29
#
TV NA DVD CZĘŚĆ 5 KRWIĄ PISANE CZĘŚĆ 4 WYWIAD: MAREK PIESTRAK MAREK PIESTRAK HORROR SHOW CHRIS ACHILLEOS - OBRAZY GROZY CZĘŚĆ 2 FILMY: Doghouse, Eksperyment, Rezydent, Sala samobójców, Skyline, Solomon Kane, Wielki wybuch, Zbaw mnie od złego KSIĄŻKI: Czarny Wygon: Starzyzna, Czerwony kościół, Igły i grzechy, Jutro możesz zniknąć, Level 26, Mag w czerni, Noc gargulców, Ponury Piaskun, Rudowłosa, Straceni, Strach ma skośne oczy, Śmierć letnią porą, Terror, Wirus Judasza, X3, Złodziej dusz, Zmorojewo KOMIKS: Aliens: Labirynt, Dylan Dog: Morgana / Opowieść o nikim MAREK GRZYWACZ „Z KAPKĄ POEZJI” (OPOWIADANIE) MAREK GRZYWACZ „BŁĘKITNA RÓŻA” (OPOWIADANIE)
7 CIEMNOyCI Sย YCHAร SZEPTY .OCNY WIATR NIESIE ZE SOBย Pย ACZ DZIECKA )STNIEJE SIย A KTร RA POTRAFI PRZYWRACAร ZMARย YCH DO ย YCIA
4/ #(ยงยฃ :%-349 4/ #(ยงยฃ :%-349 #:%+!3: .! (!009 %.$ :!0/-.)* 4/ .)% *%34 "!*+! 4/ (/22/2
4/ #(ยงยฃ :%-349
777 02/3:9.3+) 0,
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Nasza Księgarnia 20ll Ilość stron: 496
Mawia się, że młodzież jest jedną z najbardziej wymagających grup czytelników. Skoro już udowodniono, że sztuka czytania zanikła zwłaszcza wśród dzieci, trzeba czegoś naprawdę niezwykłego, by spróbować to zmienić. Gdzie tkwi złoty środek? Może w tym, by przestać udawać, że gimnazjaliści nie wiedzą co to alkohol, papierosy i sex. Akurat Jakub Żulczyk, autor „Zrób mi jakąś krzywdę”, „Radia Armagedon” i „Instytutu”, takich tematów się nie boi. Głównym bohaterem „Zmorojewa” jest Tytus Grójecki, typowy piętnastolatek z Warszawy, który – jak łatwo zgadnąć – większość wolnego czasu spędza przed ekranem komputera. Oprócz tego, interesuje się zjawiskami paranormalnymi. Niestety, nadchodzące wakacje zapowiadają się na nudę stulecia: podczas gdy rodzice wybierają się na wycieczkę do Meksyku, Tytus zostaje zesłany do dziadków na wieś, o wszystko mówiącej nazwie - Głuszyce. Okazuje się jednak, że na chłopaka czeka tam przygoda życia. Na forum internetowym, dotyczącym miast widm pojawia się informacja o tajemniczym Zmorojewie, które leży ponoć w okolicach Głuszyc. Na dodatek, badacze, którzy wyruszyli by przyjrzeć się widmu z bliska, zaginęli…
Mieszkańcy znajdują tylko ich ciała tak zmasakrowane, jakby ofiara pogryzła się sama… W ten wir wydarzeń wkracza Tytus, a perspektywa rozwiązania zagadki Głuszyc wydaje się spełnieniem marzeń. Niestety, do czasu.
Text: Aleksandra Zielińska
JAKUB ŻULCZYK - Zmorojewo
Brawa dla Żulczyka za niezwykle ciekawą kreację Zmorojewa. Nareszcie przestaje się karmić czytelnika zachodnią papką, bo nasza własna demonologia może być o wiele ciekawsza – co też sprawnie pokazał autor. Zatem należy liczyć na przedstawienie słowiańskich upiorów, które przykują uwagę bardziej niż elfy, wampiry czy co akurat króluje wśród młodzieży. Całość dopełniają liczne odwołania do popkultury, choćby „Blair Witch Project”. Pojawią się dziwne symbole: Lustro Twardowskiego, Portret Kobiety Cmentarnej i Kwiat paproci. „Zmorojewo” to dobra powieść dla czytelników w wieku głównego bohatera. Natomiast dorośli mogą być rozczarowani, momentami pojawia się zbyt wielu zbiegów okoliczności, część wydarzeń następuje na zasadzie deus ex machina. Tempo akcji jest nierówne, nieraz trzeba przebrnąć przez nudniejsze fragmenty, żaby w końcu zaczęło się coś dziać.
Ostatecznie „Zmorojewo” to więc dobre Już na miejscu jasnym staje się, że coś czytadło, które jest interesujące na tyle, jest nie tak. Po Głuszycach krążą tajem- że na pewno zachęci do kolejnych tonicze istoty, Strzępowaty i Gangrena. Co mów przygód Tytusa Grójeckiego. więcej, zaczynają znikać kolejni ludzie.
3
Text: Marcin Zembrzuski (kinomisja.blogspot.com)
Marek Piestrak to ewenement polskiego kina. Jako jeden z nielicznych odważył się sięgać po gatunkowe wzorce w czasach dominacji kina moralnego niepokoju. Kieślowski i spółka walczyli z cenzurą, próbując przemycić zabójczo ambitne treści, a Piestrak zabawiał publiczność i zarabiał pieniądze. Dawał widzom namiastkę zachodniego kina, rozrywkę, jakiej na próżno było szukać w kinematografii PRL-u. A jednak, mimo ogromnego sukcesu komercyjnego połowy jego filmów, dziś jest twórcą właściwie zapomnianym. Krytycy wolą o nim nie pisać, a widzowie jego filmów unikają (jeśli w ogóle jakimś cudem o nich wiedzą). Czy słusznie? I tak, i nie. Twardzi detektywi, sataniści, posągi strzelające laserami, wilkołaki i roboty – oto jego świat. Świat człowieka uznanego za króla polskiego kina klasy B. Zdarzali się u nas twórcy sięgający po szeroko pojmowane kino fantastyczne, ale chyba tylko on konsekwentnie nie tworzył nic, co by poza ramy takich efektownych gatunków wychodziło. Mówi się o nim „polski Ed Wood”, co jest tak samo trafne, jak i krzywdzące. Wprawdzie jakość jego obrazów pozostawia często wiele do życzenia, ale padł on ofiarą pewnego zaszufladkowania. Bo choć tym, co kojarzy się z jego filmami, jest głównie kicz i tandeta, Piestrak nie był wcale twórcą pozbawionym talentu. Problem pole-
4
gał głównie na tym, że cierpiał na swoisty przerost ambicji nad możliwościami. Że chciał widownię powalać rozmachem, na który nie mógł sobie pozwolić, bo zwyczajnie nie miał ku temu warunków. Zamiast tego miał niezłego pecha. I chyba naiwnie wierzył, że widownia kupi wszystko, co niezwykłe. Ale nie był ślepcem. Z „niskogatunkowości” części swoich obrazów doskonale zdaje sobie sprawę. Ukończył wydział reżyserii w prestiżowej Łódzkiej Szkole Filmowej, a współpracował z tak ważnymi osobistościami polskiego kina, jak Polański, Konwicki czy wspomniany Kieślowski. Ale w przeciwieństwie do nich od zawsze fascynowany był przede wszystkim rozrywkowym kinem hollywoodzkim, z którego czerpał garściami – z tytułu na tytuł coraz bardziej, czym w końcu skazał się na swego rodzaju banicję w rodzimej kinematografii. Jednakże początki jego kariery są zaskakująco poważne. Zaczął bowiem od (wielokrotnie nagradzanych) filmów dokumentalnych oraz fabuł raczej ambitniejszych, jak podobno mroczna „Cicha noc, święta noc” czy dramat poruszający tematykę II wojny światowej „Cień tamtej wiosny”. Pierwszy bardziej gatunkowy obraz – jeszcze nieśmiało zapowiadający jego późniejszą twórczość – nakręcił w 1973 roku dla telewizji.
ŚLEDZTWO ŚLEDZTWO
Polska – 1973 Dystrybucja: brak Obsada: Tadeusz Borowski, Edmund Fetting, Jerzy Przybylski, Bolesław Abart 50-minutowe „Śledztwo” to nieszablonowa mieszanka kryminału i horroru na podstawie świetnej powieści Stanisława Lema. Akcja dzieje się w Anglii, gdzie dochodzi do serii kuriozalnych wydarzeń. Oto bowiem w kostnicach znajdujących się w małych miejscowościach ludzie znajdują powyciągane z trumien zwłoki. Kolejne truchła są do tego makabrycznie powyginane, co wygląda, jakby ktoś się nimi „bawił” lub jakby same na chwilę ożywały i próbowały się z owych kostnic wydostać. Głównym bohaterem jest młody i zabójczo ambitny inspektor Scotland Yardu, który oczywiście podejmuje tytułowe śledztwo.
kryminalnego. „Muszą być policjanci i strzeżone przez nich groby. Będzie pan miał winowajcę. Istnienie jego to sens pańskiego istnienia” – mówi do bohatera jedna z postaci i słowa te są w zasadzie kwintesencją opowiadanej tu historii. Film zresztą pełen jest bardzo dobrych dialogów, problem polega jednak na tym, że jest ich za dużo. Piestrak, próbując przenieść na ekran jak najwięcej materiału Lema, zapomniał, że kino to nie literatura. I zamiast opowiadania obrazem mamy głównie opowiadanie słowem, które miejscami jest męczące.
„Śledztwo” zdecydowanie wyróżnia się spośród gatunkowych tytułów pana Marka, gdyż jest obrazem kameralnym i stonowanym. Gatunek nie jest tu traktowany jako cel sam w sobie, lecz środek do powiedzenia czegoś więcej. A do tego pojawia się tu pewna naprawdę imponująca scena grozy, dowód na to, że autor potrafił budować napięcie. Najciekawszy jest tu jednak kontekst. Bo Piestrak realizował „Śledztwo” z wielką pasją, z uporem najprawdziwszego maniaka. Srogo zawiedzeni tym filmem będą fani Kręcił na londyńskich ulicach i stacjach takich Piestrakowych szaleństw jak metra mimo braku pozwolenia angiel„Klątwa Doliny Węży” czy „Łza Księcia skich władz, przez co kilkakrotnie musiał Ciemności”. Bo jedyne, co tu naprawdę B-klasowe, to muzyka, a i to nie zawsze. Dominuje typowy dla czarnych kryminałów jazz pomagający tworzyć aurę tajemniczości, Piestrak tylko okazjonalnie próbuje straszyć muzyką, czym popada w pewną śmieszność. Ale nie jest to w stanie przysłonić walorów filmu, przede wszystkim bardzo ciekawego scenariusza, będącego istną dekonstrukcją filmu
5
chować się i uciekać. Nie posiadając odpowiedniego budżetu, nie mógł sobie pozwolić na zatrudnienie statystów udających policjantów patrolujących ulice, więc z ukrycia filmował prawdziwych stróżów prawa. Wreszcie – udając wariata, wtargnął z kamerą do autentycznej siedziby Scotland Yardu, by za darmo nakręcić odpowiednie ujęcia. Jak wyjawił w niedawnym wywiadzie: „Lemowi film się podobał. Powiedział >>Jeśli będzie pan chciał zrobić coś innego, dam panu prawa<<”. Sam Lem tę swego rodzaju współpracę wspomina jednak zupełnie inaczej: „Bardzo zapalił się do adaptowania moich książek,
znacznie gorzej było z efektami. Ale w przypadku >>Śledztwa<< potrafię docenić bezkompromisowość autora. Film powstał bowiem za bardzo niewielkie pieniądze, w co najmniej nietypowych okolicznościach. […] Powiedzmy sobie szczerze, że w takich warunkach nic dobrego nie mogło się z tego urodzić. Kiedy zatem dostrzega się kontekst – nazwijmy to – pozafilmowy, mija ochota do pastwienia się nad dziełem, choć temat byłby wdzięczny. Niestety Marek Piestrak nie poprzestał na jednym przykrym doświadczeniu i zrealizował jeszcze >>Test pilota Pirxa<< na podstawie mojej >>Rozprawy<<, gdzie wiało tandetą i nudą w stopniu już niebywałym”. Nie chcę tu sugerować, że któryś z panów kłamie, ale pamiętajmy, że Lem słynie z wyjątkowo surowego oceniania adaptacji swoich powieści. Piestrak w swoim wypadku sobie tego nie przypomina: „Lem miał mieszane uczucia. Mówił, że >>Test<< jest gorszy niż >>Śledztwo<<, że dałem sobie radę zupełnie nieźle, ale nie jest to film, który by go rzucił na kolana”.
Test pilota pilota Pirxa Pirxa Test
Polska, ZSRR – 1978 Dystrybucja: Kino Świat Obsada: Sergei Desnitsky, Bolesław Abart, Władimir Iwaszow, Zbigniew Lesień, Aleksandr Kaidanovsky
Bliżej nieokreślona przyszłość. Wielkie podwładnych jest robotem, ma obiekkoncerny elektroniczne uruchamiają produkcję łudząco przypominających istoty ludzkie robotów. Celem tych tzw. nieliniowców skończonych ma być zastąpienie ludzi biorących udział w podróżach kosmicznych. Jednak przed wprowadzeniem tego planu w życie władze postanawiają przeprowadzić eksperyment – próbny rejs kosmiczny. Dowodzić ma człowiek, który nie wiedząc, kto z jego
6
tywnie ocenić zachowanie i przydatność całej załogi. Wybór pada na komandora Pirxa, którego wówczas nieoczekiwanie ktoś próbuje zabić. Tak jak „Śledztwo”, tak i „Test pilota Pirxa” jest filmem cechującym się bardzo ciekawym scenariuszem. Ale niestety Piestrak popełnia ten sam błąd – za dużo dialogów, a za mało obrazów. Do tego wyraźnie widać, że bardziej niż wcześniej interesuje go widowiskowość, choć nie stawia jej jeszcze nad treścią. I trzeba przyznać, że udało mu się wykreować całkiem niezłą atmosferę paranoi, w jaką popada bohater (kojarzyło mi się to miejscami z arcydziełem „Coś” Johna Carpentera). Tyle że kontrastuje to z większą już ilością kiczu. Tym razem muzyka oraz wszelkie kosmiczne dźwięki portretujące kolejne sceny od początku do końca są tak przesadzone, że aż śmieszne. Pojawia się też pewien chaos i szpanerstwo, rzeczy, które wkrótce staną się znakiem rozpoznawczym Piestraka. Np. w pewnym momencie otrzymu-
jemy efekciarską scenę pościgu rodem z filmów o Jamesie Bondzie, która do reszty obrazu zupełnie nie pasuje. „Najmocniejsze” są jednak efekty specjalne i scenografia. Scena, w której załoga statku rozprawia się z deszczem meteorytów za pomocą laserowego działa,
rozkłada na łopatki. A jak miał powiedzieć pewien dziennikarz „Gazety Wyborczej”: „Trudno się nie śmiać z ówczesnych makiet. Pierścienie Saturna, między którymi przelatuje rakieta, wyglądają jak zrobione z ubitego białka”. Ten jakże ambitny scenariuszowo, a pocieszny i zabawny formalnie obraz to chyba największy sukces komercyjny Piestraka. Na festiwalu kina fantastycznego w Trieście zdobył główną nagrodę, prześcigając w konkursie m.in. „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”. W Polsce miał ponad milionową widownię, a prawa do jego dystrybucji sprzedano do 24 krajów (!). W zeszłorocznym wywiadzie reżyser miał powiedzieć, że widział niedawno ten film na jednym z kanałów niemieckiej telewizji. Choć „Test pilota Pirxa” znacznie się zestarzał, to trzeba przyznać, że należą się Piestrakowi brawa. Za odwagę, by się na coś takiego w PRL-owskich warunkach porwać. Wprawdzie była to koprodukcja polsko-radziecka, a za efekty specjalne odpowiadała grupa z Kijowa, ale gołym okiem widać, że o nadmiarze środków nie było mowy. Zresztą Piestrak na końcowy efekt pracy ukraińskich speców czekał bardzo długo, bo ich kolejne prace odrzucał jako tandetne. Ale czas mu się wreszcie skończył.
7
Wilczyca Wilczyca
Polska – 1983 Dystrybucja: GM Distribution Obsada: Iwona Bielska, Krzysztof Jasiński, Leon Niemczyk, Olgierd Łukaszewicz, Henryk Machalica Rok 1848, zabór austriacki. Głównym bohaterem jest mężczyzna imieniem Kacper, który zajmuje się pilnowaniem majątku pewnego hrabiego. Gdy dowiaduje się, że jego żona Maryna umiera, wraca do niej do domu. Wówczas okazuje się, iż „zadawała się z wilkami”, a umiera na skutek nieudanego zabiegu aborcyjnego, którym miała zatuszować zdradzanie bohatera. „Traktowałeś mnie jak sukę, więc umrę jak suka” mówi Maryna, po czym rzuca na niego klątwę, obiecując, że jeszcze go dorwie. Po jej zgonie Kacper na wszelki wypadek przebija jej serce kołkiem, po czym wraca do posiadłości swojego pracodawcy. Nie wie, że jego tropem podąża pewien wilk.
scenariusz, adaptacja noweli Jerzego Gierałtowskiego, jest nie tylko dziecinnie naiwny, ale i niemal całkowicie pozbawiony dramaturgii. Nie brakuje za to błędów logicznych. Reżyser skupił się tu na kreowaniu mrocznego nastroju, więc akcja toczy się leniwie. Ale kreacja ta wychodzi dosyć nieudolnie, bo „Wilczyca” zamiast straszyć – przeważnie nudzi. A przynajmniej mnie, bo film ma też przecież grono zwolenników.
Otrzymujemy nawał sztucznych dialogów, tak samo źle wypowiadanych przez kolejnych aktorów, którzy grają, jakby nikt nie miał nad nimi kontroli.. A i muzyka nieczęsto pasuje do tego, co akurat widzimy na ekranie. Okazjonalnie „Wil„To jest horror polsko-dworkowo-roman- czyca” bardzo śmieszy, jak na rasowe tyczny”, gdzie „wampiryzm łączy się filmidło klasy B przystało. Ale jak na mój ze zdradą narodową” – wyjaśniał swoje dzieło autor. Ten, z założenia, jeden z ambitniejszych tytułów Piestraka to – jak mi się wydaje - spory krok w tył na drodze jego reżyserskiego rozwoju. Tak, tak, to właśnie od „Wilczycy” zaczyna się to prawdziwie B-klasowe kino pana Marka. Bo to już nie tylko przesadzona muzyka i chaos, ale też nie zawsze udane zdjęcia i fatalna gra aktorska. Zresztą już sam
8
gust trochę za rzadko, bo akcja w niewielu momentach odpowiednio przyspiesza. Jednakże wbrew pozorom polecam spróbować to obejrzeć. Choćby dla rozbrajającego widoku odcinania ludzkich kończyn czy dialogów w stylu: „– Co to? Co to? – Wilk. – Wilk? – Zima będzie długa”. Bo czyż nie brzmi to uroczo? W tym wypadku Ed Wood byłby naprawdę dumny.
Publiczność zresztą swego czasu chyba też była. Ten jeden z nielicznych horrorów w historii polskiego kina odniósł ogromny sukces, zyskując sobie równe dwa miliony widzów. A Piestrak dzięki temu mógł samodzielnie wyreżyserować telewizyjny serial historyczno-przygodowy pt. „Przyłbice i kaptury”.
Klątwa Doliny Doliny Węży Węży Klątwa
Polska, ZSRR – 1987 Dystrybucja: Kino Polska Obsada: Krzysztof Kolberger, Roman Wilhelmi, Ewa Sałacka, Leon Niemczyk Indochiny, 1954 rok. Wojskowy helikopter przelatuje nad dżunglą. Zza krzaków wychodzi azjatycki partyzant, który strzelając w podwozie, dziurawi klatkę piersiową pilota. Helikopter rozbija się. Ocalały drugi żołnierz, niejaki Bernard Traven, podejmuje ucieczkę, która doprowadza go do pewnej świątyni. Tam znajduje tajemniczą szkatułkę, którą natychmiast kradnie. Jeden z mnichów przestrzega go przed jej zawartością, po czym rzuca na niego klątwę. 30 lat później, Francja. Traven natrafia na Tarnasa, polskiego profesora specjalizującego się w tajskich rękopisach. Pokazuje mu szkatułkę i prosi o pomoc w rozszyfrowaniu znajdującego się w niej manuskryptu. Okazuje się, iż mówi on o strasznej broni, dzięki której można zapanować nad światem, a znajdującej się gdzieś w Dolinie Tysiąca Węży.
Bohaterowie postanawiają się tam wybrać, lecz wówczas zaczynają atakować ich jadowite węże. Do tego na horyzoncie pojawia się ponętna dziennikarka-karierowiczka oraz płatny morderca na usługach pewnej tajnej organizacji [sic!]. Co ciekawe, Piestrak miał okazję zobaczyć „Poszukiwaczy zaginionej Arki” dopiero po realizacji „Klątwy”. Ciekawe, bo film wygląda właśnie jak polska wersja przygód Indiany Jonesa. Zresztą w Wietnamie pokazywany był wyłącznie na tajnych pokazach, gdyż tamtejsze władze uznały go za nazbyt amerykański. Ale mniejsza z tym, bo Piestrak ma tu do zaoferowania dużo więcej niż Spielberg. Pomijając fakt, że już na starcie zasady logiki nie nadążają za akcją filmu, to są tu i sceny grozy przebijające najostrzejsze fragmenty „Wilczycy”, jak i elementy rasowego sci-fi. Jest gaz działający wyłącznie na (gumowe) węże, femme fatale biegająca po dżungli w szpilkach czy pilnujące grobowca kosmitów posągi, które strzelają z oczu laserami. Jest w czym wybierać, a to nie wszystko. „Klatwa Doliny Węży” to jeden z moich ulubionych filmów. Obraz przezabawny
9
i przeuroczy, mocny przykład na istnienie filmów tak złych, że aż dobrych (pomijam tu oczywiście kino celowo złe, pokroju „Martwego zła” czy innych „Martwic mózgu”). Ale trzeba też zaznaczyć, że jego śmieszność bierze się głównie ze sporej ilości problemów, z jakimi twórcy borykali się podczas realizacji. Oddaj-
w czasach schyłku ZSRR. Wszystko się sypało. Zrobili nam dekorację groty […] która nas nie zadowalała, woda niby się tam lała, ale nie tak, jak trzeba. W grocie miał być potwór – ruchliwy i oślizgły. Okazał się sztywną makietą, która się w ogóle nie ruszała”.
Mając swoją premierę w 1987 roku, „Klątwa Doliny Węży”, mimo wszelkich przeciwności, okazała się kolejnym dużym sukcesem komercyjnym autora. W Polsce miała milion widzów, a w ZSRR 25 milionów (!). I nie ma się co dziwić. Raz, że wówczas do wschodniej Europy nieczęsto docierały przeboje modnego wówczas kina przygodowego, a zapotrzebowanie na nie przecież było i tutaj. Dwa, że film ten jest rozrywką tak kuriozalną, że my głos panu Markowi: „Jeżeli się kręci z miejsca intrygującą. Dużo jest akcji, pofilm przygodowy w Wietnamie, to nie ciesznej przebojowości i zaskakujących z założeniem, że wszystko będzie chałupnicze, tylko z nadzieją, że pewne rzeczy, które obiecują kontrahenci, będą OK. Dopiero rzeczywistość weryfikuje te marzenia. Przykład: mamy filmować scenę przechodzenia przez most wiszący nad przepaścią. Wietnamczycy przywożą nas na miejsce i mówią: >>Ma pan cztery godziny na kręcenie, potem musimy wracać do hotelu<<. […] Inna kluczowa scena – z amerykańskim helikopterem. Po miesiącu obiecywania – może heli- motywów. Sporo uroku dodaje muzyka kopter będzie, a może nie – mamy infor- autorstwa niejakiego Svena Grunberga. mację, że przyleci. Okazuje się jednak, Mroczna i tajemnicza, w możliwie najże może przelecieć przed kamerą tylko bardziej pretensjonalny – czyli komiczny raz, a jak wyląduje, to już nie wystartuje, – sposób. Chociaż w kilku miejscach nie bo ma za słabe akumulatory. […] Teore- popada w śmieszność i naprawdę buduje tycznie ma pan dżunglę. A praktycznie jakieś napięcie. Wprawdzie zwykle burzonie ma pan nawet dżungli, tylko jakieś ne jest one w końcu przez zabójcze dialogi chaszcze. Żeby udawać dżunglę, trzeba czy grę aktorską, ale to tylko dodaje cabyło przed kamerę […] wetknąć kawałek łości uroku. To wybitne antydzieło okazało liścia, żeby wyglądało, że jest tu gęsto się niestety ostatnim sukcesem finansood roślinności. Robiliśmy to z Rosjanami wym „króla polskiego kina klasy B”.
10
Powrót wilczycy wilczycy Powrót
Polska – 1990 Dystrybucja: GM Distribution Obsada: Jerzy Zelnik, Marzena Trybała, Małgorzata Prażmowska, Grażyna Trela, Leon Niemczyk Kraków, koniec XIX wieku. Kamil to artysta pełną gębą – poeta, malarz, narkoman i dziwkarz. Gdy jedna z jego kochanek dowiaduje się, iż zaręczył się z inną, rzuca na niego klątwę. Jakiś czas później wraz ze świeżo poślubioną Krystyną Kamil wyrusza w miesiąc miodowy do posiadłości swojej kuzynki Stefanii. Szybko okazuje się, że czeka tam na niego cała gromadka urodziwych kobiet zafascynowanych jego erotyczną twórczością. A więc cała gromadka potencjalnych kochanek – od wspomnianej kuzynki, przez jej dwie dojrzewające córki, po pracujące u nich guwernantkę i pokojówkę. Tymczasem piorun uderza w grób hrabiny Julii, której podobno zdarzało się przybierać postać wilka. Służący hrabiny Stefanii znajduje w jej grobie niezbyt ludzko wyglądającą czaszkę, którą bez zastanowienia przynosi do domu. No i wkrótce pojawia się tam owładnięty żądzą mordu wilkołak. O ile „Wilczyca” była horrorem „polskodworkowo-romantycznym”, tak „Powrót” śmiało nazwać można horrorem polsko-dekadencko-erotycznym. Bez ambitnego silenia się na „wampiryzm łączący się ze zdradą narodową”, za to z odpowiednio niepewną atmosferą towarzyszącą schyłkowi XIX wieku, w której przyszło rozkwitać sztuce Młodej Polski. Sztuce lub „sztuce”. Przekonajcie się sami: „Twe chłodne biodra w moje dłonie, a śmiały język zawędruje w gęstwiny szczęścia na twym łonie”. Albo jeszcze to: „Świątnice twego ciała w kwiat grzechu rozchylony”. Szkoda, że nie pojawiło się w filmie więcej fragmen-
tów wierszy autorstwa głównego bohatera, ale cytując hrabiego, który gości go w swoim domu: „I to ma być lektura dla niewinnych panienek?!”. Biedak nie wie, że nie takie niewinne te panienki – na szczęście dla widzów. Tak, tak, „Powrót wilczycy” to dzieło wręcz lubieżne. Piestrak nie pokazuje tu wcale wiele, ale lekką erotyką lub samym sugerowaniem seksu tytuł ten wypełniony jest po brzegi. Obserwując karierę pana Marka film po filmie, można odnieść wrażenie, że zawsze chciał taki obraz nakręcić, lecz wiedział, iż w czasach PRL-u by to nie przeszło.
Od samego początku pojawiały się w jego twórczości odpowiednio grzeszne akcenty wskazujące na to, jak bardzo lubi płeć piękną. Ale stopniowo posuwał się coraz dalej. W „Śledztwie” było to tylko jedno ujęcie, kiedy główny bohater przechodził w barze obok dwóch całujących się namiętnie lesbijek. W „Teście pilota Pirxa” tytułowa postać odwiedziła bar ze striptease’em, gdzie w rytm jakichś kosmicznych piosenek tańczyły kobiety pozbawione odpowiednich części garderoby. W „Wilczycy” tytułowa antagonistka stale kusiła i droczyła
11
o niepotrzebnym lęku młodych kobiet przed seksem oralnym i analnym. Scena ta kończy się jednym z najmocniejszych haseł w całej twórczości pana Marka: „Strach przed defloracją doprowadził ją do ucieczki w chorobę. Wspaniałe! Wspaniałe!”.
otaczających ją mężczyzn (niezapomniana scena, podczas której z dziką pasją oblizuje i obgryza pokaleczone palce swojego kochanka, który następnie wyciera krew o jej klatkę piersiową); pojawiła się też sugestia, że jej relacje z ulubioną służącą to coś dużo więcej niż tylko przyjaźń. Pod względem lubieżności „Klątwa Doliny Węży” to krok w tył, no ale w kinie przygodowym nie było na to wiele miejsca. Niemniej jednak sceny, w której seksowna pani dziennikarka bierze prysznic, zabraknąć nie mogło. „Powrót wilczycy” jest takim erotycznym opus magnum w filmografii Piestraka. Niemało erotyki będzie później we „Łzie Księcia Ciemności”, ale nic nie przebije „Powrotu”, bo ten jest pod tym względem mocny nawet wtedy, gdy na ekranie nie ma żadnej przedstawicielki płci pięknej. Jak choćby w scenie, podczas której pewien lekarz opowiada bohaterowi
12
Trzeba zaznaczyć, że film nie jest żadnym odcinaniem kuponów od swojej głośnej poprzedniczki. Nic z tych rzeczy. Gdyby wyrzucić kilka bezpośrednich odniesień do części pierwszej, fabuła niewiele by straciła. „Powrót wilczycy” śmiało można by wówczas nazwać inną wariacją na ten sam temat. Bardziej udaną, bo ciekawiej opowiedzianą, dużo lepiej zrealizowaną i wreszcie odważniejszą. Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć – ten film to ciągle przedstawiciel „złego kina”: pełen kiczu, dziur logicznych i swoistej antygrozy. Trzeba podkreślić, że pierwszą połowę ogląda się prawie tak samo dobrze jak „Klątwę Doliny Węży”; później niestety akcja zwalnia, a w oczy rzuca się chaos. Tyle że nie to wydaje mi się powodem finansowej klęski. Wynikało to raczej z gwałtownych przemian, jakie przeżywała w czasie premiery filmu Polska. Był to przecież początek agresywnej ekspansji kina hollywoodzkiego, która zresztą trwa do dziś. Był to początek konsumpcyjnego szału będącego jednym z powodów upadku polskiej kinematografii. Po co nam „bazarowa podróbka” zachodniego kina gatunkowego, skoro zyskaliśmy nagle dostęp do całej masy efektownych, wysokobudżetowych produkcji zza oceanu? Być może to też powód, dla którego kolejny obraz Piestraka – „Łza Księcia Ciemności” – nigdy nawet nie wszedł na kinowe ekrany.
Łza Księcia Księcia Ciemności Ciemności Łza
Polska, Rosja, Estonia – 1992 Dystrybucja: brak Obsada: Tomasz Stockinger, Hanna Dunowska, Vasili Lanovoi, Aarne Ukskula Inflanty, XVII wiek. Sekta czcicieli szatana składa właśnie podczas czarnej mszy ofiarę z młodej kobiety, która ma mu zapewnić przyjście na nasz świat. Niestety na teren obrzędu wdzierają się dzielni polscy żołnierze, którzy kobietę ratują, satanistów wyżynają w pień, a głównemu kapłanowi odcinają rękę, na której nosił potężny pierścień zwany Łzą Księcia Ciemności. Estonia, lato 1939 roku. Młodą pisarkę, Joannę Karwicką, nawiedzają koszmary o wspomnianej czarnej mszy, które postanawia zapisać jako powieść. Nie wie, że jej przyszły wydawca jest satanistą, który pragnie zdobyć legendarny pierścień, a z niej samej chce złożyć ofiarę. Całą sprawą zaczyna interesować się detektyw Gunnar pracujący w hotelu, w którym pisarka zamieszkuje. Szybko dowiaduje się, że na jej tropie są agenci NKWD oraz Gestapo chcący wykorzystać zagubiony w mrokach historii pierścień, jako broń podczas zbliżającej się nieuchronnie II wojny światowej. Tymczasem pewnego starca odwiedza niebiański, magiczny ptak.
tandetna i szalona mieszanka seksu, przemocy i okultyzmu. Fakt, że „Łza Księcia Ciemności” nie miała swojej kinowej premiery, zdawał się to potwierdzać, nie mówiąc już o reakcji reżysera na pytanie o ten tytuł w cytowanym tu wielokrotnie wywiadzie: „Może spuśćmy jednak na to litościwie zasłonę milczenia”. I choć pierwsze minuty filmu faktycznie wskazują na coś naprawdę złego, to na moje oko obraz ten rzuca zupełnie nowe światło na postać „króla polskiego kina klasy B”. „Śledztwo” i „Test pilota Pirxa” wskazywały na filmowca błądzącego, ale ambitnego i odważnego, dobrze rokującego na przyszłość. „Wilczyca” to punkt zwrotny – reżyser zaczął łączyć górnolotne treści z tanią rozrywką, nieświadomie popadając w śmieszność. Tymczasem „Łza Księcia Ciemności” wydaje mi się pójściem w zupełnie inną stronę. Ta zaskakująca hybryda czarnego kryminału, przygody, fantasy i horroru jest ogólnie szalona i kiczowata, ale jednak przeważnie dosyć stonowana i opowiedziana z pewną reżyserską dyscypliną (przynajmniej do pewnego momentu). To raz. Dwa – ten film nosi znamiona całkowicie świadomego pastiszu kina gatunkowego! Być może to tylko moja nadinterpretacja, w końcu sam Piestrak uważa ten obraz za zupełnie nieudany. Ale może tylko dlatego, że stracił dystrybutora („Słyszałem, choć nie wiem, czy to prawda, że dystrybutor zbankrutował i się powiesił”) i nikt inny już tym filmem nie był zainteresowany? Wreszcie trzy, „Łza” to jeden wielki hołd dla X muzy. Przyznam, że oglądając ten tytuł byłem To dzieło kinomaniaka, które na kilomebardzo zdziwiony. Bo owiany jest legendą try śmierdzi miłością do sztuki filmowej, filmu wybitnie złego. To rzekoma do bólu oczywiście z amerykańskim kinem na
13
czele. Miłością niekoniecznie odwzajemnioną, ale szczerą i wielką. Dużo o charakterze całości zdaje się mówić już sama czołówka będąca animowaną wyliczanką kolejnych klasycznych scen i postaci kina grozy. Mamy tu i latającego Drakulę, i słynną przejmującą scenę, w której mała dziewczynka wręcza kwiatek zagubionemu potworowi Frankensteina. A pojawia się nawet cytat z surrealistycznego „Psa andaluzyjskiego”. Wprawdzie animacja została zamówiona przez szefa Zespołu Filmowego „Oko”, Tadeusza Chmielewskiego, tylko dlatego, że cały film okazał się za krótki, ale zdaje się idealnie do niego pasować. Główny bohater, detektyw Gunner, to milczący twardziel, jak żywcem wyjęty
z klasycznego kina noir. Ubrany w kapelusz i szary płaszcz, wiecznie nieogolony właściciel kamiennej miny, „jak smok” pali papierosa za papierosem. Jeśli ta postać to element świadomego pastiszu, jakim się wydaje, to trzeba pogratulować gry aktorskiej odtwarzającemu go Tomaszowi Stockingerowi, znanemu szerzej jako Dr Lubicz z telenoweli „Klan” (!). Choć może nie rozchodzi się o jakiś zapomniany talent pana S., lecz to, że brak odpowiednich umiejętności bardzo do takiej przerysowanej postaci pasował. Mamy tu
14
wreszcie całkiem porządną realizację filmu przeczącą drodze, jaką Piestrak obrał w niechlujnej „Wilczycy”. Muzykę ponownie skomponował Sven Grunberg, znowu mroczną i tajemniczą w sposób możliwie najbardziej pretensjonalny. Co też pasuje do umownego charakteru całości. Dlaczego jednak film ten mimo tylu walorów i gwarancji ciekawego seansu nie jest obrazem w pełni udanym? Piestrak popełnił tu błąd towarzyszący mu od samego początku swojej kariery. Dialogi, dialogi i jeszcze więcej dialogów. Wspominałem wcześniej też o pewnej reżyserskiej dyscyplinie, jaka ten film charakteryzuje, a której brakowało w jego kinie od dobrych 14 lat, bo od czasów pełnometrażowego debiutu. Otóż w pewnym momencie reżyser zdaje się tracić kontrolę nad całością i po raz kolejny pojawia się pewna doza chaosu. Pierwsza połowa opowiedziana jest bardzo fajnie, mamy niezły klimacik i interesująco rozwijającą się historyjkę. Ale później zaczyna się to sypać. Zdarzają się też obowiązkowe dziury logiczne czy tandetne efekty, ale moim zdaniem to wcale obrazu nie psuje, a dodaje mu kolejnych plusów, jako niekonwencjonalnej rozrywce idealnej na halloweenową noc. A trzeba zaznaczyć, że zaskakująco mało tu jak na Piestraka przebojowości. Jest za to zaskakująco
profesjonalnie wyglądający finał, będący jedną z jego najlepszych scen. Nie obyło się bez odpowiedniej dawki kiczu na koniec, ale mniejsza z tym. Ten fragment wydaje mi się idealnym dowodem na to, że Piestrak był gościem z najprawdziwszym potencjałem. Że mógł być co najmniej dobrym reżyserem, ale za bardzo
pobłądził. Wprawdzie dzięki temu końcówka lat 70. i całe lata 80. to okres jego niesłabnącej popularności, ale z drugiej strony i powód, dla którego jest twórcą obecnie zapomnianym. Twórcą, którego przypomina się sobie tylko, gdy mowa o zakurzonym kinie gatunkowym.
POST SCRIPTUM: Ostatnie jak na razie jego dzieło, „Odlotowe wakacje”, premierę miało w 1999 roku, aż 7 lat po realizacji „Łzy”. Ten fantastyczno-przygodowy film dla dzieci niestety także przeszedł niezauważony. Piestrak ponownie objął stanowisko drugiego reżysera w kilku produkcjach, po czym zaczął wykładać we Wrocławskiej Szkole Filmowej. Po latach wrócił do zawodu, jako reżyser telenoweli „Samo życie”. Nie znaczy to jednak, że poddał się jako twórca kinowy. Niedawno krążyły plotki o tym, że ma pomysł na polską wersję postnuklearnego kina typu „Mad Max”, a obecnie zbiera fundusze na ekranizację „Małych zwycięzców” Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego. Co byłoby jego powrotem do kina przygodowego. Kilka miesięcy temu wydano na DVD kolekcję filmów o dużo mó-
wiącej nazwie „Pojechane w kosmos”, w skład której weszły dwa jego dzieła – „Test pilota Pirxa” i „Klątwa Doliny Węży”. Dzięki temu polska publiczność i krytyka przypomniały sobie trochę o nim, co być może ułatwi realizację planowanego projektu. Szczerze mu tego życzę. I sukcesu. Bo jeśli film się sprzeda, to Piestrak najprawdopodobniej weźmie się za ekranizację „Pomarlicy”, horroru napisanego przez twórcę kultowej „Wilczycy”. Wierzę, że niezależnie od jakości i tak byłoby to lepsze od miernot pokroju „Pory mroku”. Na pewno ciekawsze – przecież horror i Piestrak to już legendarna mieszanka, prawda? No i jak sam mówi, „kino powinno mieć wiele odcieni, jest tu miejsce na wszystkie gatunki, na różne historie”. A jak wszyscy wiemy, w Polsce tego bardzo brakuje.
15
KWIETNI
U*
- Książka będzie dystrybuowana w formie przedsprzedaży (podobnie jak Tom 1 i 2) - Będzie możliwość nabycia poprzednich tomów - Więcej informacji udzielamy pod adresem:
wydawnictwo@grabarz.net * poślizg spowodowany problemami technicznymi i zmianą drukarni. przepraszamy.
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20l0 Tłumaczenie: Bratumiła Pawłowska-Pettersson Ilość stron: 432
„Śmierć letnią porą” zaczyna się od silnego uderzenia: sceny tuż przed punktem kulminacyjnym, opisywanej przez mordercę. Następnie cofamy się o dziesięć dni i dowiadujemy, jak właściwie doszło do tego wszystkiego. Poznajemy panią komisarz Malin Fors, zaglądamy w jej życie rodzinne, erotyczne i z lekka tylko w zawodowe – bo przecież wszyscy wiemy, jak wygląda praca szwedzkiej policji w niemal stutysięcznym mieście, więc nie ma sensu tracić na to czasu. Dowiadujemy się, że lato jest niezwykle upalne, a okoliczne lasy stają w płomieniach. Przekonujemy się, że pani komisarz jest zarazem gorąco i nudno – w tym drugim punkcie byłem skłonny z nią sympatyzować. Na szczęście – zarówno dla bohaterki, jak i czytelnika – w końcu pojawia się pierwsza ofiara. Zgwałcona nastolatka, niepamiętająca, co ją spotkało. Ledwie śledztwo zaczyna ruszać z miejsca, pada pierwszy trup – denatką jest inna nastolatka, która zaginęła kilka dni wcześniej. Dowody wskazują, że za oba przestępstwa odpowiada jeden sprawca. Komisarz Malin Fors musi upolować psychopatę, a przy okazji wyprostować swoje życie rodzinne.
miast filmu w pełnym HD oglądał pokaz barwnych i czasami nieostrych slajdów. Intryga nie jest przesadnie skomplikowana, ale na pewno nie ma ryzyka, że czytelnik rozwiąże zagadkę, nim zrobią to bohaterowie – nawet jeśli szwedzkiej policji zdarzają się ludzkie błędy i kuriozalne zaniedbania. A kiedy pod koniec już wiadomo, kto jest poszukiwanym mordercą, tempo akcji wzrasta. Trochę dziwnie ma się sprawa z wątkami dotyczącymi spraw prywatnych Malin i bohaterów drugoplanowych – zdają się niedokończone i czasami wtrącone bez potrzeby, ale dzięki nim postaci stają się bardziej realistyczne.
Text: Bartosz Ryszowski
MONS KALLENTOFT - Śmierć letnią porą (Sommardoden)
Poza stylem przyjemność z czytania psuło mi to, że cała policja sprawiała wrażenie dość nieporadnej organizacji. Mają trupa, ofiarę gwałtu i nie bardzo potrafią temu sprostać. Boją się przetrzepać podejrzanych, aby ktoś przypadkiem nie oskarżył ich o niepoprawność polityczną. Sama komisarz Fors nie rozwiązuje sprawy dzięki nieprzeciętnemu intelektowi czy doświadczeniu. Po prostu w pewnej chwili, za sprawą epifanii, nagle zaczyna doskonale rozuCzytając powieść Kallentofta, odniosłem mieć motywację psychopaty, co pozwala wrażenie, że czasowniki w Szwecji są to- go zidentyfikować. warem reglamentowanym. Równoważniki zdań towarzyszą czytelnikowi przez niemal Jeśli ktoś potrafi przełknąć te dwa problecały czas, do tego narracja w czasie teraź- my – albo wręcz uzna je za zalety – spędzi niejszym, nienaturalne dialogi i wtrącane przyjemnie czas, śledząc działania Malin od czasu do czasu pośmiertne monologi Fors. Bo w sumie jest ona postacią, do ofiar (nieboszczyk też człowiek i musi so- której da się żywić sympatię i jej kibicobie pogadać) – wszystko to składa się na wać, ponadto autor sprawnie zobrazował charakterystyczny styl. Kłopot w tym, że ta- torturowane rekordowymi upałami tło akcji kie przekombinowanie niekoniecznie musi i stworzył wiarygodnych bohaterów. się podobać. Miałem uczucie, jakbym za-
17
THE EXPERIMENT EKSPERYMENT USA 2010 Dystrybucja: Monolith
Reżyseria: Paul Scheuring Obsada: Adrien Brody Forest Whitaker Cam Gigandet Maggie Grace
X
Text: Tymoteusz Raffinetti
X X X X
Film opowiada nam historię 26 wyselekcjonowanych mężczyzn biorących udział w specjalnym przedsięwzięciu. Ma ono na celu sprawdzenie, jak poradzą sobie zamknięci na dwa tygodnie w więziennych warunkach. Podzieleni zostają na dwie grupy: więźniów oraz strażników odpowiedzialnych za pilnowanie, aby przestrzegane były surowe zasady eksperymentu. Nagroda w postaci 14,000 dolarów początkowo wydaje się być łatwą gotówką. Szybko jednak okazuje się, że swobodna interpretacja reguł doprowadza do coraz większych napięć pomiędzy grupami, zagrażając zarówno eksperymentowi, jak i samym uczestnikom.
w obrazie Olivera Hirschbiegela jest tutaj spłycone lub świadomie usunięte ze scenariusza. Brakuje wyraźnych postaci, z którymi można byłoby się identyfikować lub do których widz pałałby antypatią. Twórcy nie wyjaśnili także intencji lekarzy odpowiadających za eksperyment, przez co przez cały film nie można oprzeć się wrażeniu, że akcje bohaterów na dobrą sprawę nie mają większego sensu. Jednak największą wadą filmu jest niemal całkowity brak emocji. Akcja jest monotonna, kary stosowane przez strażników nie robią na nas absolutnie żadnego wrażenia, a zakończenie pozostawia olbrzymi niedosyt.
Na tle niemieckiego pierwowzoru „Eksperyment” wypada zdecydowanie kiepsko. Wszystko to, co stanowiło atut
„Eksperyment” to amerykański remake głośnego niemieckiego thrillera „Das Experiment” z 2001 roku. Reżyserii podjął się Paul Scheuring, znany szerszej publiczności przede wszystkim jako twórca serialu „Prison Break”.
18
wieństwie do np. „Giallo” czy „Istoty”, pod względem gry aktorskiej dał z siebie wszystko. Nie można tego samego niestety powiedzieć o Forescie Whitakerze. Jego przemiana psychiczna wydaje się być kompletnie nienaturalna, a sposób, w jaki recytuje kolejne wersy ze scenariusza, potrafi przyprawić o mdłości. Adrien Brody wyraźnie cierpi od dłuższego czasu na tzw. kompleks Nicolasa Cage’a, konsekwentnie przyjmując role w produkcjach zasługujących w najlepszym wypadku na miano przeciętnych. Oczywiście są pewne wyjątki, ale to jednak trochę za mało jak na postać mającą na swoim koncie Oscara i szereg innych prestiżowych nagród filmowych. „Eksperyment” nie stanowi przełomu w jego karierze. Tym razem jednak, w przeci-
Dobra rola Brody’ego nie ratuje całości filmu. Gdyby „Eksperyment” był oryginalnym pomysłem Scheuringa, pomimo widocznych wad zasługiwałby na wyższą ocenę. Tematyka nie należy bowiem do banalnych, a wykonanie nie jest tragiczne. Biorąc jednak pod uwagę, że wszystko to było już pod praktycznie każdym aspektem lepiej pokazane, pozostaje mi jedynie zachęcić Czytelników (jeśli jeszcze tego nie zrobili) do zapoznania się z „Das Experiment”.
19
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 2009 Tłumaczenie: Paweł Wieczorek Ilość stron: 478
Są jak Bond. James Bond. Niezniszczalni. Ratują świat przed zagładą co najmniej raz w roku. A potem już tylko wino, kobiety i śpiew. Co ciekawe – to się ciągle czyta z zapartym tchem. „Wirus Judasza” to czwarta powieść Jamesa Rollinsa o agentach Sigmy – tajnego oddziału DARPY – zajmujących się tropieniem technologii, które można wykorzystać jako broń. Tym razem chodzi o wyprawę Marco Polo – wirusa, który może zniszczyć całą planetę – i tajemniczy przekaz w języku aniołów. James Rollins, weterynarz z wykształcenia, speleolog i podróżnik z zamiłowania, autor opowieści przygodowych, z których najbardziej znanymi są „Lodowa pułapka” czy „Czarny Zakon”, po raz kolejny zabiera nas w szaloną jazdę po zakamarkach ziemskiego globu. Po raz kolejny obserwujemy zmagania Sigmy z Gildią – organizacją terrorystyczną, przy której Al-Kaida to mały pikuś. Wenecja, Wyspy Bożego Narodzenia, Rzym, Istambuł, Bangkok, Kambodża – trzeba przyznać, że arena wydarzeń jest imponująca. Wielu autorów na takich powieściach by się wyłożyło. Jednak James Rollins posiada cudowny dar opowiadania i dużą wiedzę na temat tego, co pisze. Przepis na powieść według Rollinsa jest prosty – zdarzenie historyczne, które zawiera w sobie jakąś niewyjaśnioną tajemnicę, wydarzenie współczesne, które można by połączyć z historią, bohaterowie, których postępowanie można przewidzieć i z którymi można się utożsamiać – i już. Niby proste – jednak tak dobrych powieści, jakie wychodzą spod pióra Rollinsa jest naprawdę mało. Lekkość,
z jaką autor prowadzi akcję, splata poszczególne wątki, łączy ze sobą fakty i fikcję, jest niebywała. Opisy miejsc, w których dzieje się akcja, są na tyle plastyczne, że z łatwością można je sobie wyobrazić i przenieść się w nie. Dziwię się, że do dziś nikt nie sfilmował żadnej z powieści Rollinsa – każda z nich to materiał na bardzo dobry film przygodowy. Zresztą – James Rollins pisał nowelizację scenariusza ostatniego Indiany Jonesa – i był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy nowelizacja scenariusza była lepsza niż film.
Text: Bogdan Ruszkowski
JAMES ROLLINS - Wirus Judasza (The Judas Strain)
Co do samej powieści: na Wyspach Bożego Narodzenia wybucha tajemnicza epidemia. Do zbadania, co się dzieje, zostają wysłani doktor Lisa Cummings i Monk. W tym samym czasie pod domem komandora Graya Pierce’a rozbija się motocyklem Seichen – agentka Gildii, którą znamy z poprzednich książek o Sigmie. W Watykanie odnaleziona zostaje tajemnicza wiadomość pisana prastarym językiem aniołów. W Wenecji ginie znany egiptolog... Wszystkie te wydarzenia wiążą się z tajemnicą zaginionej floty Marco Polo. A to jest dopiero wstęp do właściwej fabuły. Mimo że nie jest to najlepsza z opowieści o Sigmie, to czyta się ją bardzo dobrze – jakbyśmy spotkali znowu starych przyjaciół i przeżyli z nimi mnóstwo niebezpiecznych przygód. Polecam „Wirus Judasza” i inne powieści Rollinsa. Ich lektura to powrót do czasów dzieciństwa, gdy każdy z nas był superbohaterem we własnych marzeniach. James Rollins te marzenia budzi na nowo – a warto choć przez chwilę poczuć się znów bohaterem.
21
Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka
TECZKA AKT PERSONALNYCH
Marcin Zembrzuski GP: Redaktor, recenzent, prawie student, prawie dziennikarz, prawie filmowiec; ekspert od kina dziwa cznego
Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Martwe dziewczyny. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Odkopywanie zwłok. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? Australijskie „The Loved Ones”. Szalona zabawa gatunko wymi
kliszami.
Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? „Coś” Johna Carpentera. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Zdaje się, że w ciągu ostatnich 12 miesięcy nie wyszedł żaden film, na który bym jakoś szczególnie liczył. To chyba dobrze… Freddy czy Jason? Zdecydowanie Freddy. Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Komiksy. I Cormaca McCarthy’ego. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Głupi, głośny rock’n’roll. Jak często jadasz surowe mięso? Nigdy nie przestaję go jeść. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? kinomisja.blogspot.com
THE RESIDENT REZYDENT USA 2011 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Antti Jokinen Obsada: Hilary Swank Jeffrey Dean Morgan Lee Pace Christopher Lee
X
Text: Bogdan Ruszkowski
X X X X
Można powiedzieć, że niektóre sceny są wręcz kopiami scen z „Sliver” – popatrzcie chociażby na scenę z Hilary Swank w wannie. Była w latach 90. moda na filmy w stylu „młoda kobieta podglądana przez zboczeńca”. Ale wtedy powstawały filmy dużo lepsze niż ta współczesna historia. Oto młoda pani doktor szuka mieszkania do wynajęcia. Niespodziewa-
nie znajduje bardzo tanio apartament na Brooklynie. Zdaje się, że wszystko układa się jak najlepiej. Ale w pewnym momencie bohaterka odnosi wrażenie, że ktoś ją podgląda. Powoli podejrzenie zaczyna się przeradzać w obsesję... Znacie? Pewnie, że znacie – i to w dużo lepszych wersjach. Zastanawiam się, co powoduje, że dobrzy aktorzy grają w naprawdę słabych filmach. „The Resident” to przecież Hilary Swank – aktorka która grała w kilku dobrych produkcjach, Jeffrey Dean Morgan – John Winchester z „Supernatural”, no i Christopher Lee – którego przedstawiać nie trzeba. Sam schemat scenariusza też wcale nie jest zły i wiele można z niego jeszcze wycisnąć. Mała ilość planów, w których rozgrywa się akcja filmu, stwarza wrażenie spektaklu – i to nie jest zarzut. Czego więc zabrakło? Napięcia, elementu zaskoczenia. Gdzieś tak w trzydziestej minucie filmu, bez większego wysilania szarych komórek, wiemy, kto jest tym złym. To po
W 1993 roku nakręcono film „Sliver” z Sharon Stone i Wiliamem Baldwinem. Historia wieżowca, w którym właściciel podglądał wszystkich mieszkańców, nie była jakąś rewelacją, jednak miała w sobie napięcie i oglądało się ją z zainteresowaniem. I przynajmniej momenty były. Oglądając „The Resident”, miałem wrażenie, jakbym oglądał uboższą wersję tamtego filmu. Znacznie uboższą.
24
prostu jest oczywiste. Fiński reżyser Antti Jokinien jak do tej pory ma na swoim koncie filmy dokumentalne (całkiem ciekawe zresztą, np. „Bioterror”), ale został przez niego wyreżyserowany też jeden z finałów festiwalu Eurowizji. „The Resident” to jego pierwszy poważniejszy film fabularny. Może z czasem dojrzeje do tworzenia dobrych filmów – ale „The Resident” to jednak porażka. Ciekawa jest w tym filmie muzyka: klimatyczna, budzi napięcie. Aktorzy grają na poziomie przeciętnym. Ciężko uwierzyć w ich motywacje, psychologicznie film nie jest zbudowany zbyt ciekawie. No i ten finał... Jak bardzo niezniszczalny może być psychopata, ile razy można go zabić? To tworzenie na siłę napięcia w finale nie ratuje filmu, który od początku ciągnie się jak flaki z olejem. Na szczęście film że to film wytwórni Hammer kojarzą kojest krótki – osiemdziesiąt siedem minut jarzącej się przecież z innymi filmami, można jakoś przemęczyć. Zdziwiło mnie, z klasyką horroru klasy B czy nawet C. A tutaj dostajemy typowy usypiacz, który z klasyką nie ma nic wspólnego. Nie polecam. Chyba że ktoś bardzo lubi filmy w stylu: „młoda podglądana kobieta”. Ja dalej nie rozumiem, czemu powstają tak kiepskie filmy. No chyba że to miał być hołd dla kina lat 90., dla filmów takich jak „Sliver” czy „Nagi instynkt”. Jeśli tak – to jest to hołd nieudany.
25
Wydawca: Kwiaty Orientu 20l0 Ilość stron: 483
nych nurtów, jakie się w jej Na początku był „The Ring – obrębie wykształciły, ale też Krąg” - tym zdaniem Krzysztof jego kultury i tradycji oraz Gonerski rozpoczyna swoją historii kina w ogóle. To spraksiążkę „Strach ma skośne wia, że lektura książki staje oczy” i tym samym zabiera się niezwykłą podróżą po kranas w niezwykłą, fascynującą jach Dalekiego Wschodu. Poi przerażającą zarazem podróżą po historii, legendach dróż nie tylko po meandrach azjatyckiej grozy filmowej, ale też całej i fascynacjach, ale przede wszystkim – po lękach tego regionu świata. Bo dalekowschodniej kinematografii. przecież o filmy grozy tu chodzi. Na początku był „The Ring – Krąg”. Ponownie cytuję to zdanie, bo mówi A filmów jest tu naprawdę wiele. Dla zao filmie będącym pewnym wyznaczni- chęty wymienię tylko kilka tytułów, które kiem, granicą, początkiem fascynacji z pewnością bedą doskonale znane miazjatyckim kinem grozy w naszym kraju łośnikom horroru spod znaku „The Ring”: i na zachodzie świata w ogóle. To wła- „Battle Royale”, „Dark Water”, „Klub śnie film Hideo Nakaty zaszczepił - tak samobójców”, „Ju-on Klątwa”, „Nieodejak w autorze „Strachu...” - miłość do brane połączenie”, „Telefon”, „The Host horroru Żółtego Kontynentu, który jest - Potwór”, „Oko”, „Shutter – Widmo”, czy całkowicie odmienny od tego, do cze- „Dusze”... Podoba się? A to dopiero pogo przyzwyczaili nas twórcy europejscy czątek, bo wymieniłem tylko małą cząsti amerykańscy. To właśnie ten film stał kę z pokaźnej listy filmów omawianych się początkiem istnego zalewu filmów, w leksykonie. I to tych najsłynniejszych, w których „strach ma skośne oczy” a książka Gonerskiego przytacza jeszi to na tej grupie filmów, pochodzących cze wiele pozycji, niejednokrotnie znaz rejonu Dalekiego Wschodu skupił się nych większości polskich odbiorców tylko ze słyszenia (jak np. seria „Królik Gonerski przy pisaniu ksiażki. doświadczalny”). Jest to z jednej strony opracowanie w formie leksykonu obejmującego Co ważne, autor udowadnia, że azjatycki omówienia najważniejszych pozycji fil- horror to nie tylko duchy bladych dzieci mu grozy z – kolejno, w osobnych roz- z długimi, czarnymi włosami i że ghost działach – Japonii, Korei, Hongkongu, stories to tylko jedna z licznych odmian Tajlandii, Chin, Tajwanu, Wietnamu, bardzo bogatego w tematy i wątki gatuna nawet Korei Północnej. Z drugiej strony ku, a także, że groza z Dalekiego Wschoto solidne opracowanie krytyczne, gdzie du to nie tylko Japonia, ale wiele innych osobne rozdziały poświęcone są historii krajów, połączonych z Japonią rozliczfilmografii grozy danego kraju oraz głów- nymi związkami kulturowymi, religijnymi
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
kie kino grozy KRZYSZTOF GONERSKI - Strach ma skośne oczy. Azjatyc ---------------------------------------- Ocena: 6/6
27
i społecznymi. Poza tym - co warto zaznaczyć - nie jest to opracowanie pisane tylko przez fana, ale też solidnego, doświadczonego publicystę, co sprawia, że nie mamy tu tylko pochwalnych peanów na temat azjatyckich filmów grozy, ale konkretną i bezkompromisową analizę krytyczną każdego z filmów. Merytorycznie książka stoi na najwyższym poziomie, bowiem sam Krzysztof Gonerski niewątpliwie zasługuje nie tylko na miano profesjonalisty w dziedzinie promocji i analizy nurtu grozy w ogóle, ale też (a może przede wszystkim) zasłużył na miano eksperta w dziedzinie azjatyckiej grozy. Jest redaktorem naczelnym portalu Horror Online oraz współpracownikiem magazynów Grabarz Polski (wcześniej Czachopismo), Torii oraz Lśnienie. Współpracował także z Science Fiction, Fantasy & Horror oraz Nową Fantastyką. Jest autorem kilkuset recenzji i artykułów z dziedziny filmu publikowanych m.in. na portalach Horror Online, Klub Miłośników Filmu, Azjamania i Koreafilm.pl. A co najważniejsze - jest pasjonatem, a z pasji rodzą się rzeczy najlepsze i najciekawsze. Kiedy oprócz pasji ma się dodatkowo doświadczenie i merytoryczną wiedzę, ma szansę powstać dzieło doskonałe. Tak, jak w tym przypadku. Rzadko zdarza mi się chwalić jakiekolwiek dzieło bezkrytycznie. Zawsze, nawet w książce, czy filmie, którą uznam
za bardzo dobrą znajdę jakieś wady, niedociągnięcia, zawsze czegoś mi brakuje. Jednak w przypadku „Strachu...” sytuacja ma się inaczej. Czemu? Ponieważ książka Gonerskiego wypełnia swoistą lukę w dziedzinie polskiego filmoznawstwa, które omijało dotychczas temat grozy azjatyckiej szerokim łukiem, co jest dziwne przede wszystkim przez wzgląd na to, jaki sukces odniósł ten nurt w naszym kraju i jaką nadal cieszy się popularnością. A to sprawia, iż trudno w krytyce odnieść się do czegoś, porównać. Owszem, o horrorze już u nas trochę było, więc mogę powiedzieć, że od „Wywiadu z wampirem” Andrzeja Kołodyńskiego książka różni się (i przewyższa go) omawianiem dużej grupy filmów w osobnych podrozdziałach-recenzjach. A nad „Leksykonem filmowego horroru” Bartłomieja Paszylka góruje szerszym ujęciem kontekstu historyczno-kulturalnego i dokładniejszym nakreśleniem tła środowiskowego, w jakim poszczególne filmy powstawały. Jednak takie porównania są nieadekwatne, ponieważ wszystkie wspomniane pozycje skrajnie się od siebie różnią. Formą, stylistyką i treścią, wynikającą z różnego okresu powstania. A opracowanie Krzysztofa Gonerskiego to nie kolejna książka o horrorze. To coś znacznie więcej. To nowy rozdział w polskim filmoznawstwie - i obowiązkowa lektura dla każdego człowieka zafascynowanego kinem. Nie tylko azjatyckim horrorem.
Duchy są… Czasami zdarza mi się mówić, że wierzę tylko w to, co widzę. Nie do końca jest to prawda, gdyż wierzę w Boga, a przecież go nie widziałem. Wierzę, że po śmierci „coś” jest, nie mrok, nie pustka, ale „coś”, nie wiem jak to nazwać, może krainą wiecznego szczęścia, albo chociaż światem równoległym. Nie widziałem tej krainy, tego świata, ale usiłuję wierzyć, że coś takiego istnieje, chcę zakładać, że tak jest.
Gdy moja babcia umierała na raka, pojechałem z mamą do znanego uzdrowiciela. Facet chuchnął kilka razy w kawałek waty, schował go do płóciennego woreczka, skasował podwójną miesięczną pensję mej rodzicielki i życzył wszystkiego najlepszego. Babcia umarła miesiąc później.
Nazwijcie mnie niedowiarkiem, ale nie wierzę również, gdy mówi mi się, że świat polskiej polityki będzie kiedyś godny zaNie wierzę w UFO, choć nie wykluczam, ufania, ani gdy zapewnia się mnie, że zmaże gdzieś daleko, setki miliardów kilome- leje bezrobocie, albo gdy ktoś obiecuje mi trów od Ziemi, gdzieś w odległych prze- lojalność i zaufanie. Pokaż, udowodnij, strzeniach wszechświata istnieje inteligen- a wtedy ci uwierzę, myślę sobie. cja. Nie wiem czy nas odwiedzają, śmiem w to wątpić. Wychodzę z założenia, że naj- Pewnie wielu z was z dużym dystansem lepszym dowodem, że istnieją inteligentne odnosi się do kwestii związanych z duchabyty pozaziemskie jest to, że się z nami nie mi, zjawami, poltergeistami. Jak zwał, tak kontaktują. Mogą nas obserwować, ale czy zwał. Czytujecie książki o nawiedzonych to robią? domach, o opętaniach, ludziach, którzy mieli kontakty w duchami. Boicie się, Nie wierzę też w cuda. W siłę tych wszyst- emocjonujecie, czujecie ciekawość, po kich uzdrowicieli, którzy wymachują nam waszych plecach przebiegają dreszcze. przed oczyma pierścieniami, amuletami, Reagujecie różnorako, ale macie świadowisiorkami i zapewniają, że siły witalne, mość, że to fikcja. Czy to macie do czyktóre w nas wlali i energia, którą przeka- nienia z beletrystyką, czy z poradnikiem zali, pozwolą nam na życie w szczęściu z rodzaju „jak skontaktować się ze zmari dostatku. Gówno prawda, co nie? Kie- łym dziadkiem”, wiecie, że to tylko książdy jeszcze zaczynają zapewniać ciężko ka. Ja sam uwielbiam książki i filmy z nurchorych o tym, że zahamowali rozwój tu ghost story. Przeważnie mnie odprężają, choroby, robi mi się podwójnie niedobrze. dostarczają wrażeń, jakich potrzebuję.
Wiele razy rozmawiałem ze znajomymi na temat tego, jak postrzegają kwestie związane z duchami. Wierzycie w duchy? Widzieliście jakiegoś? Wielu nie widziało, ale wierzy, a nawet chciałoby zobaczyć! Wielu twierdzi, że widziało, na przykład zmarłą ciotkę przechadzającą się ulicą, na której wiele lat temu zginęła pod kołami samochodu. Albo dziadka, stojącego przy oknie w salonie i uśmiechającego się ciepło, jakby chciał powiedzieć, że wszystko u niego w porządku. Kilku moich znajomych słyszało dźwięki, które nie miały prawa się rozlegać w ich domach. Na przykład słyszeli skrzypienie podłogi w przedpokoju i wyraźne kroki, ciężkie, powolne, jakby ktoś chadzał z kąta w kąt, ewidentnie chcąc zwrócić na siebie uwagę. Niektórzy nie widzieli i absolutnie nie wierzą w duchy. Tak jak ja nie widziałem i nie wierzę w Chupacabras. W duchy owszem. Od ładnych kilku, może nawet kilkunastu lat przywołuję w pamięci pewne wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Moja prababcia od strony mamy była osobą nadzwyczaj szczerą, dbała o dom, darzono ją szacunkiem. Niemniej posiadała cechę charakteru, która dziś wzbudza we mnie niesmak w stosunku do ludzi, przez których ta cecha przemawia. Głupkowata chęć pokazania otoczeniu, kto tu rządzi, epatowanie wściekłością w stosunku do ludzi, którzy nie podporządkowują się błahym nakazom. Dzieci bywają nieusłuchane i absolutnie nie neguję karcenia czy stosowania kar w rodzaju: zero telewizji do końca tygodnia czy zakaz gry w piłkę przez kolejnych kilka dni. Prababcia jednak lubiła „straszyć”, tak za życia jak i po...
z nią do sklepu. Prosiła raz i drugi, ale nie posłuchałem. Zdecydowanie bardziej od spaceru wolałem zabawę samochodem. Babcia straciła cierpliwość i powiedziała coś w rodzaju: „Jeśli zaraz nie ubierzesz kurtki, zostaniesz ukarany”... Na końcu korytarzu stała wówczas wielka drewniana szafa. Akurat spojrzałem w tamtym kierunku. To, co zobaczyłem sprawiło, że zacząłem drżeć i płakać. To mnie przeraziło tak bardzo, że przez dobrą chwilę nie potrafiłem wykonać żadnego ruchu. Zza szafy wyłoniła się postać, niepodobna do niczego, co znałem (również nigdy potem nie widziałem czegoś tak koszmarnego, wzbudzającego paraliżujący strach). Była ciemna, rzekłbym, że ciemnobrązowa, wysoka i koścista. Wyglądała jak wielka wyrzeźbiona postać bez twarzy. Gdy wreszcie zdołałem ruszyć się z miejsca, wstałem i pobiegłem do babci, głośno zawodząc, co widziałem. Mijały lata a ja nie myślałem o tym, co zobaczyłem tamtego dnia. Byłem dzieckiem, któremu pogrożono karą. Przeraziłem się na widok tego czegoś, ale sądziłem, że tak musiało być, że to babcia zrobiła coś, aby wywołać tę postać. W końcu wierzyłem również w świętego Mikołaja, więc widok tej paskudnej postaci był na swój sposób do zaakceptowania. Po wielu latach wróciły wspomnienia z tamtego dnia. Dowiedziałem się, że niedługo wcześniej zmarła moja prababcia oraz poznałem kilka szczegółów dotyczących jej charakteru. Podobno naprawdę nie znosiła nieusłuchanych dzieci.
Pamiętam moment, gdy bawiłem się na korytarzu plastikowym samochodem i nie Do dziś mam przed oczyma tę ciemną, reagowałem na prośby mej babci, która jakby zwęgloną postać i nie potrafię okrechciała, bym ubrał kurtkę i buty i poszedł ślić jej innym mianem niż: duch. Nie był
to wytwór mej wyobraźni, wykreowany za Wielu z nas posiada podobne wspomniesprawą sugestii, nie był to nikt z bliskich nia, nosi w sobie doświadczenia w kontakschowany za szafą, by mnie przestraszyć. tach z duchami. Bardzo lubię rozmawiać z ludźmi, którzy je „widzieli”. Pamiętam Podobno jeszcze przed tym paskudnym opowieści mojego taty, który również stawydarzeniem, mając może dwa latka, nął oko w oko z duchem - i to parokrotnie! także widziałem ducha. To było krótko - a także opowieści jednej czy drugiej babpo śmierci siostry mojego taty. Dziew- ci, wujków, ciotek, znajomych. Pamiętam czynę wykończyło stwardnienie rozsiane. również panel dyskusyjny na ostatnich Miała wtedy niewiele ponad dwadzie- Dniach Fantastyki we Wrocławiu, któścia lat. Spędziła wiele długich miesięcy ry poprowadziłem z Dawidem Kainem w szpitalu, daleko od miejsca zamieszka- i który traktował o zjawiskach paranormalnia. Gdy moja mama zaszła w ciążę, była nych. Wielu ludzi miało całkiem sporo do wzruszona. Kiedy się urodziłem pragnę- powiedzenia w kwestii kontaktów z duła mnie zobaczyć. Moja mama spełniła chami, choć nie tak znowu od razu zaczęli jej pragnienie. Raz. To wystarczyło, aby o tym opowiadać. Marysia (tak miała na imię siostra mego taty) zapragnęła widywać mnie częściej Ten temat jest intrygujący nie dlatego, że i powtarzała, że gdy wyzdrowieje spędzi ktoś kiedyś wymyślił historyjkę o przeniz nami więcej czasu, będzie towarzyszyć kającej przez ścianę zjawie, a inni go rozmi w poznawaniu świata. Niestety, jak już powszechnili, ale dlatego, że ktoś kiedyś wspomniałem, nie wyzdrowiała. zobaczył ducha, a niedługo potem zobaczyli i inni. Ale przyszła ponownie mnie zobaczyć. Krótko po swej śmierci. Nie wiem jak sprawa ma się z UFO, Nessie czy Yeti, ale jedno jest pewne - skoro Pewnej nocy moich rodziców obudził widziałem duchy, a są przecież uznawane krzyk. Gdy dopadli do łóżeczka, w którym za coś nierzeczywistego, tajemniczego, sypiałem, zobaczyli, że cały się trzęsę. niedorzecznego, coś, w co istnienie wieWskazywałem palcem piec kaflowy po- lu nie wierzy, być może nie powinienem wtarzając, że widziałem „panią”. Panią naigrywać się z jednej czy drugiej osoby ubraną na biało, która wyciągała do mnie twierdzącej, że doświadczyła spotkania ręce, jakby chciała mnie dotknąć, albo po- trzeciego stopnia z kosmitami? nosić. Rodzice zdołali wydusić ode mnie jeszcze jedną informację - że ta pani ubra- Albo inaczej - może nie powinienem polena była na biało. mizować z kimś, kto twierdzi, że duchów nie ma? Marysię pochowano w jej ulubionej białej koronkowej sukience. Ale są. Popolemizujmy...
O Autorze:
Robert Cichowlas urodził się w 1982 roku w Poznaniu, gdzie ukończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Pisze, odkąd sięga pamięcią, koncentrując się głównie na opowiadaniach horroru. Publikacje: „W otchłani mroku” (2006, z Robertem Kucharczykiem), „Sępy” (2009, z Jackiem M. Rostockim), „Twarze szatana” (2009, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Siedlisko” (2010, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Koszmar na miarę” (2010, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Efemeryda” (2011, z Kazimierzem Kyrczem Jr).
7 yWIECIE MACHIN PAROWYCH
DAMA BEZ DUSZY
WALCZY Z WAMPIRAMI I ROMANSUJE Z WILKO AKIEM
P
O PIERWSZE !LEXIA NIE MA DUSZY 0O DRUGIE JEST STAR PANN KTÐREJ OJCIEC BY 7 OCHEM A TERAZ NIE YJE 0O TRZECIE ZOSTA A ZA ATAKOWANA PRZEZ WAMPIRA CO STANOWI OBURZAJ CE NA RUSZENIE ZASAD DOBREGO WY CHOWANIA ! DALEJ 3PRAWY LEC NA EB NA SZYJÇ GDY ÐW WAMPIR PRZYPADKOWO GINIE Z JEJ RÇKI A NIEZNOyNY LORD -ACCON HA AyLIWY GBURO WATY I ZABÐJCZO PRZYSTOJNY WILKO AK Z ROZKAZU KRÐLOWEJ 7IKTORII WSZCZYNA yLEDZTWO #ZY NASZA BOHATERKA ZDO A ROZWI ZAÃ ZAGADKÇ SKANDALU KTÐRY WSTRZ SN LONDYÎSK SOCJET 0!42/.!4 -%$)!,.9
02%-)%2! +3) +)
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Replika 20l0 Tłumaczenie: Krzysztof Bednarek Ilość stron: 320
John Everson staje się w naszym kraju autorem co raz bardziej popularnym i lubianym, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę sympatię, z jaką odnoszą się do niego polscy Czytelnicy stwierdzić można, że to jeden z bardziej otwartych pisarzy horroru. Często jeździ na konwenty fantastyczne i spotyka się z fanami, jest dostępny dla mediów i ma wyborne poczucie humoru. Czasami aż dziw bierze, że człowiek tak jowialny potrafi pisać tak krwawe, obfite w bezpardonowe sceny seksu, pełne przemocy książki.
przeszkodziło Eversonowi w zbudowaniu duszącego wręcz klimatu, skonstruowaniu ciekawych bohaterów i iście przewrotnych zakończeń.
Text: Dominik Ryśkowski
JOHN EVERSON - Igły i grzechy (Needles & Sins)
Niemniej i inne teksty zasługują na uwagę. Kopnęła mnie „Maryja” – swego rodzaju karykatura religijna, w której Maryja, Jan i Chrystus ukazani są w zupełnie innym świetle, niż moglibyśmy się spodziewać. Przewrotny, zaskakujący i świetnie napisany jest również osadzony w klimatach wojennych „Pluton diabła”.
Najnowsza pozycja Eversona na polskim rynku to zbiór opowiadań „Igły i grzechy”, wydany przez wydawnictwo Replika. Co od razu przyciąga oko, to okładka. Chyba najładniejsza, z jaką się ostatnio spotkałem, jeśli chodzi o książki grozy. Serwis Wirtualna Polska umieścił ją w czołówce okładek najpotworniejszych, zresztą całkiem zasłużenie.
Zbiór zawiera także mini-cykl pięciu opowiadań „Miłość, lina, seks i krzyki. Cyrk w pięciu aktach”, w którym motywem przewodnim jest, rzecz jasna, ból, ale tu Everson stawia też nacisk na scenerię. Akcja utworów rozgrywa się w cyrku. Bohaterowie spotykają postaci tak abstrakcyjne, że czasami odnosiłem wrażenie, że przeniosłem się do innego, pełnego Wystarczy przeczytać kilka pierwszych makabry i surrealizmu świata, w którym opowiadań, aby wiedzieć, że moty- nie ma miejsca na logikę i sens. wem przewodnim zbioru jest ból. Ludzkie cierpienie odgrywa kluczową rolę O „Igłach i grzechach” można by pisać w większości kawałków, o ile nie we wiele, pytanie tylko, czy zachodzi taka wszystkich. Pierwsze teksty: tytułowe konieczność. Jak dla mnie jest to zbiór „Igły i grzechy”, „Coś we wnętrzu” oraz bardzo dobry, wart polecenia miłośnikom „Przeżyją najsilniejsi” to prawdopodob- ostrego, odważnego horroru. Autor „Denie najbardziej sugestywne opowiadania monicznego przymierza” i „Ofiary” po raz w zbiorze i należą do moich ulubionych. kolejny udowadnia, że pisać potrafi. Przy Dlaczego warto zwrócić na nie uwagę? okazji pokazuje, że jesteśmy skazani na Przede wszystkim dlatego, że napisane ból, gdyż tylko on może nas uwolnić od są językiem prostym i klarownym, co nie winy i grzechu.
33
[ Marek Grzywacz - Z kapką poezji ]
Marek Grzywacz Z kapką poezji
Czyjeś ręce zdjęły mu z oczu przepaskę. Chwilę widział tylko plamy, nikłe światło, a potem jego. Był młody. Miał rzadki zarost i dość grube okulary na nosie. Przetłuszczone, poklejone potem włosy. Wyglądałby jak przeciętny kujon, gdyby nie to dziwne spojrzenie. Zimne, niebieskie oczy. – Jak tam, panie władzo? – spytał dzieciak. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Związany mężczyzna próbował odpowiedzieć, ale knebel był zawiązany ścisło, aż wrzynał mu się boleśnie w policzki. Czuł ból w brzuchu i plecach. Chłopak musiał go kopać. Mężczyzna potrząsnął ramionami, ale na nic. Był przykuty kajdankami do jakichś rdzewiejących metalowych słupków. Skrępowany był tak, by klęczał i nie mógł ruszyć żadną częścią ciała. Nie wiedział nawet, gdzie jest, pomieszczenie było małe i ciemne, oświetlone niezbyt mocną żarówką. Jakieś półki po bokach, zawalone gratami. Od razu dostrzegł jednak drzwi. Za plecami młodego. Niedbale sklecone z nierównych desek. Zamknięte na kłódkę. – Nie zna mnie pan, nie ma prawa mnie znać. Ale mojego ojca pan znał. I to bardzo, bardzo dobrze. Pamięta pan stan wojenny? Nie próbował już odzywać się do dzieciaka. Szukał wzrokiem choćby najmniejszej szansy ratunku, ale było za ciemno, a jego okulary zostały w mieszkaniu, z którego porwał go psychol. – Musiał pan być uradowany, gdy proces skończył się bez orzeczenia o winie, prawda? Brak dowodów, to dopiero komedia! – Młody zaczął krzyczeć. – A wy, jebane suki, poszliście sobie do domów, żon i ciepłego, kurwa, obiadku! Dzieciak odwrócił się. Chyba spoglądał na drzwi. Westchnął głośno. Związany mężczyzna bardzo starał się nie załamać. Utrzymać zimną krew. Zaczynał mieć pojęcie, o czym mówi porywacz. I to go przerażało. Nagle coś uderzyło w drzwi. Huknęło głośno, aż zatrzęsły się we framudze. Młodziak
35
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
wzdrygnął się, związany mężczyzna widział to dobrze. Porywacz chwilę jeszcze obserwował drzwi, a potem odwrócił się. – Pamiętasz, jak go biliście? – spytał, złowieszczo spokojnie, grobowym głosem. – Jak napieprzaliście w niego jak w worek treningowy? W mojego biednego, biednego ojca? Nadal nie próbował mówić. Nie chciał dać gnojowi satysfakcji z tego, że się męczy. – Połamaliście mu nogi. Obie nogi. W kilku miejscach. Gdy opowiadał o tym, płakał. Rozumiesz? Stary chłop, nigdy nie narzekający, cierpiący w ciszy, płakał, gdy to sobie przypomniał! – Znów przeszedł w krzyk. – Ale dałoby się jeszcze to odkręcić, naprawić, gdyby nie wasze sucze zwyczaje. Zamiast dać go lekarzom, wrzuciliście go do celi. Zamknęliście i zapomnieliście. Nigdy nie zrosły się poprawnie. Zwyrodnienia... Nigdy już nie chodził normalnie, ale ty o tym dobrze wiesz, panie milicjancie. Bo osobiście łamałeś mu nogi. Z uśmieszkiem na twarzy, założę się! Związany mężczyzna znów próbował się wyrwać, ale bezskutecznie. Gdzie ten gnój nauczył się tak wiązać, przeszło mu przez myśl, w jebanym harcerstwie? – I to za co? Kurwa, za co!? Za drukowanie ulotek! Tyle! Coś zaczęło chrobotać. Jakby drapanie kredą o tablicę. Chyba za drzwiami. – Musimy poczekać. – Dzieciak nagle przeszedł w szept. – Jeszcze trochę. Związany mężczyzna zamknął oczy. Otworzył je, przerażony, gdy znów coś mocno walnęło w drzwi. Młodziak też nie wyglądał najlepiej. Zadrżał, gdy huknęło. – Już prawie czas. Kiwnij głową, jeśli chcesz zapalić. Kiwnął. Dzieciak wyjął knebel. Mężczyzna nawet spróbował go ugryźć, ale było to raczej głupie. Porywacz zdjął okulary, chuchnął na oba szkła, a potem wytarł je o bluzę. Wyjął papierosy z kieszeni. – Nadal chcesz? – Tak... – wyszeptał mężczyzna. Mówienie nie przychodziło mu z łatwością, przepona bolała, w gardle czuł suchość. Nie miał nawet siły protestować. – To bądź grzeczny. Bez gryzienia, psie, bo kopa w mordę zasadzę. Włożył papierosa do spękanych ust swojej ofiary. Przypalił ostrożnie, a potem niemal odskoczył. Mężczyzna zaciągnął się dymem. Po chwili trochę popiołu spadło na ziemię. – Pal, suczo, pal. Nawet takiemu gównu jak ty należy się fajek... przed tym. Mężczyzna dopalił papierosa niemal do filtra, wypluł na podłogę. Próbował się
36
[ Marek Grzywacz - Z kapką poezji ]
uśmiechnąć, ale mięśnie twarzy bolały. – Dzieciak, możemy się dogadać – szepnął. – Nie musi się nic stać, nikt się nie dowie. Jesteś wkurwiony, ale to nie da ci satysfakcji. Wiem z doświadczenia. Cios pięścią, zaskakująco mocny. Potem młody chwycił jego głowę, z powrotem włożył mu do ust knebel i walnął jeszcze raz. Wrócił na swoje miejsce na środku pomieszczenia. Zerknął przez ramię na drzwi. Czekał. Za drzwiami coś się ruszało. Związany mężczyzna był tego pewny. Reakcja młodego na dźwięki utwierdzała go w tym przekonaniu. Tylko co, myślał. Zwierzę? – Myślałeś, że będzie happy end? – spytał porywacz. – Że się potargujesz, że się przestraszę? Widać nie wiesz. Pokręcił głową, na ile pozwalał ból i więzy. – Mój ojciec nie żyje. Też przez ciebie. Zrobił to, gdy ogłosili koniec postępowania. Tuż po tym, jak pokazali twój wesoły ryj w telewizji. Miał pistolet, skitrany, z czasów, gdy był w wojsku. Doczłapał do biurka, wyjął go, usiadł na łóżku i strzelił sobie w łeb. Tak po prostu, już nie mógł wytrzymać. Żył tylko nadzieją, że was ukarzą. Związany mężczyzna zamarł. Młody kucnął, wyjął paczkę papierosów i włożył jednego do ust. Zapalił, zaciągnął się. Kaszlnął, jakby robił to pierwszy raz. – Wiesz co jest najgorsze? Jak by ci to powiedzieć... – Podrapał podbródek lewą ręką. – Znasz się na antropologii? Dawnych wierzeniach? Ja się trochę znam, miałem studiować. Dawniej mówiono, że samobójcy nie mają odpoczynku po śmierci. Ich dusze nie odchodzą. Włóczą się po świecie, jako widma. Upiory. Mężczyzna nie zareagował. Patrzył tylko na bladą twarz oprawcy. Poważna mina kontrastowała z niewinnym wyglądem. Był szalony, bez wątpienia. – I wiesz co? Mieli rację. Bardzo, bardzo szalony. – Wyjaśnię to, z kapką poezji. No bo mówi się czasem: poetycka sprawiedliwość. To i wierszyk, kurwa, będzie. Polonistka katowała nas romantyzmem, uwielbiała to. Znasz Adasia Mickiewicza? No pewnie, że znasz. Nie wiem, czego się uczyło w komuszej budzie, ale musiałeś to czytać. Leci to tak: Pierś znowu tchnęła, lecz pierś lodowata. Usta i oczy stanęły otworem. Na świecie znowu, ale nie dla świata. Czymże ten człowiek? Upiorem. Głupie, prawda? Ale prawdziwe.
37
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Młodziak wstał, odwrócił się. Wygrzebał z kieszeni mały kluczyk. Wsunął go w zamek. Odetchnął głęboko, wyjął kłódkę, otworzył szeroko drzwi i odsunął się na bok. Za drzwiami coś klęczało. Przez chwilę związany mężczyzna widział tylko sylwetkę. Ale to coś ruszyło wprzód, doczołgało się do światła. Twarz napuchnięta, sina, oczy zaszłe bielmem. Po prawej stronie głowy wielka ziejąca dziura. Widać było mózg, po którym łaziły tłuste robale. Skóra łuszczyła się i odchodziła od kości. Na szyi obroża z łańcuchem. Stwór był nagi, chudy jak szczapa i nie przypominał człowieka. Jednak związany mężczyzna wiedział od razu, kto to jest. Wiedział, że dzieciak mówił prawdę. Bo widział, mimo słabego światła i zmęczenia. Okrutnie zniekształcone nogi. Źle zrośnięte kości. – Kurwa!!! Co to jest!? – mężczyzna zawrzeszczał niewyraźnie przez knebel. Młody nie spojrzał na stwora ani razu. Patrzył tylko na przerażoną twarz więźnia, na oczy wychodzące z orbit. Uśmiechnął się szeroko. Gdy zobaczył, że ofiara ma już dość, zamknął drzwi. Związany mężczyzna trząsł się, jakby dostał ataku epilepsji. Młody miał nadzieję, że staruch nie zwariował. Musiał doczekać finału. – Niezbyt przyjemny widok, co? Żaden film na taki nie przygotuje. Mój ojciec, martwy, zły... i głodny. Mężczyzna oddychał ciężko, aż było słychać głośny świst powietrza wciąganego nosem. Młodziak uśmiechał się coraz szerzej. – O tak, on musi jeść. Jak zombie. Jak zasrany wampir. On chcę jeść nas. Źrenice eksmilicjanta rozszerzyły się tak bardzo, że aż nie wyglądało to realnie. – Najpierw chciałem dać mu ciebie. – Dzieciak gadał jak najęty, jak nawiedzony. – Ale potem pomyślałem: czy to wystarczy? Jesteś zgredem, i tak niedługo zdechniesz. Więc myślałem dalej. Żona. Czy żona wystarczy? Potwór walnął w drzwi. Trzasnęło, jakby zaraz miały się rozpaść. Młody nawet nie zwrócił uwagi. – Nie, żona też nie. I tak już ci pewnie nie staje, a twoje stare, komunistyczne serce nie jest zdolne do miłości, jak sądzę. Żona by cię nie ruszyła. Myślałem dalej. I wymyśliłem. Jaki jest cel życia, sens naszej gównianej bytności na tym świecie? Mnożyć się.
38
[ Marek Grzywacz - Z kapką poezji ]
By powstały następne pokolenia. Żeby przetrwały nasze geny, tak, twoje czerwone geny potwora też. I wtedy, jak na zawołanie, rozległ się płacz. Gdzieś z boku, na półce. Głośny, nie znoszący sprzeciwu płacz niemowlaka. Zaraz zawtórowało mu upiorne wycie zza drzwi. Bestia była głodna. – Cholera, już się obudził? Szkoda. Cóż, widać na Internecie mylili się co do dawki, którą trzeba podać gnojowi. Fajna rzecz, ten Internet. Łatwo znaleźć stronę, na której doradzą ci, jak uśpić skutecznie niemowlę, nie robiąc mu krzywdy. Zduszone błagania. Młody jednak nie zamierzał słuchać. Podniósł niemowlę z koszyka, przystawił do światła. Potem wziął w ramiona i zaczął kołysać. Dziecko przestało płakać, o dziwo, poczuło się bezpiecznie w rękach szaleńca. – Ładny bachor, trzeba powiedzieć. Pewnie po mamusi. Och, ale mamusia zmarła przy porodzie, prawda? Była słaba, pewnie dlatego, że zmajstrowałeś ją tak późno. Nie uczyli cię na biologii, że w pewnym wieku nie wypada już robić dzieci? I nie będzie już drugiego wnuczka. To ostatni ślad po tobie, jedyna przyszłość twoich psich genów. Odrobiłem lekcję, prawda? Ruszyło cię. Mężczyzna płakał. Straszny szloch starego człowieka, niezagłuszany nawet kneblem. Młody otworzył drzwi i potwór natychmiast ukazał się w progu. Z jego suchych warg kapała ślina. Wybiegł na całą długość łańcucha. Porywacz odsunął się trochę. Spoglądał teraz na karykaturę swojego ojca, marne stworzenie, które chciało tylko jeść. Smakować ciepłe ciało. – Delikatne nóżki mają te niemowlęta. Założę się, że tatuś zacznie od nóżek – odezwał się spokojnie, ni to do więźnia, ni to do upiora. Związany mężczyzna krzyknął. Głośno, mimo zatkanych ust, najgłośniej jak mógł. – Poetycka sprawiedliwość. Cokolwiek by to nie znaczyło – stwierdził młody i położył niemowlę na podłodze, w zasięgu chudych ramion wyrywającego się stwora. Krzyk nie przypominał już nawet krzyku. To było wycie, pierwotne, przeszywające uszy, rozpaczliwe. Upiór, widmo ojca, wydał z siebie kilka dziwnych charknięć, jakby wtórował związanemu, złamanemu mężczyźnie. Młody odwrócił się i wyszedł szybko bocznymi drzwiami. Wesoły jak nigdy.
39
SOLOMON KANE SOLOMON KANE - POGROMCA ZŁA Wielka Brytania, Francja, Czechy 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Michael J. Bassett Obsada: James Purefoy Max von Sydow Rachel Hurd-Wood Pete Postlethwaite
X X X
Text: Grzegorz Fortuna Jr
X X
Prostą jak drut fabułę zbudowano w zasadzie z samych klisz, bohaterowie są tekturowi, a dialogi czerstwe i nienaturalne. Aktorzy, z Jamesem Purefoyem na czele, grają tak, jakby całą wiedzę o swoim fachu wynieśli z kina klasy B lat 80., a filmowy przeciwnik głównego bohatera wygląda jak efekt dzikiej miłości Jasona Voorheesa i Humungusa z „Mad Maxa 2”. Można więc ten film zmiażdżyć i wyśmiać albo nawet wyłączyć już po kiczowatym prologu. Ale w wypadku „Solomona
Kane’a” jakoś nie miałem na to ochoty. Powiem nawet więcej – chętnie obejrzałbym sequel. To, co w większości filmów jest przejawem braku talentu twórców, w produkcji Michaela J. Bassetta zdaje egzamin i świadczy o sporej świadomości filmowej reżysera, który umie zabawić się tandetą tak, by w pełni zaangażować widza i sprawić mu sporo radości z seansu. I dlatego, pomimo pozornych wad, „Solomon Kane” bardzo mi się podoba. Podoba mi się krew, błoto i latające kończyny, podoba mi się szarżujący James Purefoy, wypowiadający swoje pełne patosu kwestie wprost do widza - i wreszcie podoba mi się klimat campowego turpizmu wylewający się hektolitrami z ekranu. Wszechobecny kicz nie tylko tu pasuje. Wraz z patetycznymi dialogami i podniosłą muzyką tworzy wrażenie idealnej filmowej harmonii, perfekcyjnej symbiozy formy i treści, które sprzysięgły się, by wytworzyć atmosferę krwawego fantasy w stylu lat 80. W „Solomonie Kane” wszystko wydaje się być celowe i w pełni zamierzone. I ogląda się to po prostu świetnie!
„Solomon Kane” to w dużej mierze niezależna produkcja, z nieco zbyt małym budżetem, co bardzo widać w scenach, w których użyto komputerowych efektów specjalnych.
40
Rewelacyjnym pomysłem było przedstawienie średniowiecza jako areny walki Boga i Szatana. Jeszcze lepszym - wrzucenie w ten brutalny, zabłocony świat nawróconego wojownika, który musi uratować młodą dziewczynę, by odkupić własną duszę. Prostota fabuły powoduje, że śmiało możemy skupić się na dobrze nakręconych, finezyjnych scenach walki. Co więcej, „Solomon Kane” to jeden z niewielu współczesnych, mainstreamowych filmów fantasy, w którym można oglądać tak nieskrępowaną i realistyczną brutalność. Kane ucina głowy, wypruwa bebechy, podrzyna gardła i dobija leżących na glebie wrogów, a krew leje się strumieniami. W czasach, kiedy większość producentów przycina każdy możliwy film tak, by otrzymał kategorię wiekową PG13, Bassett wypełnił swoje dzieło świetną, oldschoolową brutalnością, za co należą mu się dodatkowe brawa.
CGI rzeczywiście mogłoby być lepsze, ale jest go na szczęście na tyle mało, że trudno uznać to za wielką wadę. Film Bassetta to naprawdę rewelacyjna zabawa w starym stylu i kilka pokracznych efektów nie jest w stanie zepsuć ogólnego efektu. Jestem pewien, że kiedyś jeszcze do tej produkcji wrócę. I choć „Solomon Kane” przeszedł przez światowe kina i wypożyczalnie niemal bez echa, jestem pewien, że gdyby powstał trzydzieści lat temu, byłby dzisiaj filmem kultowym.
41
umysłu Zajrzyj w głab rcy. de or m o seryjneg
spiew. dzie Cie Syreni Niech nie zwie w Wielkiej W Bradfield ziono ciaBrytanii znale mężczyzn. ła czterech został zaW śledztwo psycholog angażowany Tony Hill. kryminalny się gra mięRozpoczyna ściganym. dzy łowcą a
Na każdego można znalezc haka! Na Ciebie też… Kiedy FBI dowiaduje się, że Henry Loving, płatny morderca i „zbieracz” otrzymał zlecenie porwania Ryana Kesslera, detektywa stołecznej policji, policjantowi i jego rodzinie zostaje przydzielona ochrona. Osobą odpowiedzialną za ochronę jest Corte, funkcjonariusz agencji rządowej. Corte, miłośnik gier i błyskotliwy strateg, rozpoczyna pojedynek z przeciwnikiem, który by wykonać zadanie, nie zawaha się przed użyciem żadnego „haka”.
Złe historie lubia sie powtarzac. Para detektywów na tropie zaginionej Amandy. Amanda McCready miała cztery lata, kiedy po raz pierwszy zniknęła. Teraz ma szesnaście lat i ponownie znika. Podczas poszukiwań Kenzie i Gennaro muszą zmierzyć się z przeszłością i zadać sobie pytanie: czy można postąpić źle, mając przy tym rację, lub postępując dobrze, jednak się mylić?
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Jędrzej Ilukowicz Ilość stron: 27l
Sześć lat przyszło nam czekać na siódmy tom przygód Jima Rooka, nauczyciela w West Grove Community College. Kiedy pojawiły się pierwsze informacje o powrocie Grahama do cyklu „Rook”, fani pisarza wstrzymali oddech, zwłaszcza że szósty tom odstawał poziomem od swoich pięciu fantastycznych poprzedników. Jak na ich tle wypada „Złodziej dusz”? Jim Rook się zmienił, i to bardzo. Trudno mi było odnaleźć w nim cechy doskonale mi znanego osobnika, którego losy śledziłem z uwagą od tomu pierwszego. Bohater ma 35 lat, chociaż kiedy zadebiutował w powieści „Rook” miał lat 34, a jak pamiętamy, każdy kolejny tom zaczynał się od nowego roku szkolnego, co powinno postarzyć Jima do ponad czterdziestki. Do tego stał się cyniczny i złośliwy, a nawet w pewien sposób chamski – i tak właśnie odnosi się do trudnej młodzieży, którą uczy. Wprawdzie nadal czuje się za nich odpowiedzialny, jednak zaginęła gdzieś więź pomiędzy nim a nimi. Do tego wszystkiego Rook stał się kobieciarzem, z głową wypełnioną kosmatymi myślami. Przejawia także skłonności do romansów, co zaowocowało niespotykaną dotąd w cyklu sceną seksu. Na domiar złego jego kotka w tajemniczy sposób zmieniła płeć, stając się... kotem Tibbles. Trudno jednak orzec, czy to błąd pisarza czy tłumacza. Zimny prysznic wynagradza zgrabnie skonstruowana fabuła. Tym razem Jim, jadąc do pracy, przejeżdża przypadkiem Tibbles(a), zabijając go na miejscu. Pomimo rozpaczy Rook zjawia się w klasie, by
poznać nowych uczniów. Jeden z nich, Koreańczyk Kim Dong Wook, przychodzi na lekcję spóźniony, przynosząc nauczycielowi prezent – wiklinowy kosz, a w nim żywego i nietkniętego kota. Cudowne zmartwychwstanie przypisuje koreańskiemu demonowi płci żeńskiej o imieniu Kwisin, która przekazuje go Jimowi rzekomo w dowodzie wdzięczności. Zszokowany Jim zaczyna podejrzewać, że Kim będzie powodem jego nowych kłopotów, i nie myli się. Uczniowie z klasy Rooka zaczynają za sprawą tajemniczych wizji tracić sens życia i próbują targnąć się na swoje życie. Odrzucone przez innych bogów dusze samobójców są znakomitą pożywką dla Kwisin, która raz występuje pod postacią kobiety, a raz wielkiego, pokrytego szczeciną potwora z rogami i o żółtych ślepiach. Oczywiście tylko Jim może ją zobaczyć – i powstrzymać. Tym razem jednak pojawienie się potwora w pobliżu nauczyciela nie będzie przypadkowe. Kim skrywa bowiem tajemnicę sprzed lat, która jest w bezpośredni sposób powiązana z Rookiem.
Text: Piotr Pocztarek
GRAHAM MASTERTON - Złodziej dusz (Demon's Door)
Książka jest bardzo krótka, posiada minimalną ilość opisów i jest oparta raczej na dialogach, które w większości wypadają bardzo dobrze i naturalnie. Samobójstwa nastolatków są dobrze opisane, powieść jest klimatyczna i świetnie się ją czyta, jednak zniknęła gdzieś magia starych horrorów Brytyjczyka. Chciałbym, żeby kolejny, zapowiedziany już tom przygód nauczyciela nawiązał bardziej do poprzednich części. Może już czas na prequel?
43
Dlaczego zapragnął Pan tworzyć kino? właśnie zapragnąłem zostać reżyserem Czym ogólnie jest dla Pana sztuka fil- filmowym. mowa? Jakie były Pana największe filmowe Odpowiedź może być dla czytelnika tro- inspiracje? Jacy twórcy i jakie tytuły chę rozczarowująca, ale jest prawdziwa. wywarły największy wpływ na Pana Już jako dziecko i młody chłopak byłem twórczość i dlaczego? kinomaniakiem. W domu, gdzie mieszkałem, w Gdyni, mieszkał także kierownik Tu muszę wrócić do poprzedniego pytakina „Fala” na Grabówku. Był naszym są- nia. Właśnie wtedy, w okresie pierwszej siadem. I właśnie on, pan Czerniejewski, fascynacji filmem zobaczyłem takie filmy wpuszczał mnie na wszystkie filmy, które jak „Niewidzialny detektyw” czy „Ożenichciałem zobaczyć. Nawet te dozwolone łem się z czarownicą”, a także „Gildę”, od lat 14, na które 10-latka żaden bileter „Miasto bezprawia” i „Korsarzy północy”. w innym kinie by mnie nie wpuścił. Wtedy Te wszystkie filmy, tak różne, wywarły na Na zdjęciu: Marek Piestrak w Wietnamie, z operatorem R. Lenczewskim i kierownikiem produkcji Michałem Zabłockim, w czasie zdjęć do „Klątwy Doliny Węży”.
Rozmawiał: Marcin Zembrzuski (kinomisja.blogspot.com) Foto: Archiwum Reżysera
Marek Piestrak to bez wątpienia najbardziej znany twórca polskiego kina grozy. Takich jego filmów, jak„Śledztwo” czy „Wilczyca” po prostu nie wypada nie znać. Wysłannik Grabarza Polskiego popytał reżysera zarówno o jego najsłynniejsze dokonania, jak i o te zupełnie nieznane, a także o plany na przyszłość. A tych jest na szczęście całkiem sporo.
pewno wpływ na moją wyobraźnię. Ale już kilka lat później, w liceum, przeszedłem przez poważną szkołę Dyskusyjnych Klubów Filmowych. Tam mogłem zobaczyć całą klasykę horroru, głównie niemieckiego z lat 20. Poznałem też filmy o Drakuli, francuską „Czerwoną oberżę”, a także takie tytuły jak „Grobowiec Ligei”, „Kruk” i pierwszy film S.F., jaki widziałem, czyli angielską „Zemstę z kosmosu”. Myślę, że właśnie te filmy, oglądane w wieku, kiedy kształtuje się osobowość przyszłego reżysera, zdecydowały o tym, jakie filmy będę realizował.
wątpliwie potrzebna i lubiana, oglądana na całym świecie i nagradzana nawet Oscarami, ale w Europie krytyka i część widowni, głównie ta wykształcona i studencka, bardziej ceni to, jak pan określił, „poważne kino”.
W swoim czasie był Pan ewenementem, gdyż odważył się Pan sięgać po gatunki, kiedy dominowało kino moralnego niepokoju. Ale czy nie ciągnęło Pana nigdy w stronę takiego kina? Czy myślał Pan kiedyś o stworzeniu jakiegoś dramatu społeczno-obyczajowego w tym stylu? Jaki ma Pan stoWszystkie pańskie filmy to adaptacje sunek do tego nurtu? literatury. Dlaczego? Czy książki były dla Pana tak samo ważną inspiracją Ja w pewnym sensie nawet współtwojak kino? Jaki ma Pan stosunek do rzyłem kino moralnego niepokoju. Byłem opowiadań Edgara Allana Poe czy H.P. przecież drugim reżyserem w debiuLovecrafta? cie Krzysztofa Kieślowskiego „Blizna”, a współpracowałem także z Antonim Przez całe życie dużo czytałem. Edgara Krauze przy jego słynnej „Mecie”. Jako Allana Poe poznałem bardzo wcześnie. młody reżyser próbowałem zainteresoLovercraft był niedostępny przez długie wać decydentów różnymi scenariuszalata. Pierwsze jego opowiadania , które mi, ale tak się złożyło, że kierowane do drukował tygodnik „Przekrój”, ukazały się produkcji były moje propozycje właśnie chyba w latach 70. ubiegłego wieku. Za- z kina gatunkowego. Kino moralnego fascynowały mnie tak bardzo, że poświę- niepokoju bardzo szanowałem i do dzisiaj ciłem wiele trudu, aby sprowadzić dwa uważam, że wniosło wiele nowego, że zbiory jego opowiadań z USA. Do dzisiaj był to ożywczy prąd na tle ówczesnego do nich zaglądam. polskiego filmu. Dlaczego tak bardzo lubi Pan filmy gatunkowe? Czy osobiście stawia je Pan wyżej niż tzw. poważne kino? To trudna kwestia. Ja bardzo lubię kino gatunkowe i, jak pan wie, właśnie takie filmy staram się kręcić. Ale nie stawiam ich wyżej od innych gatunków filmowych. Te przecież stawiają przed widzem poważne pytania, starają się objaśniać świat, przedstawiać problemy społeczne czy też interpretować historię. Tzw. kino gatunkowe to przecież rozrywka. Nie-
46
Czy wie Pan może, jaki był stosunek twórców tego kina do Pana? Stawiali Pana na równi ze sobą czy może wywyższali się ze względu na bardziej rozrywkowy charakter Pana dzieł? W większości byli to moi koledzy i przyjaciele ze Szkoły Filmowej. Z niektórymi, jak już mówiłem, współpracowałem. Nigdy z ich strony nie odczułem, że zajmuję się jakimś gorszym gatunkiem filmowym niż oni. Jak się Pan czuje pomiędzy innymi twórcami polskiego kina fantastycznego, takimi jak Piotr Szulkin, Andrzej Żuławski czy Jacek Koprowicz? Bardzo cenię sobie filmy reżyserów, o których pan pyta. Każdy z nich był mistrzem w swoim rodzaju twórczości. Oczywiście ich filmy bardzo różniły się od siebie. Wydaje mi się, że najbliższe mnie jest „Medium” Koprowicza. Podobno Kieślowski powiedział kiedyś Koprowiczowi, że w Polsce nie da się zrobić Hollywood. Co Pan o tym uważa? Nie znam tej wypowiedzi. Jaki swój film lubi Pan najbardziej i dlaczego? Najbardziej lubię „Test pilota Pirxa” i „Śledztwo”. Przy produkcji „Testu” miałem warunki najbardziej przypominające profesjonalne kino S.F. Z operatorem Januszem Pawłowskim przecieraliśmy zupełnie nowe szlaki. Prócz tego film ten zdobył grand prix „Złoty Asteroid” na najbardziej prestiżowym festiwalu filmów S.F. w Trieście. Amerykańska recenzja w branżowym piśmie „Variety” była najlepsza, jaką kiedykolwiek miałem.
A jaki najmniej i dlaczego? Najmniej lubię „Łzę Księcia Ciemności”. Kręciłem ją w Tallinie w dniach rozpadu ZSRR, więc produkcja była wstrzymywana ze względów finansowych. Zdjęcia trickowe miał nam wykonać Dział Zdjęć Specjalnych Lenfilmu w Leningradzie i nie wykonał ani jednego ujęcia, które mógłbym wykorzystać w montażu. Jak się potem dowiedziałem, bardzo wtedy cenna taśma Eastman, którą im dostarczyliśmy, została zdefraudowana. Ze względów finansowych musieliśmy też zrezygnować ze znanego polskiego kompozytora, który już zaczął pracę nad muzyką do filmu. Pierwsze Pańskie filmy kinowe odnosiły ogromne sukcesy komercyjne. Czy dużo Pan na nich zarabiał czy pieniądze wpadały tylko do kieszeni producentów? Jak się Panu wydaje, dlaczego Pana ostatnie filmy nie odniosły już sukcesu? Zarabiałem tyle, ile wynosiło wynagrodzenie reżysera o określonej kategorii zawodowej. Producentem wykonawczym był Zespół Filmowy, ale zyski z rozpowszechniania i eksportu trafiały do odpowiedzialnych za to instytucji państwowych. A w efekcie końcowym – do budżetu państwa. Były też tantiemy dla reżysera zależne od ilości widzów w kinach. Pierwsze porządne pieniądze zarobiłem na „Wilczycy”. Ale pamiętajmy, że właśnie zaczynała się inflacja, która niestety pochłonęła znaczną część otrzymanych tantiem. Ostatnim moim filmem były „Odlotowe wakacje”, film dla dzieci, historia fantastyczna o małej czarownicy, który moim zdaniem był bardzo źle rozpowszechniany i prawie wcale niereklamowany. Dlatego nie miał licznej widowni.
47
Z tego co przeczytałem, do roku 1980 kręcił Pan dużo filmów dokumentalnych, które często nagradzane były na kolejnych festiwalach. Teraz jednak ciężko znaleźć o nich jakiekolwiek informacje. Jakie tematy poruszał Pan w tych filmach i dlaczego? Co było powodem odejścia od kina dokumentalnego? Filmy dokumentalne kręciłem głównie dla Studia 2 TVP, kierowanego przez Mariusza Waltera. Były to filmy przedstawiające sytuacje, z którymi styka się człowiek w ekstremalnych warunkach, pracy czy szeroko rozumianego sportu. Jednym z tematów tych filmów była praca rybaków dalekomorskich na atlantyckich łowiskach. Jeden ze zrealizowanych wtedy obrazów, „Mistrz świata”, otrzymał prestiżową nagrodę Fipresci na Festiwalu Filmowym w Oberhausen. Kilka poważnych nagród na międzynarodowych festiwalach filmowych zdobyły też moje filmy zrealizowane podczas polsko-amerykańskiej wyprawy w Himalaje, na siódmy szczyt świata, Dhaulagiri. Nakręciłem także dla Studia 2 film „Auto Cross” o pierwszych w Polsce międzynarodowych zawodach samochodów na torze crossowym. Tak naprawdę nigdy na stałe nie odszedłem od filmu dokumentalnego. Zrealizowa-
łem wiele lat później „Zawodowca”, film poświęcony Leonowi Niemczykowi, a później „Elewację” – o słynnym polskim rzeźbiarzu Joczu, żyjącym i tworzącym w Paryżu. Co Pana skłoniło do zekranizowania „Śledztwa” i „Rozprawy” Stanisława Lema? Czy planował Pan jeszcze inne jego książki przenieść na ekran? „Śledztwo” zafascynowało mnie już przy pierwszej lekturze. Takiej książki nie było jeszcze w literaturze polskiej. To był prawdziwy, współczesny horror. Było dla mnie oczywiste, że muszę adaptować ją na ekran. Pojechałem więc do Krakowa do Stanisława Lema. Przekonałem go, żeby zgodził się na to, bym napisał scenariusz i wyreżyserował film według tej powieści. Po pokazie filmu Lem był bardzo zadowolony. Uważał, że wiernie przekazałem na ekranie jego powieść. Wtedy właśnie zaproponował mi, żebym spróbował napisać scenariusz filmu o pilocie Pirxie. Podobno bardzo długo czekał Pan na scenografię i dekoracje do „Testu pilota Pirxa”, bo kolejne propozycje ich twórców odrzucał Pan jako tandetne. Czy był Pan zadowolony z ostatecznych efektów ich pracy, które zostały wykorzystane w filmie? To prawda. Dekoracje wnętrz statku kosmicznego były budowane w Kijowie. Pierwsze projekty ukraińskiego scenografa wprawiły mnie w stan depresji. Były nie do przyjęcia. Mój operator porównał je do wnętrz cerkiewnych. Wtedy z pomocą przyszli mi moi estońscy przyjaciele z Tallinn Filmu. Kierownik produkcji Karl Levoll w błyskawicznym tempie skontaktował mnie z bardzo znanym projektantem form przemysłowych panem Peekiem. Poleciałem do Tallina i barNa zdjęciu: Na praktyce w Hollywood, z Polańskim podczas zdjęć do „Rosemary’s Baby”
dzo szybko znaleźliśmy wspólny język. Wkrótce powstały znakomite projekty dekoracji wnętrz statku kosmicznego, które do dzisiaj się nie zestarzały. Co Pana skłoniło do nakręcenia „Powrotu wilczycy”? Czy uważa Pan, że jest to obraz lepszy od słynnej „Wilczycy”? Ponieważ „Wilczyca” odniosła ogromny sukces w Polsce (2 miliony widzów), a także stała się przebojem ekranowym w Czechosłowacji i z powodzeniem była wyświetlana w wielu krajach, pomyślałem, że warto by nakręcić jakąś kontynuację. Były jednak trudności z napisaniem scenariusza. Po wielu próbach i różnych wersjach, z których nie byłem do końca zadowolony, powstał w końcu scenariusz „Powrotu wilczycy”. Mimo znakomitych recenzji np. w tygodniku „Film”, uważam, że „Wilczyca” jest lepszym filmem. Chociaż wielu krytyków, np. w krajach takich jak Bułgaria, Ukraina czy Gruzja, uważa „Powrót wilczycy” za doskonały przykład tzw. artystycznego horroru. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie „Powrót wilczycy” był nominowany do Grand Prix. W „Klątwie Doliny Węży” wiele rzeczy nie wyszło, może nawet wszystko. Ale film paradoksalnie spełnia swoją rolę – świetnie sprawdza się jako nietuzinkowa rozrywka. Moim zdaniem jest to kuriozalny obraz, który od początku intryguje i bawi właśnie dlatego, że tyle rzeczy się tam nie udało. Czy mimo tylu przeszkód, jakie spotkały Pana w trakcie realizacji, był Pan zadowolony z ostatecznego efektu pracy? Czy zaskoczył Pana tak duży jego sukces komercyjny? Jak by Pan mógł nakręcić ten film jeszcze raz, to co by Pan w nim zmienił?
Sukces komercyjny „Klątwy” mnie nie zaskoczył. Spodziewałem się, że film będzie się podobał, zwłaszcza młodzieżowej widowni. Oczywiście zgadzam się z Panem, że wiele rzeczy się nie udało, zwłaszcza w tzw. zdjęciach kombinowanych. Musi Pan zdawać sobie sprawę, że przed prawie ćwierćwieczem w siermiężnych warunkach realizacji tego filmu, w których mierzyliśmy „siły na zamiary”, nie mógł powstać film tak dobry jak np. „Poszukiwacze zaginionej Arki”. To, co teraz powiem, nie jest usprawiedliwieniem, bo każdy może zapytać: „Po co robiliście ten film, wiedząc, że nie dorównacie produkcjom z Hollywood?”, ale dobrze by było zdać sobie sprawę z tego, że np. na nakręcenie sceny z Ewą Sałacką na mostku wiszącym nad przepaścią, mieliśmy 3 godziny, bez żadnej asekuracji. Podobną w zamierzeniu scenę z „Poszukiwaczy zaginionej Arki” kręcono w sumie 2 tygodnie – w plenerze, w studio i na makietach mostu. Poznając Pańską twórczość film po filmie, odniosłem wrażenie, że coraz mniej interesowało Pana łączenie górnolotnych treści z kinem gatunkowym, a coraz bardziej czysta rozrywka i widowiskowość. Skąd się to brało? Myślę, że jednak cały czas chciałbym, żeby w moich filmach było coś więcej niż tylko czysta rozrywka. Żeby można było się zastanowić, czy wzruszyć, a nie tylko przestraszyć czy zaciekawić. A że nie zawsze to się udaje, no cóż, może nie umiem zdobyć czy też napisać odpowiednich scenariuszy? Ma Pan opinię czołowego twórcy kina klasy B. Czy zgadza się Pan z tym czy uważa może za niesprawiedliwą szufladkę? Czym według Pana jest kino klasy B?
49
Stanowczo uważam, że takie zaszufladkowanie, zresztą istniejące tylko w Polsce, jest niesprawiedliwe. W filmach klasy B grają z reguły nieznani i słabi aktorzy, u mnie zawsze grali najlepsi aktorzy polscy i nie tylko polscy. Grały wielkie gwiazdy kina rosyjskiego, jak zdobywca Oscara W. Iwaszow czy Sasza Kajdanowski, bohater słynnego „Stalkera”. Muzykę komponowali zawsze słynni kompozytorzy, jak np. jeden z największych kompozytorów muzyki współczesnej Arvo Part przy współudziale Eugeniusza Rudnika do „Testu pilota Pirxa” czy Sven Grunberg do „Klątwy Doliny Węży”. Scenografia i wnętrza, a także kostiumy też były autorstwa najlepszych twórców. Nie znam filmów klasy B, które by miały taką scenografię jak „Wilczyca”.
taniec stripteaserek w „Teście pilota Pirxa”, po pełne podtekstów „Wilczycę” i „Powrót wilczycy”. Innymi słowy, Pańskie filmy były stopniowo coraz śmielsze. Z czego to wynikało? Czy z czasem bardziej interesował Pana temat seksualności?
Pana filmografia najczęściej kojarzy się z grozą. Bo nawet jeśli konkretne filmy – jak „Śledztwo”, „Test pilota Pirxa” czy „Klątwa Doliny Węży” – nie są horrorami sensu stricte, to jednak lubi w nich Pan straszyć widzów. Co takiego jest w kinie grozy, że tak bardzo Pana do niego ciągnie?
„Łza Księcia Ciemności” sprawia wrażenie pastiszu kina gatunkowego. Czy celowo Pan pewne elementy przerysował? Animowana czołówka wydaje mi się do całości bardzo pasować, bo podkreśla umowność tego filmu. Czy obraz ten faktycznie miał być taką zabawą kinem z przymrużeniem oka?
Myślę, że człowiek we współczesnym, na ogół bardzo unormowanym i nudnym, świecie lubi być straszony, siedząc wygodnie w fotelu kinowym i wiedząc, że tak naprawdę nic mu nie zagraża. Może poza chorobą czy bezrobociem. Jednak czuć na karku tchnienie czegoś nieznanego i do końca nieokreślonego to jest przeżycie, które czasem zjeży włosy na głowie i pozwoli na spędzenie dwóch godzin w innym świecie niż ten, w którym przebywamy na co dzień.
To nie było żadne celowe zamierzenie. Seksualność jest jednym z aspektów życia człowieka i towarzyszy mu przez cały okres przebywania na tym świecie. Jeśli jakaś scena filmu, w której występują akcenty erotyczne, wynika z akcji filmu i nie jest sztucznym dodatkiem, to nie unikam jej. Natomiast jestem jak najdalszy od epatowania widza nadmiernym erotyzmem i eksponowaniem nagości tam, gdzie nie jest potrzebna.
Ten film początkowo miał być filmem najzupełniej serio, ale olbrzymie trudności przy jego kręceniu – wynikające z rozpadu systemu komunistycznego w Estonii i Rosji, a także przemian gospodarczych w Polsce – spowodowały, że udało mi się zrealizować może 50% tego, co zamierzałem. Jak już wspomniałem, sporą część filmu miały stanowić tzw. zdjęcia specjalne, które nie zostały zrobione, ewentualnie zostały wykonane tak źle, że nie mogłem ich wykorzystać. Tak jak pan trafnie zauważył, animowana czołówka Z filmu na film było u Pana coraz wię- została zrobiona po to, aby całość filmu cej akcentów erotycznych – od frag- wziąć w nawias. Podkreślić, że jest to zamentu ukazującego namiętny pocału- bawa z kinem grozy. nek dwóch kobiet w „Śledztwie”, przez
50
Dlaczego między „Łzą Księcia Ciemności” a „Odlotowymi wakacjami” nic Pan nie nakręcił? Co Pan wówczas robił? Czy próbował Pan wówczas stworzyć jakiś obraz? W tym czasie napisałem kilka scenariuszy, m.in. „Wampir” na motywach powieści W. Reymonta. Pracowałem także jako drugi reżyser przy „Akwarium” Antoniego Krauze, „Komedii małżeńskiej” Romana Załuskiego, czy „Wyspie na ulicy Ptasiej” Sorena Kragh-Jacobsena. „Odlotowe wakacje” to niespodziewany zwrot w stronę kina dla dzieci. Skąd ta zmiana? Tęskniłem już za powrotem na plan filmowy jako reżyser, a ten scenariusz, chociaż dla dzieci, to jednak pozostawał w kręgu moich zainteresowań. Przecież bohaterki tego filmu to latające na miotle czarownice. Dzieją się różne fantastyczne wydarzenia – i jest to w końcu taki trochę film grozy, a trochę fantasy dla dzieci z ekologicznym przesłaniem. Jak Pan wspomina naukę w łódzkiej szkole filmowej, a jak Pan wspomina powrót do niej po latach, jako wykładowca? Czas spędzony w Łódzkiej Szkole Filmowym to jeden z najwspanialszych okresów w moim życiu. Mieć takich wykładowców jak profesorowie J. Toeplitz, J. Bossak, J. Wohl, A. Bohdziewicz, K. Karabasz, J. Mierzejewski czy Andrzej Wajda to szczęście i wielka przygoda intelektualna dla młodego człowieka. Równocześnie studiowałem ze wspaniałymi kolegami, z których wyrośli potem „wielcy” kina światowego, jak Krzysztof Kieślowski czy „hollywoodzki” operator Sławomir Idziak. Nie wykładałem niestety w Łódzkiej
Szkole Filmowej, chociaż kilkakrotnie zapraszał mnie do niej nieżyjący już rektor prof. Henryk Kluba. Jak Pan wspomina okres nauczania we Wrocławskiej Szkole Filmowej? Co było powodem odejścia z niej? Do Szkoły Wrocławskiej zaprosił mnie jej dyrektor pan Janusz Pukaluk. Okres ten wspominam z przyjemnością. Atmosfera w szkole była naprawdę twórcza, a warunki zdobywania praktycznej wiedzy filmowej studenci mieli bardzo dobre. Ze szkoły musiałem odejść, ponieważ nie mogłem pogodzić dojazdów na zajęcia do Wrocławia z pracą w Warszawie przy realizacji serialu „Samo życie”. Jako doświadczona osoba, co by Pan powiedział młodym ludziom, którzy chcą tworzyć kino? Czy warto w to wchodzić? Nigdy nie było łatwo wejść do zawodu. Za moich czasów przyszły reżyser musiał kilka lat terminować jako asystent reżysera, potem drugi reżyser i wreszcie mógł
51
ubiegać się o debiut, realizując najpierw krótki film fabularny dla TVP. Pytanie „Czy warto w to wchodzić?” jest niewłaściwie postawione. Jeśli ktoś myśli, że zawód filmowca przyniesie mu duże pieniądze i sukcesy, to nie warto. Ale jeśli ktoś naprawdę kocha kino i marzy o pracy przy powstawaniu filmu, to dla niego na pewno warto będzie pokonać wszelkie trudności.
Czy oprócz tych dwóch tytułów ma Pan jeszcze jakieś plany? Słyszałem plotkę, choć nie wiem, ile w niej prawdy, że ma Pan pomysł na jakiś obraz w stylu „Mad Maxa”?
Jak duża jest szansa na powstanie planowanych przez Pana „Małych zwycięzców”? Czy od sukcesu tego filmu zależy to, czy nakręci Pan „Pomarlicę”? Co takiego jest w tej powieści Gierałtowskiego, że chce ją Pan zekranizować? Czy ma dużo wspólnego z „Wilczycą”?
Co Pan sądzi o współczesnym polskim kinie? Czy są jakieś tytuły, które by Pan śmiało polecił?
Oczywiście planów mam dużo. O „Pomarlicy” i „Wampirze” już wspomniałem, pracuję też nad scenariuszem serialu S.F. „Ostatnia broń Hitlera”.
Nie jestem krytykiem. Patrzę na film trochę przez pryzmat swoich wyobrażeń i tego, co lubię. Są filmy zrealizowane ostatnio, które bardzo cenię, jak np. „Różyczka” Kidawy-Błońskiego czy „Joanna” Mam nadzieję, że szanse są – i to duże. F. Falka. Wkrótce okaże się, czy uda się producentowi dopiąć budżet filmu. Sukces fil- Czy widział Pan nieliczne polskie hormu zawsze ułatwia pracę nad następnym rory ostatnich lat, takie jak „Legenda” filmem. Krótka powieść Gierałtowskiego czy „Pora mroku”? Jeśli tak, to co Pan „Pomarlica” jest materiałem na świetny o nich sądzi? horror. Ma w sobie klimat i atmosferę „Wilczycy”. Poza tym dotyczy naszej hi- Niestety nie widziałem. Nie wiem nawet, storii: stosunków polsko-rosyjskich, walki czy były w kinach. wywiadów i agentury. Jak Pan uważa, dlaczego w Polsce tak rzadko kręci się kino fantastyczne? Czy zgadza się Pan z twierdzeniem, że tworzenie takich filmów u nas skazane jest na porażkę? Czy warto próbować? Nic nie jest z góry skazane na porażkę, ale sama wiara we własne siły nie wystarczy. Próbować zawsze warto, ale u podstaw filmu zawsze musi leżeć dobry scenariusz. A żeby wyprodukować dobry film S.F., trzeba także dużych pieniędzy. Bez tych dwóch czynników decydujących o powstaniu filmu żadna próba nie może się udać.
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20ll Tłumaczenie: Adrian Napieralski Ilość stron: 382
„Ponury Piaskun” od razu stawia sprawę uczciwie. Hasła no okładce nie zostawiają wątpliwości, z jakim rodzajem opowieści mamy do czynienia. Subtelne portrety psychologiczne bohaterów? Wyszukana intryga z wieloma zwrotami akcji? Nowatorski, wymyślony od podstaw świat? Inteligentnie wplecione w historię komentarze społeczne? Jakieś głębsze przesłanie? Choćby odrobina realizmu? Zapomnijcie o takich sprawach. Za to przygotujcie się na słuszną zemstę, demolkę, pomysłowe metody zabójstwa i sporą dawkę kopania tyłków. Tyle okładka. Główny bohater, James Stark, jest magiem. Ma tego pecha, że zdradzają go parający się magią koledzy i wysyłają żywcem do Piekła. Tam najdalej po kilku dniach powinien i tak go trafić szlag. Stark jednak okazuje się twardszy, niż oczekiwano. Wytrzymuje jedenaście lat, podczas których zostaje kimś w rodzaju gladiatora, uczy się nowych sztuczek, wchodzi w posiadanie trzech magicznych artefaktów, aby wreszcie uciec z powrotem do naszego świata. Ma szlachetny cel, jakim jest zabicie ludzi, którzy najpierw posłali go do Piekła, a potem zabili jego dziewczynę. Będzie mu o tyle łatwo, że choć nie jest tak całkiem nieśmiertelny, to na przykład cztery postrzały w klatkę piersiową zamiast wysłać go do kostnicy, najwyżej będą trochę boleć. Pierwszym wrażeniem, jakie odniosłem w trakcie czytania, było przyjemne uczucie swojskości. Zemsta zza grobu, kuloodporność, załatwianie problemów spluwą i kopniakiem, wredny charakter, mimo którego niemal wszyscy sympatyzują z głównym bohaterem, osobisty kodeks honorowy i coś niepokojąco podobnego do sumienia,
poziom testosteronu na metr kwadratowy kilkukrotnie przekraczający normę, magia, demony, anioły, Piekło – wszystko znajome i lekkostrawne. Następnie poczułem, że Kadrey chyba nie do końca chciał napisać powieść. Mnóstwo dialogów, bardzo zwarte opisy – wydaje mi się, że „Ponury Piaskun” miał z początku być scenariuszem do noweli graficznej albo filmu. Uczucie to potęguje prowadzenie narracji w czasie teraźniejszym.
Text: Bartosz Ryszowski
RICHARD KADREY - Ponury Piaskun (Sandman Slim)
Trochę rozczarowało mnie zmarnowanie potencjału, jaki dawała jedenastoletnia nieobecność Starka w naszym świecie – bohater odkrywa dobrodziejstwa telefonii komórkowej i mobilnego internetu, przekonuje się, że wprowadzono nieludzkie, okrutne i dyskryminujące zakazy palenia w różnych miejscach... i po sprawie. Z drugiej strony, kiedy człowieka chcą dopaść magowie, demony i aniołowie, to nie ma czasu na sprawdzanie, co jeszcze się zmieniło, odkąd ostatni raz był w Los Angeles. Największym zaskoczeniem z kolei była trudność, z jaką przychodziło Starkowi wywarcie zemsty. Prawie nieśmiertelny, uzbrojony w magiczny nóż i klucz pozwalający – w uproszczeniu – teleportować się między cieniami, wspierany przez co najmniej czwórkę sojuszników, bohater i tak ma zwykle pod górkę. „Ponury Piaskun” jest książkowym odpowiednikiem filmu Roberta Rodrigueza. Więc jeśli komuś podobał się „Machete”, ale uznał, że byłoby lepiej, gdyby Danny Trejo potrafił czarować – Richard Kadrey napisał powieść właśnie dla kogoś takiego.
53
Z tworzeniem seriali jest problem. Pierwsze odcinki mogą być oddzielnymi opowieściami, ale od pewnego momentu musi się zacząć jakaś historia spajająca całość. Wiele seriali wykłada się właśnie na tej historii. Weźmy chociażby późniejsze sezony „X-Files” albo „Fringe”. Można by tak zresztą wymieniać i wymieniać. Ale nie o tym chcę dziś pisać. Tym razem zajmiemy się serialem, który dzięki prostemu zabiegowi nie wyłożył się na opowiadanej historii.
„Supernatural” (w Polsce wyświetlany przez TVN pod tytułem „Nie z tego świata”), bo o nim mowa, zaczyna się naprawdę mocnym akcentem. Oto, zdawać by się mogło, zwyczajna rodzina – Winchesterowie. Mary i John, Dean – starszy syn i Sam – półroczny chłopiec. W nocy przy jego łóżeczku matka widzi ciemną postać. Przekonana, że to ojciec dziecka, schodzi na dół... i tam widzi ojca śpiącego przed telewizorem. Biegnie na górę do syna i po chwili jej krzyk budzi Johna. Kiedy ten wbiega do pokoju młodszego syna, widzi żonę trzymaną jakąś tajemniczą siłą pod sufitem. Po chwili Mary Winchester staje w płomieniach. John wraz z synami ratuje się z płonącego domu w ostatniej chwili. Od tej pory nic w życiu Johna, Deana i Sama nie będzie takie samo. Akcja serialu przenosi się dwadzieścia lat naprzód. Sam – młodszy z braci – studiuje, ma dziewczynę, próbuje żyć normalnie. Aż pewnego wieczoru w jego mieszkaniu pojawia się Dean. Ojciec wyruszył na łowy kilka dni temu i nie dał jeszcze znaku życia. Bracia wyruszają w drogę, tropem ostatniej sprawy ojca – tajemniczej autostopowiczki... To właściwie dwadzieścia pierwszych minut pierwszego odcinka. I początek naprawdę udanego serialu. Przez 22 odcinki pierwszego sezonu obserwujemy, jak bracia szuka-
Sprawy, które bracia Winchesterowie rozwiązują, są ciekawe i... znane. Bowiem twórcy serialu wzięli na tapetę chyba wszystkie najbardziej znane miejskie
No właśnie. Bo historia, która zaczyna spajać serial gdzieś tak od 4-5 odcinka drugiego sezonu, jest historią apokalipsy. Mamy więc anioły, demony, Czterech Jeźdźców Apokalipsy, Lucyfera i samego Boga... A w sezonie szóstym pojawia się Matka Wszystkiego – bo nawet Bóg musi mieć matkę... Najciekawsze, że to wszystko wydaje się być spójne i logiczne. Ciekawy jest zabieg, by nie ciągnąć jednej
Text: Bogdan Ruszkowski
ją ojca, który żyje, czasami nawet udziela im wskazówek. Wraz z rozwojem akcji dowiadujemy się coraz więcej o rodzinie Winchesterów. Kiedy zginęła żona, John Winchester zaczął polować na wszelkiego rodzaju istoty nie z tego świata, tropiąc jednocześnie zabójcę żony. Swych synów wychował twardą ręką, nauczył ich wszystkiego, co sam wiedział, gdzieś po drodze stając się dla nich nie ojcem, lecz sierżantem wydającym rozkazy i nieznoszącym sprzeciwu. Dean podporządkował się ojcu całkowicie, lecz Sam, skłócony z ojcem, odszedł, by móc żyć własnym życiem. Sprawa widmowej autostopowiczki z pierwszego odcinka i śmierć dziewczyny Sama – identyczna jak śmierć matki – powodują, że Sam zgadza się na podróż z bratem w poszukiwaniu ojca, a tym samym i zabójcy jego bliskich.
legendy. Mamy więc nawiedzone domy, Krwawą Mary, Wendigo, indiańskie klątwy, Mężczyznę z Hakiem, Boogeymana, przeklęte obrazy... Aligatory w kanałach też tu są. Do tego jeszcze duchy, wampiry, wilkołaki, uprowadzenie przez UFO... A wszystko to podane w sosie z dobrego horroru i z dużą dawką humoru. Muszę przyznać, że nieraz podskoczyłem na krześle, oglądając ten serial. I nieraz śmiałem się w głos (15 odcinek 2 sezonu – mistrzostwo świata). Bo to dobry horror jest. Pomysłowy, czasami ironiczny, krwawy i zaskakujący. Pełno w nim symboli, zjaw, duchów, niezwykłych miejsc i przedmiotów. Strach miesza się z nerwowym śmiechem. No i scenarzyści starają się, byśmy byli zaskakiwani rozwiązaniem zagadek. Tu nie ma miejsca na czarne i białe. Nie ma prostych rozwiązań, a główni bohaterowie nie są krystalicznie czyści. Są ludźmi, zamieszanymi w niezwykłe zdarzenia, ale jednak ludźmi. W tym serialu wampiry próbują odnaleźć się w świecie ludzi, anioły nie są dobre, a demony – nie do końca złe.
historii przez sześć sezonów. Tutaj jakaś część główna historii się kończy, a zaczyna następna – pojawia się nowy wróg. Żeby nie spoilerować – kiedy bracia zabiją w końcu demona, który uśmiercił ich matkę, przy okazji uwolnią z Piekła demony, jakich nikt w naszym świecie jeszcze nie widział. I dalej historia kręci się wokół próby odesłania demonów z powrotem do Piekła. Kiedy zniszczą ostatniego demona, to okaże się... Ale nie, nie powiem. Warto przekonać się samemu. Pomysł z takim opowiadaniem historii już widziałem w serialu „Eureka” – i zarówno tam, jak i w „Supernatural” idealnie się on sprawdził. Dzięki temu, że nie czekamy sto ileś odcinków na rozwiązanie historii, lecz w poszczególnych sezonach mamy zakończenie jakiegoś wątku, serial nie nudzi się, a i jego twórcy mają większe pole do popisu. Bowiem każdy sezon jest w innym klimacie. I tak w pierwszym sezonie obserwujemy tylko Winchesterów i ich poszczególne sprawy, ale już w drugim pojawiają się nowi bohaterowie – okazuje się, że Łowców jest wielu, pomagają sobie lub rywalizują ze sobą. Pojawia się zajazd dla Łowców, który prowadzi Ellen, pojawia się komputerowy geniusz Ash – pomaga braciom śledzić demona, pojawia się Bob – dawny przyjaciel Johna Winchestera, który teraz często ratuje Sama i Deana z opresji. I jeszcze kilka postaci, które przewijają się później przez następ-
ne sezony. W trzecim sezonie pojawiają się demony z zupełnie nowymi mocami i nowi sprzymierzeńcy, w czwartym mamy anioły... Dużym zaskoczeniem było dla mnie, że przez sześć sezonów twórcom serialu udało się stworzyć wiarygodnych psychologicznie bohaterów, inteligentne dialogi, cięte dowcipy na naprawdę wysokim poziomie. Aktorzy grają bardzo dobrze. Zwłaszcza role główne są obsadzone trafnie. Jared Padalecki (nazwisko brzmi swojsko, bo ojciec aktora jest Polakiem) jako Sam doskonale pokazuje przemianę swojego bohatera z niewinnego chłopca w żądnego zemsty mężczyznę. Jensen Ackles jako Dean – zblazowany facet kochający swoją brykę, piękne dziewczyny i żarcie z fast foods, a jednocześnie nie wahający się poświęcić życia dla brata – także wypadł świetnie. Drugoplanowe role to także mistrzostwo. Tutaj nie ma miejsca na amatorszczyznę i kiepską grę.
Efekty specjalne są na wysokim poziomie, jest strasznie, jest krwiście – momentami może nawet zbyt krwiście – ale to tylko zwiększa wrażenie realności serii. Takie szczegóły jak czarny samochód, którym jeżdżą bracia (Chevrolet Impla z 1967 roku), legendarny colt, który może zabić każdą istotę z tego czy nie z tego świata, stare zakazane księgi, Internet jako źródło wiedzy o niesamowitych wydarzeniach (zresztą strony, jakie Sam odwiedza w sieci, istnieją naprawdę – sami możecie sprawdzić) – wszystko to sprawia, że serial zdaje się być dopracowany do najdrobniejszych szczegółów. No i jak już mówiłem, poziom scenariusza jest bardzo wysoki. Ilość odniesień do klasyki horroru – oszałamiająca. Dużą frajdę sprawia wychwytywanie nawiązań do twórczości Kinga (kiedy Dean opowiada ludziom o nawiedzeniu „jak w Lśnieniu”), filmów grozy („Poltergeist”, „Szósty zmysł”, „Siedem”, „Egzorcysta”, „Statek widmo” i wiele, wiele innych), komedii („Ghostbusters”, „Scooby-Doo”). Jest tego niesamowita ilość. Właściwie w każdym odcinku co najmniej dwa takie smaczki można wychwycić. A już odcinek, który rozgrywa się w Hollywood na planie horroru, gdzie zaczynają ginąć ludzie, to majstersztyk, który dużo mówi o tym, dlaczego horrory z fabryki snów są coraz gorsze. Są odcinki, które rozśmieszają do bólu, są odcinki, które zaskakują bardziej niż zakończenie „Szóstego zmysłu”, są odcinki, przy których łza
w oku się kręci... A jeszcze do tego muzyka... Muzyka w serialu „Supernatural” zasługuje na najwyższe noty. Wymienię tylko kilku wykonawców, których kawałki słychać w serialu: Styx, Eric Clapton, Barry Withe, Metallica, AC/DC, Alice in Chains, Megadeath, The Animals... Słabo? Muzyka najwyższych lotów. „Supernatural” emitowany jest w Stanach od 2005 roku (pierwszy sezon na stacji The WB, od sezonu drugiego – The CW). Finał serii planowany był na marzec 2011 roku, ale czy to rzeczywiście będzie koniec serialu? Nie wiem. W Stanach „Supernatural” ma wciąż dużą oglądalność, więc wydaje mi się, że jeśli tylko autorom nie braknie pomysłów i chęci, to jeszcze braci Winchester zobaczymy w akcji. W Polsce serial nadawał TVN (4 sezony) obecnie jest wyświetlany w TVN 7. No cóż, mam wrażenie, że gdyby „Supernatural” był wyświetlany u nas o jakiejś ludzkiej porze nadawania i chronologicznie, mielibyśmy hit na miarę „Lost”. A tak to pozostaje tylko polowanie na poszczególne odcinki. Lub zaopatrzenie się w wydanie DVD, z dobrej jakości dźwiękiem, obrazem, okraszone mnóstwem dodatków. Czego Wam i sobie życzę. Bo warto. „Nie z tego świata” („Supernatural”) Producent: Eric Kripke. Obsada: Jared Padalecki, Jensen Ackles, Jeffrey Dean Morgan, Jim Beaver. USA, od 2005 roku.
Gargoyles )
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Rebis 20l0 Tłumaczenie: Piotr Kuś Ilość stron: 280
Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami „Bazyliszek” nie był pojedynczą powieścią, a pierwszym tomem nadchodzącego cyklu o łowcach potworów. Niedawno swoją światową premierę (również i w Polsce) miał drugi tom serii „Monster Hunters”, zatytułowany „Noc gargulców”. Pierwsza część wzbudziła we mnie mieszane uczucia, tak więc na kontynuację nie czekałem z zapartym tchem. Nie pomagał również fakt, że nigdy nie uważałem tytułowych gargulców za coś ciekawego i strasznego. I wiecie co? Myliłem się. Profesor Nathan Underhill nadal próbuje spełnić swoje marzenie i wyhodować mitycznego stwora. Tym razem obiektem jego zainteresowań jest feniks – ognisty ptak, który potrafi umrzeć i narodzić się ponownie. Komórki macierzyste pozyskane od feniksa mają znaleźć zastosowanie w leczeniu poparzeń i mogą stać się przełomem w dziedzinie medycyny. Eksperyment dochodzi do skutku, a Underhill dodatkowo udowadnia, że jego teoria od początku była słuszna. Euforia nie trwa jednak długo. Wkrótce na drodze Nathana pojawia się Theodor Zauber, syn niesławnego Christiana Zaubera, który kosztem wielu istnień ludzkich próbował wyhodować Bazyliszka w pierwszym tomie cyklu. Okazuje się, że młody Zauber wcale nie jest osobą mniej bezwzględną niż jego ojciec. Właśnie znalazł sposób na ożywienie kamiennych gargulców, które wcale nie są jedynie ozdobami kościołów i innych starych budynków, a potworami i demonami, zamienionymi setki lat temu w kamień przez powołaną przez Kościół, specjalnie wyszkoloną grupę egzorcystów. Theodor potrzebuje pomocy Underhilla, ponieważ
nie potrafi odczynić uroku, a ożywione gargulce zostawiają swoją kamienną postać jedynie na kilka godzin. Żeby znów nie zamienić się w głaz, potrzebują ludzkich serc, co oczywiście grozi masakrą.
Text: Piotr Pocztarek
GRAHAM MASTERTON - Noc gargulców (Night of the
„Noc gargulców” to powieść dynamiczna i wielowątkowa, co bardzo cieszy. Oprócz Nathana poznajemy jeszcze Jennę Pullet, charakterną i odważną policjantkę prowadzącą śledztwo w sprawie tajemniczych zabójstw, a także Braydona Harrisa, ojca poparzonej w wypadku samochodowym dziewczynki. Oczywiście znajdziemy tu także kilka interesujących postaci drugoplanowych. Atmosfera jest duszna i mroczna, opisy klimatyczne i bogate w detale – generalnie czuć w tej powieści „starego, dobrego Mastertona”, którego wszyscy pokochaliśmy. Same gargulce okazują się przerażające, a opisy ich zachowania, sposoby poruszania się czy ataków na ludzi stanowią miły przerywnik i są bardzo ciekawe, chociaż mogłoby być ich więcej, ponieważ mają doskonały, horrorowy potencjał. Do tego dostajemy jeszcze kilka mitów i legend sięgających średniowiecza. To Masterton, jakiego kochamy. Początkowo w powieści miało pojawić się więcej wątków związanych z Polską, jednak w miarę rozwoju fabuły Graham zdecydował, że wprowadzenie ich zwolni dynamizm historii i niepotrzebnie ją zagmatwa. Nie ma jednak czego żałować, ponieważ „Noc gargulców” to jedna z najlepszych wydanych ostatnio powieści Brytyjczyka, a sam autor obiecał powrócić jeszcze do Krakowa i Katowic. Jeśli kolejne tomy będą zapewniały tak dobrą rozrywkę jak ten, to jest na co czekać.
59
DOGHOUSE DOGHOUSE Wielka Brytania 2009 Dystrybucja: Monolith
Reżyseria: Jake West Obsada: Billy Murray Danny Dyer Stephen Graham Christina Cole
X X X
Text: Bogdan Ruszkowski
X X
Film Jake’a Westa, utrzymany w podobnej stylistyce co wcześniejszy „Zombie SS”, jest dla mnie nawet lepszy od niego. Historia kumpli którzy wyjeżdżają do wiochy zabitej dechami by odpocząć od codzienności potrafi rozbawić, momentami lekko zszokować. Cała historia jest banalna. Sześciu przyjaciół, mających problemy z kobietami, nieudaczników, gości wręcz infantylnych, wyjeżdża na wieś. Plan imprezy jest prosty – poderwać miejscowe laski, uchlać się do nieprzytomności. Robią to zwłaszcza dla jednego z nich, który przeżył właśnie traumatyczny rozwód po którym wciąż nie może dojść do siebie. A cóż może być lepszego na zapomnienie o byłej niż męska impreza?
ski... Potem jest już tylko gorzej. Wioska zdaje się być wymarła. Powoli autorzy filmu wprowadzają nas w atmosferę horroru. Ślady krwi, których bohaterowie nie dostrzegają, urwane, poobgryzane kończyny... W końcu zaczyna się właściwa akcja. Nasi bohaterowie stają oko w oko z kobietami, które zostały zamienione w zombie. I zaczyna się jatka i śmiech. Naprawdę. Teksty bohaterów, sceny gdzie krew wręcz tryska strumieniami, ucinanie palców i zjadanie biednych mężczyzn żywcem... To nie jest grzeczny, politycznie poprawny film. I chociaż opis brzmi głupio to według mnie sam film wcale nie jest głupi. To dobry kawał filmu
Pierwszy niepokojący sygnał to martwe, wypatroszone owce na drodze do wio-
Dawno się tak nie ubawiłem. Czytałem wcześniej recenzje tego filmu i dość skutecznie mnie zniechęciły do oglądania. Ale obowiązek zrecenzowania rzecz święta. Odpaliłem więc „Doghouse” i… muszę powiedzieć, że dawno się tak dobrze nie bawiłem jak oglądając ten brytyjski horror-komedię.
60
gore, który bezczelnie, garściami czerpie wszystko, co najlepsze w horrorze. Odniesień do klasyków jest tu mnóstwo. Mamy więc: „Noc żywych trupów”, „Gwiezdne wojny”, „Edwarda Nożycorękiego”, „Resident Evil” (zgadnijcie czyje logo widać w 57 minucie filmu). Są tu sceny, przy których śmiałem się prawie do łez – akcja w sklepie z zabawkami gdy nasi panowie szukają broni jest bezcenna. A sposób na przedostanie się do oblężonego kościoła – padłem ze śmiechu. Oczywiście na różnych forach podniosła się wrzawa jak kiepski jest to film. Ale nie ma się co tym przejmować. W swojej kategorii ten film naprawdę trzyma poziom. Szkoda, że autorzy nie wykorzystali całego potencjału, jaki tkwił w tej historii. Bo np. bardzo pobieżnie dowiedzieliśmy się, że to wojsko testowało nowego wirusa, który atakował tylko kobiety i zamieniał je w krwiożercze zombie. Do tego pojawia się jeszcze ostrzeżenie by nie
wchodzić do lasu... nasi bohaterowie do lasu nie wchodzą, ale kto wie – może będzie jeszcze kilka części, ja bym się nie pogniewał. Polecam „Doghouse” - to kawałek fajnej rozrywki pokazującej słynne stwierdzenie, że kobiety są z Wenus a mężczyźni z Marsa w zupełnie innym, horrorystyczno-komediowym świetle. A może to taki przewrotny sposób pokazania układów męsko-damskich w naszym zwariowanym świecie?
61
Wydawca: W.A.B. 20ll Tłumaczenie: Jan Olender Ilość stron: 4l6
Do rewolucji podchodzę nieufkłamać, ale już sam fakt, że nie. Kiedy usłyszałem, że potrzeba podawać jakieś dane, wieść „Level 26” to rewolucja skojarzył mi się z Wielkim wydawnicza – pierwszy thriller Bratem. Samą powieść da się multimedialny, pomyślałem, czytać bez oglądania filmów. że to kaszana będzie. Po kilku I to jest jej plus. Bowiem jeśli stronach i zetknięciu z „multinie posiadasz tabletu z dostęmedialnością” książki tylko się pem do sieci, to odrywanie się w tym utwierdziłem. A potem, nie wiem od akcji powieści po to, by odpalać Interkiedy, bez ostrzeżenia, powieść wciągnęła net i logować się na stronę, jest po prostu mnie bez reszty. uciążliwe. W ogóle wydaje mi się, że ten projekt powstał z myślą o użytkownikach Historia jest prosta – seryjny morderca, tabletów – dla nich to świetne rozwiązanie agent, który ma osobiste powody, by go i bardzo dobry pomysł. Czy więc rewodopaść, niewinne ofiary. Brak głębi psy- lucja? Nie. Ale na pewno właściwy krok chologicznej na miarę „Milczenia owiec”, w kierunku upowszechnienia czytelnictwa. wydarzenia zdają się nieprawdopodobne. A jednak powieść wciąga. I jeszcze ta mul- Rozpisałem się o technikaliach, a sama timedialność. Czytając książkę, w pew- fabuła? Nieuchwytny od 30 lat seryjny nych fragmentach dostajemy wskazówkę, morderca Sqweegel nagle eskaluje swoją by zalogować się na stronie, używając ha- działalność. Wszystko, co robi, zdaje się sła, otworzyć „cyber-most” i obejrzeć ma- mieć na celu wciągnięcie w morderczą teriał, o którym mowa w danym fragmen- rozgrywkę byłego agenta FBI Steve’a cie książki. W efekcie dostajemy ponad Darka – jedynego, który może wytropić godzinę filmów, które dopełniają akcję. mordercę. Jednak Steve nie chce ponowFilmy zrealizowane profesjonalnie (autor nie wrócić do tropienia Sqweegela – cena powieści to także twórca serialu „CSI”), zdaje się zbyt wysoka. Dopiero zagrożeaktorzy to może nie czołówka, ale solidni nie dla najbliższych zmusza agenta, by „drugoplanowcy” – m.in. Michael Ironside, podążył śladem maniaka. Do tego jeszDaniel Buran. Zastrzeżenie można mieć cze dochodzą naciski polityczne, bowiem tylko do faktu, że filmy są zbyt poprawne Sqweegel zostaje uznany za zagrożenie politycznie, ugrzecznione. bezpieczeństwa narodowego. Zgodnie z tytułem – to początek opowieści. ZakońSama strona Level 26 jest ciekawa, daje czenie powieści jest jednocześnie wstęmożliwość komentowania zdarzeń, roz- pem do kolejnej części – i mam wrażenie, mowy z fanami powieści czy twórcami że autorzy nas jeszcze bardzo zaskoczą. całego przedsięwzięcia. Plus za polską Nie wszystkie pytania znalazły odpowiedź, wersję językową strony. Minus – czasa- a kolejna sprawa jest jeszcze bardziej tami szwankuje logowanie do poszczegól- jemnicza. Mam wielką chęć przeczytać nych „cyber-mostów”; nierzadko potrzeba o dalszych losach Steve’a Darka, i to duża trzech, czterech prób. No i aby uzyskać zasługa autorów. Daję ocenę 4 – ale to jest dostęp do strony, trzeba podać adres bardzo solidne 4. mail, swoje dane. Oczywiście – można
Text: Bogdan Ruszkowski
Mroczne początki ANTHONY E. ZUIKER, DUANE SWIERCZYNSKI - Level 26: (Level 26: Dark Origins) Ocena: 4/6 ----------------------------------------
63
THE BIG BANG WIELKI WYBUCH USA 2011 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Tony Krantz Obsada: Antonio Banderas William Fichtner Sam Elliott Sienna Guillory
X X X X
Text: Tymoteusz Raffinetti
X
Sam widok stojącego naprzeciw olbrzyma nie zapowiada niczego dobrego, lecz szybko okazuje się, że Ned wkrótce będzie miał znacznie więcej powodów do niepokoju. W jego kieszeni ląduje bowiem gruby plik banknotów, zaś na stole stos listów od kobiety, którą przyjdzie mu odszukać. „Wielki wybuch” to triumfalny powrót kina neo-noir. Od pierwszych minut ude-
rza nas niesamowita gra świateł, fascynujące cienie oraz wszechobecna mgła. Efektom wizualnym towarzyszy niepokojąca muzyka, budująca narkotyczny nastrój, elektryzujący widza w sposób godny samego mistrza Bavy. Śledząc pojawiające się na ekranie obrazy mamy wrażenie, jakbyśmy przenosili się w czasie pomiędzy amerykańskim kinem kryminalnym z lat 40. i 50. a włoskim giallo. Główną cechą odróżniającą tę pozycję od swoich pierwowzorów jest olbrzymia dawka dystansu. Zarówno scenarzysta, jak i aktorzy wyraźnie nie traktują w tym filmie wszystkiego na poważnie. Można by się nawet pokusić o stwierdzenie, że mamy do czynienia ze swoistego rodzaju pastiszem kina noir. Bez wątpienia nie należy jednak rozpatrywać tego obrazu jedynie w tej kategorii. Reżyser zaserwował nam hipnotyzującą, przepiękną wizualnie rozrywkę z zawiłą fabułą zdającą bawić się z widzem nieustannie w kotka i myszkę. Nic nie jest tu takie, jakie wydaje się być na początku. Jedno jest pewne: razem z bohaterem przeży-
Prywatny detektyw Ned Cruz (Antonio Banderas) odpoczywa w zaciszu swojego biura, rozmyślając o zmianie pracy. Upragnioną chwilę wolności od zleceń przerywa jednak wizyta nieprzewidzianego gościa.
64
jemy fascynującą podróż, której szybko przeszkadzać w pozytywnym odbiorze, ciężko jest znaleźć w tym filmie znanie zapomnimy. czące wady. Kontrowersyjna może być Na szczególną pochwałę zasługuje po- jedynie sama końcówka, w której twórziom aktorstwa. Zarówno Antonio Ban- cy pozwolili sobie może ciut za bardzo deras, jak i reszta obsady (szczególne popuścić wodze fantazji, lecz znajdą się brawa dla Sama Elliotta w roli szalone- również tacy, dla których będzie to dogo Simona Kestrala) świetnie poradzili skonałe zwieńczenie całości. sobie ze scenariuszem. Tak na dobrą sprawę, pomijając fakt sporej dawki sur- Żałuję, że film ukazał się jedynie na realizmu, który może niektórym widzom DVD. Obawiam się, że brak obecności w kinach utrudni do niego dostęp grupie odbiorców, do której jest skierowany, co z kolei może poskutkować skazaniem go na niedocenienie i zapomnienie, na co z pewnością nie zasługuje. Nie jest to pozycja dla wszystkich, ale zapewniam, że wystarczy wyłączyć na chwilę racjonalny odbiór kina i przestawić się na język marzeń i emocji, aby w pełni dać się porwać tej perełce współczesnego noir.
65
-------------------------------------S.A Wydawca: Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita Tłumaczenie: Janusz Ochab
Ocena: 6/6
2008
Ilość stron: 596
19 maja 1845 roku dwa okręty – Terror i Erebus pod dowództwem Johna Franklina – wyruszyły w poszukiwaniu legendarnej przeprawy przez Arktykę, przejścia północno-zachodniego. Okręty widziano jeszcze w Zatoce Baffina 26 lipca. Potem ślad po 133 marynarzach zaginął. Do dziś nie wiadomo, co tak naprawdę stało się z wyprawą. Tematem zajął się Dan Simmons w swojej powieści „Terror”, która jest jego najbardziej niedocenianą w Polsce powieścią. A szkoda, bo to powieść genialna. Może to wina fatalnego wydania – literówki, miękka oprawa o słabym kleju, rozchodząca się przy czytaniu, pożółkły papier, zniechęcająca ilustracja na okładce. Oto jak można zabić arcydzieło. Dan Simmons debiutował horrorem „Pieśń bogini Kali” – notabene bardzo dobrym. Potem były przeciętne „Letnia noc” i „Ostrze Darwina”. No i światowej klasy fantastyka – cykle „Hyperion” i „Endymion”. We wszystkich tych powieściach autor dał się poznać jako znakomity opowiadacz, jego historie oszałamiają ilością szczegółów i bogactwem pomysłów. Nie inaczej jest z „Terrorem”. Historia wyprawy Johna Franklina napisana z dużą dozą wiedzy (lista literatury na końcu powieści robi wrażenie), grozy i fantazji. Narracja jest przedstawiona z punktu widzenia dowódcy wyprawy Johna Franklina, jego zastępcy Francisa Croziera (który z czasem staje się głównym bohaterem), pomocnika lekarza Harry’ego Goodsira i jeszcze kilku postaci. Krok po kroku poznajemy losy ekspedycji, której uczestnicy zmagają się z zimnem, lodem, chorobami, podupa-
dającym morale i Potworem z Lodu. Właśnie Potwór z Lodu stanowi tu wątek horroru. Zdawać by się mogło, że wątek zupełnie niepotrzebny. Do momentu, kiedy akcja książki robi woltę o 180 stopni i okazuje się, że to powieść o czymś zupełnie innym, niż się zdawało. Naprawdę – ciężko jest mnie zaskoczyć, ale tutaj szczęka opadła mi z wrażenia.
Text: Bogdan Ruszkowski
DAN SIMMONS - Terror (The Terror)
Początkowo marynarze sądzą, że Potwór z Lodu to wyrośnięty biały niedźwiedź... ale co to za niedźwiedź, który porywa dwóch marynarzy tylko po to, by postawić przy burcie okrętu sylwetkę człowieka składającą się z części obu porwanych? Szczegółowość, plastyczność opisów Simmonsa jest warta podziwu. Niemal czuje się przenikliwe zimno, wilgoć pod pokładami okrętów, beznadziejność nocy polarnej, głód, który zmusza ludzi do bestialstwa. Bo tak naprawdę „Terror” nie jest opowieścią o wyprawie czy Potworze z Lodu, lecz o ludziach i o tym, jak daleko są w stanie posunąć się, by przeżyć. Mniej wprawionemu czytelnikowi problem może sprawić sposób, w jaki autor prowadzi narrację. Biegnie ona dwiema ścieżkami czasu. Raz po raz przerzucani jesteśmy w przeszłość bądź teraźniejszość wyprawy. Wydarzenia poznajemy ze wspomnień aktualnego narratora, potem uczestniczymy w nich z już innym narratorem. Na szczęście powieść szybko wciąga i przestajemy dostrzegać te przeskoki w czasie, a moment, w którym ścieżki narracji się łączą i prowadzą już razem do oszołamiającego finału, umyka nam. Polecam „Terror” – nie zawiedziecie się. I obiecuję: nie raz do tej powieści wrócicie.
67
Aliens: Labirynt (Aliens: Labyrinth)
............................................................................ Tłum. Arek Wróblewski TM Semic 1999 50, 50 stron Wydany w ramach serii Mega Komiks przez rządzącą przez długie lata na rodzimym komiksowym rynku wydawniczym firmę TM-Semic, przesiąknięty makabrą „Aliens: Labirynt” to bezapelacyjnie jedna z najbardziej przerażających i mrocznych opowieści graficznych, jaka kiedykolwiek pojawiła się w naszym kraju. Ile prawdy kryje się w powyższym zdaniu i jak recenzowana historia wygląda w zestawieniu z produkacjami z Universum Obcych? Komiks ten jest dziełem Jima Woodringa (scenariusz) oraz Kiliana Pluketta (ilustracje), artystów wcześniej nieznanych w Polsce. Fabuła „Aliens: Labirynt” przedstawia się następująco: na stację badawczą Innominata przybywa pułkownik doktor Anthony Crespi, którego zadaniem jest współpraca z doktorem Paulem Churchem prowadzącym tajne eksperymenty. Od momentu pojawienia się w nowym miejscu pracy, wszystko dzieje się wbrew myśli pułkownika - dowodzący stacją admirał Thaves
68
kategorycznie zabrania mu spotkania z doktorem Churchem, jego koleżanka (inżynier McGuinness) dziwnie się zachowuje, a plotki o uczestnictwie załogi w sekretnych badaniach stają się coraz bardziej realne. W końcu dochodzi do spotkania dwóch naukowców oraz odkrycia pilnie strzeżonej tajemnicy Innominaty - przetrzymywania kilku osobników demonicznej rasy Obcych i wnikliwych eksperymentach na ich ciałach prowadzonych pod czujnym okiem Churcha. Osobny akapit należy się demonicznej postaci doktora Churcha, który deklasuje wszystkich szwarccharakterów znanych z sagi „Aliens” (łącznie z Ashem z klasycznej pierwszej części oraz Carterem J. Burke z „Obcego: Decydujące starcie”). Ten siwowłosy, niezbyt apetycznie wyglądający naukowiec to bezduszny szarlatan, który nie przebiera w środkach, by tylko osiągnąć swój wzniosły cel - zapanować nad nieokiełznanym dziełem zniszczenia,
lekko strasznymi bajeczkami dla najmłodszych.
Szczególne wrażenie w komiksie sprawiają niesmaczne sceny śmierci załogi Incunabuluma mające miejsce w roju Obcych, tajne laboratorium Churchu i widok zmasakrowanych ciał jego współpracowników, a zwłaszcza pesymistyczne zakończenie całej opowieści. Dobrą stroną są także mocne dialogi, głównie wypowiedzi szatańW latach młodzieńczych doktor wraz ze skiego naukowca, które obnażają wszystswoimi rodzicami i załogą Incunabuluma kie ułomności współczesnego człowieka przemierzał kosmos w celu przygotowania i podkreślają iście boską naturę Obcych. nowych terenów dla osadników. Podczas jednej z takich podróży trafili na planetę Ta przesiąknięta czystą grozą przypowieść zamieszkałą przez Obcych. Błyskawicznie o ludzkim szaleństwie, pragnieniu zawładzostali uprowadzeni przez czarne kreatury nięcia pozaziemską mocą oraz upadku i uwięzieni w ich gigantycznym roju. Tam szczytnych ideałów i sprawiedliwości bez najbliżsi Churcha byli poddawani szerego- większych problemów mogłaby posłużyć wi szatańskich badań, łącznie z zapłod- jako gotowy scenariusz filmu o Obcych. nieniem kobiet przez Obcych (sic!). Doktor „Aliens: Labirynt” to sama kwintesencja nieprzetrwał tą pandemię, ponieważ wyzbył pokojącego świata wykreowanego przez się swej ludzkiej natury, stając się równym Ridleya Scotta oraz HR Gigera, w którym bestiom. Zafascynowanie kosmiczną rasą plujące kwasem monstra są wyłącznie doprowadziło go do obłędu. To najmocniej- środkiem mającym na celu pokazanie naszy fragment recenzowanej pozycji - bluź- szej prawdziwej twarzy, objawiającej się nierczy dreszczowiec, zamknięty w równie w zestawieniu z czyhającym na nas zagroobrzydzającej opowieści. Nowela, po której żeniem. To najlepsza rekomendacja jaką ciarki przechodzą po plecach, a wszystkie można wystawić ten sprawnej i demoniczwcześniejsze dzieła o Obcych wydają się nej historii.
Text: Miro Skrzydło
obcą formą życia. Church jest w stanie zrobić praktycznie wszystko - poświęcić swych najbliższych wspólników, czyniąc ich ciała materiałem badawczym, a nawet zaangażować się w związek homoseksualny, by dowieść swych chorych racji. W drugiej części tego istnego horroru, poznajemy dokładne przyczyny jego przemiany w ludzką, wytartą z moralności i jakichkolwiek zasad etycznych kreaturę.
)
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Andrzej Szulc Ilość stron: 472
Twórczość Lee Childa była mi obca do momentu, aż sięgnąłem po jego najnowszą powieść „Jutro możesz zniknąć”. Bohater książki, Jack Reacher, jest główną postacią kilkunastu innych historii autorstwa Childa, między innymi „Poziomu śmierci”. Lubię cykle powieściowe, zwłaszcza takie, gdy przed lekturą któregoś ze środkowych tomów, nie trzeba znać innych, by móc wtopić się w klimat opowiadanej historii. Cykl Lee Childa, choć wielotomowy, nie stanowi zwartej całości, w której poszczególne odcinki są połączone w sposób ścisły i określony. A sam Jack Reacher jest postacią barwną, doskonale znającą swój fach. Tropi tak zwanych złych ludzi, popadając przy tym w niezłe tarapaty, ale nigdy nie tracąc hartu ducha i poczucia humoru. Nierzadko ryzykuje życiem, by dociec prawdy, krótko mówiąc: pojawia się, aby rozwiązać problem, po czym znika. Nie wiadomo, w jaki sposób zarabia pieniądze, ani dlaczego tak bardzo ceni sobie samotność. W „Jutro możesz zniknąć” akcja rozpoczyna się w środku nocy, w wagonie metra, kiedy to nasz bohater analizuje zachowanie pięciu osób, które oprócz niego znajdują się w przedziale. Jedna z tychże osób wygląda mu na... terrorystę. A konkretnie jest to kobieta. Odziana w grubą kurtkę, ściska coś w ręku, ale co? Jack Reacher jest niemal przekonany, że dojdzie do wybuchu. Tymczasem okazuje się, że wspo-
mniana kobieta nie ma przy sobie detonatora, ale... pistolet. W dodatku na jego oczach strzela sobie w głowę.
Text: Robert Cichowlas
LEE CHILD - Jutro możesz zniknąć (Gone Tomorrow
Co zdaniem Reachera dziwne, policja umarza dochodzenie, ale sprawą samobójstwa bardzo interesują się służby specjalne. Jest też ktoś jeszcze, komu wydaje się, że kobieta nie popełniła samobójstwa z błahego przypadku. Okazuje się, że Susan Mark pracowała dla Pentagonu i posiadała ważne dla kraju, utajnione informacje. Są osoby, które te informacje starają się pozyskać... za wszelką cenę. Nasz bohater będzie usiłował odpowiedzieć sobie na pytanie: kto i dlaczego tak bardzo chce wiedzieć, jakie tajemnice państwowe stały przed Susan Mark otworem. Przy okazji będzie zmuszony non stop uciekać przed FBI, a także Al-Kaidą. Powieść Childa jest świetnie skonstruowanym thrillerem, w którym nie ma miejsca na bezsensowne opisy, sztuczne dialogi, czy luki fabularne. Momentami narracja traci na dynamice, ale rekompensuje to język, jakim włada pisarz. Każde zdanie błyszczy. Pełen profesjonalizm. „Jutro możesz zniknąć” to starannie napisana powieść, wciągająca od pierwszych stron, inteligentna i barwna. Przyznam szczerze, że mam ochotę sięgnąć po wcześniejsze tomy z udziałem Jacka Reachera i zapewne niebawem nadrobię zaległości. Najnowsza powieść Childa to po prostu porządna proza. Polecam wszystkim.
71
MY SOUL TO TAKE ZBAW MNIE OD ZŁEGO USA 2010 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Wes Craven Obsada: Max Thieriot John Magaro Denzel Whitaker Zena Gray
X X X
Text: Piotr Pocztarek
X X
ciała nigdy nie odnaleziono. Wydarzenie szybko obrasta legendą przekazywaną z ust do ust – psychol powróci i znów zacznie zabijać. Tak też się dzieje. Jeden z nastolatków, Bug, miewa oderwane od rzeczywistości wizje i wcale nie jest peWobec takiego reżysera jak Craven wien, czy to nie on stoi za zabójstwami miałem wyjątkowo wygórowane oczeki- swoich kolegów. wania, zwłaszcza, że „My Soul to Take” niejako daje obraz aktualnej formy reży- Sztampa wręcz bije z ekranu, oczywiście sera przed „Krzykiem 4”, który – nie ukry- w eleganckim 3D (a jakże!). Film jest wam – jest dla mnie światełkiem w tunelu bardzo sprawnie zrealizowany, nieźle w dobie słabych horrorów. Niestety, moje zagrany (brawa dla trochę cukierkowateoczekiwania zostały lekko podeptane. go Thieriota, ale i zakręconego Magaro) i w zasadzie z grubsza trzyma się kupy, Reżyser odkurza starą formułę, którą zresztą sam pomagał na przestrzeni lat wytworzyć – grupa nastolatków, mniej lub bardziej sensowna tajemnica i brutalny morderca, który eliminuje bohaterów jednego po drugim. Tym razem ofiarami zostaje grupa, nazwijmy to młodzieży, która dzieli ze sobą feralną datę urodzin, pokrywającą się z datą śmierci pewnego psychopaty. Morderca dokonał prawdziwej masakry, a potem zniknął i jego
Wes Craven legendą horroru jest. Wiele zacnych filmów wyszło spod ręki tego popularnego reżysera, a takie klasyki jak „Krzyk” czy „Koszmar z Ulicy Wiązów” pojawiają się prawie w każdym zestawieniu najlepszych dzieł w gatunku. Niedługo po ponad dekadzie oczekiwania do kin wejdzie 4-ta część „Krzyku”, jednak zanim to nastąpi, do kin wszedł najnowszy obraz Cravena pod tytułem „Zbaw mnie od złego”.
72
tylko że… no właśnie, nie czuć w nim ręki mistrza, jedynie rzemieślnika. Filmów tego typu każdego roku dostajemy przecież setki. Co znamienne, Craven wracając do formuły prostego, głupkowatego slashera przekreślił niejako tę piekielnie celną satyrę, którą wysnuł w „Krzyku” wyśmiewając taką właśnie formułę horroru. Po co to zrobił? Nie wiem.
miłość do horrorów. Inna sprawa, że spoglądając krytycznym okiem i zestawiając ten film z resztą gatunku, należałoby odjąć od oceny oczko, a może i dwa. Gdyby to dzieło powstało 30 lat temu, mogłoby być odebrane znacznie lepiej, chociaż kto wie, w końcu siłą slasherów z tamtych lat była postać antagonisty, a „Rzeźnika” w zasadzie nie pamięta się zaraz po pojawieniu się napisów końcowych.
Skłamałbym, gdybym powiedział że „Zbaw mnie od złego” to film, który zu- Wylałem trochę żółci, a jednak ocena pełnie mi się nie podobał, albo na którym wysoka. Zwariował ten Pocztarek czy źle się bawiłem, ale górę bierze tu moja jak? Już wyjaśniam. Dla widzów nieobeznanych z horrorem film Cravena będzie całkiem niezłą przystawką, a także czymś w rodzaju powrotu do przeszłości i zobaczenia „starej szkoły” prowadzenia wątku fabularnego. Są ładne zdjęcia, efekty, krew, bardzo mocny początek, dobre aktorstwo, a przewijająca się przez film tajemnica na końcu zgrabnie spina wątki w jedną całość. Miejcie jednak na uwadze to, że jeśli kino grozy oglądacie nałogowo, widzieliście już setki takich filmów.
73
--------------------------------------
Ocena: 4/6
Wydawca: Rebis 20l0, 20ll Tłumaczenie: Mirosław P. Jabłoński Ilość stron: 348, 426
Moda na serie z wampirami zdaje się nie mieć końca. Niekiedy składają się na nie samodzielne powieści, połączone tylko wspólnymi bohaterami, niekiedy zaś dopiero wszystkie części łącznie tworzą całość. Do tych drugich zalicza się cykl Jaye Wells o Sabinie Kane. Sabina jest mieszańcem: pół-wampirem, pół-magiem. Tam, gdzie wampiry i magowie stanowią rywalizujące ze sobą rasy, posiadanie mieszanej krwi zdecydowanie nie ułatwia życia. Gdy ją poznajemy, w „Rudowłosej”, jest jedynie zawodowym mordercą, choć jej babka stoi na czele Dominii wampirów (organu w rodzaju rządu) w Los Angeles. Sabina stara się jak najlepiej wypełniać polecenia Dominii w nadziei, że w końcu zasłuży na uznanie. Jej wysiłki okazują się jednak daremne. Gdy na polecenie babki uśmierca swojego przyjaciela, zamiast pochwały otrzymuje kolejne zadanie: przeniknąć do Świątyni Księżyca – kościoła głoszącego jedność wszystkich mrocznych ras – i zabić jego przywódcę. Jakby tego było mało, próbuje ją zabić demon nasłany przez tajemniczego maga, a każdy jej krok śledzi czerwonooka sowa.
Text: Jagoda Skowrońska-Mazur
JAYE WELLS - Rudowłosa (Red-headed Stepchild) JAYE WELLS - Mag w czerni (The Mage In Black)
w napięciu, byłoby dużą przesadą. Sabina jest narratorką powieści, a że jest ona prostym wojownikiem, nieprzywykłym do rozważania nad spełnianymi rozkazami, wnioski, do jakich z czasem dochodzi, dla czytelnika oczywiste stają się dużo wcześniej. Jednocześnie to także postać głównej bohaterki sprawia, że cykl czyta się z przyjemnością. Wprawdzie w „Rudowłosej” naiwność Sabiny może irytować, jednak jej poczucie humoru i dystans do siebie, a także położenie, w jakim nie ze swojej winy się znalazła, sprawiają, że nie sposób jej nie polubić.
Jednak to nie główna bohaterka jest najbardziej zapadającą w pamięć postacią. To miejsce należy niewątpliwie do Gighula – demona, familianta Sabiny. Wnosi on do powieści humor w ilościach wystarczająNiewiele lepiej sytuacja się rysuje w „Magu cych, by uprzyjemnić lekturę, jednak nie na w czerni”. Sabina udaje się do Nowego tyle dużych, by uczynić z nich groteskę. Jorku, by poznać krewnych ze strony ojca. „Mag w czerni” jest prostą kontynuacją cyNa dobry początek dowiaduje się, że jest klu, nie zaś samodzielną powieścią: udziela wybranką, która zjednoczy mroczne rasy. odpowiedzi na niektóre pytania pojawiające Poza tym bez przerwy ktoś usiłuje ją zabić: się w „Rudowłosej” i stawia kolejne. Pozioa to miejscowe wilkołaki, a to nasłane przez mem obie części nie odbiegają od siebie, magów demony, a to znowu wróże. a jest to poziom zdecydowanie wyższy niż Powieści wciągają od pierwszych stron większości serii o wampirach. Pozostaje i praktycznie do samego końca trudno się mieć tylko nadzieję, że „Zielonooki demon” od nich oderwać. Zasługa w tym niewąt- będzie ostatnią, zamykającą częścią, a tym pliwie lekkiego pióra Wells, choć nie tylko. samym seria skończy się w sposób natuAkcja toczy się wartko, ani przez chwilę nie ralny, a nie umrze z wyczerpania pomysłów pozwalając czytelnikowi się nudzić, choć na dalsze części lub, co gorsza, z wyczerstwierdzenie, że przez cały czas trzyma pania czytelników.
75
KONKURSY KONKURSY KONKURS „MAG W CZERNI”
Opisz w jednym zdaniu swoje wrażenia po przeczytaniu książki „Rudowłosa”, prześlij je do 15 kwietnia na adres konkurs@grabarz.net i wygraj drugą część tej powieści: „Maga w czerni”. Nagrody ufundowało wydawnictwo Rebis.
KONKURS „GWIAZDA POLARNA”
Jaki jest tytuł pierwszej powieści Martina Cruz Smitha, w której pojawił się główny bohater „Gwiazdy polarnej”, Arkadij Renko? Prześlij swoją odpowiedź do 15 kwietnia na adres konkurs@grabarz.net i wygraj egzemplarz „Gwiazdy polarnej”. Nagrody ufundowało wydawnictwo Albatros.
KONKURS Z MORTEM CASTLE
Odpowiedz na poniższe pytania, prześlij je do 15 kwietnia na adres konkurs@grabarz.net i wygraj książkę Morta Castle: 1. Jakiej narodowości jest Mort Castle? 2. Podaj tytuł przynajmniej dwóch opowiadań Castle’a ze zbioru „Księżyc na wodzie”. Nagrody ufundowało wydawnictwo Replika.
KONKURS Z GRAHAMEM MASTERTONEM
Napisz recenzję wybranej książki Grahama Mastertona, stwórz grafiki związane z twórczością pisarza albo poemat, wiersz, piosenkę, zrób zdjęcia, filmy lub cokolwiek związanego z osobą i prozą Brytyjczyka. Autorzy trzech najciekawszych otrzymają egzemplarz „Nocy gargulców”. Wyślij swoją pracę – lub prace – pod dwa adresy: mictlantecutli@op.pl oraz pocztarus@wp.pl. Prace wysyłane tylko na jeden z tych adresów nie będą brane pod uwagę. Organizatorami konkursu są twórcy oficjalnej polskiej strony Grahama Mastertona - http://grahammasterton.blox.pl.
WYNIKI KONKURSÓW Z POPRZEDNIEGO NUMERU KONKURS „NOC GARGULCÓW”
Książki ufundowane przez wydawnictwo Rebis otrzymują: Alicja Mrozowska, Mariusz Greń i Joanna Staniawska.
KONKURS „STRACH MA SKOŚNE OCZY”
Książkę ufundowaną przez wydawnictwo Kwiat Orientu otrzymuje Aneta Gawlik. Gratulujemy zwycięzcom i zachęcamy do udziału w kolejnych konkursach!
www.facebook.com/GrabarzPolski
SALA SAMOBOJCOW SALA SAMOBÓJCÓW Polska 2011 Dystrybucja: ITI Cinema
Reżyseria: Jan Komasa Obsada: Jakub Gierszał Roma Gąsiorowska Agata Kulesza Krzysztof Pieczyński
Text: Piotr Pocztarek
X X X X X
Pierwsze zwiastuny filmu zapowiadały coś świeżego, innowatorskiego, a jednocześnie niepokojącego. Zwróciłem na nie uwagę, ponieważ swoją mroczną stylistyką przypominały horror, a o tym powstającym 3 lata projekcie Jana Komasy nigdy wcześniej nie słyszałem. Młody (1981 r.)
reżyser wziął się za bary z tematem kontrowersyjnym i ciężkim, jednak już na samym początku napotkał pewne trudności. Cała rzesza ignorantów po obejrzeniu zwiastuna przypięła do filmu łatkę reprezentanta znienawidzonej w wielu kręgach kultury „Emo” i nie utożsamiając się z tym postanowiła zignorować film Komasy. No cóż, nie wiedzą pewnie, że popełnili w ten sposób największy błąd swojego życia. Pierwszy pełnoprawny fabularny projekt Komasy (wcześniej współtworzył filmy, teledyski, kręcił etiudy i dokumenty) to w rzeczywistości połączenie dramatu, thrillera i… animacji. Jest to film, który wyprowadza polskie kino z zaścianka i pozwala postawić je na równi z najlepszymi produkcjami z USA i Europy Zachodniej. To pewnego rodzaju rewolucja i istny powiew świeżości. Może trochę na wyrost mówi się, że to pełne studium pro-
Jak zapewne wszyscy czytelnicy Grabarza Polskiego wiedzą, standardowa długość recenzji filmowej lub książkowej wynosi 3000 znaków bez spacji. Postanowiłem wyłamać się z tego schematu i poprosiłem naszych wspaniałych naczelnych o podwojenie limitu. Dlaczego? Ponieważ po seansie pewnego filmu w mojej głowie narodziło się tak wiele intensywnych uczuć, myśli i emocji, że bałem się, że któreś z nich mogę pominąć. Witam w „Sali samobójców”.
78
nawiązuje rozmowę poprzez coś w rodzaju internetowego czatu z kamerą: - Krwawię cicho żyjąc - Żyję cicho krwawiąc
blemów współczesnego społeczeństwa, ale takich „cichych dramatów” jak w „Sali samobójców” rozgrywa się na każdym kroku sporo, a o większości nikt z nas nawet nie wie. Główny bohater – Dominik, to dziecko bogatych rodziców. On pracuje dla najważniejszych polityków, ona w dużej firmie. Oboje są niezwykle zajęci, czasu dla syna nie mają już zbyt wiele, natomiast towarzystwa dotrzymują Dominikowi szofer i pokojówka. Dominik ma wszystko, czego dusza zapragnie, jednak tak naprawdę czuje się bardzo samotny. Paczka szkolnych przyjaciół tylko z pozoru jest dla niego życzliwa, w gruncie rzeczy w jednej chwili mogą oni zamienić się w jego śmiertelnych wrogów. Tak też się staje, kiedy niewinna zabawa i nieszczęśliwy zbieg okoliczności zamieniają życie Dominika w piekło. W Internecie każda kompromitacja rozchodzi się w zastraszającym tempie i w jednej chwili chłopiec zostaje sam – upokorzony, samotny i niezrozumiany.
Dziewczyna nienawidzi świata i ludzi, a jej celem nadrzędnym jest popełnienie samobójstwa. Wprowadza Dominika do tytułowej „sali samobójców”, czegoś w rodzaju specjalnego serwera, na którym grupa ludzi spędza ze sobą czas za pomocą wirtualnych avatarów. Dominik zostaje jednym z nich. W tym alternatywnym świecie czuje się bezpieczny, nikt go nie ocenia, wszyscy akceptują go takim, jaki jest. Tutaj do głosu dochodzi druga twarz filmu – animacja. Około 20 minut trwają animowane elementy przedstawiające asymilację Dominika w wirtualnym świecie, w którym coraz bardziej się zatraca, oddalając się jednocześnie od rodziców, szkoły i świata rzeczywistego. Komasa świetnie łączy film aktorski z animacją. Jej jakość jest w najwyższym stopniu zadowalająca – jest trójwymiarowa, żywa, szczegółowa, a jej siłą jest to, że nie stara się konkurować z produkcjami Pixara, a kroczy własną ścieżką i idealnie spełnia swoje zadanie.
Przez głowę Dominika przechodzą najczarniejsze myśli. Jest sfrustrowany i doprowadzony do skrajnej wściekłości. W tym momencie w jego życiu pojawia się Sylwia, tajemnicza blondynka, z którą
79
Wsiąknięcie w ten swoisty „second life” musi się źle skończyć. Wszystko prowadzi do tragedii, która u widzów wzbudziła emocje, jakich dawno w kinie nie doświadczyłem. To chyba pierwszy raz, kiedy sala pełna ludzi w różnym praktycznie milczała. Ludzie wstrzymywali oddech, wiercili się na siedzeniach i opuszczali kino zalani łzami. Mnie również oglądanie tego filmu sprawiło fizyczny i psychiczny ból. Duża w tym zasługa świetnej, klimatycznej i mrocznej realizacji. Film jest nastrojowy, dynamiczny i tak hipnotyzujący, że nie można oderwać się od ekranu. Oczywiście wygenerowanie tak fantastycznego efektu nie byłoby możliwe, gdyby nie aktorstwo. Fantastyczny Jakub Gierszał, który przemknął niezauważony przez „Wszystko, co kocham”, tutaj przedstawia widzom prawie że oscarową kreację! To kapitalny aktor i życzę sobie,
żeby było go w polskim kinie tak dużo, jak jest Karolaka, czy Adamczyka. Świetnie partnerują mu rodzice bohatera – Krzysztof Pieczyński i Agata Kulesza, a także fenomenalna Roma Gąsiorowska w roli Sylwii. Nadal jestem pod wrażeniem jej gry aktorskiej. Całości obrazu, obok realizacji i aktorstwa, dopełnia fantastyczna muzyka. Zabijcie mnie, ale „Nothing to Lose” kanadyjskiego zespołu Billy Talent to emocjonalny majstersztyk, który na dodatek jest idealnym odzwierciedleniem wydarzeń na ekranie. Kolejnym ogromnym plusem „Sali samobójców” jest brak natrętnego moralizatorstwa. Oczywiście, fabuła poprowadzona jest w taki sposób, by podkreślić zagrożenia, jakie mogą się kryć w Internecie, jednak nie odczujemy tutaj płytkiej, jednowarstwowej krytyki mówiącej „sieć jest zła, pilnujcie swoich dzieci bo pójdą do piekła”. Przeciwnie, film Komasy nie zaprzecza, że Internet jest ważną częścią życia we współczesnym społeczeństwie i piętnuje ignoranckie myślenie z nim związane. „Sala samobójców” to hipnotyczna opowieść o depresji, alienacji i strachu przed własnym „ja”, a są to przecież zagadnienia bliskie każdemu młodemu człowiekowi.
80
Błędem jest przypinanie Dominikowi łatki „emochłopca”, chociaż w pewnym momencie rzeczywiście może on się z tą kulturą kojarzyć. Jest to jednak tylko moment i stanowi bardziej zewnętrzną manifestację burzy emocji, które kłębią się gdzieś w środku bohatera. Być może było to niepotrzebne zagranie, ponieważ nie ma wpływu na film (pozytywnego, ani negatywnego), a może zostać błędnie odebrane przez niektóre osoby już na starcie. bardzo długo po zakończeniu seansu. Być może narażę się tym, którzy mają „Sala samobójców” to moim zdaniem w głębokim poważaniu dramaty słabych najlepszy polski film od czasów „Wesela” psychicznie nastolatków, ale problem, Smarzowskiego i zapowiada się na rodzi- który na szczęście może nie dotyczy nas me filmowe wydarzenie roku, deklasując samych istnieje i jest bardzo przykry. Nie w tej kategorii nawet świetny „Czarny dajcie się zwieść koszmarnemu plakaczwartek”. Dawno nie było filmu, który towi i niechęci do Emo. Idźcie na „Salę wzbudzał tak skrajne emocje, a o sce- samobójców” do kina, ponieważ jest to nariuszu pamięta się i rozmyśla jeszcze dzieło absolutnie wspaniałe.
ZAPISZ SIE JUZ DZIS NA:
>> WWW.GRABARZ.NET Formularz rejestracyjny dostępny jest na stronie głównej Grabarza pod hasłem >NEWSLETTER< Subskrypcja jest darmowa. Można z niej zrezygnować w każdej chwili.
81
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Papierowy Księżyc 20l0 Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski Ilość stron: 368
Pamiętacie świetny film Richarda Linklatera „Uczniowska balanga” („Dazed & Confused”)? Jeśli dorzucić do niego lubiącego sobie postrzelać do ludzi psychopatę, to macie streszczoną jednym zdaniem powieść Jacka Ketchuma – „Straceni”. Ketchum jest w naszym kraju znany dzięki powieściom „Dziewczyna z sąsiedztwa” i „Poza sezonem”. „Straceni” uznawani są za najdojrzalszą powieść pisarza i nikt po jej przeczytaniu nie powinien mieć wątpliwości, że jest książką wyśmienitą. Ray Pye to typowy amerykański zły chłopiec. Popala trawkę, popija piwka i podrywa dziewczyny na swój niepokorny image. Jednak Ray kryje w sobie tajemnicę. Tajemnicę, którą zna dwójka jego przyjaciół – Tim i Jennifer. Oni byli z Rayem na biwaku tamtej nocy, kiedy zastrzelił dwie młode, Bogu ducha winne dziewczyny. Nie skazano go z braku dowodów, choć prowadzący sprawę policjanci byli przekonani o jego winie. Mijają cztery lata, jest rok 1969. Rok, kiedy amerykańskie dzieciaki giną w Wietnamie, Beatlesi konkurują z Rolling Stonesami na listach przebojów, a Charles Manson wpada z niezapowiedzianą wizytą do Sharon Tate i jej znajomych. Ray Pye ma się dobrze. Czuje się bezkarny, więc wciąż diluje, wciąż pije, ćpa i zalicza kolejne dziewczyny. I lepiej, żeby żadna, którą namierzy, nie odważyła się odmówić. Nasz kolega Ray zawsze dostaje to, czego chce...
nam zwyczajowo kino spod znaku Hollywood i literatura utrzymana w tym tonie. U niego śmierć to śmierć, w samej jej chwili kryje sie tylko strach, ból, niedowierzanie, że to się naprawdę dzieje, i okruchy zębów, które zgruchotała kula. Autor jest szczegółowy, lecz nie delektuje się opisem zbrodni. Pisze o niej bardziej jak dziennikarz relacjonujący zdarzenia, przez co zatracamy poczucie, że to fikcja. Wszystko się urealnia i czujemy tym większy strach, że Ray nie jest komiksowym geniuszem zbrodni, szalonym psychopatą, którego ścigają największe umysły kryminalistyki. To na pozór zwykły dzieciak, jakich setki mijamy na ulicy, z jakimi nasze dzieci spotykają się w szkole, z jakimi włóczą się wieczorami po mieście. To ktoś, kto może mieszkać klatkę obok, z kim stykamy się w naszym codziennym życiu. To ktoś, po kim nie spodziewamy się tego, że może stanowić dla nas śmiertelne zagrożenie. I to przeraża w „Straconych” najbardziej.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
JACK KETCHUM - Straceni (The Lost)
Dlaczego na wstępie odwołałem się do filmu Linklatera? Bo kluczowe dla klimatu powieści Ketchuma – tak jak dla wspomnianej „Uczniowskiej balangi” – jest nakreślenie tła kulturalno-społeczno-politycznego Stanów Zjednoczonych w końcówce lat 60. Realiów małej mieściny, gdzie wielkie wydarzenia płyną zupełnie obok, czasem tylko odbijając się echem (jak wojna w Wietnami i jej ofiary lub przystanek Woodstock), a wszystko toczy się swoim stałym, utartym rytmem. Największą zaletą powieści Ketchuma jest I w takie senne, można by powiedzieć jej naturalność. Nie ma w niej nic z teatral- sielskie realia wkrada sie nagle i brutalnie nych przedstawień zbrodni, jakie serwuje śmierć i szaleństwo.
83
DĄŻĄC DO NIEOSIĄGALNEJ PERFEKCJI dobrą powieść. Powieść o uporze, marzeniach i sile do ich spełnienia. Ale od początku. Chris Achilleos urodził się w 1947 roku, w małej wiosce nieopodal Famagusty na Cyprze. Tam też spędził pierwsze dwanaście lat swego życia. Życia, które upływało w niemal sielankowej atmosferze. Z dala od wpływów popkultury Chris i jego przyjaciele Sama historia jego życia jest materiałem na na swój sposób kształtowali własną kreatywność. Odgrywanie bitew, wcielanie się w dzielnych Greków czy Spartan było codziennym zajęciem dzieciaków. I pierwsze prace Chrisa Achilleosa, które powstały już w szkole artystycznej w Londynie były pełne nawiązań do tych właśnie dziecięcych zabaw. Drugim źródłem, dzięki któremu rozwinęła się wrażliwość artystyczna Chrisa były filmy w kinie, które oglądał bardzo często – jego ojciec pracował przy obsłudze projektora kinowego. Echa takich tytułów jak „Dziesięć przykazań”, „Aleksander Wielki”, „Karmazynowy pirat” czy wreszcie „Lawrence z Arabii” do dziś pobrzmiewają w jego pracach.
Text: Bogdan Ruszkowski
Dziś pogadamy o artyście, który w Polsce jest bardzo znany. Nawet czasami nie wiecie, że go znacie. Ale przeglądając na przykład katalogi z tatuażami czy oglądając okładki gier lub książek albo filmy takie jak „Heavy Metal” czy „Willow” - obcujecie z Chrisem Achilleosem.
Sytuacja rodziny Achilleosów zmieniła się po śmierci ojca. Niepewna sytuacja polityczna w ojczystym kraju, bieda która ogarnęła Cypr, zmusiły matkę i czwórkę dzieci do wyemigrowania do Londynu. Był
studiów nauczył się dyscypliny technicznej. Wtedy też zdarzyły się dwie ważne rzeczy w jego życiu: poznał prace Franka Frazzety (okładki do „Conana”) i nauczył się pracować aerografem. To pierwsze pozwoliło mu do końca już ukierunkować swoje zainteresowania artystyczne, to drugie – nowe wówczas narzędzie – zdołał opanować do perfekcji.
rok 1959, Chris Achilleos miał wówczas 12 lat. Poczucie izolacji wywołane osamotnieniem, nieznajomością języka, a także paskudna pogoda (w porównaniu ze słonecznym Cyprem) spowodowały, że Chris począł uciekać w świat marzeń – wtedy zaczęła się jego fascynacja komiksami. Dzięki komiksom Chris uczył się języka swego nowego kraju, ale także odnalazł swoje powołanie. Komiksy takich mistrzów, jak Frank Bellamy i Luis Bermejo zaczarowały Chrisa Achilleosa i miały olbrzymi wpływ na jego całą późniejszą twórczość. Kiedy w 1966 Achilleos roku ukończył szkołę, za namową nauczyciela plastyki zdał do Hornsey College of Art. Sztywne ramy programu nauczania nie pozwalały mu w pełni rozwinąć skrzydeł – większość wykładowców nie tolerowała upodobań Chrisa do ilustracji pełnych barbarzyńców z zakrwawionymi mieczami. Ale Achilleos nie poddawał się. Zdobył pierwsze zlecenie na ilustracje do książki o lądowaniu na Księżycu. W ostatnim roku
Po ukończeniu studiów Chris Achilleos pracował jako ilustrator w czasopiśmie o tematyce historycznej, które niestety upadło po pół roku. Bezrobotny, zdesperowany artysta szukając rozwiązania swych problemów zaczął przyglądać się okładkom książek wydawanych w Wielkiej Brytanii. Były lata 70., pierwsza fala „nowej fantastyki” zalewała rynek wydawniczy. Po rozeznaniu rynku Achilleos napisał do wielu wydawnictw listy, w których zupełnie nieskromnie przekonywał, że potrafiłby narysować okładki o wiele lepsze niż te obecne. Jedno z wydawnictw – Brian Boyle Associates poprosiło go o portfolio. Portfolio spodobało się i wkrótce dostał pierwsze zlecenie – ku jego radości były to okładki do przedruku trylogii o Conanie. Ilustracje Achilleosa zastąpiły te z amerykańskiego wydania – autorstwa Franka Frazzety. Po tym zleceniu wydawnictwo zatrudniło Chrisa Achilleosa na pełen etat. Jak sam artysta mówi – praca tam ukształtowała go do końca i nauczyła więcej niż studia w Hornsey Collage of Art. Tworzył ilustracje do książek s-f, horrorów, powieści historycznych. Potem przyszły zamówienia na ilustracje do prestiżowego „Men Only” - powstał cały cykl soft erotyki. Również w tym okresie powstały prace do „Do-
85
ctor Who” czy „Elric” Michaela Moorocka. Achilleos połączył prace przy reklamach ze swoją pasją – trafił na dobry moment bowiem fantastyka i ilustracje fantastyczne były wówczas bardzo popularne.
wodował, że studenci sztuki zaczęli uczyć się rysować tak realistycznie jak Achilleos. Kolejny album - „Meduza” z 1988 roku został przygotowany już po to by pokazać jak powstają prace Achilleosa.
W 1978 roku wydany został pierwszy album z pracami Chrisa Achilleosa - „Piękna i Bestia”. W 1980 roku Chris Achilleos trafił do przemysłu filmowego. Powstało jego najbardziej znane chyba dzieło – film animowany „Heavy Metal”. W 1984 r. pracował przy scenografii do „Star Trek”, w tym roku także dostał wyróżnienie dla najlepszego artysty malującego techniką aerografu. Potem przyszły dwa chude lata – recesja na rynku, brak zleceń, rozwód. Jedyną ucieczką od problemów była praca nad nowym albumem.
Praca przy filmie „Willow” dla Lucasfilm, seria kolekcjonerskich kart dla wydawnictwa Dragon’s World, olbrzymie nakłady albumów „Syreny” i „Meduza” - wszystkie te sukcesy umocniły pozycję Achilleosa w świecie fantastyki. I tak trwa to do dziś. Do dziś bowiem powstają nowe prace, które Chris Achilleos tworzy korzystając zarówno z aerografu jak i gwaszu, akryli i akwareli, węgla, oleju – wszystkich dostępnych technik malarskich. Ta różnorodność w połączeniu z niesamowitym realizmem, wyczuciem proporcji i koloru powoduje, że prace Chrisa Achilleosa są jednymi z najbardziej rozpoznawalnych i lubianych także w Polsce (Chris Achilleos był gościem Polconu w 2007 roku). A sam Achilleos ciągle żyje w zgodzie ze swym mottem wypisanym na desce kreślarskiej, przy której pracuje: „Dążyć do nieosiągalnej perfekcji – to jest sens wszystkiego”.
Album „Syreny” (wydany w Polsce przez wydawnictwo Amber w latach 90.) ukazał się w 1986 roku i na nowo rozbudził zainteresowanie pracami Achilleosa. Prosty zabieg – umieszczenie w albumie rysunków ołówkowych, koncepcyjnych – spo-
86
także technikę malowania gwaszami, a także same obrazy nimi namalowane. Technika gwaszu różni się od akwareli głównie tym, że obrazy malowane gwaszem mają „pełne” kolory, a nie prześwitujące, jak w akwareli. Akwarela − nazwa techniki malarskiej i jednocześnie nazwa obrazów wykonywanych tą techniką. Technika ta polega na malowaniu rozcieńczonymi w wodzie pigmentami na porowatym papierze, który szybko wchłania wodę. Rozcieńczone pigmenty nie pokrywają całkowicie faktury papieru lecz pozostawiają ją dobrze widoczną. Z tego względu na efekt końcowy bardzo duży wpływ ma barwa i faktura samego papieru. Obrazy malowane tą techniką mają Ps. Dziękuję Chrisowi Achilleosowi za zwykle delikatną, zwiewną kolorystykę, wyrażenie zgody na publikacje jego prac. gdyż możliwe tutaj do uzyskania barwy to A jeśli chcecie bliżej poznać artystę to za- głównie barwy pastelowe. praszam na jego stronę: www.chrisachilleFarby olejne – rodzaj wolno wysychająos.co.uk . cych farb o konsystencji pasty lub płynnej, A na koniec – mały słowniczek podstawo- w których cząsteczki pigmentu zawieszone są w nośniku, oleju, zwykle roślinnym. wych pojęć: Aerograf – miniaturowy „pistolet” do malowania precyzyjnego. Ręczne narzędzie niewielkich rozmiarów, służące do malowania metodą rozpylania farby przez strumień powietrza. Ślad farby charakteryzuje się równomiernym kryciem z rozmytymi brzegami. Charakterystyczną cechą przy używaniu tej techniki malowania artystycznego jest sposób tworzenia się kolorów pośrednich – odcieni przez nakładanie na siebie kolorów podstawowych. Gwasz – farba wodna z domieszką kredy lub bieli (od XIX wieku ołowiowej lub cynkowej), nadającej jej właściwości kryjące, oraz gumy arabskiej będącej spoiwem. Znana w Europie od średniowiecza, stosowana głównie w XVII i XVIII wieku, choć popularna do dzisiaj. Mianem tym określa się
88
Farby akrylowe - pojawiły się na rynku w latach 50. XX wieku, najpierw w Stanach Zjednoczonych i Meksyku, a potem w Europie. Pierwotnie zaprojektowano je do malowania zewnętrznych ścian budynków nadmorskich, narażonych na stałą wysoką wilgotność powietrza i zasolenie. Ich zalety i możliwość łatwego modyfikowania ich własności do różnych celów spowodowały, że rozpowszechniły się także jako farba do wnętrz, artystyczna i poligraficzna. W zastosowaniach artystycznych mogą być kładzione grubo jak farby olejne lub cienko przeźroczystymi warstwami. Nie posiadają tak dużej gamy kolorystycznej jak farby olejne czy temperowe. Mogą być zastosowane do malowania na niemal każdej powierzchni, w tym nawet na szkle.
podbija Warszawę!
W dniach 18-19 marca Warszawa stała się świadkiem jedynego w swoim rodzaju festiwalu kiczu, tandety i (nie)uzasadnionej golizny. Wszystko to za sprawą ekipy VHS HELL, która postanowiła po raz pierwszy odwiedzić stolicę. Na dwie noce klub Eufemia zamienił się w całonocną wypożyczalnię wideo rodem z lat 90. Goście lokalu mieli okazję zapoznać się z najbardziej kuriozalnymi pozycjami filmowymi, które kiedykolwiek ukazały się na taśmie. Piątkowy pokaz otworzył „Hard Ticket Hawaii” – piękna opowieść o miłości cielesnej i niepotrzebnych dialogach, w której pierwsze skrzypce grał nieustraszony Ron „plastikowa twarz” Moss (i jego bazooka) oraz oddział skąpo odzianych agentek. Pasjonująca walka bohaterów z krwiożerczym wężem zarażonym komórkami raka podbiła serca publiczności wywołując niekontrolowane salwy śmiechu, oklasków i głośnych komentarzy. Spośród innych kultowych produkcji, które poruszyły widzów należy wymienić m.in. „Samurai Cop”, „Deadly Prey”, „Brain Damage”, „Hollywood Cop”, czy „Killer Clowns from Outer Space”.
„Jesteśmy miło zaskoczeni ciepłym przyjęciem. Publika dopisała, aktywnie uczestnicząc w seansach. Już teraz mogę zdradzić, że pojawiły się kolejne propozycje i na pewno wrócimy do stolicy z następnym pokazem VHS HELL” – skomentował Krystian Kujda, organizator VHS Hell, po zakończeniu dwudniowego maratonu. Pozostaje więc trzymać za słowo i oczekiwać wkrótce kolejnej, sentymentalnej podróży po fascynującym świecie kina klasy B.
Text: Tymoteusz Raffinetti
Obsługa lokalu w postaci drużyny dzielnych hipsterskich barmanów zręcznie dostarczała złaknionej wrażeń publice odpowiednich procentów. Do wyboru była Krwawa Mary lub piwo browarów Kostancin i Okocim. W razie głodu istniała możliwość skosztowania wegańskiej pizzy. Miejsce okazało się przytulne, momentami może trochę ciasne, lecz nie przeszkodziło to w zorganizowaniu w sobotę równolegle do pokazów, koncertu zespołu The Obligatory Niggers.
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Videograf II 20l0 Ilość stron: 27l
Robert Cichowlas ubolewał kiedyś na swoim blogu, że wydawcy chcąc zachęcić czytelnika piszą o autorze, iż jest to polski Stephen King. Zgadzam się z nim. Jest jeden King, jest jeden Darda – na szczęście. Dość już nieudolnych klonów amerykańskiego mistrza. Czas na Polaków piszących dobre horrory. A Stefan Darda udowadnia, że można. Można napisać dobry horror w polskich klimatach. Druga część powieści „Czarny Wygon – Starzyzna” to kawał porządnej roboty. Pamiętacie jak zakończyła się pierwsza część? Pytania bez odpowiedzi, zagadki bez rozwiązania. Z niecierpliwością czekaliśmy czy Stefanowi uda się pociągnąć dalej mroczną historię wioski zaginionej w czasie. Udało się. Druga część zaczyna się niemal dokładnie w tym momencie, w którym kończyła się część pierwsza. Już od pierwszych stron wiemy, że Witoldowi Uchmannowi udało się dotrzeć do Starzyzny. Trochę wbrew woli, trochę na przekór sobie. Czy da radę rozwiązać zagadkę zapomnianej wioski? Czy uda się zdjąć klątwę zatajenia? O tym przekonacie się sami, czytając „Starzyznę”. Będzie groźnie, będzie strasznie... tym bardziej, że zmieniły się prawa obowiązujące w Starzyźnie. Dla Witolda Uchmanna wioska będzie jeszcze bardziej niebezpieczna niż dla Rafała Gielmudy. Operuję tu nazwiskami głównych bohaterów zakładając, że znacie pierwszą część powieści. Nie da się bowiem czytać „Starzyzny” bez znajomości pierwszego tomu. Mamy do czynienia z jedną powieścią podzieloną na dwie części.
W porównaniu do części pierwszej, druga jest zdecydowanie bardziej mroczna. Klimat powieści robi się ciężki, położenie Witka – zagubionego w Starzyźnie - wydaje się beznadziejne. Nie będę spoilerować – warto samemu poznać powieść. I chociaż z początku jej budowa może drażnić – znowu mamy, jak w pierwszej części, budowę szkatułkową: opowieść w opowieści – to akcja i wydarzenia szybko pozwalają wczuć się w motywy i działania postaci. Zresztą dzięki takiej budowie znowu wydarzenia możemy poznać z trzech różnych perspektyw, a to pozwala na lepsze zrozumienie wydarzeń. Dowiemy się wreszcie co spowodowało klątwę zatajenia, jak potoczyły się losy Witka. Ale mam wrażenie, że na Czarny Wygon razem ze Stefanem Dardą jeszcze niejedną wycieczkę odbędziemy. Bo w powieści „Starzyzna” zostaje jeszcze kilka wątków, które nie znajdują wyjaśnienia. Wiemy co spowodowało rzucenie klątwy na wioskę, ale kto ją rzucił? Po co bohaterom pojawiają się duchy bliskich? Co wreszcie się stało z Rafałem, jego córką i innymi mieszkańcami Starzyzny?... i jeszcze kilka pytań, dla których nie widzę odpowiedzi. No chyba, że to specjalny zabieg autora i odpowiedzi mamy sobie udzielić na własną rękę... Ja tam bym wolał jednak przeczytać kolejną powieść która kontynuowałaby wątki z „Czarnego Wygonu”. Bo ta opowieść niesie ze sobą olbrzymi potencjał.
Text: Bogdan Ruszkowski
STEFAN DARDA - Czarny Wygon. Starzyzna
Z czystym sumieniem mogę tę powieść polecić wszystkim miłośnikom grozy. Wreszcie w polskim horrorze coś drgnęło. Najpierw nieśmiało, delikatnie... a od dłuższego czasu coraz prężniej. Tak trzymać, Panowie!
91
SKYLINE SKYLINE USA 2010 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Colin Strause Greg Strause Obsada: Eric Balfour Scottie Thompson Brittany Daniel David Zayas
X
Text: Bogdan Ruszkowski
X X X X
W „Skyline” prezydenta nie uświadczymy. Amerykańscy chłopcy pojawiają się tylko na chwilę stanowiąc ładne mięso armatnie. Z drugiej strony – nic nie poradzę na to, że lubię takie rozpierduchy jak w „Dniu Niepodległości” czy „2012”. No i w „Skyline” też trochę takich rozpierduch mamy. Wydawać by się mogło, że to film idealny. I przez pierwsze dziesięć minut miałem nadzieję, że oto oglądam coś naprawdę nowego w kinowej fantastyce... Niestety
– daremne żale, próżny trud... „Skyline” mimo, że się zapowiada naprawdę dobrze, jest totalną klapą. I nie położyły go ani efekty specjalne, ani tematyka. Klęską tego filmu jest scenariusz. Oto w nocy nad Los Angeles zapalają się i spadają na ziemię niezwykłe błękitne światła. Grupa przyjaciół obserwuje je z wieżowca, w którym spotkali się na imprezie. Nagle jeden z nich niknie wciągnięty przez błękitne światło. Rankiem z dachu wieżowca nasi bohaterowie obserwują przybycie floty Obcych. Statki wciągają promieniem błękitnego światła setki ludzi. Pojawiają się roboty - potwory? - przeszukujące budynki. Nasi
Nastała moda na filmy z gatunku fantastyki kameralnej. „Dystrykt 9”, „Projekt: Monster”, „Znaki”. No i dobrze. Bo znudziło mi się oglądanie jak Amerykańscy Chłopcy Kopią Wrogów Po Zadkach. I w tle ta amerykańska flaga i obowiązkowo prezydent wygłaszający orędzie do dumnego narodu Ameryki.
92
bohaterowie zostają sami w wieżowcu, próbując podjąć decyzję co dalej, dokąd uciekać... Zapowiada się nieźle? No niestety... z czasem jest coraz gorzej. Podobały mi się w tym filmie dwie rzeczy – efekty specjalne, które jak na film za zaledwie 10,5 mln dolarów były rewelacyjne. Fajnie zaprojektowane statki Obcych, nieźle zrobione potwory, bardzo dynamiczna scena ataku na okręt-bazę. Naprawdę nieźle – efekty spokojnie na poziomie „Dnia Niepodległości”. Druga rzecz, która mi się podobała – pokazanie wydarzeń oczami zwykłych ludzi zaplątanych w konflikt, który ich przerasta, bez pomocy z zewnątrz. Wszystkie wydarzenia obserwujemy z ich punktu widzenia. Nie ma tutaj żadnych patetycznych scen z prezydentami czy żołnierzami bohatersko oddającymi życie za innych. A nie podoba mi się... cała reszta.
Po pierwsze – gra aktorska – jeśli można w ogóle o czymś tutaj takim powiedzieć – jest poniżej krytyki. Takich „drewniaków” nie widziałem w filmie już dawno. Po drugie – scenariusz, który woła o pomstę do nieba. Dziury logiczne są większe niż te w naszych drogach. Niektóre sceny sprawiają, że człowiek wybucha niepohamowanym śmiechem (ach ten świecący mózg obcego na siekierze). No i zakończenie. Szczęka mi opadła i miałem ochotę walić głową w ścianę, że zmarnowałem czas na coś takiego. Powiem Wam, że jeśli film da się jakoś oglądać to finał po prostu jest tak wkurzający, nielogiczny i... po prostu tak niemożliwie głupi, że psuje jakąkolwiek wcześniejszą przyjemność z obejrzenia „Skyline”. Podsumowując: kolejna zmarnowana szansa. To mógłby być hit na miarę „Dystryktu 9”, a jest ogłupiająca papka z niezłymi efektami. A przecież nie na samych efektach film zbudowano.
93
--------------------------------------
Ocena: 3/6
Wydawca: Fabryka Słów 20l0 Ilość stron: 265
Najnowsza książka Pawła Siedlara niestety trochę mnie zawiodła. Spodziewałem się po tym – świetnym zresztą – autorze kolejnej porcji solidnej grozy, jaką zaserwował np. w tomie „Opowieści okrutne”. Niestety nie jest tak dobrze. A szczerze mówiąc: jest kiepsko. Na zbiór „X3” składają się trzy dłuższe historie, z których jedna jest słaba, druga dobrze napisana, ale przewidywalna i przez to nudna, a trzecia - najlepsza, ale za to odgrzewana (wcześniej opublikowano ją w debiutanckim tomie Siedlara „Biurko z kaukaskiego orzecha”). I niestety ta odgrzewana historia ratuje honor całego zbioru. Pierwsza z historii, o przydługawym tytule „Złe w ziemi siedzo, systko o nos wiedzo...” to opowieść o malarzu przeżywającym zarówno kryzys twórczy, jak i kryzys małżeński. Dla uleczenia tak duszy, jak i relacji rodzinnych wyjeżdża więc z żoną i dziećmi do leśniczówki. A tam zaczynają dziać się dziwne (i straszne jednocześnie) rzeczy, które mogą mieć związek z miejscowymi legendami, a także tragicznymi zdarzeniami z czasów wojny... Ta historia mogłaby być całkiem dobrym kawałkiem horroru, gdyby nie wykorzystanie tanich, schematycznych kreacji negatywnych bohaterów, jakby rodem z opowieści Howarda o Conanie, które psują napięcie i wypadają bardzo kiczowato, odzierając całą historię z tajemnicy i swoistego, mrocznego uroku. W dodatku, jeśli połączenie brutalnych, krwawych scen z wyuzdaniem i erotyką nawet by się sprawdziło, to dominujący w pewnych momentach, pilipiukowski humor trywializuje wydźwięk całej historii
i nie tyle śmieszy, co ośmiesza bohaterów. A to sprawia, że całe uzyskane przez autora chwilę wcześniej napięcie znika w jednej chwili. Kolejna w zbiorze historia - „Ewolwenta w cieniu wysokich kominów” (znów przydługi tytuł) - trzyma równy poziom i jest naprawdę zgrabnie napisana. Opowiada o świecie po jakiejś tajemniczej katastrofie, która wyniszczyła ludzkość, aż pozostał na niej tylko nasz główny bohater. Historia dobrze wpisuje się w tendencje apokaliptyczne czasów Zimnej Wojny, kiedy cały świat bał się nuklearnej zagłady, a pisarze SF skrzętnie to wykorzystywali. Dla miłośników takich historii, jak „Gedeon” Morta Castle’a to będzie naprawdę niezły kawałek prozy. Niestety dla współczesnego fana horroru może być po prostu nudna. Jest w niej klimat grozy, jest osamotnienie, izolacja poprzez samotność i depresyjny nastrój bezsensownej chęci przetrwania, jednak w całej historii zbyt mało się dzieje, by uznać ją za dobrą. Brak w niej akcji, brak zdarzeń, które ścisnęłyby czytelnika za gardło. To świetnie odmalowany świat postapokaliptyczny, to doskonały wstęp do powieści, ale jako opowiadanie niestety nie potrafi się obronić.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
PAWEŁ SIEDLAR - X3
„Biurko z kaukaskiego orzecha” to natomiast najlepszy kawałek prozy, jaki Siedlar kiedykolwiek napisał: opowieść o człowieku i jego tragicznym losie, a jednocześnie cofnięcie się w mroczną przeszłość Krakowa, do czasów hitleryzmu i żydowskiego getta. To opowieść, którą mógł napisać Hłasko, gdyby tylko chciał w swej twórczości opisywać duchy.
95
Dylan Dog
Morgana / Opowieść o nikim (Morgana / Storia di nessuno)
............................................................................ Tłum. Jacek Drewnowski Egmont 2011 192 strony
Text: Tymoteusz Raffinetti
Żywe trupy, przeraźliwe sny, nieznana miłość – z dnia na dzień życie Dylana zamienia się w prawdziwe piekło. Kim jest piękna nieznajoma, która z niewyjaśnionych przyczyn przyjeżdża go odszukać? Czemu pani Trelkovski jest tak zaniepokojona? W końcu, jaką rolę w tym wszystkim odgrywa odwieczny wróg detektywa, tajemiczy Xabaras? Po ukazaniu się 11 tomów zawierających pojedyncze opowieści o przygodach Dylan Doga, Egmont postanowił zmienić strategię wydawniczą. Po kilku latach przerwy „detektyw mroku” powrócił więc w grubych zeszytach zawierających po
dwie łączące się fabularnie w jedną całość historie. W taki oto sposób kwiecień 2010 przyniósł ze sobą „Zamek Grozy” (oryg. „Il castello della paura” nr 16) oraz „Damę w czerni” (oryg. „La dama in nero” nr 17). Na kolejny tom przyszło czekać do lutego 2011. „Morgana” (nr 25) i „Opowieść o nikim” (oryg. „Storia di nessuno” nr 43) opowiadają o dalszym ciągu wydarzeń znanych ze „Świtu żywych trupów” (oryg. „L’alba dei morti Vivendi” nr 1). Powrócił więc demoniczny Xabaras wraz ze swoją hordą ożywieńców. Po raz pierwszy w przypadku polskich wydań, Dylan zmaga się nie tylko z potwornym przeciwnikiem, ale także z własną przeszłością. „Opowieść o nikim” w oryginale ukazała się 18 miesięcy po „Morganie”. Skoro twórca komiksu, Tiziano Sclavi postanowił udostępnić oba zeszyty w takim odstępie czasu, widocznie miał w tym jakiś cel. Wyraźnie nie zauważył tego niestety polski wydawca. Otóż cała frajda z czytania przygód Dylana to stopniowe poznawanie jego historii, pojedynczych sekretów dotyczących przeszłości detektywa.
W przypadku gdy dostajemy natomiast za jednym zamachem dwie opowieści odwołujące się do genezy bohatera, w dodatku osadzone w realiach pogranicza jawy i snu, początkujący czytelnik może co najmniej lekko się zirytować.
żart Groucho nawet zręcznie się udało przetłumaczyć), to „Morgana” dosłownie leży i dogorywa. Kwestie wypowiadane przez bohaterów często wypadają sztucznie i kompletnie nie komponują się z klimatem opowieści.
Pomimo tej niezbyt fortunnej moim zdaniem decyzji Egmontu, same opowieści prezentują najwyższy poziom zarówno pod względem fabularnym jak i artystycznym. Wprawdzie Angelo Stano to nie Corrado Roi, ale nie można mu odmówić świetnej kreski. Szkoda tylko, że równie dobrze nie wypada tłumaczenie. Z całym szacunkiem dla pana Jacka Drewnowskiego, ale w przypadku Dylana niestety nie wykonał dobrej roboty. Podczas gdy „Opowieść o nikim” jeszcze się pod tym względem jakoś broni (jeden
Nie polecam tej pozycji na początek przygody z Dylan Dogiem. Warto najpierw zapoznać się z wcześniejszymi wydaniami, w tym obowiązkowo ze „Świtem żywych trupów”, a ostatnie dziecko Egmontu najlepiej rozdzielić sobie na dwie porcje. Wyjaśniając pokrótce końcową ocenę, komiks sam w sobie zasługuje bez wahania na 6, lecz za tłumaczenie nie jestem w stanie wystawić więcej niż 2. Dedykuję więc tę notę wydawnictwu z życzeniem szybkiej i sprawnej zmiany tłumacza.
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Replika 20l0 Tłumaczenie: Mateusz Kopacz Ilość stron: 332
„Czerwony kościół” to pierwsza opowieść grozy autorstwa Scotta Nicholsona na polskim rynku. Ten skądinąd ceniony za naszą zachodnią granicą pisarz, swoją debiutancką powieść napisał w roku 2002, a przyniosła mu ona spory rozgłos. W Polsce jego twórczość dopiero zaczyna być zauważana.
komisarzowi Littlefieldowi i detektyw Sheili, którzy nie potrafią wyjaśnić, kto w drastyczny sposób zabija ludzi, w jakim celu i dlaczego nie ma absolutnie żadnych dowodów? Co jakiś czas dochodzą do nich słuchy o dziwnym cieniu (innym razem jest to zjawa, jeszcze innym potwór), który pojawia się w okolicach kościoła, bądź też na jego wieży. Podobno żywi Wspomniany „Czerwony kościół” jest się krwią i tylko czeka, aby po raz kolejny horrorem przed duże „H” (ale bynajmniej zaatakować. nie klasy „H”). Przede wszystkim wyróżnia się mocną osią fabularną. Wielowąt- Ciekawe jest to, że Littlefield przyznaje, kowość jest tu zasadniczym plusem, jed- iż wierzy, że kościół jest nawiedzony. Tak nak zaraz za nim na czoło wysuwają się naprawdę zmuszony jest stoczyć walkę kolejne atuty, ale o nich za moment. nie tylko z demonami, które powoli zaczynają mu się ukazywać, ale i z tymi W latach sześćdziesiątych XIX wieku atakującymi jego psychikę. został zbudowany kościół, który stał się siedzibą sekty głoszącej istnienie Powieść jest doskonałym czytadłem, Drugiego Syna Bożego. Sektą przewo- sprawiającym odbiorcy wiele frajdy. dził wielebny Wendel McFall, który był Klimat, nastrój, fabuła, dialogi i bohaświęcie (albo może raczej nieświęcie) terowie są nakreśleni bardzo rzeczowo przekonany, że Jezus nie był jedynym i wiarygodnie, dzięki czemu lektura posynem Boga. Jego zdaniem drugi syn wieści daje nie tylko mnóstwo zabawy, niebawem się odrodzi i unieważni naukę ale i satysfakcji. Jest to mocny horror, i cuda Jezusa Chrystusa. Kiedy jednak autentycznie przerażający, jeden z tych, Wendel McFall złożył w ofierze swoje o których łatwo się nie zapomina. Po dziecko, wierni powiesili go na drzewie. jego lekturze, za każdym razem, spoglądając na okładkę „Czerwonego kościoła” Kościół stał pusty dopóki nie kupił go będę myślała: „Ta książka jest naprawdę potomek Wendela, Archel McFall. Od tej straszna”. pory czerwony kościół staje się miejscem zemsty. W miasteczku Whispering Pines Polecam ją każdemu miłośnikowi horzaczynają dziać się dziwne rzeczy. Ta- rorów, także tym najbardziej wymagająjemnicze morderstwa zaprzątają głowę cym. Scott Nicholson nie zawodzi.
Text: Anita Błaszkowska
)
SCOTT NICHOLSON - Czerwony kościół (The Red Church
99
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Marek Grzywacz Błękitna róża
Grażyna usiadła na parapecie. Wieczorny wiaterek, bardziej już jesienny niż letni, był zimny i nieprzyjemny. Nie zamknęła jednak okna. Obserwowała bloki i wieżowce, tysiące świateł pokrywających ich ciemne sylwetki. Odetchnęła głęboko. Czuła, że dziś przyjdzie. Nigdy nie oznajmiał, po prostu się zjawiał, ale potrafiła już zgadnąć. Znali się w końcu ponad miesiąc. Uśmiechnęła się do własnych myśli. Pomyśleć, że poznali się tak trywialnie. Ona, młoda ekspedientka ze sklepu spożywczego, poznała ponadnaturalną istotę na zwykłej ławce w parku. Nie żeby zawsze siadała na takowych o trzeciej nad ranem. Była na potańcówce, parapetówce u koleżanki. Pokłóciła się ze swoim chłopakiem, tak ostro, że wybiegła po prostu z bloku, nie zważając na niebezpieczeństwa w ciemności. A potem po prostu usiadła i płakała. Schowała twarz w dłoniach, a gdy po kilku minutach uniosła głowę, on siedział na drugim końcu ławeczki pod łysiejącą brzozą. Uśmiechnął się do niej. – Witaj – powiedział cichym, niskim głosem. Przyciągającym. – Kim pan jest? – spytała przerażona, szykując się już do ucieczki. – Ważniejsza kwestia – zupełnie się tym nie zraził – kim pani jest? Skóra jego twarzy była taka gładka, oprócz dwóch zmarszczek, ciągnących się od nosa do podbródka. Ukazywały się, gdy utrzymywał delikatny uśmieszek. Jego oczy były niesamowicie błękitne. Tak głębokie spojrzenie zdarzało się rzadko. Czarne, kręcone włosy opadały mu na czoło. Z tą czupryną wyglądał trochę jak jakiś artysta. – Jestem Grażyna Janik – odpowiedziała, choć nie wiedziała czemu. – Piękne imię. Często przychodzisz tutaj nocą? – Nie... – Szkoda – stwierdził i machnął dziwnie ręką. Miał piękne dłonie, zadbane, nie jak
100
[ Marek Grzywacz - Błękitna róża ]
większość facetów, których znała. – Ja bywam tu często. Gdybyś ty tu bywała, pewnie jeszcze częściej. Chciała uciec od jego spojrzenia, ale nie mogła. Te oczy przyciągały. – Kim pan jest? – spytała ponownie. On uśmiechnął się szeroko i powiedział coś, co sprawiło, że nieomal parsknęła śmiechem. Na własne szczęście, powstrzymała się. – Jestem demonem, oczywiście. – Co? Czym? – wydukała tylko głupkowato. – Demonem. Nie wierzysz mi, Grażyno? – Nie wierzę. Wtedy jej pokazał. Zatopiła się w jego oczach i zobaczyła to dokładnie. Wieki trwania, wieki chodzenia po Ziemi. Wiele różnych widoków. Cierpienia, wojny, wielkie przełomy. A gdzieś z boku on. Upadły anioł, obserwujący, czasem przyczyniający się. Czasem zły, czasem dobry. Zwykle smutny. Zawsze samotny. Niemal nie wytrzymała tego nawału emocji. Czuła, że zaraz pęknie jej głowa. – Teraz wierzysz? – spytał. – Tak – wyszeptała. – Spotkamy się jeszcze, piękna istoto. Zapewniam – powiedział jeszcze niższym, hipnotyzującym głosem, a potem wstał i po prostu zniknął, zostawiając ją oszołomioną, nieco przerażoną, ale przede wszystkim... kompletnie zauroczoną. Przyszedł następnej nocy. A potem pojawiał się jeszcze wiele razy. I dziś też się zjawi, była pewna. Sama myśl o tym podniecała. Otworzyła oczy. Obok łóżka, na szafeczce nocnej leżała róża. Nie taka zwyczajna, pospolicie czerwona. Błękitna, dokładnie tej intensywnej barwy co jego tęczówki. To znak. Pojawi się, jak zwykle, o trzeciej nad ranem. Trzecia, jak mówił, zawsze była godziną demonów. Dbał o takie tradycje. Jednak był dżentelmenem. Róża pojawiała się pół godziny wcześniej. Dawał jej czas, by mogła odpowiednio się przygotować. Pobiegła do toalety. Ściągnęła z siebie zgrzebną koszulę nocną. Na pralce leżał komplet dużo lepszej bielizny, tak na wszelki wypadek. Założyła czarny staniczek, majtecz-
101
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
ki, pończoszki, a na to półprzeźroczystą haleczkę. Potem zrobiła sobie delikatny, ale efektowny makijaż. Chciała wyglądać dla niego nieludzko dobrze. Powiedział, że chce ją taką, jaka jest. Ale życie nauczyło ją, że dla mężczyzny trzeba się starać. Bo jeśli straci się jego zainteresowanie, to kaplica. A Grażyna uważała, że jeśli mężczyzna jest przepięknym demonem, to trzeba się starać jeszcze bardziej. Na szczęście przyciąganie spojrzeń facetów opanowała już w liceum. To była jedna z tych niewielu rzeczy, w których była naprawdę dobra. Wróciła do sypialni, położyła się. Nakryła się kołdrą i czekała. Punkt trzecia na suficie pojawiła się ciemna plama. Rosła, wirowała, pulsowała jak żywa. Po chwili wyłoniła się z niej blada muskularna ręka. Potem druga. Za nią tors, wyrzeźbiony jak u posągów, które widziała kiedyś w Rzymie na pielgrzymce. Potem twarz, nogi i cała reszta. Opadł delikatnie ku niej i po chwili leżał obok. Spojrzał prosto w oczy. – Witaj, kochana. – Wiedziałam, że przyjdziesz – odpowiedziała i uśmiechnęła się. – Wiem – stwierdził i natychmiast ją pocałował. Niemal od razu odpłynęła. Samo zetknięcie się z jego wargami, językiem... działało jak narkotyk. Zdjął z niej kołdrę i odrzucił gdzieś na bok. Chwycił ją w ramiona, oderwał usta od jej ust. Powąchał jej blond grzywkę. Potem położył delikatnie na plecach, skierował się w dół i wkrótce posmakował zapachu włosów z zupełnie innej strefy ciała. Głośno wciągnął powietrze, a ona jęknęła cichutko. Położył dłonie na piersiach, zaczął je lekko masować. Przyjemnie. Nikt w życiu tak jej nie pieścił. Po chwili rzucił się na nią, a ona pozwalała mu na wszystko. Złączyli się, poczuła ten słodki ból, gdy zaczął ruszać się w niej. Coraz mocniej, ale powoli. Brutalnie, ale z wyczuciem. Tak jak zawsze. Perfekcyjnie. – Będziesz ze mną, kiedy będę zasypiać? – spytała, gdy minęła euforia. – Będę tu, aż słońce zajrzy przez okno – obiecał. – Kochasz mnie? – Jak nikogo w moim długim, naprawdę długim życiu – odpowiedział, a Grażyna wiedziała, że jest szczery. Bo był. Czuła to w jego pocałunkach, w ruchach palca przeczesującego jej włosy, w skurczach jego muskuł.
102
[ Marek Grzywacz - Błękitna róża ]
Należał tylko do niej, a ona chciała należeć tylko do niego. Następnego ranka niemal spóźniła się na tramwaj. Sklep, w którym zatrudniła się jako ekspedientka, mieścił się bowiem w innej dzielnicy. Zapędził ją tam fakt, że na Pradze nie mogła znaleźć żadnej pracy. Po części dlatego, że o pracę w ogóle trudno, a po części dlatego, że jej byli rozpowiadali o niej różne rzeczy. A plotki rozchodziły się tu równie szybko, jak w jakiejś zaściankowej wiosce. Wbiegła na chwilę przed tym, jak drzwi zamknęły się z charakterystycznym dźwiękiem. Tramwaj ruszył powoli, a potem zaczął przyspieszać. Miała szczęście. Trafił się w miarę pusty i szybko wywalczyła sobie miejsce siedzące. Gdy spoczęła, rozejrzała się wkoło. Ludzie byli albo ponurzy, albo zaspani, jak to porankami w Warszawie bywało. Ze zdziwieniem zanotowała, że jedno siedzenie nie było zajęte, mimo że tłumek stojących uwieszonych na drążkach i uchwytach powiększał się. Nie zastanawiała się jednak nad tym. Jej uwaga skupiła się na tylko nieco młodszej dziewczynie, która siedziała przed nią. Czytała książkę i Grażyna wiedziała jaką. Teraz wszystkie dziewczyny zaczytywały się w nich. Opowieści o wampirach i innych wymyślonych stworach, które wiązały się ze śmiertelniczkami. Wielkie romanse, przygody i tym podobne historie. Grażyna całkiem niedawno sama pasjonowała się niektórymi z nich. Teraz już nie musiała. Sama przeżywała coś, co inne znajdowały tylko w tych czytadłach. Cieszyła się co prawda, że jej nadnaturalny kochanek nie był żadnym wampirem. Nie do końca rozumiała, dlaczego właśnie piękni krwiopijcy cieszyli się aż taką popularnością. Nie chciałaby, żeby wgryzał się w jej szyję w ramach gry wstępnej. To nieco obleśne, ktoś ssie ci krew prosto z żyły. Nie brzmi pociągająco. Grażyna miała swojego przystojnego demona, który po prostu ją kochał, a nie traktował jak obiad. Ha, sama mogłabym napisać coś takiego, pomyślała z pewną pychą. Materiału miała już aż nadto, a co jest trudnego w skleceniu z tego iluś tam stronek bajeczki? Jednak nie chciałaby zarabiać na własnej miłości. Nie zrobiłaby tego swojemu aniołowi, nigdy. Liczył się tylko on.
103
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Nie było go. Grażyna myślała, że zwariuje. Błękitna róża nie pojawiała się na jej stoliku już od tygodnia. Gdzie on jest, pytała samą siebie? Gdzie on się, do kurwy nędzy, podział? Wcześniej przychodził niemal codziennie, by zająć się swoją wybranką. A teraz go nie było. Spojrzała w okno. Zanurzone w mroku miasto pod pomarańczowym od świateł latarni niebem wydawało się teraz obce i wrogie. Przecież nie mógł odejść. Kochał ją tak bardzo. Więc czemu nie przychodził? Siadła na łóżku i zaszlochała cichutko. A potem głośniej, aż wybuchła płaczem na całego. Nie mogła się powstrzymać. Minął już niemal drugi tydzień, a jego nadal nie było. Chodziła jak struta. Nie mogła spać, spóźniała się do pracy, nic ją nie cieszyło. W końcu w akcie desperacji postanowiła wyjść na późną przechadzkę. Do miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Usiadła na tej samej ławeczce. Dochodziła trzecia. Czekała, niecierpliwie tupiąc obcasem białego kozaczka. Nic. Nie zjawiał się. Nic się nie działo, było całkowicie cicho, nie licząc kotów miauczących na śmietnikach i wiatru hulającego głośno gdzieś pomiędzy blokami. Nie poddawała się jednak. Pogrążyła się w rozmyślaniach, szukając odpowiedzi. Nie wierzyła, że mógłby ją opuścić. W jego słowach było tyle miłości, czuło się taką szczerość. Mówił, że chciałby z nią przeżyć wieki. Że nigdy nie spotkał i nie spotka drugiej takiej kobiety na Ziemi. Nie, to było wykluczone. Więc czemu zniknął? Nagle przyszła jej do głowy wielce niepokojąca myśl. W takich historiach jak ta, tylko że tych fikcyjnych z książek zawsze pojawiają się jacyś wrogowie. Zapewne po to, żeby utrzymać dreszczyk emocji. Jakieś złe wampiry, wilkołaki, cokolwiek. Czy w prawdziwym życiu mogło być tak samo? Nie wiedziała, nie znała przecież innych przypadków realnego romansu z czymś nierealnym. On jest demonem, tak? Więc co może mu zagrażać, zastanawiała się, anioły? Mieliby walczyć z cholernymi aniołami? A może odszedł, bo to Grażyna była zagrożona? To by do niego pasowało, stwierdziła. Kochał ją tak bardzo, że sam usunął się dla jej bezpieczeństwa. Wzdrygnęła się. Może ktoś chciał ją porwać? Ukraść mu, by pognębić
104
[ Marek Grzywacz - Błękitna róża ]
jej ukochanego, by zmusić go do czegoś? W takich historiach, tych fikcyjnych, często się to zdarzało. Grażynę przeraziła ta myśl. Jeśli miałoby porwać ją coś strasznego, chyba zeszłaby na miejscu na serce. Chociaż z drugiej strony... Było w tym coś romantycznego: zabrana przez nieznane siły, a demoniczny kochanek spieszy na pomoc, bez względu na wszystko. Na pewno było to bardziej ekscytujące niż jej wcześniejsze doświadczenie z tej samej półki, które sprowadziło się do dwóch licealistów bijących się o nią na boisku szkolnym. Pogrążyła się w tych ni to rozmyślaniach, ni to fantazjach. Bo rzeczywistość była straszliwie prozaiczna, jak na cały ten bałagan. Jej ukochany nadal się nie pojawiał. Otworzyła oczy, wyrwana ze snu jakimś szmerem. I zobaczyła to, na co tak długo czekała. Błękitna róża, tak świeża, tak śliczna, spoczywała na szafce nocnej. Gdy Grażyna zapaliła szybko lampkę, zobaczyła, że na jej płatkach iskrzyły się kropelki rosy. Zamarła, zachwycona widokiem. Wróciła jej nadzieja. Wtedy odwróciła się i zobaczyła postać siedzącą na parapecie. Jej kochanek pojawił się wcześniej, ale nie przejęła się tym. Spojrzał na nią, potem bardzo powoli ruszył ku łóżku. Skopała kołdrę na ziemię, zdjęła szybko koszulę nocną. Usiadł koło niej. Wyciągnął dłoń, dotknął delikatnie podbródka. Zbliżył się, przytulił ją mocno. – Gdzie byłeś? Co się stało? – spytała, choć wolałaby milczeć, cieszyć się bliskością jego nieludzko ciepłego ciała. – Nigdzie. Nic – odpowiedział lakonicznie. – Umierałam ze strachu. Zamiast powiedzieć coś więcej, zaczął głaskać jej plecy. Potem wypuścił ją z objęć, położył palec na ustach, a drugą ręką zaczął masować pierś. Potem skierował ją niżej, jeszcze niżej. Jęknęła cichutko. I nagle przestał. – To bez sensu – stwierdził i odsunął się od niej. – Co jest bez sensu? – Była zaskoczona ponad wszelką miarę. – Nadszedł czas pożegnania. Z tego związku nic już nie będzie, moja droga, słodka Grażynko.
105
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
– Co? – wrzasnęła. Nie rozumiała o co chodzi. – Rzucasz mnie? – Wręcz przeciwnie – mówiąc to, uśmiechnął się dziwnie. Gdyby to nie był on, mogłaby nawet powiedzieć, że nieprzyjemnie. – Zostaniesz ze mną na zawsze... W pewnym sensie, oczywiście. Zanim zdążyła zareagować, demon wzniósł się w górę i wylądował z powrotem na parapecie. Chciała ruszyć za nim, ale nagle jakaś niewidzialna siła pchnęła ją ku poduszce i przycisnęła do łóżka. Jej oczy zrobiły się szerokie jak spodki. Strach i niezrozumienie, tylko te uczucia kotłowały się teraz w jej głowie. Chciała krzyknąć. Nie mogła. Sparaliżowana, nie była w stanie nawet drgnąć. – Żegnaj, różyczko – wyszeptał demon. Nagle z prześcieradła zaczęły wyrastać łodygi. Usiane cierniami. Zaczęły się ruszać wokół Grażyny, rozrastać się, aż w końcu owijać nieruchomą kobietę. Czuła, jak kolce wbijają się w jej ciało, ale nic nie mogła zrobić. Potem przyszedł ból. Gdy była już na skraju utraty przytomności, usłyszała cichy śmiech. I wtedy łodygi zacisnęły się wokół jej szyi, boleśnie wpijając się w skórę cierniami. Nie mogła wciągnąć powietrza. Nie mogła oddychać. Dusiła się! – Nie martw się, kochanie – rzekł demon, choć ona już nie była w stanie słuchać. – Będę z tobą aż do końca. I rzeczywiście, stał przy łóżku, nieruchomo jak rzeźba, aż w końcu brak powietrza zabił jego kochankę. Demon pojawił się w ogrodzie swojego domu, w zaświecie nieosiągalnym i niepostrzegalnym dla ludzi. Na rękach niósł ciało Grażyny. Powolnym krokiem ruszył ścieżką do miejsca, które przygotował dla niej. Jedynymi roślinami, jakie tu hodował, były różane krzewy, kwitnące błękitnie. W końcu dotarł do dołka w ziemi, dokładnie wcześniej wymierzonego. Delikatnie i ostrożnie ułożył w nim ciało kochanki. Potem stanął nad grobem, spojrzał na kobietę ostatni raz. Pstryknął palcem i ziemia, która zalegała obok, ułożona w symetryczny kopczyk, samoistnie zasypała dołek. Pstryknął palcem po raz drugi. Po chwili pojawił się fragment zielonej łodyżki, wstrzelił w górę. Pokazały się ciernie, listki, a w końcu kwiaty. Po niespełna minucie w miejscu spoczynku Grażyny rósł już krzew.
106
[ Marek Grzywacz - Błękitna róża ]
Ustrojony błękitnymi różami. Demon podszedł do lodówki. Wyjął karton napoju i nalał trochę do długiej szklanki. Wrócił do głównego pokoju i usiadł w zdobnym, antycznym wręcz fotelu. Upił duży łyk. Oblizał się. Zawsze powtarzał: mrożona herbata jest najlepszym wytworem małp od czasów biblijnych. No, może oprócz paranormalnego romansu. O tak, los biednej Grażynki przypomniał mu, jakim cudownym wynalazkiem były te książki. Wystarczyło tylko dobierać kochanki, które wchłonęły odpowiednią dawkę takiej literatury, a potem wszystko działo się samo. Dzięki autorkom spisującym swoje fantazje erotyczne o wampirach, wilkołakach i innych wymysłach, przez ostatnie lata praktycznie nie musiał się wysilać. Kiedyś było nieco trudniej. Był i jest demonem seksualnym. Nie inkubem. Te są prymitywami, przychodzą i gwałcą, żywiąc się aktem prymitywnego zawłaszczenia kobiety. Natomiast on należał do wyrafinowanego gatunku. Gustującego w smaku, który rodzi się z poczciwej, naiwnej, gorliwej, czystej i prawdziwej miłości. I to zawsze było problematyczne. Rozkochać w sobie ziemską kobietę. Niegdyś kobietę gotową na seks, nawet i z bestią, było znaleźć łatwo. Ale taką, która się zakocha w bestii, szczerze, z głębi serca? Trzeba było być sprytnym. Zatajać swoje pochodzenie. Grać w te dworne gierki. Dziewki zdolne do głupiutkiej, absolutnej miłości były bowiem bogobojne, uwikłane w aranżowane związki, niepewne, pruderyjne. Gdy przyszedł dwudziesty wiek, rewolucja seksualna, zrobiło się jeszcze trudniej. Kobieta wyzwolona nie była już zdolna do szczeniackiego zauroczenia. Miała wymagania, wyszkoloną inteligencję, potrafiła być wybiórcza i podejrzliwa. Ciężko zadziałać tak, by nowoczesne panie mdlały z zachwytu. I nagle pojawił się ten nowy, wspaniały nurt. Podlotki, ale i dojrzałe kobiety, zaczęły się zachwycać romansidłami z bladolicymi przystojniakami w roli amanta. I skrycie, albo i mniej skrycie, marzyły o czymś takim. O czymś więcej. O niesamowitym romansie z dreszczykiem. O wszechpotężnym, pozbawionym ludzkich wad, przesiąkniętym seksem potworze.
107
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
A on był wszechpotężnym, pozbawionym ludzkich wad, przesiąkniętym seksem potworem. Wystarczyło się tylko ujawnić przed taką, a w sekundę awansowało się do rangi wyśnionego księcia z bajki. Pozostawało tylko delektować się smakiem miłości, aż do nasycenia. Kochał ten nowy wymysł. Zapisał się nawet do fanklubów najpoczytniejszych autorek tych uciesznych, a jakże pomocnych opowiastek. Dopił do końca zimną, słodką herbatę. Przeciągnął się. Chociaż trzeba przyznać, Grażynka była lepsza, niż mógł się spodziewać. Gdy ją spotkał, obliczał smak jej zauroczenia na tydzień nieprzerwanej uczty, może dwa. Jednak głębokość uczucia zaskoczyła go. Dziewczyna z kiepskiej okolicy, ekspedientka pożal się Boże, zapewniła mu więcej rozkoszy niż niegdyś niejedna szlachcianka. Miał teorię. Grażyna, odkąd tylko pojawiła się na seksualnym placu boju, wiązała się z dresiarzami, wulgarnymi łobuzami i ćwierćinteligentami. Przez to tak bardzo zachłysnęła się obecnością i zainteresowaniem perfekcyjnego, nadnaturalnego mężczyzny, że wydobyła ze swojego umysłu pokłady miłości tak przeidealizowanej, że mogliby o niej śpiewać średniowieczni minstrele. Musiał wprowadzić korektę w wypadku następnych poszukiwań. Więcej takich smakołyków by mu dobrze zrobiło. O tak, Grażyna smakowała jak najsłodsze ze słodyczy. Delicje. No i wyrósł z niej też całkiem niezły krzak róży. W każdym razie dziękował ludzkości za paranormalne romanse. Był tak syty dzięki nim.
GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #29 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net
Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum