30
#
RELACJA: COLISEUM STRACHY 2.0 CZĘŚĆ 1 THE TOXIC AVENGER SERIA BLAIR WITCH POCZTAR CZĘŚĆ 12 LUIS ROYO - OBRAZY GROZY CZĘŚĆ 3 WYWIAD: ŁUKASZ OKÓLSKI, BŁAŻEJ KRAKOWIAK (TECHLAND)
FILMY: Hobo With a Shotgun, Krzyk 4, Pogrzebany, Rafa KSIĄŻKI: Ciało, Diabeł: Autobiografia, Dziewczyna z jego snów, Gra diabła, Mila księżycowego światła, Neuropata, Partytura śmierci, Poza sezonem, Reguła dziewiątek, Strach, Wezwanie, Widma minionych nocy, Wielka Księga Potworów tom 2, Windykatorzy KOMIKS: Scientia Occulta, Zabawa w ciebie WOJCIECH A. RAPIER „NIE PRZYSZŁA SAMA” (OPOWIADANIE) WOJCIECH A. RAPIER „NADGODZINY” (OPOWIADANIE) RAFAŁ KULETA „FETYSZE” (HORROR NA 100 SŁÓW) WIERSZE NIEPOKOJĄCE - PIOTR RODAK
Drodzy Czytelnicy! Z radością, satysfakcją i zaledwie odrobiną niepokoju, informujemy, że oto stuknęła nam trzydziestka! Co prawda nie mówimy tu o trzydziestu latach, a trzydziestu numerach, ale każdy kto od dłuższego czasu śledzi poczynania grabarzowej ekipy, zdaje sobie pewnie sprawę, że jest to nie byle jakie osiągnięcie. Wystarczy przypomnieć sobie jak przykry los spotykał w ostatnim czasie inne magazyny o podobnej tematyce: nasze Czachopismo wytrwało na rynku zaledwie do piątego numeru, a Lśnienie, które całkiem niedawno z hukiem weszło na rynek – i któremu też przecież kibicowaliśmy – zwinęło się z tegoż rynku już po trzecim numerze. Za te trzydzieści numerów chcieliśmy podziękować zarówno wszystkim piszącym dla Grabarza, jak i wszystkim, którzy nas wytrwale czytają i dopominają się o nowe numery. Gdyby nie Wy, okładkowy RutgerHauer nie mógłby zdmuchiwać dziś świeczek na naszym jubileuszowym torcie. Redakcja Grabarza dość poważnie zmieniała się przez te wszystkie numery, ale jesteśmy wdzięczni za współpracę każdemu, kto w przeszłości coś dla nas napisał – Wasza praca zawsze mobilizowała nas, aby tworzyć coraz to lepsze numery. I mamy nadzieję, że to widać: pierwsze numery naszego magazynu w porównaniu z przygotowywanymi ostatnio, wypadają dość skromnie. Pozwalamy więc sobie przy okazji wyrazić nadzieję, że obecna ekipa Grabarza utrzyma się jak najdłużej – praca z Wami, Panie i Panowie, to ogromna przyjemność! W tym miejscu planowaliśmy podzielić się z Wami radosną informacją o premierze 3. tomu Antologii Grabarza… ale, mimo najlepszych chęci, nic z tego nie wyszło. Wszystkie osoby czekające na tę księgę uspokajamy – 3. TOM UKAŻE SIĘ NA 100%! Pierwszy problem, jaki napotkaliśmy związany jest ze zmianą drukarni. Musieliśmy wykonać wszystkie próby od nowa, aby mieć pewność, że kolejne tomy nie będą różniły się od poprzednich. Na dodatek - wstyd się przyznać! - zaginęła nam płyta z materiałami, szablonami poprzednich numerów oraz z plikami do druku. Bez nich nie mogliśmy na czas poskładać kolejnego tomu. Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam, ale nie damy się! Obiecujemy wznowić projekt pod koniec roku. A teraz dość już naszego sentymentalnego gadania – zapraszamy do raczenia się smakowitymi wnętrznościami trzydziestego Grabarza!
GRABARZ POLSKI
redaktorzy
Grabarz Polski #30 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net
Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum
STRACHY 2.0
cz.1
CREEPYPASTA
horrorowy folklor z internetu
Text: Marek Grzywacz
Opowieści z dreszczykiem towarzyszą ludzkości od czasów pierwotnych. Przez wieki podawano je różnie – od ustnych przekazów, przez literaturę do kina i nowych mediów. Nic dziwnego, że i w Internecie krążą dziwne opowiastki, ni to prawdziwe, ni to zmyślone. Witajcie w świecie creepypasty – przeklejanych horrorów z czeluści internetowych forów. Trzeba uznać raczej za truizm stwierdzenie, że coraz więcej naszego życia spędzamy w Internecie. Są jednak takie miejsca w Sieci, swoisty drugi obieg tworzony przez tabuny uzależnionych od Internetu nastolatków i ludzi komfortowo ukrytych za zasłoną anonimowości. Mowa tu o takich „niesławnych” społecznościach, jak obrazkowe forum 4chan (na którym narodziła się quasisubkultura Anonimów) i jego pociotki, czy liczna, zamknięta grupa zrzeszona na forach komediowej i wielce kontrowersyjnej witryny Something Awful. Nie bez powodu tego typu nieograniczone żadnymi zasadami miejsca nazywa się śmietnikiem Internetu, czy wręcz jego
4
zakałą. Ciężko jednak ukryć, że są to właściwie odrębne kultury cyberświata, z własnym niegramatycznym slangiem, zwyczajami, a także różnymi formami działalności, powiedzmy, „kreatywnej”. Chociażby większość memów internetowych, na które nie sposób się nie natknąć, pochodzi właśnie stamtąd – od tańczącego Ricka Astleya do śmiesznych zdjęć z kotkami. Jak wspomniano, zamiłowanie do opowieści grozy jest tak stare, jak ludzkość. Nic dziwnego, że historyjki jeżące włos na głowie krążą także wśród użytkowników tego typu witryn, w specyficznej dla środowiska formie.
Filmy różnią się stopniem przemocy, ale we wszystkich jest seks w formie rytuału, a następnie morderstwo popełniane na dziewczynie o włosach koloru ciemny blond i przeszywająco niebieskich oczach, która wydaję się mieć około dziewiętnastu lat. Na każdym filmie jest dokładnie ta sama dziewczyna.
Creepypasta „Snuff Film” * Neologizm creepypasta, określający owe opowiastki, jest pochodną innego, copypasta, który oznacza wszystkie fragmenty tekstu, które są wielokrotnie kopiowane i wstawiane w różnych miejscach forum, często w celu wywołania ostrej reakcji. Sama creepypasta to zaś krótka (choć nie jest to zasada, zdarzają się też bardzo rozbudowane) historyjka grozy, która rozchodzi się w analogiczny sposób do copypasty, czyli metodą wirusową – ktoś zobaczy, spodoba mu się, wkleja gdzie indziej. Najczęściej ciężko określić, jak taki tekst pojawił się w obiegu i kto go stworzył – z uwagi na szybkość przepływu informacji (na takim 4chanie wątki często znikają praktycznie po paru dniach) i względną anonimowość. To oczywiście wspomaga klimat, dodając aury tajemniczości i chociaż minimalnej prawdopodobności, podobnej do miejskiej legendy – zresztą, historyjki te czasem przypominają urban legends, niektóre są nawet przeróbkami najpopularniejszych z nich. Ciężko nawet określić, kiedy i gdzie zaczęto stosować termin creepypasta, ale zwykle podaje się za źródło subfora 4chan, zwłaszcza niesławne, „offtopicowe” /b/ i zawierające dyskusje natury paranormalnej /x/. Jaki jest natomiast cel wklejania takich opowiastek gdzie popadnie? Co oczywiste, taki sam, jak w opowiadaniu strasznych historii przy ognisku czy w formie plotki
– w konwencji swoistej zabawy wywołać w odbiorcy co najmniej uczucie niepokoju, a najlepiej zszokować i przerazić tak, by miał problemy z zaśnięciem w nocy. Najefektywniejsze creepypasty zawierają nagłe, niespodziewane konkluzje czy zwroty akcji, lub zawierają elementy, które wzbudzają reakcję dopiero po wyłowieniu i uświadomieniu ich niepokojącego znaczenia. Wszystko, by czytelnik doznał pożądanego efektu „shit bricks” (czyli po swojsku, pardon, zesrał się w gacie ze strachu). Równorzędnym celem jest także wprowadzenie tekstu w obieg w jak najszerszym kręgu, uzyskanie odzewu jak największej grupy, a przez to zapisanie się w pamięci internautów czy stworzenie popularnego memu. Oczywiście zależy to od sprawności tworzącego tekst, jak i od podatności odbiorców na tego typu historyjki, ale najbardziej działające na wyobraźnie creepypasty często żyją własnym życiem jeszcze długo po wprowadzeniu w obieg.
Powiedziała, że zaskoczyło ją, że pamiętam i, gdy spytałam czemu, powiedziała: „ponieważ wtedy uważałam, że to bardzo dziwne, że mówiłaś wtedy ‘będę teraz oglądać Candle Cove, mamo’, włączałaś telewizor na nieużywany kanał i po prostu patrzyłaś się śnieżący ekran przez 30 minut”.
Creepypasta „Candle Cove” Creepypasty różnią się tematycznie, jak i formalnie. Jeżeli chodzi o to drugie, to spotyka się i takie nie różniące się formą od krótkiego opowiadania (typu chociażby grabarzowe horrory na sto słów); przez takie, które są spisaną potocznym językiem relacją z jakiegoś wydarzenia; do stylizowanych na zapis z dyskusji na forum czy korespondencje mailową. Co do tematu, najczęstsze są oczywiście „prawdziwe historie”, a także opisy różnych tajemniczych miejsc, przedmiotów, istot. Mogą być to tory kolejowe nawiedzane przez dziecięce duchy („The Railroad”); zdjęcia z Polaroida znalezione w rynsztoku („The Pile of Photographs”); czy dziwna dziewczyna siedząca w hotelowym pokoju („The Other Watcher”). Dosłownie wszystko. Jako, że opowieści te są przeznaczone zwykle dla konkretnej społeczności internetowej, bardzo chętnie nawiązuje się w nich do elementów popkultury znanych dobrze wszystkim użytkownikom. Istnieje na przykład osobny podgatunek, który opisuje zaginione bądź niewyemitowane, a bardzo niepokojące w treści odcinki programów telewizyjnych, najchętniej znanych i niewinnych z założenia kreskówek, jak SpongeBob Squarepants czy Ed, Edd & Eddy. Jedna z bardziej znanych creepypast tego typu, „Candle Cove”, poszła nawet o krok dalej i opisała cały dziwny program dla dzieci, w formie wspomnień internautów, którzy rzekomo oglądali go
w młodości w lokalnej telewizji. Innym popularnym tematem są gry wideo, zwłaszcza „Pokémon”, którą użytkownicy forów darzą ogromną nostalgią (inne często pojawiające się to „Super Mario” czy „The Legend of Zelda”). Zwykle bohater tej historii w chodzi w posiadanie tajemniczej, pirackiej wersji kartridża z grą, a w czasie grania odkrywa mroczne elementy, które zdecydowanie nie pasują do produkcji dla młodych graczy. Inne opisują zagrożenia rozchodzące się w Internecie, jako spam czy wirus. Przykładem jest „Binary DNA”, opowiadająca o grupce hakerów, która natrafiła na nietypowy filmik, obrazek i mp3; a w trakcie analizy kody binarne złączyły się w upiorny plik BarelyBreathing. exe, który „uciekł” do Sieci i krąży w postaci załącznika do maili. Niektóre creepypasty w ogóle nie starają się tworzyć spójnej historii, przedstawiając zwięzłe scenki z jakąś niesamowitą puentą, jak przygoda pewnego lekarza z kobietą w windzie („The Red Wrist-
band”) czy przerażająca wypowiedź córki, którą obudziły koszmarne sny („Bad Dreams”). Ciekawą odmianą są też takie, które starają się nawiązać interakcje z czytelnikiem i miast opowiadać wydarzenia, wyzyskują jego wyobraźnię. Mogą być to proste sztuczki typu „czy wiesz, co się teraz dzieje za twoimi plecami?” czy „zdarza ci się dostrzec coś dziwnego kątem oka?”, mające na celu uprzykrzyć siedzenie przed komputerem w nocy; ale też nieco bardziej finezyjne,
zmuszające do zastanowienia się nad jakąś ideą. Ot, choćby nad możliwością doznania stanu nieistnienia („Nonexistence”), naturą snów („Nightmares”, „Dream Death”, „Dreams are better than reality”), czy faktem, że większość potworów wymyślonych przez rasę ludzką dzieli wiele podobnych cech („Genetic Memory”). Dobrze wykonane creepypasty tego typu są uważane za bardzo efektywne, bo od rozważania niektórych pomysłów zwyczajnie ciężko się uwolnić.
NAJSTRASZNIEJSZE, ŻE TEN MĘŻCZYNA BYŁ TOBĄ!!! (ALBO BYŁ ON KOBIETĄ JEŚLI JESTEŚ KOBIETĄ) I ZAPOMNIAŁEŚ, ŻE TO SIĘ STAŁO.
Creepypasta „TEH DAY OF ALL TEH BLOOD” Co oczywiste, wszystkie te wędrujące po forach teksty różnią się jakością. Z uwagi na młody wiek niektórych użytkowników, totalny brak ortografii, czy pojęcia o tworzeniu nastroju grozy i ogólnie pisaniu; niektóre creepypasty są naprawdę straszne - w sensie, że aż dziwne, że ktoś odważył się wypuścić coś tak głupiego. Encyclopedia Dramatica, będąca samozwańczym głosem Anonimów, kategoryzuje je wprost jako „upośledzone”; często określa się je mianem crappypasty lub troll-creepypasty - bo ich wklejanie postrzegane jest jako trollowanie, ordynarne zakłócanie dyskusji/zabawy. Ale w środowisku, które nie traktuje praktycznie niczego na poważnie, nawet te koszmarnie nieudolne próby mogą zyskać ironiczną popularność. Pozbawiona jakiejkolwiek logiki „TEH DAY OF ALL TEH BLOOD” doczekała się prześmiewczej rekonstrukcji wideo i bywa szyderczo nazywana „najlepszą creepypastą, jaka istnieje”. Historyjka „Then a Skeleton Popped Out”, w sposób absolutnie
idiotyczny próbująca zszokować stwierdzeniem „wtedy wyskoczył szkielet”, stała się źródłem obrazkowych memów i głupich przeróbek, powtarzających pamiętną puentę. Podziemną sławę zdobyła też napisana kaleką angielszczyzną scenka z telefonem od zmarłego, kończąca się pytaniem „then who was phone?” (w luźnym tłumaczeniu: „to kto był telefonem?”). Zdanie stało się popularną frazą, powtarzaną do znudzenia i używaną do ośmieszania innych głupich opowieści, a sama creepypasta rodzajem symbolu subforum /x/. Nie da się w takiej sytuacji ukryć, że znajdzie się i spora liczba użytkowników, która umyślnie tworzy takie ułomne teksty, by dać początek szyderczemu memowi.
Ludzie mówią, że obrazek zmienia się w trakcie oglądania. Ujawnia się sugestia narastającego, szyderczego uśmieszku pojawiającego się na ustach dziewczyny lub czarnych pierścieni rosnących wokół niej lub jej oczu.
Creepypasta połączona z filmikiem „The Scariest Picture On the Internet”
Z uwagi na obrazkowy charakter 4chan i podobnych forów, creepypasty doczekały się szybko asocjacji z obrazkami, którymi niekiedy się je okrasza. Użytkownicy chętnie publikują też wizualne nawiązania do swoich ulubionych historyjek. W ostatnich latach pewną popularność zdobyły zaś creepypasty w formie wideo. Rozprowadzane po YouTube, zyskują większą ekspozycję i sporą oglądalność. Nie należy ich jednak mylić z tzw. screamer videos; czyli filmikami, w których nagle coś wyskakuje, strasząc widza. Ta odmiana wykorzystuje raczej pojedynczy obrazek, czasem z prostym opisem czy kontra-
stowym tłem muzycznym. Ewentualnie zestaw niepokojących scenek filmowych. Efekt przerażenia ma zapewnić wyobraźnia widza. Do znanych creepypast z YouTube należą smile.jpg, czyli zdeformowane zdjęcie psa; „najstraszniejszy obrazek Internetu”, przedstawiający dziewczynę o niezwykle niebieskich oczach; czy „The Grifter”, zestaw wynaturzonych scenek ze zwiastunu pewnego niszowego filmu. Niekiedy twórcy creepypasty wykorzystują multimedialność, by dodać historii realizmu i zapewnić rozgłos. Bardzo znaną opowieścią tego typu jest „BEN drowned”, autorstwa niejakiego Jadusable. Traktuje ona o nawiedzonym egzemplarzu gry „The Legend of Zelda: Majora’s Mask”, który rzekomo zaczął oddziaływać na realne życie autora. Najpierw pojawiła się jako rozbudowana relacja tekstowa na /x/, a potem dołączyły sprawnie wykonane filmiki z samej gry. Sprawiało to tak autentyczne wrażenie, że część internautów zaczęła na serio udzielać porad nawiedzanemu, a nad powstałym mitem rozwodziły się nawet profesjonalne portale na temat gier wideo. Creepypasty trzeba z pewnością uznać za cyfrową wersję upiornych opowieści, które od zawsze powtarzamy dla zabawy i dla doznania kontrolowanego dreszczyku emocji. Tylko, że miast z ust do ust przekazywaną prostym kopiuj/ wklej. Można argumentować, że zjawi-
9
sko jest niszowe, ograniczone do specyficznego podziemia Internetu i poza nim mało znane. Trzeba też przyznać, że większość z tych amatorskich historii przestraszy tylko nastolatka z bujną wyobraźnią. Lecz z drugiej strony, w zabawie z creepypastą liczy się przede wszystkim pomysłowość oraz zaskoczenie czytelnika. W tej kategorii najlepsze opowiastki z gatunku są nieomal gotowym materiałem na „pełnoprawny” horror i niewątpliwie jest to zabawa, która wymaga kreatywności i pisarskiego zmysłu. Nawet jeśli nie wywołają ciarek na plecach, warto się im przyjrzeć i zdecydować, czy coś w nich jest. Nie bez powodu istnieje wiele stron, jak Creepypasta Wiki czy Creepypasta.com, które kolekcjonują i wybierają najciekawsze kawałki sieciowej grozy. Tłumaczenia creepypast publikują także polskie witryny i fora, więc kontakt jest znacznie ułatwiony. A można naprawdę się wciągnąć.
* Wszystkie teksty służące za śródtytuły to tłumaczenia własne popularnych creepypast krążących w Internecie.
-------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Elżbieta Piotrowska Ilość stron: 320
Tess Gerritsen na wstępie uprzedza, że „Ciało” jest pomostem łączącym dwa etapy jej literackiej kariery. Dawno temu pisała romanse, z czasem przerzucając się na dreszczowce. Opublikowane po raz pierwszy w 1994 roku „Ciało” łączy w sobie cechy obu gatunków. Powieść jest historią Kat Novak, lekarki sądowej, która pewnego dnia bada zwłoki młodej kobiety – wszystko wskazuje na to, że denatka jest ofiarą nowego, zabójczego narkotyku. Gdy pojawiają się dalsze, podobne przypadki, Kat Novak zaczyna podejrzewać, że być może komuś zależy na tym, aby ćpuny z dzielnicy biedoty wykończyły się same, ładując w żyły morderczy koktajl. Gdy zwierzchnicy i władze miasta odmawiają podania do publicznej wiadomości informacji o zabójczej substancji, pani doktor utwierdza się w tym przekonaniu. Novak ma motywację, by wmieszać się w sprawę: sama wywodzi się z dzielnicy, w której odnajdywane są ciała, a lokalny patriotyzm najwyraźniej nie umiera łatwo. Bohaterka ma też ślad, gdyż w zaciśniętej dłoni ofiary znajduje pudełko zapałek, na którym ktoś zapisał numer telefonu. Tajemniczym abonentem okazuje się niejaki Adam Quantrell, właściciel dochodowej firmy farmaceutycznej Cygnus. Novak dochodzi do logicznego wniosku, że nowy narkotyk jest produkowany prawdopodobnie właśnie w Cygnusie. Gdy dowiaduje się, że Quantrell intensywnie poszukuje swojej pasierbicy, która uciekła z domu, Kat Novak postanawia mu pomóc i przy okazji rozwiązać zagadkę tajemniczego narkotyku.
Intryga nie jest specjalnie skomplikowana, ale mimo to całkiem interesująca. Choć kilka detali (np. zabezpieczenia w dziale badawczym Cygnusa) jest dość naiwnych, to nie rażą żadne przepastne dziury logiczne, a zakończenie nie daje się łatwo przewidzieć – choć dla mnie akurat było z lekka rozczarowujące. Wątek romantyczny jest trochę w stylu telenowelowym: twarda i atrakcyjna kobieta, która odbiła się z nizin społecznych i została panią doktor, spotyka księcia z bajki, czyli Quantrella. Mężczyznę przystojnego, wysportowanego, obrzydliwie bogatego i szczęśliwie owdowiałego. Poza brakiem białego rumaka i lśniącej zbroi można mu zarzucić tylko to, że niemal do końca nie da mu się tak naprawdę zaufać – bo a nuż okaże się, że romans z panią doktor ma tylko służyć temu, aby dała sobie spokój z prywatnym śledztwem mogącym ujawnić jego brudy. Krótko mówiąc – widać, że powieść powstała jakiś czas temu. Teraz taki bohater musiałby dawać w żyłę, być biseksualistą i mieć już kochanka, łykać garściami Vicodin... Cokolwiek. Wygląda na to, że kilkanaście lat temu pisarz mógł pozwolić sobie na tworzenie idealnych postaci, które teraz są po prostu nieciekawe.
Text: Bartosz Ryszowski
TESS GERRITSEN - Ciało (Girl Missing)
„Ciało” czyta się szybko i łatwo, nie ma niczego, co by drażniło czytelnika. Można tylko czuć pewien niedosyt, gdyż łatwo o wrażenie, że wszystko jest zbyt proste i nie zawsze przesadnie oryginalne, jak choćby nieśmiertelny numer telefonu na opakowaniu zapałek. Jest to książka, która choć nie błyszczy, nie daje też większych powodów do narzekań.
11
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Wiersze niepokojące Piotr Rodak „…” (bez tytułu)
w ponurym lesie gdzie trwa wieczna noc w zatęchłym bagnie śpi pradawna moc gdy ją obudzisz wędrowcze drogi ujrzysz bestyję na łbie ma rogi cielsko potężne włosiem pokryte na świat wyłazi co było skryte to co przerazić może najbardziej to że bestyja tobą nie gardzi
12
[ Wiersze niepokojące ]
a wprost przeciwnie na ciebie czeka lubi poniżyć słabego człeka lecz to co śmieszne i najstraszniejsze to że bestyja pisze te wiersze nie musisz człecze po bagnach szperać by się z bestyją o życie spierać tym wierszem prawdę mówisz o sobie nie szukaj w bagnie bestia tkwi w tobie...
„…” (bez tytułu) słuchaj dziewczynko ona nie słucha krew z rozprutego jej brzucha bucha
13
HOBO WITH A SHOTGUN HOBO WITH A SHOTGUN Kanada / USA 2011 Dystrybucja: Brak
Reżyseria: Jason Eisener Obsada: Rutger Hauer Molly Dunsworth Brian Downey Gregory Smith
X X X X
Text: Tymoteusz Raffinetti
X
14
Tytułowy włóczęga (Rutger Hauer) podróżując po kraju trafia pewnego dnia do Hope Town. Szybko odkrywa, że to miejsce znacznie różni się od innych znanych mu miejscowości. Rządzi tu bowiem nieobliczalny gangster The Drake (Brian Downey), który wraz ze swoimi dwoma synami, dzień w dzień organizuje na oczach mieszkańców krwawe jatki. Na ulicach kwitnie prostytucja i narkomania, psychopaci porywają małe dzieci, sklepy nieustannie padają łupem pomniejszych gangów, a komendant lokalnej policji okazuje się być przekupiony przez mafijnego bossa. Kloszard podejmuje kilka prób
wpasowania się w tłum, zbierając pieniądze na wymarzoną kosiarkę, dzięki której mógłby rozpocząć normalne życie. Obserwując jednak postępującą degenerację wśród otaczających go ludzi, w końcu traci cierpliwość i postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Za wyżebraną gotówkę odkupuje z komisu strzelbę, przy pomocy której planuje raz na zawsze oczyścić miasto z przestępczości.
Amerykańskie kino eksploatacji wraca do łask. Kiedy w 2007 roku Robert Rodriguez i Quentin Tarantino zaprezentowali światu dylogię „Grindhouse”, tak naprawdę dostaliśmy dwa obrazy jedynie imitujące ten gatunek. Podobnie było z „Machete” – pomimo świetnego wykonania i dobrego przyjęcia przez publiczność, ponownie mieliśmy do czynienia ze swoistego rodzaju wysokobudżetowym fan tribute’em. Dopiero ekranizacja drugiego z fikcyjnych zwiastunów okazała się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Panie i Panowie, nadchodzi „Hobo With a Shotgun” i pokaże wszystkim w końcu prawdziwe exploitation!
przez cały czas trwania filmu nie zapominamy z jakiego typu produkcją mamy do czynienia, odstawiając na bok procesy myślowe i świetnie się przy tym bawiąc.
Jeżeli „Planet Terror”, czy „Machete” były dla kogoś zbyt brutalne, seans z „Hobo With a Shotgun” może okazać się prawdziwą traumą. Pozycja ta oferuje bowiem nową jakość w tego typu kinie, prezentując najczystszą w swojej postaci przemoc w towarzystwie regularnych strumieni posoki. Twórcy poszli tu na całość, zachowując przy tym jednocześnie sporą dawkę dystansu. Dzięki umiejętnie wprowadzonym wątkom humorystycznym oraz częstemu puszczaniu oka do widza,
Jason Eisener wykonał naprawdę świetną robotę, a jego wizja powinna stać się inspiracją dla wszystkich przyszłych twórców obrazów klasy B. Kanadyjski reżyser nie kierował się bowiem w najmniejszym stopniu standardami współczesnego kina. Dzięki temu mamy okazję rozkoszować się jedynym w swoim rodzaju nieskrępowanym festiwalem kiczu i brutalności. „Hobo With a Shotgun” to film, który warto zobaczyć również po to aby przekonać się, że można nakręcić świetne exploitation, nie dysponując dużym budżetem. A poza tym, któż by nie chciał zobaczyć jak stary i zarośnięty Rutger Hauer odstrzeliwuje głowę pedofilowi przebranemu za świętego Mikołaja?
15
www.facebook.com/GrabarzPolski
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Fabryka Słów 20l0 Tłumaczenie: Ilona Romanowska Ilość stron: 400
Drugi tom opowiadań „The Mammoth Book of Monsters”, skompletowanych przez legendarnego Stephena Jonesa, zawiera 9 tekstów o mniej lub bardziej krwiożerczych potworach. Znajdziemy wśród nich nie tylko humorystyczne i rozrywkowe teksty, ale także niewielką, chociaż mocną dawkę najczystszego horroru.
długi tekst może nieco znudzić, to jednak przynależność do horroru rekompensuje nam trudy przebijania się przez kolejne strony.
Text: Piotr Pocztarek
RÓŻNI AUTORZY - Wielka księga potworów Tom 2 (The Mammoth Book of Monsters)
„Srebrny kres” Roberta Holdstocka to opowieść o stworzeniach zwanych selkami, wywodzącymi się ze szkockiej, nadmorskiej mitologii. Według legendy, są to foki, które zamieniają się w kobiety i zakochują się w mężczyznach. Tutaj opowieść wygląda nieco inaczej, ale jest mało przebojowa i ciekawa. To jeden ze słabszych tekstów w tomie.
Zbiór otwiera „Wzgórze” autorstwa doświadczonej autorki Tanith Lee. Tekst jest trochę nużący, jednak broni się głównym pomysłem, stanowiąc miłą odskocznię od standardowych opowiadań o zombie. W tym przypadku, czytelnik będzie zaskoczony, czym tak naprawdę owe stwory są. Ostatnią trójkę rozpoczyna Michael Marshall Smith i jego krótkie, aczkolwiek niezwykle Drugim tekstem jest króciuteńka ale pełna dowcipne i przebojowe opowiadanie „Nie humoru „Psychoterapia Godzilli” Joe R. mój problem” o niecodziennej podróży poLansdale’a, zainspirowane promowanymi ciągiem, która przerwana zostaje przez atak w mediach „terapiami 12 kroków”. Zasta- dziwnych, podobnych do małp stworzeń. nawialiście się kiedyś jak może czuć się taka maszyna do zabiajania jak Godzilla? Przedostatni tekst to prawdziwy klasyk – Dowiecie się dzięki temu tekstowi i może „Król Trupiogłowy” Clive Barkera z innym tłumaczeniem, niż to z „Ksiąg krwi”. Chociaż nawet zaczniecie współczuć potworowi. ten niezwykle brutalny i obrzydliwy tekst Pierwszą trójkę zamyka długie i klaustrofo- o odrodzonym po setkach lat potworze siebiczne „Swift. 220” Karla Edwarda Wagne- jącym popłoch i zniszczenie nie pasuje to ra. To opowieść o Indianach, konkwistado- reszty, raczej lżejszych opowiadań, to jedrach i szaleństwie, która wciąga naprawdę nak jest najlepszym opowiadaniem w tym niezłą fabułą. tomie. Warto, bo to groza w każdym calu. Kolejne opowiadanie nosi tytuł „Nasza Pani Zauropodów” Robert Silverberg kreśli w nim futurystyczny świat, w którym ludzie i dinozaury odkrywają swoją przeszłość i przyszłość, a główna bohaterka doświadczy bardzo niecodziennego wydarzenia. Bardzo dobry tekst.
Stawkę zamyka „W lodowatym uścisku nieznanego” Kim Newmana – bardzo ciekawe opowiadanie o strażniku cmentarzyska potworów, który u kresu kariery staje oko w oko z niewidzialnym człowiekiem.
Drugi tom „Wielkiej księgi potworów” trzyma generalnie wysoki poziom, chociaż niektóre „Mięczaki” Basila Coppera, to nieco cha- teksty mogą pełnić rolę środka nasennego. otyczne i obrzydliwe opowiadanie o nowej Dla samego Barkera warto ją kupić. Reszta formie życia, która żywi się ludźmi. Choć będzie smakowitym dodatkiem.
17
Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka
TECZKA AKT PERSONALNYCH Marek "M.Bizzare" Grzywacz
GP: Redaktor Samozwańczy publicystoprozaik Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Praca na świeżym powietrzu, skłania do refleksji, można dużo zobaczyć (jeśli się lubi nagrobki), nie trzeba gadać z ludźmi. Wymarzony zawód dla socjopaty-roman tyka.
Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Grzebać w Internecie. Grzebać w poszukiwaniu różnych wykręconych tematów. Grzebać w stosach płyt, filmów i seriali. Ogólnie, grzebanie chyba mam we krwi. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? „I Saw the Devil” Kim Jee-Wona. Mocne kino zemsty rozpisane na dwóch znakomitych aktorów z Korei. Oprócz tego, choro-głupkowata fala z Japonii. Po „Vampi re Girl Vs. Frankenstein Girl” oniemiałem z przedawkowania. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? „I Sell the Dead”. Co prawda raczej tam wykopywali, niż chowali, ale uczy wiele o cmentarnych realiach. I jak radzić sobie z bardziej ruchliwymi zwłokami. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Nowy „Koszmar z Ulicy Wiązów”, bo zmarnowali aktora. „Ostatni egzorcyzm”, bo viral z Chatroullette był fajniejszy niż film. Freddy czy Jason? Freddy. Lubię, jak zabójca jest wygadany i umie się zabawić .
Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Ostatnio polskie kryminały – Krajewski, Grzegorzewska, Świetlicki. Zawsze Fowles, Welsh, Sapkowski, Dick. Z horroru to jestem w obozie Kinga i Lovecrafta, nie pogardzę też porządną literaturą wampiryczną. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Hmm, pod klimat to psychobilly, The Misfits, The Horrors , mroczna elektronika. Ale jestem psychicznie niezrównoważony, więc równie dobrze może być hałaśliw y koreański pop. Jak często jadasz surowe mięso? Mięso powinno być wykwintnie przyrządzone. Nawet ludzkie. Więc głównie gdy sprawdzam, czy dosoliłem masę na mielone. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Pisać, pisać, pisać. Nawet, jeśli profity nikłe, a depresja twórcza zawsze za rogiem. I prozę, i publicystykę.
7 yWIECIE MACHIN PAROWYCH
DAMA BEZ DUSZY
WALCZY Z WAMPIRAMI I ROMANSUJE Z WILKO AKIEM
P
O PIERWSZE !LEXIA NIE MA DUSZY 0O DRUGIE JEST STAR PANN KTÐREJ OJCIEC BY 7 OCHEM A TERAZ NIE YJE 0O TRZECIE ZOSTA A ZA ATAKOWANA PRZEZ WAMPIRA CO STANOWI OBURZAJ CE NA RUSZENIE ZASAD DOBREGO WY CHOWANIA ! DALEJ 3PRAWY LEC NA EB NA SZYJÇ GDY ÐW WAMPIR PRZYPADKOWO GINIE Z JEJ RÇKI A NIEZNOyNY LORD -ACCON HA AyLIWY GBURO WATY I ZABÐJCZO PRZYSTOJNY WILKO AK Z ROZKAZU KRÐLOWEJ 7IKTORII WSZCZYNA yLEDZTWO #ZY NASZA BOHATERKA ZDO A ROZWI ZAÃ ZAGADKÇ SKANDALU KTÐRY WSTRZ SN LONDYÎSK SOCJET 0!42/.!4 -%$)!,.9
02%-)%2! +3) +)
Wydawca: Rebis 2009 Tłumaczenie: Lucyna Maria Targosz Ilość stron: 442
Recenzję „Reguły Dziewiątek” Terry’ego Goodkinda rozpocznę od pytania skierowanego do czytelników Grabarza – czy kiedykolwiek mieliście do czynienia z książką, która była tak fatalnie przetłumaczona, że duża ilość uderzeń otwartą dłonią w czoło, średnio co dwie strony, burzyła wam rytm czytania, a wy co jakiś czas musieliście się zastanawiać co tłumacz miał na myśli? Ok, niby można stwierdzić, że w każdej książce, która jest przekładana „na nasze”, znajdzie się moment, który sprawia, że drapiemy się w głowę, myśląc czemu użyty został akurat ten wyraz, albo czemu konstrukcja zdania jest taka pokrętna. W przypadku „Reguły Dziewiątek” jest to na tyle drażniące, że postanowiłem poświęcić temu wątkowi cały wstęp – niestety jest to pierwsza, lecz nie ostatnia, bariera przeszkadzająca mi wystawienie tej książce pozytywnej oceny. Po mało optymistycznym wstępie postaram się nakreślić trochę pozytywów. Niestety autor nie pomaga - do każdego wątku, motywu, który jest pomysłowy, innowacyjny, dodane jest rozczarowujące rozwinięcie albo błahe zakończenie. Czytając książkę z gatunku fantasy, zawsze szukam czegoś, co wybije ją ponad przeciętność. U Goodkinda wszystko jest pełne sprzeczności. Główny bohater Alex, malarz, ze względu na osiągnięcie odpowiedniego wieku, zostaje niespodziewanie właścicielem ogromnego obszaru ziemi. Poznaje na ulicy dziewczynę o imieniu Jax. Od tego czasu w jego życiu zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
Dziewczyna okazuje się „innego rodzaju człowiekiem” (tłumaczenie z książki), zabójczynią, która przybywa z innego wymiaru. Tu zaczynają się sprzeczności – Alex, który jest artystą, bez pardonu skręca karki kolejnym „innego rodzaju ludziom”, którzy starają się go porwać. Jax, wyszkolona profesjonalistka, często okazuje swoje słabości podczas perypetii, jakie co chwila ich spotykają. Cała sytuacja jest spowodowana przez enigmatyczną przepowiednię, według której Alex jest osobą wyznaczoną przez „regułę dziewiątek” do uratowania świata Jax przed zagładą.
Text: Jędrzej Kruszyński
TERRY GOODKIND - Reguła dziewiątek (The Law of Nines) -------------------------------------- Ocena: 2/6
Największe rozczarowanie dopada nas w momencie, gdy cała historia, nadzwyczaj rozwinięta, do której dochodzi w międzyczasie kilka ciekawych wątków (do głowy przychodzi nawet myśl, że to pierwszy tom serii), zamyka się na kilkudziesięciu stronach. Oczywiście autor zostawił sobie furtkę do napisania kolejnej części – jednak nie mogę sobie wyobrazić siebie, z chęcią czytającego dalszą historię Alexa i Jax (którzy, jakby ktoś się nie domyślił, mają się ku sobie). Podsumowując moją recenzję muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że można być tak bardzo rozczarowanym jakąkolwiek książką, szczególnie napisaną przez uznanego pisarza. Nie żałuję jednak, że ją przeczytałem – wręcz przeciwnie – wiem już jak wygląda lektura, która mi się zwyczajnie nie podoba (a do tego jest fatalnie przetłumaczona).
21
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Wojciech A. Rapier Nie przyszła sama
Coś stuka w szybę. Mały Michaś otwiera oczy. Musiało mu się zdawać, miał jakiś sen. Odruchowo wciąga stopy i prawą dłoń pod kołdrę. Ta zawsze zdaje się być osłoną przed tym, co, dałby głowę, widzi w mroku. Kiedyś podglądał przez uchylone drzwi salonu film o potworze wciągającym ludzi pod łóżka i od tamtej pory nie może pozbawić się tego obrazu. Pokój jest taki jak zawsze. Jak zwykle potwór albo nie istnieje, albo znów uciekł. Michaś czeka aż bestia popełni jakiś błąd – zafaluje firaną, szturchnie fotel na kółkach, strząśnie zabawki ustawione na półce nad jego łóżkiem – lecz niczego nie zauważa. Wzrok powoli przyzwyczaja się do ciemności, wyławia jedynie ciemne bloki plakatów na ścianie na lewo od łóżka, cień drzewa na przeciwległej ścianie i biurko po prawej, obstawione masą rzeczy, w tym figurek, które tata od czasu do czasu pomaga mu malować. Chłopiec wzdryga się na odgłosy z zewnątrz. Gdzieś blisko przewraca się śmietnik. Mały stara się myśleć, że to koty, których ostatnio wypatruje przez okno, wsparty stopami o wezgłowie łóżka. Znów wzdryga się, tym razem poznaje po dźwiękach, że śmietnik turla się po chodniku. Od razu widzi oczyma wyobraźni opuszczone miasteczko z innego filmu, miasteczko, w którym mieszka jedynie wiatr pchający śmieci z jednej strony ulicy na drugą. Ostatnio dużo oglądał filmów zabronionych przez mamę, teraz tego żałuje. Łup! Już nie wzdryga się, ale nasłuchuje z coraz szybciej bijącym sercem, jak coś
22
[ Wojciech A. Rapier - Nie przyszła sama ]
tłucze się za oknem, znów przewraca się śmietnik, tym razem nieco dalej, chyba ten sąsiadów. Michaś nie ma już skojarzeń, próbuje sam wyobrazić sobie to, co może się tam dziać. Kusi go, by podążyć najprostszą drogą i pozwolić sobie ujrzeć przerażające bestie o bezdennych, świecących na czerwono ślepiach, wielkich kłach i szyjach obwiązanych łańcuchami, którymi zaczepiają o przedmioty na ulicy i nerwowymi ruchami wyrywają je z ziemi... przewracają... (łup!)... przesuwają... (trzask!)... pogrążone w bezmyślnym poszukiwaniu mięsa. Jeszcze nie pozwolił sobie tego wyobrazić, a już o tym myślał, zamykając raz po raz oczy. Tego nie ma. Przez chwilę uczy się tych słów na pamięć, jakby pierwszy raz je słyszał. Teraz przypomina sobie wszystkie te chwile, gdy rodzice przychodzili do jego pokoju i stwierdzali, że wszystko jest w porządku i nie ma czego się bać. Oni mówią „wszystko jest w porządku” w jakiś inny, lepszy sposób. Michaś tak nie potrafi, dlatego zawsze biegnie i prosi z płaczem o to, by przyszli. Wszystko jest w porządku. Jak oni to robią? Próbuje zamknąć oczy i zasnąć, lecz świadomość tego, że coś na pewno porusza się na zewnątrz w pobliżu jego okna, nie daje mu spokoju. Próbuje skupić się i wyobrazić sobie coś przyjemniejszego, prawdziwszego, coś, co zna i sam potrafi uznać za istniejące. Po chwili widzi chmarę puszystych, rudych kotów, bezdomnych kotów, które szukają jedzenia. Wszystko w porządku, tylko dlaczego nie słyszy miauczenia tych prawdziwych za oknem? Zawsze miauczą, wie, jak to brzmi, bo ostatnio robią to prawie co noc. Tata mówił, że w ogóle zwierzęta od pewnego czasu są jakieś niespokojne. Potem dodał, że to coś z pogodą. Michaś stwierdza, że wszystko w porządku. To tylko ciche koty. Prawie kiwa głową. Milczące, wystraszone kociaki. Kładzie prawy policzek na poduszkę, próbuje już o tym wszystkim nie myśleć, nie zastanawiać się, stara się nie otwierać oczu. Wie, że obserwowanie pogrążonego w ciemnościach pokoju zawsze utrudnia zapomnienie koszmaru i zaśnięcie; brak światła wszystko wykrzywia, rozciąga, czasem bezdennie dziurawi. Michaś podkula nogi, zaciska piąstki wsunięte pod poduszkę.
23
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Wszystko w... Puk-puk! Nagle wzdryga się, bo znów coś stuka w okno, stuka tuż nad jego głową, bardzo głośno, wyraźnie i to na pewno nie sen, bo nie zdążył jeszcze zasnąć. Wciąż leżąc na boku, patrzy w jeden punkt, dokładnie na regał z książkami, i nasłuchuje. Pukanie, zupełnie jak do drzwi. Ani agresywne, ani nachalne, brzmi jak zwykłe pukanie. To zdecydowanie puk-puk-kto-tam. Koty nie pukają. Może w bajkach, ale nie w filmach, których nie wolno mu oglądać. Koty nie pukają – tego nie musi uczyć się na pamięć. Drży na całym ciele. Michaś chce biec do rodziców, to jest moment, gdy nie umie już nawet się zastanawiać, bo zostaje mu wyłącznie paraliżujący strach, starach, przed którym jedyna droga ucieczki wiedzie przez drzwi pokoju, potem nieskończenie długi korytarz holu, salon i na końcu sypialnię mamy i taty. Zrywa się z łóżka, prawie z niego z jękiem zlatuje, lecz po kilku sekundach zatrzymuje się, osłupiały. Słyszy zagłuszony przez szybę w oknie, znajomy głos. – Michaś... Michaś, moje kochanie... Stojąc tyłem do źródła dźwięku, dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że przecież przed jego domem nie rośnie żadne drzewo, więc i lampa sąsiadów nie może rzucać jego cienia na ścianę. Dokładnie teraz widzi na niej cień otwartej dłoni poruszającej się – to stwierdza od razu – serdecznym, witającym ruchem. – Michaś? Wpuść mnie! Wpuść mnie, słodziutki, tak bardzo chcę cię uścisnąć! Obraca się do okna i przez chwilę wpatruje się szeroko otwartymi oczami w postać za szybą. – Babcia? Nie widzi twarzy, lecz wie, że postać kiwa głową. – Wróciłam, kochanie. Wpuść mnie. Tak dawno cię nie tuliłam. Uchyl babci okno! Podchodzi bliżej, wciąż nie wierzy.
24
[ Wojciech A. Rapier - Nie przyszła sama ]
– Michaś... Widzi rękę przyłożoną dziwnym, zamaszystym ruchem do szyby, powoli osuwającą się w dół. Teraz to nawet zabawne; uśmiecha się, bo myślał, że nigdy już nie spotka babci. – Babcia źle się czuje, pomóż babci... Wprawdzie od razu poznał jej głos, ale stwierdził również, że jest chory, trochę inny niż kiedyś. Głębszy, bardziej gardłowy. Czuje żal i smutek, po chwili w jego sercu znów bije jednak mieszanka rosnącej radości i zdziwienia. – Wpuścisz mnie, Michaś? Stwierdza, że tak i podsuwa krzesło pod okno. Wchodzi na nie, wyciąga rękę do klamki. Kątem oka patrzy na babcię, wciąż ciemną i nieokreśloną, zasłaniającą światło lampy lśniącej po drugiej stronie ulicy. Widzi tylko postrzępione, sterczące włosy na tle bijącego zza niej blasku. Nawet z bliska nie może spojrzeć babci w oczy, szarpiąc się z klamką okna. Ma jednak wrażenie, że w jakiś niepojęty sposób dostrzega jej uśmiech. Po chwili klamka ustępuje, dziecko uchyla okno. Cofa się i przez moment oboje stoją w bezruchu. Babcia łapie się parapetu, wdrapuje nań i zsuwa na podłogę. – Wróciłaś, babciu? – Tak, kochanie. Wróciłam. Dziecko niepewnie podchodzi do postaci i tuli się do jej brzucha. Zapach, który czuje, nie przypina dawnego zapachu babci, lecz to nieważne. Jej ręce znów zaciskają się na jego plecach. Są zimne. Michaś czuje to przez piżamkę. Po chwili babcia całuje go w głowę, tak jak zawsze, w sam czubek. Michaś ma wrażenie, że również go polizała, ale może to po prostu jej mokre usta. Gdy zrobiła to jeszcze raz, poczuł dreszcze, dziwne, ale przyjemne dreszcze. – Mój malutki – słyszy jej chrypiący głos. – Dobrze się czujesz? – Tak, kochanie. Teraz podnosi głowę, buzią napotyka na guzik u jej płaszcza, prawie łapie go w zęby, uśmiechając się.
25
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Wciąż nie widzi jej twarzy i smuci go to. Dalej ma jednak wrażenie, że babcia się uśmiecha. Jakby cała jej sylwetka się uśmiecha. – Mama i tata... – szepcze. – Są w domu? – Tak, babciu. – Przywitamy ich? – Pewnie! – Więc prowadź... Gdy odsuwa się od niej, jej ręce ujmują jego twarz i po chwili zlatują z niej jak pajęczyna. Są mokre i lepkie. Radosny Michaś biegnie i uchyla drzwi swojego pokoju. Za sobą słyszy powolne, głośne kroki babci. Nie obraca się, teraz chce zobaczyć miny mamy i taty. Wpadając do salonu, widzi, że drzwi sypialni są uchylone, przez szparę bije blask telewizora. Chce zrobić im niespodziankę. Najlepszą na świecie niespodziankę. Uchyla nieco bardziej drzwi i widzi mamę i tatę siedzących przy łóżku. Patrzą w ekran jak zahipnotyzowani, potem gestykulują, rozmawiają o czymś gorączkowo i znów uważnie oglądają program, chłonąc każdy szczegół. Telewizor jest przyciszony, ale Michaś słyszy pojedyncze słowa. NIEZWYKŁE… WSZYSCY… JEDEN Z NASZYCH… WSZĘDZIE… Nie wytrzymuje i wbiega do sypialni, akurat w momencie, gdy tata zwiększa głośność pilotem. – Mamo! Tato! Rodzice patrzą na niego zdziwionym wzrokiem. Stoi w błękitnym blasku ekranu, z ciemnymi, brudnymi zaciekami na buźce i piżamce. – Babcia! Babcia wróciła! – krzyczy. – Wróciła! Wszyscy siedzą w milczeniu, słyszą czyjeś kroki w holu i głosy reporterów mówiących o jakichś niezwykłych rzeczach. Nagle coś stuka w okno. Dłoń.
26
[ Wojciech A. Rapier - Nie przyszła sama ]
Potem druga. Zaczynają walić w nie jak oszalałe. Michaś nic z tego nie rozumie, patrzy na obrazy na ekranie. Filmy przedstawiające ludzi pałętających się po cmentarzach, uciekających przed wyciągającymi do nich czarne dłonie łachmaniarzami. Potem dziennikarze w studio mówią coś o cudach, zmartwychwstaniu, o zamieszkach. TRUPY! TRUPY POWSTAŁY Z GROBÓW! – krzyczy napis na pasku przesuwającym się u dołu ekranu. Dziecko odrywa wzrok od telewizora. W domu rozlegają się dziesiątki kroków, coś przewraca się w jego pokoju. Coś dużego, może regał z książkami. Pęka szyba w oknie w sypialni, w dziurze pojawiają się uporczywie szukające czegoś, rozcapierzone ręce. Puk-puk-kto-tam. Widzi wykrzywione twarze pozbawione oczu, ale nie boi się, bo to chyba jednak sen. Ze strachu i braku zrozumienia nie umie się bać. Mama przyciąga go do siebie, łapie w ramiona. Chłopiec spogląda kątem oka na babcię sunącą przez salon w ich kierunku. Teraz dostrzega jej twarz. Jest pewien, że w żadnym z zakazanych filmów nie było czegoś takiego. I te odgłosy. Tamtych kotów muszą być dziesiątki, setki, prawda? Ale przecież wie, że nie ma żadnych kotów. Michaś nagle coś rozumie, coś, co zawsze chciał wiedzieć. Myśli, że mylił się, niepotrzebnie martwił się o to, jak czuje się babcia, czy ma z kim porozmawiać. Zawsze bał się, że tam, gdzie trafiła, nie ma nikogo innego. Widział ją w nikłym snopie światła, otoczoną przez zupełne nic. Teraz patrzy na ręce i twarze w oknach. Tak, zdecydowanie niepotrzebnie się martwił... W końcu nie przyszła sama.
Miasteczko Snów, 17 stycznia 2011
27
Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Teresa Komłosz Ilość stron: 280
Choć jest to już szósta powieść z cyklu Kenzie-Gennaro, znajomość pozostałych części nie jest obowiązkowa – „Mila księżycowego światła” potrafi doskonale obronić się jako samodzielna pozycja, mimo bezpośredniego nawiązania do „Gdzie jesteś, Amando?”.
Bohaterem i narratorem „Mili księżycowego światła” jest Patrick Kenzie, prywatny detektyw. Kenzie, wraz z Angie Gennaro dwanaście lat temu zajmował się sprawą zaginięcia czteroletniej Amandy McCready. Udało im się odnaleźć dziewczynkę, ale sprawa nie zakończyła się happy endem: ludzie, którzy uprowadzili dziecko, byli w gruncie rzeczy przyzwoici i zrobili to, aby uchronić Amandę przed dorastaniem u boku biologicznej matki, kobiety uzależnionej od zabawnych substancji, obracającej się w złym towarzystwie i ogólnie nieodpowiedzialnej. Wskutek działań Patricka przyzwoitych ludzi spotkały odpowiednie konsekwencje prawne, a dziecko trafiło z powrotem do wyrodnej matki. Po latach sprawa wraca do detektywa, gdyż szesnastoletnia Amanda ponownie zaginęła. Patrick ma dość przyjmowania moralnie dwuznacznych zleceń od ludzi, którzy traktują go jak tanie w utrzymaniu popychadło, chciałby też w jakiś sposób zrehabilitować się za podjęte dwanaście lat wcześniej decyzje. Dotkliwie pogryziony przez wyrzuty sumienia Kenzie bierze sprawę wbrew zdrowemu rozsądkowi. Czeka go przekopanie się przez życie nieuchwytnej Amandy, a jest to tym trudniejsze, że co krok ktoś usiłuje go powstrzymać, nieraz w brutalny sposób. W pewnym momencie detektyw będzie zmuszony stawić czoła nawet rosyjskiej mafii i jej niepoczytalnemu szefowi.
Oczywiście zawsze można się do czegoś przyczepić. Na przykład do wskazówki, którą Kenzie dostaje od jednej ze szkolnych koleżanek Amandy - słowa brzmią tajemniczo, ale w gruncie rzeczy nie ma powodu, dla którego miały by tak brzmieć, zresztą nie ma też powodu, aby wspominana koleżanka w ogóle była w posiadaniu tej wiedzy. Mogą też razić wyznania niektórych postaci, przelewane w formie dialogów spostrzeżenia dotyczące życia w Stanach w czasach kryzysu - czasami można odnieść wrażenie, że obcy ludzie są jakby zbyt wylewni. To wszystko jednak detale. Jedynym poważniejszym zarzutem, jaki mogę postawić, jest to, że w samej końcówce Kenzie nagle przestaje być aktywnym uczestnikiem wydarzeń, a staje się tylko biernym obserwatorem, przy czym to, co obserwuje wydaje się mało prawdopodobne - chodzi mi o to, że detektyw zamiast skończyć z kulą w głowie, odchodzi w jednym kawałku, a ludzie, którzy darowali mu życie, nie mieli wyraźnych powodów, dla których postanowili to zrobić.
Książkę czyta się po prostu świetnie. Nie ma dłużyzn, akcja w miarę regularnie dokonuje zwrotów, dzięki czemu czytelnik nie powinien już w połowie mieć rozpracowanej całej intrygi, bohaterowie są realistyczni, a dialogi napisane płynnie i naturalnie.
Mimo powyższego, jest to bardzo udana powieść detektywistyczna, którą można spokojnie polecić chyba każdemu, gdyż Lehane potrafi skonstruować wciągającą intrygę i przedstawić ją w atrakcyjny sposób.
Text: Bartosz Ryszowski
ght Mile) DENNIS LEHANE - Mila księżycowego światła (Moonli -------------------------------------- Ocena: 5/6
29
(odgłosy przedzierania się przez pajęczyny)
Uch, długo mnie tu nie było. Nerwowo rozglądam się i zastanawiam, czy ktoś jeszcze czeka tutaj na kolejny tekst. Fakt, zaniedbałem kącik, co było spowodowane między innymi skomplikowaną sytuacją życiową i natężoną pracą nad książką, którą wraz z Robertem Cichowlasem wreszcie skończyliśmy. Ale postanowiłem powrócić, do czego skłoniła mnie między innymi jedna z ostatnich kinowych premier. Przemyśleniami na jej temat postanowiłem się z Wami podzielić właśnie tutaj, gdyż w jej recenzji (też w bieżącym numerze) nie ma aż tyle miejsca.
11 lat oczekiwania zakończyło się z dniem 15 kwietnia, kiedy to premierę miał najnowszy film Wesa Cravena – „Krzyk 4”. Od czasu części trzeciej, która odwiedziła kina w roku 2000, przelało się już wiele wody, przeczytało i obejrzało setki horrorów, tych lepszych i tych gorszych, tych strasznych i tych śmiesznych w swoich bezskutecznych próbach wrzucenia widzowi/czytelnikowi na plecy chociaż malutkich ciareczek. Seria z mordercą w masce ducha jest niezwykle zacna i zasłużona dla gatunku, toteż powrót do tematu jawił się jako istna mekka, oaza, światełko w tunelu, marchewka na kiju i nie wiadomo jakie zbawienie.
Robimy kolejną część. Im głupsza, im więcej wybuchów i strzelanin, tym lepiej. To samo dzieje się z grami komputerowymi i to samo dzieje się z horrorem. Widzowie nie chcą myśleć, tylko oglądać jak maniak z piłą mechaniczną tnie na małe kawałeczki kolejną półnagą blondynkę. Sex sells. Krew też. Każda seria, która nawet miała górnolotne początku, jak „Piła”, czy „Hellraiser”, z każdym kolejnym sequelem niebezpiecznie zbliża się do poziomu dna. Zmienia się reżyser (zazwyczaj na kogoś, kto wcześniej robił jedynie teledyski dla MTV), zmienia się scenarzysta (zazwyczaj na kogoś, kto wcześniej robił scenariusze programów z cyklu „jak w 12 odcinkach umówić się na seks bez zobowiązań z własną matką” w MTV) zmienia się obsada (zazwyczaj na kogoś, kto wcześniej robił loda komuś z MTV) i zmienia się generalna koncepcja. Oczywiście na gorsze.
Trendy we współczesnym horrorze zmieniły się bardzo i niekoniecznie na korzyść. Wszystko jest teraz proste, ogłupione, nieświadomie zabawne, takie popcornowe. Czyja to wina? Samych widzów, ponieważ dostajemy to, co chcemy dostać, ponieważ mamy głos. Chociaż nawet nie my, a nasze skórzane portfele. Sprzedają Tymczasem Wes Craven wydaje się nie się „Piraci z Karaibów”? Robimy kolejną dostrzegać tego trendu, albo go wyraźnie część. Sprzedają się „Szybcy i wściekli”? ignorować. Nie dość, że nie odstąpił ni-
30
analogiami to kultury pop, wyśmiewaniem się z tragicznej mody na sequele i remaki, czy podziwiać plakaty starych horrorów na ścianach. Pozostali dostali za to solidny film, który sam w sobie jest oddzielną, spójną całością, ma więcej krwawych scen i większą liczbę „killi” niż pozostałe części, do tego jest unowocześnionym, dowcipny i porywający na tyle, by wszyscy na nim dobrze się bawili. No i co najważ-
Z czysto komercjalnego punktu widzenia Wes Craven jest szaleńcem. W kinach rezyduje teraz zupełnie nowe pokolenie widzów, którzy oryginalnej trylogii prawdopodobnie nie widzieli (chociaż pewnie wypożyczalnie video i strony z torrentami przeżyły mały renesans przy półce/zakładce z literką „K”). Ci młodzi ludzie nie szukają wysublimowanej rozrywki, wystarczy, że następnego dnia w gimnazjum będą mogli powiedzieć kolegom i koleżankom „Ty, ale zajebiście wsadził jej ten nóż w oko, nie?” A to, że Craven dał całą masę odniesień do popkultury, prowokując widza do zabawy w wyszukiwanie i kojarzenie to co? To pies, nikt tego nie zauważy, poza garstką zapaleńców, w tym oczywiście wiernych czytelników Grabarza Polskiego.
niejsze – jest klimatyczny i straszny, czyli ma „to coś”, co Francuzi nazywają… „tym czymś”.
Text: Piotr Pocztarek
komu prawa do ekranizacji którejkolwiek z części „Krzyku”, to jeszcze po upływie 11 lat powraca z tym samym scenarzystą i tymi samymi aktorami, których pokochaliśmy za poprzednie części. W dodatku wraca do korzeni, nawiązując w czwartej części cyklu do tego, co wypracował w poprzednich, a zwłaszcza kultowej części pierwszej.
Smutne i znamienne było to, że chyba tylko ja i mój kumpel kinoman, z którym wybrałem się na seans, parsknęliśmy śmiechem, kiedy bohaterowie „Krzyku 4” oglądali film „Stab”, który powstał na podstawie masakry w Woodsboro, w której uczestniczyły główne postacie w poprzednich częściach. Na ekranie tytułowym pojawił się bowiem napis „A film by Robert Rodriguez”, co oczywiście ubawiło nas do nieprzytomności. Ale mam wrażenie, że nikt inny tego nie wyłapał. Czy ktoś zwrócił uwagę na to, że woźny w pierwszym „Krzyku” nosił sweter Freddy’ego? Albo że zabójca w drugiej części wyraźnie nawiązywał do „Piątku 13-tego”? Nie, to po prostu nie jest to pokolenie, które zna klasykę kina. Dla nich świat zaczął się i skończył na „Ringu” i „Klątwie”. I to tych amerykańskich.
Craven znajdując się między młotem i kowadłem (z czego fanów horroru na poziomie pozwolę sobie nazwać kowadłem, a popcornowców młotami), musiał stworzyć dzieło wielowarstwowe, które da się czytać na co najmniej dwóch różnych płaszczyznach. I tak oto miłośnicy tej praw- Cieszy fakt, że są jeszcze gdzieś twórcy, dziwej grozy będą mogli rozkoszować się którzy nie zamierzają poddać się całkowi-
31
cie panującym współcześnie trendom i lubią wyciągnąć rękę do tych, którzy weszli już w dorosłość, a stare horrory są dla nich prawdziwym reliktem. Teraz nie robi się już takich filmów jak kiedyś, nawet mistrzowie, tacy jak Lamberto Bava, czy Dario Argento, odbiegają od starego „klimatu grozy”. Oczywiście nie zamierzam tutaj stawiać Wesa Cravena na piedestał. Nie jest on ani rewolucjonistą, ani pionierem powrotu do przeszłości, przeciwnie, jego ostatnio dokonania, ze „Zbaw mnie od złego” i „Przeklętą” na czele, doskonale wpisują się w negatywny trend robienia prostych, chociaż w miarę poprawnych filmów dla masowej widowni. Czy „Krzyk 4” może liczyć na sukces kasowy? Nie, nie sądzę. Niestety. Budżet nie przekroczył 40 milionów dolarów, co jak na współczesne standardy jest kwotą
niezwykle skromną, a mimo to w weekend otwarcia nie zwróciła się nawet połowę tej kwoty. Chociaż na całym świecie po 10 dniach od premiery film zarobił już ponad 65 milionów, to jednak wciąż za mało, by mówić o sukcesie, albo podjąć decyzję o kolejnej części. Teraz każdy przeciętny horror powinien zarobić 100-200 milionów dolarów, tymczasem poprzedni film Cravena nawet się nie zwrócił. „Krzyk 4” raczej nie osiągnie dobrego wyniku, a z Sidney, Deweyem i Gale spotykamy się prawdopodobnie po raz ostatni. Czy to dobrze? Pewnie tak, bo każda kolejna część byłaby gorsza, nawet jeśli zostałaby lepiej odebrana przez współczesną widownię. I chociaż bardzo chciałbym jeszcze raz zobaczyć Ghostface Killera w akcji (obojętnie kto tym razem by się w niego wcielił), to jednak upadku swojej ukochanej serii horrorów mógłbym nie przeżyć.
ZAPISZ SIE JUZ DZIS NA:
>> WWW.GRABARZ.NET
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Marcin Krygier Ilość stron: 238
Ciekawe rozważania na temat natury ludzkiego strachu, tajemniczy powrót z zaświatów bohaterów, którzy zginęli w poprzednich odsłonach cyklu, a także porywająca fabuła i dramatyczne zwroty akcji. Oto czego możecie oczekiwać po kolejnym tomie serii „Rook”, który właśnie został wznowiony. „Strach” to trzecia już część serii (poprzednimi tomami były: „Rook” oraz „Kły i pazury”), w której Graham Masterton przedstawia przygody Jima Rooka, nauczyciela języka angielskiego w West Grove Community College w Los Angeles, obdarzonego wyjątkową umiejętnością dostrzegania zjawisk nadprzyrodzonych. Klasa specjalna, która znajduje się pod opieką Jima ponownie staje w obliczu mistycznego zagrożenia, które tylko nauczyciel jest w stanie zauważyć. Nowy uczeń Rooka, Rafael Diaz, to postać mroczna i tajemnicza. Jakimś cudem wywiera on duży wpływ na resztę klasy, która pozwala mu przeprowadzić nad sobą rytuał oczyszczenia, wywodzący się z pradawnej tradycji Majów. Rytuał ten ma pozbawić uczniów wszystkich irracjonalnych lęków, które w nich siedzą, niezależnie od tego, czy będzie to arachnofobia, lęk wysokości, czy też strach przed ciemnością. Lęki, które uleciały z ciał egzorcyzmowanych uczniów nie rozpływają się jednak w nicość, ale wracają pod postacią demonicznej isto-
ty, która zaczyna polować na podopiecznych Jima.
Text: Piotr Pocztarek
GRAHAM MASTERTON - Strach (Rook 3: The Terror)
Jim ponownie staje do walki z istotą z zaświatów, tym razem mając do pomocy wybitnego znawcę kultury Majów, a także swoją… zmarłą przyjaciółkę. Będzie musiał stawić czoło własnym fobiom, a także tragicznie przerwanemu, ale nie wygasłemu uczuciu. „Strach” to godny następca dwóch poprzednich części cyklu. Opierając się na identycznym klimacie, podobnych schematach i zależnościach, Graham snuje dalej opowieść o wielkodusznym nauczycielu obdarzonym umiejętnością, która jednocześnie stanowi dla niego przekleństwo. Jim oddałby życie za swoich uczniów, dlatego też o przygodach i kłopotach, które napotyka stając w ich obronie czyta się z zapartym tchem. Trzeci tom cyklu „Rook” oprócz szybkiej i emocjonującej akcji, przedstawia nam również kilka ciekawych rozważań na temat natury ludzkich strachów i fobii, pokazując do czego zdolny byłby człowiek nie znający lęku. Dywagacje te zgrabnie wplątane są w fabułę powieści i osadzone w relacjach pomiędzy bohaterem, którego zdążyliśmy już polubić, a jego uczniami, do których szybko się przyzwyczajamy. Lektura „Strachu” jest więc czynnością obowiązkową dla wszystkich fanów prozy Mastertona, lub miłośników serii o nieustraszonym nauczycielu.
33
SCREAM 4 KRZYK 4 USA 2011 Dystrybucja: Forum Film Polska Reżyseria: Wes Craven Obsada: Neve Campbell David Arquette Courteney Cox Emma Roberts
X X X X
Text: Piotr Pocztarek
X
Wes Craven powraca w najmocniejszym składzie, jaki tylko można było zebrać. Na pokład załadował między innymi Kevina Williamsona, scenarzystę pierwszych dwóch części i twórcę postaci, a także armię znanych i lubianych aktorów z Neve Cambell, Davidem Arquette i Courteney Cox na czele. Mało tego, do starej gwardii dołączyła mocna ekipa utalentowanych młodzików, takich jak Hayden Panettiere („Herosi”), Erik
Knudsen („Jericho”) i Rory Culkin („Znaki”). Taki ruch rzadko zdarza się w sequelach, jest więc na kogo popatrzeć. Sidney Prescott ponownie pojawia się w legendarnym miasteczku Woodsboro, tym razem po to, by promować swoją książkę. Dewey i Gale, którzy również przeżyli (trzykrotnie!) masakrę Ghostface Killera, są teraz małżeństwem. Sielanka towarzysząca spotkaniu po latach nie trwa jednak długo, ponieważ pojawienie się bohaterki ściąga również zabójcę. Kolejnego. Schemat „Krzyku 4” nawiązuje do swoich poprzedników, a zwłaszcza do genialnej części pierwszej. Craven i Williamson doskonale znają serię i swoich własnych bohaterów, dlatego też mogą bawić się z widzem w kotka i myszkę rzucając na prawo i lewo wskazówkami, nawiązaniami i mrugnięciami w stronę widza. Twórcy osiągnęli rzecz z pozoru niemożliwą – stworzyli sequel sequela sequela, który zachowuje to, co najlepsze w gatunku, jednocześnie dodając kilka
11 lat. Tyle przyszło mi – wiernemu fanowi serii – czekać na kolejną część kultowego slashera Wesa Cravena. Przez ponad dekadę oczekiwania rosły, apetyt się zaostrzał, a kartki leniwie odpadały z kalendarza. Kiedy przyszedł dzień premiery, nie mogłem ukryć podniecenia. Czy „Krzyk 4” spełnił oczekiwania?
34
nowoczesnych łatek. Pastisz zamienia się w pastisz pastiszu, co Craven dobitnie udowadnia już od pierwszych scen, które jednocześnie straszą i śmieszą (w ten pozytywny sposób).
być już dziewicą, albo gejem. Chociaż nowe pokolenie w filmie (zupełnie jak to prawdziwe, siedzące na fotelach przed ekranem) nie podchodzi do sytuacji z należytą powagą, to jednak zagrożenie jest realne, bliskie i ma bardzo ostre, „Krzyk 4” to rasowy horror, który korze- zbrukane krwią ostrze. niami siedzi w latach 90., jednak jego kwiaty wyrastają na nowoczesnej glebie. Na „Krzyku 4” bawiłem się doskonaBohaterowie odnajdują się w czasach le i chociaż nie rzucił mnie na kolana, Facebooka, Internetu i aplikacji zmie- a dwie koszmarnie słabe sceny wyciąłniających głos dostępnych w każdym bym na etapie produkcji i spoliczkował telefonie, a żeby przeżyć nie wystarczy za nie Williamsona, nie żałuję 11 lat spędzonych na oczekiwaniu. O tym, czy film się przyjmie, zdecyduje młode pokolenie, czyli widownia, która w zdecydowanej większości zapewne nie widziała oryginalnej trylogii. Czy chciałbym, żeby tak się stało? Nie, ponieważ maszyna do robienia pieniędzy spowoduje powstanie kolejnych części, a nie chciałbym, żeby tak znakomita seria sięgnęła dna. Na razie nadal wspina się na wyżyny.
35
His Dreams)
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Noir Sur Blanc 20ll Tłumaczenie: Marek Fedyszak Ilość stron: 349
„Dziewczyna z jego snów” to szesnasta wydana w Polsce powieść z serii „Komisarz Brunetti i tajemnice Wenecji”. Zarazem pierwsza jaką ja przeczytałem z całej serii. I mam bardzo sympatyczne odczucia na jej temat. Autorka Donna Leon od 1981 roku mieszka w Wenecji i widać w sposobie pisania, że kocha to niezwykłe miasto. Przyznam się od razu, że sam też uwielbiam Wenecję. Te kanały, ciasne uliczki, niesamowity klimat, który można poczuć kiedy się oddalimy od głównych szlaków turystycznych. Wenecja stanowi w powieści Donny Leon główną bohaterkę. Cała akcja powieści rozpoczyna się gdy komisarza Brunnetti odwiedza dawny znajomy z dzieciństwa – ksiądz Antonin. Opowiada on o grupie religijnej, której przywódca wyciąga od ludzi pieniądze. Komisarz Brunetti niechętnie odwiedza grupę podczas spotkania modlitewnego. Wkrótce jednak musi porzucić próby rozszyfrowania samozwańczego duchownego. Oto z kanałów wyłowione zostaje ciało jedenastoletniej dziewczynki. Jej obrażenia wskazują, że spadła z dachu jednej z kamienic. Szokiem dla prowadzących śledztwo jest fakt, że dziewczynka ma ślady po chorobie wenerycznej i to, że nikt nie zgłosił zaginięcia dziecka, nikt też nie zgłasza się po ciało. Wydawałoby się, że takie rozpoczęcie powieści daje możliwość zrobienia naprawdę fajnej, szybkiej powieści policyjnej. Jednak nie. Dla Donny Leon taki punkt wyjścia stanowi podstawę dla powieści
gorzkiej, przejmującej, gdzie akcja toczy się leniwie. Tak naprawdę nie jest ważne kto zabił. W tej powieści liczą się bardziej obyczajowe obserwacje dzisiejszej Italii. O bardzo dobrych opisach Wenecji już pisałem. Rzeczywiście – miasto jest tutaj milczącym świadkiem wielu groźnych wydarzeń. Opisy są niewymuszone, wręcz niezauważalne – jednak kiedy bohaterowie wyjeżdżają poza Wenecją od razu odczuwamy brak kanałów, brak wody.
Text: Bogdan Ruszkowski
DONNA LEON - Dziewczyna z jego snów (The Girl of
Równie ważnym aspektem jest szczegółowo wypełnione tło powieści. Stosunek Wenecjan do turystów – tutaj przedstawionych jako bezosobowy tłum, który bez sensu zadeptuje miasto. Wiele mówi się też o korupcji we włoskiej policji, o wydumanej wojnie z mafią, o tym jak skorumpowany jest włoski rząd. A skontrastowane jest to z obrazami rodzin z różnych grup społecznych. I właśnie więzy rodzinne, różnie rozumiane, nie pozwalają komisarzowi rozwiązać sprawy dziewczynki. Kiedyś o takiej prozie mówiło się „społecznie zaangażowana”. Rzeczywiście, ilość problemów – takich zwykłych, ludzkich – poruszonych w powieści jest duża. Ale czyta się to wszystko naprawdę fajnie. Mimo, iż cała sprawa, do rozwiązania której został zmuszony nasz bohater to tylko dekoracja, na tle której autorka stawia ważne pytania o rodzinę, o społeczne znieczulenie, tolerancję, inność, niemożność współistnienia dwóch zupełnie różnych kultur. Celne są także uwagi o politycznej poprawności – doprowadzonej już do granic absurdu.
37
„Scientia Occulta” – najnowsze dzieło duetu Sienicki/Okólski to historia o magii, która łączy w sobie wiele tak różnych od siebie gatunków, jak komedia, thriller i kryminał. I robi to nadspodziewanie dobrze. Kate Cooper ma pecha. Sprawa, którą prowadzi – chodzi o zaginioną małą dziewczynkę – kończy się zupełną porażką, a na dodatek jej brat znika w tajemniczy sposób,
nagle rozpływając się w powietrzu. Jedyny ślad, jaki Kate posiada, prowadzi ją do Claytona Howarda – ulicznego magika. Kiedy ten decyduje się jej pomóc, przed Kate otwiera się zupełnie nowy świat. Świat, w którym magia jest jak najbardziej realna i znajdą się tacy, którzy gotowi są do każdej zbrodni, by tylko ją posiąść. Komiks „Scientia Occulta” to niesamowita mieszanka gatunkowa, czerpiąca głównie z kryminału noir. Sposób prowadzenia fabuły wyraźnie na to wskazuje, a scenariusz tak doskonale pasuje do tego gatunku, że na pierwszy rzut oka można by go skwitować mianem wtórnego i tendencyjnego. Takie założenie weryfikuje jednak wnikliwsza lektura, bowiem historia opowiedziana w komiksie wykorzystuje konwencję, owszem, ale tylko po to, by się nią pobawić, by ją ośmieszyć. Wystarczy spojrzeć na
38
dwójkę głównych bohaterów, gdzie mamy ewidentne odwrócenie ról: to nie mężczyzna jest detektywem, a zarazem motorem i siłą napędową całej sprawy. Mężczyzna okazuje sie tu ulicznym kuglarzem, trochę nieudacznikiem, trochę cynikiem, a trochę po prostu pechowcem, który w rzeczywistości wie o wiele więcej, niż chce powiedzieć (czy to nie była zawsze rola kobiet w kryminale noir? W końcu to one zawsze
znały tajemnice, dzierżyły wszystkie atuty i prowadziły bohatera w przysłowiową paszczę lwa). A czarne charaktery też są nieco zafałszowane, jeśli porównać je do typowych wzorców; jakoś nie pasują do naszych wyobrażeń, ich pobudki nie są takie, jakich byśmy się spodziewali. To wszystko powoduje, że czytając komiks wciąż jesteśmy zaskakiwani. Autorzy sugerują nam coś obrazami, pojedynczymi kadrami, by zaraz na następnej stronie pokazać w dialogu, że daliśmy się zwieść. Jednak nigdy nie wybiegają z tym tak daleko, by stracić kontrolę nad całością. Balansują na krawędzi kiczu, jednak jej nie przekraczają, broniąc się ironią i dowcipem przed posądzeniem o wtórność. Dużo jest tu humoru, co w połączeniu ze stosunkowo lekką, cartoonową kreską (przywołującą z pamięci warsztat świetnej Szarloty Pawel)
powoduje, że lektura bardziej nas bawi, niż przeraża. Nawet pomimo dużej ilości krwi przelewanej w niektórych kadrach. Ale to, że bawi, to przecież nie wada, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę, że taki zamiar mieli sami autorzy. Blisko „Scientia Occulta” do książkowej serii o Harrym Dresdenie autorstwa Jima Butchera, (wielu znanym głównie z serialu
Scientia Occulta ....................................................... Mroja Press 2011
124 strony
„Dresden Files”) i im z pewnością komiks się spodoba. Jednak polecam go wszystkim fanom „magicznego horroru” – jako ciekawą odskocznię od ciężkiej, mrocznej tematyki gatunku. Na pewno nie do wszystkich on trafi, nie wszystkich swoją prześmiewczą konwencją do siebie przekona, ale może jednak warto spróbować? Może nie wszystko trzeba brać na poważnie?
Świat nie może sie przecież składać tylko z samych Johnów Constantine’ów. Czasem potrzebny jest taki Clayton Howard - pokraczny cynik, który szczęściem nadrabia własną nieudolność i daleko mu do zgorzkniałego, znużonego życiem twardziela. Przecież nawet maniak horrorów powinien się czasem pośmiać, prawda? I to najlepiej z własnych fascynacji...
Text: Mariusz „Orzeł”Wojteczek
Robert Sienicki (scenariusz) Łukasz Okólski (rysunek)
39
THE REEF RAFA Australia 2010 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Andrew Traucki Obsada: Zoe Naylor Adrienne Pickering Kieran Darcy-Smith Damian Walshe-Howling
Text: Tymoteusz Raffinetti
X X X X X
szeni są do podjęcia decyzji od której zależeć będą ich szanse na przeżycie. Wkrótce czwórce z nich przyjdzie stanąć twarzą w twarz z ogromnym żarłaczem białym.
Chwalono m.in. brak efektów CGI, wysoki poziom realizmu, klimat osaczenia oraz przyzwoite aktorstwo. Nic więc dziwnego, że gdy ujawniono prace nad kolejną produkcją, której miał tym razem podjąć się sam Traucki, wiązano z nią głębokie nadzieje.
Pomimo podobieństw fabularnych do „Black Water”, „Rafa” niestety rozczarowuje na niemal każdej możliwej płaszczyźnie. Przede wszystkim brakuje tu głównego składnika – umiejętnie budowanego napięcia. Sama przeprawa przez ocean jest wyjątkowo nudna, a nieliczne sceny z rekinem są na tyle Fabuła „Rafy” to praktycznie kalka „Black bezmyślnie ukazane, że zamiast emoWater”, z tą różnicą, że tym razem mamy cji odczuwamy jedynie irytację. Bo ile do czynienia nie z krokodylem, a re- można oglądać głównego bohatera na kinem, a akcja dzieje się na otwartym oceanie. Ponownie historia przedstawiona jest nam jako „oparta na faktach autentycznych”. Grupa przyjaciół wyrusza w rejs po australijskiej Wielkiej Rafie Koralowej. Niespodziewane ich wymarzone wakacje przeradzają się w walkę o przetrwanie. W skutek niefortunnego uszkodzenia, łódka na której płynęli wywraca się do góry dnem, a bohaterowie zmu-
Latem 2007 r. miała miejsca premiera „Black Water”, zaskakująco udanego thrillera australijskiego duetu David Nerlich/Andrew Traucki. Film opowiadający o zmaganiach grupy podróżników ze śmiertelnie niebezpiecznym krokodylem spotkał się z pozytywnym odbiorem, głównie przez miłośników obrazów z nurtu animal attack.
40
przemian zanurzającego się w wodzie (żeby bez sensu popatrzeć na drapieżnika) i wychylającego z powrotem na powierzchnię? Zawodzi również aktorstwo. W połączeniu z kompletnie irracjonalnymi zachowaniami narzuconymi przez scenariusz nie daje to ciekawego efektu. Samego rekina na ekranie jest zdecydowanie za mało, a jego ataki są znacznie mniej emocjonujące niż w przypadku krokodyla z „Black Water”.
ludium do mojego największego zarzutu wobec twórców. Mając stały kontakt z niszowymi, często wręcz amatorskimi produkcjami, przyzwyczaiłem się już do regularnie w nich występujących nieciekawych, wręcz drętwych dialogów. Zawsze jednak potrafiłem przymknąć na to oko, skupiając się na innych aspektach. Niestety w przypadku „Rafy” było to niemożliwe. Dialogi nie są tam bowiem złe – są wręcz koszmarne. I nikt mnie nie przekona, że to celowy zabieg, „bo Niestety to nie koniec wad tej produkcji. w prawdziwym życiu rozmawia się inaWyżej wymienione stanowią jedynie pre- czej niż w filmach”. Lepsze wymiany zdań między bohaterami można zaobserwować już u Andy’ego Sidarisa. Z tą różnicą, że tutaj wszystko jest na poważnie. Szczerze odradzam ten tytuł - nawet zagorzałym miłośnikom tego typu filmów. „Ocean Strachu” przy tym tytule wydaje się być wulkanem adrenaliny. Andrew Traucki tym razem się nie spisał, może warto wrócić do współpracy z Davidem Nerlichem?
POZNAJ INNĄ OPINIĘ O TYM FILMIE NA: W W W. B PA S Z Y L K . C O M
41
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Wydawnictwo Czarne 20l0 Tłumaczenie: Elżbieta Kalinowska Ilość stron: 429
„Partytura śmierci” to najnowsza powieść niemieckiego mistrza kryminału Jana Seghersa, a zarazem trzecia z kolei powieść tego autora wydana w naszym kraju przez Wydawnictwo Czarne. Warto po nią sięgnąć. Georg Hofmann to emeryt, prowadzący wcześniej małą rewię na Montmartrze. W rzeczywistości jest on niemieckim Żydem, którego rodzice zostali w 1941 roku aresztowani, a ojciec ostatecznie trafił do Auschwitz. Tajemnicę swego pochodzenia Georg wyjawia dopiero w telewizyjnym programie, do udziału w którym namawia go młoda dziennikarka Valerie Rochard. Po emisji programu w ręce Hoffmana trafia manuskrypt nikomu nieznanej operetki Offenbacha, będącej dotychczas w posiadaniu ojca Georga przez cały okres jego pobytu w obozie. Ujawnienie tego rękopisu uruchamia lawinę tajemniczych i tragicznych zarazem zdarzeń. W tym czasie Frankfurtem wstrząsa wiadomość o brutalnej zbrodni – w restauracji na rzecznej barce, prowadzonej przez tureckiego imigranta zamordowano pięć osób, a charakter zbrodni wskazuje na egzekucję. Powagi zdarzeniu dodaje fakt, że wśród ofiar znaleźli się także sekretarz stanu w MSW oraz jego asystentka, a na miejscu zbrodni policja znajduje ślad jeszcze jednej osoby, która zniknęła... A więc jest zabójcą, lub przynajmniej wie, kim on jest. Ofiary z wysokich kręgów politycznych powodują, że prowadzącemu sprawę komisarzowi Marthalerowi przydzielona zostaje policyjna wschodząca gwiazda - oficer Oliver Frantisek. Zaczyna się śledztwo, które nie obędzie się bez
emocji i większej ilości ofiar, a cała historia będzie trzymać nas w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Poszukiwania mordercy to żmudna, pełna niepowodzeń i ślepych tropów praca, kiedy nie wszystko się udaje, czas nagli, a przełożeni domagają się wyników.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
JAN SEGHERS - Partytura śmierci (Partitur Des Todes)
„Partytura śmierci” to nie tylko doskonały kryminał, wzorujący się na skandynawskiej szkole spod znaku Henninga Mankella, ale też świetny obraz współczesnego niemieckiego społeczeństwa, wraz z jego zaletami i wadami. Seghers niezwykle plastycznie odmalowuje krajobrazy Frankfurtu, a na ich tle kreuje realne, żywe postacie, które nie są wolne od wad i problemów, a przez to stają się bardziej autentyczne. Proza Seghersa to twarda literatura, w której nie ma miejsca na kompromisy ani na lekkość i humor, tak obecne np. w kryminałach Agaty Christy czy Rexa Stouta. Do tego książka niemieckiego pisarza to nie tylko zwykły kryminał, ale powieść wykraczająca poza ramy swego gatunku. Próbująca rozliczyć Niemcy i niemieckie społeczeństwo z mrocznej przeszłości. I nie wpadajmy tu w przesadną patetyczność czy martyrologię. Seghers nie próbuje przekonać swych rodaków do wzięcia odpowiedzialności za to, co stało się w czasach nazizmu, bowiem doskonale rozumie, że tamte Niemcy to nie współczesny kraj, naród, obywatele. Jednak mocno akcentuje potrzebę zrozumienia tamtych zdarzeń, moralnie konieczną dla każdego Europejczyka; to w końcu nasze wspólne brzemię, nasza wspólna historia. A zrozumienie nastąpić może tylko poprzez świadomość i pamięć tamtych zdarzeń.
43
Sandman
Zabawa w ciebie (The Sandman: A Game of You)
............................................................................ Tłum. Paulina Braiter Egmont 2011 186 stron
„Pomysły Gaimana raz po raz wstrząsają nami, budzą dreszcz, trafiają prosto w serce. Dzięki nim przenosimy się w najosobliwsze miejsca, na najodleglejsze brzegi krainy mistyki i fantazji, przyglądając się zjawiskom, które można zrozumieć wyłącznie we śnie” – tak wprowadza nas w świat „Zabawy w ciebie” Samuel R. Delany w poprzedzającym komiks kilkustronicowym eseju. Być może w dalszej części tekstu zdradza zbyt wiele sekretów historii Gaimana – za esej warto więc zabrać się dopiero po przeczytaniu całej historii – ale za to idealnie ujmuje istotę omawianego tu dzieła. To wszystko prawda: wstrząsa; trafia w serce; a kiedy parę nocy pod rząd nam się przyśni – pewnie wreszcie je zrozumiemy. Główna bohaterka „Zabawy w ciebie” to Barbie – nowojorska laleczka otoczona grupą nietypowych przyjaciół (drag queen plus dwie lesbijki). Jak się jednak okazuje, najwyraźniej jest ona również bajkową księżniczką, która musi wybrać się w podróż do Krainy Snu i stoczyć pojedynek z mrożącym krew w żyłach wrogiem zwanym Kukułką.
Text: Tomasz A. Szmidt
Niektórych czytelników może rozczarować fakt, że pozornie najważniejsza postać cyklu – a więc Sandman – pojawia się tu dosłownie na chwilę, dając pole do popisu zupełnie innym bohaterom (Barbie oraz jej grupie wsparcia i jej wrogom). To jednak w zasadzie znak rozpoznawczy serii: Sandman zawsze spina klamrą opowiadane historie, ale generalnie chodzi tu raczej o odświeżenie fabuł, jakie możemy pamiętać z pewnych legend, podań czy ogniskowych opowieści. Kto zaakceptował taką formułę poprzednich tomów „Sandmana”, ten nie powinien być też rozczarowany omawianym tu albumem (piątym w serii egmontowych reedycji w twardej oprawie).
i niestety nie wszyscy spisują się równie dobrze. Pewnie to w dużej mierze kwestia gustu, ale ja osobiście bardzo cenię sobie kreskę Shawna McManusa, a za to nie do końca przekonują mnie sprawiające wrażenie niedbałych ilustracje autorstwa Bryana Talbota.
A skoro już jestem przy narzekaniach, pozwolę sobie na jeszcze jedną subiektywną uwagę: brakuje mi w „Zabawie w ciebie” uczciwie przedstawionej erotyki. I nie chodzi wcale o to, że każdy dobry komiks powinien mieć kilka stron gołych babek. Rzecz w tym, że wydaje mi się jakby twórcy tego albumu próbowali nasycić niektóre kadry erotycznym napięciem, ale ponieśli na tym polu klęskę. O treść „Zabawy w ciebie” można więc Bo Barbie – choć taka z niej lala – nigdy być spokojnym – a jak wypadają ilustra- nie stanie się prawdziwym komiksowych cje? Chciałoby się odpowiedzieć: „ge- symbolem seksu. nialnie”, ale że w poważnej recenzji nie wypada kłamać, odpowiem szczerze: Za to nikt przy zdrowych zmysłach nie wypadają bardzo różnie. Wystarczy rzut może narzekać na niedobór horroru oka na okładkę, aby zorientować się, że w „Zabawie w ciebie”. Ja na przykład album niekoniecznie będzie spójny pod wiem już, że noworodek zżerający druwzględem kreski – mamy tu aż sześciu giego noworodka najpewniej wedrze mi rysowników (są nimi: Shawn McManus, się za parę godzin do snu. Czego i Wam Colleen Doran, Bryan Talbot, George serdecznie życzę! Pratt, Stan Woch oraz Dick Giordano)
45
WYÄžÄ CZNY DYSTRYBUTOR Firma KsiÄŽgarska Olesiejuk spĂłÄ&#x;ka z ograniczonÄ‚ odpowiedzialnoÄąciÄ‚ S.K.A.
0DJD]\Q FHQWUDOQ\ 2ĹƒDUyZ 0D]RZLHFNL XO 3R]QDÄĄVND WHO ZZZ ROHVLHMXN SO
ZZZ DPD]RQND SO
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Papierowy Księżyc 20l0 Tłumaczenie: Marcin Wróbel Ilość stron: 2l3
Trudno o bardziej koszmarną rzeczywistość niż ta, którą przedstawia w swoich powieściach Jack Ketchum. „Poza sezonem” tylko to potwierdza.
Pomimo zdarzających się niekiedy zarzutów o pornografię i epatowanie przemocą Ketchum bynajmniej nie żeruje na najniższych instynktach, nie stara się przypodobać czytelniczym gustom. Tym, co naprawdę go interesuje, jest uświadomienie nam, że w każdym człowieku zalegają mroczne pokłady okrucieństwa i strachu, które w sprzyjających okolicznościach mogą wychynąć na powierzchnię. Zresztą jeśli ktoś ma wątpliwości co do rzeczywistych intencji pisarza, wystarczy zwrócić uwagę na rozwój akcji czy prześledzić koleje losu poszczególnych bohaterów, wobec których – niezależnie od tego, czy ich lubimy czy też budzą naszą uzasadnioną awersję – nie stosuje się taryfy ulgowej.
Text: Kazimierz Kyrcz Jr
JACK KETCHUM - Poza sezonem (Off Season)
Z twórczością Jacka Ketchuma nasi Czytelnicy mieli okazję zapoznać się stosunkowo niedawno, jednak – niejako w ramach zadośćuczynienia – wydawnictwo Papierowy Księżyc w przeciągu krótkiego czasu opublikowało aż trzy jego tytuły: „Dziewczynę z sąsiedztwa”, „Straconych” i „Poza sezonem”, stanowiące zresztą powieściowy debiut autora. Co ważne i godne pochwały, polskie wydanie zostało oparte na nieocenzurowanej wersji z 1999 roku. Poza tym opatrzono je dodatkowo wyjątkowo interesującym posłowiem samego autora, opowiadającym o tym, jaką udręką była dla niego redak- W swej debiutanckiej powieści Jack cja powieści, której wymowę wydawca Ketchum z powodzeniem kontestuje zjapróbował maksymalnie złagodzić. wiska, z którymi – wydawałoby się – nie sposób walczyć: miałkość i brak uczuć Fabułę „Poza sezonem” teoretycznie wyższych, nieomal wszechobecne dąmożna by streścić w kilku zdaniach, jed- żenie do dostatniego i bezrefleksyjnego nak miałoby się to tak do rzeczywistości życia, egoizm, który urasta do miana jak stwierdzenie, że słońce jest gorące, wzorca. Po mistrzowsku opisuje też kolea palenie trawy uzależnia. Odpuszczę więc iny, z których musimy zostać wyrwani, by sobie te z góry skazane na niepowodzenie zastanowić się nad pytaniami, od których próby. Ketchum kreuje świat kompletny, zazwyczaj uciekamy. świat, w porównaniu z którym najgorszy koszmar senny wydać się może co najCzekam na następne książki Jacka wyżej smutną bajką. Część najokrutniejKetchuma. Na literaturę, która potrafi szych scen oglądamy oczyma kolejnych wytrącić z równowagi, daje okazję do bohaterów powieści, przez co stają się przemyśleń i gwarantuje zapładniające one nieomal nieznośnie prawdziwe. A przy umysł emocje. tym wszystkim, co zabrzmi paradoksalnie, „Poza sezonem” należy do tych powieści, które czyta się jednym tchem, od których Takiej nigdy za wiele. wręcz nie sposób się oderwać.
47
SZCZĘŚLIWY ZBIEG OKOLICZNOŚCI
Text: Bogdan Ruszkowski
Czasami mam wrażenie, że w Polsce najbardziej znana jest „święta trójca” wśród ilustratorów: Achilleos, Vallejo, Royo. Skąd to wynika? Cóż, pewnie z ilości prac tych artystów które krążą w internecie, z ilości tatuaży, jakie powstają na podstawie ich ilustracji. Trochę to może krzywdzące dla innych, wcale nie gorszych twórców. Z drugiej strony, to dobrze chyba przybliżać syl-
wetki tych najbardziej popularnych – daje to jakiś podkład pod dalsze nasze opowieści o grafice. Bo pewnie od następnego numeru zajmiemy się tymi mniej znanymi ilustratorami. A dziś – Panie i Panowie – mistrz ilustracji – Luis Royo. I pierwsze zawahanie – są takie prace Luisa Royo których nawet Grabarz nie puści... Ten wszechstronny ilustrator ma na swoim koncie trzy albumy z serii „Prohibited Book” – ociekające wyuzdanym seksem, pożądaniem, szokujące wręcz dosłownością, a legenda o Pięknej i Bestii odgrywa w nich dużą rolę. No, ale nie samym seksem człowiek żyje i Luis Royo jest znany także z całego mnóstwa innych dokonań. Artysta urodził się w 1954 roku w Olalla w Hiszpanii. Kiedy był małym dzieckiem przeniósł się wraz z rodziną do Saragossy. Tam poszedł do szkoły i już wtedy dużo rysował. Pochodzi z rodziny o licznych talentach artystycznych i, jak sam mówi, rysunek miał we krwi już od najmłodszych lat. Bez trudu dostał się na wydział rysunku technicznego w Głównej Szkole Przemysłowej i malarstwa w Szkole Sztuki Stosowanej w Saragossie. Oba te kierunki ukończył i już w latach 1970-1971 wykorzystywał po-
łączenie rysunku technicznego i malarstwa w zleceniach dotyczących projektowania scenografii czy w architekturze wnętrz. Pierwsze jego obrazy to tematyka społeczno-polityczna. Wystawy w 1972, 1976 i 1977 roku obejmują prace Luisa Royo właśnie o takiej tematyce. Na szczęście dla nas Luis odkrył twórczość takich rysowników jak Enki Bilal i Moebius – którzy do dziś są jego mistrzami – i od 1978 roku rozpoczyna swoją przygodę z horrorem, dark fantasy i ilustracjami erotycznymi. Początkowo rysuje komiksy do różnych fanzinów. Pierwszą dużą wystawę takich prac prezentuje w 1980 roku. W 1983 roku rozpoczyna współpracę z wydawnictwem NORMA Editorial jako ilustrator. Ta współpraca to zasługa spotkania Luisa Royo z Rafaelem Martinezem na Festiwalu Komiksu w Saragossie. Martinez poprosił artystę o pięć prac przykładowych i tak zaczęła się długotrwała współpraca z wydawnictwem.
skiwał coraz większą popularność. Pracował między innymi w USA, Anglii, Szwecji tworząc na zamówienie okładki do książek takich wydawnictw jak Tor Books, Berkley Books, Avon, Warner Books czy Bantam Books. Projektował także okładki dla czasopism amerykańskich (m.in. Heavy Metal i National Lampoon) oraz europejskich (np. Cimoc, Comic Art, Ere Comprimée, Total Metal), ponadto plakaty filmowe i okładki do filmów i gier video. W 1992 roku ukazuje się pierwszy album Luisa Royo „Women” i od razu zyskuje status albumu kultowego. Album wydany został we Francji i Niemczech – olbrzymia popularność ilustracji w nim zawartych sprawia, że rok później zostaje wydana specjalna talia kart kolekcjonerskich - „From Fantasy to Reality”. W 1994 roku ukazuje się album „Malefic” – uznawany przez długi czas za jeden z najbardziej przejmujących i mrocznych w karierze Luisa Royo. Właściwie od tej pory pozycja Luisa Royo jako jednego z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych ilustratorów na świecie pozostaje niezagrożona. A album „Prohibited Book” z 1999 roku – szokujący, pełen seksu, przemocy – sprawił, że o Luisie zrobiło się głośno na całym świecie. Kolejne albumy, ilustracje w piśmie Heavy Metal, liczne okładki płyt, tatuaże – to wszystko tylko ugruntowało pozycję Luisa Royo. Jednak on sam nie spoczywa na laurach. Wręcz przeciwnie – nowe, coraz ciekawsze zlecenia, albumy pozwalają Luisowi wciąż rozwijać warsztat pracy. Z ciekawszych prac na pewno należy wymienić „Dark Labirynth” – talię Tarota wydaną z książką, w której Luis Royo podaje własną interpre-
Prace Luisa Royo zaczęto publikować poza granicami kraju i od tego czasu zy-
49
tację kart. W połączeniu z mrocznymi, niepokojącymi ilustracjami ta talia Tarota jest jedną z najciekawszych jaką kiedykolwiek stworzono (mam zresztą sentyment do tych kart bo posiadałem tę talię kiedy zajmowałem się Tarotem). Także trzy albumy z serii „Conceptions”, w których Luis Royo zdradza bardzo wiele ze swego warsztatu to prawdziwa perełka zarówno dla rysowników-amatorów, jak i wszystkich, którzy chcą poznać kulisy powstawania ilustracji. No i słynne zlecenie z 2006 roku kiedy to Luis Royo wraz z synem malowali freski na kopule o powierzchni 80 m2 – połączenie klasycznego malarstwa z niezwykłą wyobraźnią autora – dały oszałamiający wynik. To jak do tej pory największe (zarówno pod względem powierzchni, jak i wyzwania) zlecenie artysty. Ale któż wie co przyniesie przyszłość? Sam Luis Royo – pracoholik i artysta z powołania – wciąż mówi, że swojego największego dzieła jeszcze nie dokonał. Obecnie pracuje wraz ze swoim synem Rpmulem Royo nad nowym albumem, a wydany w 2010 roku album „Dead Moon Epiloque” wciąż zdobywa nowych fanów i podbija świat. Zauważyliście, że nie napisałem jakimi technikami pracuje Luis Royo? Odpowiedź jest prosta: wszystkimi. Od ołówka, węgla po akwarele, olej, a tak-
50
że programy malarskie w stylu Painter (ulubiony program ilustratorów). Co więc będę pisał o technikach – po prostu Luis Royo to artysta wszechstronny. W swojej dziedzinie to absolutny geniusz. A na koniec spis albumów Luisa Royo: Women (1992), Malefic (1994), Secrets (1996), III Millennium (1998), Dreams (1999), Prohibited Book (1999), Evolution (2001), Prohibited Book II (2001), Conceptions I (2002), Visions (2003), Prohibited Book III (2003), Conceptions II (2003), Fantastic Art (2004), Prohibited Sketchbook (2004), The Labyrinth: Tarot (2004), Conceptions III (2005), Subversive Beauty (2005), Wild Sketches (2006), Dark Labirynth (2006), Wild Sketches II (2007), Dome (2007) (razem z Romulem Royo), Wild Sketches III (2008), Dead Moon (2009) (razem z Romulem Royo), Dead Moon Epilogue (2010) Ps. I tradycyjnie – wielkie dzięki dla Luisa Royo za wyrażenie zgody na publikacje Jego prac. Mam świadomość, że tylko z grubsza przybliżyłem sylwetkę artysty więc jeśli chcecie go poznać bliżej to zapraszam na jego stronę: www.luisroyo.com.
52
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20ll Tłumaczenie: Adrian Napieralski Ilość stron: 376
Policjant Mark Nelson dostaje pracę marzeń: zostaje przydzielony do zespołu legendarnego Johna Mercera, speca od polowań na psychopatów. Pierwszy dzień w pracy zaczyna się od spalonego trupa, w którego mieszkaniu na ścianie ktoś namalował tajemniczy wzór przypominający pajęczynę. Szybko okazuje się, że ktokolwiek był sprawcą, ma na celowniku kolejne dwie ofiary - Scotta i Jodie. Zespół dostrzega podobieństwo do nierozwiązanej sprawy sprzed dwóch lat, która zakończyła się zabójstwem jednego z członków zespołu i załamaniem nerwowym Mercera. Wtedy psychopata torturował kochającą się parę i obiecywał, że jeśli jedno chce żyć, to tylko musi powiedzieć mu, że ma zabić drugie. Teraz, gdy Mercer wrócił do pracy, sprawa leży teoretycznie poza jego jurysdykcją - zatem Mercer starannie udaje, że stara sprawa nie wygląda na powiązaną z nową. Stawia na szali resztki swojej kariery, lojalność zespołu i związek z własną żoną, ale uważa, że gra jest warta świeczki, gdyż do szpitala zostaje przywieziony dotkliwie okaleczony młody mężczyzna, który wskutek traumy nie bardzo pamięta, co spotkało go w ciągu ostatniej doby. Kojarzy tylko, że został uprowadzony wraz ze swoją dziewczyną, przewieziony do lasu i poddany torturom. Nie jest pewien, w jaki sposób udało mu się uciec. Przynajmniej pamięta, jak się nazywa: Scott. Zaczyna się wyścig z czasem, gdyż z modus operandi sprawcy wynika, że Jodie prawdopodobnie wciąż żyje, a jej śmierć ma nastąpić dopiero o świcie.
w przypadku których najpierw przychodzą mi do głowy rzeczy, które działały mi na nerwy. Przede wszystkim narracja pierwszoosobowa przeplata się z trzecioosobową - zakładam, że są czytelnicy, którzy to lubią, ja jednak do nich nie należę. Sprawę pogarszają momenty, gdy narratorem jest Mark, który rzucając na Mercera zaledwie jedno spojrzenie natychmiast wie, co jego szef myśli, jak się czuje i w jak wspaniały sposób ogarnia sytuację. Do tego dochodzi przyciężkawy styl: Mark jest człowiekiem odważnym i nie boi się wypowiadać zdań w stylu „byłem świadomy dziwnego uczucia w okolicach mojego żołądka” - kiedy mniej bohaterski człowiek powiedziałby pewnie, że ścisnęło go w dołku. W końcu najpoważniejszy kłopot: dopiero na 277 stronie Mark dostrzega związek między załamaniem nerwowym Mercera a poprzednią i bieżącą sprawą. Czytelnik, o ile czytał umiarkowanie uważnie, powinien połapać się wcześniej.
Text: Bartosz Ryszowski
STEVE MOSBY - Gra diabła (The 50/50 killer)
Na szczęście powieść Mosby’ego sporo nadrabia dzięki niezłej intrydze (nawet, jeśli czytelnik rozgryza ją nieco szybciej niż główny bohater), pomysłowi na tajemnicze pajęczyny, solidnemu zwrotowi akcji i wiarygodnym bohaterom. Nawet fałszywy trop, dość wcześnie rzucony przez Mosby’ego i wyglądający na potworną niedoróbkę, w pewnym momencie nabiera sensu i znaczenia. Nie ma dłużyzn, a pod koniec akcja nabiera szybkiego tempa. W sumie można tę książkę polecić każdemu, kto lubi gdy policjanci polują na morderców, a nie jest mu straszne mieszanie dwóch „Gra diabła” to jedna z tych książek, rodzajów narracji i niezbyt lekki styl.
53
BURIED POGRZEBANY Francja / Hiszpania / USA 2010 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Rodrigo Cortes Obsada: Ryan Reynolds
Text: Bogdan Ruszkowski
X X X X X
Rodrigo Cortes to reżyser raczej nieznany. Dwie krótkie formy, dwa filmy dokumentalne to cały jego dorobek. A jednak potrafił stworzyć arcydzieło. Film nakręcony w zaledwie siedemnaście dni opowiada historię Paula Conroya. Ten kierowca zatrudniony w wielkiej korporacji przewozi towary w Iraku. Pewnego dnia konwój, w którym jedzie Paul zostaje zaatakowany przez irackich rebeliantów. Kierowcy zostają zastrzeleni,
eskorta wojskowa zmasakrowana. Paul przeżyje ten atak. Ale okaże się, że wpadł z deszczu pod rynnę. O tym wszystkim dowiadujemy się już w trakcie właściwej akcji filmu. Filmu zupełnie nietypowego. Pierwsze kadry to ciemność. W tej ciemności czyjś urywany oddech świadczący o panice. Nagle trzask zapalanej zapalniczki i oto w wątłym płomieniu widzimy Paula zamkniętego w trumnie. I cały film dzieje się właśnie w tej jednej zamkniętej trumnie. Porywacze zostawili Paulowi w trumnie komórkę, nóż, latarkę, zapalniczkę. I to wszystko. Przez dziewięćdziesiąt minut obserwujemy jak Paul rozmawia z FBI, z dowódcą oddziału zaj-
Ostatnio w kinach rzadko się zdarza oglądać naprawdę dobre, inteligentne, ambitne i oryginalne produkcje. Kiedy jednak już się zdarzy taki film to jest to prawdziwa perła. Dlatego twierdzę, że właśnie takie filmy jak „Pogrzebany” stanowią o sensie istnienia kina w ogóle.
54
blisko to tylko próby zapewnienia sobie dupochronu. Tak naprawdę człowiek jako jednostka jest nieważny w całym tym szalonym świecie. Paradoksalnie – najbardziej uczciwy zdaje się być terrorysta, który porwał Paula i zakopał go na pustyni. Jego logika jest prosta i, jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi, łatwa do zrozumienia. Cała reszta to tylko uspokajające pieprzenie w bambus. Zapewniam, że nieraz w czasie trwania filmu będziecie kląć, słuchając ludzi w garniturach, dla których liczy się tylko pieniądz i to by wyjść z sytuacji nieskazitelnym... Napięcie rośnie do granic możliwości w samej końcówce filmu. A finał filmu jest olbrzymim zaskoczeniem... i sprawia, że ten film jest jeszcze bardziej realny niż się zdawało na początku.
mującego się odbijaniem zakładników, z Departamentem Stanu, z kierownictwem firmy, w której pracuje. Brzmi nudno? Zapewniam was, że „Pogrzebany” wzbudza tak wielkie emocje, że trudno usiedzieć w miejscu oglądając go. Mistrzostwo polega na tym, że jest to niemal dokument. Oglądając wiadomości słuchamy o tym, że gdzieś kogoś uprowadzono, zabito zakładnika... „Pogrzebanego” trzeba obejrzeć. Przeraa zastanowiliście się co naprawdę prze- ża bardziej niż większość typowych horżywają ci ludzie? W filmie sytuacja Paula rorów prawdziwością i nieuchronnością. jest przedstawiona w taki sposób, że wali w świadomość jak młot. Długo nie mogłem dojść do siebie po seansie. Rodrigo Cortes pokazuje w brutalny sposób jak mało liczy się jednostka w trybach wielkich korporacji, wojska. Dla ludzi którzy teoretycznie powinni nieść pomoc zakładnikom najważniejsze jest by opinia publiczna się nie dowiedziała o porwaniu, by nie płacić odszkodowania. Cyniczne zapewnienia, że pomoc jest już
55
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l0 Tłumaczenie: Jerzy Łoziński Ilość stron: 355
„Wezwanie” to pierwsza część trylogii „Najmroczniejsze moce” Kelly Armstrong. Główna bohaterka, Chloe Saunders, to z pozoru przeciętna nastolatka, ale osierocona przez matkę i wychowywana jedynie przez ciotkę. Ojca widuje bardzo rzadko i stale się przeprowadza. Największym jej zmartwieniem jest fakt, że wciąż, mimo 15 lat, nie dostała pierwszej miesiączki. Problemy zaczynają się, gdy zaczyna widzieć duchy. Taką zdolność raczej trudno ukryć, a przecież świadczyć ona może jedynie o zaburzeniach psychicznych, więc dziewczyna szybko zostaje skierowana do ośrodka dla trudnej młodzieży Lyle House. Początkowo Chloe usiłuje przystosować się do rygorów tam panujących, szybko jednak spostrzega, że prawie każdy z pacjentów dysponuje nadnaturalnymi właściwościami. W „Wezwaniu” trudno znaleźć coś nowego, dominują tu znane skądinąd motywy. Jeśli jednak szukać podobieństw, to można je odnaleźć w kilku powieściach czy filmach, ale raczej nie można stwierdzić, że Armstrong naśladuje jakiegokolwiek autora czy ślepo podąża za określonym nurtem powieści dla nastolatków. Raczej ze znanych już motywów tworzy własną, może nieszczególnie oryginalną, ale wciągającą historię. Brak oryginalności to nie jedyna wada powieści. Narracja pierwszoosobowa to nienajlepszy pomysł, jeśli autorką jest kobieta, która świat nastolatków zna z relacji własnych dzieci. Częste używanie, czy wręcz nadużywanie, słowa cool (w tym miejscu brawa dla tłumacza za znajomość polskich odpowiedników) raczej nie czyni
z języka Chloe języka współczesnej nastolatki. Tym, co czyni powieść atrakcyjną, jest przede wszystkim postać głównej bohaterki. Początkowo zdawać by się mogło, że Chloe to dość nijaka dziewczynka, tylko tym różniąca się od rówieśniczek, że widzi duchy. Jednak wyróżnia ją coś jeszcze: ma swoją pasję, która pozwala jej zachować zimną krew w nietypowych i niejednokrotnie przerażających okolicznościach. Pasją tą jest reżyseria, więc kiedy tylko sytuacja przybiera taki obrót, że niejeden straciłby głowę, ona wyobraża sobie, że stoi za kamerą, a wszystko, co się dookoła dzieje, to tylko film.
Text: Jagoda Skowrońska-Mazur
KELLY ARMSTRONG - Wezwanie (The Summoning)
Nie gorzej wychodzą też pozostali bohaterowie – każdy okazuje się zupełnie kim innym, niż się początkowo wydaje, a wygląda na to, że w kolejnych częściach mogą nas oni jeszcze zaskoczyć. O zdolnościach niektórych dowiadujemy się w trakcie lektury „Wezwania”, tajemnice innych prawdopodobnie poznamy w kolejnych częściach trylogii. Tym, co mnie najbardziej urzekło w powieści, jest brak wątku miłosnego. Być może później jakiś się rozwinie, ale na razie książkę, gdzie nikt nie wzdycha z miłości i nie snuje romantycznych planów, potraktować można jako przyjemną odmianę od powieści, gdzie „groza” stanowi jedynie tło dla miłosnych uniesień bohaterów. Wymieniając zalety „Wezwania”, nie sposób także nie wspomnieć o zakończeniu. Jak w rasowej telenoweli – w połowie trzymającej w napięciu sceny czytamy: „Kontynuacja w powieści Przebudzenie (w przygotowaniu)”.
57
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Wojciech A. Rapier Nadgodziny
Zerwała się ze snu, otępiona i sztywna. Zupełnie jakby tamten gość przez cały czas siedział jej na głowie, a przecież zazwyczaj jest zupełnie na odwrót. Odruchowo przyłożyła rękę do wciąż wilgotnego krocza i poczuła ból, gdy go dotknęła. Dałaby głowę, że wcale nie było ostro. Przez myśli przemknęło mgliste wspomnienie kolacji, którą razem zjedli. Prawdziwy dżentelmen, jakich mało. Już dawno temu nie piła tak dobrego wina, w każdej chwili mogąc zerknąć przez szeroki, oszklony taras na jezioro laminujące gwiezdny pył, rząd latarni, a kilkanaście metrów dalej – przytulny, osobisty park, żywcem wycięty z tła pocztówki. Gdy tu przyjechała, miała wrażenie, że niezależnie od tego, co by wskazała palcem, usłyszałaby z jego ust: – Tak, to również należy do mnie. Nawet trochę ją to kręciło. Przez chwilę zastanawiała się, czy również o niej tak dziś nie mówił. Rozgarniając nogami obszytą grubymi, złotymi nićmi jedwabną pościel, z uczuciem, jakby wykluwała się z jakiegoś drogocennego kokonu, zeszła z wysokiego łóżka i zachwiała się. To chyba było mocne wino. Ogień dogorywał cicho w kominku. Oddychała ciężkim, gorącym powietrzem, które uparcie ściągało ją z powrotem do łóżka, zamykało powieki, a nawet namawiało na chwilę przyjemności z samym sobą... Potrząsnęła głową i rozejrzała się za swoimi ubraniami. Rozbawiona tą dziwną pokusą – bo jakoś nie miała w zwyczaju robienia sobie dobrze – przeszła obok stołu zastawionego resztkami jedzenia, którym została poczęstowana przed przejściem do konkretów. Po chwili znalazła swoje dżinsy i różowy sweter.
58
[ Wojciech A. Rapier - Nadgodziny ]
Stanik wisiał na jednym z krzeseł, zupełnie jakby to nie był parter czyjegoś domu, tylko scenografia do nagrania nieprzyzwoitego filmu. Zresztą... gdyby postawić wokół kamery, to faktycznie powstałaby niezła produkcja. Nie uśmiechnęła się jednak na tę myśl, gdy spojrzała na zegar. Trzecia nad ranem. Jak to możliwe, że spała tak długo, zresztą... jak w ogóle mogła zasnąć? Nigdy nie pozwalała sobie na to w domach klientów, jej organizm wręcz wyrobił sobie odpowiedni odruch. Tak jak niektórzy zawsze opuszczają deskę klozetową albo składają ubrania w kostkę, tak ona nie zasypiała u klientów. Czasem czuwała kilka godzin przy nagich, wyzutych, już bezosobowych ciałach – niektórzy faceci tuż po seksie mentalnością przypominają co najwyżej zwłoki – a potem wstawała i z pieniędzmi w portfelu rozpływała się w powietrzu. Dziś miała wyjść przed północą... Przyjechała tu około szóstej, sześć godzin to wystarczający czas na wymienianie uprzejmości, kilka krótkich rozmów i niezobowiązujący seks. Ten zegar mówił jej, że jest tu już trzy godziny gratis, a nie przypominała sobie zmian w umowie. W ogóle nie mogła sobie przypomnieć, na czym się skończyło. Żaden obraz udawanego orgazmu, cichy spazm, coś w tym stylu. Nic. Zupełnie jakby pieprzyła się z nim przez sen, na jakimś groteskowym autopilocie, i to bez hamulców, bo im więcej robiła kroków w stronę okna wyglądającego na podjazd, tym bardziej utrwalała się w przekonaniu, że jest wykończona i obolała. Przez podwójną szybę zobaczyła pusty parking przed domem. Nie było śladu po jej samochodzie. Czyżby ten cały Roman miał jakąś służbę, która wjechała jej citroenem do garażu? Stała tak przez chwilę, pogrążona w pustym zastanowieniu, bo nie potrafiła sklecić żadnych konkretnych, złożonych myśli. Dopiero teraz dotarło do niej, że nie znalazła majtek i stoi tu jak idiotka, półnaga w różowym swetrze, z dżinsami w lewej dłoni i niewidzialnym przedmiotem w prawej, małej kulce z nerwów, którą kurczowo ściskała. Gdy obejrzała się na schody, kątem oka dostrzegła sztych światła wychylający się zza lekko uchylonych drzwi kuchni. Zostawiła dżinsy na krześle i ze swetrem obciągniętym do krocza poszła w tamtą stronę. Była jak mała dziewczynka z bajek, gdy minęła wielkie, zawieszone pod kątem lustro. Jak dziecko, pomyślała, wyglądam jak
59
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
dziecko. Dziwnie czuła się w tym wielkim domu, teraz, w tej ciszy. Bardzo szybko przyzwyczaiła się do wszędzie zapalonych świateł, muzyki i głosu bogacza, który ugościł ją jak królową i zapłacił z góry. Bez tych wszystkich elementów przybyło jakby metrów kwadratowych, cieni... i sekund w minucie. W kuchni zastała go siedzącego przy stole, akurat przykładał coś do twarzy, jakby wycierał krew z nosa. Był strasznie rozczochrany, jego włosy wyglądały tak, jakby na dodatek utrwalił ich nieład jakimś lakierem, może brylantyną. Siedział tyłem do drzwi, więc nie widział jej stojącej w progu i lustrującej go śniętym wzrokiem dziwki, która straciła kontrolę nad całą zabawą. Bo tak właśnie było. Przebywała tu zbyt długo i była wykończona, już dawno się tak nie czuła. Miała zrobić kolejny krok do przodu, gdy nagle kolano wymknęło się spod kontroli i zgięło za wcześnie. Jęknęła cicho i chwyciła się klamki, robiąc trochę hałasu i ledwo łapiąc równowagę. Roman uniósł głowę, ale nie obrócił się. – Dlaczego mnie wcześniej nie obudziłeś? – zapytała, masując udo. Nie miała w nim czucia, w ogóle zrobiło jej się słabo. Chwila ciszy. – A na co nam pośpiech? Ledwo go zrozumiała. Miał gardłowy głos, jakby mówił ze zbyt ciasnym gorsetem usztywniającym szyję. – Wszystko w porządku? – Dodała głośno kolejne pytanie do wielu innych, których lista tworzyła się w jej głowie i dokuśtykała do stołu, nie mogąc uchwycić wzrokiem jego twarzy. – Kochanie? Na to magiczne słowo obejrzał się na nią. Przez usta, które szeroko otworzyła, uszły wszelka świadomość i rozsądek. Miała wrażenie, że jego krwistoczerwone oczy rzuciły na nią snop obezwładniającego światła, bo nagle nie mogła się ruszyć. Strasznie posiniał od czasu, kiedy ostatni raz go widziała. Na nienaturalnie wysuniętej szczęce zagościł koślawy uśmiech, bardziej pęknięcie w twarzy niż ludzki grymas. Jego czaszka ledwo mieściła się pod skórą i miał problemy z mruganiem. Wygląda, jakby poraził go prąd, pomyślała. – Ja już zapłaciłem – powiedział i zobaczyła, że to ogromne, wilcze kły wypełniają
60
[ Wojciech A. Rapier - Nadgodziny ]
i rozciągają jego usta niczym sztaba żelaza. Porozdzierały mu dziąsła aż do krwi. – Chcę, żebyś została na dłużej. Dobrze... kochanie? Jedynie pokręciła głową, ruchami, jakby to już nie ona władała swoim ciałem, tylko ktoś pociągał nad nią za sznurki. Czuła, że niedługo zemdleje – musiał jej coś dodać do wina. Cofnęła się koślawymi ruchami, zatrzymała niezdarnie na jakimś meblu. On wciąż siedział przy stole, nadal prawdziwy, namacalny. Piekielnie spokojny. Siedział i uśmiechał się. – Na dłużej – powtórzył głosem drżącym z podniecenia i wstrząsnęły nim dreszcze. Patrzyła, jak przykłada do rozszczepiającego się nosa jej majtki, jak delektuje się ich zapachem. – Na dłużej, kochanie... Zaciągał się nimi z klasą jak dobrym papierosem. Miasteczko Snów
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Jacek Manicki Ilość stron: 352
Niedaleka przyszłość. Ludzie już w zasadzie nie umierają ze starości. Rynek sztucznych organów jest tak rozwinięty, że można kupić sobie praktycznie każdą część ciała – od skóry po gałki oczne czy układ nerwowy. Tylko, że to kosztuje. Oczywiście – jeśli jesteś wypłacalny – dostaniesz kredyt na znakomitych warunkach... Gdy jednak przestaniesz spłacać raty – strzeż się. Nie wiesz skąd, nie wiesz kiedy, odwiedzi cię Windykator – Nocny Łowca którego nie ima się prawo. I odbierze organ za który nie płacisz. Niezależnie czy to nerka, oko, wątroba czy serce. Płatny morderca który zostawi nawet pokwitowanie za odzyskany organ.... Wiecie co jest przerażające w tej powieści? To, że jest niezwykle realistyczna – bo dzisiejszy rozwój techniki transplantacyjnej sprawia, że historia tu opisana za kilkanaście lat może nie być już fantastyką. Głównym bohaterem jest Windykator pracujący dla największej firmy kredytującej organy – Credit Union - który w wyniku nieszczęśliwego wypadku dostał sztuczne serce. Oczywiście w promocyjnym kredycie. Jednak zbieg pewnych okoliczności sprawia, że niedługo po operacji nie jest w stanie już windykować należności od klientów i sam zaczyna nie spłacać swoich rat. Tym samym ląduje na 12 pozycji listy 100 najbardziej poszukiwanych dłużników. Ukrywający się w ruinach spalonego hotelu Windykator opowiada nam swoją historię, często wspominając rzeczy które go doprowadziły do tego stanu – poczynając od wojska, rodziców, byłych żon. Pewnej nocy w jego kryjówce pojawia się ktoś nowy. Kobieta, która na
liście 100 najbardziej poszukiwanych dłużników zajmuję pozycję nr 1... „Windykatorzy” to dobra, męska, krwista powieść. Napisana sprawnym piórem opowieść z gatunku „fantastyki bliskiej” potrafi dać do myślenia. Warsztat literacki Erica Garcii pozwala mu na snucie historii pełnej dygresji, przeskakującej w czasie, która przenosi nas z pustyń Afryki do slumsów amerykańskich miast. Ciekawe opisy profesji Windykatora, pomysłowy slang (już zawsze chyba sztuczny organ będzie dla mnie „sztuczorgiem”), realistyczne opisy wyposażenia, metod działania, no i wpływu na psychikę ludzką takiego, a nie innego zajęcia – wszystko to tworzy powieść prawie doskonałą. Czytając ją mamy wrażenie, że główny bohater przemawia bezpośrednio do nas, że nam opowiada o swoim życiu.
Text: Bogdan Ruszkowski
ERIC GARCIA - Windykatorzy (The Repossession Mambo)
Dużo tu krwi, satyry na ludzi ogarniętych obsesją nieśmiertelności, drwiny z nas samych. Sceny w których ludzie umykają przed Windykatorem poszukującym dłużnika, czy fakt, że najlepszą kryjówką jest metro – bo nie ma człowieka który by nie miał jakiegoś sztuczorga i bioskanery wariują – są jak przyprawy które tylko dodają smaku całej powieści. I tylko finał mnie niespecjalnie przekonał. Chociaż... finał pozostawia otwartą drogę do kolejnej książki ze świata Windykatorów – tym razem widzianego oczyma kobiety, która była nr 1 na liście. Może się takiej powieści doczekamy? Któż to wie. A na razie polecam przeczytać „Windykatorów”. I szanować organy własne – bo sztuczne mogą nas drogo kosztować.
63
umysłu Zajrzyj w głab rcy. de or m o seryjneg
spiew. dzie Cie Syreni Niech nie zwie w Wielkiej W Bradfield ziono ciaBrytanii znale mężczyzn. ła czterech został zaW śledztwo psycholog angażowany Tony Hill. kryminalny się gra mięRozpoczyna ściganym. dzy łowcą a
Na każdego można znalezc haka! Na Ciebie też… Kiedy FBI dowiaduje się, że Henry Loving, płatny morderca i „zbieracz” otrzymał zlecenie porwania Ryana Kesslera, detektywa stołecznej policji, policjantowi i jego rodzinie zostaje przydzielona ochrona. Osobą odpowiedzialną za ochronę jest Corte, funkcjonariusz agencji rządowej. Corte, miłośnik gier i błyskotliwy strateg, rozpoczyna pojedynek z przeciwnikiem, który by wykonać zadanie, nie zawaha się przed użyciem żadnego „haka”.
Złe historie lubia sie powtarzac. Para detektywów na tropie zaginionej Amandy. Amanda McCready miała cztery lata, kiedy po raz pierwszy zniknęła. Teraz ma szesnaście lat i ponownie znika. Podczas poszukiwań Kenzie i Gennaro muszą zmierzyć się z przeszłością i zadać sobie pytanie: czy można postąpić źle, mając przy tym rację, lub postępując dobrze, jednak się mylić?
Zapewne każdy słyszał już o grze „Dead Island”. Kilka lat temu (jeszcze za czasów Czachopisma) rozmawialiśmy z jej twórcami. Po wielu perypetiach, zbliża się długo oczekiwana premiera. O tym, jak teraz wygląda projekt, jak i o tym, czego możemy się spodziewać opowiedział nam Błażej Krakowiak z firmy Techland.
„Dead Island” powstaje już blisko 4 lata - w świecie elektronicznej rozrywki to niemal wieczność. Co wpłynęło na tak długi okres developingu? Produkcja gier to zupełnie coś innego, niż wytwarzanie określonego od początku do końca przedmiotu. Kiedy po raz pierwszy pokazaliśmy światu „Dead Island”, mieliśmy szereg pomysłów na świat, mechanikę i fabułę gry, ale od tego czasu przeszła ona zauważalną ewolucję. W międzyczasie pracowaliśmy nie tylko nad innymi grami (m.in. prequel „Call of Juarez” i znajdująca się w produkcji trzecia część serii), ale również nad koncepcją „DI”. Kluczowe założenia pozostały: kontrast zombie z rajską, wakacyjną wyspą, perspektywa pierwszej osoby oraz nacisk na walkę wręcz. Podczas wyjątkowo długiego okresu preprodukcji, mieliśmy okazję rozwinąć, przetestować i zweryfikować cały szereg rozwiązań i wybrać te, które najlepiej oddają naszą wizję gry. Prowadziliśmy takie próby w małych zespołach, tworząc po drodze niejako kilka „różnych Dead Island”. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na projekt o wiele bardziej ambitny, niż pierwotne założenia, które fani pamiętają z 2007 roku: tryb kooperacji drop in/drop out dla czterech graczy, w bardziej otwartym, niezwykle różnorodnym świecie, to duże wyzwanie na platformach obecnej generacji. Samo stworzenie technologii, która te systemy bardzo wygodnie i wydajnie wspiera, zajęło dużo czasu i zasobów, ale jesteśmy przekonani, że było warto. Skoro już wspomniałeś o technologii - przeglądając różne fora internetowe można odnieść wrażenie, że na dzień dzisiejszy oprawa graficzna „Dead Island” cierpi raczej na deficyt entuzjastów. Ludzie nie dostrzegają zbytniej różnicy między screenshotami z 2008 i 2011 roku…
66
To bardzo zaskakująca opinia: jak dotąd spotykaliśmy się głównie z pozytywnymi komentarzami. Od czasu ukazania się poprzednich screenshotów w 2008 roku tak wiele zmieniło się w grze, że podobieństwo jest prawie niemożliwe: od lokacji i animacji, po postacie i przeciwników tworzonych za pomocą zupełnie nowych systemów, wszystko zostało wymienione. Graczy zdziwił również ciągły brak gameplay’u, choć nie tak dawno dostaliśmy od Was dość poruszający i kontrowersyjny trailer CGI, który - nazwijmy rzeczy po imieniu - zatrząsł branżą. Teraz oczy całego świata skierowane są na Was, a wymagania co do „Dead Island” rosną z każdą kolejną zapowiedzią. Czujecie presję? Bardzo często jesteśmy o to pytani od czasu premiery tego trailera. Od początku wiedzieliśmy, że będzie on wyjątkowy, ale ani nam, ani wydawcy nie śniła się tak niesamowita, pozytywna reakcja graczy (i nie tylko) z całego świata. W całym tym morzu zachwytów nie zabrakło jednak ludzi, którzy publicznie skrytykowali Wasze posunięcie. Patrick Bach z rozsławionego ostatnimi czasy szwedzkiego studia DICE (odpowiedzialnego za takie tytuły jak „Battlefield”, „Mirrors Edge” czy choć-
To oczywiście bzdura, bo jest duża różnica, między niemożliwością, a wyborem wielu różnych form przekazu przez cały okres trwania kampanii promocyjnej. Wyprodukowanie dobrego (a więc i kosztownego) trailera CGI dla jakiegoś tytułu, to nic innego, jak wyraz wiary wydawcy i developera w produkt. Gdyby miał być to jedyny materiał video, jaki pojawi się aż do premiery, to pewnie można by w tym dopatrywać się problemu, ale prawdę powiedziawszy nie pamiętam takiego przypadku i również my pokażemy w swoim czasie materiały z gameplay’u. Od niepamiętnych czasów wśród fanów toczy się dyskusja „CGI czy tylko gameplay” w trailerach. Dla mnie to dyskusja typu „ciasto czy herbata” - oba rodzaje trailera mają inną funkcję i ja z przyjemnością oglądam i jedne, i drugie. W przypadku „DI”, rolą trailera było - poza odpowiednio efektownym przypomnieniem graczom o tytule i zastartowaniem kampanii promocyjnej przed premierą - wprowadzenie w świat apokalipsy zombie na rajskiej, tropikalnej wyspie. Chcieliśmy pokazać, że nikt nie jest bezpieczny, a walka o przeżycie jest brutalna, nierówna i wcale nie musi skończyć się szczęśliwie. Omawiany przez nas trailer mógłby sugerować, że „Dead Island” nie będzie typową „durną” nawalanką nastawioną wyłącznie na rozrywkę. Czy poza straszeniem będziecie nam również próbowali zagrać na emocjach?
sza od filmu, jeśli wierzyć statystykom i to określa ich główną funkcję, niezależnie od niewątpliwych możliwości na polu emocji czy konkretnego przesłania. Skoncentrujmy się jednak na drugiej części pytania, zaczynając od straszenia: na dobrą sprawę trailer CGI nie zawiera go w tradycyjnej formie. Zamiast ciemności, z której coś czasem „wyskoczy”, mamy światło dnia, w którym ma miejsce desperacka walka o przetrwanie. Taka niestandardowa oprawa dla gry z zombie od początku była naszym zamysłem. Decyzja o zbudowaniu „Dead Island” w jej ostatecznym kształcie wokół gry co-op dla czterech graczy tylko tą koncepcję skrystalizowała. Każdy, kto doświadczył zabawy z żywymi przeciwnikami lub partnerami wie dobrze, jak nacisk zmienia się z całkowitego zanurzenia w wirtualnym świecie, na interakcję czy dzielenie jakichś doświadczeń z pozostałymi graczami. Próba traktowania gry i klimatu całkowicie poważnie i utrzymania odpowiednio ciężkiej atmosfery typowego horroru, byłaby walką z wiatrakami. Wystarczy przecież jeden żartowniś na czacie i od razu w słuchawkach rozbrzmiewa więcej żartów, niż poważnych komentarzy. Z czasem zarówno fabuła, jak i grywalnościowa równowaga „Dead Island” przesunęła się w stronę czegoś, co nazwaliśmy First Person Zombie Slasher / Action RPG. Brzmi jak językowy koszmar minionego lata, ale dobrze oddaje formułę, która pasuje do charakteru rozgrywki
Rozmawiał: Filip Rauczyński
by nowy „Medal of Honor”) stwierdził, że macie problem, bo nie potraficie zareklamować gry gameplay’em. Jakbyś to skomentował?
Trudno odpowiedzieć na takie pytanie, nie połykając przynęty i nie zaczynając dyskusji o tym, czy gra nastawiona wyłącznie na rozrywkę, jest „durna”. Gry video to część przemysłu rozrywkowego, zresztą więk-
67
w „DI”: responsywny, dynamiczny system walki wręcz, z zapewniającym najlepszą immersję widokiem z perspektywy pierwszej osoby pozostaje kluczowy dla gry. Swoją rolę ma też do odegrania broń palna, ale to walka oko w oko z ożywionymi naprawdę nas wyróżnia. Elementy aRPG, które czynią eksplorowanie wyspy Banoi ciekawszym i bardziej osobistym doświadczeniem, to otrzymywane od innych ocalałych questy oraz system rozwoju postaci. Wielu ludzi, uwięzionych na wyspie za sprawą epidemii żywych trupów, ma swoje własne, często naładowane emocjami, historie. Spora część zadań i eksploracji w „Dead Island” jest całkowicie opcjonalna, stopień zaangażowania graczy w warstwę fabuły i opowieści napotkanych NPC również zależy głównie od osobistych preferencji. To tak a propos eksploracji - jakiś czas temu Internet obiegła wiadomość, że „Dead Island” będzie sandboxem. Jak udało Wam się połączyć sandboxa z trybem kooperacji dla czterech graczy? Akcja będzie się rozgrywać w wydzielonych, zamkniętych obszarach czy poszliście na całość i do dyspozycji dostaniemy całą wyspę? Większość „doniesień” na temat gry to wynik trwającej dłużej ciszy z naszej strony i tendencji do interpretowania na własną rękę pewnych faktów, kiedy my nie mogliśmy dostarczyć bardziej obszernego wyjaśnienia. Sandbox jest przeważnie rozumiany jako formuła gry oparta na całkowitej swobodzie i oddaniu graczowi do wyboru ogromnego wachlarza różnych zajęć do wyboru. „Dead Island” z całą pewnością można nazwać grą otwartą, z bardzo dużymi obszarami do eksploracji i opcjonalnymi lokacjami do odwiedzenia, ale to, co dzieje się na wyspie, koncentruje w pewien sposób cele i priorytety bohate-
68
rów: muszą przetrwać i wszelkimi dostępnymi sposobami zapewnić sobie wsparcie lub zasoby, których potrzebują do przedostania się dalej. Właśnie dlatego „sandbox” może być zbyt ogólnym określeniem: choć znajdziemy się na dużej, zróżnicowanej wyspie, której znaczne obszary będziemy przemierzać w trakcie gry, wiemy, co będzie naszym głównym zmartwieniem: walka o przetrwanie z różnymi, groźnymi przeciwnikami, przede wszystkim ożywionymi umarłymi i pomaganie tym, którzy mogą pomóc nam. Podobno w grze dostaniemy blisko 200 questów. Przy takiej ilości zadań trudno nie popaść w doskonale znany schemat: „pójdź, zabij, wróć” albo „pójdź, znajdź, przynieś”. Jaki macie sposób na to, by nie zanudzić gracza na śmierć? Zadania, które wykonujemy w „Dead Island” są związane z krótko - i długoterminowymi celami, które chcą osiągnąć bohaterowie. Nawet fakt, że z pewnych względów wydają się odporni na zjawisko, które przemienia ludzi w zombie, nie czyni ich nieśmiertelnymi. Całe społeczeństwo i infrastruktura Banoi załamują sie niemal z godziny na godzinę, więc nawigowanie po zrujnowanej, pełnej niebezpieczeństw wyspie nie jest już tak proste, jak wezwanie taksówki pod hotel. Bohaterowie potrzebują informacji, zaopatrzenia, transportu. Ludzie reagują bardzo różnie na sytuacje ekstremalnego zagrożenia: niektórzy zgodzą się pomóc dla dobra grupy, inni zażądają czegoś w zamian: odnalezienia bliskiej osoby, dostarczenia niezbędnego przedmiotu czy przekazania wiadomości. To ten łatwy scenariusz - nie wszystkie grupy ocalonych mogą lub chcą się czymkolwiek dzielić: obok ludzkiej solidarności, także najciemniejsza strona charakteru potrafi się ujawnić w takich
okolicznościach. Sama treść zadań to tylko część atrakcji. Bardzo ważna jest też sama walka, która zmienia się w miarę rozwoju postaci, pozwalając sprostać nowym wyzwaniom i groźniejszym typom przeciwników. Eksplorowanie wyspy, poszukiwanie informacji o tym, co spowodowało epidemię zombie oraz polowanie na cenne przedmioty i materiały do ulepszania broni też są częścią gry. Zatrzymajmy się na chwilę przy tym temacie. Ulepszanie, kustomizacja broni - jak to będzie wyglądało w praktyce? Tak na konkretnych przykładach… W tej sprawie musimy zostawić sobie nieco asów w rękawie na później.
Tak naprawdę dopiero zaczęliśmy mówić o grze, zaczynając od świata i formuły rozgrywki. Na szczegółową prezentację modyfikacji i ulepszania broni przyjdzie niedługo czas. Natomiast ważną rzeczą, o której często mówimy, jest to, że nie staramy się konkurować z nikim największą liczbą kombinacji czy najbardziej szalonymi wynalazkami. Przez cały czas chodzi o zmaksymalizowanie naszych szans na przeżycie poprzez ulepszenie broni wszelkimi możliwymi sposobami. Te mogą polegać na prozaicznym zaostrzeniu noża, albo na przyczepieniu do niego prostego ładunku wybuchowego z zapalnikiem czasowym z zegarka. Takim wynalazkiem możemy walczyć na bliską odległość albo wbić go w przeciwnika szarżującego z daleka i obserwować efektowną eksplozję. Kiedy do maczety podłączymy paralizator domowej roboty, dostaniemy zabójczą, ostrą broń elektryczną, która potrafi unieruchomić na chwilę trafiony cel. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że Wasza gra wymyka się szufladkom. W jaki sposób? Na dzień dzisiejszy „Dead Island” wydaje się zebraniem esencji z dostępnych już na rynku
69
survival horrorów - że wymienię tu chociażby takie tytuły jak „Resident Evil”, „Left 4 Dead”, „Condemned” czy „Dead Rising”… W ten sposób można stwierdzić, że wszystko już było. To kombinacja poszczególnych elementów i unikalny sposób ich przedstawienia czyni „Dead Island” wyjątkowym tytułem. Czymś wyjątkowym jest z pewnością system walki wręcz, przedstawiony z perspektywy pierwszej osoby. Jest brutalny, dynamiczny, ale jednocześnie intuicyjny. Repertuar ruchów jest bez porównania bogatszy, niż w ostatniej - zresztą całkiem niezłej - grze, która próbowała czegoś takiego. Dużo czasu spędziliśmy też na stworzeniu dwóch różnych, wyjątkowych systemów sterowania: analogowym i cyfrowym, do wyboru. Oba zapewniają doskonałą kontrolę i doznania z każdego starcia. Grę wyróżnia również podejście do konwencji gry o zombie: zamiast zwyczajowego skradania w ciemnościach, mamy obraz piekła na pięknej do niedawna wyspie, która powinna być rajem. Ze względu na opartą w znacznym stopniu na questach strukturę rozgrywki i potyczki na bliski dystans, tempo i sposób
70
wybierania walk również znacznie różni się od konkurencji. „Dead Island” jest też jedyną grą, która zawiera w sobie dużą porcję fabuły, ale stara się traktować sytuację poważnie, na tyle, na ile sama tematyka zombie na to pozwala. Nie przypominam sobie wielu takich „zachodnich” gier z tego gatunku, a więc z bogatą, „zachodnią” fabułą. Przeważającą większość gier na rynku można by „oskarżyć” o inspirowanie się jakimś innym tytułem, książką czy filmem, bo odbiorcy rozrywki poszukują podobnych rodzajów wrażeń. Czy „Call of Duty 2” kopiuje „Czterech Pancernych”? To teraz inna kwestia - mianowicie polski dubbing. Czy to nie ironia, że zagraniczne tytuły coraz częściej go otrzymują, a polskie gry nie? Jak będzie z „Dead Island”? Nie dopatrywałbym się w tym ironii, bo dopiero niedawno niektórzy developerzy zrozumieli to, w co Techland wierzył od dawna: możemy i powinniśmy być dumni z gier tworzonych przez Polaków, ale nie możemy patrzeć na nie jako na „polskie gry”. Różnica polega na tym, że należy od początku zakładać wydanie gry na całym
świecie. Polscy gracze są nam z oczywistych względów szczególnie bliscy, ale także oni są przede wszystkim zainteresowani jakością danego tytułu. „Dead Island” pojawi się w kinowej polskiej wersji językowej. Pełne spolszczenie „DI” byłoby nie tylko monumentalnym przedsięwzięciem, ale również odebrałoby charakterystyczny klimat, nad którym jeden ze scenarzystów pracował wspólnie z aktorami w Los Angeles. Wierzymy, ze gracze przekonają mogłyby powalczyć na międzynarosię do zalet takiego rozwiązania. dowej arenie. Myślisz, że ta tendencja „Dead Island” nie był tworzony od po- utrzyma się w najbliższych latach? czątku jako tytuł multiplatformowy - gra powstawała z myślą o PC i Xboxie 360. Myślę, że taka ilościowa „kumulacja” Krótka historia konsol siódmej genera- nieprędko się powtórzy. Cykl produkcyjcji pokazała nam, że to prawie zawsze ny współczesnych gier na stacjonarne kończy się źle dla posiadaczy Play- konsole jest liczony w latach, a develoStation 3 (weźmy na przykład Wasze perów przybywa bardzo powoli. Zarówno „Call of Juarez: Bound In Blood”). Czy Techland, jak i konkurencja pracuje już użytkownicy tej platformy powinni się oczywiście nad kolejnymi projektami, ale to ich rozmach, sytuacja na rynku i tempo czegoś obawiać? wprowadzania nowych platform sprzętoChciałbym zdecydowanie wyprostować wych na rynek podyktuje, kiedy ukażą się tę kwestię: w 2007 roku faktycznie mó- kolejne tytuły Made in Poland. Naturalnie wiliśmy tylko o wersjach na Xboxa 360 o sukcesie można mówić wtedy, kiedy i PC, ale gra, która trafi w tym roku do skle- dany tytuł okaże się dobrym posunięciem pów jest - podobnie jak „Bound in Blood” od strony biznesowej, a na takie podsu- tworzona od początku na wszystkie trzy mowania jest o wiele za wcześnie. Tym platformy. Dodam jeszcze, że druga część niemniej o grach z Polski pisze się i mówi „Call of Juarez” ma o jeden punkt wyż- obszernie w najważniejszych globalnych szy metascore na platformę Sony, więc mediach, są też obecne na kluczowych nie uważam, żeby posiadacze PS3 mieli imprezach branżowych od Europy, posię kiedykolwiek czego obawiać. „Dead przez Amerykę, aż po Azję. Techland obIsland” powstaje równolegle na ich sprzęt chodzi w tym roku dwudziestolecie swojej oraz na konsolę Microsoftu i pecety, z za- działalności, w tym ponad połowę w gronie łożeniem, że zabawa ma być tak samo developerów. Nie zamierzamy bynajmniej spocząć na laurach i mierzymy o wiele dobra na każdym sprzęcie. wyżej, ale nie musimy też stać w kolejce „Two Worlds II”, „Bulletstorm”, „Dead przed wejściem do „klubu światowych Island”, „Call of Juarez: The Cartel”, firm”, bo nasze produkty są na globalnych „Wiedźmin 2”… Polska branża gier zda- rynkach od ponad dekady. je się przeżywać w tym roku prawdziwy renesans - jeszcze nigdy nie mieliśmy Dziękuję za rozmowę. tylu tytułów, które bez kompleksów
71
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Initium 20l0 Tłumaczenie: Monika Wyrwas - Wiśniewska Ilość stron: 279
Co byście zrobili, gdybyście spotkali diabła? I nie był by to żaden demon, ale zwykły facet w tanim garniturze, albo kobieta w eleganckiej, wieczorowej sukni? I gdyby diabeł powiedział wam, że macie napisać jego biografię? Wysłuchali byście jego historii? Bohater powieści Toski Lee dostał taką szansę.
o genezie postępku upadłego anioła i przyczyn jego strącenia. Kto miał rację, kto był winny i na czym polegała sama wina? Na te pytania powieść pani Lee próbuje dać odpowiedź i w pewien sposób daje, pokazując nam Diabła i jego losy w sposób odmienny od tego, czego byśmy się mogli spodziewać. Ale tak naprawdę, obraz Lucyfera, jaki wyłania się z kart powieści nie jest tak straszny i przerażający, jak ten, który zwykle nam serwowano. Mamy tu obraz nieszczęśliwej postaci, która została odtrącona z powodów dla siebie niezrozumiałych, a dotychczas jej należne uczucie zostało skierowane na „rasę z błota”, która przecież grzeszy na każdym kroku. To nostalgiczna opowieść o uczuciach, o emocjach, które rodzą się w duszy i mają wpływ na całe nasze życie, kiedy tylko je uzewnętrznimy.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
)
TOSCA LEE - Diabeł. Autobiografia (Demon. A Memoir
Clay prowadzi nudne i ponure życie. Odkąd zostawiła go żona, nie może znaleźć sobie miejsca. Swojej pracy też nie lubi - jest redaktorem w małym wydawnictwie, które wydało dwie jego pierwsze książki. Książki, które miały stać się bestsellerami, ale jednak się nie stały i Clay skończył, jak skończył. Jest starzejącym się, zgorzkniałym rozbitkiem życiowym, który nie ma żadnego celu. I nie wiadomo, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie tajemniczy Lucjan, który pojawił się w jego życiu, by całkowicie wywrócić je do góry nogami. Bowiem Historia opowiadana w „Diable” fascynuje Lucjan to tak naprawdę diabeł. A zadaniem nas i urzeka, owiana aurą tajemnicy i swoClay’a jest spisanie jego biografii... istego zakazanego owocu. To coś na kształt I tak zaczyna się niesamowita opowieść, wiedzy tajemnej, której stajemy sie powiersięgająca do prapoczątków świata, do bi- nikami. I po lekturze nigdy nie będzie nam blijnych opowieści o stworzeniu i opowia- dane spojrzeć na diabła tak, jak dawniej. dająca je na nowo, odsłaniając nieznane Zwłaszcza, że może kryć się w każdym, fakty i spojrzenie drugiej strony, tego prze- kogo mijamy na ulicy i prędzej będzie pachgranego, który został strącony i nigdy nie niał drogimi, ekskluzywnymi perfumami, niż siarką. Powieść Toski Lee to z pewnością było mu dane się obronić. nie horror i do powieści grozy chyba jej naj„Diabeł. Autobiografia” z pewnością nie jest dalej. To bardziej powieść filozoficzna, albo książką obrazoburczą. Po trudnym tema- obyczajowa, bowiem postać Claya, jego cie wiary i religijnej genezy - jaką dla chrze- emocjonalne rozterki i problemy życiowe ścijaństwa jest interpretacja Biblii - porusza są mocno zaakcentowane i tworzą nie tyle się ostrożnie i z subtelnością, co pozwala tło, co drugi wątek powieści. Przypomina to nawet kontrowersyjne stwierdzenia podać nieco klimatem historię opowiedzianą przez Neila Gaimana w „Morderstwach i tajemniw sposób niedrażliwy dla chrześcijan. cach”, choć tu mamy motyw aniołów i diaTo przede wszystkim filozoficzna opowieść błów ujęty delikatniej i mniej prowokująco.
73
Łukasz Okólski to (z zamiłowania) rysownik komiksów. Jest współautorem - odpowiedzialnym za stronę graficzną wydanego niedawno przez Wydawnictwo Mroja Press albumu „Scientia Occulta”. Dotychczas aktywny w magazynie komiksowym „Kolektyw”, czasem autor scenariuszy komiksowych, ale głównie rysownik. Współodpowiedzialny za serię „Recours”. Więcej informacji o autorze można znaleźć na jego blogu http://lukaszokolski.blogspot.com/ .
Miałem okazję poznać Łukasza na Bloku Komiksowym w ramach Game Fusion w Krakowie, gdzie Łukasz promował swój komiks. Rozmawialiśmy w przerwie pomiędzy eventami, na korytarzu, a sam wywiad był dość spontaniczny i nie do końca planowany (tzn. ja planowałem dopaść gdzieś Okólskiego i zadać mu parę pytań). Starałem się oddać w pełni jego charakter, a także postać Łukasza – skromnego, szczerego chłopaka, przytłoczonego trochę swoim nagłym sukcesem i popularnością w komiksowym światku. „Scientia Occulta”, ze scenariuszem Roberta Sienickiego to twój pierwszy, „pełnokrwisty” album komiksowy. Dotychczas byłeś autorem i współautorem jedynie serii odcinkowych i szortów. Jak się czujesz po pierwszej dużej publikacji? Niesamowicie. Dużo czasu mi zajęło zrobienie tego albumu. Dużo pracy, dużo determinacji, ale teraz autentycznie nie żałuję ani jednej godziny spędzonej przy tablecie, przy rysowaniu, bo to jest niesamowita satysfakcja. To po prostu jest coś,
co bardzo cieszy, ponieważ zafascynowałem się światem komiksu, w którym jestem od niedawna, a teraz stałem się jego częścią. Posiadanie jakiegoś komiksu, na którego grzbiecie jest moje nazwisko, komiksu, którym mogę się pochwalić, pokazać go, daje niesamowitą radość. Niewielu z moich znajomych interesuje się komiksami, ale kiedy pokazuję ten album, mówię, że robię coś takiego, miło patrzy się na reakcje, bo jest to coś ciekawego, coś nowego. Ja teraz unoszę się kilkanaście centymetrów nad chodnikiem; to naprawdę niesamowita satysfakcja.
75
Clayton Howard narodził się wcześniej? W 7. numerze magazynu „Kolektyw” ukazał się szort pod tym właśnie tytułem. Czy taki właśnie był początek historii „Scientii...”? Nie, nie, nie. To miało być tylko i wyłącznie takie przypomnienie, że „Scientia...” jednak zostanie wydana, że razem z Robertem coś robimy, bo początki „Scientii” sięgają daleko wstecz. Chyba półtora roku, czy dwa lata temu zaczęliśmy go robić jako komiks internetowy. I to już wtedy Robert miał całą historię w głowie, część plansz rozpisanych bardzo dokładnie, scenariuszowo i to od tamtej pory to się ciągnęło. Czyli bardzo długo, przerywane innymi projektami, bo robiliśmy w międzyczasie m.in. „Recours” do „Kolektywu”. Tak więc szorcik w „Kolektywie” to był tylko taki dodatek, aby pokazać, przypomnieć ludziom, że niedługo wychodzi nasz album. No właśnie. Robert. Znacie się od dawna i od dawna współpracujecie. Obecnie m.in. przy serii „Recours”, o której wspomniałeś. Pamiętasz początki? Wasz pierwszy wspólny komiks? Chyba nie pamiętam... Chyba zaczęliśmy od „Mój martwy współlokator”. To był taki komiks Roberta, który on sam z początku nawet rysował i w którymś „Kolektywie”, jednym z pierwszych, zrobił krótki szort, raptem kilka plansz i to właśnie ja byłem rysownikiem tego komiksu. Ale to dość szybko zniknęło w Internecie, bo ja byłem wtedy jeszcze bardzo „słabiutki” w rysowaniu i teraz już nie pamiętam, jak się zakończyła historia tego komiksu, czy on go przestał pisać, czy ja go przestałem po prostu rysować. Ale wydaje mi się, że to ten komiks był pierwszy, chyba tak. To było pierwsze. „Mój martwy współlokator”.
zarówno przez krytykę, jak i fandom? Czy spodziewałeś się tego? Czy jesteś może zaskoczony, bo rzadko się zdarza, aby krytyka, jak i fandom tak ochoczo chwalili, w dodatku tak jednogłośnie? O rany, to chyba widziałeś więcej recenzji, niż ja, bo ja znam - jak na razie autentycznie cztery recenzje. Ale to fakt - one są bardzo pozytywne. Wiadomo, że w jakiś sposób na to liczyłem, może też w jakiś sposób wręcz arogancko tego oczekiwałem, ale mimo wszystko jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Po raz pierwszy mam okazję spotkać się z taką formą oceny mojej pracy. Oczywiście, po publikacjach w „Kolektywie” też pojawiają się recenzje, też jesteśmy w jakiś sposób wyróżniani, że ktoś narysował tak i tak. Ale recenzja albumu, to coś zupełnie innego, poważniejszego, bo sam album jest dokonaniem poważniejszym. I to zdarza się – w moim przypadku - po raz pierwszy. Rzeczywiście jest bardzo ciepłe przyjęcie w gronie znajomych, wśród tych, którzy interesują się komiksami i album czytali i tu jest bardzo pozytywne przyjęcie, ale teraz czekam na takie pierwsze „kopnięcie”, pierwsze „zjechanie z góry na dół”, bo to w końcu musi nastąpić, a na razie się cieszę. No rany, to jasne, że się cieszę. Trudne pytanie, wiem, że go nie lubisz. Nie jesteś z wykształcenia rysownikiem. Czy często odczuwasz brak formalnego wykształcenia artystycznego? Czy trudno jest „amatorowi” na polskim rynku komiksowym? Jak się to przekłada na traktowanie cię, np. przez wydawcę?
Wiesz, powiem ci szczerze, że jeszcze nie spotkałem się z czymś takim, aby to ktoś, bardziej niż ja sam, wytykał mi mój brak „Scientia” zdobywa dużo pozytywnych dyplomu. Nigdy nie spotkałem się z tym, recenzji. Jak oceniasz jej przyjęcie by ktokolwiek pytał mnie o wykształcenie
76
W jakiej tematyce czujesz się najlepiej? Kreska ze „Scientii” sugeruje lekkie i humorystyczne historie, twoje portfolio (na blogu) pokazuje, że jesteś rysownikiem wszechstronnymi posiadającym duże możliwości rozwoju. W czym jeszcze chciałbyś się spróbować?
A gdybyś mógł wybrać któregokolwiek z Wielkich. Obojętnie czy polskiego, czy światowego komiksu i zrobić z nim komiks, to kogo byś wybrał? Takie marzenie komiksiarza? Wiesz co? Chyba Frederic Peeters. To jest autor, który sam rysuje i pisze swoje komiksy. Nie zastanawiałem się nad tym nigdy, ale teraz, kiedy zadałeś to pytanie, to myślę, że właśnie Peeters, bo jest dla mnie kimś w rodzaju mentora. Wyobrażam to sobie tak, że on napisałby komiks,
A co więc kryjesz jeszcze w zanadrzu? Kolejny duet z Robertem? Czy może po ostatniej publikacji otrzymałeś jakieś nowe propozycje? Nie mam planów. Specjalnie, z premedytacją unikam rysowania. Po zakończeniu rysowania „Scientii...”, okładek, banerów i tym wszystkim, co z wydaniem albumu związane, robię sobie wakacje od rysowania, aż do Warszawskiego Festiwalu Komiksu. Wiadomo, myślę o tym, co bym chciał robić dalej, wiem, że chciałbym rysować, że będę rysował komiksowo, ale teraz czeka mnie napisanie licencjatu, obrona pracy i na tym się skupiam. A czy w międzyczasie nie powstanie jakiś szort – kto wie? A czy po sukcesie „Scientii” otrzymałeś jakieś propozycje współpracy od innych autorów, od innych rysowników? Bardziej na zasadzie koleżeńskich rozmów, kto ma jaki pomysł, co chciałby zrobić, co można by zrobić razem, ale jak mówiłem – na ten moment uciekam od podejmowania decyzji, wszystkich odsyłam do Warszawy, że tam będę rozmawiał, tam będziemy omawiać jakiekolwiek szczegóły. Do tego czasu mam wakacje od rysowania.
Foto: Ewa Wantuch
Hm, mówiąc szczerze, nie wiem, zawsze chciałem spróbować wielu rzeczy. Bardzo lubię współpracować z Robertem, bo lubimy podobne klimaty. „Recours” np. to komiks akcji, rozgrywający się w kosmosie. Kryminały... nigdy tak do końca nie interesowałem się kryminałami, ale miałem ochotę zrobić coś z taką czernią/bielą – to też mi się bardzo spodobało. Ale gdybym miał się określić, wybrać jeden gatunek, to nie wiem, co bym wybrał, czy jest coś takiego. Na pewno lubię rzeczy lekkie, rozrywkowe, typu superhero czy np. lekka obyczajówka ze szczyptą humoru – to lubię. Ale jeszcze nie miałem okazji wypróbować bardziej ciężkich tematów. Jestem teraz chętny, by się sprawdzić, swoją elastyczność.
a później, razem ze mną by go rysował. To było by bardzo, bardzo fajne, bo jest moim ulubionym rysownikiem, opowiada niesamowite historie, więc myślę, że gdybym miał wybrać, to myślę, że to byłby on.
Rozmawiał: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
artystyczne, o dyplom. To bardziej szło w drugą stronę, że ja marudziłem, że coś jest nie tak, coś mi się w moich pracach nie podoba, a ktoś mnie chwalił, że to jest ok, że tyle zdołałem osiągnąć bez szkoły w tym kierunku.
Dziękuję za wywiad i za to, że znalazłeś czas na rozmowę. To ja dziękuję. Miło było, choć nadal jestem zaskoczony tym, że ludzie proszą mnie o wywiad. Czekam na recenzję „Scientii...” i pozdrawiam serdecznie Redakcję i Czytelników Grabarza Polskiego.
77
KONKURSY KONKURSY KONKURS „MIŁOŚĆ KĄSA”
Z jakich filmowych horrorów znana jest autorka powieści „Miłość kąsa”? Podaj przynajmniej dwa tytuły, wyślij odpowiedź do 20 maja na adres konkurs@grabarz.net i wygraj egzemplarz książki. Nagrody ufundowało wydawnictwo Rebis.
KONKURS „NIE UFAJ NIKOMU”
Jaką powieść wydał wcześniej w Polsce autor „Nie ufaj nikomu”, Gregg Hurwitz? Wyślij odpowiedź do 20 maja na adres konkurs@grabarz.net i wygraj egzemplarz książki. Nagrody ufundowało wydawnictwo Albatros.
WYNIKI KONKURSÓW Z POPRZEDNIEGO NUMERU KONKURS „MAG W CZERNI”
Książki ufundowane przez wydawnictwo Rebis otrzymują: Stefan Górski, Joanna Moroń, Maciej Żak.
KONKURS „GWIAZDA POLARNA”
Książki ufundowane przez wydawnictwo Albatros otrzymują: Maciej Święchowicz, Marlena Szulik, Judyta Bołdys.
KONKURS Z MORTEM CASTLE
Pakiety książek ufundowane przez wydawnictwo Replika otrzymują: Kamil Szpyt, Katarzyna Walczak, Bartłomiej Stopyra Gratulujemy zwycięzcom i zachęcamy do udziału w kolejnych konkursach!
Relics)
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Jarosław Cieśla Ilość stron: 382
zdaje się, że to Peter, jednak agent nieruchomości Pomeroy niespodziewanie wysuwa się na pierwszy plan. Jakoś tak już jest, że czarne charaktery są bardziej wiarygodne psychologicznie. Ten tutaj został opisany naprawdę dobrze. To żaden niesamowicie inteligentny pra„Widma minionych nocy” taką wie-że-Superman. To zwykły właśnie książką jest. Jamesa cwaniaczek ogarnięty obsesjaP. Blaylocka znałem do tej pory jako autora z gatunku steampunk. Tutaj mi, człowiek bez wyobraźni, tchórz. dostajemy rasowy horror. Oto Peter Travers – mężczyzna po ciężkim rozwodzie, W pewnym sensie, w „Widmach miniostarający się żyć normalnie, widujący się nych nocy” panuje jakiś chaos. Po częz synem, czasami także z eks-żoną Aman- ści jest to spowodowane tym, że sam dą, ma przyjaciółkę – Beth – która także autor chyba nie do końca był pewien czy ma syna. Kolejny bohater – Pomeroy – to pisze typową „ghost story” czy opowieść agent od nieruchomości, którego działal- o psychopatycznym mordercy. Poza tym, ność ociera się o granice prawa, a często ciężko przywiązać się do bohaterów, któje przekracza. Jest też Klein – jego praco- rych zachowań chwilami po prostu nie rodawca usiłujący zbić majątek na kupnie zumiemy, którzy miotają się po scenie bez ziemi i domów ludzi mieszkających w ka- ładu i składu. Nie zadowolił mnie również nionie, między innymi Petera. No i kolejny finał powieści – dziwny, poplątany, pozobohater – wiatr. Wiatr, który towarzyszy stawiający więcej pytań niż odpowiedzi. nam przez całą powieść; wiatr, w którym Czyli co? Tragedia? No właśnie nie... Bo mimo wszystkich moich narzekań jest słychać szepty, krzyki, płacz dziecka... tu jakaś magia. To język jakim powieść jest Akcja powieści zaczyna się w chwili gdy napisana. Nieśpieszny, powolny, a jednak Peter orientuje się, że jego była małżonka budzący napięcie. Bogate opisy, kilka wraz z synem nie wyjechali na wakacje, scen naprawdę godnych mistrza. Dobrze tak jak zamierzali, lecz zaginęli bez śladu wypada rozwiązanie zagadki widm – to gdzieś w kanionie. Kiedy zgłasza zaginięcie najciekawsze fragmenty książki. dowiaduje się, że kilka dni temu przerażony turysta widział w nocy dwa ciała – kobiety „Widma minionych nocy” to wytwór stai chłopca. Kiedy policja przybyła na miejsce, rej szkoły pisania. Dziś niewielu autorów ciał już nie było. Poszukiwania Petera prze- potrafi tak pisać. Trupów w tej powieści platają się tutaj z historią Pomeroya który jak na lekarstwo, a jednak napięcie jest. „Widma...” to część trylogii z elementami zaczyna obsesyjnie podglądać Beth... nadnaturalnymi. Myślę, że całość trylogii Dziwna to książka. Akcja rozwija się bardzo będzie dobrą lekturą. Mimo zastrzeżeń powoli, leniwie. Ciężko powiedzieć kto jest – polecam. Chociażby po to by zobaczyć głównym bohaterem opowieści. Z początku jakim językiem można pisać horrory. Obiecałem sobie, że będę pisał szczere recenzje. Że nie będę patrzył kto napisał, czy lubię autora. Tylko co zrobić kiedy powieść zostawia mnie z tak mieszanymi uczuciami, że sam nie wiem co o niej myśleć?
Text: Bogdan Ruszkowski
JAMES P. BLAYLOCK - Widma minionych nocy (Night
79
Text: Joanna Konik
80
Roztrząsając arcydzieło kiczu, jakim jest „Toxic Avenger”, trzeba zacząć przede wszystkim od przedstawienia Lloyda Kaufmana, który wraz z Michaelem Herzem stworzył wytwórnię filmową Troma, a co za tym idzie – wyznaczył nowy kierunek rozwoju kinematografii. Panowie rozmiłowani w horrorach klasy B postanowili kręcić, produkować i wspierać niszowe produkcje filmowe, co skutecznie udaje im się robić do dnia dzisiejszego. W ten sposób w roku 1984 powstał „Toksyczny Mściciel”, który będąc sztandarowym dziełem Tromy, doczekał się już czterech części.
rywane przez młodzież odwiedzającą klub. Melvin jest wyśmiewany i poniżany. Najtragiczniejszy żart zaserwowany mu przez przepiękną Julie kończy się skokiem głównego bohatera przez okno. Na nieszczęście Melvina, wpada on w beczkę z toksycznymi odpadami, które reagując z jego skórą, prowadzą do nieodwracalnych zmian zarówno w wyglądzie, jak i w charakterze naszego bohatera. Chłopak przeradza się w ogromnego, zdeformowanego potwora, wykazującego się niezwykłą siłą i dużą inteligencją. Ze względu na swoją przeszłość oraz nowe atrybuty, Toksyczny Mściciel postanawia zaprowadzić porządek w mieście, które Niezwykła historia tytułowego Mściciela mimo wszystko darzy sympatią. ma swój początek w Tromaville Health Club, w którym pracuje opóźniony Cała akcja filmu rozgrywa się w Tromaw rozwoju Melvin. Jedynym obowiązkiem ville, głównym bohaterem jest życiowy chłopaka jest całodzienne szorowanie nieudacznik wyśmiewany przez rówiepodłogi mopem, ciągle zresztą prze- śników, natomiast tłem całej historii jest
środowisko akademickie faworyzujące wysportowanych osiłków i ich piękne dziewczyny. Na tej kanwie rodzi się Toksyczny Mściciel, który postanawia zemścić się na wszystkim, co złe w tym świecie. Główny bohater, wyposażony przez naturę w swoisty radar, wyczuwa na odległość krzywdę ludzką i żywo na nią reaguje. Na czym polega moc tego filmu? Przede wszystkim na wprowadzeniu postaci dobrego potwora, który dzięki olbrzymiej sile, zaprowadza porządek początkowo w swoim mieście, a z czasem na świecie. Mściciel nie jest zwykłym killerem, tylko „inteligentem” podążającym swoją własną ścieżką życiową. Film jest również satyrą na produkcje, w których piękna młodzież jeżdżąca szybkimi samochodami korzysta z życia. Nie brakuje również elementów love story: oto zdeformowany Melvin spotyka miłość swojego życia, co żywo świadczy o tym, że w zasadzie każdy może osiągnąć szczęście, jeżeli tylko tego pragnie. Jak na porządny horror przystało, w filmie widzimy odpowiednią ilość trupów, krwi i flaków.
grą aktorską Angelina Jolie, ani Brad Pitt... Niemniej jednak film Kaufmana wydaje się udowadniać, że nie potrzebujemy tych elementów, by otrzymać proste, ale świetnie zrobione dzieło, w którym wszystko jest na swoim miejscu. W pięć lat po sukcesie pierwszej części „Toksycznego Mściciela” Lloyd Kaufman wraz z Michaelem Herzem postanowili nakręcić kolejną cześć losów Melvina. Jak to zwykle z kontynuacjami bywa, „dwójka” znacznie ustępuje pierwowzorowi. Tromaville dzięki zabiegom tytułowego Toksycznego Mściciela stało się rajem na Ziemi, gdzie wszyscy żyją w harmonii i spokoju, kochając się nawzajem. Dzięki temu nasz bohater czuje się niepotrzebny, w jego otoczeniu nie ma już przecież żadnego zła. Niemniej jednak za sprawą podstępu Melvin zostaje wysłany do Tokio, by teraz tam zaprowadzić porządek. Jego wyjazd jest skrzętnie zaplanowany przez korpora-
Nie jest to oczywiście produkcja dla każdego widza. Daleko jej do lirycznej estetyki japońskiej, nie zobaczymy tu zapierających dech w piersiach efektów specjalnych, nie uświadczymy niesamowitych zwrotów akcji, nie oczaruje nas
81
jest bardziej reportażem na temat życia ludzi w Kraju Kwitnącej Wiśni niż rozprawianiem się potwora ze złem w Tokio. A przedstawienie Melvina jako przykładnego obywatela sprawia, że do filmu wkrada się nuda. Dodatkowo narratorem w całym filmie jest sam Melvin. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że nie mówi on tym samym, barwnym męskim głosem, jaki udaje się słyszeć kilka razy w pierwowzorze, ale wpada w chłopięcy cję o szumnej nazwie Apocalypse Inc., słowotok. która podczas nieobecności Mściciela przejmuje władzę w rajskim miasteczku, Jeszcze w tym samym roku, Lloyd Kaufby ponownie szerzyć w nim zło. Tymcza- man i Michael Herz spotykają się po raz sem podróż do Japonii jest niezwykle kolejny, by nakręcić trzecią cześć przyowocna dla naszego bohatera, przez pe- gód Toksycznego Mściciela. W odróżniewien czas czuje on, że znalazł swój dom. niu od poprzedniej części widz nie ma tu Pomimo tego, jego wewnętrzny radar czasu na nudę, gdyż powraca do niego wykrywający zło nakazuje mu wrócić do postać, która w sposób mistrzowski została ukazana w pierwszej, doskonałej porzuconego Tromaville. części sagi. Tytułowy superbohater, Porównując dwie pierwsze części „Tok- znudzony po raz kolejny porządkiem pasycznego Mściciela”, przede wszyst- nującym w Tromaville, postanawia pójść kim zwraca się uwagę na nadmierny rozrost sielskości. Sporadyczne walki w Tromaville nie są tak krwawe, jak przyzwyczaiła nas do tego pierwsza część filmu, co oczywiście powoduje spory niedosyt. Kostiumy są bardziej kolorowe i, co za tym idzie, niezmiernie kiczowate – zdecydowanie dynamizuje to akcję i zarazem odsyła widza do nierealnego, bajkowego świata. Podobnie ukazanie samej Japonii nie wiadomo dlaczego
82
do pracy. Głównym powodem, dla którego chce to zrobić, jest chęć zarobienia pieniędzy na operację przywracającą wzrok swojej wybrance. Jego poszukiwania kończą się w Apocalypse Inc., co - jak wiadomo z poprzedniej części - nie wróży dobrze naszemu bohaterowi. Co prawda pieniądze ratują wzrok pięknej Claire, ale zarazem zmieniają podejście do życia Melvina, który staje się zwykłym milionerem grającym w golfa. Niemniej jednak, ta chwila wytchnienia szybko się dla naszego bohatera kończy. A na miejsce Melvina po raz kolejny przybywa ukochany przez wszystkich Toksyczny Mściciel.
wypośrodkowaniem pomiędzy milczącym potworem z pierwszej części, a nadmiernie gadającym Mścicielem z drugiej. Ponadto zrównoważenie kolorów i jakości samych kostiumów wprowadza klimat miasteczka Tromaville zapamiętany z pierwowzoru. Dodatkowo nawiązują one do opowieści o komiksowych superbohaterach, którzy czyniąc dobro, odznaczają się przez ubiór od swojego środowiska. Reżyserzy na szczęście porzucili pomysł wysyłania głównego bohatera za granicę - w końcu to Tromaville jest najbardziej atrakcyjnym miastem świata i zarazem posiada niesamowicie romantyczny widok na World Trade Centre.
W trzeciej części cyklu Kaufman i Herz powrócili w znacznej mierze do stylistyki z oryginału. A zatem choć film jest nam prezentowany z punktu widzenia Melvina, narracja bynajmniej nie zabija świetnych dialogów. Główny bohater mówi dokładnie tyle, ile powinien, co jest doskonałym
Można powiedzieć, że załamanie formy reżyserów w drugiej części przygód Toksycznego Mściciela zostaje wynagrodzone widzowi w części trzeciej. I choć wydawałoby się, że „Ostatnia Pokusa Toxiego” mogłaby zamykać historię losów bohatera z Tromaville, w dziesięć lat później doskonały duet reżyserski Kaufman/Herz serwują widzowi kolejną odsłonę przygód Melvina. Akcja zaczyna się w szkole dla upośledzonych, w której brzemienna nauczycielka wraz z grupą dzieci zostaje wzięta za zakładnika przez Pieluchową Mafię. Jedynym sposobem na uratowanie istnień ludzkich jest interwencja Toksycznego Mściciela, który tym razem
83
przybywa wraz ze swoim przyjacielem Lardassem. Akcja ratunkowa kończy się wybuchem, który niefortunnie rozrywa przestrzeń i tworzy lustrzane odbicie Tromaville – Amortville. Druga miejscowość jest karykaturą, w której każdy element miasta Melvina ma swój odpowiednik. Tym sposobem poznajemy złego Noxious Offendera, który podszywając się pod Toxiego, pustoszy spokojne Tromaville. Tymczasem nasz bohater zostaje uwięziony w Amortville, z którego pozornie nie ma ucieczki. Co zatem sprawia, że kontynuacja przygód potwora z przedmieść Nowego Jorku ciekawi i zaskakuje? Przede wszystkim, zrezygnowanie z narracji Toxiego sprawia, że odbiorca skupia się bardziej na akcji niż na monologach - w końcu chodzi o uratowanie ludzkości, a nie o opowiadanie historii. Również kostiumy są fantastycznie zaprojektowane, a pomysł na Amortville jest wprost doskonały i wspaniale przeplata się z wydarzeniami z Tromaville. Sytuacje dziejące się w tym samym czasie obserwujemy w zwielokrotnionych ekranach, natomiast lawina zdarzeń nie pozwala na choćby sekundę nudy. Walka z wrogami jest oczywiście równie emocjonująca jak potyczki z czasem i przestrzenią. Warto również zwrócić uwagę na postać Mayora Goldberga, dzielnie zagranego
84
przez legendarnego Rona Jeremy’ego. Ach ten niezapomniany błysk w oku jego bohatera, towarzyszący modlitwie do Boga, pośród pachnących kwiatów i ćwierkających ptaków połączony ze śmiercią na łonie natury! Nie sposób jednak nie wspomnieć o największym plusie filmu – trupach; a mówiąc dokładniej – o najbardziej fantazyjnych sposobach umierania w dziejach kina, przerastających pomysłowością nawet te z pierwszej części przygód naszego Mściciela. Trupy występują tu w najprzeróżniejszych konfiguracjach, natomiast sposoby zadawania ostatniego ciosu przerastają najskrytsze marzenia każdego psychopaty. W związku z tym rodzi się pytanie: dlaczego dobrze patrzy się na śmierć? Odpowiedź jest prosta: nic nie cieszy tak bardzo jak sprawiedliwość, a w końcu o to chodzi zarówno głównemu bohaterowi, jak i twórcom filmu.
THE TOXIC AVENGER THE TOXIC AVENGER USA 1984 Dystrybucja: Brak
THE TOXIC AVENGER 2 THE TOXIC AVENGER PART II USA 1989 Dystrybucja: Brak
Reżyseria: Michael Herz Lloyd Kaufman
Reżyseria: Michael Herz Lloyd Kaufman
Obsada: Andree Maranda Mitch Cohen Jennifer Prichard Cindy Manion
Obsada: Ron Fazio John Altamura Phoebe Legere Rick Collins
X X
X X X X X
X X X X X X X X
X X X X X
THE TOXIC AVENGER 3 THE TOXIC AVENGER PART III: THE LAST TEMPTATION OF TOXIE USA 1989 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Michael Herz Lloyd Kaufman Obsada: Ron Fazio John Altamura Phoebe Legere Rick Collins
THE TOXIC AVENGER 4 CITIZEN TOXIE - THE TOXIC AVENGER IV USA 2000 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Lloyd Kaufman Obsada: David Mattey Clyde Lewis Heidi Sjursen Ron Jeremy
Text: Joanna Konik
United Visions po raz kolejny pokazało polskiej publiczności co oznacza dobry koncert. Tym razem do krakowskich Fortów Kleparz zaproszono amerykańską formację Coliseum, natomiast atmosferę przed występem gwiazdy podgrzewały polskie grupy – Guantanamopartyprogram oraz No Time To Waste. Wszystkie składy wykazały się nieopisaną wręcz energią, która w końcu udzieliła się znacznej części publiczności. Koncert rozpoczęła tyska formacja No Time To Waste poruszająca się w klimatach hc/metal. W niezwykle dobitnych i zarazem ciężkich utworach na plan pierwszy wybijał się niesamowity wokal Pawła, który zadziwiał z minuty na minutę skalą swojego głosu. Niezwykła energia zawarta w kolejnych kompozycjach muzycznych wprowadziła w drgania mury Fortów. Następnie wrocławska grupa Guantanamopartyprogram pokazała wszystkim zgromadzonym w klubie czym jest apocalyptic hardcore. Lider zespołu, poprzez nieziemski taniec, całym sobą zaprezentował swoje zaangażowanie w każdy kolejny utwór. Doskonały poziom muzyczny i artystyczny obydwu zespołów wprowadził niezwykłą atmosferę, której ukoronowaniem był występ formacji Coliseum, która po raz pierwszy przyjechała do Polski z odle-
86
głego Louisville. Półtoragodzinny koncert muzycznie oscylujący pomiędzy posthardcorem, a black’n’rollem był niesamowitym doświadczeniem zarówno dla starych fanów zespołu, jak też dla ludzi, którzy po raz pierwszy zetknęli się z amerykańską kapelą. Muzycy promowali swój najnowszy krążek „House With a Curse”, ale nie zabrakło też utworów z dwóch poprzednich płyt, jak również coverów. Szybkie i melodyjne granie ubogacone o fantastyczne oświetlenie sceny i masę dymu zapewne zapadnie w pamięć każdemu, kto uczestniczył w tym niezwykłym wydarzeniu. Natomiast przekaz zawarty w słowach kolejnych utworów z pewnością jeszcze podbudował rozmiłowanie w hardcorowej muzyce. Podsumowując to niezwykle pozytywne wydarzenie, można powiedzieć, że niesamowicie przyjemnie słucha się na żywo wielkich gwiazd, które cały swój dorobek artystyczny prezentują w perfekcyjnej (muzycznej i artystycznej) formie. Ale jeszcze przyjemniej jest posłuchać wcześniej młodych polskich formacji, które swoim kunsztem artystycznym dorównują gwiazdom.
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Bogusław Stawski Ilość stron: 424
Bohaterem „Neuropaty” jest Thomas Bible: wykładowca psychologii, rozwodnik i ojciec dwójki dzieci. Pewnego wypełnionego kacem dnia, nawiązuje z nim kontakt FBI. Federalni polują na psychopatę, który inwazyjnie zmienia działanie mózgów swoich ofiar, na przykład w taki sposób, że dokonują samookaleczeń, przekonani, że sprawia im to przyjemność, albo tracą zdolność rozpoznawania twarzy, co zmienia ich życie w koszmar. Jedynym podejrzanym jest Neil Cassidy, najlepszy przyjaciel Thomasa. Szybko okazuje się, że Neil nigdy nie był tak do końca szczery wobec Thomasa: pracował w NSA, gdzie prał mózgi terrorystom, do tego miał romans z panią Bible. Agenci i Thomas orientują się, że Neil działa w imię Argumentu - najkrócej mówiąc, tezy, że ludzie nie mają wolnej woli i są tylko biomechanizmami. W odróżnieniu od ograniczonych nieuków z FBI, Thomas rozumie Argument i może być w stanie znaleźć jakiś trop prowadzący do Neila. Akcja powieści rozgrywa się w umiarkowanie bliskiej przyszłości. Ludzkość zepsuła świat: pół Moskwy nie istnieje, Europa zmieniła się w coś na kształt Syberii, Ameryka jakoś nie ucierpiała, jedynie USA są państwem jeszcze bardziej policyjnym i paranoicznym na punkcie terroru, niż ma to miejsce obecnie. Do tego pesymistycznego obrazu Bakker dodaje nie jednego, ale dwóch psychopatów. Pierwszym jest Neil - śledztwo w jego sprawie jest ukryte przed opinią publiczną, gdyż jako były pracownik NSA Neil jest traktowany jako zagrożenie bezpieczeństwa narodowego. Drugim, tym razem mającym
swoje pięć minut w mediach psychopatą jest tajemniczy Kręgarz - morderca, który wyrywa ofiarom kręgosłupy. Do tego pakietu autor dorzuca jeszcze mnóstwo wywodów psychologicznych, filozoficznych i nieco ezoteryczne fakty z wiedzy o neurologii.
Text: Bartosz Ryszowski
SCOTT BAKKER - Neuropata (Neuropath)
Jest też kilka problemów. Przede wszystkim, mniej więcej w połowie powieści tempo akcji traci cały impet i niemal staje w miejscu. Mija dłuższa chwila, nim wydarzenia znowu nabiorą szybkości. Po drugie: główny bohater. Dawno nie miałem do czynienia z tak biernym bohaterem. Żeby cokolwiek zrobił, postacie drugoplanowe muszą go zastraszyć, ubłagać, albo się z nim przespać, bo z własnej inicjatywy Bible tylko użala się nad sobą. Następnie, aby w ogóle mógł nastąpić punkt kulminacyjny, Thomas musi w końcu znaleźć Neila. Nie dość, że robi to w zasadzie przez pomyłkę, to ciężko nie zastanawiać się, jakim cudem w tak policyjnym kraju nie dało sobie z tym rady NSA. Na koniec pozostaje kwestia dialogów, które pod najlżejszym pozorem zmieniają się w wykłady z neurologii i psychologii - fakt, są zrozumiałe i potrzebne, ale jednocześnie są jak garść żwiru ciśnięta w tryby opowieści. Mimo to „Neuropata” wciąga, intryguje, a momentami jest fascynująco perwersyjny. Zdecydowanie jest jedną z lepszych książek, jakie ostatnio czytałem. Myślę tylko, że okładkowe porównanie do „Milczenia owiec” nie jest do końca trafione. Powieści Bakkera i Harrisa to dwie różne bestie. Mają ze sobą wspólne jedynie to, że tak samo pożerają wolny czas czytelnika.
87
Rafał Kuleta
Jestem kobiecą sukienką Lecz nie jakąś tam lesbą, bo jednak wolę dotyk męskich dłoni na sobie. Chociaż przyznaję, uwielbiam się wcinać, wpinać, muskać, powiewać w wylotach miejsc para-intymnych, niby-skrytych. Często zmieniam właścicielki. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie należę do żadnej kobiety, lecz do mężczyzny. Szaleńczo kocha każde kolejno dopasowane ciało, które podziwiam. Dobrze mnie traktuje. Jeśli zniszczy - zaceruje, pobrudzi - upierze, zmieni ciało na świeże. W przypływie destruktywnej miłości postrzępił mnie dotkliwie. Długo się kajał, rozpaczał. Wszystko przyjęłam ze spokojem. Wynagrodził mi to: pozszywał skrawki, dodał ciepłe nowe, otulił nabrzmiałość, doskonałość, świętość - męskość, i dał mi rozkosz, jaką nie obdarzył żadnej innej kobiety.
Mężczyzna o drobnych dłoniach Uwielbiał siebie pieścić. Ją też. Ale siebie bardziej. Do niej jego palce aż się wyrywały, by wyrządzić krzywdę. Sobie potrafił zrobić tylko dobrze. Nawet w najmniejszych numerach męskich rękawiczek jego drobne dłonie wpadały jak w czeluść. Zabierał więc rękawiczki zdziwionym kobiecym manekinom. Drobne dłonie wciskały się w każdy zakamarek. Nie odpuściły żadnej niepewności, nie ukryła się przed nimi żadna tajemnica. Zawoalowane w połyskliwej, pachnącej czerni, potrafiły uzupełnić każde niedopowiedzenie. Nie znały litości. Dłonie odłączyły się od niego. Mimo jego protestów ruszyły przed siebie. Poszukiwały, by uzupełnić, wypełnić przestrzeń między pożądaniem a spełnieniem - ściśniętymi w ciasną powłokę o rozmiarach antycznej tragedii.
Fetysz na blond - Jesteś tak cudownie piękna, że chcę mieć z tobą córeczkę, będzie równie śliczna. Nie mogę wyjść z podziwu dla oszałamiającego cudu, jakim są naturalne blond włosy: na raz emanujące, erotyzujące, eschatologizujące. - Ale, niestety, nigdy nie urodzisz mi córeczki. Nie możesz jej urodzić. Patrzę na swoją perukę w lustrze - długie, kręcone blond włosy. Włosy niegrzecznie falujące, włosy-kusicielki, zbyt delikatne, zbyt wrażliwe, by znieść koszmar rozchlapanego widoku pod nimi. Ale już dobrze. Pogłaskam was czule. No już. Wiem, trudno się wam oderwać od poprzedniego wcielenia. Loki zdawały się krwawić łzami szczęścia, kiedy oswobadzałem was od tej niegodnej, pustej makówki. - Teraz jesteście moje.
Dom Wybudował go z butów na obcasie: szpilek, kozaków, półbutów, czółenek, sztybletów, botków. Stopy przechowywał w piwnicy. W osobnym pomieszczeniu nogi, gotowe do ucieczki w fantazje, w jeszcze innym pudła ciał. Otwierał je czule, długo wdychał zapach. Dom piął się pędami wijących się w nieskończoność sznurówek. Rozszerzał się kolejnymi rozmiarami nowych dostaw. Projekt ewoluował w coraz intensywniejsze doznania. Właściciel wypuszczał się z domu wyłącznie w poszukiwaniu materiału budowlanego. Listę życzeń wydłużał o kolejne uśmierzone podniety: przybudówka, garaż, zadaszony basen. O zaspokojenie było coraz trudniej. Leżąc samotnie na łożu z podeszew wsłuchiwał się w stukot szpilek wbijających się w jego rozpaczliwe niezaspokojenie.
Nabity Nabity przegubowy. Zawsze po piętnastej. Klasyka. Tym razem wyjątkowo. Sam miód. Pszczółki gotowe do bzykania. Stwardniał mu tuż po wejściu. Uwielbiał nabite autobusy. Mógł się szybko rozładować samym ocieraniem. Zresztą wystarczył jeden namacalny kontakt na ostrzejszym zakręcie i już szczytował. Ścisk. Znalazł się w samym centrum zainteresowania. Idealnie dla interesu. Jedną ręką trzymał się poręczy, drugą rozpiął dyskretnie rozporek. Wypuścił żurawia na toki. Piękna. Jej długie włosy dotknęły dzióbka. Po chwili cudownie przytulne wnętrze. Nic tylko wypróżnić radosne szczęście. Też miała swoje plany. Kiedy się do niej wbił, zamknęła się znienacka: paszcza pochwy klapnęła, zgryzła, przeżuła. Wyszła na następnym przystanku.
Fale płomieni Jest bez włosów, ale przecież włosy są niepotrzebne. Twarz, czoło, nos, uszy, szyja: całe piękno w bliznach. W zasadzie obejdzie się bez rysów i bez kształtów. Jedna wielka zniekształcona papka - plastelina rzucona od niechcenia na szkielet. Ugniata własne gorące piersi jak ciasto: mleko się zagotowało, czekolada z krwi - pyszne kakao. Małą szparką ust świszczy w podnieconym oddechu. Najlepsze zostawiła na koniec. Wchodzi do wanny z benzyną. Podniecenia nie da się niczym ugasić. Wargi sromowe jak płatki wysuszonego kwiatu żłopią łapczywie paliwo. Jeszcze chwila, ogarną ją fale pożądania, fale płomieni, które wywołają tsunami orgazmu, pochłaniając ją, topiąc w otchłani wiekuistego szczytowania.
Głowy pełne balonów Nie mógł się przywiązać do jednego stałego partnera. Chciał ich skolekcjonować, oprawić w ramiona, kochać się w ciszy i skupieniu. Zazdrośni o siebie, tutaj wszyscy byliby razem, w zgodzie. Coraz więcej przeżyć, wrażeń, emocji, które kazały kochać odcięte od pnia szyi czerepy: wydrążone, następnie rozbuchane do granic możliwości. Żeby nic się nie zmarnowało, w wyekstrahowanym mózgu drążył dziurę, którą pogłębiał własną napaloną głową. Mózg szybko pęczniał od rozgrzanej spermy. Kiedy zużył mózg, czerepy wypełniał balonami, które pompował do granic akceptowalnej rozkoszy: nurkował w oceaniczną otchłań szyi, w głębinowe pieczary oczu, w wibrujące echem groty uszu, w jaskiniowe dziurki w nosie.
Trójkątna Boga To moja modlitwa do Trójkątnej Bogi. Wpatruję się w Twój odwrócony Trójkąt. Do każdego ramienia przytwierdzone plastry, kwadraty, prostokąty, płaty skóry. Brama Rytuału. Pozwól mi wejść do siebie. Pozwól otworzyć sobie łono odchylonym na zewnątrz twierdzeniem Pitagorasa. Rozwierasz się. Jednooka, włochato-mechata paszcza szczerzy się, flirtuje, rozkochuje. Wepchnę Tobie Krzyż Trójkątny i obrócę. A potem sam zmienię się w Trójkątne Odbicie na podobieństwo Ciebie. Jądra moich planet, męskość, erekcja, kopulacja dopełnią się w religijnym, pełnym sprzężonego pożądania przymierzu. O Bogo! Dla Ciebie patroszę się logarytmicznie rozwiniętą pełnią orgazmu. Nasiona są jak komety zapładniające gwiazdy, planety. Poczekam cierpliwie, aż urodzisz mi Wszechświat.
Taniec na rurze Jeśli myślisz, że jest prosty, płaski, tylko erotyczny, to się mylisz. Bo rura tańczy na tobie, łączy się z tobą, przewija się przez ciebie, oplata, splata, przeplata, obrasta, rozrasta, przerasta na wylot, wije się, zwija z twoim bólem, kiedy rozgrzewasz się na niej, a ona na tobie, bo nie potrafisz przestać, a gdy cmokasz ją wargami, ustami, chłoniesz pępkiem, rura jest twoją pępowiną, którą zaraz urodzisz, chwilę potem znów zwinie się w kłębek i rozwinie twoimi zdziwionymi jelitami, nawiniętymi na szok kanalizujący się w kanalikach zwojów i rozwojów mózgowych, przebitych jak nadziana na rozkosz rana po wyssanym z łona rurociągu.
Ryby
Ilustracja: Olga Kołodziejczak
Różnorodność orgiastycznych kształtów, podniet. Stymulujące starcia wpływają w dni płodne. Węgorze rozwijają się wpuszczone w kanał rodny. Flirtują z kijankowatą łechtaczką, pieszczą ogonem, zalecają się pyszczkami, same szukają własnego orgazmu, wpadając do basenu pochwy. Kobieta wije się wraz z trzepotem płetw. Rzęsy łapią ostatni oddech. Napełnia się nowymi gatunkami. Łuski pocierają wilgotnie drżące ściany. To zdecydowanie za mało! Picz dwudziestego pierwszego wieku wymaga więcej troski, zapału, pożaru! Pali się, lecz za słabo! Wchodzi do akwarium piranii. Lesby wyżerają, czyszczą, ogołacają nienasycenie. Wali w siebie rekinami młotami. Na chwilę tylko wybijają jej z głowy niezaspokojenie. Ekstatyczne serce zapomina sfugowane z fugu.
Sprażona plaża Gdzie spojrzysz, piasek. Drobinki rozżarzone, rozgorączkowane, jak wzrok rozbiegane, chwilami chłodzone bryzą. Plaża zapełnia się ciałami. Różna konsystencja seksapilu, mini, bikini, mniejsze lub większe pokłady cellulitu, gdzieniegdzie odkryty seks kusząco odsłonięty na pokuszenie. Ale nie na jego. Ciał coraz więcej. Taki niezbędnik sielankowego krajobrazu: horyzontu na niebie oraz morza, które i tak ma wszystko w dupie. Dzieciaki, szczeniaki, smrody, szczochy, porośnięte kupą bękarty, grzebią ze skapciałymi tatusiami w piasku, wznosząc pokraczne zamki, pałace i wille z niekończącym się basenem w prowizorycznym ogrodzie z alg. On też grzebie: w głąb rozpalonej, napalonej plaży. Ręcznik jak przyzwoitka. Po zapłodnieniu plaża opala się.
Głowa Ciało zerżnięto-zarżniętej pada. Głowa zostaje w łapach. Patrzy z niedowierzaniem na wielkie paluchy ściskające jej włosy jak trofeum. Ból jakiś dziwny: już nie należy do niej. Ręce macają przestrzeń: chaotycznie, po omacku. Nogi jakby otrzeźwiały: podnoszą się, ruszają przed siebie. Wpadają na ścianę. Nadziewa ją sobie. Doprowadza się do rozkoszy. Soki wypływają z ust, z uszu, z nosa. Ona nadal nie wie, co się dzieje. On wbija się w szyję: szybciej przyjmuje jej mądrości, zdobywa wiedzę. Tętnice tłoczą niewidzialną krew. Jej rozbiegany, słabnący wzrok nie potrafi się uspokoić. On znów musi się zaspokoić. Jej bezrozumne, bezmyślne ciało niestrudzenie szuka tożsamości.
Słowa Wgłębienia, wypukłości, brzuszki, cycuszki, haczyki, zygzaki, odrosty. Słowa ubierają się w szykowne fatałaszki. Adorują mnie, łaszą się, uwodzą, w końcu łączą się w pary, trójkąty, układy nowych znaczeń, orgie odważnych treści, które bezkrytycznie chłonę, w jeszcze głębiej penetrującym ich znaczenia delirium. Słowa coraz śmielej poczynają sobie z moją seksualnością, opisując doznania, które czekają nieoczekiwanie za wynurzającym się znienacka przecinkiem. Litery przeróżnych języków oblepiają mnie, sklejają gęstą siecią podminowanych podniet. Wystarczy jedna nieostrożna myśl, a eksplodują wrażeniami. Zmieniam się w znaki, rozdwajam, rozpadam na symbole o coraz rzadszej czcionce. Kursywicznie podkreślony, przytłoczony, roztapiam się w czerni tuszu wsysanego przez nienasyconą kropkę.
Ilustracja: Olga Kołodziejczak
Podróż w głąb siebie Lubię jechać autoerotyzmem. Napotkane waginy zabieram autostopem. Rozpinam je, wchodzę do środka, zapinam. Jestem sam na sam z moją kobiecą naturą. Penetruję jej zaułki, alejki. Spaceruję korytarzem, którego ściany ściskają mnie, parząc się wściekle. Rozmnażają się kolejnymi ściankami, które muszę rozdziewiczyć, przez które muszę się potem przepchać, by zdobyć nieodgadnione: czekające nadymanymi brzuchami. Zdobyć, ale niekoniecznie zapłodnić. Wolę zapładniać swoje własne szorstkie dłonie, palce lepkie od milionów miniaturowych krzyczących bękartów. Żadna realna istota mnie nie chce, nie pragnie, nie pożąda. Jedynie moje własne ciało pozostaje mi wierne. Odkrywa przede mną nową naturę. Właśnie tam się wybieram, w głąb zgwałconego siebie.
Wymarzone futro Uwielbiała futra uszyte ze świeżo rżniętych zwierząt. Sama hodowała futrzaki, które własnoręcznie oprawiała. Ważne, by pluszaki jeszcze żyły, wówczas okrycie dodatkowo grzało. Otoczona zwierzęcym strachem i cierpieniem, czuła się usatysfakcjonowana. Ale jeszcze nie spełniona. Potrzebowała czegoś więcej, bardziej, mocniej! Na futro łapała każdego samca. Kochali się wtulać. A ona uwielbiała ich prowokować, przywłaszczać sobie, zdzierać ubrania i skórę z nabrzmiałych penisów. Szyła wymarzone futro z moszen i napletków. We właściwych miejscach zostawiła członki nietknięte, erekcyjne: drażniąc, wypełniały odpowiednie otwory w jej ciele. Głowę zakryła kapturem, twarz otuliła futrzanym szalem, którego wypustki mogła ssać, wdychając do woli nie stygnący zapach spermy.
Sraka pełna gaci Ze strachu zeszczał się i zesrał. Sam na sam z niemowlęcą psychiką. Anioł Stróż próbował interweniować, zapobiec obłędowi. Nadaremnie. On był sprytniejszy, bardziej perwersyjny. Wypatroszył niemowlaka jak kurczaka. Długo się rozładowywał. Dłużej od matczynej rozpaczy, którą przerwała pętla stłumionego krzyku. Zuchwale podbiegał do wózka, porywał obiekt, obierał ze skóry, pogłębiał wrażenia zagłębiając się bezlitośnie w miękkie doznania samozaspokojenia. Mocz, odchody, zjełczałe nasienie. Ciałko skurczyło się do wielkości niemowlęcej zmazy - skazy na jego człowieczeństwie. Ale nie mógł przestać się zaspokajać. Z odchodów, rzygowin uformował niemowlę. Ale to nie było to. Nie mógł posuwać martwej kupy. Potrzebował żywych fekaliów w żywej kołysce...
W odbiciu rozkoszy Podłoga, ściany i sufit wyłożone płytkami z lustrami. W zasadzie tworzyły jedno wielkie trójwymiarowe lustro. Uwodząca kobieta pieściła swoje odbicie, lizała własną twarz, kochała się z wijącą się pod nią kotką. Taki też nosiła strój: lateksowej kocicy. Odbicie lepiło się do niej, pragnęło wyłączności, wymagało bezwzględnego oddania się. Kotka wbiła w siebie ogon zawieszony na skórzanym pasku. Odbicie jęknęło, wciągnęło jej orgiastyczny krzyk, zatrzęsło się spazmami płynnego lustra. Lateksowa kocica połączyła się z własnym odbiciem. Po drugiej stronie rozkoszy zwierzyniec ludzki wił się, zwijał się i rozwijał w kolejnych konstelacjach, w umierających, rodzących się ponownie i rozmnażających się ekstatycznie wcieleniach.
Obóz Zagłady Trzeszczał, wrzeszczał, stękał, pękał w szwach, w trzewiach, choć zgładzono prawie wszystkich. W tym chaosie nie pozbywano się ciał. Mogli oczywiście udawać, że się palą, skwierczą na wietrze holocaustu - robili tak niejeden raz. Dzisiaj wcielali inny wariant sytuacyjny. Obdzierali się ze skóry, czyli z mundurów. Autentycznych. W sex-shopach walały się sterty historycznych ubrań i akcesoriów do przebieranek. Musiały zachować aurę realności. Wśród ekstatycznych wyładowań ktoś wpadł na pomysł, by uwiarygodnić igraszki, jeszcze bardziej urzeczywistnić scenki. Partnerzy stali się ofiarami, kochanki oprawczyniami. Historyczne mundury przypomniały sobie dreszcze emocji, drgawki grozy, spazmy strachu. Domagały się jeszcze większej orgii śmierci i orgazmu zniszczenia.
Wulgata wulgarnych warg Porwała go jeszcze żywego jak gazetę, rozdarła na paski, roztarła, rozwarła się, wytarła, wargami obdarła, a potem ruchała struchlałe truchło, truchtem go przeleciała, przejechała, aż zjechała, zjebała, wybiła, wytrzebiła, rozpierdoliła na amen! Dawaj następnego chuja, luja, zbója, oszołoma wygolonego, utnę go, wytnę, zwycinankuję, wykarczuję, rozpruję, wyssę spermę zanim gnida się skuje, struje, zeszczytuje! No już, szybko! Kto następny na mój ołtarz łona? To ten? Kolejny pojeb, zjeb, wyjeb go, rozjeb, zajeb, dojeb tę męską kurwę, wkurwa, mizogina, świnia wyruchana, wyjebana, już ja wam wyjadę, wygarnę, wywłaszczę wyrzygane cele, cwele, fagasowskie pedały, szkoda dla was waszych fujar, rajfurzy, frajerzy, faken fakerzy...!
Fetysze Bez namysłu ładowała w siebie kawałki drzewa, kamienie, kości, plastikowe, gumowe i metalowe akcesoria, klejnoty... W przerwie po chwilowym zaspokojeniu wyjmowała przedmioty jeden po drugim, układała na specjalnym ołtarzu. Każda rzecz wyjęta z łona miała magiczną moc, kumulowaną w jednym celu: zjednać sobie przychylność Bóstw - Jedynych Wcieleń. Włożyła w siebie figurkę: bezkształtną, namaszczoną sokami jej płodności. Figurka rosła, rozrastała się z każdym jej wytryskiem, dojrzewała szybko, aż na koniec wypuściła smoliście czarną, wirującą jak obłędny szalej pępowinę. Wirusowaty pęd trysnął z niej i popędził do innych wyznawczyń, czekających w potrójnym kręgu na swoją kolej. Wiedziały więcej niż tylko o przyjemnościach...