istotą demoniczną, o wieZ ust jego lampy wychodzą, a iskry lu głowach, co zgadzałoby się z grubsza ogniste wyrywają się. z opisem Lewiatana. Z nozdrzy jego wychodzi dym, jak z garnca wrzącego albo kotła. A więc jak miałby ów Lewiatan wyglądać? Dech jego węgle wypala, a płomień Oczywiście, jak to już bywa w przypadku z ust jego wychodzi. (...) wszelkich mitycznych stworzeń w naszej
Opis ten nie do końca pasuje do morskiego stwora, a zdaje się być raczej archetypem wszelkich średniowiecznych wierzeń o smokach - bestiach ogniem ziejących, których pełno było w średniowiecznych, przesiąkniętych biblijnym mistycyzmem i religijnym lękiem czasach. Jednak Lewiatan ma być - jak chce Biblia - stworzeniem starszym, niż Ziemia, starszym niż morze. To uosobienie kosmicznej prasiły, pokonanej „mieczem Jahwe”, by wyłonił się świat. To właśnie Lewiatan (zwany czasami Tannin) miał władać otchłanią kosmicznego oceanu, z którego na słowa Jahwe stał sie świat i wszystko, co na nim żyje. Jego pochodzenie wydaje się więc tłumaczyć mity o morskich wężach. Ich opisy z grubsza pokrywają się z wizerunkiem Lewiatana, a jego pochodzenie z praoceanu przetransformowało sie na lęk przed niezmierzonymi (w tamtych czasach) wodami oceanów. Morskie i oceaniczne akweny jeszcze w czasach wielkich odkryć geograficznych stanowiły niezbadaną tajemnicę, która mogła kryć w swych przepastnych głębinach wszelkie twory, nawet takie, które w swej genealogii wywodziły sie od Lewiatana. Jeśli dodamy jeszcze, że wedle wierzeń Lewiatan - choć ujarzmiony przez Boga, ale nie zgładzony - drzemie gdzieś na dnie morza/oceanu, to lęki tamtych czasów wydają się usprawiedliwione. Nie zaatakuje niepodrażniony, ale wzburzenie wód może go obudzić. Stąd ten strach panujący we wczesnych wiekach pośród marynarzy. Bali sie wypływać zbyt daleko na nieznane wody, bo nie obudzić ze snu Lewiatana. Jak wierzono - w jednej chwili Świetnym przykładem mitologicznebył zdolny połknąć nawet słońce. go węża morskiego jest skandynawski Midgardsorm, zwany także Jormungand. Ten motyw z kolei nasuwa nam na myśl Był to wielki wąż, który zaraz po swych ścisłe konotacje z innymi kulturami, inny- narodzinach został strącony przez Odina mi mitologiami - nie tylko chrześcijańską, w wody „światowego morza”, opływająktóra nie może uzurpować sobie praw do cego ziemię. Tam rósł, aż osiągnął monmitycznego węża. strualne rozmiary. Opasawszy całą ziemię
3
zaczął kąsać swój ogon, przez co zaczęto nazywać go „pasem ziemi”. Nawet mityczne skandynawskie olbrzymy czuły przed nim lęk i obawiały sie łowić ryby zbyt daleko od brzegu. Skandynawska wiara w olbrzymiego węża nie przestała funkcjonować wraz ze średniowieczem. Eric Pontoppidan, biskup z Bergen pisał w 1753, że w Norwegii wiara w istnienie gigantycznego węża morskiego jest tak silna, że próby jakiegokolwiek jej podważenia narażają czyniącego je osobnika na śmieszność. Wedle tradycji krajów skandynawskich węże morskie dzielą się na dwa rodzaje. Pierwszy żyje wyłączne w morzu i tylko czasem wpływa w rozlewiska rzek, a drugi żyje na lądzie do momentu, aż urośnie tak bardzo, że poruszanie się po ziemi staje się dla niego zbyt dużym problemem. Węże morskie - jak podają wierzenia - mają od 25 do 50 metrów długości, ich skóra, według jednych źródeł, jest sztywna i pokryta łuską, a według innych - miękka i gładka
4
jak aksamit. Prawie wszystkie opowieści mówią o głowie w kształcie przypominającym głowę końską, z dużymi, blisko siebie osadzonymi oczami. Pewnym wariantem lub pochodną mitu o Midgarsdormie może być szkocki potwór - wąż morski Stoorworm, który jeśli nie otrzymał w ofierze dziewicy, pustoszył wybrzeża. Zgładzony został postępem: z jego zębów powstały Wyspy Owcze i Szetlandy, uderzeniem ogona oddzielił Skandynawię od Danii (tj. utworzył Skagerrak i Kattegat), a z jego zwiniętego w konwulsjach ciała powstała Islandia. Jednak ten, kto myśli, że tylko węże morskie zasiedlały morskie głębie, ten bardzo się myli. Morska toń - wedle wierzeń - miała obfitować w dziwaczne, straszne i niejednokrotnie krwiożercze stworzenia, których podstawowym zamysłem było atakować bogu ducha winne statki, nieopacznie zapuszczające się w niezbadane dotąd rejony mórz.
Jednym z takich wyjątkowo uciążliwych i agresywnych wobec okrętów stworzeń (do tego dość często, zgodnie z różnymi doniesieniami, spotykanym!) był niejaki Kraken. Pierwsze oficjalne wzmianki w źródłach historycznych ery nowożytnej pochodzą z 1755 roku z opracowania „Natural History of Norway” wspominanego już Erica Pontoppidana . Ale wcześniej wspominał o nim Piliniusz Stary, według którego stwór miał blokować Cieśninę Gibraltarską i nie przepuszczać tamtędy okrętów. Kraken miał być gigantycznych rozmiarów zwierzęciem podobnym do ośmiornicy, a tak opisuje go wspomniany wcześniej Pontoppidan: „Nazywa się go Krakiem, Kraxem, lub, jak mówią niektórzy, Krabbem. Ta ostatnia nazwa używana jest najczęściej. I rzeczywiście wydaje się, że ona najlepiej pasuje do tego stworzenia, które jest okrągłe, spłaszczone i ma wiele ramion i odnóży.” * Co do rozmiarów Krakena, jedno jest pewne: musiał być gigantyczny, skoro wzmianki w legendach mówią, że był w stanie swymi mackami wciągnąć pod wodę cały okręt. Franciszek Tuczyński*, który Krakena nazywa Polipem, przytacza historię kapitana Magnusa Densa, który pomiędzy przylądkiem Negro, a Wyspą Św. Heleny miał spotkać tego mitycznego stwora. Kraken zaatakował jego statek w trakcie przeprowadzanych robót konserwacyjnych. W trakcie walki z potworem udało się załodze odciąć kawał jednego z odnóży stworzenia, liczący długość 25 stóp. Wedle ich obliczeń, całość macki Krakena musiała oscylować w granicach 40 stóp.
to w jednym z francuskich czasopism ukazał się artykuł, wzmiankujący o znalezisku pewnego wielorybnika, który odkrył w gardle złowionego wieloryba ramię Krakena o długości 27 stóp. Najważniejsze jest jednak to, iż mity o Krakenach mogą zawierać w sobie cząstkę prawdy! Występują bowiem w przyrodzie stworzenia, które stały sie pierwowzorem mitycznych Krakenów, a są nimi kałamarnice olbrzymie. Ich rozmiary sięgają do 18 metrów, choć największy, o jakim sie wspomina to 24-metrowy okaz znaleziony w 1887 roku. Warto dodać, że pierwszy żywy okaz kałamarnicy olbrzymiej został zaobserwowany dopiero w 2004 roku. Cała wcześniejsza wiedza na ich temat pochodziła z badań nad znajdowanymi martwymi okazami lub ich fragmentami. Kałamarnica olbrzymia pochodzi z rodzaju Architeuthis, a występuje na głębokościach w przedziale od ok 200-300 do 1000 metrów, głównie w kanionach wcinających sie w szelf kontynentalny. Ich jedynym naturalnym wrogiem są wieloryby, co odpowiada wzmiankom o szczątkach Krakenów we wnętrznościach tych stworzeń i potwierdza mniemanie, że to właśnie one stały sie podstawą mitów żeglarskich na temat Krakena.
Potwory morskie od wieków pobudzały wyobraźnię nie tylko żeglarzy i żądnego sensacji społeczeństwa, ale także wielu badaczy i historyków. W czasach obecnych, kiedy te mityczne stworzenia na dobre zadomowiły się przede wszystkim w popkulturze, wydaje sie, że nauka już na dobre rozwiała mgłę mitów i legend. Lewiatan czy Kraken to obecnie domena horrorów lub kina awanturniczo-przygodowego (jak „Piraci z Karaibów” czy „Starcie Autorem przytoczonej przez Tuczyńskie- Tytanów”), a morskie głębiny wydają się go historii jest Denis De Montfort, lecz być na wskroś przebadane i nie mieć sama jej geneza sięga roku 1783, kiedy przed nami tajemnic.
5
Jednak co jakiś czas światową prasą i wyobraźnią społeczeństwa wstrząsają sensacyjne doniesienia z różnych stron świata o zaobserwowanych dziwnych, wężowatych stworach, czy zwierzętach o kształtach dinozaura. Doniesienia te są zawsze komentowane i dementowane jako plotki, złudzenia czy próby oszustwa.
My sami z jednej strony wkładamy je między bajki, urojenia, ale z drugiej oczekujemy, że nauka nie powiedziała ostatniego słowa i jeszcze coś pozostało do odkrycia, do zbadania. W końcu najbardziej boimy sie tego, co - choć irracjonalne - jest prawdopodobne i może nas w życiu spotkać. Chcielibyście spotkać Krakena?
* Zofia Drapella „Od Lewiatana do Jormungandra”, Wyd. Morskie, Gdańsk 1976.
Wyniki konkursów z Grabarza Polskiego #25 Konkurs „Paranormal Activity 2”
Gadżety promocyjne związane z horrorem „Paranormal Activity 2” (budziki lub kamery internetowe opatrzone logotypem filmu), otrzymują: Adam Popławski, Justyna Nowacka oraz kefas-1984. Fundatorem nagród jest dystrybutor filmu, firma UIP. Ulubione hasło jury: „Moje bokserki nigdy nie zapomną ‘Paranormal Activity 2’!” (autor: kefas-1984).
Konkurs wydawnictwa Noir Sur Blanc
Odpowiedź: główni bohaterowie dwóch nowości książkowych z katalogu wydawnictwa Noir Sur Blanc: „Sprawy ‘Czarnej Wdowy’” Jerónimo Tristante oraz „Okropnej sprawiedliwości” Donny Leon to: Víctor Mendéz Ros oraz Guido Brunetti. Egzemplarze książek otrzymują: Maciek Różański, Agnieszka Święchowicz oraz Bartłomiej Stopyra. Fundatorem nagród jest wydawnictwo Noir Sur Blanc.
Konkurs wydawnictwa Albatros
Odpowiedź: „Narodziny rewolwerowca” są oparte głównie na pierwszym i czwartym tomie cyklu „Mroczna wieża”. Komiksy otrzymują: Anna Kętrzyńska, Mariusz Wroński oraz mroczny_roland. Fundatorem nagród jest wydawnictwo Albatros.
Konkurs wydawnictwa Rebis
Odpowiedź: Sabina Kane, bohaterka wydanej ostatnio powieści Jaye Wells pt. „Rudowłosa” jest z zawodu zabójczynią. Nagrody książkowe otrzymują: Piotr Niewczas, Andrzej Gorlicki, Martyna Grzeszek. Fundatorem nagród jest wydawnictwo Rebis. Wszystkich zwycięzców, którzy nie przesłali nam adresu do wysyłki nagród, prosimy o jak najszybsze wysłanie maila z odpowiednimi danymi na adres bartek@grabarz.net. Gratulujemy wygranych, a wszystkim pozostałym uczestnikom dziękujemy za przesłanie odpowiedzi i zapraszamy do udziału w kolejnych konkursach!
[ Bogdan Ruszkowski - Tatuś ]
Bogdan Ruszkowski Tatuś
Tamara miała sześć lat i uważała się za najbardziej nieszczęśliwą dziewczynkę na świecie. A wszystko przez jeden głupi wazonik. Tupnęła nóżką. To niesprawiedliwe! Tatuś nie musiał jej znowu zamykać w piwnicy. Nie bała się ciemności, była już dużą dziewczynką. Po prostu chciała obejrzeć swoją ulubioną kreskówkę. A poszło o ten mały wazonik, który tatuś kupił mamusi. Wcale nie chciała go stłuc. To był przypadek. Biegła za Pikiem, małym pudelkiem i wpadła na stolik. Skrzywiła się na wspomnienie bólu w ramieniu, jaki wtedy poczuła. Na pewno będę miała siniaka, pomyślała. Komplet siniaków będzie też na drugim ramieniu – tam gdzie tatuś złapał ją, gdy stolik się wywrócił, a wazonik potłukł. Zaciągnął ją do piwnicy, krzycząc coś o wstrętnym bachorze. Tamara nie płakała. Miała sześć lat, była dużą dziewczynką i wiedziała już, że z jakiegoś powodu dorosłych denerwuje płacz dziecka. Nie wiedziała czemu tak jest, ale pamiętała, że kiedyś płakała, a tatuś krzyczał żeby nie darła tej wstrętnej mordy. Tak więc wcale nie płakała gdy ciągnął ją do piwnicy (i to mimo tego, że ramię ją bolało „jak diabli” – ulubione powiedzonko jej przyjaciółki Arisy pasowało tu... no właśnie – jak diabli), nie płakała też kiedy zamykał drzwi, zostawiając ją w kompletnej ciemności. Dopiero kiedy usłyszała jak siada w fotelu i włącza telewizor pozwoliła sobie na cichutkie pochlipywanie. - Nie płacz – usłyszała w ciemności. - Aris – wyszeptała. – To cudownie, że jesteś. - Nie mogłam cię tu tak zostawić. Tamara uśmiechnęła się. Dziwna sprawa z tą Aris. Była jej najlepszą przyjaciółką,
7
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
a przecież nawet nie istniała. Tamara wymyśliła ją dwa lata temu. Od tego czasu Aris była przy niej kiedy tylko jej potrzebowała – najczęściej gdy tatuś był zły. Tamara nie bała się ciemności – nigdy nie była, tu w piwnicy, sama. Już nie przyznawała się rodzicom, że rozmawia z Aris. Nie od chwili gdy podsłuchała jak tatuś mówił do mamusi, że nie może znaleźć pieprzonej pracy, a jego córka ma jakąś cholerną pieprzoną schizo coś tam, bo gada do wymyślonej przyjaciółki. „A może stać nas na psychiatrę?” – krzyczał. „Nie stać i ja się, kurwa, zabawię w domowego psychiatrę i wybiję jej te głupoty z głowy – pasem!” Mama nic nie mówiła. Bała się... - A czego boi się tatuś? – spytała Aris, jakby czytając w jej myślach. Tamara odpowiedziała bez namysłu. - To może go trochę postraszymy? – - Ale jak? – spytała Tamara. - Wyobraź sobie to czego on się boi, tylko duże, wielkie, ogromniaste jak diabli. - Nie, ja nie mogę, nie umiem. - Umiesz – roześmiała się Aris. – Przecież mnie sobie wyobraziłaś, a istnieję naprawdę. To dar. Jeśli czegoś naprawdę chcesz, to się spełni. - Wszystko czego chcę? – spytała Tamara. - Wszystko. - Ale tatusiowi nic się nie stanie? - No coś ty, tylko go postraszymy. Tamara zamknęła oczy (to nic, że w piwnicy było ciemno, zamknięte oczy pomagały w koncentracji). Wyobraziła sobie to, czego tatuś naprawdę się bał, tylko takie ogromniaste. - Jeszcze wyliczanka – przypomniała Aris. - Musimy to robić? – Tamara wcale nie była pewna, czy chce straszyć tatusia. - Pomyśl jak on się wystraszy. Już nigdy na ciebie nie nakrzyczy, nie zamknie w piwnicy, nie zbije. I nie będzie już bił mamusi. Ten ostatni argument przekonał Tamarę. Zamknęła oczy, wyobraziła sobie tego du-
8
[ Bogdan Ruszkowski - Tatuś ]
żego stracha i wypowiedziała wyliczankę: „Raz, dwa, trzy, Tatuś dziś niegrzeczny był. Cztery, pięć, Tatusia potwór ma chęć zjeść.” W ciemności poruszyło się coś dużego, włochatego i z wieloma odnóżami... *** Tatuś siedział w fotelu przed telewizorem i oddawał się błogim marzeniom o tym, co zrobi gdy jego jebana żona przyniesie wreszcie jebaną wypłatę. Kiedy usłyszał wołanie córki zwlókł się z fotela. - No teraz to ją chyba, kurwa, zabiję – powiedział do pustych ścian. Otworzył drzwi do piwnicy...
9
PELICULAS PARA NO DORMIR LA CULPA KLINIKA Hiszpania 2005 Dystrybucja: Dream Films Reżyseria: Narciso Ibáñez Serrador Obsada: Montse Mostaza Nieve De Medina Alejandra Lorenzo Mariana Cordero
X X X
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
X X
Przesłanie filmu jest jasne i nikogo nie zaskoczy – aborcja jest złem i każdy, kto ma z nią do czynienia zostanie ukarany. I to nie tylko ukarany fizycznie (taki los spotyka przecież Anę), ale obciążony odpowiedzialnością moralną, wyrzutami sumienia i psychicznym cierpieniem. Wątek grozy w tym filmie służy przede wszystkim zaakcentowaniu tych wniosków, uwypukleniu ich, nadaniu im głębi i mroczniejszej wymowy. Przerażenie kryje się w pozornie niegroźnych wydarzeniach. Ktoś puka do zwykle zamkniętych drzwi dzielących dom na dwie połowy, próbując je otworzyć. Córeczka głównej bohaterki nagle staje się krnąbr-
Główna bohaterka „Kliniki” – pielęgniarka Gloria – ma małą córeczkę Vicki i pracuje w szpitalu miejskim. Kiedy planowane są zwolnienia los stawia na jej drodze lekarkę Anę, która proponuje Glorii zamieszkanie w swoim domu i pracę w prywatnej klinice, która się tam znajduje. Z początku układ wydaje się idealny, kobiety się zaprzyjaźniają, mała Vicki zostaje przez Anę wręcz obsypana prezentami. Jednak z dnia na dzień Gloria wyczuwa w domu jakiś sekret, jakąś tajemnicę, coś, co zaczyna ją niepokoić, a co w dużej mierze ma związek z zachowaniami Any. Kiedy Gloria przypadkiem zachodzi w ciążę, lekarka zmusza ją do jej usunięcia. Wtedy tajemnicze wydarzenia wokół bohaterki przybierają na sile, a ona sama zaczyna wątpić w swoje zdrowie psychiczne...
Narciso Ibáñez Serrador – reżyser filmu – lubi prowokować. Ma na swym koncie intrygujący, aczkolwiek bardzo kontrowersyjny film „Czy zabiłbyś dziecko?” Tym razem na tapetę wziął temat nielegalnych aborcji, jednak spojrzał na problem przede wszystkim pod kątem społecznej i moralnej odpowiedzialności za ich dokonywanie.
10
na, nieposłuszna i zdaje się ukrywać jakąś makabryczną tajemnicę, której nie chce zdradzić nawet matce. A wcześniej w tajemniczy sposób znika płód po usuniętej ciąży... Zakończenie filmu zaskakuje, choć przecież cały czas to właśnie podejrzewaliśmy, to sugerowały kolejne zdarzenia prezentowane na ekranie. Jednak jest to rozwiązanie na tyle nieprawdopodobne, że kiedy okazuje się prawdą, czujemy zaskoczenie... podszyte autentyczną grozą. Bo czy nie o to chodzi w horrorze, by zawiesić na jakiś czas niewiarę, choćby na czas seansu i uwierzyć, że wszystko jest tak naprawdę jednak możliwe?
ogranych motywach „nawiedzonego domu”, jednak są one na tyle dobrze wplecione w fabułę, że w tym wypadku nie drażnią wtórnością. Dla fanów mocnego, krwawego horroru „Klinika” nie będzie najlepszym wyborem na piątkowy wieczór, mimo okładki mogącej sugerować coś w stylu serii „Piła” czy „Hostel”. Film nie jest arcydziełem i ma pewne Dzieło Serradora to raczej nastrojowa niedociągnięcia, jednak sytuację ratupropozycja dla tych, którym podobał się je przede wszystkim gra aktorska na chociażby „Sierociniec” czy „Inni”. bardzo wysokim poziomie oraz całkiem zgrabna reżyseria. Film opiera się na
11
BESTIA Z GŁĘBOKOŚCI 20.000 SĄŻNI THE BEAST FROM 20,000 FATHOMS
(USA 1953)
Rozmrożony na Antarktydzie prehistoryczny potwór atakuje Stany. Na dodatek okazuje się, że jest napromieniowany. W erze atomowych zbrojeń nie było nic straszniejszego. Poszukiwany: Radioaktywny dinozaur z plasteliny. POTWÓR Z CZARNEJ LAGUNY CREATURE FROM THE BLACK LAGOON
(USA 1954)
Klasyka! Potwór Universalu. Jeden z najbardziej znanych filmów o potworze morskim. Pełną recenzję znajdziecie wewnątrz numeru. Poszukiwany: Pół-człowiek, pół-żaba. TO PRZYSZŁO Z GŁĘBIN MORZA IT CAME FROM BENEATH THE SEA
(USA 1955)
Text: Wojciech Jan Pawlik
Wielka ośmiornica w wyniku testów bombowych atakuje wybrzeże kalifornijskie. Straszne! Poszukiwane: Wielkie macki.
Powyżej znajdziecie mój subiektywny przewodnik po filmach traktujących o przeróżnej maści wodnych stworach. W pierwszej wersji liczył on ok. 50 pozycji, ale po delikatnej sugestii Ojca Założyciela - Bartłomieja P. - został on okrojony do 21, moim zdaniem, najistotniejszych pozycji. Jedne z wymienionych poniżej filmów są znakomite, inne wręcz fatalne... ale wszystkie na swój sposób przełomowe. Nie znajdziecie tu ocen, a jedynie sugestie pozycji, które wypada znać.
ATAK POTWORNYCH KRABÓW ATTACK OF THE CRAB MONSTERS
(USA 1957)
Grupa ludzi zostaje uwięziona na kurczącej się wyspie. W wodzie czyhają na nich gigantyczne krwiożercze kraby. Poszukiwane: Atomowe kraby, a jak.
ATAK GIGANTYCZNYCH PIJAWEK ATTACK OF THE GIANT LEECHES
(USA 1959)
Znikają ludzie. Z jakiego powodu? Odpowiedź jest dość niedorzeczna: Winne są gigantyczne pijawki! Ciężkostrawa produkcja. Poszukiwane: Piekielne pijawy. POTWÓR Z PRZEKLĘTEGO MORZA CREATURE FROM THE HAUNTED SEA
(USA 1961)
Morski potwór atakuje uciekających przed rewolucją uchodzców z Kuby. Kolejna wyjątkowo ciężkostrawna produkcja. Sam potwór – BEZCENNY! Poszukiwany: Ciasteczkowy potwór z ulicy Sezamkowej. GODZILLA KONTRA MORSKI POTWÓR GOJIRA, EBIRA, MOSURA: NANKAI NO SAIKETTO GODZILLA VS. SEA MONSTER
(Japonia 1966)
Godzilla jak to Godzilla, przypływa i demoluje. Tym razem dwa morskie potwory za jednym razem. Poszukiwani: Godzilla i wielki homar.
ŻABY FROGS
(USA 1972)
Wielkie ropuchy terroryzują mieszkańców wiejskiej rezydencji. Pomysł bardziej przerażający niż samo wykonanie. Poszukiwane: Żaby duże i male.
SZCZĘKI JAWS
(USA 1975)
Najsłynniejszy rekin świata atakuje nadmorskie miasteczko. Film rozpoczął istną manię na filmowe rekiny. Pełną recenzję znajdziecie wewnątrz numeru. Poszukiwany: Wielki biały rekin znoszący złote jaja.
ORKA - WIELORYB ZABÓJCA ORCA - THE KILLER WHALE
(USA 1977)
Samiec orki mści się za zabicie jego parterki przez poławiaczy wielorybów. Atakuje wszystko co popadnie, a jego ekscesom akompaniuje wielki Ennio Morricone. Poszukiwany: Wielka, rozwścieczona i mściwa orka. MACKI TENTACOLI / TENTACLES
(Włochy / USA 1977)
W nadmorskim miasteczku znikają ludzie. Na polowanie na mordercę wyruszają nieliczni. Poszukiwany: Przerośnięta, ośmiornica, oczywiście zmutowana.
PIRANIA PIRANHA
(USA 1978)
Małe rybki są równie fajne jak te duże. Jeśli nawet nie fajniejsze. Film doczekał się w 2010r. niezłej przeróbki. Poszukiwane: Ławica zmutowanych i wygłodniałych piranii.
HUMANOIDY Z GŁĘBIN HUMANOIDS FROM THE DEEP
(USA 1980)
Kolejne mutacje: tym razem pół-ludzie pół-ryby atakują nadmorskie miasteczko. Witamy w latach 80. Poszukiwani: Gwałciciele z płetwami.
ALIGATOR ALLIGATOR
(USA 1980)
Gdzie jeszcze nie było krokodyli? W kanałach. Stawcie czoła temu popularnemu miejskiemu mitowi. Chyba jest to najciekawsza krokodyla produkcja. Poszukiwany: Krokodyl z WC. JEZIORO ZOMBIE LE LAC DES MORTS VIVANTS / ZOMBIE LAKE
(Francja / Hiszpania 1981)
Małe miasteczko we Francji zostaje nawiedzone przez zombie-nazistów. Warto zobaczyć, tylko po to, żeby uwierzyć, że Uwe Boll nie jest taki zły jak wszyscy myślą. Poszukiwani: Zombie z głębin.
CREEPSHOW 2 (epizod TRATWA) CREEPSHOW 2
(USA 1987)
Grupa młodych ludzi jest sukcesywnie i konsekwentnie jedzona przez dziwnego mutanta pływającego po jeziorze. Poszukiwany: Mordercze wymiociny w jeziorze.
OBCY Z GŁĘBIN DEEP STAR SIX
(USA 1989)
Załoga podmorskiej stacji musi zmierzyć się z podwodnym stworem. Rok ‘89 obfitował w podobne produkcje o kosmitach z głębin takie jak „Leviathan” czy „Otchłań” Poszukiwany: Podwodny czerw zmiksowany z predatorem. NECRONOMICON (epizod TOPIELCY) H.P. LOVECRAFT’S NECRONOMICON
(USA 1993)
Do zreanimowania bliskich, którzy utonęli potrzebny jest Necronomicon, proste. Ale czy dalej będą chcieli się przytulać? Bazuje na prozie H.P. Lovecrafta. Poszukiwani: Rodzinka. DAGON H.P. LOVECRAFT’S DAGON
(Hiszpania / USA 2001)
Kolejna adaptacja prozy Lovecrafta. Hiszpańska wieś ma swoją mroczną tajemnicę. Jest nią sekta wyznawców tajemniczego boga morza Dagona. Poszukiwane: Tajemnicze macki w studni. DARK WATER HONOGURAI MIZU NO SOKO KARA / DARK WATER
(Japonia 2002)
Wodne stwory mogą zaatakować także w domu. Kolejna japońska historia o duchach, zemście i rehabilitacji. Poszukiwana: Następna nawiedzona japońska dziewczynka. HOST GWOEMUL / THE HOST
(Korea Południowa 2006)
Najfajniejszy morski potwór ostatnich czasów (powstały naturalnie dzięki chemikaliom) atakuje Koreę. Rozrywka gwarantowana. Poszukiwany: Takie dziwne coś, ale gdzie jest sequel?!
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 200l Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki Ilość stron: 352
czas, a z powodu braku wojPowieść „Strażnicy piekła” wyny cywilizacja nie rozwinęła dana przez Wydawnictwo Albasię technologicznie. tros w 2001 roku, czyli niedługo po premierze światowej, rzadko Josh i Nancy odbędą niewspominana jest w kontekście samowitą podróż, w której twórczości Mastertona. Nawet stoczą niejedną walkę o żysam autor rzadko wraca do cie z tytułowymi Strażnikami niej w swoich wypowiedziach – potwornymi, zakapturzonymi czy wywiadach. Dziwi mnie to, istotami, które zasiewają swoponieważ powieść ta jest jedną ją ideologię za pomocą ognia z najoryginalniejszych w dorobku pisa- i miecza. Zakapturzeni tropią „czyśćcorza. wych”, czyli ludzi, którzy przekroczyli magiczne drzwi, i poddają ich pod osąd swoFabuła rozpoczyna się dość gwałtownie – jego systemu prawnego. Stosują także młoda dziewczyna, Julia Winward, zosta- wymyśle tortury, czego przykładem jest je uprowadzona i zamordowana. Strasz- budząca grozę Święta Harfa. Ciarki przeliwie okaleczone zwłoki zostają po jakimś chodziły mi po plecach, kiedy czytałem czasie wyłowione z Tamizy. Gdy jej brat opis tortur przeprowadzonych za pomocą Josh dowiaduje się o tym, zostawia ciepłą tego narzędzia. Cały Masterton! posadę weterynarza w słonecznej Kalifornii i wyrusza wraz ze swoją dziewczyną Powieść jest doskonale napisana i czyta Nancy do Londynu, by wyjaśnić zagadkę się ją naprawdę świetnie. Niestety, mamy śmierci siostry. Okazuje się, że w stolicy w niej niedostateczną dawkę grozy. PomiAnglii nie ma ulicy, przy której Julia wynaj- mo iż motyw podróży po alternatywnych mowała mieszkanie, ani też firmy, w któ- światach u Mastertona już występował, rej rzekomo podjęła pracę. Josh i Nancy tutaj przedstawiony jest w... nomen omen odkryją niebawem przerażającą prawdę alternatywnej formie. Graham wykorzy– Julia odnalazła przejście do alternatyw- stał nieskończone możliwości, jakie daje nego Londynu, w którym panują zupełnie opisanie wizji paralelnych światów, które inne, koszmarne zasady. Szybko okaże rządzą się własnymi prawami, by pokasię, że paralelne światy istnieją i znajdują zać ciekawe zależności między ludźmi się na wyciągnięcie ręki. i wtrącić kilka interesujących zdań na temat wojny czy historii. Masterton zaprasza nas w podróż po alternatywnych wersjach Londynu i robi „Strażnicy piekła” to więc bardzo dobra to w bardzo pomysłowy sposób. W jed- lektura, zarówno dla fanów horrorów nym z Londynów panuje wojna, w której Mastertona, jak i tych poszukujących Amerykanie zaatakowali Brytyjczyków. niezobowiązującej książki na weekend. W innym to Hindusi rządzą krajem. Dla samej Świętej Harfy i alternatywnych W jeszcze innym jakby zatrzymał się Londynów warto tę książkę przeczytać.
Text: Piotr Pocztarek
pers)
GRAHAM MASTERTON - Strażnicy piekła (The Doorkee
17
FRANKENFISH FRANKENFISH USA 2004 Dystrybucja: Imperial CinePix Reżyseria: Mark A. Z. Dippé Obsada: Tory Kittles K. D. Aubert China Chow Donna Biscoe
Text: Rafał Szakoła
X X X X X Banał. Tak w skrócie można określić fabułę omawianego filmu. Dalej jest jeszcze gorzej. Dowiadujemy się, że to wszystko wina ekscentrycznego myśliwego, pałającego żądzą posiadania spreparowanego nad swoim kominkiem trofeum genetycznie zmutowanej ryby, który zamawia z Chin niebezpieczne okazy. Niestety (sic!) podczas transportu łódź osiada na
mieliźnie i traci ów cenny ładunek. Ryby szaleją w wodach bagnistej rzeki, zabijając co tylko popadnie. Zapanować nad sytuacją musi miejscowy szef policji razem z przypadkowo spotkanymi ludźmi. „Frankenfish” jest miernym widowiskiem, opartym na spowszedniałym już schemacie. Będzie trochę krwi, romansu i komedii, generalnie każdy coś dla siebie znajdzie. I tylko sensu w tym połączeniu nie widać. Gra aktorska pozostawia wiele do życzenia, chociaż jak na film klasy B nie jest z nią aż tak znowu najgorzej. Bohaterowie opowieści o morderczej zmutowanej rybie są jednak papierowi, brak im osobowości, ducha i autentyzmu. Weteran z Wietnamu obrażony na cały świat, małżeństwo hippisów wiecznie palące „trawkę” oraz rodzina z szamanką voodoo jako głową rodziny stanowią panoramę społeczną mieszkańców bagiennych terenów Luizjany, która nijak ma się do rzeczywistości. Obrazu dopełnia małomiasteczkowa tłuszcza, która poza czubkiem wła-
W cichym i spokojnym miasteczku w stanie Luizjana dochodzi do serii tajemniczych morderstw. Miejscowa policja nie jest w stanie ustalić motywu ani sprawcy tych przerażających zbrodni. Podejrzewa się, że mordercą jest duży aligator, jakich pełno wśród bagnisk Luizjany. Na pomoc zostaje przysłana pani biolog, która ma potwierdzić domniemania policji. Szybko jednak okazuje się, że sprawcą jest nieznane dotąd nauce zwierzę.
18
z drugiej ligi, to niedociągnięć w dziedzinie efektów specjalnych jest nad wyraz wiele. „Frankenfish” jest filmem wymagającym - wymagającym wiele cierpliwości od widza. Polecić go można jedynie najwytrwalszym fanom gatunku monster movies. Niewprawiony amator taniego kina może łatwo zniechęcić się do tego typu produkcji. Poza ładnymi widokami film nie ma nic na swoją obronę. Jest płytki, marnie snego nosa świata nie widzi. Podziwiając wykonany. Stanowczo można go sobie owych autochtonów, trudno zdjąć z twarzy odpuścić. szyderczy uśmiech i pozbyć kręcącej się po głowie, denerwującej jak komar w lipcu myśli „o co tu chodzi?”. Efekty specjalne są takie, jakie powinny być, czyli słabe. To jedyna rzecz, która nie zawodzi w tym filmie. Widz, decydując się na kino klasy B, w dodatku na kino, gdzie głównym prowodyrem zamieszania jest wielka zmutowana ryba, powinien liczyć się niedociągnięciami w tej materii. Sceny, gdzie wykorzystano animację komputerową, są raczej śmieszne niż straszne. W scenach pościgu łowcy za ofiarą bardzo dokładnie widać każdy piksel pędzącej ryby. Podczas walki jeden na jeden scenarzyści postanowili wykorzystać gumową replikę potwora, która bardziej przypomina dmuchaną wodną zabawkę niż krwiożerczą zmutowaną rybę. Wszystko to oblane jest czymś, co bardziej przypomina rozwodniony sos pomidorowy niż prawdziwą krew. Pomimo iż jest to film
19
Każdy festiwal muzyczny – zarówno w Polsce, jak i na świecie – wytwarza wokół siebie specyficzną otoczkę. Ze względu na muzykę czy na samo jej ukazanie w konkretnej przestrzeni. Podobnie krakowski Unsound Festival od trzech lat prezentuje ciemną stronę muzyki elektronicznej, umieszczając ją w mrocznych przestrzeniach. Dodatkowo tegoroczna edycja wydarzenia obrała sobie za motyw przewodni horror, chcąc ukazać przyjemność, jaką można czerpać ze strachu zaklętego w dźwiękach. W przeddzień oficjalnego otwarcia imprezy dokładnie o północy zaprezentowano w kinie Pod Baranami trzy filmy z nurtu exploitation. I tak kolejno z taśmy wideo Jigoku ukazał widzom „Blue Eyes of the Broken Doll” (Carlos Aured, 1973), „Scorpion Thunderbolt” (Godfrey Ho, 1988) oraz „The Demon Lover” (Jerry Younkins, 1976). Na podobnych seansach towarzyszących kolejnym dniom festiwalu można było zobaczyć „Blood Lust” (Marijan David Vajda, 1976), „Headless Eyes” (Kent Bateman, 1971), „Premonition” (Alan Rudolph, 1971), „Wolf Devil Woman” (Ling Chang, 1982), „A Cold Night’s Death” (Jerrold Freeman, 1973) czy wreszcie „Death Line” (Gary Sherman, 1972). Dodatkowym atutem tego niezwykle ciekawego doboru filmów było to, że pozycje te są praktycznie nieosiągalne dla przeciętnego widza. Zaskakiwał jednak fakt, że szczęśliwi posiadacze karnetu na wszystkie imprezy musieli dodatkowo zapłacić za wejście na seanse. Kolejne dni obfitowały w ogromną ilość koncertów. Nie sposób opisać wszystkich ze względu na ich liczbę, ale trzeba powiedzieć jedno – były one tak bardzo różnorodne, że ostatecznie gubiły się zarówno wątek przewodni, jak i sama spójność festiwalu. Warto jednak wspomnieć o czterech koncertach, które w niesamowicie dobitny sposób ukazały horror w muzyce i poka-
UNSOUND FESTIVAL 2010 Text: Joanna Konik
zały słuchaczom (i widzom), jak można się bać i ostatecznie czerpać przyjemność ze strachu Kilka występów doskonale przygotowało drogę do najlepukrytego w dźwiękach. szego koncertu w tej edycji festiwalu. To właśnie w piątek kinem Kijów wstrząsnął Lustmord, który po raz pierwszy od I tak środa zaprowadziła 25 lat postanowił wystąpić na scenie. Niesamowite wizualisłuchacza w zakamarki zacje wydobywały z ludzkiej świadomości coraz to nowe muzeum japońskiego konstrukcje, skojarzenia. Sprawiały, że mózg pracował na Manggha, gdzie kolejno najwyższych obrotach. Natomiast głośna muzyka wyrywała wystąpili Jazkamer, Mon- ze słuchacza duszę i przenosiła ją w najgłębsze zakamarki no oraz Shining. Dzięki piekła. Dodatkowo klimat grozy podkreślały bardzo moctakiemu zestawowi mu- ne basy, które sprawiały, że wszystko drżało. To właśnie zyków usłyszeć można Lustmord pokazał publiczności zgromadzonej w krakowbyło ciężką muzykę, która skim kinie, w jaki sposób można uchwycić horror w muzyce łączyła trash noise, black i muzykę w horrorze. metal, blackjazz i progresywny metal. Mistrzow- Mimo oficjalnego zakończenia festiwalu w niedzielę, to skie wykonanie utworów właśnie sobota obfitowała w koncert, który ostatecznie oderwało słuchacza od podkreślił i zamknął cały cykl spotkań muzycznych. W Muświata, który został za zeum Inżynierii Miejskiej zagrała kultowa formacja Goblin. drzwiami muzeum. Na- Muzycy zasłynęli wiele lat temu muzyką skomponowaną do tomiast nadnaturalna gra „Suspirii” Dario Argento. Niesamowity koncert kilku starszych świateł ubogacała każdy panów eksplorował wszystkie możliwe odcienie muzyczne z trzech występów. – od utworów tanecznych po wszystkie dźwięki, które kojarzą się z muzyką horroru. Wspaniały występ upiększony był Czwartek przyniósł o wizualizacje skomponowane z fragmentów filmów Dario drugi udany koncert Argento. Występ ten ukazał elastyczność muzyki filmowej, – występ Tima Hecke- która może zarówno istnieć samodzielnie, jak i tworzyć tło ra, który zaprezentował do obrazu filmowego. Pokazał on również, że strach może trzy utwory w kościele powstać z całkiem sympatycznych, spokojnych dźwięków. św. Katarzyny. Masywna gotycka budowla o nie- Wyróżniając cztery najciekawsze koncerty, nietrudno zazwykle dobrej akustyce uważyć, że różnorodna muzyka może być straszna, ale też stała się swoistego ro- może wywoływać swoistą przyjemność z bania się. Równie dzaju teatrem, w którym ciekawe i poruszające może być ciężkie granie w grzmiącej każdy mógł przeżyć sali koncertowej, jak i muzyka gitarowa w ażurowym mukatharsis. Czterdziesto- zeum. Horror w muzyce niejedno ma imię, ale by był on pięciominutowy koncert czytelny dla słuchacza, musi być zaprezentowany w przeKanadyjczyka pokazał, myślany sposób. Każdy artysta, by ukazać swój geniusz jak bardzo muzyka jest w na tym właśnie polu, zdecydowanie powinien wiedzieć, co stanie poruszyć każdego i dlaczego chce przekazać publiczności. W czterech opisaczłowieka. Dodatkowy nych koncertach udało się pokazać każdy aspekt strachu. brak oświetlenia pozwolił Natomiast cała reszta może posłużyć jedynie za marne tło, na odkrycie najgłębszych z którego tym bardziej wybijają się te niesamowicie udane zakamarków duszy. występy.
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Hanna Milewska Ilość stron: 328
Przez ładnych parę lat nie miałem styczności z książkami Deana Koontza. Dlatego kiedy wpadła mi w ręce „Maska”, ucieszyłem się. W końcu podczas lektury „Zmroku”, „Tik-Taka”, „Grozy” czy „Wizji” bawiłem się przednio. Byłem ciekawy czy Koontz wciąż prezentuje wysoki poziom w swoich tekstach.
Koontz połączył w „Masce” elementy horroru i powieści psychologicznej i zrobił to moim zdaniem lepiej, niż czyni to ostatnio King. Przede wszystkim udało mu się stworzyć wspaniałą atmosferę niepewności, przez co przekładamy stronice nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Bohaterowie również są nakreśleni świetnie, a ich „przygody” z każdym akapitem coraz szybciej zmierzają do wielkiej niewiadomej. Długo bowiem nie wiemy, kim jest wspomniana dziewczynka, albo raczej kto ją opętał, przed czym próbują ostrzec przybraną matkę Carol duchy, które się jej ukazują, a nawet do niej wydzwaniają, i wreszcie, co takiego wydarzy się w finale powieści, który zapowiada się nader ciekawie.
Text: Robert Cichowlas
DEAN KOONTZ - Maska (The Mask)
„Maska” zdecydowanie potwierdza jego pisarski kunszt. Jest to opowieść o Paulu i Carol Tracych, ludziach sukcesu, którzy nie mogąc mieć własnych dzieci, decydują się na adopcję. Paul wykłada na uczelni, jest również pisarzem, natomiast Carol jest psychiatrą. W momencie, gdy zaczynają starać się o adopcję, w ich życie wkracza jakaś dziwna moc. Tracych prześladują koszmarne sny, wokół nich dzieją się niewytłumaczalne rzeczy. Jakaś czarna, ciężka chmura zdaje się wisieć Tu trzeba wspomnieć o minusach powiew powietrzu, a oni nie potrafią zrozumieć, ści, bowiem największym jest właśnie zaco ją wywołało. kończenie. Wcale nie jest ciekawe. I jakby Pewnego dnia Carol potrąca samocho- brakowało mu epilogu, albo chociaż dodem piętnastoletnią dziewczynkę, która datkowych dwóch, trzech akapitów wieńląduje w szpitalu. Gdy odzyskuje przy- czących całą historię. Powieść po prostu tomność okazuje się, że nie pamięta nic, się urywa jak gdyby nigdy nic. To zdecyco wydarzyło się przed wypadkiem. Nie dowanie psuje odbiór „Maski” jako dobrej, wie, czy ma rodziców, gdzie mieszka, ani solidnej, choć dość krótkiej powieści (tylko nawet jak ma na imię. Carol odwiedza ją dzięki straszliwemu nadmuchaniu jej objęcodziennie, targana wyrzutami sumienia, tość przekroczyła 300 stron). choć dziewczynka o nic ją nie obwinia. Lekarze podejrzewają, że cierpi na amne- Podsumowując, nowy Koontz nie różni zję, w dodatku okazuje się, że straciła się prawie wcale od starego Koontza, pamięć na długo przed wypadkiem. Carol, co tylko piszę autorowi na plus. Czytając chcąc za wszelką cenę pomóc w odnale- „Maskę” bawiłem się równie dobrze jak zieniu jej rodziców, poddaje dziewczynkę w przypadku jego wcześniejszych powiehipnozie. Podczas jej trwania, wychodzą ści, z czego się szczerze cieszę, bo to na jaw przerażające fakty. Coś zdaje się dowodzi, że można tworzyć sporo i nie opętywać ciało dziecka, coś mrocznego, obniżać lotów. oddziałującego na całą rodzinę Tracych. ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)
23
[ Bogdan Ruszkowski - Winda ]
Bogdan Ruszkowski Winda
Jej kroki rozbrzmiewały echem w pustym korytarzu. Puk, puk, puk... Szła szybko. Wszystkie biura na sześćdziesiątym piętrze wieżowca, w którym pracowała, opustoszały pewnie z godzinę temu. Ona jedna zasiedziała się nad sprawozdaniem, które szef zlecił jej na jutro. Teraz śpieszyła się do domu. Cóż, jeśli tę małą klitkę, którą wynajmowała w obskurnej kamienicy, można nazwać domem. Ale lepsze to niż nic. Przecież nie mogła wiecznie żyć pod jednym dachem z ojcem, który zbyt często zaglądał do kieliszka, i matką dewotką, oddającą każdy grosz na ofiarę w kościele. I tak jej wyprowadzka z domu wiązała się z tym, że matka ją niemal wyklęła z rodziny, a ojciec obleśnie mrugał okiem, że pierdolić to się faktycznie w domu z chłopakami nie może. A ona po prostu chciała się choć trochę usamodzielnić. Nie miała żadnego chłopaka, nie umiała flirtować, czerwieniła się, gdy ktoś jej mówił, że jest ładna. Była rzeczywiście ładna, ale sama w to nie wierzyła. Czuła się trochę jak bohaterka serialu „Brzydula”. A nie znalazł się nikt, kto by ją potrafił przekonać, że jest coś warta... Dlatego tak długo zostawała w pracy. Nie miała do kogo wracać. Ta praca w ogóle jej spadła jak z nieba. Nie wierzyła, że szefostwo było pod wrażeniem jej umiejętności na rozmowie kwalifikacyjnej. Sama uważała, że po prostu zlitowali się nad nią, prostą dziewczyną. Ale była szczęśliwa. Praca w tak dużej firmie, w nowo otwartym wieżowcu... Gdyby rodzice teraz ją zobaczyli... Szła w stronę windy i uśmiechała sie do siebie. Zmęczona po całym dniu pracy, ale... usatysfakcjonowana. Wyszła zza zakrętu korytarza i stanęła jak wryta na widok mężczyzny, który czekał na windę. „Idiotka – pomyślała – przecież on cię na pewno usłyszał, jak stukałaś obcasami. Co sobie pomyśli?”. Mężczyzna spojrzał w jej stronę. Odetchnęła głęboko. – Wystraszyłem panią? – spytał nieznajomy.
25
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
– Troszkę mnie zaskoczyło, że o tej porze ktoś tu jeszcze jest – odpowiedziała. Była zła na siebie, że tak ją zaskoczył. Uśmiechnął się, jakby czytał w jej myślach. – Przepraszam. Też nie myślałem, że ktoś tu jeszcze jest... Stali przez chwilę w milczeniu. Ciszę przerwał dzwonek. Drzwi windy rozsunęły się. – Proszę – Wskazał jej ręką otwarte drzwi. Zawahała się. Sama z obcym mężczyzną w windzie... Już miała powiedzieć, że poczeka, ale najwyraźniej wyczuł jej wahanie. – Proszę – powiedział. - Wiem, że to sytuacja, która może panią peszyć, ale ja się boję wind. Odetchnąłem z ulgą, kiedy usłyszałem pani kroki. Zasłoniła się torebką. Wsunęła dłoń do jej środka i namacała pojemnik z gazem pieprzowym, który kiedyś podarowali jej rodzice - „dla bezpieczeństwa”, powiedzieli. I tak w dłoni trzymając ukryty w torebce pojemnik z gazem, weszła do windy, a obcy mężczyzna wszedł za nią... *** Odwrócił się i zwymiotował. Był gliną już tyle lat, ale czegoś takiego jeszcze nie widział. Tym razem nikt się nie roześmiał, nie odezwał. Ekipa dochodzeniowa w całkowitym milczeniu badała miejsce zbrodni. Bezlitośnie trzaskał flesz aparatu, fotograf policyjny dokumentował makabryczny widok. Damian Strużyński otarł usta wierzchem dłoni. Ciągle czuł smak wymiocin. Ktoś poklepał go po ramieniu. – Człowiek myśli, że już wszystko widział – wyszeptał lekarz sądowy, który po przyjacielsku klepnął go w ramię – a tu coś takiego. Pokręcił głową z niedowierzaniem i odszedł. Damian ruszył w stronę windy, otwartej, zdemolowanej, skrwawionej. Potrącił coś stopą. Zmiażdżony pojemnik po gazie pieprzowym lekko potoczył się po posadzce. – Piotrek – Nie ośmielił się krzyknąć, ale cisza była taka, że wzywany usłyszał go bez trudu. Podszedł i wsunął pojemnik do plastikowej torebki na dowody. Spojrzał na Damiana, a ten wyczytał w jego wzroku bezradność. Bezradność, którą sam czuł. Popieprzona sprawa. Podszedł do windy i zmusił się, by spojrzeć do środka.
26
[ Bogdan Ruszkowski - Winda ]
Dwa ciała, kobiety i mężczyzny, przybite do ścian windy. Potłuczone lustra, na nich dawno zakrzepła krew. Szare sploty jelit spływające z rozszarpanych brzuchów. Drewniane kołki wbite w oczy ofiar. Drut kolczasty, którym owinięto usta... Wszystko to jego umysł rejestrował, ale nie chciał uwierzyć. Lekarz sądowy, który stanął obok niego, wzruszył ramionami. – Gdybym nie to, że wiem, że to niemożliwe, tobym powiedział, iż umarli z tydzień temu. Te muchy... Wśród krwi i smrodu rozkładu brzęczało setki czarnych, tłustych much. Żerowały bezwstydnie na zwłokach. Damian nie potrafił tego ogarnąć. Nie mogli zginąć tydzień temu. To się stało dziś w nocy. Ale ten smród... te muchy... Nie wiedział, od czego zacząć. Powinien zadawać pytania, ale nie potrafił wymyślić żadnego rozsądnego. Damian Strużyński, as stołecznej komendy, mający na koncie kilkanaście rozwiązanych spraw, poczuł się bezradny. Wpatrywał się tępo w to, co było w środku windy, w tę jatkę, i prawie wrzasnął z przerażenia, gdy poczuł, jak ktoś go dotyka. – Coś mam – Daniel Burzyński, jego partner, mówił cicho, ale widać było, jak bardzo jest przejęty. – Co? – Ta winda ma zamontowaną kamerę. Mam nagranie. – Czyli wiemy, kto to zrobił? – spytał nieco głośniej Damian. Wszyscy ludzie z ekipy śledczej zamarli. Wpatrywali się w obu mężczyzn. Daniel rozejrzał się, po czym pochylił się do Damiana i cichutko powiedział: – Nie. Zresztą sam musisz to zobaczyć. *** Siedzieli w ciemnym pomieszczeniu, wpatrując się w duży plazmowy monitor. Kamera w windzie była bardzo dobrej jakości. Nagranie na monitorze było kolorowe i z dźwiękiem. Damian obserwował, jak kobieta i mężczyzna wchodzili do windy. Kobieta trzymała dłoń w torebce, a Damian zrozumiał, że zaciskała tam pojemnik z gazem. – Boję się wind od czasu, jak utknąłem w jednej, gdy byłem dzieckiem – powiedział
27
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
mężczyzna w windzie. Odpowiedzią kobiety było tylko stłumione „uhm”. A mężczyzna mówił dalej: – Boję się, że zatnę się w windzie, że zabraknie powietrza – Roześmiał się z przymusem. Kobieta nic nie odpowiedziała. – Pewnie mnie ma pani za wariata? – Nie – odezwała się po raz pierwszy. Damian, oglądając tą scenę, rejestrował w pamięci wszystko... To, że mężczyzna rozglądał się nerwowo, to jak zaciskał dłonie, to jak kobieta patrzyła na niego nieufnie. Z punktu, w którym była umieszczona kamera, widać było wyświetlacz na którym na czerwono zapalały się numery pięter. ...34... ...33... – Ehh... Myślałem kiedyś... – zaczął mężczyzna. ...30... ...29... Damian dostrzegł cień w lustrach, którymi wyłożona była cała winda. Coś ciemnego przesunęło się tuż przy granicy widzenia. ...28... ...27... Mężczyzna nie dokończył zdania. Zaczął przeraźliwie krzyczeć... – On, on, on! – wrzeszczał. Kobieta wyszarpnęła dłoń z torebki. ...25... ...24... Na ekranie monitora pojawił się biały szum. Tylko dźwięk pozostał bez zarzutu. Ktoś nieludzko wrzeszczał. Damian usłyszał jeszcze trzy słowa, wypowiedziane dudniącym, nieziemskim głosem: – Salvate miro dorore... Odruchowo Damian zaczął liczyć. Trzy... cztery… pięć. Na monitorze znowu pojawił się obraz. Dwa wiszące na ścianach windy ciała, jelita spływające z rozdartych brzuchów i setki bzyczących much... „Pięć sekund”, pomyślał. Na wyświetlaczu znowu zaczęły przeskakiwać cyfry.
28
[ Bogdan Ruszkowski - Winda ]
...20... ...19... ...18... *** Kiedy szli na dół, Daniel ciągle o coś pytał. – Co to było? Co o tym myślisz? Ale Damian był głuchy na jego pytania. Zeszli na dół, do windy. Ciała zostały już zabrane. Daniel podszedł do lekarza sądowego, który krzątał się przy czarnych workach ze zwłokami. Damian wpatrywał się w otwarte drzwi windy. „On” pomyślał „On, czyli kto?” Poczuł przymus by się tego dowiedzieć… Daniel Burzyński oderwał się od lekarza, gdy usłyszał dzwonek windy. Drzwi zasunęły się za Damianem. – Hej! – krzyknął Daniel, podbiegł do windy i zaczął walić w zamknięte drwi. – Damian, kurwa, co się wygłupiasz!? Damian! *** Damian Strużyński wpatrywał się w wyświetlacz, na którym zmieniały się cyfry. ...18... ...19... W rozbitych fragmentach luster mignął jakiś czarny cień. „On”, pomyślał Damian. Zamknął oczy. A wyświetlacz beznamiętnie wyświetlał kolejne cyfry. ...20... ...21... ...22... ...23... ...24...
29
PIRANHA 3D PIRANIA 3D USA 2010 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Alexandre Aja Obsada: Richard Dreyfuss Ving Rhames Elisabeth Shue Christopher Lloyd
X X X X
Text: Piotr Pocztarek
X
Piranie w filmie francuskiego reżysera obudziły się po tysiącach lat, a pod wpływem ruchów tektonicznych wydostały na powierzchnię z podwodnej jaskini i urządziły sobie ucztę z niczego nie spodziewających się, imprezujących młodych ludzi. I na tym właściwie fabuła tego filmu się kończy, chociaż nie jest to w żadnym wypadku wadą – nie o dylematy moralne przecież tu chodzi.
Podstawowym założeniem remake’u „Piranii” była dobra i skrajnie krwawa zabawa z dużą ilością humoru i przy udziale popularnych aktorów. Oczywiście aspekty techniczne obrazu stoją na równie wysokim poziomie – Aja zdążył nas już przyzwyczaić w swoich filmach do rzemieślniczej doskonałości (wystarczy wspomnieć o „Haute Tension”, czy „The Hills Have Eyes”). Każda postać w tym filmie jest przerysowana – półnagie nastolatki to mało? Nakręcimy pornosa. Bohaterski glina to mało? Dostaniecie bohaterskiego glinę ze śrubą od silnika parodiującego scenę z „Martwicy mózgu”. Film jest jedną wielką autoparodią, szyderą, ironią, a przede wszystkim naprawdę doskonałym pastiszem, który w 100% docenią jedynie znawcy gatunku. Pozostali będą się „tylko” fantastycznie bawić. Fanów horrorów usatysfakcjonuje potężna dawka gore, którego nie było od dawna na dużym ekranie. Nie jest tak poważnie jak w „Pile”, nie jest tak absurdalnie jak we wczesnych dziełach Petera
Informacje o odświeżeniu kultowego klasyka Joe’ego Dantego z 1978 roku napełniły mnie zarówno radością, jak i obawą. Jak wiadomo, nowe wersje hitów sprzed lat najczęściej wypadają poniżej oczekiwań, czyli dużo gorzej od oryginałów. Najgorzej jest z tymi, które starają się naśladować pierwowzór w każdym aspekcie. A jak jest z „Piranią”? Zupełnie odwrotnie!
30
Jacksona – „Pirania” jest czymś pomiędzy. Są sceny naprawdę krwawe, są też histerycznie zabawne. Są sztuczne penisy, są migające w każdym miejscu cycki, jest naśmiewanie się z wartości propagowanych w mainstreamowym kinie. Jazda bez trzymanki! Jeśli można się do czegoś przyczepić, to głównie do mizernego efektu 3D. Skok na kasę? Tak, bo „real 3D”, którym szczycą się twórcy, jest niezauważalne, nie zmienia doznań widza i spokojnie mogłoby nie istnieć. Twórcy zebrali bardzo dobrą obsadę, jajcarskie dialogi przywodzące na myśl lata 70. i 80. (równie niemrawa narracja, ale przecież to było wtedy standardem – Stallone, ucz się!). Film nie jest długi, nie męczy, doskonale się go ogląda. Kilka „jump scenes” potrafi przestraszyć, ale „Pirania” bardziej niż horrorem jest jego inteligentną, chodź mało subtelJeśli szukacie w kinie wysokiej rozrywki ną parodią. Widać, że aktorzy świetnie intelektualnej, omińcie „Piranię” szerokim bawili się przy realizacji tego filmu. łukiem. To samo tyczy się tych, którzy horrorów na co dzień nie oglądają i którzy ich nie rozumieją. To produkcja na piątkowy wieczór dla fanów gatunku, którzy potrafią śmiać się z samych siebie, a także z ułomności i odtwórczości filmów grozy. To wreszcie dowód na to, że remake można zrobić z jajem i polotem, nawet jeśli te jaja i polot kosztowały 25 milionów dolarów. Szybko się zwróci. Zasłużenie zresztą.
31
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Beata Walczak-Larsson Ilość stron: 463
Młoda Litwinka, Lydia Grajauskas, zostaje zwabiona do Szwecji propozycją intratnej pracy. Jednak po przyjeździe na miejsce okazuje się, że praca marzeń nie istnieje, a w jej miejsce pojawia się… dwunastu mężczyzn, których musi zaspokoić każdego dnia. To jej dzienna norma, Lydia została bowiem sprzedana alfonsowi, który zmusza ją do prostytucji. Mija kilka lat. Lat pełnych bólu i upokorzeń, pełnych bicia i gwałtów, aż dochodzi do chwili, kiedy jej właściciel „przesadza” z wymierzanymi dziewczynie ciosami. Skatowana Lydia trafia do szpitala, a tam podejmuje próbę odwetu. Bierze kilkoro zakładników – studentów medycyny i lekarza i zamyka sie z nimi w prosektorium, zaminowując wejście semteksem. Zaczyna się rozgrywka pomiędzy prowadzącym dochodzenie doświadczonym policjantem Ewertem Grensem, pochłoniętym obsesją zemsty na przestępcy Jochumie Langu, przez którego kaleką została 25 lat wcześniej jego partnerka. Atmosfera się zagęszcza, Lydia żąda konkretnego negocjatora – Bengta Nordwallda - w zamian za wypuszczenie zakładników. Padają strzały... „Dziewczyna, która chciała sie zemścić” to brutalny, mroczny thriller duetu Roslund/ Hellstrom, najpopularniejszych obok Stiega Larssona i Henninga Mankella szwedzkich pisarzy. Powieść dostała nagrodę policji sztokholmskiej oraz miano Najlepszej Powieści 2005 roku. I według mnie pochwały są zasłużone. Jej największą zaletą jest fakt, że – mimo całkowicie fikcyjnej fabuły i równie fikcyjnych bohaterów – jest to powieść na wskroś prawdziwa. Wydarzenia takie, jak te opowiedziane w książce
mogą się zdarzyć i zdarzają się w realnym świecie, z czego autorzy doskonale zdają sobie sprawę, a czytelnik uświadamia to sobie, przeczytawszy ich komentarz o tym, jak książka powstała i o przeprowadzanych dla jej potrzeb badaniach. Problem handlu żywym towarem w Szwecji jest ogromny, zwłaszcza, że bliskość biednych, postkomunistycznych krajów oraz wysoki standard życia w Szwecji kusi młode, pełne nadziei, ale też naiwności dziewczyny do wyjazdu.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
ANDERS ROSLUND i BORGE HELLSTROM Dziewczyna, która chciała się zemścić (BOX 2l)
To, co w tej historii przeraża najbardziej, to obnażenie pewnej prawdy, pewnych mechanizmów w procederze handlu żywym towarem. To bezsilność tych młodych kobiet, dziewczyn, które trafiają do piekła i dla których jedyną możliwością ucieczki jest zapomnienie o własnej osobowości, zaprzeczenie swemu człowieczeństwu, topienie ich w wódce i tabletkach. Albo śmierć. Autorzy nie szczędzą nam opisów okrucieństwa i poniżeń, jednocześnie nie epatując nimi, nie próbując sprawić, by stały się bardziej „medialne”. Gdy czytamy, uderza w nas prostota i brutalny realizm przedstawianych scen i w każdym momencie lektury zdajemy sobie sprawę, że to mogło się zdarzyć, może zdarzyć się w przyszłości albo nawet dzieje się teraz, w tej chwili. Kiedy my przewracamy stronę książki kilkadziesiąt dziewczyn jest gwałconych przez swych „właścicieli” albo klientów. I z każdym kolejnym zdaniem w książce rodzi się w nas lęk, który wędruje w górę, wzdłuż kręgosłupa, sprawiając, że zimny pot spływa nam po plecach. A co, jeśli to by była moja córka?
ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)
33
LAKE PLACID Aligator – Lake Placid Kanada, USA 1999 Dystrybucja: Best Film Reżyseria: Steve Miner Obsada: Bridget Fonda Bill Pullman Oliver Platt Brendan Gleeson
X X X
Text: Rafał Szakoła
X X
Film zaczyna się od sceny, w której nurek zostaje zaatakowany przez bestię grasującą w wodach jeziora. Miejscowa społeczność, przerażona faktem brutalnego morderstwa, wespół z oficerami policji postanawia rozszyfrować tajemnicę. Zebrane dowody wskazują, że za zbrodnią stoi gigantyczny aligator.
miaru kolosa i stał się jej rozpieszczonym pupilkiem. Wątki komediowe, są bardzo charakterystyczne dla tego filmu. W obrazie Minera nie brakuje też jednak scen gore (chociażby nurek z odgryzionymi nogami na początku filmu), jest wyczuwalne napięcie, ale wszystko to jest po prostu rozładowywane przez sceny komiczne. Staruszka opiekująca się aligatorem i karmiąca go bydłem, Hector ze swoimi gadżetami do łapania aligatorów, pani naukowiec nienawidząca amerykańskiej prowincji
Scenariusz na pierwszy rzut oka wydaje się kolejną standardową opowieścią o krwiożerczej bestii pojawiającej się znikąd i atakującej wszystko, co się rusza. Miner jednak zaskakuje widzów oryginalnością. Niebanalnie uargumentowany jest fakt pojawienia się w wodach jeziora tak wielkiego aligatora. Zostaje on przygarnięty przez mieszkającą nieopodal staruszkę, a że był dobrze dokarmiany, dorósł do roz-
Steve Miner to reżyser zasłużony dla kina grozy. To spod jego ręki wyszły druga i trzecia część „Piątku trzynastego”, „Halloween – dwadzieścia lat później” oraz remake „Dnia żywych trupów”. W tak zwanym międzyczasie reżyser stworzył filmy o odmiennym ciężarze gatunkowym, m.in. „Rasowy stypendysta”, „Wiecznie młody” czy „Tata i małolata”. Jak na reżysera zaczynającego od klasyki horroru rozbieżność stylowa dość duża. Jak zatem wypadł komediowy horror „Lake Placid”?
34
– to najjaskrawsze przejawy komediowych aspiracji filmu. Dialogi stoją na dobrym poziomie i również nie stronią od komizmu. Sporo tu ciętych ripost i zabawnych kwestii. Każdy z bohaterów ma swój niepowtarzalny sposób wysławiania się oraz dobór słownictwa. Efekty specjalne są miłe dla oka i nie rażą niedociągnięciami. Animacja komputerowa aligatora jest bardzo naturalna. Podczas scen ataku starano się odwzorować jak najdokładniej sposób poruszania się prawdziwego zwierzęcia, co dało bardzo prze-
konujące efekty. Bestia przez to wygląda autentycznie oraz sprawia wrażenie żywej istoty. W momentach, kiedy pojawia się gumowa replika potwora z Lake Placid, widz nie jest w stanie zauważyć różnicy między makietą a prawdziwym aligatorem. Bestia kłapie szczęką, rusza ogonem, wyskakuje z wody, robi wszystko jak prawdziwy gad. „Lake Placid” to na pierwszy rzut oka kolejny film o wodnym zabójcy, który terroryzuje spokojnych mieszkańców malowniczych terenów Stanów Zjednoczonych. Tak jednak nie jest. Do tego – wydawać by się mogło – mało wymagającego schematu twórcy podeszli z dużą dozą profesjonalizmu i dbałością o szczegóły, co dało efekt w postaci sprawnie nakręconego, nienudnego filmu. Polecam go więc wszystkim tym, którzy zmęczeni kolejnymi „Piłami” czy słabymi remake’ami, szukają w kinie powiewu świeżości. „Lake Placid” to dobrze zrobiony film, który czasem Was przestraszy, ale jeszcze częściej skutecznie rozbawi.
35
HISTORIA WŁOSKIEGO KINA GROZY cz.4
Text: Tymoteusz Raffinetti
Kolejny rok we włoskiej grozie to chwilowy odpoczynek od filmowego giallo. Twórcy postawili na dalsze eksploatowanie gotyku, oczywiście w towarzystwie pięknej Barbary Steele. Jedynym wyjątkiem okazał się nowy obraz Mario Bavy, przynoszący powiew świeżości do sal kinowych zdominowanych przez pajęczyny i stare zamczyska.
Rok 1965
skiego gotyku. Nawet oni zauważą jednak jeden ewidentny mankament – zbyt wolne Rok 1965 rozpoczyna się od horrorowego tempo akcji. Pomimo tego, film Mario Caiadebiutu Massimo Pupillo. Reżyser prezen- no był jedną z ciekawszych produkcji tego tuje nam przepełniony efektami specjalny- roku. mi, ale także wyjątkowo wtórny film znany pod takimi tytułami jak „5 tombe per un me- Miesiąc później ukazał się praktycznie niedium” („5 grobów dla medium”), czy „Terror możliwy do odnalezienia dzisiaj horror „La Creatures from the Grave”. Zmiażdżonego settima Tomba” („Siódmy grób”), jedyny przez krytykę obrazu nie uratowała nawet obraz nakręcony przez Garibaldiego Serra Barbara Steele, która w wersji przeznaczo- Caracciolo. Znany włoski filmoznawca nej na rynki zagraniczne, została ponoć Antonio Bruschini wypowiada się o nim tak: ukazana nago podczas kąpieli. Zdający sobie sprawę ze skali porażki Pupillo, zgodził „Film zawiera sceny zabawne w swojej się, aby to producent Ralph Zucker został niedorzeczności, charakteryzujące się grą aktorską i dialogami ocierającymi się o grawymieniony w czołówce jako reżyser. nicę absurdu.” 16 lipca miała miejsce premiera kolejnego filmu z Barbarą Steele. „Amanti d’otretomba” („Kochankowie zza grobu”) okazał się zaskakująco dobrym obrazem. Zarówno fabuła, jak i niesamowita atmosfera potęgowana przez muzykę Ennio Morricone dostarczają gwarantowanej rozrywki dla wszystkich miłośników wło-
36
Ciekawą pozycją okazał się natomiast „Planet of the Vampires” znany też jako „Terrore nello Spazio” („Terror w kosmosie”), powstały na podstawie opowiadania „Una notte di 21 ore” Renato Pestriero. Fabuła opowiada o spowitej gęstą mgła planecie, z której dochodzą tajemnicze ko-
munikaty z prośbą o pomoc. Dwa statki kosmiczne lądują w celu zbadania źródła sygnałów. Szybko okazuje się, że astronauci wpadli w pułapkę, a załoga musi zmierzyć się z rasą krwiożerczych kosmitów. Mario Bava sprawnie łączy elementy giallo, gotyku i fantastyki, udowadniając po raz kolejny, że jest niekwestionowanym mistrzem włoskiego kina grozy. Imponująca scenografia oraz przerażające dźwięki towarzyszące spektakularnym jak na tamte czasy efektom specjalnym tworzą niepowtarzalny klimat. Reżyserowi udało się stworzyć prawdziwą perełkę - obraz przez wielu krytyków uważany jest za najbardziej rozpoznawalny włoski horror sci-fi. Warto dodać, że na planie obecny był również Lamberto Bava, który uważnie przyglądał się poczynaniom swojego ojca, aby w przyszłości pójść w jego ślady. Ale o tym znacznie później…
na jego teren. Szalony mężczyzna ubiera czerwony kaptur oraz rajtuzy i wyprężając gołą klatę oznajmia widzom, że jest reinkarnacją siedemnastowiecznego „szkarłatnego kata”. Ale to nie ta irracjonalna kreacja, tylko sentencje naszego bohatera nadają temu obrazowi nowego wymiaru absurdu. Pozwolę sobie przytoczyć jedną z nich: „Ludzkość stworzona jest z podrzędnych istot, duchowo i fizycznie zdeformowanych, które mogłyby zaszkodzić harmonii mojego idealnego ciała.” Dla zwolenników niekontrolowanego kiczu i tzw. „sera” pozycja ta niewątpliwie będzie gwarancją doskonale spędzonego wieczoru. Jeśli chodzi natomiast o pozostałych miłośników kina, poważnie zastanowiłbym się nad alternatywą w postaci jakiegokolwiek innego filmu…
Nieprzychylne recenzje „5 tombe per un medium” nie zniechęciły Massimo Pupillo do dalszych starań w przemyśle filmowym. Wręcz przeciwnie, reżyser postanowił nakręcić jeszcze w tym samym roku aż dwa nowe gotyckie horrory. Z jakim skutkiem? Fabuła „Il boia Scarlatto” („Szkarłatny kat”) jest w zasadzie jedynie pretekstem do prezentowania wymyślnych tortur na niewinnych, pięknych kobietach, z użyciem m.in. rozgrzanego oleju, żelaznej dziewicy, czy gigantycznej pajęczyny. Właściciel zamku, postanawia zemścić się na grupie modelek, które bez pozwolenia wkroczyły
Trzecim i ostatnim horrorem Pupillo była „La vendetta di Lady Morgan” („Zemsta Lady Morgan”). Produkcja wyraźnie inspirowana hitem sprzed roku pt. „Danza Macabra” ostatecznie pogrążyła reżysera, utwierdzając zarówno krytyków, jak i jego samego w przekonaniu, że nie jest stworzony do kręcenia filmów grozy. Przewidywalny do bólu scenariusz, podobnie jak w przypadku poprzedniego tytułu Pupillo w zasadzie nie oferuje nic poza podanym w nadmiernych dawkach sadyzmem. Tym razem jednak bohaterów nie da się traktować z przymrużeniem oka, a samego obrazu po prostu nie da się oglądać.
37
--------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Muza 20l0 Tłumaczenie: Dominika Górecka Ilość stron: 336
Jak wygląda życie policjanta? Telewizja sprzedaje nośny wizerunek stróża prawa, który skutecznie rozwiązuje zagadki w towarzystwie pięknych kobiet i alkoholu. Oczywiście w dużych ilościach. Jak jest naprawdę, wiedzą tylko pracownicy wydziałów kryminalnych. Rąbka tajemnicy uchyla powieść „Misterioso”. Niestety, tym razem nie udało się uciec od utartych schematów. Za to wszelkie niedogodności wynagrodzić mogą egotyczne skandynawskie klimaty.
ofiary i dotrzeć do niej przed mordercą. Jak łatwo przewidzieć, zagadkę może rozwiązać tylko ktoś wyjątkowy.
Text: Aleksandra Zielińska
ARNE DAHL - Misterioso (Misterioso)
Książka jest dobrze skonstruowana na poziomie samej intrygi. Dahl mnoży wątki, podsuwa prawdopodobne rozwiązania tylko po to, by zaraz wodzić czytelnika za nos, że tak łatwo dał się oszukać. W „Misterioso” znajdziemy wiele ślepych uliczek, ale na szczęście historia dostaje przez to rumieńców. Autor panuje nad wydarzeniami i potrafi poprowadzić tą Jan Arnald, znany pod pseudonimem Arne ścieżką, która jest właściwa. Niestety, czaDahl, to szwedzki pisarz, ceniony zarówno sem duża liczba dygresji może wytrącić w kraju, jak i zagranicą. Debiutował w wie- z rytmu lektury. ku lat 27, do tej pory popełnił jedenaście książek kryminalnych, w tym także pozy- Na duży plus warto zaliczyć konstrukcję cje dla dzieci. Książki Dahla tłumaczone głównego bohatera: to typowy policjant na wiele języków w końcu doczekały się nękany codziennością. Wloką się za nim także polskiego wydania. rozgrzebane sprawy z przeszłości, do tego trzeba jeszcze doliczyć problemy Tytułowe „Misterioso” to utwór jazzowy, rodzinne, konflikt z żoną. Dahl odmalował który nieodłącznie wiąże się z osobą skandynawską scenerię w sposób znakomordercy terroryzującego Szwecję. Jako mity. Dla polskiego czytelnika będzie to pierwszy ginie znany finansista, wkrótce naprawdę interesująca podróż na północ. okazuje się, że to dopiero początek krwawej serii. Policja jest bezradna bo prze- „Misterioso” to dobrze skrojona powieść stępca nie pozostawia żadnych śladów, kryminalna, która dostarczy sporej dawa zbrodni dokonuje metodycznie, zawsze ki rozrywki na wysokim poziomie. I na w ten sam sposób. Oto ofiara wraca nocą tym niestety koniec, bo autor nie pokusił do domu, bywa, że w stanie upojenia al- o ambitniejsze przesłanie. Mimo wszystko koholowego i zostaje przywitana dwoma myślę, że warto sięgnąć po kolejne tomy strzałami w głowę. Stróże prawa stają pró- przygód jego Drużyny A, wszak nie samą bują doszukać się w tym wszystkim jakiejś górnolotną metafizyką Czytelnik Grabarza symetrii, czegoś na kształt rytuału, byle tyl- Polskiego żyje. ko szybko przewidzieć tożsamość kolejnej ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)
39
Hellblazer
Płomień Potępienia (Hellblazer: Damnation's Flame) ............................................................................ Tłum. Paulina Braiter Egmont 2009 176 stron
John Constantine, jak większości czytelnikom komiksów wiadomo, to postać nietuzinkowa pośród całego uniwersum DC. Pierwotnie stworzona przez Alana Moore’a podczas pracy przy „Swamp Thing”, po czasie powierzona została Garthowi Ennisowi. Do Ennisa przywarła etykietka twórcy obrazoburczego i politycznie niepoprawnego, zresztą nie bez powodu, za sprawą chociażby takich kultowych dzieł jak „Kaznodzie-
Ennis jako scenarzysta serii Hellblazer sprawił, że medium komiksu zaczęło być postrzegane jako brutalnie autentyczne i bezkompromisowe w swoim wyrazie, a to wcale nie za sprawą mnożenia ze strony na stronę zwykłych obrzydliwości, lecz dzięki kunsztowi wnikliwej obserwacji ulic i ich mieszkańców. Przyznać muszę, że pierwsze albumy wydane na naszym skromnym rynku specjalnie nie przykuły mojej uwagi. W przypadku „Niebezpiecznych nawyków” rzecz osiągnęła status graficznego niewypału, a same historie też specjalnie nie wciągały. Sprawy mają się zupełnie inaczej przy „Płomieniu potępienia”, cyniczny szarlatan w prochowcu z fajką w ustach znalazł się wreszcie tam gdzie jego miejsce – w dobrze opowiedzianej historii. W części pierwszej, „Nowy wspaniały świat”, Constantine leci do Nowego Jorku, włóczy się po knajpach, wspomina dawne dzieje i ostatecznie napotyka dawnych wrogów, takich jak Pappa Midnight. Zastanawia mnie tylko jedno – czemu w filmowej adaptacji postać Midnighta przedstawiono jako sprzymierzeńca Constantine’a? Tuż po konfrontacji z wrogami w Nowym Jorku Constantine zostaje zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią na skutek zaklęć voodoo. To właśnie w świecie pomiędzy odkryje wstydliwą prawdę o życiu i śmierci byłego
prezydenta USA Johna Kennedy’ego oraz o jego wyborcach. Właśnie część pod tytułem „Płomień na Broadwayu”, w której John wędruje po ulicach Nowego Jorku w towarzystwie zbłąkanych dusz nowojorczyków, poznając jego prawdziwe oblicze, zasługuje na szczere uznanie wobec pióra Ennisa. Plastyka opisów w tandemie z twardą kreską Dillona to prawdziwa uczta dla oka. W ogóle realizm, polityczna satyra i groteska u Ennisa wylewają się z niemalże każdej strony albumu, przez co jego opowieści o Constantine zyskują miano najlepszych spośród wszystkich tworzonych przez różnych scenarzystów opiekujących się tą serią. Od strony graficznej „Płomień potępienia” wypada bardzo dobrze, a genialne okładki Glena Fabry i Johna Totlebena stanowią prawdziwy rarytas dla koneserów. Jedynie część pod tytułem „A tłum szaleje”, zilustrowana przez Petera Snejbjerga, stanowi pewien dysonans w całym zbiorku, tak pod względem rysunku, jak i kolorów nie robi dobrego wrażenia. Pomijając jednak tę jedną wpadkę, uznaję, że czwarty album przygód Johna Constantine’a jest jak najbardziej warty przeczytania, a co więcej – nawet zakupienia do własnej domowej kolekcji.
Text: Daniel Podolak
ja”, zilustrowanego przez nie mniej słynnego w kręgach komiksu Steve’a Dillona, czy dwutomowy cykl „Pielgrzym” z kreską Carlosa Ezquerra.
Cztery wieczory z rekinem
Text: Rafał Szakoła
W 1975 roku Steven Spielberg, reżyser średnio znany szerszym kręgom widzów, dopiero co mający na swoim koncie pierwszy poważny film wyświetlany na srebrnym ekranie, dostaje propozycję nakręcenia obrazu o wielkim rekinie-ludojadzie atakującym letni kurort w Stanach Zjednoczonych. Nikomu nie przyszło do głowy, że z tej banalnej historyjki powstanie film, który przeszło 30 lat po premierze nadal będzie elektryzować widzów.
Pierwszy Pewnego dnia na plaży zostają znalezione ludzkie zwłoki. Miejscowa policja oraz mieszkańcy miasteczka winią za tę śmierć rekina. Grozi to jednak wstrzymaniem otwarcia sezonu turystycznego, z którego miasteczko czerpie główne zyski, dlatego też do miasta przyjeżdża
ichtiolog, który ma pomóc w identyfikacji sprawcy. Rozpoczyna się polowanie na bestię. Łowy kończą się sukcesem, co wszyscy przyjmują z dużą ulgą oraz niekrytym entuzjazmem. Pomimo, iż złapano potencjalnego oprawcę giną kolejni ludzie. Widząc swą bezradność, władze miasteczka postanawiają wynająć rybaka, który obiecuje zabicie potwora. W wyprawie na ocean towarzyszą mu
szeryf miejscowej policji oraz ichtiolog. Dla wielu miłośników filmów grozy „Szczęki” to pozycja szczególna i wyjątkowa. Nakręcona z wielkim rozmachem opowieść o rekinie-ludojadzie urosła do miana kultowej i na trwałe wpisała się do kanonu kina światowego jako pozycja obowiązkowa dla każdego, kto interesuje się filmem. Dla samego reżysera film okazał się dziełem przełomowym, które pozwoliło mu wejść do ligii „reżyserów z wyższej półki”. Po sukcesie „Szczęk” kolejne filmy podtrzymywały dobrą passę Spielberga odnosząc finansowy oraz artystyczny sukces. Wystarczy tylko przywołać „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, komedię „1941”, „E. T.”, czy „Poszukiwaczy zaginionej arki”. „Szczęki” poza sukcesem artystycznym przyniosły swoim twórcom także spore zyski. W film zainwestowano około 8 mln dolarów inkasując kwotę wartą około 470 mln dolarów. Jest to obraz, który jako pierwszy w historii kina przekroczył granicę 100 mln dolarów. „Szczęki” wielokrotnie zajmowały wysokie miejsca w różnego rodzaju rankingach filmowych, potwierdzając tym samym swoją wyjątkowość. Na uwagę zasługuje kilka elementów występujących w filmie. Po pierwsze, Spiel-
berg wykorzystał tutaj zabieg, który na stałe wpisał się w jego reżyserską charakterystykę, oraz później znalazł wielu naśladowców; chodzi tutaj mianowicie o ukrycie oblicza prześladowcy-mordercy. Jego wizerunek jest skrzętnie ukrywany, by dopiero w wielkim finale pokazać się w całej okazałości. Zabieg ten reżyser wykorzystał wcześniej w filmie pt. „Pojedynek na szosie”, a później w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia”. Scenariusz filmowy bazuje na powieści Petera Benchleya pt. „Szczęki”. Na potrzeby filmu z książki wycięto niektóre motywy m.in romans Hoopera z żoną Brody’ego, który zwalniałby tempo filmu. Zrezygnowano także z motywu współpracy burmistrza z mafią, która miała czerpać zyski z turystyki na wyspie. Dość poważnie zmieniono też finał opowieści. Rozbieżności na lini film-książka pojawiają się także przy kreowaniu postaci rekina, który w oryginale był nieco mniejszy (miał około 6 metrów) oraz umierał poprzez uduszenie, ponieważ przyczepione do jego grzbietu beczki nie pozwalały mu na zanurzenie się. U Spielberga rekin jest znacznie większy, a sposób jego uśmiercenia jest bardziej widowiskowy. Książka Petera Benchleya utrzymywała się na liście bestsellerów przez blisko 40 tygodni przynosząc autorowi dużą sławę.
łącznym elementem budowania napięcia w późniejszych filmach.
Użyte w obrazie efekty specjalne stoją na bardzo wysokim poziomie, gwarantując autentyczność oglądanego filmu. Ekipa na planie filmolwym miała do dyspozycji trzy imitacje gigantycznego żarłacza białego, przez co zdjęcia posuwały się w miarę sprawnie, chociaż wokół filmu krążą legendy o wiecznie psującym się sztucznym rekinie, który doprowadzał filmowców do szewskiej pasji. Nawet mimo upływu czasu sceny nakręcone podczas ataku bestii wypadają bardzo przekonująco i straszą po dziś dzień. Duży wpływ na końcowy kształt filmu miał montaż, który to został uhonorowany nagrodą Oscara w 1976 roku. To, z czym wszystkim kojarzą się „Szczęki” to oczywiście muzyka skomponowana przez Johna Williamsa (za którą i on dostał Oscara). Motyw przewodni z filmu stał się i jest do dzisiaj jednym z najbardziej rozpoznawalnych tematów filmowych. Muzyka świetnie buduje napięcie oraz podkreśla niezwykły klimat filmu. Charakterystyczne jest to, iż główny motyw zawsze towarzyszy rekinowi podczas jego ataków, potęgując uczucie strachu oraz zwiększając odczuwane napięcie u widza. Zabieg ten był wykorzystywany już wcześniej, ale dopiero w „Szczękach” Spielberga nabrał on odpowiedniego rozmachu i stał się nieod-
44
Chociaż od premiery minęło już dużo czasu, a branża filmowa wyewoluowała do rozmiarów potężnej machiny taśmowo wypluwającej z siebie kolejne drogie superprodukcje kręcone przy pomocy nowoczesnych komputerów obsługiwanych przez całe zastępy grafików, „Szczęki” przy swoim skromnym jak na dzisiejsze czasy budżecie i pewnym „prymitywizmie” wykonania, wypada niezwykle przekonująco i świeżo. Wizualna strona filmu nawet po 30 latach nadal zachwyca i przeraża widza. Kształtu dopełniają muzyka, świetna gra aktorska, nawet aktorów drugo- i trzecioplanowych, brawurowy scenariusz oraz niepowtarzalny klimat wyspiarskiego miasteczka sparaliżowanego strachem przed wielkim rekinem. Film z całą pewnością wybitny.
Drugi Po wielkim sukcesie pierwszej części trudno się było dziwić, że producenci pokusili się o realizację sequela opowieści o ogromnym rekinie-ludojadzie. Groźba zarobienia kolejnych milionów była nad wyraz bardzo realna...
Koszmar zaczyna się od nowa. Po czterech latach od tragedii w miasteczku Amity względny spokój przerywają tajemnicze zniknięcia. Szeryf Brody podejrzewa, że za atakami stoi kolejny wielki żarłacz biały. Opinia policjanta nie znajduje poklasku u władz miasteczka, gdyż lada chwila plaże zapełnią się turystami. Szeryf postanawia na własną rękę stawić czoła potworowi. Z pozoru film zapowiadał się murowanym sukcesem. Sprawdzone metody oraz aktorzy z „jedynki” plus świeże spojrzenie nowych członków ekipy dawały dość spore nadzieje na sukces. Producentom udało się zatrzymać Johna Williamsa, autora muzyki do pierwszej części, co dodatkowo rozbudzało apetyty widzów. Reżyserem filmu był Jeannot Szwarc. Efekt? Od strony technicznej film jest sprawnie i profesjonalnie zrobiony. Zrezygnowano z dużych ilości krwi i efektownych morderstw na rzecz budowania klimatu i napięcia. Ponownie do scen ataku rekina wykorzystano sprawdzonego mechanicznego manekina, który bardzo sprawnie udawał żywą bestię. Zdjęcia podwodne są bardzo realistyczne. Do niektórych scen, tych kręconych „zza płetwy rekina”, kamerzyści używali siodła do jazdy konnej by lepiej móc trzymać się na grzbiecie ryby. Daje
to efekt widzenia oczami atakującego rekina uatrakcyjniając oglądane obrazy. Twórcy filmu bardzo dbali o to, by poziomem nie odstawać zbytnio od pierwszej części i z dużą pieczołowitością podchodzili do kręconych scen. Na uwagę zasługuje zwłaszcza scena ataku rekina na lądujący na wodzie helikopter. Przy tym fragmencie ekipa spędziła cztery dni wielokrotnie poprawiając i dopracowując prezentowaną scenę. Dużą zaletą drugiej części „Szczęk” jest także muzyka Williamsa. Oprócz dobrze znanego fragmentu towarzyszącego atakom rekina, Williams skomponował zupełnie nową ścieżkę dzwiękową, bardzo różniącą się od tej, którą wykorzystano w poprzedniej części. Film zyskał przez to na oryginalności i świeżości. Jeannot Szwarc dał sobie radę na stanowisku reżysera, ale widać wyraźnie, że wiele mu brakuje do Spielberga. Nie udało mu się osiągnąć klimatu niepewności i napięcia, jaki charakteryzował oryginał. Owszem, dzieło Szwarca potrafi przestraszyć, ale na dłuższą metę film nie sprawdza się jako horror, czy nawet thriller. Im dłużej film trwa, tym bardziej spada poziom adrenaliny u widza. Wprawny odbiorca z łatwością przewiduje kolejne sceny filmu, niechybnie prorokując śmierć rekina i spektakularne zwycięstwo szeryfa. Szwarc chcąc zrobić ze „Szczęk 2” widowisko w iście hollywodzkim stylu nie stronił od efektów specjalnych. Scena ataku rekina na helikopter, podczas której uderzające śmigła wirnika rozbijają się o taflę oceanu, ścinając maszty jachtów, czy liczne sceny ataku rekina na łodzie, efektownie je zatapiając oraz popychając, trzymają jednak równy wysoki poziom, czyniąc
widowisko atrakcyjnym dla oka widza.
ku wodnym. W parku zaczynają ginąć pracownicy. Podczas jednego z zejść pod wodę udaję się złapać rekina, żarłacza białego, którego wszyscy oskarżają o tajemnicze zniknięcia. Rutynowe badania wykazują jednak, że to nie on jest sprawcą zaginięć. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że ów rekin jest dopiero dzieckiem, a w wodach oceanu czai się jego matka, która zrobi wszystko by go uratować. Dochodzi do kolejnego śmiertelnego starcia człowieka z bestią z głębin. Warto nadmienić, iż całość została opatrzona w nowatorskie jak na tamte czasy efekty 3D.
Tak czy inaczej, film Jeannota Szwarca po kilku mocnych scenach skłania się w stronę filmu przgodowo-sensacyjnego, w którym z góry wiadomo, że dobro wygra a zło zostanie pokonane. Mocna ekspluatacja motywów z udziałem wielkiego żarłacza doprowadza do szybkiego „przejedzenia się” nimi widza. Brakuje tutaj zaskoczenia, które było główną zaletą piewszej części, stopniowo przyzwyczajamy się do widoku rekina, przez co sceny z jego udziałem są łatwymi do przewidzenia. Scenarzyści bazowali na sprawdzonych metodach, powielając pomysły użyte w pierwszej części. Tak pokrótce prezentuje się scenariusz do trzeciej części wielkiego hitu SpielberI pomimo, iż sam film ogląda się dobrze ga z połowy lat 70. Zachęceni sukcesem to pozostawia pewien niedosyt. Po spek- dwóch poprzednich części producenci takularnej „jedynce”, „dwójka” wypada postanowili przypomnieć ów wielki tytuł tak sobie. Oceniając osobno, druga okraszając go efektami trójwymiarowyczęść „Szczęk” to całkiem niezłe widowi- mi. Realizację tego filmu powierzono sko dla niezbyt wyszukanego odbiorcy, który chciałby się trochę przestraszyć, ale raczej woli się dobrze bawić niż bać.
Trzeci Syn szeryfa Brody’ego, znanego z dwóch poprzednich części, przenosi się na Florydę i rozpoczyna pracę w par-
46
Josephowi Manuelowi Alvesowi, który na swoim koncie ma tylko jeden wyreżyserowany film. Jest nim omawiana trzecia część „Szczęk”. Wcześniej reżyser był scenografem m.in. przy produkcji pierwszej części filmu. Rzadko się zdarza, aby druga część filmu odniosła sukces porównywalny z sukcesem części pierwszej. W zasadzie nie spotyka się produkcji, których trzecia część odniosłaby jakikolwiek sukces. Tak jest też w przypadku „Szczęk 3D”. Film jest nudny, nielogiczny i przewidywalny. Sam pomysł na fabułę jest ewidentnym odcinaniem kuponów od znanego tytułu w myśl zasady: wymyślmy cokolwiek, do akcji dołączmy wielkiego rekina-ludojada i gotowe. Takie nieprzemyślane działanie często doprowadza do wypaczenia obrazu, co ciągnie za sobą lawinę
błędów, które łatwo zostaną wyłapane przez wyczulone na takie „smaczki” oko widza. W tym filmie jest ich dużo, przede wszystkim to możliwość zatrzymania się rekina w miejscu, wydawanie dźwięków oraz umiejętność pływania tyłem. Każdy kto raz widział jakikolwiek program popularno-naukowy o rekinach wie, że rekiny tego nie potrafią. Warto zwrócić uwagę na jedno osiągnięcie trzeciego filmu cyklu: do nakręcenia tej części użyto największej makiety rekina ludojada. Błędem było natomiast użycie efektów 3D, które wypadają bardzo słabo i zamiast dodatkowo budować napięcie wywołują uśmiech politowania. Gra aktorów oraz charakterystyka poszczególnych bohaterów jest również na niskim poziomie. Postaci są nijakie, bez życia. Aktorzy odgrywający swoje role tylko stoją i wypowiadają swoje kwestie bez jakiekolwiek zaangażowania. Brak umiejętności wyrażania emocji, budowania napięcia jest w tego typu filmach dużym niedociągnięciem, rzucającym niekorzystne światło na całą produkcję. Marna gra aktorska skomponowana została z marnie odtworzonymi kliszami z poprzednich części. Te same, doskonale znane motywy, na których zbudowano legendę pierwszej i drugiej części, wykorzystano ponownie, tyle że nieumiejętnie i naiwnie.
Nie oszukujmy się, „Szczęki 3D” nie są filmem wybitnym. Bazowanie na znanej serii nie wystarczy by odnieść sukces. Śmiało można ów film sklasyfikować razem z tandetnymi produkcjami klasy B lub C. Podobna jakość wykonania, podobna gra aktorska, równie „cięte” dialogi i „błyskotliwe” riposty. Film stanowczo można sobie odpuścić.
Czwarty Akcja filmu dzieje się przed Bożym Narodzeniem. Najmłodszy syn Brodych wyrusza na patrol w morze. Tam zostaje bestialsko zamordowany przez rekina. Matka nie może dojść do siebie i postanawia wyprowadzić się na wyspy Bahama. Tam zamieszkuje u swojego starszego syna. Powoli dochodzi do siebie, ale nagle pojawia się wielki biały rekin, który przypłynął na Bahama w poszukiwaniu zemsty. Po nieudanej części trzeciej i średniej drugiej, można było przewidzieć jaka będzie część czwarta. „Czwórka” jest wypadkową wspomnianych dwóch, słabsza od „dwójki”, ale lepsza od „trójki”.
uwagę zasługuje angaż Michaela Caine’a, który mimo swoje bogatej biografii filmowej i znakomitych umiejętności aktorskich nie ratuje filmu. Co ciekawe, nie wybija się też poza mierny warsztat innych aktorów występujących w „Szczękach – Zemście”. Trzyma równy, kiepski poziom gry aktorskiej rodem z tanich produkcji telewizyjnych. Ale brak porządnych aktorów to nie jedyna bolączka tej produkcji.
„Szczęki 4”, zwane też „Szczęki 4 – Zemsta”, są filmem przeciętnym. Na Scenariusz również pozostawia wiele do życzenia. Cała fabuła czwartej części jest osnuta wokół wątku ucieczki rodziny Brody’ch przed atakami rekinów-ludojadów. W poszukiwaniu spokoju nestorka rodu osiada na Bahamach, gdzie liczy na chwilę wytchnienia. Rekin jednak wytropił ją nawet w tak odległym zakątku świata i postanawia dopełnić dzieła. Sam fakt rekiniej zemsty wywołuje uśmiech na twarzy, nie mówiąc juz o motywie
48
rekina-tropiciela. Skąd wiedział, że akurat na wyspach Bahama ukryła się jego ofiara? Do dzisiaj to pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Kwintesencją tandety tego filmu jest scena finałowa, kiedy to za sprawą poświęcenia Jake’a bestii zaaplikowano coś na kształt zmodyfikowanej echosondy, dzięki której udaję ją się wyciągnąć bestię nad lustro wody i nadziać na dziób jachtu. Jake mimo, iż był uwięziony w paszczy zwierzęcia oraz ciężko ranny, wychodzi cało z opresji. Brak koncepcji na scenariusz widoczny jest także w obsadzie głównych bohaterów. Nie wiedząc lepszego rozwiązania, aby móc w jakikolwiek sposób nawiązać do poprzednich części, w roli głównej umieścili żonę szeryfa Brody’ego wymyślając wokół niej historię o rekiniej zemście.
gumowa makieta poruszana za pomocą siłowników. Co gorsza, ryba nie porusza żadną inną częścią ciała poza szczęką, co powoduje wrażenie, jakby poruszała się za pomocą silnika, czy była ciągnięta na linie za łodzią. Sunie niczym wielka kłoda łamiąc taflę wody. W filmie brakuje jakiekolwiek napięcia oraz klimatu. Strachu jest jak na lekarstwo. Ataki rekina-ludojada są przewidywalne oraz mało efektowne. Z ofiar leje się czerwona substancja, która w żaden sposób nie przypomina krwi, a efekt końcowej eksplozji rekina przypomina raczej wybuch puszki z tuńczykiem niż rekinagiganta. Całość ratuje muzyka, która stoi na dobrym poziomie.
„Szczęki 4 – Zemsta” to solidne kino klasy B, gdzie przy niewielkim udziale właAnimacja rekina pozostawia wiele do snym możemy w miarę atrakcyjnie spężyczenia. Od początku widać, że jest to dzić czas. Film nie powala grą aktorskiej, oryginalnym scenariuszem czy zapierającymi dech w piersiach efektami specjalnymi. Ogląda się go dobrze, chociaż „efekt ziewania” w przestojach filmu jest nieunikniony. Dla fanów monster movies to pozycja niemalże obowiązkowa, a dla reszty - luźna propozycja umiarkowanie krwawego seansu.
JAWS
JAWS II SZCZĘKI USA 1975 Dystrybucja: Universal
SZCZĘKI II USA 1978 Dystrybucja: Brak
Reżyseria: Steven Spielberg
Reżyseria: Jeannot Szwarc
Obsada: Roy Scheider Lorraine Gary Richard Dreyfuss Robert Shaw
Obsada: Roy Scheider Lorraine Gary Murray Hamilton Joseph Mascolo
X X X
X X X X
X X X X
X X X X X X
X X X
JAWS 3D
JAWS THE REVENGE SZCZĘKI III USA 1983 Dystrybucja: Brak
SZCZĘKI: ZEMSTA USA 1987 Dystrybucja: Brak
Reżyseria: Joe Alves
Reżyseria: Joseph Sargent
Obsada: Dennis Quaid Bess Armstrong Lea Thompson Louis Gossett Jr
Obsada: Lorraine Gary Lance Guest Michael Caine Mario Van Peebles
Wydawca: Prószyński i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Robert P. Lipski Ilość stron: 587
mi grozy. To, że adwersarzami ludzkości są wampiry, zdradza sam wydawca za pomocą niezwykle sugestywnej okładki. Dużym atutem książki jest dbałość autora o tło historyczne – informacje na temat żeglugi śródlądowej są przekazane z niezwykłą precyzją i dbałością o szczegóły. Natomiast sugestywne opisy chorobliwej pasji głównego bohatera, związanej z wyMartin jest pisarzem wielogatunkowym. ścigami parowców, mogą zaciekawić tą Napisał kultowe opowiadanie science fic- tematyką niejednego odbiorcę. tion „Piaseczniki” (otrzymał za nie prestiżowe nagrody Hugo i Nebula), wielotomową Dużą zaletą powieści są właśnie jej wiasagę „Pieśń lodu i ognia”, na której kolej- rygodni bohaterowie. Abner Marsh przyną część fani na całym świecie oczekują pomina w swojej manii prześcignięcia z chorobliwą niecierpliwością, czy też np. Eclipse – najszybszego naonczas parowca powieść sensacyjną „Rockowy Armaged- – legendarnego Kapitana Ahaba. Zaślepiodon”. Jak zatem ten doświadczony pisarz ny chęcią zrealizowania życiowego celu, zdaje się nie zważać na coraz dziwniejsze wypada w starciu z horrorem? zachowania swojego wspólnika. PrzynajOdpowiedź brzmi: rewelacyjnie! Problem mniej dopóki ten nie zacznie zagrażać w tym, że „Ostatni rejs Fevre Dream” cięż- jego marzeniu stanięcia do upragnionego ko jednoznacznie nazwać horrorem. Ow- wyścigu. Joshua York natomiast, ów taszem, w 1981 roku powieść mogła przy- jemniczy wspólnik, w swoim wampiryzmie prawić niejednego czytelnika o dreszcze, przypomina raczej Louisa de Pointe du Lac jednak w XXI wieku ciężko o coś więcej niż z klasyka napisanego przez Anne Rice anitylko charakterystyczne uczucie na karku. żeli krwiożerczą, pozbawioną skrupułów Fabuła skupia się wokół śródlądowej że- bestię. Aczkolwiek tych drugich również glugi, która stanowiła w XVIII wieku jeden nie brakuje – ku uciesze wszystkich miłoz głównych środków transportu w Ameryce. śników rozlewu krwi. Sędziwy kapitan Abner Marsh w związku ze swoimi problemami finansowymi i podupa- „Ostatni rejs Fevre Dream” to świetna dającym biznesem nawiązuje współpracę powieść, wciągająca czytelnika na długie z Joshuą Yorkiem, podejrzanym młodzień- godziny, głównie dzięki świetnemu warszcem o niezwykle jasnej karnacji, który nigdy tatowi autora, intrygującym bohaterom, nie opuszcza swojej kajuty w ciągu dnia. a także świetnie skonstruowanej, powoli Jak łatwo się domyśleć, tajemniczy Joshua rozwijającej się fabule, która w pewnym momencie wskakuje na najwyższe obroty nie jest do końca człowiekiem… i nie zwalnia do końca. Drodzy Państwo, Dzieło Martina sprawdza się bardzo do- George R.R. Martin zaprasza na rejs. Nie brze jako powieść historyczna z elementa- wypada odmówić. „Ostatni rejs Fevre Dream” to horror historyczny, pierwotnie wydany przez George’a R.R. Martina w 1982 roku. Po 20 latach tułaczki trafił on na polski rynek. Obecnie, dzięki wydawnictwu Zysk i S-ka, na półki trafia jego odświeżona od strony graficznej edycja, skierowana do licznego grona fanów twórczości brodatego pisarza.
ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)
Text: Paweł Baranowski
Dream) GEORGE R.R. MARTIN - Ostatni rejs "Fevre Dream" (Fevre -------------------------------------- Ocena: 5/6
53
THE CREATURE FROM THE BLACK LAGOON POTWÓR Z CZARNEJ LAGUNY USA 1954 Dystrybucja: TiM Film Studio Reżyseria: Jack Arnold Obsada: Julie Adams Whit Bissell Nestor Paiva Perry Lopez
X X X X
Text: Rafał Szakoła
X
różniące się od siebie produkcje, których podstawowym wątkiem była walka bezradnych żołnierzy Gwardii Narodowej i mieszkańców wielkich aglomeracji miejskich z popromiennym mutantem w postaci gigantycznej mrówki, pająka, kraba etc. Filmy te nie grzeszyły oryginalnościa, niejednokrotnie już po tytule filmu można było wywnioskować prawdopodobny przebieg akcji. Mimo swojej wtórności ów okres może poszczycić się kilkoma ważnymi tytułami, które powszechnie uważane są za klasykę gatunku grozy, m.in. „One!” czy „Tarantula”. Z dala od atomowego mainstreamu sytuuje się omawiany „Potwór z Czarnej Laguny”. Film, w zamyśle autora i producenta drugiej kategorii, stał się niekwestionowanym liderem wśród tzw. monster movies, na trwałe zapisując się w historii kina.
Media podsycały ów strach przed kataklizmem, głosząc wszem i wobec nieuchronność konfliktu zbrojnego, strasząc obywateli Ameryki przerażającymi skutkami prowadzonych eksperymentów. Gazety obiegały zdjęcia zdeformowanych Akcja „Potwora” toczy się pośród amachorobą popromienną dzieci i zwierząt, zońskiej dżungli, gdzie podczas prac arskutecznie ów strach utrwalając. cheologicznych zostaje odkryta niezwykła skamielina – szkielet niezbadanego W historii kina grozy to zaś przede dotychczas zwierzęcia z epoki dewonu. wszystkim czas dla filmów inspirowanych Zainpirowani znaleziskiem badacze szucieniem grzyba atomowego. Wytwórnie kają dalej pozostałości po prehistorycznej filmowe wypuszczały kolejne, niczym nie istocie i podążając tropem wyznaczonym
Lata 50. XX wieku to czas kojarzony przede wszytkim z wszechobecnie panującym strachem przed wybuchem kolejnej wojny światowej, atomowym holokaustem oraz medycznymi eksperymentami.
54
przez skamielinę, docierają do Czarnej Laguny. Tam niespodziewanie znajdują żywą wersję skamieniałego okazu. Motywy wykorzystane w filmie są żywe także i w dzisiejszej formie kina grozy. Zatem mamy motyw serii niewyjaśnionych zniknięć i ataków, w tym przypadku na członków ekspedycji, motyw przewagi potwora do momentu odkrycia jego słabości oraz motyw niewyjaśnionych okoliczności śmierci bestii, dających otwartą drogę do kolejnych części. W filmie wykorzystano także standardowy wątek trójkąta miłosnego, w którym dwójka głównych męskich bohaterów stara się o wdzięki pięknej kobiety. Scenarzyści przetworzyli ów motyw i uzupełnili go o postać potwora, która również stara się o miłość pięknej pani Adams. Scena podwodnego tańca potwora i pływającej Adams przywołuje znany z literatury XIXłości Quasimodo i Esmeraldy, a później wiecznej motyw miłości „pięknej i bestii”, w „King Kongu” i „Frankensteinie”. który wykorzystany był w opowieści o miMimo upływu czasu film nadal cieszy się dużą popularnością (niedawno na rynku pojawiła się luksusowa wersja filmu uzupełniona o unikatowe komentarze i zdjęcia), a sama postać potwora stała się symbolem popkultury i na stałe wpisała się do bestiariusza filmowych monstrów. Choć obraz trąci już myszką, to nadal potrafi przyprawić o szybsze bicie serca i porządnie przestraszyć.
55
zane. Widać, że wpadki z drugiej edycji wiele nauczyły organizatorów. Niestety tylko w tej kwestii, gdyż w Multikinie na Ursynowie, gdzie miałem przyjemność śledzić Festiwal, tradycyjnie zabrakło grafiku wyświetlania filmów (dobrze że chociaż wrzucony był na stronę internetową imprezy). Ponadto pracownicy multipleksu nie mieli czasu poznać właściwości własnego sprzętu, gdyż pierwszego dnia uraczeni zostaliśmy filmami w źle wyskalowanym letterboxie 4:3, co zaowocowało ścięciem polskich napisów przy jednym z seansów. Dopiero interwencja widzów sprawiła, że pracownik wspaniałomyślnie zauważył problem. Filmu nie pokazano od początku. Przez kolejne trzy dni mieliśmy natomiast możliwość oglądania zabawy z projektorem przed każdym (NIE)HORRORFESTIWAL z filmów. Mądry Polak po szkodzie. Ktokolwiek odpowiadał za regulację obrazu Pierwszy rzut oka na tegoroczny reper- i sprawdzenie go przed emisją (!), powituar napełnił mnie optymizmem i zdu- nien zostać natychmiast wyeksmitowany mieniem jednocześnie. Pamiętając kilka do pracy w Multikinie w Meksyku. katastrofalnych filmów pokazanych podczas trzeciej edycji, bałem się, że i tym ra- Festiwal trwał cztery dni, a karnet na całą zem z jakością będzie cienko. Jakież było imprezę kosztował szatańskie 66,6 zł. moje zdziwienie, gdy wśród reżyserów Miły i humorystyczny aspekt, który można zobaczyłem takie nazwiska jak Lamberto zaliczyć na plus. Sala w Multikinie UrsyBava czy Uwe Boll (!), a wśród aktorów nów wypełniona była zaledwie do połowy, dumnie widnieli William Hurt czy John ale ta w śródmiejskich Złotych Tarasach Hannah. Musi być dobrze, a przynajmniej pękała w szwach. No dobra, ale co z tymi ciekawie – pomyślałem sobie. Trochę za- filmami? niepokoił mnie jednak fakt, że horrorów DZIEŃ 1 było w repertuarze jak na lekarstwo. Mieliśmy komedię, mieliśmy paranormal thriller, mieliśmy kryminał, mieliśmy dramat W środę o 20.00 festiwal otworzył francuski komediohorror z 2008 roku, będący sensacyjny. No i nie było nowej „Piły”. debiutem reżyserskim Stephena CaTym razem obyło się bez jakichkolwiek fiero i Vincenta Lobelle. Chociaż „Zęby zmian w repertuarze – wszystko, co nocy” epatowały zdecydowanie większa wcześniej zapowiedziano, zostało poka- ilością humoru niż grozy, to okazały się W dniach 20-23 października w Multikinach w całej Polsce odbyła się kolejna, czwarta już edycja największego polskiego festiwalu horroru. W 16 multipleksach zaprezentowano widzom 7 pełnometrażowych filmów fabularnych. Tradycyjnie już ideą imprezy było przybliżenie szerszej publiczności filmów nigdy nie wyświetlanych w Polsce w obiegu kinowym ani na DVD. Po raz drugi zdecydowano się także na blok filmów krótkometrażowych, na którym pokazano tym razem 4 filmy, z czego 2 wyjątkowo długie. Jury w składzie: Andrzej Kołodyński, Kuba Demiańczuk, Paweł Ziemkiewicz, Piotr Dobry i Piotr Mańkowski ponownie dysponowało do przyznania „Złotą Czaszką” dla najlepszego filmu.
Drugim w kolejności filmem był „Shadows”, nieźle zapowiadający się thriller z 2010 roku, pełen wątków paranormalnymi. Miałem w związku z nim ogromne oczekiwania, spowodowane obecnością takich aktorów jak Cary Elwes i William Hurt. Debiut na krześle reżyserskim zaliczył tu doświadczony scenarzysta John Penney. Historia Jeffa, który traci w wypadku samochodowym swoją tajską żonę i syna, okazała się być filmem koszmarnym – i to wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Bohater zaczyna miewać wizje, a potem z pomocą życzliwych ludzi
wchodzi w świat duchów, by uratować dusze swoich bliskich. Film próbuje wykorzystać skądinąd popularną konwencję horroru azjatyckiego, jednak do „Ringu” czy „Klątwy” mu daleko. Kiczowaty scenariusz to pół biedy – film położyło żenujące aktorstwo (co się stało z moim ulubionym „Facetem w rajtuzach”?). Elwes kompletnie nie radził sobie z rolą, był sztuczny i drętwy, grał jak amator i w zasadzie nie dało się na niego zbyt długo patrzeć. Hurt również nie pokazał niczego specjalnego, co było zaskakujące, biorąc pod uwagę jego wieloletnie doświadczenie. Jedynym plusem filmu była charakteryzacja zamieszkujących mistyczną wioskę demonów (żywcem wyjętych z „Transu śmierci” Mastertona), a także piękne plenery. To jednak zdecydowanie za mało, by móc utrzymać otwarte oczy na tym śmiertelnie nudnym i bezpłciowym filmie.
DZIEŃ 2 Lekko zniesmaczony słabiuteńkim „Shadows”, udałem się na drugi dzień Festiwalu. Pamiętając, że shorty były jedną z największych atrakcji w zeszłym roku, liczyłem na powtórkę. Zanim jednak dane mi było je obejrzeć, mieliśmy do czynienia z przedpremierowym pokazem „Let Me in”, amerykańskim remakiem głośnej szwedzkiej ekranizacji powieści Johna Ajvide Lindqvista. Od razu przyznam, że nie czytałem książki ani też nie oglądałem kinowego pierwowzoru, dlatego do projekcji podszedłem bez uprzedzeń i wziąłem film takim, jaki był. A był naprawdę świetny. Historia nastoletniego Owena, który od czasu rozwodu rodziców przechodzi trudne chwile, okazała się wysmakowaną i doskonale sportretowaną opowieścią. Chłopak jest prześladowany w szkole, samotny i ma zadatki na psychopatę. Kiedy spotyka tajemniczą dziewczynę, jego rówieśniczkę, jego życie diametralnie się
Text: Piotr Pocztarek
o niebo lepsze od i tak bardzo dobrego „Diagnosis: Death”, które przywitało widzów rok wcześniej. Historia grupki przyjaciół, którzy przyjmują zaproszenie na ekskluzywne przyjęcie w zamczysku na odludziu (słusznie!) i staną się główną kulinarną atrakcją dla zgromadzonej tam sekty wampirów, okazała się strzałem w dziesiątkę. Widzowie co chwila wybuchali głośnym i szczerym śmiechem, fantastycznie bawiąc się na tej przepełnionej dziesiątkami prześmiesznych gagów parodii gatunku. Horroru w tym niewiele, chociaż charakteryzacja i efekty były bardzo udane i nadawały filmowi horrorowego sznytu. Największym plusem „Zębów nocy” był dosadny, ale pełen polotu humor, nie obrażający inteligencji przeciętnego widza (obrażający za to wszystkie świętości). Dodatkowym plusem był gościnny występ słynnego Tcheky Kayro, znanego między innymi z „Nikity”, „Bad Boys” czy „Golden Eye”, który fantastycznie parodiuje sam siebie. Generalnie już chwilę po seansie miałem ochotę ponownie obejrzeć ten film, co niech będzie dla niego najlepszą rekomendacją. Była to zdecydowanie jedna z najzabawniejszych produkcji w konwencji łączącej komedię z horrorem, jakie kiedykolwiek dane było mi oglądać.
zmienia. Posiada ona bowiem mroczny sekret, który sprawia, że zaczynają ginąć ludzie. Matt Reeves na fotelu reżysera sprawdził się doskonale – po przeciętnym „Cloverfield” miałem obawy, które skutecznie rozwiał. Zaprezentował film kameralny, ambitny, o silnie zarysowanej psychologii, który niestety nie trafił do części przygłupich widzów wychowanych na „Zmierzchu”. Chociaż młodej widowni zdarzało się parsknąć śmiechem w nieodpowiednich momentach, to jednak nie sposób umniejszyć wysokiej jakości filmu „Let Me in”. Jako współczesna historia o wampirach sprawdziła się wyśmienicie. W pojedynku dobrych filmów ze słabymi było więc 2:1. Ale najgorsze miało dopiero nadejść... Blok shortów skrócony został do 4 filmów, co nie dziwi, kiedy dwa z nich spokojnie można pod względem długości zakwalifikować do pełnego metrażu. Zaczęło się od 15-minutowego francuskiego filmu „Demain la Veille” (2006), w reżyserii Juliena Lecat i Sylvaina Pioutaz. Historia człowieka, który jako jedyny żyje „do przodu” w świecie, który cały funkcjonuje wstecz, to raczej science-fiction niż horror. Trwał krótko, nie nudził, był nieźle zrobiony i miał ciekawą pointę. Wnioskuję jednak, że do repertuaru Horror(!)festiwalu trafił przypadkiem? Chwilę potem puszczono również trwający kwadrans, ale tym razem niemiecki film „Der Beste” (2005), w reżyserii Rasmusa Borowskiego i Arne Jysha. Gotycki klimat, z mrocznym zamkiem na pierwszym planie, stylistyką był zdecydowanie bardziej zbliżony do filmu grozy, chociaż połączenie filmu aktorskiego z animacją w pewnym momencie zbyt mocno rozluźniło klimat i wzbudziło uśmieszki na twarzach widzów. Przyznam jednak, że dla fanów „Creepshow” czy „Opowieści
z krypty” film ten będzie idealny. Prawdziwym hitem miał być polski (!) film o żywych trupach (!!), nakręcony przez Mariusza Kuczewskiego. „Project: Zombie” trwał 52 minuty i muszę przyznać, że był to koszmarnie i bezproduktywnie stracony czas, którego już nigdy nie odzyskam. Udający parodię horrorów o żywych trupach „short” był jednym wielkim festiwalem prostactwa, chamstwa, głupich tekstów, bekania do kamery (serio!), alkoholizmu, wyciągania sobie patyka z nogi i innych wzbudzających ryk na sali kinowej scen. Ot typowo polska mentalność – wstydziłbym się pokazywać ten film gdziekolwiek poza naszym krajem. U nas przejdzie wszystko. Przegadana historia człowieka, który zgubił się w lesie i spotkał zombie. I tyle. Filmowana z ręki, stylizowana niczym „Blair Witch Project” na autentyczny, amatorski zapis wydarzeń. Niestety, fatalna realizacja, beznadziejny scenariusz, koszmarne aktorstwo i żenujący poziom dialogów kompletnie położył ten film. Może gdyby był krótszy o jakieś... 45 minut, to można by na nim wytrzymać. Ostatnim filmem w bloku „shortów” był anglojęzyczny, chociaż zrealizowany w Polsce przez Wojciecha Stuchlika film Shauna Troke’a pod tytułem „Sparrow”. Dawno nie widziałem filmu złego w każdym aspekcie. Trwający 75 minut film sprawił, że na sali kinowej zostało 13 najwytrwalszych widzów (liczyłem). Prawdopodobnie byli to dziennikarze, recenzenci i blogerzy, którzy z obowiązku wysiedzieli do 2 w nocy na tym filmowym gniocie. Nudna historia mordercy z maczetą (tytuł „Machete” był niestety zajęty), który mści się za to, że żona zdradziła go z jego przyjacielem (w tym samym miejscu, w którym stał kiedyś jego namiot!). Ofiarami jego gniewu pada banda brytyj-
skich nastolatków, która wybrała się do lasu na camping w klapkach i krótkich spódniczkach. Szok. To, co miało być slasherem w stylu „Piątku 13-tego”, okazało się przegadanym filmidłem z małą ilością krwawych scen (a jak już jakaś się trafiła, to żenująco zrealizowana). Dłużył się w nieskończoność, gdyby tak wyciąć z niego wszystkie niepotrzebne lub słabe sceny, starczyłoby materiału na niezłego, pięciominutowego shorta. Pokazanie dwóch filmów z polskim akcentem było krokiem zrozumiałym i godnym podziwu, w końcu należy wspierać rodzime kino, zwłaszcza że z horrorem mamy wspólnego tyle co z westernami. Niestety, żenujący poziom tych produkcji nie spotkał się z wyrozumiałością widzów, których wściekłość może niestety w takim przypadku zostać niesłusznie skierowana na organizatorów. Chyba jednak lepiej było zrezygnować z tego bloku i pokazać jakąś klasykę kina grozy, jak miało to miejsce z „Suspirią”. To, co mnie zabolało, oprócz jakości filmów, to godziny, w których filmy puszczono. Wiedząc, że materiału było dużo (w zasadzie 3 pełne metraże), zdecydowano się na rozpoczęcie tego dnia o 21.00 (wszystkie inne zaczynały się godzinę wcześniej). Był to czwartek, wiele osób następnego dnia szło do pracy, a projekcje trwały do 2 w nocy! W przyszłym roku poprosimy o wcześniejszy start, lub chociaż przesunięcie najdłuższego bloku na piątek czy sobotę.
kina, tym razem europejskiego. Austriacki film Wolfganga Murnbergera z przezabawnym komikiem Josefem Hadere w roli głównej (już trzeci raz wciela się on w rolę detektywa Brennera) nosił tytuł „The Bone Man” (2009). Jego największą wadą w kontekście całej imprezy było to, że nie był horrorem! Jednak jako mocny kryminał z wątkami komediowymi sprawdził się wyśmienicie. Były policjant, egzekutor długów, musi odnaleźć pewnego mężczyznę. Tajemnica odkrywana jest powoli, w towarzystwie wielu zabawnych sytuacji. Tajemniczy zajazd, rosyjscy bandyci, pokraczny wątek miłosny, a także kilka krwawych scen – to właśnie jest współczesne kino austriackie. Gdzieś tam niby przewija się wątek przerabiania ludzi na karmę, gdzieniegdzie walają się tasaki i odcięte palce, więc posmak horroru, jakby się do niego głęboko dokopać, jest do zlokalizowania. Świetne kino, chociaż nie do końca pasujące do idei tego Festiwalu. Ale co tam, litościwie pomijając shorty, w pojedynku filmów można rzec, że dobre prowadzą już nad złymi 3:1.
Bardzo czekałem na drugi film, który miał zostać wyemitowany tego dnia. Reżyserem „Ghost Son” z 2007 roku jest włoska legenda kina grozy Lamberto Bava, syn Mario Bavy, odpowiedzialny między innymi za słynne „Demony”. Kręcony w przepięknej południowej Afryce horror pozwolił na zatrudnienie charakterystycznych aktorów – Johna Hannah, Pete’a Postlethwaite’a i Laury Harring. Mam zagwozdkę, gdyż historia kobiety, której ukochany ginie w wypadku i zaczyna nawiedzać ich maleńkiego syna, zamieniając życie bohaterki w koszmar, to sztampa, jakich DZIEŃ 3 mało. Z drugiej strony, obraz pod względem stylistyki przypominał bardziej filmy O shortach chciałem jak najszybciej za- z lat 70. i 80., co praktycznie nie zdarza pomnieć. Piątkowy wieczór obiecywał się w produkcjach współczesnych. Stana szczęście kolejną dawkę dobrego romodny sposób reżyserki – charakte-
rystyczne kadrowanie, dzwoneczkowata muzyka, przypominająca raczej luźno połączone psychodeliczne dźwięki, a nawet przestarzałe efekty specjalne – to wszystko nadawało produkcji włoskiego klasyka niepowtarzalnego klimatu. Podczas projekcji ponownie nie popisała się widownie – „oldschoolowy” klimat powodował u niej śmiech, ale trudno się dziwić, kiedy za pierwszy horror uznaje się amerykański „The Ring”, a nazwisk Argento czy Fulci nigdy się nie słyszało. Kilka scen zepsuło klimat, jednak gdybym stwierdził, że film Bavy mi się nie podobał, skłamałbym. Nie wiedząc, czy nagrodzić film za aktorów, reżyserię i klimat, czy ukarać za scenariusz i kilka żenujących scen, przyznam po jednym punkcie, ustalając po trzech dniach filmowy wynik festiwalowy na 4:2.
DZIEŃ 4 Ostatni dzień Festiwalu przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Nie spodziewałem się wiele po filmie, w których główną rolę odgrywają dzieci. Wydawało mi się, że temat został wyeksploatowany po „Wiosce przeklętych” i „Dzieciach kukurydzy”. A jednak nie. „The Children” z 2008 roku okazało się bezapelacyjnie najlepszym horrorem na festiwalu – krwistym, rasowym i przerażającym. Tom Shankland dopiero zaczyna przygodę z reżyserią horrorów, ale może w tym biznesie zajść bardzo daleko, kiedy z filmu o dzieciach zarażonych tajemniczą bakterią potrafi wykrzesać tak wiele. Film jest niepokojący, brutalny i potrafi widza nie tylko zaszokować, ale też przestraszyć, a przecież o to w horrorze chodzi. Film najbardziej spodobał się widzom dorosłym, dojrzałym, zaznajomionym przynajmniej w pewnym stopniu z lękami, jakie towarzyszą rodzicielstwu. To prosty, ale bardzo skuteczny mechanizm, kiedy to, co
powinno być słodkie i dobre, zamienia się w ucieleśnienie zła. Minusem było jednak nielogiczne zachowanie niektórych postaci, co w pewnym momencie położyło czynnik prawdopodobieństwa. Jednak fantastyczna gra aktorska wybranych maluchów wytworzyła niepowtarzalny klimat, składając się na bezapelacyjnie najlepszy film prezentowany podczas tegorocznej edycji Festiwalu. Idealnie mieścił się w ramach gatunkowych i zabawił zgromadzoną przed ekranem publiczność, za co w opinii wielu należała mu się „Złota Czaszka”. Niestety, nie otrzymał jej. Ostatnim film pokazany na HorrorFestiwalu był zarazem jedną z największych niespodzianek. Organizatorzy zaprezentowali widzom film niesławnego niemieckiego reżysera, Uwe Bolla. Człowiek ten słynie z ekranizacji gier komputerowych, a także z tego, że większość jego „dzieł” znalazła się w rankingu najgorszych filmów w historii kina na IMDB. Całkowicie zasłużenie zresztą. Kto z nas nie cierpiał oglądając takie hity, jak „Alone in the Dark”, „House of the Dead” czy „Bloodrayne”? Polscy widzowie zostali na zakończenie imprezy uraczeni jego filmem „Rampage”. I wiecie co? Był to naprawdę bardzo dobry film. Świetny Brendan Fletcher wystąpił w roli młodego mężczyzny, którego przerosło życie, zatem zamówił policyjny opancerzony mundur, broń i wyszedł w miasto, czyniąc rzeźnię. Ot, taka hardkorowa wersja „Upadku” z Michaelem Douglasem. Film oczywiście nie miał z horrorem zupełnie nic wspólnego, natomiast poruszony w bardzo bezpośredni i dosadny sposób temat załamania psychicznego młodych ludzi mógł autentycznie przerazić. Największe wrażenie zrobił na mnie ostatni monolog bohatera – chłodny, cyniczny, przerażający i niepokojąco prawdziwy. Ja bym tego filmu nie pokazał młodej widowni.
„Rampage” to mocny, wstrząsający obraz i (o zgrozo!) bardzo dobry film Uwe Bolla. Mankamentem był tam jedynie denerwujący, pocięty montaż, reszta poszła sprawnie i gładko. Film jednak z horrorem nie miał nic wspólnego (zwłaszcza na tle świetnego „The Children”), mimo to został nagrodzony przez jury...
KONTROWERSYJNY WERDYKT Jury Horrorfestiwalu (zwracam uwagę na to słówko na H) powinno znać się na rzeczy. Przecież znane nazwiska wymienione na początku relacji zobowiązują. Mimo to za najlepszy film edycji 2010 uznano właśnie „Rampage” Uwe Bolla, uzasadniając, że „unowocześnia konwencję horroru i wykorzystuje tematykę oddającą ducha naszych czasów”. Z drugim się zgodzę, natomiast co do konwencji horroru produkcja niemieckiego reżysera jej nie unowocześnia, a omija ją szerokim łukiem. Podkreślam – film był bardzo dobry, ale nie powinien wygrać imprezy, kompletnie mijając się z jej tematem. Jury wyróżniło też film „The Bone Man” za „inspirujące połączenie czarnej komedii i aktualnej tematyki mafijnej”. Pominę ten wniosek milczeniem, zwłaszcza że mafią było w tym przypadku dwóch wieśniaków. A na poważnie, film na wyróżnienie zasługiwał, zwłaszcza na festiwalu czarnych komedii. Największą pomyłką Jury było zwrócenie uwagi na „bezpretensjonalną próbę realizacji horroru typu slasher w warunkach kina niezależnego” w kontekście „Sparrow”. No, chyba że kluczowe jest tu słowo „próba”, ponieważ była one kompletnie nieudana.
W kategorii krótkiego metrażu nagrodzony został niemiecki „Der Beste” za „zręczne łączenie konwencji komiksu z filmem aktorskim”. Abstrahując od tego, czy film się podobał czy nie, był to najlepszy short i takie uzasadnienie całkowicie kupuję. Podsumowując – czwarta edycja Horrorfestiwalu, pomimo kilku wstydliwych wpadek technicznych, okazała się być sukcesem filmowym. Gdyby zrezygnowano z bloku shortów i ze słabiutkiego „Shadows”, rozkoszowalibyśmy się trzema wieczorami bardzo dobrego kina, niekoniecznie jednak związanego z horrorem. To właśnie filmy są przecież największymi „gwiazdami” festiwali, dlatego możliwość obejrzenia takich produkcji jak „Let Me in”, „The Children”, „Zęby nocy” czy „Rampage” bardzo sobie cenię i pochwalam. Repertuar w tym roku prezentował się okazalej niż w poprzednim i nawet brak kultowej „Piły” nie przeszkodził w osiągnięciu sukcesu. O ile zniosę fakt, że wyświetlono kilka filmów spoza gatunku (grunt, żeby były dobre), to pomyłką jest przyznanie „Złotej Czaszki” filmowi, który nie był horrorem – na HorrorFestiwalu2010. Przypomina mi się sytuacja sprzed dwóch lat, kiedy nagrodę dostał (bardzo dobry skądinąd) film „Stuck”. Czekam na piątą edycję w 2011 roku i liczę, że jednak uda się znaleźć tych 6-8 filmów, które są twardo zakorzenione w horrorze i trzymają wysoki, przerażający poziom. Organizatorzy muszą też większą wagę przyłożyć do spraw technicznych, ale również i opanować wszystkich szeregowych pracowników multipleksów i wbić im do głowy, że profesjonalizm nie zawsze idzie w parze ze spontanicznym sprawdzaniem filmów przed seansem. Pełen optymizmu patrzę w przyszłość i czekam na kolejną edycję!
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Oficynka 20l0 Ilość stron: 328
Apoloniusz ucieka przez okno, Autorzy powieści kryminalnych lecz to nie koniec jego promają to do siebie, że uwielbiają blemów, wręcz przeciwnie, to popadać w banał poprzez stosodopiero początek! Gangster od wanie utartych od lat schematów tej chwili będzie robił wszystko i niekiedy mocno przynudzają. aby dopaść pechowego świadW dobie Internetu trudno zaka, zaś nasz bohater zastosuje skoczyć czytelnika interesującą wszystkie możliwe (a niekiedy fabułą, przyciągnąć uwagę na z pozoru niemożliwe) sposoby, kilka godzin, wystarczy przecież piętnaście minut spędzonych w sieci, by otrzymać od- aby nie dać się złapać i ocalić swoją ropowiednią dawkę wrażeń, po której lektura dzinę przed siłami nieczystymi w postaci Muchy i jego świty. przeciętnego kryminału to „małe piwo”. „Mucha” Jacka Skowrońskiego jest powieścią dobrą z wielu powodów. Autor książki „Był sobie złodziej” imał się wielu profesji. Był tragarzam, brukarzem, włóczęgą, a doświadczenie, jakie zdobył poznając życie w wielu jego aspektach, ma odbicie w tekstach. Znając język jakim posługują się poszczególne warstwy społeczne, zachowania i zwyczaje, można lepiej ukazać najważniejsze elementy wchodzące w skład intrygującej historii. Skowrońskiemu się to udało. Tytułowy Mucha to gangster, nieobliczalny typ, postępujący bezpardonowo i tak ustawiony w kryminalnym światku, że nie musi o nic się obawiać. Układy to przecież podstawa, a jak jeszcze dysponuje się sporą kasą… Wiadomo. Muchę poznajemy na początku powieści, choć może słowo „poznajemy” nie jest najwłaściwsze. Po prostu spotykamy go na chwilę, gdy nasz bohater, agent ubezpieczeniowy Apoloniusz, stawia się w jego domu na spotkanie w sprawie polisy. Otwiera mu całkiem atrakcyjna pani domu, która przedstawia się jako Jola. Nie mija wiele czasu, gdy bohater dostrzega przez okno jak jakiś facet – Mucha właśnie – rozprawia się, dość brutalnie, z innym gościem.
Text: Robert Cichowlas
JACEK SKOWROŃSKI - Mucha
Od pierwszej strony widać doskonale, że Jacek Skowroński miał świetną zabawę podczas pisania tej książki. Jej styl jest bardzo lekki, a między poszczególnymi zdaniami został zastosowany przekaz podprogowy w postaci odautorskiego uśmiechu i mrugnięcia okiem. Bo jedną z zalet powieści jest humor, dawkowany jak trzeba, bez zbędnej ostentacyjności. Niektóre zachowania bohatera, ludzi, których spotyka na swej drodze, rozmowy jakie przeprowadza i wreszcie wspomniane już metody, jakie stosuje, by wyrwać się Musze, a przy okazji pokazać gangsterowi, że z Apoloniuszem Agentem Ubezpieczeniowym się nie zadziera, pozwalają wniknąć w inny świat. To świat przestępczy, gdzie porachunki gangów są na porządku dziennym; świat mroczny, gdzie Warszawa spogląda na siebie oczyma ciemnymi jak wnętrze lufy glocka, ale jednocześnie miejsce, przez które da się przedrzeć z uśmiechem na twarzy, z motywacją do odzyskania tego, co w życiu najważniejsze. „Mucha” jest kryminałem komediowym w najlepszym wydaniu: błyskotliwym, zabawnym i ciekawie skonstruowanym. Wszystkie te historyjki z netu, autentyczne czy nie, to przy „Musze” małe piwo!
ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)
63
MEGA SHARK VS GIANT OCTOPUS MEGA SHARK VS. GIANT OCTOPUS USA 2009 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Jack Perez Obsada: Lorenzo Lamas Deborah Gibson Vic Chao Jonathan Nation
X X
Text: Filip Rutkowski
X X X
„Mega Shark vs. Giant Octopus” jest najnowszą produkcją studia Asylum, znanego przede wszystkim z tworzenia niskobudżetowych podróbek kasowych filmów. Firma zasłynęła takimi tytułami jak „Transmorphers”, „AVH: Alien versus Hunter” czy „Snakes on a Train”. Tym razem nie mamy jednak do czynienia z kolejną kalką, a z filmem o potworach morskich.
W wyniku obsunięcia się ściany lodowca na wolność wydostają się dwa kolosalnych rozmiarów zwierzęta morskie – rekin i ośmiornica – które hibernowały od czasów prehistorycznych. Bestie szybko zaczynają siać spustoszenie pośród wód Oceanu Spokojnego. Główna bohaterka, biolog morski, podejrzewa, że za sprawą katastrof stoją właśnie gigantyczne zwierzęta, jednak sceptyczni pracodawcy ignorują jej spostrzeżenia. Przekonuje więc swojego byłego mentora i zaczynają wspólnie szukać dowodów. Wkrótce naukowcy zostają porwani przez wojsko, które zmusza ich do współpracy przeciwko morskim bestiom. Nasi bohaterowie zgadzają się, ale pod warunkiem, że wojsko spróbuje złapać zwierzęta żywcem. Szybko okazuje się, że jest to trudniejsze zadanie, niż się im wydawało. Oba potwory przedstawione w filmie są kolosalnych rozmiarów. O ile w „Szczękach” rekin-zabójca był tylko lekko przerośnięty, a w „Shark Attack 3: Megalodon”
Przed podjęciem decyzji o obejrzeniu tego filmu każdy powinien zadać sobie pytanie: „Czy chciałbym zobaczyć kolosalnego rekina przegryzającego Golden Gate Bridge?”. Zanim jednak dojdziecie do wniosku, że odpowiedź na nie jest oczywista (bo kto by nie chciał?!), warto byłoby się jednak przygotować psychicznie na pozostałą część filmu. Jak wypadła? Zapraszam do recenzji.
64
i „Shark Attack in the Mediterranean” mieliśmy ogromne megalodony o rozmiarach zbliżonych do tych, które faktycznie miał przodek żarłacza białego, o tyle twórcy tego dzieła stwierdzili, że pójdą na całość. Monstrualny megalodon z „Mega Shark vs. Giant Octopus” jest większy niż Godzilla, rozwija prędkość większą od odrzutowca, potrafi wyskoczyć pół kilometra ponad wodę i chwycić zębami przelatujący samolot (swoją drogą, to kolejna scena, dla której warto ten film obejrzeć), a przegryzienie łodzi podwodnej na pół nie stanowi dla niego najmniejszego problemu. Jego adwersarz wcale mu rozmiarami nie ustępuje i przypomina pod tym względem olbrzymią ośmiornicę o sześciu mackach z „It Came from Beneath the Sea”. W teorii starcie tych dwóch bestii powinno zapierać dech w piersiach, jednak komputerowe efekty specjalne są tu tak tanie, że trudno nie podśmiewać się z nich pod nosem (przypominają te z produkcji SyFy
Channel). Również aktorstwo i scenariusz prezentują podobny poziom. Na szczęście film nie nudzi, a wszelkie braki wynagradza scenami, które powodują albo salwę śmiechu, albo bezwarunkowy opad szczęki na podłogę. Przeciętnego widza może to odstraszyć, ale każdy fan kina klasy B zdecydowanie powinien „Mega Shark vs. Giant Octopus” obejrzeć. Gwarantuję, że zobaczy w nim kilka scen, których w innych filmach jeszcze nie widział.
65
Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka
TECZKA AKT PERSONALNYCH Rafał Szakoła
GP: Redaktor Ekspert od potworów
Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? W końcu mam możliwość wypowiedzenia się w tematac h, które są mi bliskie oraz mogę podzielić się swoimi spostrzeżeniami z innymi grabarza mi i skonfrontować je z opinią publiczną. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Muzyka z gatunku hard&heavy z dużą zawartością „siary”. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? „The Shutter” , pierwsza „Piła”. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? „Predator”. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? „Zejście II”. Freddy czy Jason? Jason. Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Beletrystyka polska oraz zagraniczna. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Przy heavy metalu. Jak często jadasz surowe mięso? Rzadko, tylko wtedy kiedy jest pełnia. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Obrona pracy grabarzynierskiej .
CUL DE SAC MATNIA Wielka Brytania 1966 Dystrybucja: MayFly Reżyseria: Roman Polański Obsada: Donald Pleasence Françoise Dorléac Lionel Stander Jack MacGowran
Text: Bartłomiej Paszylk
X X X X X
Francuzkę (Françoise Dorléac). Czekając na pojawienie się pomocy, przestępcy – a zwłaszcza jeden z nich – przewrócą do góry nogami nudne życie swoich gospodarzy. „Niezależnie od rodzaju filmu, prędzej czy później atmosfera poza planem staje się odbiciem kręconej fabuły”, pisze Polański w swojej barwnej autobiografii zatytułowanej „Roman”. „Nawet kiedy pierwszy asystent oznajmiał: ‘Koniec na dzisiaj!’, nie mogliśmy się wyzwolić ze wszystkich napięć ‘Matni’. Napisaliśmy z Gérardem czarną komedię – troje ludzi skazanych na siebie w warunkach kompletnego odosobnienia – studium nerwicy, w którym zostały odwrócone wszystkie konwencje thrillera. Niestety, troje naszych głównych aktorów zaczęło wkrótce odgrywać swe role w rzeczywistości.”
Prosta historia, a ile w niej pasji, ile prawdy o związkach, uczuciach i naturze ludzkiej: dwójka rannych przestępców (Lionel Stander, Jack MacGowran) trafia do położonego nad morzem zameczku zamieszkiwanego przez nadzwyczaj niedobraną parę, tchórzliwego, niepew- I tak: Pleasence robił wszystko żeby zanego swej tożsamości seksualnej Anglika kasować pozostałych aktorów; wypadł (Donald Pleasence) i kipiącą od seksu rewelacyjnie, ale Polańskiemu zależa-
Różnie można kombinować wybierając najbardziej niedoceniany film Romana Polańskiego. Moim zdaniem jest nim jednak „Matnia”: dzieło napisane przez jedyną w swoim rodzaju spółkę autorską Roman Polański/Gérard Brach, które zgarnęło sporo pozytywnych recenzji, ale rzadko uznawane jest za jedno z najdoskonalszych dokonań reżysera. A przecież takie właśnie jest: doskonałe.
68
ło na stworzeniu obrazu, gdzie każda z najważniejszych postaci ma równe prawa i tryskająca kosmiczną energią kreacja Pleasence’a popsuła mu ten plan; Stander, w przeciwieństwie do swojego kolegi po fachu, wykazywał się natomiast zdumiewającym lenistwem, nie zgadzając się na zbyt długą pracę na planie i symulując w tym celu uraz kolana; jednak to Dorléac dostarczyła reżyserowi najbogatszego repertuaru aktorskich fochów: niespodziewanie odmówiła wystąpienia w ważnej rozbieranej scenie i pomimo przedłużającego się czasu kręcenia filmu wybrała się na dwudniową wizytę we Francji, a potem jeszcze próbowała przemycić w torebce pieska, w związku z czym wpadła w poważne problemy na lotnisku w Anglii. Do tego dochodziły problemy ze zmien- i Dorléac) oraz interwencje producenną pogodą, konflikty pomiędzy poszcze- tów starających się wymóc na Polańgólnymi aktorami (zwłaszcza Standerem skim kręcenie mniejszej ilości dubli. Być może jednak to właśnie kumulujące się problemy sprawiły, że „Matnia” jest tak niezwykłym filmem: czuć tu bowiem najprawdziwsze emocje, widać, że nie jest to dzieło na chłodno spreparowane przez reżysersko-scenopisarski tandem Polański/Brach, ale raczej twór żywy i w znacznym stopniu improwizowany, taki, na którym poważne piętno odcisnął każdy z zaangażowanych artystów.
69
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Czarne 20l0 Tłumaczenie: Marta Rey-Radlińska Ilość stron: 632
równie intrygująco, a w pewNa dobre rozpętała się nam nym momencie splatają się ze moda na skandynawskie krysobą, sprawiając, że w pełni minały. No ale – cóż z tego, że doceniamy zamysł powieści książka ze Szwecji jeśli autorowi i całą jej zmyślną konstrukcję. brak by było talentu, a stworzonej przez niego historii – dobreNo dobrze, może nie jest tak, go pomysłu? Często tak właśnie że „Hipnotyzer” powala genialbywa, jednak „Hipnotyzer” jest nością już od pierwszej strony; na tym polu chlubnym wyjątmoże faktycznie trzeba się kiem. Wciąga tak piekielnie, że przez pewien czas przyzwypo kilkudziesięciu stronach zaczniecie się martwić, że do końca zostało ich już tylko czajać do jego specyficznego, nieco „sztywnego” i chłodnego języka narracji sześćset. w każdym razie kiedy już zapoznajemy się Erik Maria Bark, psychoterapeuta, który na dobre z głównymi bohaterami i zostajema na swoim koncie przypadki odważne- my wciągnięci trochę głębiej w niezwykłą, go stosowania hipnozy w celu uleczenia szalenie mroczną intrygę, odechciewa się pacjentów z traumy, otrzymuje od policji robić cokolwiek innego poza kontynuowatelefon z nietypową prośbą. Miałby za- niem lektury. Ta powieść bardziej niepokoi hipnotyzować chłopca będącego jednym niż zaskakuje i raczej uzależnia od sieświadkiem przerażającej zbrodni, aby bie niż trzyma w nieustannym napięciu, wydobyć od niego tajemnicę całego zda- ale czy można mieć o to pretensje kiedy rzenia. Sprawę utrudnia fakt, że chłopiec przebrnięcie przez pokaźnie prezentujący jest nieprzytomny, a ofiarą morderstwa się tom zajmuje nam zaledwie kilka posiebyła jego rodzina: rodzice oraz młodsza dzeń? siostra. No i jest jeszcze jeden problem: przed laty Bark obiecał sobie, że nie Zapamiętajmy więc sobie dobrze nazwibędzie już korzystał z pomocy hipnozy sko Larsa Keplera (będące w rzeczywi– i miał ku temu bardzo konkretne powo- stości pseudonimem, pod którym skrywa dy… Ostatecznie jednak postanawia zro- się duet szwedzkich pisarzy, Alexander bić w tej sprawie wyjątek, czego zresztą Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril) bo kiedy znów najdzie nas ochota na sprepaszybko pożałuje. rowany z najwyższą wprawą kryminał, wyKolejne wydarzenia na przemian odsłania- bierzemy się na poszukiwanie kolejnych ją przed nami makabryczne szczegóły naj- sygnowanym nim książek. Wierzę, że nowszej sprawy, w którą zaangażował się Wydawnictwo Czarne nie zostawi czytelhipnotyzer i prowadzą nas w jego mroczną ników „Hipnotyzera” na lodzie i wyda także przeszłość. Dzięki znakomicie skonstru- kolejne tytuły jego autorów – oby z równie owanym bohaterom i oryginalnym po- zabójczą okładką, jak ta, która zdobi omamysłom fabularnym oba wątki wypadają wianą powieść! ABY KUPIĆ RECENZOWANĄ KSIĄŻKĘ,KLIKNIJ NA LOGO (opcja aktywna tylko w Grabarzu Polskim w formacie pdf)
Text: Bartłomiej Paszylk
LARS KEPLER - Hipnotyzer (Hypnotisoren)
71
Spółka z nieograniczoną odpowiedzialnością
Jedno z najczęściej zadawanych pytań w wywiadach, jakich udzielam, brzmi: „Jak powstają książki pisane nie przez jednego, lecz przez dwóch autorów?”. Pamiętam, że zanim zacząłem tworzyć w duetach, sam byłem bardzo ciekawy, jak to jest napisać coś do spółki z innym pisarzem. Pamiętam, jak Kazek Kyrcz opowiadał mi o swoich doświadczeniach w tworzeniu opowiadań z Dawidem Kainem czy Łukaszem Śmiglem. Łapałem się wtedy za głowę, nie mogąc zrozumieć, jak to w ogóle możliwe, by dwóch twórców, których style niekiedy diametralnie różnią się od siebie i którzy nawet nie mogą spotkać się na piwie i pogadać, bo mieszkają w różnych miastach, są w stanie połączyć siły i stworzyć spójny pod wieloma względami tekst. Pierwsza książka, na okładce której znalazło się moje nazwisko, powstała w duecie z Robertem Kucharczykiem. Obaj publikowaliśmy opowiadania na pewnym serwisie literackim, ale nie pisaliśmy ich razem, toteż sama książka, „W otchłani mroku”, choć opatrzona dwoma nazwiskami, zawierała teksty tworzone przez każdego indywidualnie. Niemniej było to moje pierwsze doświadczenie, jeśli chodzi o współpracę z drugim autorem. W końcu sami robiliśmy selekcję i ustalaliśmy pewne szczegóły dotyczące produkcji książki. Miało się świadomość, że w powstawaniu książki bierze udział „jeszcze jedna” osoba, która jest twoim
partnerem, która jest za nią odpowiedzialna w równym stopniu co ty.
Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że moje kolejne kawałki powstaną przy współpracy z innymi pisarzami, w dodatku przy współpracy w pełnym tego słowa znaczeniu. Podczas kooperacji z Jackiem Rostockim po raz pierwszy poznałem uroki i mroki współpracy polegającej na planowaniu i operowaniu słowem tak, by utwór był spójny i czysty stylistycznie. No i trzeba się było uwinąć w określonym terminie. W przypadku antologii człowiek czuje odpowiedzialność nie tylko za swoje teksty, ale również za kawałki współpiszcy. A ten, jak wiadomo, styl podejście do tworzenia i sposób myślenia ma inne. „Sępy” początkowo redagowaliśmy na zasadzie czytania i poprawiania siebie nawzajem. Wszelkie uwagi i sugestie były mile widziane, bo z pozoru jasne i zrozumiałe powiedzenie, że pisarz po którymś czytaniu własnego dzieła przestaje być obiektywny, jest jak najbardziej prawdziwe. Pierwszą ważną rzeczą jest uzmysłowienie sobie, że „nie jesteś tu sam”. To, co tobie wydaje się genialnym konceptem, dialogiem czy chociażby zwykłym akapitem, niekoniecznie musi okazać się doskonałe dla współautora. Sądzę, że szacunek wobec myśli i poglądu współpisz-
cy to pierwszy, jakże istotny krok do stworzenia zgranego duetu. O ile w „Sępach” znajdują się tylko dwa teksty, napisane przez dwóch autorów, tak już w kolejnych książkach, które popełniłem z Kazkiem Kyrczem, sytuacja wygląda zgoła inaczej. W antologii „Twarze szatana” wspólnie napisanych tekstów jest więcej. Obaj nauczeni doświadczeniem pisania w duetach wiedzieliśmy, jak stworzyć opowiadanie, by miało „ręce i nogi”, i by przy okazji się nie pozarzynać. Tutaj należy zaznaczyć, że pierwszy kawałek, jaki wyszedł spod naszego pióra, czyli opko „Sex Machine” powstało bardzo spontanicznie, zanim jeszcze oswoiliśmy się ze swoimi stylami. Podczas pracy nad nim mieliśmy masę zabawy, gdyż wcześniej zrobiliśmy dość dokładny konspekt. Co za tym idzie, sama pisanina była oparta na docieraniu się, przyglądaniu się sobie nawzajem, poznawaniu zwyczajów.
pisanie to „chwila”. Grunt to posiadać bazę, a później doprowadzić tekst do stanu używalności. Przeczytywalności znaczy. Kazek Kyrcz powiedział kiedyś, że gdyby mógł, byłby w stanie zredagować nawet i Biblię. I ja mu wierzę. Patrząc na to, co wyczynia z naszymi kawałkami, aby zminimalizować ilość błędów, śmiem twierdzić, że ma na tym punkcie fioła. I dobrze, bo z kolei ja w fazie tworzenia danego utworu koncentruję się na jego dynamice i dialogach. Piszę szybko, wypluwam z siebie słowa, które potem Kazek na spokojnie analizuje. Tak się utarło, automatycznie, bez zbędnych dywagacji. Każdy wie, co ma robić, i odnajduje się w tym.
Praca nad powieścią wygląda podobnie, z tym wyjątkiem, że zajmuje znacznie więcej czasu. Bywa, że opowiadanie powstaje w tydzień czy dwa. Powieść natomiast to około sześć miesięcy wytężonej pracy. Długi, bardzo długi, niekoniecznie poprawny stylistycznie konspekt Tworząc opowiadanie, niemal zawsze opiera- to podstawa. O ile jeden autor podczas pracy my się na opracowanym wcześniej konspekcie nad swoją historią jest w stanie spamiętać albo też na krótkim streszczeniu pomysłu. Na pewne szczegóły, zakodować je w głowie, tak bazie czasem zaledwie dwóch, trzech akapitów w przypadku duetu jest to po prostu niemożtworzymy kilkunastostronicowy utwór, bez liwe. Paradoks? Otóż nie. Dwie głowy, dwa jakichkolwiek nieporozumień czy zgrzytów. umysły, dwa toki rozumowania. I niekiedy Naszą bazą do pisania przez długi czas były dwie sklerozy. W tym samym momencie borozmowy telefoniczne, podczas których wy- hater może być wysokim czterdziestolatkiem mienialiśmy wszelkie uwagi, ustalaliśmy, jak bez śladu zarostu na twarzy, a jednocześnie będzie wyglądał bohater, jakiej muzy będzie krępym trzydziestoośmiolatkiem z kozią bródsłuchał, czym się będzie interesował czy też w ką. To ten sam Jaś Kowalski, bohater jednej jakiej firmie będzie pracował. To było wygod- powieści, tylko że wykreowany przez dwóch ne rozwiązanie, gdyż mogliśmy zrezygnować pisarzy. Tu rodzi się kolejna ważna uwaga, suna jakiś czas z obszernych konspektów. Dopó- gestia czy po prostu stwierdzenie: Jaś Kowalki nie zostałem wyrzucony z pracy. Za choler- ski, jego otoczenie, zainteresowania muszą być wykreowane tak, jakby zrodziły się z umysłu nie wysokie rachunki telefoniczne... jednego twórcy. Rzetelnie przygotowany konWróciliśmy więc do konspektów. Czyli ele- spekt ułatwia zadanie. Bo to, co spisane, nigdy mentu, którego nie da się pominąć przy two- się przecież nie ulotni! Najdrobniejsze szczerzeniu z innym autorem, jeśli nie mieszka się góły są najistotniejsze, kiedy tworzy się przy z nim pod jednym dachem czy nie spotyka się współpracy z innym autorem. z nim dwa razy w tygodniu w knajpie. Wbrew pozorom to stworzenie konspektu, a potem re- Przydają się również odmienne zainteresowadakcja tekstu zajmuje najwięcej czasu. Samo nia, choć mogą być one również przyczyną
konfliktów. Wszystko zależy od tego, jaką rzecz nabrała satysfakcjonującego nas kształtu. tolerancją dysponują autorzy. Dla jednego Upór w dążeniu do celu, niezliczone pokłady bohaterem idealnym będzie niewyróżniający cierpliwości i od czasu do czasu „wrzucenie na się w tłumie mężczyzna w średnim wieku, wy- luz” pozwoliło nam dopiąć swego, czyli stanąć konujący jakąś pospolitą pracę, dla drugiego wreszcie przed możliwością pokazania nasze– gitarzysta rockowy, wciągający kreskę za go dzieła szerszej publice. Książka ukaże się kreską, z setką tatuaży na plecach. Należy na początku roku 2011. pamiętać, że zdobywanie doświadczenia w sektorach, w których nie czujemy się pew- Czasami ludzie pytają mnie, czy często kłócę nie, władając piórem, może okazać się całkiem się ze współautorem w trakcie pracy nad daprzyjemne i pouczające. Kazek Kyrcz lubi nym tekstem. Draki i spory to rzecz normalna, stosować psychologiczne, a czasem psycho- odpowiadam. Zupełnie jak w małżeństwie. deliczne wkręty, od których przez długi czas Elementem jednoczącym jest to, że jedziestroniłem we własnych kawałkach, główny my na tym samym wózku, dzielimy pasję nacisk stawiając głównie na motywy opętania, i szanujemy się. Mieliśmy z Kazkiem spór ostre sceny seksu czy gore. Połączenie naszych o ostateczny wygląd „Efemerydy”. Doszło do umiejętności dało tekstom nowy wymiar, tak tego, że staliśmy się wobec siebie opryskliwi, to odbieramy. Dobrym przykładem takiego a w naszej korespondencji powiało chłodem. zmiksowania zainteresowań i mocnych stron Na szczęście nie trwało to długo. Praktycznie jest powieść „Efemeryda”. Spotkacie w niej w jednym czasie stwierdziliśmy, że złośliwopilota liniowego, który w pewnym momencie ścią niewiele wskóramy. I nieomal z marszu zaczyna odczuwać z pozoru nieuzasadniony zaplanowaliśmy napisanie kolejnej książki. niepokój. Piszę „z pozoru”, gdyż za moment Bo na tym właśnie polega pisanie w duecie: wyjdzie na jaw, kim jest nasz bohater, a sy- masz u swego boku osobę, z którą tworzysz tuacja, w jakiej przyjdzie mu się znaleźć, od- nowe fascynujące światy, z którą dzielisz przypowie na szereg pytań związanych ze stanem jemność i satysfakcję wynikającą z lektury cieludzkiego umysłu i sensem istnienia. płych recenzji. I w odpowiednim czasie, gdy nie masz sił ani weny, by skrobnąć kolejne słoJako fanatyk lotnictwa i mocnych, bijących po wo, dostajesz od współpiszcy kopa i wracasz oczach scen, miałem w tej książce naprawdę na właściwe tory. sporo do powiedzenia. Mój współpiszca jednak nie odstępował mnie na krok, koncentru- Duet pisarski porównałbym do spółki z niejąc się na tworzeniu psychodelicznego klimatu ograniczoną odpowiedzialnością. Tutaj nie ma i pilnowaniu, by styl powieści pasował do jej miejsca na fochy i rywalizację, przez które nietematyki. Co ciekawe, „Efemeryda” to nasza jedna spółka autorska zakończyła działalność. pierwsza wspólnie napisana powieść. Nie Na okładce książki widnieją dwa nazwiska. przesadzę zbytnio, gdy powiem, że powsta- Kiedy ludzie zaczynają je kojarzyć jako coś wała przez dwa lata. Konspekt powstał w trzy zintegrowanego, dającego gwarancję świetnej tygodnie, a pierwsza jej wersja była gotowa zabawy i dobrze wydanych pieniędzy, piwo od po trzech miesiącach. Przez kolejne długie razu lepiej smakuje. miesiące poprawialiśmy zdanie po zdaniu, aby
O Autorze:
Robert Cichowlas urodził się w 1982 roku w Poznaniu, gdzie ukończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Pisze, odkąd sięga pamięcią, koncentrując się głównie na opowiadaniach horroru. Publikacje: „W otchłani mroku” (2006, z Robertem Kucharczykiem), „Sępy” (2009, z Jackiem M. Rostockim), „Twarze szatana” (2009, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Siedlisko” (2010, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Koszmar na miarę” (2010, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Efemeryda” (planowana na początek 2011, z Kazimierzem Kyrczem Jr).
FUK SAU ZEMSTA Hongkong, Francja 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Johnnie To Obsada: Johnny Hallyday Sylvie Testud Simon Yam Suet Lam
X X X
Text: Łukasz Pytlik
X X
dy spotykają się przy jej szpitalnym łóżku. Ojciec okazuje się być kucharzem, choć doświadczenie z bronią każe przypuszczać, że jego przeszłość kryje niejedną tajemnicę. Wkrótce wyrusza na krucjatę Filmy opowiadające o zemście są najczę- – pomóc ma mu trzech płatnych zabójców ściej zbudowane na prostym schemacie: na usługach lokalnej triady… potworna zbrodnia – najczęściej dotykająca niewinnych – poszukiwanie winnych Johnny To ma – co charakterystyczne przez samotnego bohatera i oczywiście dla wielu azjatyckich reżyserów – bardzo sam akt zemsty. Raz na jakiś czas pojawi sprawną rękę do opowiadania o przesię taki reżyser, jak Nolan i nakręci bardzo mocy za pomocą pięknych wizualnie, dobre „Memento”, a raz wrócimy do bru- niemal poetyckich serii ujęć i kadrów. Nie talnych korzeni gatunku vide „Odważna” inaczej jest w przypadku „Zemsty”: ulice z Jodie Foster. No i czasem – tutaj za wspaniale grają światłem i cieniem, sceny sprawą Johnnie’ego To – takie filmy może- w deszczu, czy – mało sensowne, wręcz my oglądać w egzotycznych, azjatyckich sceneriach. Zaczyna się z grubej rury – dosłownie. Już w pierwszy minutach oglądamy śmierć mężczyzny i dwójki małych dzieci – żona przeżywa, ale zostaje ciężko ranna; nie może mówić i informacje o mordercach przekazuje swojemu ojcu, który przyjechał z Paryża, za pomocą dotyku i gazet, kie-
Pamiętacie „Życzenie śmierci” z Charlesem Bronsonem? Podobało Wam się? To być może powinniście też sięgnąć po utrzymaną w podobnym tonie „Zemstę”, która właśnie pojawiła się u nas na płytach DVD.
76
komiczne, ale piekielnie efektowne – te dokonywać zemsty, jeśli i tak się o niej dziejące się podczas strzelaniny na wysy- zapomni? pisku potrafią olśnić. Podsumujmy zatem: warto, czy nie? Jeśli Jeśli chodzi o fabułę, cóż – tak cudownie przekładacie efektowność w sferze wizujuż nie jest. Zachowania bohaterów by- alnej, oszczędność dialogów i męskie kino wają dziwaczne (wysypisko, wysypisko, o przyjaźni, śmierci i lojalności – jak najwysypisko!), niektóre motywacje nawet bardziej. Jeśli zaś razi was komiksowość pozbawione są sensu – jak chociażby od- i umowność w filmach naszych skośnowrócenie się plecami od swojego szefa na okich przyjaciół – powinniście raczej wrórzecz lojalności w stosunku do mężczyzny, cić raz jeszcze do „Życzenia śmierci”. którego dopiero co poznali. Mimo to, „Zemsta” wciąga. To zastosował szereg ciekawych zabiegów, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że gdzieś już to wszystko widzieliśmy. Główny bohater ma w głowie kulę i podobnie do bohatera „Memento” musi zapisywać sobie różne rzeczy, przekonany, że wkrótce straci pamięć. To rodzi pytanie – czy jest sens
77
Wielkie dzieła zasługują na to miano przede wszystkim z tego względu, że nie da się ich przyporządkować do jednego, sprecyzowanego gatunku, nie da sie ich zaszufladkować. Tak też rzecz ma się z cyklem „Mroczna Wieża” Stephena Kinga. Pierwszy tom komiksowej adaptacji tej niezwykłej, wielotomowej sagi wydało właśnie Wydawnictwo Albatros pod tytułem „Narodziny rewolwerowca”.
Mroczna Wieża
Narodziny rewolwerowca (The Dark Tower Graphic Novel 1: The Gunslinger Born)
............................................................................ Tłum. Zbigniew A. Królicki Albatros 2010 240 stron
„Narodziny rewolwerowca” to więc przede wszystkim wprowadzenie w ogromny cykl, co w tak z założenia „zwięzłym” medium jak komiks w musiało być dość trudne do zrealizowania. Jednak udało się znakomicie i już po kilku stronach, kilku komiksowych planszach - mimo wkraczania w świat zupełnie nieznany - z każdym kadrem odkrywamy go z fascynacją, poznaje-
my jego niezwykłe, mroczne odsłony. „Narodziny rewolwerowca” to wstęp. Świetny, intrygujący, wciągający, jednak dopiero wstęp do historii Mrocznej wieży. To przedsmak tego, co czeka nas w tomach kolejnych, a na co każdy, kto przeczytał pierwszy tom będzie wyczekiwał z niecierpliwością. Od strony graficznej jest równie dobrze, jak od strony fabularnej. Niezwykle plastyczne, dynamiczne rysunki autorstwa Jae’a Lee i Richarda Isanove’a, opierające sie w dużej mierze na świetnym wycieniowaniu kadrów, co sprawia, że obrazy są mroczne i tajemnicze, stanowią w dużej mierze o znakomitości albumu. Oszczędność w realizacji tła eksponuje zawsze to, co w kadrze najważniejsze, co najistotniejsze dla fabuły. A światłocienie uzyskane przez rewelacyjne dobranie kolorów jeszcze potęgują efekt i nadają głębię kadrom. Polski wydawca dopieścił czytelników dodatkowymi kilkunastoma stronami szkiców i projektów oraz okładek wydań zeszytowych, które są z pewnością gratką dla każdego miłośnika komiksów. Jedyną wadą polskiego wydania „Narodzin rewolwerowca” jest jego stosunkowo wysoka cena (choć tak solidnie wykonane, ekskluzywne wydanie jest tego warte), która dla wielu może być niestety przeszkodą nie do pokonania. Być może wydanie serii zeszytowej (jak to miało miejsce na Zachodzie), choćby na zasadach subskrypcji, jest rozwiązaniem, które wydawca powinien rozważyć? Bowiem dla każdego miłośnika Kinga, jak i fana dobrych historii obrazkowych „Narodziny rewolwerowca” to pozycja obowiązkowa. Z niecierpliwością oczekuję na kolejne tomy, jak zapewne wszyscy, którzy komiks czytali, bądź dopiero przeczytają.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
Mało kto spośród miłośników grozy nie zetknął się z książkowym cyklem „Mroczna wieża”. Dla fanów Kinga to pozycja obowiązkowa, która potwierdza jego pozycję wśród autorów grozy, ale też pokazuje, jak świetnie sobie on radzi w gatunkach pokrewnych, jak fantasy, a precyzyjniej tzw. dark fantasy, techno fantasy itd. „Mroczna wieża” to dzieło eklektyczne, przekraczające sztywne gatunkowe ramy: przestaje być tylko horrorem, czy tylko fantasy; przestaje być dziełem jednego nurtu. Łączy w sobie opowieść drogi, gdzie w czasie wędrówki bohaterowie zdobywają doświadczenie i kształtują swój światopogląd. To opowieść o bezustannej walce dobra i zła, gdzie dobro – jeśli nawet zwycięża – to zwycięstwo to okupione jest cierpieniem i ofiarami. To z kolei opowieść o miłości i jej utracie, o chorobliwej żądzy władzy i dyktaturze, do jakiej prowadzi, co z kolei wiedzie nas do historii walki o wolność i wyzwolenie spod jarzma dyktatora. Wielowątkowość fabuły „Mrocznej Wieży” oddana w komisie z niezwykłą plastycznością dzięki świetnemu scenariuszowi Petera Davida, tworzonemu zresztą przy współpracy z samym Kingiem, sprawia, że nawet ci, którzy nie czytali cyklu powieściowego bez problemu odnajdą się w jego niezwykłym świecie. Pierwszy tom komiksowej sagi (mającej obejmować pięć albumów) opiera sie na tomie czwartym serii książkowej, zawierającym wspomnienia Rolanda.
...................................................
Wrażeń mam cały kubeł. W związku ze spotkaniami z Czytelnikami stwierdzam, że uwielbiam moich Czytelników! Natomiast nie uwielbiam siebie za to, że pierwszego spotkania autorskiego prawie w ogóle nie pamiętam! To był po prostu dla mnie szok i ogromny stres. Teraz, kiedy oglądam zdjęcia albo film ze spotkania, łapię się za głowę. Na zdjęciach wyszłam jak krowa, do kamery bezwiednie robiłam głupie miny, poza tym założyłam białą koszulę, która mnie optycznie powiększyła – a do rachitycznych kobiet się nie zaliczam... Czyli klasycznie odstawiałam potknięcie za potknięciem. Kompletnie nie byłam technicznie ani psychicznie przygotowana do publicznego wystąpienia. Niby jak miałam być przygotowana, skąd niby miałam wiedzieć jak się zachowywać, co robić z rękami, gdzie się patrzeć, jak mówić, że należy
Foto: Di-Art Pracownia Fotografii
Znacie już horror Ymar"? " Jeśli nie - powinniście go jak najszybciej poznać. Recenzja już w następnym numerze Grabarza, a tymczasem przedstawiamy naszym czytelnikom autorkę tego mrocznego dzieła: Magdalenę Marię Kałużyńską.
Ostatnio, podczas promocji „Ymar” odbyłaś całkiem sporo spotkań z czytelnikami. Jakie w związku z tym masz wrażenia?
Rozmawiał: Kazimierz Kyrcz Jr
...................................................
szeroko otwierać gębę, nie mamrotać... Byłam w tej kwestii kompletnie zielona, a tu nagle seria spotkań w Empiku, mikrofony, oświetlenie, nawet jakieś kamery, wszystko szybko-szybko, książka do ręki, uśmiechać się, mądrze gadać, się nie jąkać... a przypudrować nos? A poprawić fryzurę? Nie było kiedy. Miałam ogromną tremę, najzwyczajniej w świecie chciałam uciec! Innymi słowy czułam się jak ten chomik na patelni, byłam oświetlona reflektorami niczym na przesłuchaniu, zrobiło mi się gorąco. Kiedy wróciłam do domu, poryczałam się jak dziewczynka. Znajoma przyrównała mój debiut na spotkaniu autorskim z publicznym rozdziewiczeniem. I się wcale nie dziwiła, że ryczę do słuchawki. Emocje, te sprawy. A jeżeli chodzi o Czytelników to – wspomniałam na początku wypowiedzi – uwielbiam ich. Są wspaniali. I co najważniejsze – wyrozumiali dla szamoczącej się ze zdenerwowania debiutantki. Czyli nie było aż tak źle... Kilka pierwszy spotkań autorskich, ze względu na moje z tego rodzaju imprezami nieobycie, odebrałam jako swoistą męczarnię i wcale niewymyślne tortury. Następnie doszłam do wniosku, że po odjęciu czy ostudzeniu moich burzliwych emocji towarzyszących spotkaniu, było nawet całkiem sympatycznie. Ze względu na cudowną publiczność właśnie. Paradoks polega na tym, że uwielbiam rozmawiać z czytelnikami, ale nadal uważam, że nie nadaję do wystąpień publicznych na tak zwanym szerokim gremium. Bo to jest różnica, kiedy rozmawiasz z ludźmi w atmosferze kameralnej, a kiedy siedzisz na podeście, lampa świeci w oczy, trzymasz mikrofon w ręku i masz gonitwę myśli, czy po prostu zwykłego cykora.
Żeby tylko czegoś głupiego nie palnąć, żeby tylko czegoś głupiego nie palnąć... Powinnam odbyć jakieś wieloetapowe szkolenie w temacie autoprezentacji. Nie twierdzę, że jestem nieśmiała, albo bojaźliwa. Raczej byłam kompletnie nieobyta w czymś, co się mądrze nazywa „zachowanie sceniczne” – takie określenie właśnie mi przyszło do głowy. „One man show” na dzień dzisiejszy raczej nie odstawię. To chyba nadmiar skromności, bo w krakowskim empiku wypadłaś jak najbardziej profesjonalnie. Dzięki wielkie, ale to nie tylko moja zasługa. Spotkanie autorskie tworzy przede wszystkim publiczność. Tak, przede wszystkim, publiczność. Tak uważam i zdania nie zmienię. Jeżeli publiczności autor się nie spodoba, czy nie wiem, ludzie nie poczują jakiejś mięty do autora, to spotkanie autorskie wtedy można uznać za porażkę. To dzięki między innymi Tobie i pytaniom, które mi zadawałeś, oraz dzięki Michałowi Stonawskiemu, Krzysztofowi Dąbrowskiemu, nie poległam w Krakowie po całości. Naprawdę, dzięki Tobie i tym ludziom się spotkanie udało. A druga prawda jest taka, że faktycznie, pod względem emocjonalnym, czyli w tak zwanej spokojności ducha, najchętniej bym siedziała pod kamieniem i od czasu do czasu podsyłała wydawnictwu nowy tekst. Spotkania autorskie, promocja książki, czy innego rodzaju wystąpienia publiczne kosztują mnie nadal sporo emocji. Które to emocje teraz powinnam nakierować na inne tory. Może się kiedyś przyzwyczaję i „otrzaskam”. Z drugiej strony słyszałam „pocieszającą” opinię doświadczonego Pisarza z Dorobkiem. I powiedział mi ów pan, że trema przed spotkaniami autorskimi minęła mu
dopiero niedawno. A napisał wiele książek, zwiedził pół świata, ma rzeszę od lat wiernych mu fanów i dodatkowo ten człowiek posiada na osobistym karku chyba ze sto lat... Z tego wynika, że po prostu swoje trzeba odchorować… A propos nowych tekstów, wiewiórki opowiadają, że pracujesz nad następną powieścią. Mogłabyś na jej temat szepnąć kilka słów? Oczywiście, odchorować trzeba. Już odchorowałam. Najpierw jednak dawaj mi te wiewiórki. Dowiem się, co za opowieści sprzedają na mieście. Porównamy wersje zdarzeń. To prawda, że pracuję nad nową książką. To też będzie horror, ale w innym klimacie, niż „Ymar”. Mam nadzieję, że w klimacie kilka – o ile nie kilkanaście – stopni mroczniejszym i może ewentualnie deczko bardziej krwistym, mniej pokręconym... Zobaczę, zastanowię się, pomyślę. Jeszcze za wcześnie o tym mówić. Zresztą nie lubię dywagować o rozbabranych projektach, czy niedokończonych tekstach. Wolę pokazać efekt. Tak więc pozwolisz, że w temacie nowej książki odezwę się za – powiedzmy, jeżeli wszystko dobrze pójdzie – kilka miesięcy. Czy dobrze zrozumiałem, że chciałabyś przerazić czytelników na śmierć? Oj, takich szaleństw odstawić nie mogę, gdzież bym śmiała (uśmiech). Po pierwsze, zależy mi na tym, żeby owi Czytelnicy mieli się dobrze i żebym miała dla kogo pisać kolejne masakrycznie krwawe mroczne opowieści (uśmiech). Bo pisze się dla ludzi. Aczkolwiek, byłoby miło kogoś jeszcze kiedyś przerazić. Nie, żeby
na śmierć, ale przerazić chciałabym. Czy mi się uda? Czas pokaże. Pisanie horrorów traktuję jak wyzwanie. Poprzeczka ustawiona jest wysoko, Czytelnik tekstów grozy to bardzo wymagający odbiorca, oczytany. Można śmiało powiedzieć: smakosz. Podobno w horrorze już wszystko było, podobno wszystko już napisano. Ale ta zasada dotyczy również literatury z innych półek. Takoż, żeby wywołać silne emocje, a strach, czy przerażenie to jedne z mocniejszych emocji, trzeba napisać tekst ocierający się o oryginalny pomysł. Albo w jakimś oryginalnym literackim świetle... Albo w jakiejś oryginalnej, wciągającej, zaskakującej i mrocznej otoczce. I tak dalej, i tak dalej. Ktoś mi kiedyś powiedział chyba najpiękniejszy komplement – że w tekście szarpię emocjami Czytelnika. Inny ktoś stwierdził, że się bał czytać tekst po zmroku. Słyszałam też opinie zupełnie inne – jedna z czytelniczek powiedziała, że nie uwierzyła w ani jedno słowo, które napisałam i podczas lektury nawet się nudziła. Cóż, kwestia wrażliwości jednostki, wyobraźni. Jednemu wystarczy napisać, że coś komuś się wgryzło w tyłek, kiedy siedział na sedesie. I już ten ktoś na ów sedes od razu nie usiądzie. Tylko po chwili zastanowienia. A druga osoba ziewnie, czytając sugestywny opis rozszarpywania człowieczej duszy przez siły piekielne, czy jakieś tam podobne siły. Od wydania „Ymar” minęły już trzy miesiące. Czy zdążyłaś już zakosztować czegoś takiego jak popularność? Jak to wygląda w naszych realiach? Owszem, zakosztowałam czegoś takiego, a raczej się otarłam. I nie podoba mi się ta cała popularność. Nie chcę i nie mam zamiaru włazić kopytami, czy ta-
plać się w klimacie popularności niczym świnia w błocie. Nie mam ani parcia na szkło, ani na to, żeby mnie ludzie rozpoznawali na ulicy. Nie aspiruję do tańca z gwiazdami, ani do sceny politycznej. Nie rozumiem pytań o to, czy debiut mnie zmienił. Dlaczego miałby mnie zmieniać? Jestem bardziej zmęczona i niewyspana, ale to wciąż ta sama Magda. Dlaczego miałabym być inna? Ludzie mnie ostrzegają, żeby mi woda sodowa do głowy nie uderzyła, żebym nie zapomniała o „zwykłych zjadaczach chleba”, że teraz to ja już jestem na piedestale... Żadna woda sodowa mi do głowy nie uderzyła – dlaczego miałaby uderzyć? Nie mam poczucia, że jestem lepsza od „zwykłego zjadacza chleba” – co miałoby mnie uczynić lepszą? Książka? Nie siedzę i nie czekam na fajerwerki, czy nie odhaczam sobie na ścianie ilości otrzymanych komplementów. Gwiazdorzenie nigdy nie leżało, nie leży i nie będzie leżało w mojej naturze. Niezwykle cieszę się z faktu zaistnienia na rynku księgarskim. Cieszę się, że po latach tułaczki od jednych wydawniczych drzwi, do drugich, po naprawdę dziwnych i oszukańczych niekiedy perturbacjach, znalazłam w końcu wydawcę. Tylko naprawdę upraszam o spokój i nie dorabianie teorii... O czym to ja chciałam teraz...? Pytałem jak popularność wygląda w naszych realiach. Moim zdaniem wygląda bardzo dziwnie. I nieadekwatnie do sytuacji. Może bym zrozumiała szum, czy kuriozalne reakcje, gdyby to była moja osiemnasta książka i nie wiem, byłabym naprawdę znana wszem i wszem, aż do krańców Galaktyki. Aż mam mdłości na samo wyobrażenie tego, co właśnie napisałam. Myślę, że
to by niewiele we mnie zmieniło. Reakcje otoczenia na fakt, że moją książkę można kupić w księgarni, są bardzo zróżnicowane. Jedni ludzie gratulują, inni szydzą, jeszcze inni reagują śmiechem, a jeszcze inni krzywią się z niesmakiem, że baba horror napisała. Całe spektrum reakcji, jak widzisz. Mam nadzieję, że to wszystko niedługo przycichnie, ten cały szum. Poza tym dostaję maile wszelakiego rodzaju. Od propozycji matrymonialnych, po ofertę mnie sobie wynajęcia. Żebym spisywała biografię pana mieszkającego na stałe w Szwecji. Proponował mi dom, utrzymanie oraz swoje towarzystwo w dzień i w nocy. Miałam też psychofana. W nocy o północy przysyłał mi smsy z propozycjami, wydzwaniał, wyznawał mi miłość nie tyle do grobowej deski, co na bardziej niż zawsze, chciał być ze mną wszędzie i razem-razem. Postraszyłam tego pana konsekwencjami karnymi za gnębienie smsowo-telefoniczne, to się uspokoił. Odpukać. Dodatkowo w pracy się niektórzy dziwią, że jeszcze się pojawiam na etacie, skoro jestem już sławna i bogata. Przecież nie muszę pracować. A co zrobię i ile zarobię z powodu ekranizacji mojej książki. To wtedy już na pewno rozwiążę umowę o pracę na etacie i pojadę do holiłudu. Padły też pytania, gdzie parkuję mojego jaguara. Zwykle odpowiadam, że aktualnie samochód jest w serwisie. Albo – jeżeli nie ma auta na pracowym parkingu, to najpewniej ktoś auto ukradł. Ale spokojnie, proszę nie wzywać policji, szkoda czasu... mam w kieszeni trochę drobnych, wyjdę na chwilę „na miasto” i kupię sobie nowego jaguara. Tak będzie prościej, szybciej i bez zbędnej papierologii. Zaraz wracam... Konkluzja? Jeżeli tak ma wyglądać popularność, to ja oświadczam niniejszym, że osobą popularną nie chcę być.
Wiem, że ludzie będą zawsze gadać, jakieś teorie wymyślać. Zamiast dorabiać mi życiorys sławnej, bogatej i nie wiadomo jakiej pisarki na piedestale (ale bzdura), lepiej niech owi dorabiacze zajmą się czymś konkretnym, albo znajdą sobie jakieś rozwojowe hobby. Proste. Kropka. Howgh. Rzekłam. Wygląda na to, że na kanwie tych doświadczeń mogłabyś stworzyć całkiem pokaźną powieść… No tak, powieść powieścią, ale czy nie ciągnie Cię do form krótszych? Planujesz może przygotować dla Czytelników jakieś nowe opowiadania? Hm, spokojnie, nie będę gnębiła ludzi powieściami-cegłami opartymi na jakże bogatym spektrum moich wyżej wymienionych doświadczeń... A jeżeli chodzi o moje ciągoty do form krótszych, to jest u mnie w temacie odwrotnie niż jakakolwiek ustawa przewiduje. Jeżeli siądę do pisania z założeniem wytworzenia opowiadania, najczęściej tekst rozrasta się trochę bardziej niż zamierzałam. Tak było w przypadku „Ymar”. To miało być opowiadanie, krótkie, zwięzłe, rytmiczne, objętości maksymalnie 20 stron maszynopisu zwanego „znormalizowanym”. Wyszło trochę więcej tekstu, ani za dużo ani za mało. W sam raz. Tak jest w przypadku nowej książki, którą zaczęłam pisać z zamiarem stworzenia opowiadania... no, powiedzmy na 30-40 stron znormalizowanego maszynopisu. Mam na koncie kilka form krótszych. Jednak za każdym razem, siadając do opowiadania, przysięgałam sobie i na wszystkie świętości, że tym razem naścibolę powieść z prawdziwego zdarzenia. Tak to u mnie wygląda z tym „planowaniem” form prozatorskich.
Podobno wydawcy, którym wcześniej proponowałaś „Ymar”, namawiali Cię, byś złagodziła tę powieść. To prawda? Złagodziła to mało powiedziane. Miałam diametralnie zmienić. A propozycji zmian w tekście było tyle, ile wydawniczych oczu nań patrzyło. Kilkakrotnie prawie żądano ode mnie, żebym zmieniła tekst od podstaw. Inaczej się nie sprzeda... Gdybym wzięła pod uwagę propozycje zmian, musiałabym każdorazowo pisać tekst od nowa, prawie pod dyktando wydawnictwa i dodatkowo bez gwarancji edycji powieści, nawet po zastosowaniu się do zmian. Jedna pani redaktor, która ewentualnie miała redagować tekst stwierdziła: „Wszystko dobrze, ale wstawki z czasów przezamierzchłych są do wyrzucenia, zresztą trzy czwarte tekstu jest do wyrzucenia, a z tego co zostanie należy sklecić jakieś sensowne czytadełko”. A poza tym ona „nie wie, co z tekstem zrobić”. Koszmar! Trzeba mieć odporną psychikę, kiedy człowiek styka się z takimi „rewelacjami”! Ano tak, koszmar. Widocznie musiałam odrobić przysłowiowe „frycowe” celem nabrania tej psychicznej odporności. Albo czegoś podobnego. W ten sposób to widzę. Padały pytania: dla kogo ten tekst napisałam. Miałam propozycję, żeby wydać „Ymar” pod męskim pseudonimem, bo to podobno niesmacznie, czy nieładnie wygląda, żeby kobieta masakry pisała. A propos psychiki, razu pewnego usłyszałam, że praca z pisarzem polega na owego pisarza gnębieniu psychicznym. Przez redaktora. Pisał do mnie pewien młody człowiek, z przyszłościową propozycją zrobienia filmu. Podobno
„Ymar” czyta się jak scenariusz. Inna pani scenarzystka – nawet nie wiem skąd miała mój adres mailowy – udzieliła mi poważnej reprymendy, prawie mnie chciała rozstrzelać argumentami, że tekst nie posiada ciągłości czasu/miejsca/akcji i trzeba nad nim się naprawdę sporo napracować, żeby „ten scenariusz sensownie wyglądał”. Mniej więcej tak w skrócie wyglądały moje perturbacje na wydawniczym rynku. Cóż, pewnie w każdym wywiadzie pada pytanie o inspiracje. Mogłabyś przybliżyć, co poza literaturą, zasila twoją twórczość? Zawsze odpowiadam tak samo: życie mnie inspiruje. Dosłownie. Życie, ludzie. Pomysłu na horror wcale nie trzeba szukać daleko, nie trzeba się poddawać jakiemuś tam chemicznemu albo ziołowemu odurzeniu. Często słyszałam pytania: co palę, co wdycham, co piję, co biorę (jakie środki odurzające), żeby się wprowadzić w stan potrzebny do pisania horroru. Matko kochana... Czy piszę „po alku”. Nie, nie piszę po alku. Po alku to ja idę spać... Nie ćpam, nie odurzam się. Niekiedy wystarczy, że włączę telewizyjne wiadomości albo otworzę gazetę codzienną. Tematów jest od groma i jeszcze trochę. Trzeba tylko wrzucić pomysł na fale wyobraźni. Nie, skłamałam. Nakręcam się do pisania horroru muzyką. Żeby się zanurzyć w specyficzny klimat grozopodobny, czy mroczny troszkę, słucham Dead Can Dance. Niekiedy wystarczy fragment jakiegoś utworu. Odkładam słuchawki i coś mi tam dalej w głowie dźwięczy. Od razu mnie rzuca po ścianach, żeby coś napisać. A przy pisaniu jestem w zupełnie innym świecie... Aczkolwiek nie mam problemów, żeby ze świata kre-
owanego wrócić do rzeczywistości. Z tego co słyszałem, poza horrorem bardzo lubisz… historię. Czy masz zamiar stworzyć coś utrzymanego w tej konwencji? Kocham powieści historyczne, ale nigdy żadnej nie napiszę. Znam zasadę „nigdy nie mów nigdy”. Ale nawet, jeżeli posiadam jakąś tam wiedzę z dziedziny historii, to nie umiałabym połączyć literackiego zaplecza historycznego z jakąś wciągającą fabułą. Na dzień dzisiejszy napisanie powieści posiadającej tło historyczne najzwyczajniej w świecie mnie przerasta. Nie podejmuję się zadań przekraczających moje możliwości. Mierzę siły na zamiary. Jak przygotowujesz się do pisania, jeśli na przykład chcesz zająć się czymś, o czym nie masz bladego pojęcia? Robię tak zwany risercz merytoryczny. Staram się poznać temat na tyle dobrze, żeby się w nim swobodnie poruszać. Nie mówię, oczywiście, żeby od razu zapisywać się na studia, żeby poznać budowę i działanie akceleratora pozytronów. Ale na pewno udam się w tej kwestii do osoby, mogącej mi coś konkretnego powiedzieć. Bądź uzyskam dostęp do bibliografii, źródeł naukowych... Pracę policji poznawałam prawie naocznie, rozmawiałam z młodym człowiekiem robiącym specjalizację patologa. Poza tym miałam okazję kilkakrotnie być na posterunku policji... Sama poszłaś do tej jaskini praworządności? Z własnej woli, albo przy okazji mandatu, czy nawet przesłuchania w charakte-
rze świadka. Każdy moment był dobry, żeby zadać jakieś pytanie... a policjanci to też ludzie, naprawdę. A wracając do powieściowych realiów, uważam, że od autora fantastyki nie powinno się wymagać hiper-realizmu, ponieważ wtedy połowa rzeczy zawartych w tekście nie powinna się w nim znaleźć. Horror jest częścią fantastyki, fantastyka – jak sama nazwa wskazuje – opiera się na fantazji, wyobraźni... Plus dodatkowo podstawy realistyczne. Z jednej strony pomysł „wyjechany w kosmos”, a z drugiej strony trzeba tę pokręconą ideę urealnić. Wtedy Czytelnik faktycznie będzie miał obawy dotyczące otwarcia lodówki, oczekując z wnętrza zamrażalnika ataku wielce głodnej, a co za tym idzie drapieżnej istoty z równoległego mroźnego wymiaru. Przekładanie nadprzyrodzonych bądź wymyślonych strachów na język rzeczywisty jest kwintesencją dobrego horroru. Czy jakoś tak...
Nie rób ze mnie Terminatora. Killerem w spódnicy nie jestem, a między innymi dlatego, że spódnic nie noszę. Natomiast w autentyczną panikę wpadłam chyba tylko raz w życiu, kiedy byłam małym chłopcem. Czyli to było dawno i nieprawda. Czego się obawiam? Lub kogo? Na pewno nie ludzi. Myślę, że mam wachlarz obaw przypisany standardowo do normalnej (wbrew pozorom) psychiki – obawiam się rzeczy, na które nie mam wpływu, a co za tym idzie jestem wobec nich bezsilna. Kataklizm, śmiertelna choroba, takie rzeczy. Z resztą kwestii strachodajnych jakoś dam sobie radę... Najwyraźniej nie jesteś osobą, która da sobie w kaszę dmuchać. I bardzo dobrze! W takim razie na koniec naszej straszliwej pogawędki życzę Ci wytrwałości w realizacji biznes i innych planów, a Czytelnikom kolejnych książek sygnowanych przez Magdalenę Marię Kałużyńską.
Skoro znów pojawił się temat strachu, przyznaj się – są jakoweś rzeczy na Strasznie, wręcz przerażająco dziękuję niebie i ziemi, które wywołują w Tobie mrocznemu Wywiadowcy oraz grozolubautentyczną panikę? A może jesteś kil- nym Czytelnikom za uwagę... lerem w spódnicy nie obawiającym się nikogo i niczego?