Grabarz Polski - Nr 33

Page 1

33

#

DWA SPOJRZENIA NA „DEAD ISLAND” SALVADOR DALI - OBRAZY GROZYCZĘŚĆ 5 KSIĄŻKI O HORRORZE A.D. 2011 RELACJE: UNSOUND, CHRZANOWSKIE DNI FANTASTYKI FILMY: Dylan Dog, End of Days, Instytut Benjamenta, Lincz, Noc rekinów 3D, Paranormal Activity 3, The Perfect Host KSIĄŻKI: 61 godzin, Alicya, Baśniowy morderca, Cel, Ciemności, weź mnie za rękę, Dom kości, Dziewiąty koszmar, Encyklopedia duchów i demonów, Głos, Grawitacja, Jesienna sonata, Krwawy blues, Lek na lęk, Mroczne klejnoty, Mumia, Nie oglądaj się, Oblicze zdrady, Obwiniona, Ocalony, Ołtarz Edenu, Pogrzeb we fiolecie, Sukkub, Syrena, Testament Baphometa, Ty, Wehrwolf, Włócznia przeznaczenia, Zaklinacz, Zmiłuj się Komiks: Mrok1 & 2 MICHAŁ STONAWSKI „NAGRODA” (OPOWIADANIE)



Na początku września ukazała się na światowym rynku gra, która jest kolejnym dowodem na to, że Polacy nie gęsi i swoje dobre produkcje mają. Być może nie mówimy tu o dziele tak dopracowanym jak „Wiedźmin”, czy rewolucjonizującym pewne patenty jak „Bulletstorm”, ale na pewno mamy do czynienia z bardzo solidnym i niezwykle miodnym tytułem. O czym mowa? O „Dead Island”, prosto od dewelopera Techland.

Nie fabułą „Dead Island” stoi, wszak jest ona tu tylko pretekstem do motywowania gracza do odwiedzania kolejnych miejsc i eksterminowania następnych zastępów wrogów, ale o tym później. Pamiętacie książkę „Zombie Survival” Maxa Brooksa? Produkcja Techlandu pozwala graczom wcielić w życie sytuację, w której będą musieli po prostu przeżyć na rajskiej wyspie gdzie nagle rozkwitła epidemia zamieniająca ludzi w krwiożercze zombie. Oczywiście robi to z jajem

i humorem, a nie z gigantyczną dawką patosu, jak pierwotnie można było zakładać po obejrzeniu fenomenalnego trailera. Jednym z pierwszych filmików promocyjnych zachwycił się cały świat, nawet mistrzowie pokroju Hideo Kojimy pochylili głowy przed kunsztem polskiego dewelopera. Dramatyczny i bardzo smutny trailer miał jednak tylko zwrócić uwagę na „Dead Island” i zrobił to z powodzeniem. Sama produkcja, niestety albo stety, jak kto woli, nie ma z nim nic wspólnego i stawia raczej na radosną wyżynkę niż na refleksję.

Text: Piotr Pocztarek

ALE O SO CHOSI?

3


Gra osadzona jest na fikcyjnej wyspie Banoi, umiejscowionej w okolicach Papui-Nowej Gwinei. Rajskie miejsce szybko okazuje się być koszmarem, kiedy między leżakami, basenami, a potem także w mieście i w dżungli zaczynają panoszyć się zombiaki. Gracz wybiera jedną z czterech postaci (dwie kobiety i dwóch mężczyzn), które specjalizują się w różnych typach uzbrojenia (np. broń sieczna, broń palna). Mnie najbardziej przypadł do gustu czarnoskóry raper, ekspert od broni obuchowej. Gra zaczyna się od zakrapianej imprezy a potem… bez uprzedzenia wrzuca nas do hotelu pełnego zombie. Sposób prowadzenia narracji jest zatem idiotyczny i taki właśnie utrzymuje się aż do końca, ale przecież nie o to chodzi w dobrym sandboxie, można więc przymknąć na to oko.

OBUCHEM PRZEZ ŁEB Mechanizm rozgrywki to mieszanka akcji z ubogim ale dostatecznie przejrzystym systemem RPG. Postać, której oczami widzimy świat, przemierza najróżniejsze lokacje, wykonuje zadania fabularne lub misje poboczne i ubija setki zombiaków, za co dostaje expa i kasę. Nagrodami za wypełnienie zadań są punkty, pieniądze i przedmioty. Przedmioty się zużywają, ale za gotówkę można je naprawiać w rozmieszczonych w różnych punktach na mapie warsz-

4

tatach. Można też kupować i ulepszać nową broń – albo samemu ją zrobić po odnalezieniu poukrywanych w grze instrukcji (patent podobny do tego z „Dead Rising” ale znacznie sensowniejszy i bardziej realistyczny). Walczyć można za pomocą przycisków lub gałek analogowych – wtedy postać zadaje dokładnie taki cios, jaki wykonamy gałką. Bajer fajny, aczkolwiek przy graniu na wyższym poziomie trudności raczej nieprzydatny – kiedy oblega nas stado nieumarłych, którzy potrafią być piekielnie szybcy, nie ma czasu na machanie gałką. Do warstwy RPG, oprócz rozwijania broni, należy zaliczyć drzewko umiejętności, które możemy rozwijać wspinając się na wyższe poziomy doświadczenia. Możemy tam na przykład zwiększyć współczynnik skuteczności danego typu broni, wykupić szybszą regeneracją zdrowia, dodać do swoich umiejętności szarżę na wroga, albo zwiększyć procent pieniędzy, które trafiają do naszej kieszeni, kiedy przeszukujemy szafki, bagaże czy skrzynie umieszczone w całej grze. Broni jest sporo – młotki, siekiery, noże, łomy, pałki, gazrurki, kije baseballowe, maczety czy katany, które dodatkowo można najeżyć gwoździami, zwiększyć ich ciężar, zatruć, albo spowodować, by raziły elektrycznością. Okazjonalnie zdarza się


także broń palna – pistolety, strzelby i karabiny, ale należy do rzadkości, podobnie jak naboje, dlatego też trzeba ją bardzo szanować. Gorzej wypada niestety sam model strzelania, który jest mało intuicyjny i drętwy, chociaż jak nie przeszkadzał Wam ten z „Far Cry 2” czy „Darkness”, to i ten zaakceptujecie. Aha, jest jeszcze tryb furii, który zwiększa umiejętności bojowe, ale jest mało praktyczny i szczerze mówiąc użyłem go w grze może dwa razy.

Na późniejszych etapach gry natrafimy na nowe jednostki – grubasów rzygających zieloną, trującą wydzieliną, albo wielkich taranów zakutych w kaftany bezpieczeństwa, których zabić można wybuchem albo mocnymi atakami w plecy. Lokacje często są zapaćkane krwawymi plamami, gdzieniegdzie leżą zmasakrowane zwłoki, nie wiadomo co czai się za rogiem, a leżące na podłodze truchło może w każdym momencie wstać i z krzykiem się na nas rzucić. To potrafi podnieść ciśnienie, dlatego tych, którzy oczekują od horroru STRACH SIĘ BAĆ tego, że ich przestraszy, mogą z powoJak na horror przystało, gra Techlan- dzeniem sięgnąć po „Dead Island”. du jest bardzo sugestywna. Odgłosy, a właściwie wrzaski, jakie wydają z sieŁYŻKA DZIEGCIU bie pędzące na nas zombiaki, zwłaszcza jeśli jest ich sporo, potrafią najeżyć włos O tym, że historia kuleje, pisałem już na na głowie. Uderzenia, które nasza postać początku. Misje fabularne potrafią być rozdaje na prawo i lewo są mocne (chy- urozmaicone i stosunkowo ciekawe, ba że wyczerpie nam się pasek energii), misje poboczne już niekoniecznie. Nie potrafią złamać albo odciąć delikwentowi wliczają się one wprawdzie do procentorękę albo nogę, za co zresztą dostajemy wego progresu kampanii i wykonywanie dodatkowe bonusy. Jest krwawo, jucha ich nie jest obowiązkowe, ale jeśli chcetryska na prawo i lewo, a czaszki pękają my ulepszać postać i zdobywać lepsze od uderzeń albo pod butem. Kiedy zom- przedmioty, nie mamy innego wyboru. biak nas dorwie, widzimy jego obrzydliwą Większość misji można przeżyć, jednak twarz na piekielnym zbliżeniu (mamy zdarzają się i takie, które wołają o poczas na szybką reakcję za pomocą QTE, mstę do nieba. Wśród nich na pierwszym żeby się uwolnić). W takich momentach miejscu znajduje się u mnie misja z głowidzimy, że deweloper odwalił kawał do- śnikami (wyłącz cztery głośniki gdzieś brej roboty, bo chociaż grafika nie powala w mieście, wyłącz kolejne cztery, a pona kolana, a do liderów branży jej daleko, tem jeszcze włącz następne trzy) i misja to modele zgniłków zostały wykonane z pluszowym misiem, którego trzeba było bardzo pieczołowicie i są dokładnie takie, przynieść jednej dziewczynie. Really? jakie mają być – obleśne i przerażające. Niestety – rola „przynieś, podaj, pozamiataj” towarzyszy nam od początku do końca, powodując przy dłuższych posiedzeniach uczucie monotonii. O aspektach technicznych już pisałem – gra wygląda schludnie, miejscami bardzo dobrze, jednak jest mocno zabugowana. Przedmioty i postacie potrafią zawisnąć w powietrzu, zablokować się

5


rym nasz żywot dobiegł końca, chociaż musimy za to zapłacić jakieś 10% posiadanych w danym momencie pieniędzy. Najgorsze wrażenie robiło jednak potworne doczytywanie się tekstur. Nie wiem czy to przypadłość wersji na PS3, którą miałem przyjemność ogrywać, czy też może każda z platform na to cierpi, jedw drzwiach, a sama gra potrafi się zawie- nak po załadowaniu nowej lokacji konsola sić i pomaga jej tylko restart konsoli. Nie- potwornie się krztusiła, serwując najpierw stety, w wysokobudżetowych produkcjach obrzydliwe obiekty, które dopiero po paru sekundach (!) pokrywały się teksturami. w 2011 roku jest to niedopuszczalne. Niby nic, ale irytowało cholernie. W „Dead Island” można korzystać z pojazdów by szybciej przemieszczać się RAZEM BEZPIECZNIEJ? po wyspie. Model jazdy jest mocno arcade’owy i przypomina nieco ten Gra przewiduje system kooperacji, z „Far Cry 2”. Niestety, o jakiejkolcałkiem zgrabnie pomyślany (grawiek realistycznej fizyce możemy cze dobierani są pod kątem swozapomnieć – rozpędzona ciężajego poziomu). Nie dla mnie rówka wpadnie na mały samojednak gra w multiplayerze chodzik osobowy i zatrzyma – „Dead Island” stanowi się na nim, lub nieznacznie dobry dowód na to, że się odbije, nie powodusandbox to gatunek jąc żadnych uszkodzeń stricte singlowy i nawet – poza zbitą szybą, którą wzajemne osłanianie zresztą postać którą grasię przed hordami zommy automatycznie wybije, bie tego nie zmieni. Jeśli by oczyścić pole widzenia lubicie wspólne gra(mała rzecz, a bardzo cieszy). nie, musicie pamiętać, że koniecznym Poza tym gra potrafi być warunkiem jest tutaj nieco nieuczciwa – znajdują zebranie sensowsię w niej momenty, kiedy nej i zgranej ekipy, sadystyczni twórcy rzucaw której nikt nie odłąją na gracza stado 6 czy 7 cza się od grupy, inaczej zombiaków szeregowych gra przestanie mieć sens. i do tego jednego czy dwa Postacie mogą się wzapotężniejsze stwory, co jemnie leczyć, wymieniać może zakończyć się tylprzedmiotami i osłaniać. ko śmiercią gracza i nie ma przebacz. Ogromny „Dead Island” wywołuplus za to, że po zgonie je mieszane uczucia, odradzamy się w tym a jej największą wadą samym miejscu, w któjest jej długość – zali-

6


czenie całości może zająć, w zależności od stylu gry, 20 do 30 godzin. Niestety, dobór misji powoduje, że to 20 czy 30 nieco dłużących się godzin. Gdyby skrócić kampanię o połowę, efekt byłby o niebo lepszy. Ponarzekałem, a jednak ocena jest dość wysoka. Czemu? Już wyjaśniam. Brak fabuły, ubogi styl rozgrywki i wgryzająca się w gameplay monotonia nie są w stanie przysłonić tego że w „Dead Island” gra się… bardzo przyjemnie! Okazuje się, że krwawa wycinka truposzy to jednak z najlepszych rozrywek, na jaką mogą sobie pozwolić współcześni gracze. I co z tego, że niewiele więcej w grze Techlandu znajdziemy? Tryb zombie w „Call of Duty” też nie oferuje wiele, a stał się fenomenem jeśli chodzi o popularność. Ludzie po prostu uwielbiają rozwalać czaszki nieumarłym, nawet jeśli nie towarzyszy temu

fabuła rodem z „Metal Gear Solid” czy mechanika „Fallouta”. Dodatkowym plusem jest dobra, polska wersja językowa, która na pewno zwiększy w naszym kraju grono zainteresowanych grą. Czy warto sięgnąć po „Dead Island”? Mimo wszystko tak, chociaż nie ma co się spodziewać wodotrysków. Fani gore będą jednak usatysfakcjonowani. A dla nas to jest najważniejsze.

O RECENZENTA LENIA SKRAJNEG YŚ M ZE PR E JN SKRA Text: Filip Rauczyński

dużo mówić - nasz rodzimy produkt łamie mu kości niemal pod każdym względem. Od grafiki i przywiązania do szczegółów, Seria „Uncharted” to doskonały przykład przez różnorodność i gęstość lokacji, aż na to, że można zerżnąć pomysły z in- po takie detale jak model jazdy czy mnonych gier i przekuć je w nową jakość. Nie inaczej jest z „Dead Island”, które śmiało można nazwać wyjątkowo udanym bękartem takich marek jak „Condemned”, „Dead Rising”, „Left4Dead” czy „Stalker”. O dziwo jednak gra jako całość bardziej przypomina mi drugiego „Far Cry’a” (szczególnie trzeci akt) aniżeli którykolwiek z wyżej wymienionych tytułów. I co tu

+ ZŻYNAMY/ZARZYNAMY

7


+ IT’S FRIDAY, FRIDAY, FUN, FUN, FUN,…

gość i jakość questów. Kto by pomyślał, że „Dead Island” - zupełnie nieświadomie i przez przypadek - zarżnie rykoszetem takiego giganta? Brawo Techland!

- KREW MNIE ZALEWA (PODPISANO: FABUŁA) Sam B, Xian Mei, Logan i Purna mają całkiem ciekawie nakreślone życiorysy. Raper „one hit wonder”, chińska recepcjonistka z przeszłością, kontuzjowany sportowiec bez przyszłości, była policjantka szukająca zemsty. Niestety gra w żaden sposób nie eksploruje i nie kontynuuje tych wątków. Postacie dostępne w grze są kompletnie bezpłciowe - nie można się z nimi w żaden sposób utożsamić, nie można się do nich przywiązać, nie można im współczuć czy choćby kibicować. Twórcy gry na całkiem solidne fundamenty wylali fabułę, która ma jedynie pchać akcję na przód i być nie tyle ważnym elementem gry, co pretekstem do dalszej rzezi. A szkoda. Szkoda tym bardziej, że gra o zombie powinna mnie albo bawić, albo przerażać, a „Dead Island” nawet nie ociera się o te dwie skrajności, fabularnie będąc grą nudną, nijaką i pustą - nie powodującą praktycznie żadnych emocji. Gdy przypomnę sobie genialny trailer CGI, czuję się trochę jak wyrzucona przez okno dziewięcioletnia zombie-dziewczynka po spotkaniu z glebą. Brawo Techland!

8

Kij z fabułą. „Dead Island” daje mnóstwo frajdy - nieważne czy snujesz się bez celu zwiedzając piękną wyspę Banoi czy mordujesz legiony zombie w podmiejskich kanałach. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Odcinanie głów, członków, kopanie, podpalanie, rażenie prądem, topienie… Czysta poezja. Po co po ciężkim dniu pracy katować się zobowiązującym intelektualnie „L.A. Noire” czy ambitnym i absorbującym fabularnie „Deus Ex-em”, skoro można chwycić za pada i w bezmózgi sposób szatkować wszystko, co się tylko nawinie pod celownik? Radość, zabawa, satysfakcja, walory estetyczne płynące z pięknych krajobrazów. Tak w skrócie można opisać wrażenia płynące z gry w „Dead Island”. Brawo Techland!

- IQ SZKLANKI WODY Tak, ja wiem, że z definicji zombie mają IQ szklanki wody i że zaprogramowanie AI w grze z otwartym światem nie należy do najłatwiejszych. Ale to co zobaczyłem w grze Techlandu przeszło moje najśmielsze wyobrażenia o głupocie programistów. Zombie potrafią wspinać się na budynki i wchodzić po drabinach (oczywiście nie po wszystkich), ale nie potrafią nas dosięgnąć, gdy stoimy na półtorametrowym samochodzie. Często przewracają się bezmyślnie prąc na krzewy, znaki drogowe, hydranty czy inne elementy infrastruktury - a nie wspomnę już nawet o tym, że czasem wystarczy biegać w kółko, aby AI przeciwników kompletnie zgłupiało (polecam sprawdzić samemu). Takich przykładów można mnożyć w nieskończoność - dawno już nie widziałem tak debilnej sztucznej inteligencji i podejrzewam, że prędko drugiego takiego „wyczynu” nie zobaczę. Ewenement na skalę światową. Brawo Techland!


+ NIE OGARNIAM TEJ KUWETY

OSTATNIE CIĘCIE

Twórcy gry unikają określenia „sandbox” bojąc się, że ktoś przyczepi się do loadingów między poszczególnymi częściami wyspy i zwróci uwagę na brak cyklu dnia i nocy. Zupełnie niepotrzebnie. „Dead Island” to jeden z najlepszych sandboxów, jakie w życiu widziałem. Lokacje zaskakują wielkością, gęstością i różnorodnością, a questy poboczne (w większości oparte na schemacie „pójdź, zabij/przynieś, wróć”) o dziwo nie nużą i skutecznie wydłużają już i tak nie krótką rozgrywkę. W czasach, gdy gry przechodzi się w jeden, góra dwa wieczory, tytuły pokroju „Dead Island” (w których spokojnie dobijam na liczniku do blisko 60 godzin) są na wagę złota. To chyba również drugi (obok „Saints Row 2”) sandbox z tak rozbudowanym co-opem. Brawo Techland!

Gdybym miał wystawić „Dead Island” ocenę, byłoby to solidne 7/10 (tak, zdecydowanie potrzebuję skali większej niż szkolna) z adnotacją, że w tę grę zdecydowanie TRZEBA zagrać i to bynajmniej nie z poczucia patriotycznego obowiązku. Twór Techlandu broni się pod wieloma względami i (co zabawne) uciera nosa grom, z których czerpie garściami. Gdyby nie debilne AI i masa utrudniających rozgrywkę bugów, z czystym sumieniem dałbym tej grze aż osiem i pół. Póki co czekam aż wrocławski developer weźmie się w garść i wypuści na rynek choć jeden w pełni grywalny tytuł.

- GLITCHLAND Przez ostatnie 4 lata udało mi się zebrać ponad 100 gier na PS3. I te wszystkie gry razem wzięte nie zawiesiły mi konsoli tyle razy co „Dead Island”. Lewitujące przedmioty, zombie uwięzione w ścianach/ podłodze, ciągłe problemy z grą on-line (tak, to boli najbardziej), respawny tuż pod nosem wroga… - to tylko krople w morzu. Nieraz walniecie ze złości padem o podłogę wykrzykując słowo na „k”. I kiedy już krzykniecie to magiczne: „kurza twarz!” pięćdziesiąty czy setny raz, będziecie mieli ochotę grę sprzedać, spalić, spopielić, wyrzucić przez okno. Cokolwiek, byleby tylko w nią nie grać. Nie pamiętam tytułu z taką ilością błędów (eee „Sacred 2”?), które w tak rażący sposób wpływałyby na radość czerpaną z gry. Brawo Glitchland!

9



Alligatore)

-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Videograf II 20ll Tłumaczenie: Anna Gogolin Ilość stron: 2l5

w grze jest nie tylko prawda o wydarzeniach bieżących i tych sprzed lat, ale także życie Aligatora. „Krwawy blues” ma jeden wielki problem: dialogi. Są rozlazłe, brzmią nienaturalnie, autor upycha w nich mnóstwo ekspozycji, czego skutkiem są rozmowy, w których postacie tłumaczą sobie rzeczy oczywiste. Jeśli czytelnik potrafi strawić takie konwersacje, to dalej jest już o wiele lepiej. Z kolei cechą, która dla jednych będzie zaletą, a dla innych wadą, jest… „soundtrack” - Aligator, jako smakosz bluesa co rusz słucha tej muzyki i skwapliwie podaje czytelnikowi tytuł i wykonawcę piosenki, często wspierając się też fragmentami tekstu. Podejrzewam, że może to zmotywować mniej zabluesowanych czytelników do wyszukania odpowiednich utworów i wzboWłaśnie ktoś taki jest potrzebny, aby wy- gacenia swego rozwoju muzycznego. jaśnić sprawę zaginięcia skazańca nazwiskiem Alberto Magagnin - ćpuna, kończą- Jednak ogólnie książka zostawiła mnie cego odsiadywać wyrok za morderstwo, z pozytywnymi wrażeniami. Nie ma w niej którego, jak twierdzi, nie popełnił. Aligator nic specjalnie nowatorskiego, ale to sonie jest zainteresowany sprawą - ale musi lidna opowieść o cynicznym detektywie, ją wziąć, aby spłacić bliżej nieokreślony osadzona we włoskich realiach. Akcja ma dług wdzięczności. Buratti szybko namie- miejsce w latach 90., więc bohaterom nie rza Magagnina, przy okazji przekonując wchodzą w drogę wszechobecne kamery się, że uciekinier albo po raz drugi zabił monitoringu, smartfony, GPS-y ani goście kobietę, albo jest przez kogoś starannie z CSI, skrupulatnie zbierający próbki DNA wrabiany. Detektyw angażuje się w spra- z miejsc zbrodni. Tempo wydarzeń jest wę, gdy odkrywa poszlakę wskazującą na równe, intryga odpowiednio wciągająca, to drugie. Wydarzenia nabierają tempa, zakończenie satysfakcjonujące. Massimo kiedy okazuje się, że w intrygę zamiesza- Carlotto napisał udaną powieść, budując ni są potężni i wpływowi ludzie, potrafiący odpowiednią dla noir atmosferę - prazręcznie manipulować włoskim wymiarem wie czuć w powietrzu dym papierosowy, sprawiedliwości. Buratti może polegać tyl- a w ustach smak ulubionego alkoholu; ko na sobie, wiernym przyjacielu spod celi mniejsza z tym, czy chodzi o whiskey czy i kilku kontaktach w półświatku, a stawką calvados. Podobno bluesa słuchają i grają zazwyczaj tacy faceci, którym życie skopało tyłek - ale nie z rodzaju tych, co się nad sobą użalają. Nie, oni chowają połamane serca i udręczone dusze pod szorstką i twardą skorupą konserwowaną alkoholem. Zazwyczaj jest to bourbon albo whisky; tym razem jednak lekarstwem głównego bohatera - Marco Burattiego - jest calvados. Reszta z grubsza się zgadza: Buratti, aka Aligator, był kiedyś muzykiem, kilka lat siedział za niewinność, co zrujnowało mu życie, ale z mamra wyszedł bogatszy o kilka interesujących znajomości. Teraz jest detektywem - takim bez licencji, ale pożądanym przez kancelarie prawnicze, ze względu na swoją znajomość półświatka i kontakty z kryminalistami.

Text: Bartosz „Still got the blues for you” Ryszowski

MASSIMO CARLOTTO - Krwawy blues (La verita dell'

11


LEE CHILD - 6l godzin. (6l hours)

---------------------------------------- Ocena: 5/6

Text: Bogdan Ruszkowski

Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Andrzej Szulc Ilość stron: 43l

12

Dakota Południowa zimą. Poumysłowo przywódca wieltężna śnieżyca, która odcina od kiej organizacji przestępczej. świata małe miasteczko Bolton. Jack nie ma wyjścia: nie moMinus dwadzieścia stopni. Biagąc się wydostać z miasta łe piekło. W takich okolicznopróbuje pomóc w ochronie ściach autobus, którym jedzie świadka, jednocześnie odJack Reacher wpada w pokryć kto jest mordercą i o co ślizg i cudem tylko nie kończy w całej historii chodzi. swej podróży katastrofą. Kierowca robi wszystko co może i kończy się tylko na Lee Child prezentuje nam kolejną polądowaniu w rowie. Najbliższa miejsco- wieść z Jackiem Reacherem w roli wość to właśnie Bolton. głównej. Można te powieści uwielbiać, można nienawidzić – ale jednego nie Pasażerowie zostają ewakuowani można autorowi odmówić – talentu piz autobusu, umieszczeni u rodzin w tym sarskiego. Atmosfera osaczenia i naramałym miasteczku. Tylko Jack zostaje stającego zagrożenia, jaką przedstawił na posterunku policji. W swoim życiu w „61 godzinach” według mnie plasuje widział już wiele, ale nie doświadczył tę powieść jako jedną z najlepszych jeszcze takiej paranoi wśród policjantów. w dorobku autora. Również całe zawiąNie wie, że zostało sześćdziesiąt jeden zanie akcji i pomysłowość Lee Childa to godzin do wydarzenia, które na zawsze pisarska liga mistrzów. To duża sztuka odmieni życie zarówno Jacka, jak i wielu napisać kolejną powieść z tym samym mieszkańców Bolton. Tymczasem jed- bohaterem i nie popaść w sztampowość. nak Jack musi przekonać policjantów, że Mamy tutaj i napięcie i grozę, ale taknie jest tym, którego się boją. W pobliżu że sporą dawkę czarnego humoru. No Bolton znajduje się nowoczesne więzie- i Jacka, który się zakochuje. Sceny, które nie. Aresztantem w nim jest przestępca, rozpisuje Lee Child to niemalże gotowy w procesie którego ma zeznawać jedna scenariusz do dobrego filmu sensacyjz mieszkanek Bolton. Istnieje obawa, że nego. Również akcja „61 godzin” nadadojdzie do próby zabicia świadka – bi- je się doskonale na ekranizację – finał bliotekarki Jane Salter. Na domiar złe- byłby mistrzostwem kina akcji. No ale go banda motocyklistów rozbiła obóz nie mamy ekranizacji więc zadowólmy w starej, opuszczonej bazie wojskowej. się książką. Tym bardziej, że Lee Child Przy takim nagromadzeniu nieszczęść potrafi opisać wszystko tak dobrze, że Jack przestaje się dziwić paranoi poli- oczyma wyobraźni widzimy dokładnie to, cjantów... Próby dowiedzenia się czegoś o czym pisze. A to duża sztuka. o opuszczonej bazie przynoszą rezultat o którym nikomu się nie śniło. Narasta Polecam „61 godzin” - to dobra, mocna, atmosfera osaczenia i grozy. Padają męska lektura, która na długo zapada pierwsze trupy. Morderca już jest w Bol- w pamięć. Według mnie najlepsza poton... A wszystkim steruje tajemniczy wieść o Jacku Reacherze. Platon – bezwzględny, okrutny, chory


. KSENIA OLKUSZ - Współczesność w zwierciadle horroru O najnowszej polskiej fantastyce grozy

-----------------------------

Wydawca: Wydawnictwo Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Raciborzu

Ocena: 6/6

Ilość stron: 206

rozpoznaną, bądź zapoznaną problematykę (szczególnie frapujący badawczo jest wątek badań psycho-socjologicznych nad osobowością seryjnych morderców, umożliwiający Olkusz wnikliwą analizę utworów z pogranicza fantastyki grozy i thrillera). Z tego względu pośród bibliografii przedmiotowej nie zabrakło – prócz literaturoznawczych – prac z zakresu kryminalistyki, psychologii społecznej, filozofii. Prezentowane czytelnikowi zestawienie umożliwia nie tylko zorientowanie się w możliwych kontekstach interpretacyjnych, lecz służy również wydatną pomocą w wyszukiwaniu dalszych lektur pozwalających pogłębić spojrzenie na fantastykę grozy. Tym bardziej, że jest ona dla Olkusz nie tylko (i nie przede wszystkim) przejawem literatury czytanej dla specyficznej przyjemności, wypływającej z odczuwania strachu w kontrolowanych przez czytelnika warunkach, lecz również wyraz społecznych lęków, „odczarowywanych” poprzez przywoływanie ich w fikcyjnej sytuacji dzieła literackiego.

Text: Adam Mazurkiewicz

Polska literatura grozy, mimo iż od lat stanowi prężnie rozwijające się i wyraziste zjawisko kulturowe, wciąż pozostaje nie dość nierozpoznana. Wprawdzie corocznie ukazują się mniejsze lub większe prace jej poświęcone na łamach różnych periodyków, dotychczas jednak nie miłośnikowi „opowieści z dreszczykiem” nie było dane zapoznać się z syntezą, w zwięzły sposób ukazującą przemiany i kierunki rozwoju najnowszego polskiego horroru. Lukę tę wypełnia – zaznaczmy już teraz, iż w sposób nad wyraz udany i kompetentny – opracowanie Kseni Olkusz „Współczesność w zwierciadle horroru. O najnowszej polskiej fantastyce grozy” (2010).

Choć autorka unika zobowiązującego naukowo określenia „monografia”, można jej opracowanie za takową uznać. Nie tylko bowiem, zgodnie z podtytułem pracy, obrazuje ona stan współczesny literackiej fantastyki grozy, lecz wskazuje również źródła inspiracji twórców, osadzając teksty w szerokich kontekstach – zarówno społeczno-obyczajowym, jak i innych, rzadziej uruchamianych, Odczytywane w ten sposób „opowiea przez to pozwalających uwypuklić nie- ści z dreszczykiem” stanowią istotny

13


kulturowo namysł nad kondycją współczesnej cywilizacji. A trzeba zaznaczyć, że przedmiotem badań autorka istotnie uczyniła fantastykę najnowszą, powstałą przeważnie w latach 2003-2009, stąd i wnioski płynące z lektury tych opowieści są jak najbardziej aktualne. Kluczem interpretacyjnym, jakim posłużyła się autorka, czyniąc zeń regułę organizacji całości materiału, stał się podział tematyczno-problemowy. Decyzja to tym bardziej trafna, że pozwala nie tylko na prześledzenie pojawiania się omawianych motywów w twórczości różnych pisarzy, lecz również chronologiczne prześledzenie ich ewolucji. To istotna zaleta obranej metody, pozwalająca na uporządkowanie obfitej literatury podmiotowej. Co ważne, Olkusz sfunkcjonalizuje przywoływane utwory, toteż stanowią one nie tylko świadectwo jej wszechstronnego oczytania i erudycji, lecz – przede wszystkim – podporządkowane są celowości przywołań w różnych kontekstach. Dzięki temu czytelnik nie odnosi wrażenia, że ma do czynienia z jednostkową realizacją osobnego pomysłu, lecz potrafi wskazać sieć powiązań między danym utworem a pokrewnymi mu ideologicznie i estetycznie. Niemała w tym zaleta języka pracy, pozbawionego zbędnych manieryzmów i pseudonaukowego żargonu. Wnioski prezentowane są w sposób logiczny, umocowany w przywoływanych kontekstach tak, by czytający mógł nie tylko poznać wykładnię autorki, lecz również osadzić rozważania w przywoływanych pracach. Słownictwo, którym posługuje się Olkusz, jest stonowane a wnioski wyważone, nawet jeśli daje się odczuć dezaprobatę badaczki, sygnalizującej mało ambitne rozwiązania i niski poziom intelektualny wielu przywoływanych

14

utworów. Owa powściągliwość, świadcząca o wysokiej klasie wywodu, sprzyja zachowaniu chłodnego tonu naukowca, panującego nad emocjami i nie pozwalającego, by zaćmiły one jasność oglądu badanych zjawisk, nawet jeśli przedmiot badań wzbudza w nim ambiwalentne odczucia. Intelektualnej satysfakcji, płynącej z lektury opracowania, sprzyja dbałość autorki nie tylko o językową elegancję i zwięzłość sformułowań, lecz również zwracanie przez nią uwagi na umysłowe możliwości potencjalnego odbiorcy. Toteż „Współczesność w zwierciadle horroru...” adresowana jest nie tylko do czytelnika-znawcy, mającego rozeznanie w badanej problematyce, lecz również laika, pragnącego, by opracowanie to stało się dlań lekturowym przewodnikiem po fantastyce grozy. Rzadko w pracach naukowych można odnaleźć tak harmonijne połączenie dyskursu naukowego z żywiołem popularyzatorskim, które świadczy zarówno o głębokiej erudycji i imponującym oczytaniu, jak i pasji badawczej autorki. Niestety, wszystkie wymienione tu zalety opracowania nie równoważą jednej, za to nad wyraz istotnej jego wady – książka Olkusz została wydana w tak małym nakładzie przez oficynę związaną z ośrodkiem akademickim (a przez to nie mającą sieci dystrybucji), że zdobycie jej jest nieomal niemożliwością. Miejmy przeto nadzieję na rychłe ukazanie się reedycji tak, by zainteresowani mogli szybko i bez przeszkód zapoznać się z tą ważną dla refleksji nad rodzimą fantastyką grozy pozycją, która powinna wejść do kanonu lektur obowiązkowych każdego miłośnika „opowieści z dreszczykiem”.


gore PIOTR SAWICKI - Odrażające, brudne, złe. l00 filmów --------------Ocena: 3/6 -----------Wydawca: Wydawnictwo Yohei

Ilość stron: 287

Praca Piotra Sawickiego, „Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore” to bezsprzecznie ewenement w rodzimej refleksji filmoznawczej. Jest to jedno z niewielu polskich opracowań dotyczących filmowego horroru, dlatego tym trudniej wyważyć jego ocenę. Zwłaszcza, iż została poświęcona tematyce wciąż budzącej kontrowersje i to nie tylko natury estetycznej, lecz – przede wszystkim – etycznej. Niezależnie bowiem od poziomu artystycznego, nie można traktować kina gore jedynie jako kolejnego zjawiska z kręgu filmowej fantastyki grozy. Nie jest to również wyłącznie estetyka, ani praktyka twórcza mająca charakter programowego manifestu; nie osobny nurt tematyczno-problemowy horroru, ani tym bardziej etap jego ewolucji. Czym zatem jest gore? Na to pytanie, niestety, odpowiedzi leksykon Sawickiego nie daje. Trudno szukać normatywnej definicji zarówno we Wstępie, jak i mini-notkach, poświęconych omawianym filmom. Wprawdzie po lekturze całości wyłania się mniej lub bardziej klarowny obraz zjawiska, trudno jednakże oprzeć się wrażeniu, iż jest on wysoce subiektywny. Tym bardziej, że Sawicki – przybliżając istotę filmów gore – posiłkuje się jedynym dotychczas opracowaniem polskojęzycznym: „Gore, seks, psychoanaliza. Pułapka interpretacyjna” Andrzeja Pitrusa (1992). Z drugiej zaś strony przeważająca większość omawianych

filmów powstała w anglosaskim kręgu kulturowym; jedynie „Diabeł” Andrzeja Żuławskiego (1972) to film polski (nota bene, rodzime kino grozy, zwłaszcza przedwojenne, reprezentowało o wiele wyższy poziom, niż sugeruje to Sawicki). Czytelnik może zatem odnieść błędne wrażenie, iż również na Zachodzie film gore to zjawisko w podobnym stopniu nierozpoznane, co w rodzimej refleksji filmoznawczej. O tym, iż rzecz ma się zupełnie inaczej, świadczą anglojęzyczne kompendia; jako reprezentatywny dla postrzegania filmu gore wskażmy choćby szkic Blaira Davisa i Kial Natale „’The Pound of Flesh Which I Demand’. American Horror Cinema, Gore, and the Box Office, 1998-2007” z tomu „American Horror Film. The Genre at the Turn of the Millenium” (2010); obszerna bibliografia w postaci przypisów dołączona jest również do hasła „Gore” w anglojęzycznej wersji „Wikipedii”. Dlaczego Sawicki nie wspomniał nawet o „Fangorii”, na łamach której narodziła się idea horroru cielesnego i gore – nie sposób dociec, bowiem brak informacji o dyskusjach nad koncepcją neo-horroru, to już nie tylko niefrasobliwość badawcza, ale i poważna usterka merytoryczna. Już podczas pobieżnej lektury irytuje migotliwość znaczeń terminu „estetyka”, zauważalna we wstępie: raz pojęcie to traktowane jest zgodnie ze znaczeniem zarezerwowanym dla teorii wartości, in-

15


nym razem potocznie. Toteż czytający bywa skonfundowany, m.in. dowiadując się, iż przemoc to zaprzeczenie estetyki (s. 9). To zresztą nie jedyny błąd metodologiczny autora, niezdecydowanego, czy adresatem opracowania jest odbiorca amator (najczęściej mało obeznany ze specjalistycznym słownictwem), czy też specjalista. Obaj mogą się zrazić: pierwszy nadmiarem wyrafinowanej terminologii; drugi... kolokwialnością języka. W jaki sposób udało sie Sawickiemu pogodzić obie tendencje, pozostaje (niechlubną) tajemnicą jego warsztatu. Podobnie tajemnicze prawidła zdają się rządzić doborem filmów i kontekstów. Trudno wszak pojąć, dlaczego analizując dorobek Davida Cronenberga autor pominął fundamentalną polskojęzyczną pracę, jaką jest „David Cronenberg. Rozpad ciała, rozpad gatunku” Krzysztofa Loski i Andrzeja Pitrusa (2003). Czy sam Cronenberg powinien znaleźć się pośród twórców kina gore, pozostawmy jako problem otwarty, podobnie jak obecność w tym gronie „Pasji” Mela Gibsona i „Salo...” Piera Paolo Pasoliniego (to kwestia warta osobnego namysłu, tu ją jedynie sygnalizujemy). Podobnie niezrozumiałe jest, dlaczego Sawicki, omawiając „Długą noc”, nie dostrzega tak istotnego kontekstu kulturowego, jaki dla tego filmu stanowi zjawisko kontrkultury

bōsōzoku. Być może autor chciał ograniczyć podawane informacje do najistotniejszych, jednakże w ten sposób zubaża możliwe odczytania filmów. Z drugiej zaś strony można zauważyć tendencję do poszukiwania estetyki gore tam, gdzie jej znaleźć nie sposób: „Śmierć Marii, królowej Szkotów” (1895) i „Pies andaluzyjski” (1929) – wbrew sugestiom autora – nie są filmami „proto-gore”. Odmienna wrażliwość i świadomość estetyczna uniemożliwiają odczytywanie ich w ten sposób. Czy – wobec postawionych tu zarzutów – można bronić pracy Sawickiego? Paradoksalnie – tak. Nie tylko dlatego, że jest to pierwsze opracowanie o charakterze leksykonu filmowego, poświęcone kinu gore. „Odrażające, brudne, złe...” ukazuje żywotność zjawiska pozostającego dotychczas na marginesie refleksji naukowej, a stanowiącego istotny element współczesnej kultury filmowej. Należy jednakże oczekiwać, iż rychło pojawi sie wydanie poprawione leksykonu, w którym autorowi uda się skorygować potknięcia, zubażające przyjemność (co prawda, specyficzną) płynącą z lektury opracowania. Dopracowania domaga sie zwłaszcza sam układ haseł – zdecydowanie lepszy od alfabetycznego byłby chronologiczny – i indeks filmów.

W NASTĘPNYM GRABARZU... ... zamieścimy niepublikowane dotąd w Polsce opowiadanie znakomitego brytyjskiego pisarza Ramseya Campbella zatytułowane „Call First”. W numerze także wywiad z autorem oraz recenzja powieści „Zły wpływ” (Replika 2011).


GRZEGORZ PODSIADŁO - Film gore: Komercjalizacja gatunku

----------------------------Wydawca: Sowa Ilość stron: ? (brak numeracji)

Ocena: -l/

6

* Ocena minus jeden na możliwych sześć punktów!

Patrząc na ofertę wydawniczą roku, który powoli zbliża się ku końcowi, wydawać by się mogło, że kultura grozy przeżywa renesans zainteresowania; oto w 2011 mogliśmy zapoznać się z doskonałą, wnikliwą analizą opowiadań z tomu „Sępy”, autorstwa Kseni Olkusz, zamieszczoną na łamach ogólnopolskiego rocznika „Literatura i Kultura Popularna”. Nie codziennie też można przeczytać dwa opracowania krytyczne, omawiające jedno zjawisko, z których każde aspiruje do miana naukowego kompendium. Mowa tu oczywiście o opracowaniach dotyczących filmu gore: pracy Piotra Sawickiego „Odrażające, brudne, złe. 100 filmów gore” oraz „Filmie gore – komercjalizacji gatunku” Grzegorza Podsiadło. Nie jest celem tej recenzji porównywanie obu opracowań, choć kusiłoby to choćby w celu sprawdzenia sposobów ujęcia tego samego tematu. Jednakże już nawet najbardziej pobieżna lektura obu prac uzmysławia niewspółmierność ich poziomu, opracowania edytorskiego, logiczności wywodu, doboru bibliografii przedmiotu. Podstawowe założenie, przyświecające Grzegorzowi Podsiadle zostało zawarte w tytule pracy: oto gore stanowi reprezentatywny przykład na merkantylny charakter kultury popularnej i tego, co czyni ona ze swoimi konsumentami. Oczywiście badacz ma prawo do własnej wykładni obserwowanych i opisy-

wanych faktów, jednakże do akrybii naukowej należy logika wywodu i językowa precyzja formułowanych wniosków. Tymczasem w „Filmie gore...” mamy pomieszanie materii: górnolotnym zapowiedziom ze wstępu nie odpowiada treść kolejnych rozdziałów, autor powołując się na freudowską wizję celów psychoanalizy nie dostrzega, że we współczesnej humanistyce została ona wyparta przez wykładnię Lacana, zaś podrozdział zatytułowany „W stronę teorii” w istocie jest antologią różnych, niekiedy logicznie wykluczających się stanowisk badawczych, które zostają wprawdzie zreferowane, lecz ich przywoływanie nie ma nadrzędnego sensu innego, niż popis pseudo-erudycji autora. Zapewne tym samym – niekompetencją badawczą – należy tłumaczyć reformatorskie zapędy nakazujące Podsiadle zastąpić utrwaloną w krytyce formułę „kino lęków” (autorstwa Marka Haltofa) udziwnionym i niejednoznacznym określeniem „kino niepokoju”, przywołującym w niezamierzony sposób termin „kino moralnego niepokoju”, mający ściśle zdefiniowany zakres pojęciowy. Równie niepotrzebne jest uparte trwanie przy określeniu „horror-film”, nie mające uzasadnienia ani w tradycji badawczej, ani opracowywanym i przywoływanym materiale (horror-filmem jest dla Podsiadły zarówno „Mucha”, jak i „Dentysta”). Szczytem niekompetencji jednakże

17


i dowodem na całkowite niezrozumienie podstawowych kategorii estetycznych oraz nieznajomość przywoływanych koncepcji jest termin „krwawe katharsis” utożsamiany z grecką tradycją teatralną (konia z rzędem temu, kto odnajdzie taką wykładnię katharsis u Arystotelesa bądź jego komentatorów – od średniowiecza do współczesności). Terminologicznemu chaosowi towarzyszy brak namysłu na przywoływanymi w pracy egzemplifikacjami, pośród których Podsiadle wszystko kojarzy sie ze wszystkim (np. „Noc żywych trupów” Romero z „Jestem legendą” Mathesona, „Koszmar z Elm Street” z ekspresjonizmem, zaś „Teksańska masakra piłą mechaniczną” Hoopera z „Polanym ogrodnikiem” braci Lumiere, jako że w obu filmach pojawia sie element przemocy). Całość nie zostaje zakończona jakimikolwiek wnioskami o walorach postulatów kierunków dalszej pracy badawczej, bądź choćby będących podsumowaniem prezentowanych rozważań. Wobec wypunktowanych tu niedociągnięć merytorycznych inne – głównie o charakterze edytorskim – mają znaczenie sekundarne, tym niemniej również utrudniają lekturę. Najbardziej uciążliwy jest brak numeracji stron, co

przy pracy około 160-180-stronnicowej stanowi dość poważne niedociągnięcie. Równie męcząca jest zmiana wielkości czcionki w przypisach, błędne zapisy bibliograficzne, przecinki, pojawiające się po kropkach (w zamian brakuje ich w wielu miejscach, w których powinny się pojawić), przerywanie zdań w połowie linijki i dokańczanie ich niżej, literówki w imionach bohaterów przywoływanych tekstów kultury. Całość sprawia wrażenie brulionu, w którym autor zapisywał „na gorąco” notatki i uwagi, nie zaś gotowej pracy, w w jej ostatecznym kształcie. Lektura, prócz męki powodowanej wymienionymi tu niedociągnięciami, zniechęca pretensjonalnym językiem, w którym quasi-naukowy żargon miesza się z kolokwialnością języka, zaś zawiłe konstrukcje gramatyczne mają udokumentować lingwistyczną sprawność piszącego. Brak autorskiego dystansu do opisywanego zjawiska sprawia, że „Film gore...” to tyleż smutne świadectwo zmarnowania szansy na pogłębienie wiedzy na temat tego – wciąż mało rozpoznanego w rodzimej refleksji filmoznawczej – zjawiska, co urzeczywistniony koszmar badacza kultury popularnej, zmuszonego do uwzględnienia owej pracy w recepcji gore.

KONKURS TECHLAND Już niebawem na naszym profilu na facebooku będziecie mogli wygrać jedną z gier „Call of Juarez - The Cartel”. Jak? Polubcie nas, i czekajcie cierpliwie! Szczegóły wkrótce na www.facebook.com/GrabarzPolski Sponsorem nagród jest firma Techland - twórca opisywanej w tym numerze gry „Dead Island”.


-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: WAB 20ll Tłumaczenie: Jacek Godek Ilość stron: 338

Tuż przed Bożym Narodzeniem w piwnicach nobliwego hotelu znalezione zostają zwłoki mężczyzny odzianego w strój Świętego Mikołaja. Prowadzący dochodzenie policjanci odkrywają w toku śledztwa nie tylko ponure tajemnice hotelu (stręczycielstwo, kradzieże), ale też skrywaną przed innymi tożsamość ofiary, niegdysiejszej gwiazdy chóru chłopięcego. Co łączy byłego śpiewaka z angielskim kolekcjonerem płyt, pokojówką i męskimi prostytutkami? Jaką rolę w ostatnich dniach życia zmarłego odegrała wizyta pozostającej z nim w konflikcie siostry? Co stało się z zaliczką otrzymaną przez zabitego od kolekcjonera? I wreszcie – kto zabił? To pytania, na które musi odpowiedzieć prowadzący śledztwo komisarz, zmagając się jednocześnie z różnorakimi problemami natury, służbowej, osobistej i rodzinnej. Po opublikowanych wcześniej „W bagnie” i „Grobowej ciszy”, „Głos” pozwala powrócić w plenery mroźnej Islandii. Pozostajemy również w podobnych klimatach, inspirowanych tyleż amerykańskim „czarnym kryminałem”, co skandynawską powieścią detektywistyczną, coraz częściej przejmująca rolę literatury zaangażowanej społecznie (w „Głosie” fundamentalną rolę pełni dyskusja na temat tolerancji dla odmiennych orientacji seksualnych). Jednakże mimo zręcznie poprowadzonej intrygi i wyrazistych bohaterów (zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych) oraz rozwoju fabuły satysfakcjonującej miłośnika mrocznych dreszczowców, „Głos” pozostawia niedosyt. Nie wynika on ze zbyt uproszczonej akcji – ta bowiem szybkością i ilością zwrotów potrafi zadowolić najbar-

dziej wybrednego konesera; również oś fabularna utworu – odpowiedź na pytanie „Kto zabił portiera?” – stawia miłośników zagadek kryminalnych wobec problemu w sposób równie atrakcyjny czytelniczo, co w poprzednich powieściach Indriðasona.

Text: Adam Mazurkiewicz

ARNALDUR INDRIDASON - Głos (Roddin)

Tym niemniej, niedosyt pozostaje. Być może wynika on z uniwersalności konstrukcji fabularnej, po którą sięga autor: nastawienie na akcję, oczywiście rozumiana nie tylko jako rozwiązanie zagadki śmierci portiera, lecz również rodzinne i osobiste perypetie Erlendura, sprawia, że autor uległ pokusie ograniczenia scenerii fabuły do najbardziej rozpoznawalnych elementów. Taki „minimalizm dekoracyjny” nie byłby pomysłem chybionym, gdyby Indriðason zamierzał napisać dramat sądowy. Jednakże w wypadku, kiedy dochodzenie policyjne zatacza coraz szersze kręgi, jedynie szkicowe zarysowanie scenerii przyczynia się do zatracenia lokalnego kolorytu. W efekcie akcja „Głosu” mogłaby z powodzeniem rozgrywać się w dowolnym zachodnim państwie, bowiem większość z nich boryka się z sygnalizowanymi w utworze problemami społecznymi (prostytucją, pedofilią, wzrostem przestępczości zorganizowanej, narkomanią). Decyzję autora, by ograniczyć lokalność do wspomnienia kilku dzielnic Reykjaviku na rzecz „anonimowych kulturowo” przestrzeni hotelu należy uznać za chybioną tym bardziej, iż powieść czyta się potoczyście, zagadka intryguje, a osadzenie w miejscowych kolorycie Islandii uczyniłoby „Głos” powieścią jeszcze atrakcyjniejszą lekturowo.

19



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Buchmann 20ll Tłumaczenie: Jerzy Malinowski Ilość stron: 368

Wielu miłośników kryminału zna dobrze nazwisko Craiga Russella za sprawą powieści „Krwawy orzeł” wydanej w 2005 roku. Jej bohater – Jan Fabel – to komisarz hamburskiej policji i właśnie z nim mamy przyjemność spotkać się po raz drugi, tym razem w powieści zatytułowanej „Baśniowy morderca”.

mniej wyraziści. Uważam, że autor nie chciał tracić czasu na wczuwanie się w rozwijanie drugoplanowych postaci – nie winię go za to. Dosyć ciekawie rysuje się też postać psychopatycznego mordercy a odwołania do „Baśni braci Grimm” nadają mu specyficznego charakteru. To ten charakter sprawia, że zakończenie książki jest bardzo Wszystko zaczyna się od znalezionego efektowne. na plaży w Hamburgu ciała młodej dziewczyny. Kilka dni po tym odkryciu, zostają Wydawnictwo Buchmann postarało się odnalezione kolejne zwłoki, tym razem to także aby książka była wydana ładnie para kochanków, którym ktoś poderżnął i przejrzyście. Chociaż okładka jest trogardła. Później jest już tylko coraz więcej chę nijaka to jednak treść książki jest dotrupów i ciekawa tajemnica jaka spowija brze rozplanowana – dzięki temu szybko „Baśnie braci Grimm”. Jan Fabel staje się ją czyta. przed bardzo trudnym zadaniem – musi wniknąć w umysł mordercy, by rozszy- Jednak nie wszystko jest takie kolorofrować wskazówki jakie zostawia mu na we. Problem „Baśniowego mordercy” miejscu zbrodni oraz wyprzedzić jego na- polega na dosyć sztywnym i surowym stępny krok. Czy mu się uda? języku. Mało w tej książce opisów emocji – wszystko i wszyscy są bardzo powściąJan jest dosyć niezwykłym policjantem. gliwi ale może to właśnie „urok” Niemców. Zazwyczaj w kryminałach spotykamy się Jednakże właśnie to sprawiło, że odbiór z bohaterem, który zbyt dużo pije, pali, ma lektury stał się w moich oczach poprawwiecznie podkrążone oczy i symbolizuje ny zamiast porywający. Na pewno jest to wrak człowieka, a jedyne co mu wychodzi dosyć ciekawie skonstruowany kryminał. to praca. Tu jest inaczej. Jan rzeczywiście Napisany, jak wspomniałam surowym jest bardzo dobrym policjantem, a dodat- i prostym językiem, dlatego, poleciłabym kowo nie jest alkoholikiem (można?), nie go osobom raczkującym w tematyce krynikotynizuje się a choć faktycznie jest minalnej lub też tym, którzy nie wymagają rozwodnikiem (bywa) to ma dobry kontakt fajerwerków. Pisząc to, tak naprawdę, z córką, nową kobietę oraz chociażby mam mieszane uczucia względem książfragmentaryczne życie rodzinne. Co więc ki Russella. Spędziłam przy niej kilka miza tym idzie jest postacią bardzo rzeczy- łych godzin, które jak mniemam niedługo wistą i wyrazistą. Polubiłam go mimo całej ulecą z mojej pamięci. Widzicie, nawet powagi, jaką sobą reprezentuje. Inni bo- recenzja tej książki jest powściągliwa. haterowie również są sympatyczni choć

Text: Żaneta Fuzja Wiśnik

CRAIG RUSSELL - Baśniowy morderca (Brother Grimm)

21


RELACJA Z FESTIWALU UNSOUND 2011

Unsound Festival jak co roku urozmaicił krakowskie widowiska muzyczne o sporą dawkę elektroniki. Tym razem za myśl przewodnią obrano „future shock”. Nie myli się ten, kto łączy mocno brzmiące hasło z postacią futurologa Alvina Tofflera, twórcy „Szoku przyszłości”. Wszystkie koncerty, wystawy, wydarzenia związane z festiwalem miały oscylować wokół zastraszającego rozwoju techniki pomieszanego z zagubieniem człowieka w zmechanizowanym świecie. Tydzień krakowskich eventów miał pokazać wszelkie odcienie strachu, jakie mogą się zagnieździć w przeciętnym człowieku myślącym o swej przyszłości. Motyw przewodni, tak często eksploatowany w filmach spod znaku science fiction, wydaje się być niezwykle ciekawy dla miłośników muzyki elektronicznej. Tymczasem tegoroczna edycja festiwalu była raczej monotonna muzycznie i wydaje się jakby jej organizatorzy zapomnieli o niezwykłym przesłaniu, które sobie obrali za motyw przewodni. Nieoficjalnie festiwal został otwarty w sobotę północnym pokazem filmów: „Future Shock” (1972, Grasshoff), „Journey to the Stars” (1981, Kachanov), „No Blade of Grass” (1970, Wilde), „Spectreman” (1971 Hasebe). Na kolejnych sześciu pokazach audiowizualny duet Jigoku zaprezentował szerokiej publiczności takie

22

filmy jak: „Time Masters” (1982, Laloux), „The Man Who Saved the World” (1982, Inanc), „The Earth Dies Screaming” (1982, Fisher), „Atlantis Interceptor” (1983, Deodato), „ZPG” (1972, Campus), „Final Program” (1973, Fuest). Kolejne pokazy filmowe w bardzo dobry sposób uzupełniały niedosyt muzyczny. Można by oczywiście dyskutować na temat tego dlaczego wybrano takie, a nie inne obrazy, niemniej jednak wydaje się, że są one na tyle różnorodne by każdy mógł znaleźć dla siebie coś ciekawego podczas kolejnych seansów. Wielki koncert otwierający tegoroczną edycję Unsound przypadł na 09.09.2011. Muzeum Inżynierii Miejskiej, które jest jednym z najbardziej futurystycznych obiektów w Krakowie, wypełnione zostało po brzegi publicznością pragnącą posłuchać jak można zagrać na żywo do radzieckiego filmu niemego „Aelita”. Dzieło z 1924 roku wyreżyserowane przez Jakowa Protazanowa jest bardzo często wykorzystywane jako pretekst do tworzenia muzycznej improwizacji. Przed seansem tego dzieła wyświetlono film Zbigniewa Rybczyńskiego „Oj, nie mogę się zatrzymać!” z 1975 roku, do którego ścieżkę dźwiękową skomponowali Macio Moretti i Felix Kubin. Film krótkometrażowy ukazuje sytuację, w której kamera rejestrująca obraz biegnie przez lasy, pola, osiedla,


Text: Joanna Konik

place budowy po to by skończyć swój bieg jako czerwona plama na murze. Nawet mała znajomość polskiego kina wystarcza by powiedzieć, że istnieje wiele filmów, które lepiej sprawdziły by się jako wstęp do „Aelity”. Od strony muzycznej natomiast chciałoby się powiedzieć, że niezwykle dynamiczny film powinien być podkreślony przez równie szybką muzykę, która oprócz tempa będzie miała w sobie elementy niepokoju o to, co stanie się za chwilę. Tymczasem usłyszeliśmy utwór muzyczny, który tylko czasem trafiał w ekranowy rytm. Być może było to ciekawe dla ludzi, którzy po raz pierwszy w życiu spotkali się z muzyką na żywo do filmu, natomiast dla tych, którym zabieg ten nie jest obcy pozostał chyba tylko żal, że przyszli tak wcześnie. W końcu zaprezentowana została „Aelita”, opowiadająca historię sowieckiego naukowca marzącego o podróży na Marsa. Niezwykle surrealistyczna scenografia i kosmiczne stroje aktorów w przepiękny sposób urozmaicały radziecką historię miłosną z Leninem w tle. Tym razem organizatorzy postarali się o to, by film zaprezentowany został przy użyciu analogowego projektora z taśmy. Dlatego też pierwsze kilkanaście minut oglądnęliśmy w odbiciu lustrzanym, co było bardzo przyjemnym efektem. Tym razem do obrazu grała The Generator Analogue Orchestra, która sprawiała wrażenie jakby pierwszy raz na oczy widziała

sowiecki film. W dodatku zwykły człowiek przychodzący na koncert orkiestry spodziewa się, że posłucha grupy ludzi współgrających ze sobą, tutaj jednak było to mylne domniemanie. Chciałoby się powiedzieć „Orkiestra stop!” – ale nie było takiej możliwości. Kolejne dni festiwalu upłynęły bardziej filmowo niż muzycznie, w końcu jednak czwartek 13-tego przyniósł dwa wyczekiwane koncerty, które miały miejsce w kościele św. Katarzyny. Stare, zimne mury gotyckiego kościoła obdarzone są nieziemską akustyką. Dodatkowo minimalne światło i zwykle niesamowite zimno sprawia, że kościół ten co roku przyciąga zarówno największe gwiazdy muzyczne, jak też całą rzeszę ludzi. Nie inaczej było tym razem. Półgodzinny koncert Deaf Center sprawił, że nareszcie można było powiedzieć, iż dobry zespół w nieziemskim miejscu jest w stanie oderwać widza od czasu i przestrzeni! A co za tym idzie pokazać mu za równo przeszłość jak i przyszłość. O co z resztą chodziło w całotygodniowym festiwalu. Oczywiście kolejny występ zniszczył wszelkie pozytywne odczucia muzyczne. Christian Wallumord, Ricardo Villalobos i Max Loderbauer zrobili wszystko by nawet najbardziej zagorzali fani opuścili koncert przed końcem.

23


W końcu nadszedł piątek – dzień dobrego koncertu… dobrego w każdym wymiarze. Niezwykle dobrze nagłośnione kino Kijów stało się miejscem, w którym wystąpił The Caretaker. Pseudonim artystyczny nieprzypadkowo został zapożyczony z „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Również klimat muzyczny i sposób budowania akcji przez artystę przypomina pogranicze lęku i obłędu ukazane w mistrzowski sposób przez Kubricka. Mocne, dobitne elektroniczne rytmy ubogacone o szaloną wizualizację sprawiały, że odbiorcy nie mogli poradzić sobie z falami myśli i skojarzeń. Strach i za razem chęć zobaczenia tego co dalej powodowała nieskończoną ilość domysłów. Caretaker znany ze swojego poczucia humoru ostatecznie wyszedł na środek sceny w brokatowej koszuli i zaśpiewał piosenkę Eltona Johna „Can You Feel The Love Tonight”. Kończąc w ten sposób jeden z trzech najlepszych koncertów całego festiwalu. Sobota po raz kolejny skierowała kroki fanów muzyki elektronicznej do Muzeum Inżynierii Miejskiej, gdzie jako pierwszy wystąpił duet Chris & Cosey. Dwóch muzyków wykorzystało zarówno oryginalne syntezatory marki Roland, jak też wspomagało się apple’owskimi rozwiązaniami technologicznymi by z każdego możliwego dźwięku wycisnąć to, co ważne. Niesamowite modulacje głosu wokalistki

24

w połączeniu z zimnym syntezatorowym brzmieniem sprawiały, że chyba każdy czuł się zadowolony z tego koncertu. Nie sposób również nie wspomnieć o wizualizacjach, które w bardzo oczywisty sposób odnosiły się do lat 80. Po oszałamiającym wprowadzeniu w wykonaniu Chris & Cosey, na scenę wkroczył John Foxx wraz z zespołem The Maths. Były wokalista Ultravox posiadający wciąż nieziemski głos zaprezentował, podobnie jak jego poprzednicy, utwory które przynosząc na myśl lata 80. wciąż wybiegają w przyszłość. The Maths posługując się różnorodnymi instrumentami od syntezatorów na skrzypcach skończywszy stanowiło fantastyczna tło dla bardzo dobitnego głosu Foxxa. Futurystyczne wizualizacje rodem z lat 80. podkreśliły fakt, że był to najlepszy koncert festiwalu. W niedzielę oficjalnie zakończono Unsound Festival – tym razem miejscem koncertu była niezwykle barwna synagoga Tempel, w której to kolejno Michał Jacaszek a potem Sinfonietta Cracovia złożyły hołd Henrykowi Mikołajowi Góreckiemu. Mimo bardzo pozytywnego koncertu wciąż ciśnie się na usta pytanie – czy Górecki musiał umrzeć by ktoś nareszcie wyciągnął zakurzony klawesyn i zaczął na nim grać?


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Fu Kang 20l0 Tłumaczenie: Ewa Pfeifer Ilość stron: 44l

Motywy zawarte w „Alicji w Krainie Czarów” były już w mniej czy bardziej udany sposób przetwarzane na płaszczyźnie zdaje się wszystkich rodzajów sztuki, tak wyższej jak i użytkowej. Trawestacje i odwołania do tego dzieła Lewisa Carrolla znajdziemy zarówno w literaturze, malarstwie, muzyce, rzeźbie, teatrze, filmach, komiksach, kartach czy nawet grach komputerowych. Przygody rezolutnej panienki, która trafiła do krainy po drugiej stronie lustra, wziął również na warsztat kanadyjski pisarz Patrick Sénécal. I zrobił to na tyle błyskotliwie, że jego „Alicya” ma w sobie to coś, co sprawia, że nie da się wobec niej pozostać obojętnym. Można ją pokochać albo znienawidzić. Ja pokochałem. Z jednej strony ciężko oderwać się od tej przesiąkniętej dziwaczną atmosferą powieści, z drugiej natomiast zdarzają się chwile, że człowiek sam przerywa lekturę, by przemyśleć sobie któreś z celnych spostrzeżeń, wizji albo po prostu odetchnąć od jej bolesnej intensywności. Sprzyja temu konstrukcja omawianej pozycji, a także swoista gra, jaką Patrick Sénécal prowadzi z nami, spajając całość paradokumentalną klamrą, i zaczynając każdy z rozdziałów wstępem, w którym zwraca się bezpośrednio do czytelnika, podsumowując dotychczasową drogę, jaką przebyła Alicya i sugerując możliwości dalszego rozwoju akcji.

zabawy i wygibasy językowe (dialogi szalonych doktorów Skóra i Kości), no i oczywiście niezbędne niby marchewka w rosole nawiązania do ikon współczesnej kultury popularnej (m.in. Miki i Minnie).

Text: Kazimierz Kyrcz Jr

PATRICK SENECAL - Alicya (Aliss)

Niektóre z postaci stworzonych przez Patricka Sénécala są uwspółcześnionymi odpowiednikami postaci z „Alicji w Krainie Czarów”: Czerwonej Królowej, Kota z Cheshire czy pana Gąsienicy. Dla wielbicieli prozy Lewisa Carrolla tropienie nawiązań i aluzji do ich ulubionego dzieła z pewnością będzie wielką frajdą. Nie jedyną, na szczęście, bo omawiana powieść ma do zaoferowania znacznie więcej. W przeciwieństwie do swego pierwowzoru „Alicya” jest książką wyłącznie dla czytelnika dorosłego, czy może raczej dojrzałego. Autor „Na progu” raczy nas bowiem potężną – i co istotne najzupełniej uzasadnioną fabularnie – dawką bezpruderyjnego seksu, przemocy i koszmaru. Pozwolę sobie przytoczyć fragment powieści:

Mężczyzna zdejmuje cylinder i podsuwa mi, odwrócony główką do dołu. Wkładam rękę do kapelusza. Moja dłoń dotyka jakiejś substancji letniej i lepkiej. Wyciągam dłoń. Jest cała we krwi i spermie, szlamie, ślinie, gównie i robakach. Chcę wytrzeć rękę, ale zdaję sobie sprawę, że nie mam na sobie ubrania. Jestem naga. Unoszę głowę. Co godne uwagi, książka Sénéca- Mężczyzna zakłada kapelusz, a obrzydliwa la zachowuje absurdalną logikę „Alicji zawartość cylindra spływa mu po twarzy. w Krainie Czarów”, zawiera także sporo On jednak mimo to się uśmiecha. odniesień lingwistycznych i matematycz- Mocne? nych (tę gałąź nauki dzielnie reprezentuje poszukujący sensu rzeczywistości Karol), Cóż, to dopiero przygrywka.

25



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Replika 20ll Tłumaczenie: Karol Ford Ilość stron: 288

„Dom kości” to kolejna po „Kandydacie z piekła” powieść mistrza horroru, która została odświeżona przez wydawnictwo Replika. Czy to źle? Wręcz przeciwnie – ludzie odpowiedzialni za przygotowanie nowej edycji wybierają dobre, od dawna niedostępne pozycje, nadają im piękną szatę graficzną, a nawet, tak jak w tym przypadku, wspaniałe bonusy w postaci opowiadań autora. Wielu pisarzy by uniknąć zaszufladkowania tworzy powieści z różnych gatunków i przeznaczone dla innych grup docelowych. Masterton potrafi napisać dobry horror, thriller, poradnik seksuologiczny, czy powieść obyczajową, zawsze jednak targetem tych dzieł były osoby dorosłe. Pisarzowi zdarzyło się jednak kilka razy napisać powieść dla młodszych odbiorców, z bardzo różnym skutkiem zresztą. Fatalne „Szatańskie włosy”, czy bajeczny „Anioł Jessiki” to utwory mistrza grozy przeznaczone dla nastolatków. Kolejną powieścią tego typu jest „Dom kości”, wznowienie powieści „Dom szkieletów”. John, młody chłopak marzący o tym, by być gwiazdą rocka, rozpoczyna pracę w agencji nieruchomości niejakiego Pana Vane’a. Właściciel to dziwny i tajemniczy osobnik - z góry wiadomo, że skrywa jakąś mroczną tajemnicę. Bohater szybko odkrywa, że Pan Vane posiada specjalną listę domów, sprzedażą których nie pozwala się zajmować nikomu innemu. Okazuje się, że odwiedzający domy znajdujące się na liście znikają w tajemniczych okolicznościach. Tymczasem w jednym z budynków robotnicy natrafiają na dziesiątki szkieletów. John wraz z grupką

przyjaciół będzie musiał rozwiązać tajemnicę, pomimo czającego się na każdym kroku niebezpieczeństwa.

Text: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Dom kości (House of Bones)

Powieść „Dom szkieletów” to świetnie napisana pozycja, z prostą, ale ciekawą akcją, intrygującym klimatem i solidnym, acz pozostawiającym lekki niedosyt zakończeniem. Na minus można zaliczyć ponowne wykorzystanie pomysłu fabularnego użytego już wcześniej w powieści „Zaklęci”, a także kilka drobnych niedorzeczności. Tym niemniej polecam tę powieść każdemu, kto ma ochotę na kilka godzin niewymagającej, ale dającej wiele przyjemności rozrywki. Poza tym jest to jedna z niewielu okazji, gdzie możemy zobaczyć Grahama Mastertona w wersji „soft”. Dodatkowym argumentem przemawiającym za dołączeniem tej pozycji do swojej kolekcji są trzy opowiadania Mastertona, które znalazły się w książce w formie bonusu. „Szara madonna” to umiejscowiona w Belgii opowieść o tajemniczej mocy kamiennych posągów. „Kształt bestii” to tekst, w którym wyobraźnia i sposób postrzegania świata przez dziecko zabierają nas w magiczny świat fantazji. Przejażdżka kończy się jednak przewrotnie i krwawo. Książkę zamyka krótki, metaforyczny tekst „Pośpieszny potwór”, który wcześniej znany już był jako „Bestia pośpiechu”, ale doczekał się całkiem nowego tłumaczenia. Graham snuje w nim historię chłopca, którego największym wrogiem jest strach. W finale dowiemy się, co się wydarzy, kiedy strach ten nabierze realnych kształtów i dopadnie człowieka po latach. Wszystkie te przystawki stoją na równie wysokim poziomie, co danie główne, także z czystym sercem mogę rzec – brać w ciemno.

27



and Geographies of the (Death Gods: An Encyclopedia of the Rules, Evil Spirits

Dead)

---------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Bellona 20ll Tłumaczenie: Krzysztof Kurek Ilość stron: 240

„Nasz gatunek jest jedynym, który pasjonuje się śmiercią. Wszystkie formy życia rodzą się z biologicznym imperatywem przetrwania. Ale my, ludzie, jesteśmy jedynym gatunkiem obdarzonym mentalna zdolnością, pozwalającą nam uświadamiać sobie, że nasza śmierć jest nieunikniona.” – te słowa, pochodzące ze wstępu do „Encyklopedii duchów i demonów” Ernesta Abla, doskonale obrazują genezę opracowania. Pragnienie zrozumienia istoty śmierci, jako rzeczy dla każdej istoty żyjącej nieuchronnej, jest w nas zakorzenione, a autor „Encyklopedii...” podjął próbę usystematyzowania wierzeń, mitów i sposobów postępowania w obliczu śmierci, jakie wykształciły się w różnych religiach na przestrzeni dziejów. Książka ma charakter leksykograficzny; składa się z ułożonych alfabetycznie haseł z różnych kategorii (np. krainy identyfikowalne z chrześcijańską koncepcją piekła, jako miejsca, do którego trafiają po śmierci złoczyńcy), zawiera hasła pomocne w wyjaśnieniu ogólnych idei związanych z tematyką śmierci oraz – co najważniejsze – hasła obejmujące różnorakie bóstwa i demony związane bezpośrednio ze śmiercią, występujące w najróżniejszych kulturach i mitologiach. Dla lepszej orientacji w treści książki na początku zamieszczono alfabetyczny spis haseł i „Wprowadzenie w tematykę”, zawierające wykaz podziemnych światów oraz demonów

i bogów śmierci, z podziałem na przynależność do danej mitologii, kultury czy regionu. Całość napisana jest przystępnym, rzeczowym językiem, łatwym do przyswojenia także dla laika, a sama książka powinna być interesująca zarówno dla tych, którzy zajmują się szerzej mitologią, jak i dla tych, którzy nie mieli z tą tematyką styczności. Jest to przydatne narzędzie także dla każdego miłośnika horrorów, gdzie motywy „demoniczne” nad wyraz często występują, jako świetny nośnik fabuły. Na ponad 230 stronach znalazło się kilkaset haseł omawiających wierzenia ludzi z najróżniejszych zakątków świata i wszystkie łączy wspólny mianownik – śmierć.

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

ERNEST ABEL - Encyklopedia duchów i demonów

Wadą książki jest przede wszystkim skromny materiał zdjęciowy; przy takim zakresie materiału z całą pewnością mógłby być dużo bogatszy. I – niestety – bardzo duży minus za tłumaczenie tytułu, bowiem w tylko minimalnym stopniu odzwierciedla treść książki i nijak ma się do tytułu oryginału. Poza takimi bądź co bądź mało znaczącymi wadami „Encyklopedia...” jest pozycją naprawdę interesującą i wartą może nie tyle przeczytania „od deski do deski”, ale trzymania na półce, by można było z niej skorzystać, kiedy autor czytanego przez nas horroru uczyni osią fabuły walkę z jakimś demonem, a my zapragniemy skonfrontować literacką fikcję z mitologiczną „prawdą”.

29


END OF DAYS I STANIE SIĘ KONIEC USA 1999 Dystrybucja: CD Projekt

Reżyseria: Peter Hyams Obsada: Robin Tunney Gabriel Byrne Kevin Pollak Arnold Schwarzenegger

X X

Text: Tymoteusz Raffinetti

X X X

Im bliżej końca millenium, tym bardziej eksperymenty te stawały się jednak bardziej wtórne. A kiedy coś zaczyna się nudzić, najsensowniejszym ratunkiem wydaje się być zwerbowanie gwiazdy: znanego, rozpoznawalnego nazwiska, dzięki któremu ludzie będą lgnąć do produktu, niezależnie od jego zawartości.

swojego thrillera prawdziwą ikonę amerykańskiego kina akcji: Arnolda Schwarzeneggera. I trzeba powiedzieć, że nawet mu się to udało. Obecność gwiazdora sprawiła, że ten absolutnie niespójny, nielogiczny, momentami wręcz absurdalny fabularnie obraz ogląda się całkiem przyjemnie. Jest 28 grudnia 1999 roku. Szatan przybywa na ziemię aby odszukać przeznaczoną mu kobietę. Nieświadoma niczego 20-letnia Christine (Robin Tunney) od chwili urodzin przygotowywana jest do dnia w którym przyjdzie jej spłodzić Antychrysta. Cały świat wali się jej na głowę w momencie kiedy przybywa po nią sam książę ciemności. Całe szczę-

Takim tokiem rozumowania kierował się niewątpliwie Peter Hyams, angażując do

Wraz ze schyłkiem drugiego tysiąclecia byliśmy świadkami wszechogarniającej mody na teorie wieszczące koniec świata. Dziennikarze, pisarze, scenarzyści i przywódcy kultów religijnych prześcigali się w pomysłach jak zarobić na naszej ciekawości/naiwności.

30


ście z opresji ratuje ją były policjant Jericho (Arnold Schwarzeneger). Bohater, ryzykując wszystko, postanawia rzucić wyzwanie samemu diabłu. Gra toczy się przecież nie tylko o Christine ale o losy całego świata. Jak już wspominałem, największą wadą tego filmu jest niewątpliwie fabuła. Podczas seansu nie można oprzeć się wrażeniu, że głównym zamiarem scenarzysty było zrobienie z widzów totalnych idiotów. Zachowania bohaterów są bezwględnie irracjonalne i nie dostajemy odpowiedzi na podstawowe pytania, jak np.: co właściwie popchnęło zawodowego ochroniarza-alkoholika do poprowadzenia głębokiego śledztwa wokół księdza, który próbował zabić jego klienta i dlaczego nagle zdecydował się on za wszelką cenę chronić kompletną nieznajomą i to zupełnie za darmo? Ale ciiiiii… akcja toczy się dalej, będzie trochę efektów specjalnych, Arnold zastrzeli kogo trzeba i widz po drodze zapomni. Gorzej

z zakończeniem, bo o nim już nie tak łatwo zapomnieć… A skoro o efektach specjalnych mowa, to jak na koniec lat 90. stoją one na bardzo przyzwoitym poziomie. Widać, że produkcja do niskobudżetowych nie należała. Na pochwałę zasługuje również większość aktorów. Pomimo Złotej Maliny za rolę w tym filmie, Gabriel Byrne spisał się wyśmienicie. Nie gorzej poradziła sobie również Robin Tunney znana dotychczas ze „Szkoły czarownic”. A Schwarzenegger zrobił to, co potrafi najlepiej – dobre show. Podsumowując, pomimo fatalnego scenariusza, film ogląda się zaskakująco dobrze. Dzięki wyraźnym postaciom i szybkiej akcji, wspartej imponującymi nawet jak na dzisiejsze czasy efektami specjalnymi, jest to pozycja, która zadowoli mniej wymagającego widza. Pozostałym radzę poczekać aż będzie powtórka w TV.

31



-------------------------------------- Ocena: 6/6

Wydawca: Replika 20ll Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski Ilość stron: 325

Archeolog odkrywający miejsce prastarego kultu; dwaj psychopaci uciekający z zakładu psychiatrycznego i pozostawiający za sobą trupy kolejnych, przypadkowych ofiar; pnąca się po szczeblach kariery wzięta prawniczka, cierpiąca na senne koszmary – oto główni bohaterowie powieści Lee Edwardsa „Sukkub”. Postacie te, wywodzące się z różnych kręgów społecznych i mające niewiele z sobą wspólnego, łączy jedno: trafiają do Lockwood. Ta, pozornie cicha mieścina, oaza spokoju i praworządności, okazuje się siedliskiem wyznawczyń pradawnego kultu, mającego źródła przedceltyckich wierzeniach. Wyznawcy przedwiecznej bogini pragną jej inkarnacji, aby to jednak było możliwe, zmuszeni są szerzyć przemoc i uczestniczyć w odrażających rytuałach, ulegając najbardziej wyuzdanym zachciankom. Ukoronowaniem ma być wcielenie bóstwa w sprowadzoną podstępem prawniczkę, będącą potomkinią przywódczyni kultu. Przeciwdziałać temu usiłuje zbiegły psychopata, niegdyś akolita, pokrzywdzony przez wiernych i pragnący wyzwolić się spod czaru diabolicznej bogini. Jego celem jest powstrzymanie prawniczki przed powrotem do rodzinnego miasta, kiedy zaś nie udaje mu się to, chce zniweczyć możliwość powrotu nadprzyrodzonej istoty, bezczeszcząc świątynię. Czyn ten zwraca jednak na niego uwagę wyznawców i staje się na równi z ofiarą celem ataku. Powieść Lee, przepełniona perwersyjnymi opisami, to lektura przeznaczona zdecydowanie dla dojrzałego – zarówno wiekiem, jak i doświadczeniem lekturowym – czytelnika. Barierę stanowi przede wszystkim język – intencjonalnie „chropawy”,

przepełniony wulgaryzmami i obscenizmami. Doskonale buduje on atmosferę powieści. Również zbliżenia seksualne, najczęściej noszące znamiona gwałtów, oraz wszechobecne zło sprawiają, że odbiorcy trudno zaakceptować prezentowaną mu wizję świata.

Text: Adam Mazurkiewicz

EDWARD LEE - Sukkub (Succubi)

Nagromadzenie aktów przemocy (seksualnej, fizycznej, psychicznej) sprawia, że mamy wątpliwości, czy intencją Lee było epatowanie skandalem, czy też może pragnie on zwrócić uwagę na istotną obyczajowo problematykę wszechobecności terroru. W takim ujęciu nadprzyrodzony wątek bogini zła i jej wyznawczyń-sukkubów jawią się w perspektywie alegorii okrucieństwa personifikowanego przez demoniczne istoty. Czy jednak takie odczytanie „Sukkuba” nie będzie nadużyciem interpretacyjnym, wynikającym z bezradności wobec aksjologii świata przedstawionego? W trakcie pobieżnej lektury zwraca uwagę przede wszystkim groteskowo monstrualne nagromadzenie ikonografii związanej z różnorodnie pojmowanym okrucieństwem. Obrana przez pisarza strategia pisarska wymusza na czytelniku wielokrotne lekturowe nawroty, umożliwiające dostrzeżenie migotliwości interpretacyjnej aksjologii świata przedstawionego. To właściwość obca tekstom kultury popularnej, nastawionym na jednowymiarowość lektury. Tymczasem w „Sukkubie” odbiorca – kiedy przedrze się przez powierzchniową warstwę opisów – dostrzeże ich sfunkcjonalizowanie: oto przemoc nie jest w nich celem samym w sobie, lecz sposobem na zwrócenie uwagi na polityczno-społeczną wymowę powieści.

33



---------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20ll Tłumaczenie: Jerzy Łoziński Ilość stron: 360

„Pogrzeb we fiolecie” to nie pierwsza powieść Anne Perry. Jest ona szczególnie znana czytelnikom ze stworzenia cyklu wiktoriańskich powieści kryminalnych, których bohaterami są Thomas i Charlotte Pittowie. Ja niestety nie miałam przyjemności poznać tej pary, jednak wyżej wymieniona książka również należy do cyklu, tyle że w tym przypadku poznajemy małżeństwo Wiliama i Hester Monków. Rzecz dzieje się w Londynie w XIX wieku. Pewnego dnia w pracowni znanego malarza zostają znalezione zwłoki dwóch kobiet. Pierwsza, znana ze swojego frywolnego trybu życia, uzależniona od opium „kobieta upadła”, druga to żona szanowanego lekarza – dama o nieposzlakowanej opinii. Sprawą zajmują się niechętni względem siebie: nadkomisarz Runcorn oraz prywatny detektyw Monk. Wszystkie dowody wskazują na to, iż zbrodnia ta została popełniona przez męża drugiej ofiary – doktora Becka, jednak nikt nie jest w stanie w to uwierzyć. Chcąc rozwiązać tajemniczą zagadkę śmierci dwóch kobiet, Monk udaje się do Wiednia, gdzie być może wszystko się zaczęło… Powyżej opisana fabuła rysuje się dosyć ciekawie. Mamy prawdziwą zagadkę na miarę Sherlocka Holmesa i nie jednego a trzech bohaterów próbujących ją rozwikłać. Czytając książkę kartka po kartce, przychodziło mi do głowy wiele rozwiązań tej historii i żadne nie była prawidłowe, nie byłam nawet blisko – widać żaden ze mnie detektyw. Z tego co napisałam powinno wynikać więc, że książka jest zaskakująca, niestety, odnoszę wrażenie,

że autorka nie wykorzystała zupełnie potencjału drzemiącego w swoim pomyśle. Kiedy wreszcie, opowieść zaczyna nabierać dramatyzmu, zaserwowane zostaje nam odgrzewane i mdłe zakończenie. Bohaterowie przede wszystkim charakteryzują się… językiem! Na tle całej reszty postaci drugoplanowych, jedynie ci znaczący cokolwiek dla fabuły wypowiadali się składnie i ładnie, reszta składała zdania jak niededukowane pachoły. I oczywiście, zdaje sobie sprawę z tego, że pewnie niejednokrotnie tak było, ale autorka pokazała zbyt duży kontrast między postaciami pierwszoplanowymi a drugoplanowymi – zupełnie jakby jedni i drudzy pochodzili z zupełnie różnych epok.

Text: Żaneta Fuzja Wiśnik

ANNE PERRY - Pogrzeb we fiolecie (Funeral in Blue)

Książka „Pogrzeb we fiolecie” należy do wydawniczej serii o nazwie „Klub srebrnego klucza”. Z tej właśnie serii miałam przyjemność czytać „Króla mieczy” Nicka Stone’a i o ile tamta okładka oddawała idealnie treść książki oraz wywoływała emocje, tak tu jest ledwie ładnie, schludnie i poprawnie. Muszę jednak przyznać, że nie do końca odnajduję się w opowieściach snutych w XIX-wiecznym Londynie. Tak więc, śmiem twierdzić, że książka znajdzie swojego odbiorcę. Choć jest to poważny i tradycyjny kryminał, to nie wiedzieć czemu sposobem budowania napięcia i stylem kojarzy mi się z kryminalno-fantastyczną „Bezduszną” Gail Carriger – ta książka również mnie nie zachwyciła, a jak się później okazało byłam w mniejszości. Myślę więc, że warto sięgnąć po tę powieść, choćby po to by mieć o niej własne zdanie.

35


Text: Bogdan Ruszkowski

ŻYCIE JEST TEATREM Jeden z najbardziej popularnych surrealistów, ekscentryk, krytyk, monarchista. Jego dzieła należą do najbardziej znanych i rozpoznawalnych na całym świecie, a obraz „Trwałość pamięci” (lub bardziej popularnie „Miękkie zegary”) należy do najczęściej odtwarzanych, przerabianych, karykaturowanych obrazów na świecie (popularniejsza jest tylko „Mona Liza”). Salvador Dali – bo o nim mowa – to naprawdę jeden z największych artystów XX wieku. I chociaż znamy wszyscy jego dzieła, to o nim samym wciąż możemy się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy – i o tym właśnie chciałem Wam dziś opowiedzieć. Oczywiście nie napiszę całej biografii Dalego, ale w kilku słowach postaram się przybliżyć sylwetkę tego niezwykłego twórcy – może zainteresuje Was to na tyle, by bliżej poznać artystę. Salvador Dali naprawdę nazywał się Salvador Domènec Felip Jacint Dalí i Domènech, marquès de Dalí de Púbol. Urodził się w małym katalońskim miasteczku Figueres 11 maja 1904 roku. Jego ojciec był notariuszem. Już jako dziecko Salvador miał talent do rysunku – jako dziesięciolatek pobierał lekcje rysunku, jako czternastolatek zaczął wystawiać swoje obrazy. Na rozwój talentu na pew-

no miał wpływ fakt, że rodzina w pełni akceptowała zacięcie artystyczne Salvadora. Jego wczesne prace powstały pod wpływem zauroczenia impresjonizmem. W 1921 roku rozpoczął studia w Królewskiej Akademii Sztuki w Madrycie. Dwukrotnie wydalony z uczelni, nigdy nie podszedł do egzaminów końcowych. Jak sam później mówił – był bardziej utalentowany od osób które miały go egzaminować.


Podczas wizyty w Paryżu w 1927 roku Salvador poznał Pabla Picassa który został jego przyjacielem. W 1928 roku Dali przeprowadza się na stałe do Paryża. W tym samym roku powstaje pierwszy surrealistyczny obraz Dalego „Miód jest słodszy od krwi”. Salvador Dali zostaje członkiem słynnej grupy surrealistów skupiających się wokół Andre Bretona, twórcy trzech „Manifestów surrealizmu”. Z grupy tej został wyrzucony w 1934 roku pod zarzutami chciwości i popierania faszyzmu.

elitaryzmu i monarchii. Buntował się przeciwko kultowi przeciętności typowemu dla demokracji. Nic więc dziwnego, że został zwolennikiem prężnie rozwijającego się faszyzmu. Później odciął się od tego ruchu, który doprowadził do wybuchu II wojny światowej, ale łatka faszysty ciągnęła się za nim przez całe życie. A fakt, iż przyjaźnił się z poetą Frederikiem Garcią Lorca jest przedmiotem spekulacji na temat homoseksualizmu

Dalí, w przeciwieństwie do wielu innych artystów swych czasów (np. komunisty Picassa) był zwolennikiem konserwatyzmu,

37


Dalego. Lorca pisał namiętne wiersze do Salvadora, a ten na taką adorację pozwalał. Przyjaźń obu panów zakończyła się w 1928 roku kiedy to ukazał się film „Pies andaluzyjski”, przy którym Dali współpracował z Bunuelem, a który to film Lorca odebrał jako osobisty atak na swoją osobę.

zna dla mediów. Zresztą – jego koledzy surrealiści w Paryżu nadali mu pogardliwy przydomek Avida Dollars (chciwy na dolary) po tym jak Salvador Dali zarobił w Stanach duże sumy. Dali stał się modny wśród wyższych sfer. Obrazy zamawiali u niego m.in. Helena Rubinstein czy Jack Warner. Projektował również biżuterię dla W 1929 roku Salvador Dali poznał Helenę Coco Chanel i współpracował z Alfredem Diakonovą – Galę – starszą od niego 10 Hitchcockiem. lat rosyjską imigrantkę. Namiętność, pasja i uczucie wybuchły z potężną siłą. Gala dla W 1948 roku wraca wraz z Galą do HiszSalvadora rozstała się z mężem i do koń- panii. Tutaj zaczyna rozwijać swoje zaca życia pozostała muzą Dalego. Prócz interesowania, szczególnie psychologią tego wniosła w życie artysty stabilizację i historią. W 1974 roku otwiera w rodzini pozwoliła mu się ustatkować. Dzięki niej nym Figueres muzeum – Teatro Museo Salvador Dali zaczął święcić sukcesy na Dali. Do dziś można tam oglądać prace wystawach w Europie i Stanach Zjedno- jego i jego przyjaciół. Muzeum mieści się czonych. W 1933 roku odbyła się pierwsza w gmachu dawnego teatru, zbombardow Stanach wystawa dzieł Dalego. Działo wanego w czasie wojny hiszpańskiej – wysię to w Nowym Jorku. Dali podbił serca bór miejsca jest nieprzypadkowy bowiem Amerykanów – spędził tam czas II wojny jak stwierdził Dali „całe jego życie było światowej – i prócz malowania genialnych teatrem”. obrazów grał rolę surrealistycznego bła-

38


Rok 1982 to rok wielkiej tragedii – umiera Gala. Dali namaluje już tylko jeden obraz - „Jaskółczy ogon” w 1983 roku. Artysta zmarł 23 stycznia 1989 roku po ciężkiej chorobie.

gijnych. Również wyraźne są odwołania do takich mistrzów jak Rafael, Velasquez czy Ingres. Sam Dali tak mówił o tych inspiracjach dawnymi mistrzami: „odwołuję się do nich właśnie, bowiem po roku 1800 w sztuce nie powstało już nic dobrego”. Jak widać z tej krótkiej biografi życie Sal- I jeszcze jeden cytat z mistrza: „Aby być vadora Dali było bardzo ciekawe i pełne surrealistą trzeba spędzić całe swoje życie niespodzianek. Zachęcam do zapoznania na malowaniu oczu i nosów”. się bliżej z dziełami tego nieprzeciętnego twórcy i z tym, co on sam pisze o sobie Mam nadzieję, że tym krótkim artykułem – na przykład w „Dzienniku Geniusza”. zainteresowałem Was życiem i twórczością Salvadora Dali. A w naszym następI jeszcze tylko na koniec kilka słów o inspi- nym spotkaniu z malarstwem i grafiką racjach artysty. Natchnieniem dla Salva- wrócimy do współczesności i bardziej hordora Dali była psychologia i historia. Dużo rorowch klimatów. Tak więc do zobaczenia czerpał także z mistycyzmu i źródeł reli- i przeczytania!

39



---------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Fu Kang 20ll Ilość stron: 264

W skład „Leku na lęk” wchodzi szesnaście opowiadań autorstwa Kyrcza i Radeckiego, w tym jedno z gościnnym udziałem Łukasza Orbitowskiego. Żadne z nich nie powinno wywołać reakcji alergicznych u czytelnika. Skutków ubocznych i działań niepożądanych nie stwierdziłem. Zbiór z pewnością jest dopracowany, wykonany z precyzją i dopieszczony - czytelnik nie musi walczyć z dziwacznymi eksperymentami formalnymi, nie wchodzą w drogę żadne potknięcia językowe czy stylistyczne - ale przyzwyczaiłem się już, że gdy przy jakimś tekście widnieje nazwisko Kyrcz, to spokojnie mogę spodziewać się wysokiej jakości wykonania. Książkę otwiera opowiadanie „Dobre rady Doroty”, które kojarzy się z historiami o Dexterze Morganie i zaskarbiło sobie moją sympatię zakończeniem, gdzie bohaterka przytomnie i konsekwentnie zachowuje się dokładnie tak, jak powinna. Drugim tekstem, który niezwykle przypadł mi do gustu, jest zamykająca zbiór „Roszada” - obszerna i misternie skonstruowana historia gry, toczonej przez demony i anioły. Bardzo spodobała mi się „Przytulanka”, opowiadająca o kobiecie, która nie może pogodzić się ze stratą córeczki, a także o lekarzu, który okazuje się perfekcyjnym bydlakiem. Następnym moim faworytem jest „Z winy księżyca”, czyli nieźle zakręcona historia obyczajowa. Dobre wrażenie wywierają także teksty „Tyle dobrego” i „Nielubienie”, które - jak wspomniana wyżej „Przytulanka” - w zasadzie nie opierają się na żadnym pierwiastku fantastycznym. Pierwszy traktuje o skrajnie patologicznej rodzinie, może

w sposób nieco przerysowany, ale z pewnością satysfakcjonujący. Drugi bierze za punkt wyjścia szalony pomysł, czyli lombard, w którym zamiast przedmiotu można zastawić człowieka, rozsądnie rozwija tę ideę i przy okazji pokazuje, że miłość niejedno ma oblicze. Oczywiście wątków fantastycznych nie brakuje: diabeł występuje w „Szale ciał”, pojawia się nieco zapomniany bóg w opowiadaniu „Pan”, w „Pączku” z kolei pewien mężczyzna po śmierci zostaje związany ze swym synem i dowiaduje się, jakim piekłem może być dla dziecka szkolna codzienność. Jednak w większości tekstów to nie czynniki paranormalne są źródłem przewijającego się w opowieściach zła – za to zazwyczaj odpowiadają ludzie, mniej lub bardziej zwykli, ale zawsze zdolni do czynienia innym krzywdy.

Text: Bartosz „Skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą” Ryszowski

KAZIMIERZ KYRCZ JR., ŁUKASZ RADECKI - Lek na lęk

W zbiorze jest też opowiadanie, które do mnie nie trafiło. Tekst ten, to „Selena” - odniosłem wrażenie, że mam do czynienia ze starannie zarysowanymi postaciami, plastycznie ukazanymi scenami, tylko zabrakło mi jakiejś wciągającej opowieści. Tak jakby coś wydarzyło się poza kadrem, a czytelnik musiał sam sobie dośpiewać co to było takiego. W sumie bardzo dobry wynik: na szesnaście tekstów zaledwie jeden, w którym coś dla mnie nie zagrało. O ile nie mogę w stu procentach ręczyć za działanie terapeutyczne „Leku na lęk”, to z pewnością zapewnia on walory rozrywkowe i skłania do refleksji nad tym, do jakich podłości zdolne są istoty ludzkie. Co ważne, jest dostępny bez recepty - szkoda jedynie, że NFZ ani myśli go refundować.

41



-------------------------------------- Ocena: 6/6

Wydawca: Wydawnictwo Telbit 20ll Tłumaczenie: Bartłomiej Szymkowski Ilość stron: 575

Morderca, nastolatka, gangster... Tajemnicze postaci o niedookreślonej tożsamości i wydarzenia, które nie sposób interpretować w duchu racjonalizmu. A wszystko to podane ze szczególnej – niezwykle rzadko wykorzystywanej nie tylko w literaturze popularnej, lecz i awangardowej – narracji. Autor powieści, Zoran Drvenkar, precyzyjnie kreśli postać wirtualnego czytelnika, do którego kieruje swą powieść, już od pierwszych stron. Toteż poszukujący mocnych wrażeń bądź przepełnionych sensacja opisów rychło będą zmuszeni do rezygnacji z lektury. Nie oznacza to, że w powieści nic się nie dzieje. Przeciwnie: już pierwszy rozdział wprowadza nas w świat seryjnego mordercy; na jego też przykładzie można dostrzec strategię Drvenkara, przesuwającego uwagę z czynnika akcji na psychologicznosocjologiczne mechanizmy rodzenia się legendy współczesnej. Nie, „Ty” nie jest oczywiście jedynym utworem, poruszającym problematykę powstawania nowych mitów miejskich; równie interesująco mechanizmy, które są za nie odpowiedzialne, ukazał Clive Barker w „Zakazanym” (opowiadaniu, na podstawie którego powstał film „Candyman”). W przeciwieństwie jednak do Barkera, akcentującego wymiar irracjonalny mitu, Drvenkar koncentruje się na aspekcie psychologicznym i socjologicznym. Z tego względu wątek masowego „mordercy autostradowego” można odczytywać z perspektywy jego związków z poetyką thrillera, jednak równie uprawnione pozostaje traktowanie go jako pokrewnego esejowi psycholo-

gicznemu, obnażającemu realne mechanizmy fikcyjnych zdarzeń. Do rozpatrywania powieści Drvenkara przez pryzmat psychoanalizy Freuda kusi jej tytuł: psychoanalityczne Id , utożsamianie z Ja, to w utworze podmiot działający – w sensie najbardziej elementarnym, bowiem narracja została tak ukształtowana, by to właśnie czytelnik stał się spiritus movens wszelkich zdarzeń składających się na fabułę. Stad natrętne akcentowanie jego aktywności nie tylko w tytule utworu, lecz przede wszystkim poprzez ukształtowanie narracji w drugiej osobie, dzięki której odbiorca zostaje usytuowany w centrum wydarzeń. Rozpatrywany z tej perspektywy finał można odczytywać jako scalenie rozbitych aspektów osobowości.

Text: Adam Mazurkiewicz

ZORAN DRVENKAR - Ty (Du)

Literaturoznawstwo, na potrzeby własnej metodologii, wypracowało różnorodne strategie, m.in. tzw. „powtórnej lektury”. Stosowana jest ona w odniesieniu do tekstów, które podczas kolejnego kontaktu z nimi, odsłaniają ukryte sensy, niedostrzegane za pierwszym razem. Są one swoistymi „kulturowymi palimpsestami”, odczytywanymi tym głębiej, im częściej ich czytelnicy powracają do nich. „Ty” Zorana Drvenkara bezsprzecznie do tej kategorii należy. Toteż, choć lektura powieści wymaga wiele samozaparcia – nie tylko z uwagi na objętość, lecz przede wszystkim specyficzne ukształtowanie fabularnych zdarzeń oraz język – warto poświęcić powieści uwagę przez kilka, jak się okaże, niezapomnianych wieczorów.

43


Mrok

#1: Przebudzenie #2: Krwawe żniwo

.................................................................. Wydawnictwo Roberta Zaręby 2007, 2011 62, 52 strony Niedawno ukazał się komiks „Mrok II – Krwawe żniwo”. Dla tych, którzy pamiętają „Mrok – Przebudzenie”, była to wyczekiwana od kilku lat premiera. „Mrok – Przebudzenie” autorstwa Roberta Zaręby (scenariusz) i Nikodema Cabały (rysunek) to przykład dobrego, choć brutalnego komiksu z pogranicza akcji i horroru. Rzecz dzieje się niby w Polsce, ale to Polska zupełnie inna od tej znanej nam z rzeczywistości. Pełno tam gangsterów, tanich dziwek, wszechobecnej przemocy na ulicach i przekupnych policjantów – mieszka tam również piękna pani detektyw, potrafiąca po dotyku poznać przeszłość danego miejsca. Komiks ma kilka z pozoru niezależnych wątków, które jednak okazują się być ze sobą powiązane. Gangsterska zemsta, mafijne interesy i porachunki, tajemnicza grupa bogaczy urządzająca krwawe polowania na ludzi na złomowisku samochodów i tajemniczy mężczyzna, który postanawia popełnić samobójstwo, jednak kiedy wyskakuje przez okno... nie umiera. To samo dzieje się z zastrzeloną na złomowisku dziewczynką...

44

„Mrok – Przebudzenie” nakreśla nam ogólne założenia fabuły, wprowadza nas w brutalny, krwawy świat komiksowego uniwersum, wciąga w tajemnice niezwykłych zdarzeń... i urywa się w najlepszym momencie. Długo trzeba było czekać na kontynuację, jednak efekt w postaci albumu „Mrok – Krwawe żniwo” z całą pewnością zrekompensuje nam oczekiwanie. Dostajemy tu podobną jak w części pierwszej dawkę solidnej, aczkolwiek brutalnej rozrywki i wyjaśnienie pewnych zagadek i tajemnic fabuły. Poznajemy genezę tajemniczych zdarzeń i zaczynamy rozumieć, o co chodzi w całej historii. W pierwszej części za stronę graficzną całego przedsięwzięcia stał wyśmienity Nikodem Cabała, znany choćby z serii „Biocosmosis”, z kontrowersyjnej „Zupy pomidorowej” rysowanej do scenariusza Łukasza Borowieckiego czy z antologii „Piekielne wizje” z shortami na podstawie tekstów Grahama Mastertona. Część druga oferuje nam – oprócz Cabały – także trzech nowych rysowników: Artura Chochowskiego, Zygmunta Similaka i Tomka Kleszcza („Kamień przeznaczenia”).


Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

Z całą pewnością rysunki Cabały robią największe wrażenie, a on sam jest najlepszym z całego składu rysownikiem, jednak pozostali autorzy również stają na wysokości zadania. Seria „Mrok” to komiks dla ludzi o mocnych nerwach i mocnych żołądkach. Brutalny, krwawy, o wartkiej akcji i świetnych dialogach. Tego typu komiks to rzadkość na polskiej scenie, a szkoda, bo z pewnością podobne tomy znalazłyby wierne grono odbiorców. Największą wadą serii jest fakt, że trzeba tak długo czekać na kolejne części, co powoduje, że wielu potencjalnych czytelników może go po prostu przegapić. A zapowiedziano już część trzecią. Dla tych, którzy lubią mocne wrażenia, seria „Mrok” jest na pewno odpowiednią pozycją; odradzam ją natomiast wrażliwym – to nie dla nich. „Mrok – Przebudzenie” zawiera rozszerzoną wersję wywiadu z Nikodemem Cabałą, który ukazał się w „Magazynie Fantastycznym”, a który przeprowadziła W. Leszczyńska.

45



-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Magdalena Jędrzejak Ilość stron: 448

Val McDermid jest szkocką piAutorka jak nikt inny kreśli sarką. Teraz już mogę spokojnie rysy psychologiczne swoich powiedzieć, że jedną z moich postaci. Tony mimo wszystulubionych. Jej poprzednia pokich swoich słabości, zakrawa wieść – „Syreni śpiew”, wprawiła mi na superbohatera. Jego mnie w zachwyt, jednak sięgaprzenikliwy umysł jest dla mnie jąc po „Krwawą bliznę” bałam niesamowicie pociągający. Nasię, czy kolejna część opowietomiast Carol Jordan, Shaz ści o Tonym Hillu i Carol Jordan Bowman, czy wreszcie Jacko spełni moje, już i tak wysokie, Vince są postaciami niesamowymagania. Obawy te okazały się jednak witymi. Każde z nich ma swój charakter, niepotrzebne. swoje problemy i po swojemu działa. Podziwiam Val McDermid za stworzenie tak Tragiczne wydarzenia z przeszłości po- głębokich charakterów. łożyły cień na dalsze losy Tony’ego Hilla i Carol Jordan. Drogi tych dwojga rozcho- Fabuła jest niesamowicie wciągająca. dzą się, do czasu… Tony wreszcie dostał Nie zniechęcajcie się więc pierwszymi pozwolenie na utworzenie niewielkiej trzema – czterema rozdziałami, które się elitarnej jednostki profilerskiej, którą ma lekko dłużą, bo gdy przebijecie się przez wyszkolić. Pierwszym ćwiczeniem wdra- skorupkę goryczy dostaniecie w zamian żającym w funkcjonowanie profilerów jest smakowitego cukierka, który będzie się wnikliwa analiza grupy osób uznanych za długo i rozkosznie rozpuszczał w ustach. zaginione. Jedna z policjantek-kursantek Powiadam Wam, powieść ta jest skonstru– Shaz Bowman, bierze się za sprawę nad owana w sposób niezwykle przemyślany. wyraz poważnie. Udaje jej się wytypować I w zasadzie nie ma w niej żadnego niepogrupkę nastolatek, które łączy coś więcej trzebnego fragmentu. Nawet te delikatne niż podobieństwo fizyczne. Podczas krót- dłużyzny są usprawiedliwione. Jedyne co kiego ale wnikliwego śledztwa typuje ona mnie momentami drażniło to niewielkie nawet teoretycznego sprawcę. Jednak nikt literówki i błędy w tłumaczeniu. Jednak nie bierze jej przypuszczeń na tyle poważ- jest to sprawa, którą można przemilczeć, nie by uchronić ja od tragicznej śmierci. a przynajmniej ominąć przy ocenie. Mam Komu nadepnęła na odcisk? Kto zechciał wrażenie, że McDermid buduje swoje pow brutalny sposób zamknąć jej „oczy, wieści na szkieletach psychologicznych usta i uszy”? Czy gwiazda telewizji, Jacko morderców, których tworzy. To oni są doVince, okaże się psychopatycznym zbo- minantami tych powieści, dlatego każda czeńcem? Tony Hill staje po raz kolejny z nich różni się od poprzedniej. Polecam oko w oko ze złem. Jest ono tak samo po- „Krwawą bliznę” nie tylko tym, którzy tworne jak poprzednie. Carol Jordan przy- wcześniej sięgnęli po „Syreni śpiew” – od łącza się do grupy młodych profilerów by tej powieści także warto zacząć swoją rozwikłać zagadkę śmierci Shaz oraz ta- przygodę z twórczością autorki. jemniczych zaginięć młodych dziewczyn.

Text: Żaneta Fuzja Wiśnik

VAL McDERMID - Krwawa blizna (The Wire in the Blood)

47


SIMON KERNICK - Cel (Target)

-------------------------------------- Ocena: 5/6

Text: Bogdan Ruszkowski

Wydawca: Albartos 20ll Tłumaczenie: Paulina Braiter Ilość stron: 4l5

48

nieuchwytny zabójca. LuZawsze mam obawy przed dzie z otoczenia Fallona giną książkami, których autorów przybrutalną śmiercią. Wszystkie równuje się do innych pisarzy. wątki zaczynają prowadzić do Te wszystkie powieści „w stylu odkrycia bezlitosnego planu, Stephena Kinga i Dana Browna” który ma na celu... Nie, nie na ogół okazują się nędznymi – nie powiem nic więcej. Odpopłuczynami po oryginałach. krycie, o co tak naprawdę choKiedy więc przeczytałem, że Sidzi, zostawiam Wam. mon Kernick to brytyjski pisarz porównywany do Harlana Cobena, miałem obawy, czy powieść „Cel” dam radę „Cel” jest naprawdę dobrą książką. Napiprzeczytać. Na szczęście to były płonne sana sprawnie, z dużym wyczuciem, potrafi zaciekawić i wciągnąć w fabułę. Także obawy. rozwiązanie zagadki jest bardzo dobrze „Cel” to bardzo dobry thriller, z dobrze skonstruowane, zaskakujące. Coś, co poprowadzoną akcją, ciekawymi bohate- wydawało się tylko porwaniem, zamienia rami i zaskakującymi rozwiązaniami. Cała się w wielki plan na skalę międzynarodohistoria zaczyna się w chwili, kiedy Rob wą. Sposób narracji także jest ciekawy Fallon, początkujący pisarz mieszkający – dostajemy tutaj dwa punkty widzenia: ze w Londynie wybiera się do klubu. Wie- strony głównego bohatera (fabuła pisana czorne wyjście byłoby całkiem nieudane, w pierwszej osobie) i ze strony całej reszgdyby nie spotkanie z pewną dziewczyną ty bohaterów (narracja w trzeciej osobie). – byłą najlepszego przyjaciela. Ponieważ Napisane to jest sprawnie, ładnie się ze Robowi dziewczyna zawsze się podoba- sobą splata i zupełnie nie przeszkadza ła, a i on nie jest jej obojętny, para szybko w lekturze. Irytować może trochę tylko przenosi się do mieszkania dziewczyny. fakt, że głównemu bohaterowi co chwila Jednak zamiast namiętnego seksu, na udaje się wyrwać mordercy, niemal cuktóry nasz bohater bardzo liczy, zaczyna dem, prawie zawsze w ostatniej chwili... się dramat. Do mieszkania wpadają za- Na szczęście pewien zabieg autora wpromaskowani mężczyźni i porywają dziew- wadzony pod koniec powieści niweluje to czynę. Roba Fallona, jako niewygodnego uczucie irytacji. Musicie się sami przekoświadka, próbują zlikwidować, jednak nać – ja z podobnym zwrotem akcji dawno udaje mu się zbiec. Zgłasza on porwanie nie miałem do czynienia. Ogólnie – szczena policji, ale nikt nie chce wierzyć pijane- rze książkę polecam, to kawał porządnej, mu mężczyźnie, który nie potrafi przypo- sensacyjnej prozy. A na koniec trochę mnieć sobie nawet nazwiska dziewczyny. o tym porównaniu z Cobenem – nie jest Sprawą zajmuję się policjantka Tina Boyd, to do końca prawda, że Kernick to drugi ale nawet ona nie wierzy w porwanie. Aż Coben. Autor pisze po swojemu, niczego w pewnym momencie orientuje się, iż nie papuguje, a pewne rozwiązania powinpewne szczegóły się nie zgadzają. Ale już ny zaskoczyć fanów prozy Harlana Cobewtedy będzie za późno – trup zaczyna się na. Już chociażby dlatego warto sięgnąć ścielić gęsto. Na Roba zaczyna polować po „Cel”.


---------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Radwan 20ll Ilość stron: 2l4

„Wehrwolf” Marka Ścieszka to jego debiutancki zbiór opowiadań i - jak na debiut przystało trudno go jednoznacznie ocenić. Książka zawiera trzynaście historii bardzo od siebie różnych. Nie tylko tematyką, ale i formą, stylem. Jedne to wyśmienite, wciągające historie, inne to dobre szkice opowiadań, które jeszcze wymagają trochę pracy, swego rodzaju oszlifowania, lub takie, które zawierają tylko drobne niedociągnięcia. Jest też kilka tekstów według mnie całkiem słabych, które nie tylko kuleją stylem, co przede wszystkim cierpią na niedobór warstwy fabularnej. Jednak tych przyzwoitych lub bardzo dobrych historii w zbiorze jest wystarczająco dużo, bym mógł z pełną odpowiedzialnością polecać lekturę „Wehrwolfa” każdemu, kto lubi literacką grozę.

Dobry styl, umiejętność konsekwentnego prowadzenia fabuły, bez gubienia wątków, oszczędne, rzeczowe słownictwo, unikające zbyt kwiecistego języka – to wszystko składa się na prozę młodego autora, o którym mało kto słyszał, a na którego warto zwrócić uwagę. Mnie osobiście najbardziej przypadły do gustu oparte na słowiańskim folklorze „Coś za coś” oraz dające tytuł całemu zbiorowi opowiadanie „Wehrwolf”, ciekawie wykorzystujące motyw wilkołaka. Kilka innych tekstów jest naprawdę dobrze napisanych, choć opartych na zbyt wyświechtanych już w literackiej grozie pomysłach, lub w oparciu o niedopracowane koncepty fabularne (tak jest np. w „Karuzeli”). Najsłabszym opowiadaniem w zbiorze jest, moim zdaniem „Piekło znajduje się w Peralvillo” - choć przyzwoicie napisane, to jednak zupełnie nie trafia Największym plusem twórczości autora do mnie koncepcja fabularna tej historii. jest jego różnorodność. Ścieszek sięga po różne pomysły, próbuje różnych form Na całe szczęście słabych opowiadań i stylów, jest zróżnicowany i potrafi w każ- jest niewiele i świadczą o warsztatowym dym kolejnym tekście czymś czytelnika rozwoju autora. Nie wszystkie powinny zaskoczyć. Mamy tu historie wykorzystu- znaleźć się w tym wydawnictwie, jednak jące tradycje i przesądy polskiego folkloru chodziło tu pewnie - jak to bywa z de(„Coś za coś”, „Dusiołek”), ale też z trady- biutantami - o uzyskanie przyzwoitej obcji i mitologii innych krajów („W miastecz- jętości, co zawsze wiąże się z ryzykiem ku poszukiwaczy złota”). Mamy tu historie obniżenia poziomu całego tomu. Jak na bazujące na historycznych wydarzeniach debiut jest to jednak zbiór co najmniej (tytułowy „Wehrwolf”) lub klasyczne opo- przyzwoity, by nie rzec - naprawdę dobry. wieści o zombie lub duchach („Cmentarna Jeśli byłaby to kolejna książka Ścieszka, opowieść”, „Płytki grób”). Te wszystkie po- sądzę, że ocena byłaby nieco surowsza. mysły i motywy składają się na naprawdę Pozostaje Wam przeczytać „Wehrwolf” ciekawą lekturę i mimo kilku słabych mo- i czekać cierpliwie na kolejną pozycję pimentów całość potrafi się obronić i wska- sarza, która określi jego literacki potencjał zuje, że nazwisko Marka Ścieszka może w sposób bardziej konkretny. Ta książka już wkrótce zacząć się liczyć pośród ro- dużo obiecuje, więc myślę, że warto czedzimych autorów grozy. kać na ciąg dalszy.

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

MAREK ŚCIESZEK - Wehrwolf

49



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albartos 20ll Tłumaczenie: Andrzej Szulc Ilość stron: 384

Moje pierwsze spotkanie z Tess Gerritsen, nie należało do udanych. Miałam wtedy styczność z „Ciałem”, które to nie powaliło mnie na kolana. Jednak postanowiłam dać autorce drugą szansę i muszę przyznać, że nie żałuję. „Grawitacja” to coś więcej niż thriller medyczny – fabuła wzbogacona o wątek sci-fi, świetnie wykreowany świat przedstawiony i niesamowite obeznanie autorki z tematyką jaką poruszyła w tej powieści, wszystko to sprawia, że książka „Grawitacja” jest arcydziełem i… doskonale spisałaby się w roli scenariusza filmowego. Stawiam, że mielibyśmy kolejny hit na miarę „Armageddonu”. Na jednej z międzynarodowych stacji kosmicznych prowadzone są różnego rodzaju badania naukowe. Jednak jeden z takich eksperymentów wymyka się z pod kontroli. Stację opanowuje tajemnica zaraza. Astronauci zaczynają padać jak muchy jeden po drugim a ich śmierć to przerażająca agonia. Ziemia jest bezradna. NASA próbuje zaradzić wydarzeniom dziejącym się w bezkresnej przestrzeni nieba, jednak władze, obawiające się epidemii na Ziemi, szybko „pętają im ręce” i przejmują kontrolę nad stacją. W wirze tych wydarzeń rozgrywa się jeszcze jeden dramat – głównej bohaterki Emmy, uwięzionej na stacji kosmicznej, oraz jej męża Jacka, który przebywając na Ziemi nie cofnie się przed niczym, by sprowadzić ukochaną do domu. Zdradzę Wam tylko, że będziecie mieli okazję poznać „istotę” nie z tego świata…

rewelacyjnie oddaje klaustrofobiczny klimat książki. Świetnie skrojeni bohaterowie, astronauci z krwi i kości, obudzili we mnie pokłady takich emocji, że przyznam się w sekrecie, aż trzy razy zapłakałam nad ich losem. W podziękowaniach autorka zawarła całe rzesze nazwisk naukowców i badaczy zajmujących się kosmosem i lotami kosmicznymi. To dzięki nim, książka zdaje się być tak realistyczna. Brawa dla Tess Gerritsen za to, że zechciała przyswoić tak dużą wiedzę, tylko po to by wprowadzić czytelników w magiczny świat nauki. A pomysł na połączenie tematyki medycyny z science fiction? Po prostu boski. Pewnie nie jestem tutaj zbyt obiektywna gdyż uwielbiam opowieści o podróżach kosmicznych, ale naprawdę wierzę, że ta książka jest w stanie zainteresować każdego. Ja pochłonęłam ją w ciągu dwóch dni. Dni, które upłynęły mi pod znakiem wypieków na policzkach i przyspieszonego bicia serca. Tu wiemy, kto jest zabójcą, największy problem stanowi jednak fakt, że nie wiemy jak go powstrzymać. Zakończenie książki również nie rozczarowuje. Dla mnie książka jest fenomenem w swoim gatunku.

Text: Żaneta Fuzja Wiśnik

TESS GERRITSEN - Grawitacja (Gravity)

Jedynym minusem powieści, chociaż bardzo malutkim, jest jej okładka. Naga kobieta leżąca na białej pościeli nijak się ma do pasjonującej treści „Grawitacji”. Jednak można to obejść, wszak nie szata czyni książkę. A wydawnictwo Albatros i tak odwaliło kawał dobrej roboty. Polecam! Powieść wciąga, jest piękna, tajemnicza i odwołuje się do marzeń przynajKsiążkę rozpoczyna niesamowite wpro- mniej części z nas, bo któż nie chciałby wadzenie. Dosyć krótki rozdział pierwszy chociaż raz zobaczyć kosmos?

51


SHARK NIGHT 3D NOC REKINÓW 3D USA 2011 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: David R. Ellis Obsada: Sara Paxton Dustin Milligan Chris Carmack Joshua Leonard

X X

Text: Piotr Pocztarek

X X X

którzy wyruszają na weekend do malowniczo położonego domku letniskowego. Standardowo – sielanka zamienia się w koszmar, kiedy bohaterowie odkrywają, że w wodzie grasują niebezpieczne, głodne ludzkiego mięsa rekiny. Myślicie, że to koniec? Otóż nie, ponieważ nie tylko one stanowią zagrożenie dla dzieciaków, ale nie będziemy tu spoilerować i tak nieskomplikowanej historii.

No i wszystko ładnie pięknie, gdyby nie pewien szkopuł – film wymierzono w kategorię wiekową PG-13. Co to oznacza dla widzów? Ano to, że zabrakło w nim tego, co takowy film mieć obowiązkowo powinien – cycków i gore. Jak wspominałem, fani gore nie mają za bardzo tu czego szukać – sceny zabijania Wiadra pomyj wylewane na świetny re- ludzi przez rekiny są mocno ocenzurowamake „Piranii” nie zniechęciły mnie do ne, nie ma flaków, nie ma za wiele odgrypopluskania się w wodzie wraz z sek- zionych kończyn, a krew zabarwia jedynie sownymi laskami, umięśnionymi facetami wodę na czerwono. W końcu kategoria i krwiożerczymi rekinami. Jednak od razu wiekowa zobowiązuje. Chociaż początek stawiam sprawę jasno – film Ellisa nie ma w sobie ani pastiszowej lekkości „Piranii”, ani tak gwiazdorskiej obsady. Zapomnijmy więc o tym, czym film nie jest, a skupmy się na tym, czym jest. Fabuła? Jakaś tam jest, wprawdzie nielogiczna i głupkowata, jednak zdarza jej się niespodziewanie zakręcić a nawet potrzymać w napięciu. Mamy więc grupkę puszczonych samopas nastolatków,

„Noc rekinów 3D” to kolejna próba podbicia serc niewymagających kinomanów filmem z gatunku animal attack. Za kamerą stanął David R. Ellis, mający na koncie drugą i czwartą część serii „Oszukać przeznaczenie”, a także takie hity, jak „Węże w samolocie” czy „Komórka”.

52


filmu jest mocno przewidywalny i nieciekawy, fabuła szybko się zakręca i nawet potrafi zainteresować widza, zwłaszcza kiedy pojawiają się postacie drugoplanowe. Nie obyło się jednak bez kretynizmów naprawdę ciężkiej wagi – walka jednorękiego Murzyna uzbrojonego w dzidę z rekinem included! Wiemy już, że to raczej filmidło, aniżeli dzieło, ale są dwie rzeczy, za które warto film wyróżnić. Pierwszą z nich jest niewątpliwie dobry efekt 3D i fantastycznie zrealizowane zdjęcia podwodne – w tym aspekcie twórcy spisali się na szkolną „piątkę”. Kolejną zaletą jest mistrzowska rola i charakteryzacja świetnego Joshua Leonarda – jest praktycznie nie do poznania i po raz kolejny udowadnia swój aktorski kunszt. Gwiazda „Madhouse” i partner Agnieszki Grochowskiej w „Małej, wielkiej miłości” wciąż czeka na swoją wielką rolę i jak tak dalej pójdzie, w końcu ją dostanie. Dla niego samego warto „Noc rekinów” zobaczyć.

„Noc rekinów” warto sobie oglądnąć w bezmyślny, piątkowy wieczór na płycie DVD, czy Blu-ray, chyba, że efekt 3D pasjonuje was na tyle, by wyłożyć pieniążki na kino. Trudno jest polecić film z czystym sumieniem, kiedy jego dobre elementy giną w zalewie tych złych, jednak mogę je sobie trochę zabrudzić ryzykując stwierdzenie, że jak już wysilicie się, żeby je znaleźć, jest szansa, że będziecie się w miarę dobrze bawić. Widziałem już gorsze filmu z tego gatunku. I sporo lepszych. Jeśli widzieliście już je wszystkie, „Noc rekinów” może być następny w kolejce.

53



---------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Andrzej Leszczyński Ilość stron: 406

Do dwójki bostońskich detektywów zgłasza się kobieta, oznajmiając, że jest nagabywana przez mafię. Prosząc o ratunek, wskazuje potencjalnego winnego prób zastraszenia, ten jednakże ma alibi. Jednocześnie w mieście zaczyna grasować seryjny morderca, okaleczający w bestialski sposób swe ofiary. Czy obie sporawy są powiązane? Kim jest sprawca mordów? Czy to ta sama osoba, która szantażuje klientkę detektywów? Wreszcie – dlaczego giną jedynie ludzie zamieszkujący jedną dzielnicę? Kto będzie następną ofiarą i jak zapobiec kolejnemu mordowi? To kilka pytań, na które muszą odpowiedzieć bohaterowie powieści, jeśli nie tylko chcą ochronić miasto przed falą terroru lecz i sami ujść z życiem. Oni bowiem również stają się rychło celem zabójcy. „Ciemności, weź mnie za rękę” to kolejna – po „Wypijmy nim zacznie się wojna” – powieść Dennisa Lehane`a, której bohaterami jest para bostońskich detektywów: Patrick Kenzie i Angela Gennaro. Autor zdecydował się na dość ryzykowny fabularnie i rzadko spotykany w literaturze detektywistycznej zabieg: prolog w istocie okazuje się chronologicznie późniejszy, niż właściwa akcja utworu, toteż czytelnik przystępując do lektury wie, kto przeżył. Chwyt ten, jakkolwiek pozornie odzierający powieść Lehane`a z aury sensacyjności, okazał się trafiony. Podczas lektury możemy bowiem skupić się nie tyle na perypetiach głównych bohaterów (choć i one odgrywają istotną rolę), lecz na szczegółach obyczajowo-kulturowych, tworzących specyfikę świata przedstawionego. Autor bowiem – nie bez sukcesu – aspiruje do odnowienia formuły „czarnego krymina-

łu”, charakterystycznego dla powieści amerykańskiej lat trzydziestych XX wieku. Aby osiągnąć cel, odwołuje się do sposobu kreowania świata przedstawionego i aksjologii bohaterów charakterystycznych dla ówczesnej twórczości. Ma jednakże świadomość przemian kulturowych, jakie zaszły w obyczajowości amerykańskiej na przestrzeni ponad półwiecza i czytelniczej wrażliwości, odmiennej od tej, która stworzyła rynkowe zapotrzebowanie na powieści Dashiella Hammetta. Toteż „Ciemności, weź mnie za rękę” to nie tyle próba (skazana zapewne na niepowodzenie) wskrzeszenia spetryfikowanego wzorca „czarnego kryminału”, co wydobycia z niego elementów mogących pozostawać atrakcyjnymi lekturowo również dla dzisiejszego odbiorcy. Obrana przez Lehane`a strategia pisarska okazała się trafna: powieść uwodzi czytelnika specyficzną atmosferą, nie mającą w sobie niczego z bufonady wielu współczesnych kryminałów; bohaterowie pozostają pełnowymiarowymi postaciami, z – niejednokrotnie mroczną – przeszłością, zaś ironiczny dystans pierwszoosobowego narratora do wydarzeń, w których przyszło brać mu udział przywodzi na myśl sposób bycia bohaterów „czarnego kryminału”. To dodatkowa przyjemność lekturowa dla czytelnika świadomego gatunkowych i intertekstualnych zapożyczeń, oraz ich niekonwencjonalnego wykorzystania. Przy całym bowiem ironicznym dystansie do schematów i motywów literatury gangsterskiej, powieść Lehane`a nie jest jej parodią ani pastiszem. To mroczna historia szaleństwa, kryjącego się w ludzkiej duszy i czekającego na dogodna okazję, by wyzwolić tytułową ciemność.

Text: Adam Mazurkiewicz

s, Take My Hand)

DENNIS LEHANE - Ciemności, weź mnie za rękę (Darknes

55



---------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Lech Z. Żołędziowski Ilość stron: 438

Na każdą nową powieść Jamesa Rollinsa czekam z zapartym tchem. Bardzo podoba mi się sposób pisania autora, pasjonują mnie przygody bohaterów. Kiedy więc ukazał się „Ołtarz Edenu”, natychmiast pobiegłem do księgarni i z wypiekami na twarzy zacząłem lekturę. I niestety trochę się zawiodłem. W swojej najnowszej powieści Rollins sięga po takie tematy jak eksperymenty genetyczne, teoria fraktali czy najnowsze osiągnięcia w dziedzinie badania ludzkiego DNA. Informacje, jakie przedstawia czytelnikom, są prawdziwe i łatwe do sprawdzenia. Miejsca, które opisuje, także są wiarygodne. Niestety mam wrażenie, że w „Ołtarzu Edenu” zabrakło rozmachu, do którego Rollins przyzwyczaił nas w swoich poprzednich powieściach. To nadal bardzo dobra powieść przygodowa – ale po lekturze czuje się niedosyt. Głównymi bohaterami są dr Lorna Polk, pracująca w Ośrodku Badawczym Gatunków Zagrożonych ACRES w Nowym Orleanie i Jack Menard ze Służby Granicznej. Tych dwoje łączy mroczna przeszłość, ale teraz muszą współpracować nad sprawą opuszczonego kutra, na pokładzie którego znajdują się dziwne, genetycznie zmodyfikowane zwierzęta. Komuś jednak zależy na tym, by wiadomość o tym odkryciu nie dostała się do mediów. Kuter zostaje wysadzony, a naszym bohaterom cudem udaje się ujść z życiem. Badania w ośrodku ACRES szybko potwierdzają, że za genetycznymi manipulacjami stoją ludzie, a zwierzęta, które udało się ocalić, są nad wyraz inteligentne. Tymczasem Lorna i Jack prowadzą poszukiwania dwóch białych

jaguarów, które wydostały się na wolność, a wkrótce na bagnach Nowego Orleanu zaczynają ginąć ludzie... Wszystkie tropy prowadzą na karaibską wyspę o złowieszczej nazwie Eden Utracony.

Text: Bogdan Ruszkowski

JAMES ROLLINS - Ołtarz Edenu (The Altar of Eden)

Taki jest zalążek fabuły powieści Rollinsa. Brzmi dobrze, czyta się jeszcze lepiej, ale – tak jak wspomniałem – pozostaje pewien niedosyt. W powieściach takich jak ta lubię moment, w którym spada zasłona tajemnicy, kiedy już wiadomo, o co chodzi. Tutaj niestety te wyjaśnienia są mętne, zbyt szybko i pobieżnie przedstawione. Autor skupia się bardziej na wzajemnych relacjach między głównymi bohaterami – a to przecież powieść przygodowa, a nie psychologiczna i te wzajemne relacje wypadają blado i sztampowo. Mniej tutaj intrygi naukowo-historycznej, do której autor nas przyzwyczaił, a więcej przygody – delikatnie mówiąc – naciąganej i nierealnej. O ile jestem w stanie uwierzyć w perypetie oddziału specjalnego Sigmy (sztandarowego tworu Rollinsa), o tyle atak zbieraniny mężczyzn na dobrze strzeżoną wyspę na Karaibach jest dla mnie niełatwy do wyobrażenia. Szkoda – mamy tu materiał na naprawdę świetną rzecz w swoim gatunku, a wyszła z tego zaledwie dobra powieść. Mimo wszystko polecam „Ołtarz Edenu” – jako dobrą, nieskomplikowaną i wciągającą historię przygodową. Ale jeśli chcecie naprawdę wiedzieć, jakie intrygi potrafi snuć James Rollins, to lepiej sięgnijcie po „Amazonię” czy „Czarny zakon”. Mnie pozostaje znowu z niecierpliwością czekać na nowe tytuły autora – z nadzieją, że następnym razem będzie lepiej.

57


THE PERFECT HOST THE PERFECT HOST USA 2010 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Nick Tomnay Obsada: David Hyde Pierce Tyrees Allen Indira G. Wilson Cooper Barnes

X X X X

Text: Łukasz Pytlik

X

Pewnie, w tym, czy innym miesiącu wyjdzie taki, czy inny remake, ale nie dość, że odgrzewane kotlety mają do siebie to, że już nie smakują tak dobrze, to przecież banalnie łatwo nabawić się przez nie niestrawności i w ogóle wstrętu do takowych potraw. No i tak: rok 2010 był co najwyżej przeciętny, rok 2011 wcale nie przyniósł poprawy i trzeba nieźle pogrzebać, żeby obejrzeć coś naprawdę niezłego. Podczas takowych poszukiwań natrafiłem na „The

Perfect Host” i muszę przyznać, że to taki mój prawdziwy, prywatny „sleeper hit”: patrzy człowiek na obsadę, na zdjęcia, myśli sobie, że wygląda jak sto innych podobnych patrzydełek, myśli sobie, że puści, ot tak, przed snem – a może na sen – i… okazuje się, że człowiek myli się okrutnie! Bo wsiąka, totalnie wsiąka, jak zawsze, kiedy (w końcu!) natrafia na zaskakująco rewelacyjne danie złożone ze świetnego scenariusza, doskonałego aktorstwa i eleganckich zdjęć. Z początku nie wydaje się, że będziemy mieć do czynienia z czymś oryginalnym i co najmniej bardzo dobrym. Ot, po napadzie na bank złodziej szuka jakiegoś miejsca, żeby się przyczaić, a przy tym nie wpaść w łapy policji. Zadanie to oczywiście nie należy do najłatwiejszych, sytuacji nie poprawia fakt, że nasz pozytywno-negatywny bohater jest ranny. Na szczęście - albo i nie - trafia do nader ekskluzywnie wyglądającej okolicy i podając się za przyjaciela dziewczyny, której pocztówkę znalazł w skrzynce na listy, postanawia przeczekać gorączkę poszukiwań u gospodarza domu. Pech chce, że tenże gospodarz wyprawia „dinner party” i nikt, ale to nikt, nie ma prawa mu go zepsuć...

Horrory w Stanach Zjednoczonych dostały ostatnio(?) lekkiej zadyszki; ciężko o produkcję już nawet nie mocną w każdym aspekcie, ale choćby oryginalną, czy prezentującą się atrakcyjnie od strony czysto wizualnej.

58


I teraz mam problem, bo o „The Perfect Host” nie mogę za dużo Wam powiedzieć. Poważnie, trzeba stąpać na palcach, bo bardzo łatwo tutaj o spoilery, a wystarczy zdradzić tylko jeden, żeby zepsuć absolutnie doskonałą niespodziankę, jaką przyszykował reżyser i scenarzysta we własnej osobie, zaś montażysta powinien walczyć o Oskara za mrówczą pracę, jaką wykonał. To, co wyglądało na prosty thriller przekształca się w coś ala home-invasion, a w końcu ląduje w okolicach brawurowej, czarnej jak wnętrze pustego grobu,

komedii . Na upartego można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że mamy tu do czynienia z pastiszem home invasion i odwróceniem ról bohaterów podobnie, jak w „Ostatnim domu po lewej”, choć o ile tam mieliśmy nastrój zwyczajnie ponury, to tutaj nastrój jest jak po końskiej dawce kokainy i odrobiny LSD włożonej pod powiekę. Jakby tego było mało, to reżyser jeszcze cały czas toczy tutaj grę z widzem, stosując mniejsze i większe twisty tak, żebyśmy na pewno się nie nudzili. Niektóre mogą wydawać się przesadzone, czy niemal zupełnie nieprawdopodobne, ale w tej konwencji, jak najbardziej się sprawdzają. Niesamowicie pyszna to niespodzianka i gorąco Was zachęcam, żebyście także jej skosztowali. I taki bonus: proponuję, żebyście poszperali w sieci za plakatami do „The Perfect Host”; dużo mówią o pracy włożonej w film, skoro nawet samodzielnie prezentują się jako jedne z najlepszych, które miałem przyjemność oglądać.

59



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Dariusz Wójtowicz Ilość stron: 560

ofiarami padają przypadkowe Sean Slater to pseudonim liteosoby? Czy trzeci z morderracki oficera policji z Vancouver. ców przeżył? Kto stoi za tym I to, że autorem jest policjant wszystkim? Kim jest człowiek, pozostający w czynnej służbie, który do Vancouver przyleciał doskonale w powieści „Ocaloprosto z Chin? Co wspólnego ny” widać. Dostajemy bowiem z całą sprawą mają Czerwoni precyzyjny opis procedur poKhmerowie? Na te pytania odlicyjnych podczas pracy przy powiedzi musi znaleźć Jacob najgorszych morderstwach Striker. I musi to zrobić szybw najgorszych dzielnicach ko, bowiem morderca zaczyna Vancouver. Lubię takie powieści – napisane ze znajomością realiów, zagrażać jego córce. wiarygodne aż do bólu. „Ocalony” to debiut literacki Seana Slatera i to debiut „Ocalony” to dobra powieść. Wszystko tutaj jest logiczne, ciekawie napisane, wianaprawdę wysokich lotów. rygodne. Autor nie daje nam chwili wyA o czym jest ta powieść? Oto poznaje- tchnienia już od pierwszych stron. Intryga my Jacoba Strikera – owdowiałego ojca – z pozoru prosta, okazuje się bardzo piętnastoletniej dziewczyny, który po skomplikowana. I bardzo realistyczna. półrocznym urlopie wraca do pracy. Ale Czytając „Ocalonego”, miałem wrażenie, zanim dotrze na swój komisariat, zostaje że taka historia mogłaby się zdarzyć nawezwany do szkoły, do której uczęszcza prawdę. Również warstwa obyczajowa jego córka – tego dnia bowiem Courtney została w „Ocalonym” pokazana bardzo Striker zrobiła sobie wagary... Kiedy już realistycznie: problemy z przełożonym, Striker wraz z partnerką Felicią Santos nieudany romans z partnerką, problemy dociera do szkoły, w stołówce wybucha z dorastającą córką – to wszystko jest strzelanina. Trzech młodych ludzi w ma- bardzo ciekawym tłem dla wydarzeń, skach hokejowych otwiera ogień do mło- w jakich zmuszony jest uczestniczyć Jadzieży. Ginie ponad dwadzieścia osób, cob Striker. I tylko w jednym momencie zanim Jacob i Felicia zastrzelą dwóch na- zorientowałem się, co autor wymyślił pastników. Trzeciego ranią, a ten ucieka – nie mogę powiedzieć w którym, ale na z miejsca przestępstwa. Pościg nie daje pewno sami też kilkadziesiąt stron przed rezultatów. Społeczność jest wstrząśnię- objawieniem tego faktu się zorientujecie. ta zbrodnią, a Jacob znajduje bardzo Na szczęście nie wpływa to na przyjemniepokojące fakty. Wkrótce odnaleziony ność, jaką czerpie się z lektury „Ocalonezostaje trzeci z napastników – martwy. go”. Także finał i rozwiązanie zagadki są Sprawa wydaje się zakończona, ale Stri- w pełni satysfakcjonujące. kerowi coś cały czas nie daje spokoju. Nie mija wiele czasu, a padają kolejne Spokojnie polecam powieść wszystkim strzały, coraz więcej osób ginie. Jakie jest miłośnikom dobrych thrillerów, pełnych powiązanie pomiędzy – wydawać by sie akcji, a jednocześnie wiarygodnych i lomogło – bezładną strzelaniną w szkole gicznych. Pod tym względem „Ocalony” a profesjonalnymi zabójstwami, których na pewno Was nie rozczaruje.

Text: Bogdan Ruszkowski

SEAN SLATER - Ocalony (The Survivor)

61



Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Wiktoria Melech Ilość stron: 342

wysłana Judith Guillemarche Czasami zdarza się, że żal mi – historyk sztuki i specjalna świetnego pomysłu, którego podoradczyni papieża. To dzięki tencjału autor nie wykorzystał do niej udało się znaleźć włócznię końca. Pamiętam taką powieść i właśnie ona teraz ma wpaść „Księga imion” - pomysł rewelana trop złodziei. Tymczasem cyjny, ale wykonanie absolutnie serwery internetowe Watykafatalne. W przypadku „Włóczni nu zasypuje mnóstwo wiadoprzeznaczenia” aż tak źle na szczęście nie jest, ale mogło być lepiej. Zdecydowanie mości, w których mowa o końcu świata i tajemniczej organizacji Axus Mundi... dużo lepiej. Ta organizacja na pustyni w pobliżu góry Trudno zresztą powiedzieć czemu – te- Synaj prowadzi eksperymenty, które mogą mat chwytliwy, podłoże historyczne so- zmienić oblicze wiary. lidne, może trochę gorzej z podłożem naukowym, ale też da się strawić. Mamy No właśnie – tu chyba leży problem tej poi tajnych agentów Watykanu, i tajemni- wieści – po pierwsze, zagrożenie takie, jak czą organizację Axus Mundi, która usiłuje opisał autor powieści jest zbyt wydumane. wpłynąć na losy świata. Akcja przenosi Nie wyobrażam sobie, że nawet gdyby się się z roku 33 n.e na koniec XIII wieku, udało to, co planuje Axus Mundi, fakt ten a wreszcie do czasów nam współczesnych. miałby aż tak wielki wpływ na losy świata Osnową całej historii jest słynna Włócznia jak opisuje to tutaj Delalande. Poza tym, Przeznaczenia – ta, którą rzymski legio- niełatwo jest się utożsamiać z bohaterami nista przebił bok Chrystusa na Wzgórzu powieści – są zbyt papierowi, a ich dyleGolgoty. Zdawać by się mogło, że wszyst- maty są sztampowe aż do bólu. Sposób kie te składniki powinny połączyć się prowadzenia akcji też do mnie nie przew pasjonującą lekturę. Niestety – lektura mawia – zbyt łatwo się wszystko udaje, „Włóczni Przeznaczenia” pasjonująca nie za mało to wszystko rozbudowane. I tak to jest. Akceptowalna – tak, dająca się prze- z bardzo dobrego pomysłu wyszła bardzo czytać – tak... A co do historii: mamy rok średnia powieść. Historycznie powieść jest 33 n.e. Na Wzgórzu Golgoty kona Chry- dobrze udokumentowana i napisana. Nastus. Rzymski legionista Longinus przebija ukowo jest gorzej – działania Axus Mundi włócznią Jego bok. Trapiony wyrzutami bywają wręcz kuriozalne. No i struktura tej sumienia chowa włócznię jak największą organizacji jest bardzo źle przemyślana świętość, a sam swoje duchowe prze- – to nie tajemniczy Trybunał Smoka z pożycia spisuje na pergaminie. Rok 2006. wieści Rollinsa, lecz jakieś marne popłuW Megiddo – w miejscu gdzie według czyny po tajnych organizacjach z powieści Biblii ma nastąpić Apokalipsa, naukowcy groszowych. wysłani przez Watykan odkrywają włócznię. Nie zdążą się jednak nacieszyć sukce- Krótko mówiąc – można przeczytać... tylsem bo wkrótce wszyscy zostają z zimną ko po co? Średniaków jest na rynku całkrwią zamordowani, a włócznia przepada kiem sporo – lepiej wziąć się za powieści bez śladu. Na miejsce tragedii zostaje naprawdę dobrze napisane.

Text: Bogdan Ruszkowski

De La Destinee) ARNAUD DELALANDE - Włócznia Przeznaczenia (La Lance ---------------------------------------- Ocena: 3/6

63


INSTITUTE BENJAMENTA OR THIS INSTYTUT BENJAMENTA Wielka Brytania 1995 Dystrybucja: Gutek Film Reżyseria: Stephen Quay, Timothy Quay Obsada: Mark Rylance Alice Kriege Gottfried John Daniel Smith

X X X X

Text: Bogdan Ruszkowski

X

Przygotowanie do realizacji filmu zajęło im osiem lat. I co dostajemy? Ano dostajemy ciężki temat. Bo „Instytut Benjamenta” to film na pewno nie dla wszystkich. Potrzeba pewnego wyrobienia, wiedzy, znajomości korzeni surrealizmu by móc w pełni zachwycić się filmem braci Quay. Są ludzie którzy ten film kochają, są tacy którzy mają go za kompletną szmirę. Sama historia zawarta w fabule – jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejś fabule – jest prosta. Młody mężczyzna – Jakob - przybywa do Instytutu prowadzonego przez rodzeństwo Benjamentów. W Instytucie kształcą się mężczyźni którzy pełnić mają w przyszłości rolę służących. W skostniałych strukturach zaczyna coś pękać kiedy między Lisą Benjament, jej bratem i Jakobem zaczyna toczyć się

pełna skrywanej namiętności gra. Kiedy jeszcze okazuje się, że Lisa pozostaje w kazirodczym związku z bratem zaczyna się upadek Instytutu... No właśnie – mogę spokojnie opowiedzieć fabułę tak jak ja ją widzę, bowiem kiedy ktoś inny obejrzy ten film pewnie okaże się, że dostrzegł w nim zupełnie inną historię. Ja obejrzałem dwa razy, zanim w ogóle pojąłem, o co może autorom filmu chodzić. Więc już milczę o fabule, a opowiem o tym, co mnie urzekło. Świetnie wyglądają w tym filmie zdjęcia – czarno-białe, z rozmytą głębią ostrości, kątami

„Instytut Benjamenta” to pierwszy długometrażowy film braci Quay. Drugim jest „Stroiciel trzęsień ziemi”. I to cały ich dorobek długometrażowy. Ale bracia Quay to także mnóstwo teledysków, animacji (znakomita „Ulica krokodyli”), ambitnych i nowatorskich reklam. Tak więc kiedy przystępowali do realizacji „Instytutu”, mieli za sobą wiele projektów.

64


DREAM PEOPLE CALL HUMAN LIFE wia się w kadrze od razu rośnie napięcie, niemal czuć atmosferę gry namiętności i wyuzdania z Jakobem. Pod tym względem film jest zrobiony mistrzowsko.

patrzenia kamery czasami tak dziwacznymi, że niemal niemożliwymi do zniesienia. Zupełnie jakby użyć „camera obscura” do robienia zdjęć filmowych. Efekt jest naprawdę świetny. Muzyka – polski kompozytor Lech Jankowski dał popis najwyższych lotów geniuszu muzycznego. O grze aktorskiej trudno mówić, bo jej po prostu nie ma – ale są sceny (np. szkolenie służących), które są tak dobre, tak zagrane, że zapadają w pamięć na długo. No i Alice Kriege jako Lisa Banjament jest wspaniała. Za każdym razem kiedy poja-

Myślę, że każdy kto zobaczy „Instytut Benjamenta” znajdzie w tym filmie coś innego – dla jednych będzie to historia nieszczęśliwej miłości, dla innych alegoria życia wśród zakazów i nakazów, życia polegającego na codziennym powtarzaniu idiotycznych czynności. Czym dla Was będzie ten film? Myślę, że choćby z ciekawości warto samemu się przekonać. Nie gwarantuję rozrywki lekkiej, łatwej i przyjemnej – ale zapewniam, że warto; warto wysilić wyobraźnię i w onirycznym, surrealistycznym „Instytucie Benjamenta” odnaleźć własne symbole i ścieżki. Może po projekcji zapytacie: „Ale o co chodzi?” – jednak w Waszej podświadomości na długo zostaną obrazy braci Quay... I chyba o to właśnie w tym wszystkim chodzi.

65


Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka

TECZKA AKT PERSONALNYCH Adam Mazurkiewicz

GP: naczelny malkontent uczulony

na bylejakość sztuki, miłośnik dobre j literatury i jedzenia, pożeracz książ ek

Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Niezgoda na bylejakość recepcji literatury. Nie odpowi ada mi czytanie recenzji w stylu „Podoba mi się, bo jest fajne”, dlatego staram się promow ać krytykę „erudycyjną”, ukazującą dzieło w sieci różnych kontekstów, pozwalających na dostrzeżenie tego, co bywa głęboko ukryte, a co najczęściej jest najwartościowsze. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Ich kremację. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? „Winnica” Jamesa Honga z 1989 – oglądając, nie mogłem uwierzyć, że ktoś zdołał naciągnąć sponsorów i producentów na taką głupotę. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabar zy? „Wąż i tęcza” Wesa Cravena z 1988 – sporo kopania ! Największe horrorowe rozczarowanie w ostatni m czasie? „Aligator 3” Freddy czy Jason? Freddy forever! Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzeba ć? Reportaże Jacka Hugo-Badera i Hanny Krall, „Wielki testament” Villona, kryminały, powieści z lat 1949-1956. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? „Psalm stojących w kolejce” Krystyny Prońko, ostatnie j Wielkiej Damy polskiej piosenki, oraz „Prospero`s Speech” Loreeny McKennith. Jak często jadasz surowe mięso? Nigdy - surowe jadam wyłącznie owoce i warzyw a. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarza? Spróbować pogotować coś nowego, może z kuchni kreolskiej.


of Betrayal)

---------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Anna Bańkowska Ilość stron: 288

Trzy przyjaciółki: telewizyjna reporterka Cassidy Shaw, agentka FBI Nicole Hedges i prokurator federalny Allison Pierce, pracują nad rozwiązywaniem zagadek kryminalnych. Każda, z uwagi na specyfikę swojego zawodu, przygląda się sprawie z innej perspektywy, jednak dopiero połączenie tych perspektyw ułatwia zebranie wszystkich elementów układanki i złożenie ich w całość. Właśnie to sprawia, że wspólnie tworzą nieformalny klub, zwany przez same uczestniczki Klubem Potrójnej Groźby.

cjantem. Allison pada ofiarą pogróżek psychopaty, w dodatku dowiaduje się, że jest w ciąży. Natomiast nie angażująca się od dawna w żadne związki Nicole poznaje interesującego mężczyznę. Poza tym w powieści poruszone zostają tak ważkie problemy jak: przemoc mężczyzn wobec kobiet i przemoc kobiet wobec mężczyzn; kiedy dziennikarz zaczyna być hieną i czy tylko takie sprawy są ważne, które zaistnieją w mediach; oraz czy wygląd dziennikarki, w dobie coraz wyższej jakości obrazu na monitorach telewizyjnych, nie jest przy„Oblicze zdrady” to pierwszy tom cyklu padkiem ważniejszy od jej kompetencji poświęconemu Klubowi. Bohaterki usiłują i od treści przekazywanych wiadomości. tu rozwiązać zagadkę tajemniczego zniknięcia Katie Converse – młodej prakty- Autorek powieści nie sposób nazwać kantki senackiej. Sama zagadka nie jest amatorkami, Lis Wiehl jest prokuratorem szczególnie zawiła – zwłaszcza, że Ka- federalnym i komentatorem w Fox News, tie prowadziła blog, w którym dzieliła się April Henry autorką powieści sensacyjw coraz bardziej zawoalowany sposób, nych i thrillerów. Po takim duecie można swoimi wrażeniami z praktyk i intymnymi by się dużo spodziewać. Tymczasem przeżyciami. Czytelnik z pewnością szyb- cóż otrzymujemy? Ciekawy pomysł ciej domyśliłby się finału, gdyby nie fakt, na łączenie przy rozwiązywaniu zagaże z zapiskami praktykantki zapoznaje się dek kryminalnych różnych perspektyw stopniowo, gdy tymczasem FBI wszystkie – i to wszystko, jeśli chodzi o zalety. te szczegóły ma podane od razu, gdyż na Poza tym: średnio interesującą intrygę, blog trafia na samym początku śledztwa. refleksje na tematy już nie raz poruszane Tak więc podczas gdy Nicole Hedges na w literaturze i filmie, tu potraktowane zbyt podstawie całości zapisków zaginionej powierzchownie, by zostały w pamięci po może formułować hipotezy, i wspólnie zakończeniu lektury, oraz portrety trzech z przyjaciółkami rozwijać je lub obalać, przyjaciółek, z których każda boryka się czytelnikowi pozostaje przyglądanie z innymi problemami w życiu prywatnym się prywatnemu życiu każdej z członkiń i zawodowym. Może kolejne tomy serii Klubu Potrójnej Groźby. Tu jednak także pokażą, że duet Wiehl i Henry potrafi wiele się dzieje. Cassidy drży o swoją po- w interesujący dla czytelnika sposób sposadę, gdyż na jej miejsce czekają kolejne żytkować swoje doświadczenia zawomłode, atrakcyjne i przebojowe dzien- dowe, jednak „Oblicze zdrady” pokazuje nikarki, a do tego przeżywa problemy jedynie, jak można zmarnować potencjał, w swoim związku z zaborczym poli- drzemiący w dobrym pomyśle.

Text: Jagoda Mazur

LIS WIEHL, APRIL HENRY - Oblicze zdrady (The Face

67



---------------------------------------- Ocena: l/6 Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie 20ll Tłumaczenie: Anna Kloczkowska Ilość stron: 359

Grupka nastolatków u progu dorosłości spotyka się jak co roku w nadmorskim kurorcie. To lato będzie jednak inne niż poprzednie: siostra głównej bohaterki ginie podczas skoku z urwiska do wody. Rychło też znika jej ukochany. Zrozpaczona rodzina wraca do metropolii, by przygotować pogrzeb, jednak po uroczystościach bohaterka wraca na letnisko, pragnąc uporać się z dręczącymi ją koszmarami; ponadto utwierdza się w przekonaniu, że śmierć siostry była czymś więcej niż jedynie nieszczęśliwym wypadkiem. Tym bardziej iż wkrótce na plaże nadmorskiego miasteczka morze wyrzuca więcej trupów. Co wspólnego ma z nimi urwisko i kelnerka popularnego wśród turystów baru? Kto stoi za śmiercią siostry? Wreszcie – kim jest sama bohaterka i dlaczego nie może uwolnić się od demonów przeszłości oraz co jest powodem migreny, która dopada ją zawsze w pobliżu rzeczonej kelnerki? Powieść Tricii Rayburn to pierwsza część trylogii zachwalanej przez wydawcę jako „tajemnicza, mroczna, pełna grozy”. Żaden jednakże z przywołanych tu epitetów – zaczerpniętych z okładki książki – nie oddaje charakteru powieści. „Syrena” to utwór adresowany tyleż do naiwnych miłośniczek cyklu „Zmierzch”, co do wielbicieli „Beverly Hills 90210”. Ci pierwsi odnajdą wątek nadprzyrodzony połączony z romansem; drudzy poczują się zapewne usatysfakcjonowani otoczką obyczajową: bohaterka pochodzi z dobrze usytuowanej rodziny, obraca się wśród elit kurortu, niebagatelną rolę odgrywają też pretensjonalne, pseudopoetyckie opisy urody kobiecych postaci. Równie zado-

woleni powinni być czytelnicy lubiący rozwiązywać zagadki kryminalno-metafizyczne o porażająco niskim stopniu skomplikowania (skoro jeden z bohaterów szuka informacji w książkach poświęconych mitowi syreny, trudno spodziewać się, że odpowiedzialnym za śmierć utopionych mężczyzn będzie np. wilkołak).

Text: Adam Mazurkiewicz

TRICIA RAYBURN - Syrena (Siren)

Słowem – „Syrena” to mało intelektualnie wymagająca i równie mało ambitna powieść dla nastolatek, i to tych co bardziej egzaltowanych, które nie będą zwracać większej uwagi na logiczną spójność i prawdopodobieństwo fabuły; takich, które poszukują „pokrewnej duszy” w pragnieniu przeżycia niebezpiecznej przygody w komfortowych warunkach lektury. „Syrena” zauroczyć może przede wszystkim miłośniczki „opowieści z (miłosnym) dreszczykiem”, lubiące utożsamiać się z bohaterkami swych lektur. Owej czytelniczej identyfikacji sprzyja w powieści Rayburn pierwszoosobowa narracja, eksponująca osobowość bohaterki i postrzeganie z jej perspektywy wydarzeń, w których bierze udział. Być może zaproponowana przez autorkę strategia lekturowa miałaby walor terapeutyczny (wszyscy przecież mamy książki, z których bohaterami chętnie się identyfikujemy), jednakże sposób jej wykorzystania pozostaje mało satysfakcjonujący. Niebagatelny wpływ na to ma ekstrawertyzm protagonistki i jej skłonność do emocjonalnego ekshibicjonizmu. Sprawiają one, iż przeciętnemu odbiorcy – o ile nie jest romantycznie nastawionym do życia podlotkiem – trudno będzie przebrnąć przez meandry dziewczęco naiwnych marzeń o „miłości prawdziwej”.

69


PARANORMAL ACTIVITY 3 PARANORMAL ACTIVITY 3 USA 2011 Dystrybucja: UIP Reżyseria: Henry Joost Ariel Schulman Obsada: Katie Featherson Sprague Grayden Chloe Csengery Jessica Tyler Brown

X X

Text: Piotr Pocztarek

X X X

Pamiętając, jak na wskroś złym filmem okazała się pierwsza część „Paranormal Activity”, poszedłem na drugą część. I pamiętając, że druga część również sprawiła, jak to mawia o niej mój kolega, „że wreszcie dowiedziałem się jak wygląda sufit w kinie”, poszedłem na „trójkę”. I wiecie co? Nie było tak źle. Konwencja wprawdzie się nie zmieniła – nadal mamy do czynienia ze stylizacją na „archive footage”, jednak tym razem otrzymujemy prequel historii zaserwowanych w poprzednich częściach. Cofamy się do roku 1988, a dwie bohaterki są małymi dziewczynkami, kiedy w ich życie wkracza potężna i przerażająca siła. Na samym początku obserwujemy więc portret młodej, szczęśliwej rodziny, by z kolejnymi minutami odkrywać, że w ich domu „coś się dzieje”.

Starałem się powstrzymać, ale nie mogę – muszę napisać krótki przekrój grupy docelowej tego filmu. Niestety, 90% widowni stanowiły rozchichotane nastolatki w wieku 13-18 lat, co sprawiło, że musiałem przesiąść się na szósty rząd, aby jako tako rozkoszować się filmem, a nie kretyńskim poziomem dialogów. Potwierdza to smutną tezę dotyczącą tego, kto i w jakim celu chodzi do kina na takie horrory i niestety nie są to dobre wieści dla nas, prawdziwych kinomaniaków. Muszę jednak uczciwie przyznać, że sala potrafiła na kilkanaście sekund całkowicie zamilknąć, kiedy zbliżała się scena mająca przestraszyć widzów.

Jak co roku w okolicach października do głosu dochodzi moja natura masochisty. Może nie dałem sobie wbić obcasa w gardło, ani też smagnąć pejczem po pośladkach, ale za to robię coś znacznie gorszego – powtarzam swoje błędy i chodzę do kina na kolejne części słabych filmów. Za pieniądze.

70


I tu dochodzimy to punktu kulminacyjnego – skoro co do sekundy dało się wyczuć, kiedy na ekranie pojawi się „łubudu”, oznacza to, że horror traci całkowicie element zaskoczenia. Podobnie było w tym przypadku – coś nagle wyskakiwało na kamerę, z głośników rozlegało się hałaśliwe uderzenie, no i oczywiście siłą rzeczy człowiek podskakiwał na fotelu. Jeśli takiego rodzaju straszenia oczekujecie od filmu, możecie dodać do oceny jedno oczko.

stać się czymś więcej niż pierwsze dwa gnioty. Nie udało się, chociaż postęp jest – biorąc pod uwagę spadkową tendencję sequeli, trzecia część dająca rozrywkę na wyższym poziomie niż pierwsze dwie to nie lada sukces.

Seria „Paranormal Activity” to fenomen, który można albo pokochać, albo znienawidzić. Chociaż do tej pory byłem bliżej tej drugiej grupy, to jednak po obejrzeniu trzeciej części jestem zdecydowany, by dać szansę „czwórce”. Podobnie jak w „REC 2”, twórcy odeszli Bo to, że takowa powstanie, jest pewne nieco od wysnutej wcześniej koncepcji, jak śmierć i podatki. jednak w tym przypadku, w przeciwieństwie do hiszpańskiego horroru, wyszło to produkcji na dobre. Nie chciałbym zdradzać zbyt wielu szczegółów fabuły, ale tym razem w sprawę zamieszane jest coś więcej niż duch czy demon. Klimat jest, aczkolwiek podobnie jak w przypadku pierwszych części, nie udało się uniknąć scen, które sprawiały, że widownia wybuchała śmiechem. Szkoda, bo ta część miała potencjał, by

71



---------------------------------------Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20ll Tłumaczenie: Jacek Spólny Ilość stron: 462

Jest koniec XIX wieku. Egipt w czasie wielkich odkryć archeologicznych. Lawrence Stratford jest jednym z tych naukowców, którzy na terenach starożytnego królestwa odkrywają wciąż nowe skarby. I oto profesor Stratford dokonuje odkrycia, które logicznie jest nie do zrozumienia. Oblegany przez dziennikarzy otwiera grobowiec Ramzesa Przekletego. Oczywiście widnieje na nim klątwa: „Odstąpcie od grobu, jeśli nie chcecie zbudzić jego mieszkańca”. Profesor Stratford bagatelizuje to ostrzeżenie. Tym bardziej, że oto w środku grobowca znajduje przedmioty z zupełnie różnych okresów historii Egiptu. Jest też i mumia – Ramzes Przeklęty. Tłumacząc zwoje papirusów, Stratford odkrywa niezwykłą historię człowieka uwięzionego w bandażach mumii. Nie zdąży ich poznać do końca – umiera w grobowcu (ale nie powiem jak – zepsułbym Wam lekturę). Tymczasem w Londynie córka profesora, jego jedyna spadkobierczyni, uwikłana zostaje w intrygę miłosno-finansową. Jako dziedziczka wielkiej fortuny narażona jest na niechciane swatanie, zarządzanie firmą wspólnie z wujem, który od lat defrauduje fundusze. Jednak na razie dziewczyna odpiera ataki. Jej głowę zaprząta inna sprawa – w hołdzie ojcu postanawia w swej posiadłości zorganizować wystawę, na której zaprezentuje odnalezione przez Sartforda skarby z grobowca. Także mumię Ramzesa Przeklętego...

– mnie taki styl nie odpowiada. Wolno rozwijająca się akcja, egzaltowane dialogi, bardzo rozciągnięte opisy – momentami dłużyzny. Dlatego do „Mumii” podchodziłem z dystansem. I tak do końca po lekturze powieści tego dystansu nie straciłem. Nie zrozumcie mnie źle – nie powiem, że to zła książka, wręcz przeciwnie: powieść potrafi wciągnąć, miejscami urzeka właśnie tymi opisami. Londyn końca wieku XIX to barwne miasto, pełne sprzeczności, biedy i bogactwa, piękna i szpetoty. Anne Rice doskonale potrafiła opisać to miasto – widać, że autorka doskonale przygotowała się do napisania powieści. Również Egipt, który poznajemy dzięki autorce, to fascynujące miejsce. Bo z Londynu akcja powieści przenosi się w drugiej części powieści właśnie do Egiptu. W ogóle „Mumia” jest wyraźnie podzielona na dwie części – pierwszą, w której akcja się powoli i leniwie rozwija – można powiedzieć, że obyczajowohistoryczną, i drugą, w której dostajemy już prawdziwy przygodowy horror. Bardzo dobry horror. Mamy więc mumie żądne zemsty, rytuały balsamowania zwłok, krwawe mordy i tajemnicę, której rozwiązanie potrafi zaskoczyć.

Text: Bogdan Ruszkowski

)

ANNE RICE - Mumia (The Mummy or Ramses the Damned

Tak więc – mimo mojego dystansu do takiego stylu pisania – polecam powieść Anne Rice. Tym bardziej, że dawno już nie było ciekawych powieści właśnie w tematyce mumii – a to przecież jeden z kanonów straszenia. Ocena – 4, ale Anne Rice ma specyficzny sposób pisa- spokojnie możecie jedno oczko dodać, nia. I chociaż cenię ją bardzo jako pisar- jeśli lubicie powieści Anne Rice czy opokę – chociażby za „Wywiad z wampirem” wieści o mumiach.

73



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Jan Jackowicz Ilość stron: 475

Policja odnajduje sześć zakopanych rąk. Jednakże tylko pięć z nich należy do zaginionych ofiar porwań. Aby odkryć zarówno tożsamość sprawcy makabrycznego znaleziska, jak i szóstej ofiary, policja zmuszona jest zagłębić się w labirynty świata zbrodni. Tym bardziej, że oprawca podrzuca szczątki uprowadzonych dziewcząt w domach osób, które popełniły zbrodnie, wciąż niewykryte i nie osądzone przez wymiar sprawiedliwości. Z tego względu śledczy muszą prowadzić dochodzenie dwutorowo: poszukiwać zarówno sadystycznego mordercy, jak i dowodów przeciw wskazanym przez niego sprawcom przestępstw. Muszą też odpowiedzieć sobie na pytanie o motywy, kierujące oprawcą: czy nie pragnie on wymierzyć sprawiedliwości w sobie jedynie znany sposób, zwracając uwagę wymiaru sprawiedliwości na dziejącą się krzywdę ofiar zbrodniarzy pozostających dotychczas bezkarnymi? Dlaczego jednak czyni to w tak przewrotny sposób, samemu mordując? Powieść Donato Carrisiego zwraca uwagę nie tylko mroczą, zawiłą fabułą, pokrewną poetyce giallo. Na uwagę zasługuje przede wszystkim umiejętne budowanie nastroju. To główna zaleta powieści: zdarzenia, które w innym wypadku uznalibyśmy za próbę epatowania makabrą zostają zaprezentowane tak, że napędzają fabułę, zaś czytelnik koncentruje się nie tyle na przerażających szczegółach, ile na grze psychologicznej, jaką oprawca prowadzi ze śledczymi. Stopniowe odkrywanie przez detektywów motywów, kierujących sadystą sprawia, że postacie bohaterów w toku lektury nabierają głębi psychologicznej.

Czytelnik wraz z detektywami zanurza sie w otchłaniach szaleństwa, odkrywając podziemny świat zdeprawowanych ludzkich potworów, skrytych za fasadą opinii publicznej. Atmosfera zagęszcza się wraz z ujawnianiem kolejnych zbrodni, demaskujących „porządnych obywateli” jako ich sprawców. Narastające obsesyjne poczucie, że każdy z bohaterów skrywa mroczne tajemnice, prowadzi do – bliskiego paranoicznej obsesji – wrażenia totalnego zagrożenia. W tej sytuacji trudno czytelnikowi utożsamiać sie z którymkolwiek z pozytywnych bohaterów; paradoksalnie przeto pozostaje mu przeto dopingowanie działań policji w nadziei, że wina żadnego z nich nie dorówna grozie, jaka towarzyszy podczas lektury opisom czynów oprawcy porwanych dziewczynek.

Text: Adam Mazurkiewicz

DONATO CARRISI - Zaklinacz (Ill sugeritore)

Ambiwalencja uczuć, jakich doświadcza czytający „Zaklinacza” ma źródła nie tylko w świadomości, że nawet pośród prawych obywateli znajdują się ci, których postępowanie musi zostać napiętnowane. Dwuznaczna jest również postać sadysty, będącego z jednej strony odpowiedzialnym za popełniane zbrodnie, z drugiej zaś – traktującego je jako protest wobec niedoskonałości świata, niezdolnego do wykrycia i ukarania przejawów zła, skrytego w społeczeństwie. Niemożność jednoznacznego osądzenia człowieka, który popełniając zbrodnie jednocześnie umożliwia ukaranie sprawców innych występków sprawia, że utworu Carrisiego nie należy traktować jako kolejnego, sprawnie skonstruowanego, dreszczowca. To powieść-pytanie o kondycję człowieczeństwa w świecie, w którym w coraz większym stopniu jest ono zatracane.

75


LINCZ LINCZ Polska 2010 Dystrybucja: Kino Świat Reżyseria: Krzysztof Łukaszewicz Obsada: Leszek Lichota Agnieszka Podsiadlik Wiesław Komasa Izabela Kuna

X X X

Text: Bartłomiej Paszylk

X X

mieniem postawić znak równości. „Dług” wciągał i niepokoił od pierwszych scen – w „Linczu” ta sztuka się nie udała. Pierwsze pół godziny filmu to nieskładne, pozbawione emocji wprowadzenie w historię mazurskiego samosądu. Główne postaci wydają się tu budowane niedbale i nieprzekonująco, a akcja jakoś nie potrafi się rozpędzić. Ale warto ten mętny początek przeczekać – w dalszej części filmu wszystkie elementy fabularnej układanki znajdują swoje miejsce i uderzają widza ze zdwojoną siłą.

„Lincz” Krzysztofa Łukaszewicza również wyrósł z autentycznej historii, którą jeszcze niedawno relacjonowano na pierwszych stronach gazet. Po premierze kinowej często zresztą porównywano ten film do „Długu”, czemu trudno się dziwić – bo i tematyka podobna, i efekt – podobnie jak w przypadku dzieła Krauzego – wstrząsający. „Lincz” opowiada o dramatycznym zdarzeniu, jakie miało miejsce we wsi WłoNie znaczy to jednak, że między tymi dowo na Mazurach. 60-letni drań o imiedwoma filmami można z czystym su- niu Zaranek sterroryzował tamtejszych mieszkańców, pomimo zaawansowanego wieku z powodzeniem stosując przemoc albo wręcz strasząc wymordowaniem rodziny tego, kto mu szczególnie podpadł. Grupa odważniejszych mężczyzn uznała, że czas położyć temu kres i w efekcie zatłukła go na śmierć. Film Łukaszewicza stara się ukazać tę historię z kilku różnych perspektyw i unika rzucania łatwymi odpowiedziami. Pod-

Polscy filmowcy już w przypadku rewelacyjnego „Długu” dowiedli, że czerpiąc z ponurej rzeczywistości potrafią stworzyć prawdziwie poruszające dzieło.

76


czas seansu musimy więc zastanawiać się kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za śmierć Zaranka, czy były jakieś inne sposoby rozwiązania konfliktu, czy nie ma trochę racji prokurator twierdzący, że uniewinnienie podejrzanych stworzy niebezpieczny proceder w polskim prawie – i tak dalej. I właśnie ta wieloznaczność przedstawianych na ekranie wydarzeń jest głównym atutem filmu. Wbrew temu co wypisywano w niektórych recenzjach, wcale nie ma tu prostego podziału na dobro

i zło. Owszem, prokuratora przedstawiono jako mało sympatycznego służbistę – ale nie znaczy to, że facet musi od razu gadać same głupoty; pewnie – widz podziela zdanie mieszkańców wioski, że z Zarankiem trzeba się jakoś rozprawić, ale kiedy już dochodzi do ostatecznego starcia, pozytywni bohaterowie, kopiący i tłukący bezbronnego prześladowcę dechą, bynajmniej nie są stylizowani na godnych podziwu herosów. Takie kontrasty można by długo jeszcze mnożyć i sprawiają one, że po seansie widz nie potrafi podsumować tego, co zobaczył jednym prostym zdaniem – to naprawdę złożona, zmuszająca do myślenia opowieść. A co również ważne, w końcowej części filmu reżyserowi udało się uniknąć stworzenia nudnego dramatu sądowego – pomijając nieudany początek, „Lincz” to kino zrealizowane nowocześnie, pełne emocji i wzbogacone udanymi kreacjami aktorskimi. To spore osiągnięcie – no bo jak często zdarza się Wam oceniać w ten sposób krajowe dokonania?

77



Jewels)

-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20ll Tłumaczenie: Andrzej Sawicki Ilość stron: 498

Ferenc Rakoczy, czyli hrabia Saint-Germain to na wpół legendarna, na wpół historyczna postać. Podobno nieśmiertelny, podobno pojawia się w różnych okresach czasu. „Mroczne klejnoty” to czwarta powieść, której bohaterem jest hrabia. Spieszę jednak donieść, że znajomość poprzednich tomów nie jest konieczna przy lekturze „Mrocznych klejnotów”. W tym tomie Rakoczy zostaje zaufanym posłem króla Stefana Batorego na dworze cara Iwana Groźnego. Sytuacja polityczna i strategiczna Rosji w owym czasie jest mocno niepewna: car postradał zmysły, Turcy szykują się do ataku na Europę, rosyjscy kniaziowie knują intrygi zmierzające do przejęcia władzy. W takiej sytuacji poselstwo Rakoczego jest niezmiernie trudną i delikatną misją. Dodatkowo całą sprawę pogarsza fakt, iż wraz z Ferencem na dwór carski posłani zostają jezuici z ojcem Pognerem na czele. Ten mnich pała tak wielką niechęcią do naszego bohatera, że zrobi wszystko, by jak najbardziej uprzykrzyć mu życie. Ferenc Rakoczy musi zmierzyć się z intrygami zarówno na dworze cara, jak i wśród członków swojej delegacji. Jeśli dodać do tego fakt, iż w Rosji Rakoczy spotka kobietę, którą pokocha bez pamięci – okaże się, że delikatna i niebezpieczna misja zmierza ku katastrofie... Lubię czytać powieści historyczne czy przygodowo-historyczne. Zawsze zastanawia mnie, czy to, co opisuje autor, wydarzyło się naprawdę, czy miejsca i zdarzenia tak wyglądały, jak o nich czytam.

Powieść „Mroczne klejnoty” serwuje dużą dawkę historii – historii naszego kraju, stosunków z Rosją, wielkości polskiego oręża. Może nawet ta dawka historii jest zbyt duża – o tym jednak za chwilę. Tło powieści, bohaterowie i wydarzenia mają tutaj podstawy wręcz naukowe. Sam wstęp, w którym autorka pisze o tym, co w jej opowieści jest prawdą, a co fikcją, budzi szacunek. Fabuła jest ciekawa, trzyma w napięciu, a postać Ferenca Rakoczego budzi sympatię. To nie jest papierowa postać, lecz człowiek mający swe wady, zalety, uczucia. Także postaci drugoplanowe są bardzo solidnie skonstruowane, do tego dobrze wymyślona intryga, a opisy żywe i plastyczne – to także duży plus „Mrocznych klejnotów”. I z czystym sumieniem mógłbym dać „szóstkę”, ale... No właśnie. Wydaje mi się, że – tak jak napisałem wcześniej – w tej historii za dużo jest historii. Ciekawa intryga rwie się, spowalniana przez liczne dygresje, listy wymieniane między bohaterami, szczegółowe opisy miejsc. W pewnym momencie miałem wrażenie, że czytam podręcznik historii, a nie powieść. Rozumiem chęć autorki, by jak najbardziej przybliżyć tło historyczne, ale jednak są fragmenty, gdy tego tła jest po prostu zbyt dużo. Jakby autorka przechwalała się „patrzcie, co mi się udało dowiedzieć”. W końcu „Mroczne klejnoty” to powieść, która ma dostarczać rozrywki, a uczyć jedynie przy okazji. Niestety – nadmierny dydaktyzm psuje nieco przyjemność lektury. Nie zrozumcie mnie źle – „Mroczne klejnoty” to powieść dobra, gdyby jednak skrócić ją o kilka fragmentów, byłaby powieścią genialną.

Text: Bogdan Ruszkowski

CHELSEA QUINN YARBRO - Mroczne klejnoty (Darker

79


DYLAN DOG DEAD OF NIGHT DYLAN DOG: DEAD OF NIGHT USA 2011 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Kevin Munroe Obsada: Brandon Routh Sam Huntington Peter Stormare Anita Briem

X

Text: Tymoteusz Raffinetti

X X X X

W końcu, po 25 latach, amerykańskie Platinum Studios postanowiło zrealizować marzenie tysięcy czytelników z całego świata. Niestety po drodze marzenie to zamieniło w koszmar… „Dylan Dog: Dead of Night” to film idealny jako background do głośnej imprezy: tak, żeby nie zastanawiać się zbytnio nad sensem fabuły i nie zwracać uwagi na detale typu: gra aktorów czy efekty specjalne. Przed seansem warto jednak upewnić się czy na sali nie ma osób, które kiedykolwiek czytały komiks na którym rzekomo oparty jest ten obraz. Tak dla bezpieczeństwa swojego, reszty gości, a przede wszystkim sprzętu grającego. Muszę bowiem z przykrością stwierdzić, że jedyne co film ma wspólnego z dziełem Sclaviego to tytuł.

Największą, niewybaczalną zbrodnią było obsadzenie w głównej roli Brandona Routha. Aktor bez skrupułów spoliczkował Dylana, podpalił, a następnie przejechał walcem. Oprócz charakterystycznego ubioru, nie znalazłem absolutnie żadnej wspólnej cechy z pierwowzorem. Tym bardziej cieszę się z tego, że wytwórnia nie zdobyła praw do Groucho, znanego z komiksów partnera Dylana. Skrzywdzenia tej postaci mógłbym już nie znieść. W zamian za ekscentrycznego wąsacza dostajemy Marcusa – i tutaj widz przeżywa szok. Okazuje się bowiem, że można w tym filmie wykreować świetną, prze-

Ćwierć wieku – tyle czekali miłośnicy Dylan Doga na ekranizację kultowego włoskiego komiksu. Niewątpliwą osłodą była w 1994 roku premiera doskonałego „Dellamorte Dellamore” opartego na uniwersum wykreowanym przez Tiziano Sclaviego. Fani detektywa z Craven Road pragnęli jednak czegoś więcej na szklanym ekranie niż tylko jego alter ego.

80


na wręcz szczerą nienawiścią) i zarobił jedyne 4 miliony dolarów, stanowiące 1/5 kosztów produkcji. Podsumowując, jeśli ktoś nie miał nigdy do czynienia z włoskimi komiksami, a naprawdę nie ma nic ciekawszego do roboty to… niech lepiej nadrobi zaległości i zakupi ze dwa zeszyty cyklu. Na film szkoda czasu. Może okazać się dla niektórych na swój sposób przyjemny konywującą i naprawdę zabawną rolę. w odbiorze ale uwierzcie mi, że grzechem Sprawcą zamieszania okazał się Sam jest nawet nieświadomie oglądać coś co Huntington, który zasłynął sto lat temu w tak bezczelny sposób drwi z legendy… jako gwiazda amerykańskiego remake’u „Indianina w Paryżu”. Smaczkiem jest również epizodyczna rola samego mistrza Sclaviego – chociaż nie jestem pewien po obejrzeniu efektu końcowego jest z tego taki dumny… „Dead of Night” stara się w nieco ponad 1,5 godziny zmieścić wszystko to, co charakterystyczne dla kina action-horror. Mamy więc skondensowaną papkę wilkołaków, wampirów, zombie, religijnej sekty i tajemniczych magicznych przedmiotów okraszoną kiczowatymi efektami specjalnymi. W efekcie, wraz z rozwojem fabuły widz coraz bardziej marszczy czoło, powtarzając pytanie: „O co w tym wszystkim do cholery chodzi?” Obawiam się, że tego do końca nie wiedzieli nawet sami twórcy. W efekcie film spotkał się z niezmiernie słabym przyjęciem (a wśród fanów Dyla-

81



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20ll Tłumaczenie: Anna Krochmal, Robert Kędzierski Ilość stron: 462

„Jesienna Sonata” to trzeci tom powieści o przygodach komisarz Malin Fors. I od razu lojalnie uprzedzam – już na samym początku jest spoiler dotyczący wcześniejszych tomów. Więc jeśli ktoś ma ochotę przeczytać wszystkie cztery powieści, to radzę zacząć od pierwszej. Tylko czy w ogóle warto? Tutaj zawaham się przez moment. Bo warto, ale lektura jest naprawdę ciężka i przygnębiająca. To nie jest lekki kryminałek czy sensacja. To pełnoprawna powieść mocno psychologiczna, w której kryminalna fabuła to tylko pretekst do pokazania najbardziej mrocznych zakamarków ludzkiej natury. I nie mówię wcale o jakichś wymyślonych demonach, lecz tych najbardziej codziennych – samotności, bezradności, alkoholizmie, zazdrości, zdradzie... Z tymi rzeczami mają najwięcej problemów bohaterowie powieści Kallentofta. Z drugiej strony – kryminalna fabuła, która jest sztafażem powieści, jest poprowadzona sprawnie, zaciekawia, nie daje się łatwo rozwiązać. W „Jesiennej Sonacie” intryga kręci się wokół morderstwa dokonanego na Jerrym Petersonie – wziętym adwokacie, bardzo bogatym człowieku, którego majątek oparty jest na nie dokońca legalnych inwestycjach. Znaleziony na terenie zamku Skogsa, który niedawno kupił, Patersson wydaje się postacią na wskroś złą. Wiele osób pragnęło jego śmierci. Również kupno zamku od arystokratycznej rodziny Fagelsjo owiane jest tajemnicą. Czy właśnie ktoś z tej rodziny zabił Peterssona? Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, zostaje zadanych coraz więcej pytań,

na które nie ma odpowiedzi. Malin Fors po raz kolejny staje w szranki z bezwzględnym mordercą. A tę walkę utrudnia fakt, że pani komisarz sama musi się zmierzyć z demonami swojej przeszłości. Topiąc w alkoholu swoje lęki, coraz bardziej oddala się od rodziny, kolegów z pracy...

Text: Bogdan Ruszkowski

MONS KALLENTOFT - Jesienna Sonata (Hostoffer)

Smutna to powieść. I jak we wszystkich poprzednich częściach tutaj także mamy niesamowitą dosłowność całej akcji. Pory roku, do których się odwołuje autor, są ekstremalne – jeśli zima, to taka, że oddech zamarza w powietrzu, jesień to ciągły deszcz, wiatr, zgniłe liście zalegające ulice... Takie budowanie atmosfery jest mistrzostwem. I chwała za to autorowi, bo wydaje mi się, że z tomu na tom to pisanie jest coraz lepsze. Ale jak napisałem wyżej – „Jesienna Sonata” na pewno nie jest powieścią dla wszystkich. To bardzo przygnębiająca i depresyjna lektura. Doskonale pokazane są wzajemne relacje bohaterów, również ich wewnętrzne przeżycia, przemyślenia są niepokojąco bliskie prawdy. Nie wszystkim na pewno spodoba się sposób prowadzenia narracji w czasie teraźniejszym – w słabszych książkach po prostu mi to przeszkadza, tutaj już po pięćdziesięciu stronach się przyzwyczaiłem. Nie da się też tej książki przeczytać szybko – tu potrzebny jest spokój i skupienie, inaczej ważne dla fabuły rzeczy mogą nam umknąć. Ogólnie polecam, ale nie obiecuję, że wszystkim się spodoba. Bo „Jesienna Sonata” potrafi obudzić w czytelniku lęk – nie przed mordercą, ale przed tym, co jest ukryte w nas samych.

83



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Wiktoria Melech Ilość stron: 405

Jest prosta metoda, aby ocenić czy książka jest wciągająca. Jeżeli ledwo udaje mi się zdążyć wskoczyć do autobusu, bo zauważyłem go w ostatniej chwili albo przejeżdżam zaczytany kolejne przystanki, to znaczy, że ocena książki może być wyłącznie pozytywna. Dokładnie tak było z książką Jean-Christophe’a Grange’a pt. „Zmiłuj się”. Na okładce lektura opisana została jako thriller. Według mnie niesłusznie, skłaniałbym się do opisania jej jako pasjonujący kryminał, z momentami prawdziwie thrillerowego napięcia. Głównym bohaterem „Zmiłuj się” jest emerytowany komendant Lionel Kasdan, rezydujący w Paryżu. W ormiańskim kościele, do którego uczęszcza, zamordowany zostaje organista, chilijski imigrant Wilhelm Goetz. Na ciele ofiary nie ma żadnych śladów zbrodni. Pierwsze wnioski z autopsji – śmierć z powodu zatrzymania pracy serca, wymuszonego otrzymaną dawką bólu. Przypadek sprawia, że Kasdan znajduje się po drugiej stronie ulicy, w momencie dokonania morderstwa. Podejmuje śledztwo na własną rękę, dzięki uruchomieniu starych znajomości. Ślad, na który natrafia, wymusza na nim wzięcie pod uwagę wielu motywów zbrodni. W fabułę wplątują się wątki polityczne, homoseksualne, muzyczne, pedofilskie, narkomańskie, a nawet nazistowskie. Akcja dzieje się w okresie Świąt Bożego Narodzenia, co wydatnie przeszkadza Kasdanowi w zbieraniu informacji. Trop, który wskazuje na udział dziecka w morderstwie, wymusza na emerytowanym komendancie zwrócenie się z pomocą do młodego kapitana Cedrica Volokine’a

– eksperta od narkotyków oraz przestępstw z udziałem dzieci. Jean-Christophe Grange doskonale żongluje faktami i kolejnymi elementami śledztwa. Treść zawarta w książce potwierdza również biegłość autora w wielu różnych dziedzinach życia. W niebanalny sposób rozrzuca on informacje na temat bohaterów, by w odpowiednim momencie wrócić do tematu i rozwiązać kolejny etap układanki, odkrywając przy tym kolejne fakty z życia Kasdana i jego partnera z przymusu, specjalisty od nieletnich – Volokine’a. Fakty nie zawsze pasujące do osób będących stróżami prawa. Najlepszym dowodem na to są słowa wypowiedziane przez Volokine’a do Kasdana – „Powiedziałeś kiedyś, że z połączenia nas dwóch byłby doskonały policjant. Teraz widzę, że byłby to doskonały przestępca”.

Text: Jędrzej Kruszyński

JEAN-CHRISTOPHE GRANGE - Zmiłuj się (Miserere)

Fabuła książki została precyzyjnie skonstruowana. W pewnym momencie jednak splot wydarzeń oraz zapętlenie faktów sprawia, że przez głowę przechodzi myśl o zbytnio przeciągającym się śledztwie, które w zasadzie jest już rozwiązane. I wtedy Grange serwuje nam informację, która wymusza na nas 50 stron czytania bez najkrótszej nawet przerwy na toaletę. Absolutne mistrzostwo świata. Zakończenie książki można uznać za rozczarowujące - po prostu szkoda, że to już koniec. W trakcie czytania również można odnieść przykre wrażenie, że zakładka niebezpiecznie szybko przesuwa się ku ostatnim stronom. Po tym również można poznać dobrą książkę. Tytuł jak najbardziej godny polecenia.

85


graniczną prozę. Przy okazji słuchacze mogli dowiedzieć się, po którą książkę sięgnąć. „Nie czytajcie tego, dialogi są W dniach 7 – 9 października w Chrzatak drewniane, że musiał pisać je las” nowie odbyła się już trzecia edycja Dni – tak K. Kyrcz przestrzegał przed wyrzuFantastyki. Program imprezy był na tyle ceniem pieniędzy w błoto. rozbudowany, że każdy mógł znaleźć tam coś dla siebie. Ogromną ilość atrak- Kolejnym punktem programu była precji przygotowano przede wszystkim dla lekcja prowadzona przez tych samych miłośników gier: świetnie wyposażony autorów, na zgoła inny temat – promoGames Room, liczne sesje RPG i LAR- cja zbioru „Chory, chorszy, trup” wraz Pów, fani literatury mogli natomiast wy- z przedstawieniem motywu chorób psybierać między warsztatami pisarskimi, chicznych w horrorze. Panowie dorzuprowadzonymi przez Jakuba Ćwieka, cili także kilka anegdot od siebie. Na a blokiem horroru. Właśnie tam sięgnęły koniec odbył się konkurs, a nagrodami macki Grabarza Polskiego. były książki, które Kyrcz i Kain targali aż z Krakowa. Jedno z pytań dotyczyło różPierwszą prelekcję prowadzili Kazimierz nicy wzrostu między autorami. O dziwo, Kyrcz Jr oraz Dawid Kain. Tytuł „Ssij, fani znali odpowiedź! mała, ssij” sugerowałby, że autorzy wzięli za wielkie zjawisko kulturowe, ja- Następnie Joanna Mika–Orządała opokim jest wampiryzm. W rzeczywistości wiadała jak pisać, a jak nie pisać, by osiądostaliśmy rzecz o niebo ciekawszą gnąć sukces. Pisarze - młodzi stażem – przegląd wszelkiej maści stworów, ja- i nie tylko - mogli posłuchać o tym, jak kimi próbuje straszyć nas współczesna wygląda praca redaktora nad tekstem groza. Mordercze rośliny, niebezpieczne i z jakimi problemami ten musi sobie podziury w podłodze – to tylko przedsmak, radzić. Nie zawsze jest to sama książka przywoływano zarówno polską jak i za- czy opowiadanie, ale i osoba autora! Pre-

86


Zwieńczeniem imprezy był panel dyskusyjny, prowadzony przez Franciszka Zglińskiego i Michała Stonawskiego. Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz i Łukasz Radecki, wsparci przez Michała Gacka, próbowali odpowiedzieć na pytanie, czy rzeczywistość jest straszniejsza od horroru. Uczestnicy powoływali się na przykłady filmowe, literackie, a także

Podsumowując, Chrzanowskie Dni Fantastyki okazały się wspaniale przygotowaną imprezą, brawa dla organizatorów za darmowe wejściówki! Przyciągnęło to naprawdę wielu ludzi. Wadę natomiast stanowiło słabe oznakowanie budynku, na szczęście wszyscy służyli pomocą w odnalezieniu konkretnej sali. Plusem był różnorodny program, choć blok literacki mógłby zostać bardziej rozbudowany. Trzymamy kciuki za kolejną edycję! Grabarz Polski znów tam będzie, a Ty? Naprawdę warto!

Foto: Magdalena Jastrzębska (MOKSiR Chrzanów), www.przyPlanszy.pl

Z winy PKP przepadła pogadanka o estetyce gore Łukasza Radeckiego, który jechał na konwent aż z Malborka – opóźnienie pociągu pozwoliło jedynie na rozmowę o „Horrorze w muzyce, muzyce w horrorze”, która przerodziła się w luźną dyskusję w kameralnym gronie. Przy okazji Radecki wraz z Kyrczem opowiedzieli co nieco o ich nowym projekcie „Lek na lęk”.

te z życia prywatnego – z racji różnic w wykonywanych zawodach przytaczane historie były nad wyraz interesujące - nie zawsze mamy wszak okazję dowiedzieć się jak taka straszna rzeczywistość wygląda z perspektywy prawnika, policjanta czy psychologa. Niestety, czasu było za mało, by dojść do konkretnych wniosków, gdyż krakowska ekipa musiała zbierać się na pociąg.

Text: Aleksandra Zielińska

lekcja była bardzo interesująca, w końcu mogliśmy dowiedzieć się z pierwszej ręki, w jaki sposób obrabia się literaturę, zanim trafi ona w ręce czytelnika.


ANDREW GROSS - Nie oglądaj się (Don`t Look Twice)

-------------------------------------- Ocena: 3/6

Text: Adam Mazurkiewicz

Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Robert Waliś Ilość stron: 405

Szef wydziału dochodzeniowego, przebywający z córką na wakacjach, jest świadkiem strzelaniny na przydrożnej stacji benzynowej. Ginie w niej anonimowy mężczyzna, okazujący się prokuratorem generalnym. Kto jednakże był celem terrorystycznego ataku: policjant, zabity prokurator, czy może właściciel stacji? Seria zabójstw rozpoczęta strzelaniną na stacji nie kończy się i wkrótce giną następne osoby, w tym morderca ze stacji benzynowej, zabójstwa zaś coraz bardziej zaczynają wyglądać na zacieranie śladów przez wysoko postawione osoby. Detektywowi zaś zasugerowane zostaje, by przestał zajmować się prowadzonym śledztwem. Dodatkowym argumentem ma być życie brata protagonisty. „Nie oglądaj się” Adrew Grossa to konwencjonalny kryminał z wszelkimi zaletami i wadami takiej literatury. Trudno w powieści doszukiwać się głębi motywacji czynów postaci; one same też nakreślone są zaledwie szkicowo, zaś od portretu psychologicznego dla autora ważniejsze jest utrzymanie stałego tempa akcji. Aby zaś czytelnik nie znudził się zbyt szybko, Gross oferuje kilka zwrotów fabuły, wprowadza dodatkowe postacie i komplikuje śledztwo poprzez dodanie tropów wiodących najczęściej zarówno bohatera, jak i czytelnika na manowce. Być może przyczyną braku satysfakcji płynącej z lektury powieści jest tyleż przewidywalność rozwoju fabuły, co przeświadczenie autora, że literatura kryminalna to rodzaj baśni dla dorosłych. Toteż, niczym w klasycznej baśni, w utworze Grossa

88

mamy wyrazisty podział na dobro i zło oraz związane z nim losy postaci: dobrzy zostają nagrodzeni, zaś źli – ukarani. Podobnej regule podporządkowany jest wygląd bohaterów, zgodny z zasadami popularnego ujęcia fizjonomiki. Dodajmy do tego wątek miłosny, zorganizowany według zasady „ubogi, sympatyczny, po przejściach poznaje bogatą, wyemancypowaną, po przejściach”. Obie strony mają dzieci, więc czytelnik spodziewa się rywalizacji młodszego pokolenia o względy starszego i nie zostaje w swych nadziejach zawiedziony. Jak oceniać powieść Grossa? Z pewnością jest to lektura mało satysfakcjonująca dla amatora kryminału. Zbyt wiele wątków pobocznych rozprasza uwagę, tło obyczajowe zostaje wysunięte na plan pierwszy, zaś psychologia postaci nie zostaje pogłębiona, podobnie jak ich język (bohaterowie nie tyle mówią, co przemawiają, zachowując się, jakby odgrywali role na scenie podrzędnego teatrzyku amatorskiego). Z kolei dla miłośników opowieści obyczajowych wątek kryminalno-detektywistyczny może okazać się nazbyt brutalny. Być może największą zaletą powieści pozostaje poprawność językowa i dość sprawne operowanie schematami literatury popularnej (głównie kryminału i romansu). Czy jest to jednakże wystarczająca rekomendacja dla miłośników pop-kultury? Tym bardziej, ze współcześnie, gdy podaż znacznie przewyższa popyt, czytelnik – mając szeroki wybór – nie musi zadowalać się utworami przeciętnymi.


-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie 20ll Ilość stron: 375

i małego klasztoru, w którym Zakon Templariuszy do dziś mnisi znają sekret Złotej Głopozostaje tajemnicą. Ich legenwy. Najemnicy z Watykanu, darne, nigdy nie odnalezione prawosławni kapłani, służby bogactwa rozpalają ludzką specjalne – wszyscy będą zawyobraźnię. Niejedna powieść, mieszani w tę historię. niejeden film, komiks czy poemat były inspirowane niezwyMuszę przyznać, że dawkłymi dziejami i spektakularno nie czytałem dobrej polnym końcem zakonu. Zresztą skiej powieści przygodowej. według jednej z teorii fakt, że piątek 13-tego uważany jest za dzień pe- Autorzy nie starają się pisać na siłę chowy, to także za sprawą Templariuszy. w stylu Dana Browna. I to się chwali. Mamy zatem dobrą powieść, ze znaZ legendą zakonu zmierzył się Greg Gin- jomością realiów zarówno Polski, jak dick w powieści „Testament Baphometa”. i innych państw, które przemierzają nasi I wyszedł z tego obronną ręką. A może bohaterowie. Dużo tutaj akcji – logicznie wyszli – Greg Gindick to pseudonim pol- poprowadzonej, wciągającej. Bohateskich autorów. Ciężko dotrzeć do informa- rowie skonstruowani są bardzo dobrze, cji, kim są ci autorzy, ale sądząc z efektu łatwo się z nimi identyfikować. Ciekawie pracy – nieźli to pisarze. Cała historia jest przeprowadzona linia fabularna. Zarozpoczyna się brutalnym morderstwem równo współczesna, jak i historyczna. trzech zakonnic. Brutalnym i zupełnie Ciekawe jest także wyjaśnienie tajemnicy bezsensownym. Sprawcy szukają jakiejś Złotej Głowy. Powiem szczerze, że z taką ukrytej rzeczy, ale z zakonnicy, która wie, teorią spotkałem się po raz pierwszy – zao co chodzi, nie udaje się im wydobyć ciekawiła mnie ona i dała mi do myślenia. nic. Starsza kobieta umiera i zdaje się, że Pod płaszczykiem powieści przygodowej zabiera tajemnicę do grobu. Z Polski ak- ukryto ważne pytanie – na ile silna jest cja przenosi się do Berlina. Młody Polak wiara współczesnych ludzi? Na ile mocny – Krystian, żyjący ze zleceń na pisanie jest dziś Kościół? głupawych artykułów, mieszkający z wyjątkowo niesympatyczną siostrą, zostaje Oczywiście – są w tej powieści błędy, zaczepiony na ulicy przez mężczyzn, któ- do których można by się przyczepić rzy usiłują go porwać. Krystianowi udaje – chociażby sam początek. Zabójstwo się uciec, później jeszcze raz uchodzi zakonnic jest tak bez sensu, tak źle zaprześladowcom. Krok po kroku dowia- planowane, że trudno uwierzyć, iż ludzie, dujemy się, że Krystian to syn kobiety, którzy to zrobili, to zawodowi najemnicy. która umarła, nie zdradzając sekretu Po co zabijać jedyną osobę, która może bandytom... Krystian ukrywa się u przy- wskazać nam miejsce ukrycia skarbu? To jaciółki siostry Sandry. Wkrótce potem taki największy zgrzyt, jaki mi się rzucił oboje rozpoczynają niezwykłą podróż w oczy. Jest kilka innych, mniejszego katropem Baphometa – legendarnej Złotej libru, błędów logicznych – ale „Testament Głowy Templariuszy. A podróż zawiedzie Baphometa” jako całość jest powieścią ich przez Białoruś i Ukrainę aż do Rosji dobrą. Polecam – i czekam na więcej.

Text: Bogdan Ruszkowski

GREG GINDICK - Testament Baphometa

89



Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Paweł Wieczorek Ilość stron: 367

Minęło pięć lat, odkąd Graham nowych Wojowników: An-GryMasterton pozwolił nam po raz ferai, która potrafi latać i ma soostatni spotkać się z Wojownikakoli wzrok, Zebenjo’Yyxa, który mi Nocy – bohaterami powieści potrafi wystrzelić ze swoich będącej kamieniem milowym ramion setki strzał w szybkim w jego twórczości. Wreszcie tempie, Jekkalona i Jemexxę, nadszedł czas, by po raz piąty bliźniaków, którzy władają mocą spotkać się ze starymi (i nowybłyskawic i chyba najciekawszą mi) znajomymi, gdyż swoją prez nich – Xyrenę, Wojowniczkę mierę miał właśnie „Dziewiąty Namiętności, która potrafi dokoszmar”, kolejna po „Wojowniprowadzić każdego człowieka kach Nocy”, „Śmiertelnych snach”, „Nocnej i stwora do granic podniecenia, a potem zapladze” i „Powrocie Wojowników Nocy” bić, doprowadzając ich krew do wrzenia. część sagi o ludziach obdarzonymi specyficznymi zdolnościami. Miejscem akcji jest Hotel Griffin House, który staje się siedliskiem przerażających Pod względem zawartości „Dziewiątemu wydarzeń. Pokoje zmieniają wygląd, w tekoszmarowi” znacznie bliżej do czwartej lewizorach ukazują się ofiary brutalnych części sagi, niż do oryginalnej trylogii. Róż- mordów, a gości atakuje tajemniczy klaun. nica jest taka, że dwa ostatnie tomy przepa- To wina seryjnego mordercy – Gordona kowane są akcją i dynamiką, podczas gdy Veitcha, zwanego też Mago Verde, który pierwsze trzy stawiały bardziej na pogłębio- z kolei jest prawą ręką Brata Albrechta, byny rys psychologiczny postaci, a narracja łego cystersa, który został potwornie okalebyła bardziej leniwa. Osobiście preferuję czony za cudzołóstwo. Na Albrechta została właśnie to drugie rozwiązanie, aczkolwiek nałożona klątwa papieska, która nakazywała szybka jazda, jaką funduje „Dziewiąty kosz- mu egzystować tylko w świecie snów. Jego mar” również bardzo mi podeszła. Zwłasz- nienawiść do Boga jest jednak tak silna, że cza, że książka jest moim zdaniem o wiele po ponad 800 latach cysters chce powrócić lepsza niż „Powrót Wojowników Nocy”. do realnego świata. Ale nie sam – zamierza zabrać ze sobą swój cyrk niesamowitości, Seria o Wojownikach Nocy jest idealna nie w którym znajdują się potwornie okaleczeni tylko dla fanów horroru, ale również dla ludzie bez rąk, nóg, albo z przeszczepionymiłośników fantastyki. Bohaterowie mają mi fragmentami ciał zwierząt. Tylko Wojowfantazyjne stroje i unikalne umiejętności, nicy Nocy mogą go powstrzymać. z których najważniejszą jest przenikanie do ludzkich snów w celu zwalczania zagraża- „Dziewiąty koszmar” do godny następca jących światu demonów. W nowym tomie poprzednich części i zdecydowanie popowracają starzy znajomi – Springer, zesła- lecam tę książkę wszystkim fanom serii. niec Boga Ashapoli, a także Dom Magator A ci, którzy o niej jeszcze nie słyszeli, niech – Zbrojmistrz Wojowników Nocy, którego czym prędzej nadrabiają zaległości. Mam realna postać – John Dauphin, jak zwykle przeczucie, że o Wojownikach Nocy jeszoczarowuje niesamowitym poczuciem hu- cze usłyszymy. Oby stało się to szybciej, moru i usposobieniem. Poznajemy również niż za pięć lat.

Text: Piotr Pocztarek

Nightmare) GRAHAM MASTERTON - Dziewiąty koszmar (The Ninth -------------------------------------- Ocena: 5/6

91



-------------------------------------- Ocena: 2/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz Ilość stron: 42l

Kiedy pragnący rozwieźć się członek elity finansowej Toronto zostaje odnaleziony martwy, nikt nie ma wątpliwości, iż stał się on ofiarą morderstwa; tym bardziej, że ciało nosi ślady licznych ran zadanych ostrym narzędziem. W tej sytuacji pierwszą podejrzana staje się niedoszła była pani Wyler, tym bardziej, że zjawia się ona w kancelarii prawnika z narzędziem zbrodni w ręku. Czy jednak dowody winy, jakkolwiek bezsprzecznie wskazują sprawcę, nie są aż nazbyt oczywiste? Zwłaszcza że rodzina zamordowanego strzeże pilnie niejednej tajemnicy, która nie powinna ujrzeć światła dziennego. Niekiedy bowiem, jak w tym wypadku, sprawiedliwość musi ustąpić miejsca konieczności zachowania prestiżu społecznego. Jaki w tej sytuacji wyrok na ogłosić ława przysięgłych, przytłaczana coraz to nowymi zeznaniami świadków? Próbujący ogarnąć całość sprawy detektyw ma tym trudniejsze zadanie, że sami zainteresowani – rodzina ofiary – zdają się być nie tyle zainteresowani wymierzeniem sprawcy sprawiedliwości, co rychłym skazaniem oskarżonej, nawet jeśli wyrok miałby zapaść na podstawie wątpliwych dowodów. Powieść Roberta Rotenberga to pozornie dramat sądowy, pozornie kryminał i pozornie powieść sensacyjna. W istocie bowiem nie reprezentuje żadnego z przywołanych tu gatunków. Kameralność dramatu sądowego zastąpiona została w „Obwinionej” nazbyt obfitymi wątkami; z kryminałem utwór łączy jedynie zbrodnia i uczynienie jednym z bohaterów detektywa, zaś jak na powieść sensacyjną fabuła jest zbyt przewidywalna (autor usiłuje – z mizernym efektem – misterność konstrukcji zastąpić mnożeniem wątków i przeskokami akcji).

Mało przekonująca i atrakcyjna jest zresztą nie tylko wątła intryga, lecz również sposób, w jaki ukazany został w utworze mechanizm działania wymiaru sprawiedliwości. Sceny sądowe, potencjalnie najbardziej interesujące fabularnie, zdają sie inspirowane niegdysiejszymiprzebojamiserialowymi: „Dynastią” i „Modą na sukces”. Brakuje w nich napięcia charakterystycznego dla arcydzieł tego gatunku, niezbędnego, by nie tylko podtrzymać zainteresowanie odbiorcy kameralnością scenerii zdarzeń, ale też sterować jego emocjami (niedościgniony wzorcem postaje „Dwunastu gniewnych ludzi”). Z tego zapewne powodu trudno oprzeć się wrażeniu, że autor nie mógł zdecydować się, czy pragnie ukazać dramat sądowej rozprawy, czy też bliższy jest mu schemat powieści obyczajowo-kryminalnej, w którym wyraziście zarysowane tło służy oddaniu egzotyki środowiska high-life`u. Powodem, dla którego „Obwiniona” nuży, jest zapewne również brak troski autora o pogłębienie portretów psychologicznych postaci, których typowość jest nieuzasadniona względami artystycznymi; wyrazem owej ułomności jest przede wszystkim ich językowy sposób bycia: postacie nie tyle mówią, co przemawiają nieprzekonującym odbiorcę, sztucznym językiem, który być może byłby odpowiedni dla farsowego przerysowania komediowych charakterów, lecz nie sprawdza się w powieści sensacyjnej. Od tej bowiem czytelnik oczekuje przede wszystkim wartkiej, zwartej fabuły, w której zwroty akcji nie będą motywowane pragnieniem zamaskowania artystycznych niedostatków, lecz zostają wkomponowane w strukturę utworu.

Text: Adam Mazurkiewicz

ROBERT ROTENBERG - Obwiniona (Old City Hall)

93


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Michał Stonawski Nagroda Woda w rzece miała szarą barwę, podobnie jak okryte chmurami niebo wiszące nad miastem. Wiał chłodny wiatr, przypominając ludziom spacerującym po nadrzecznych bulwarach, że zbliża się jesień. Temperatura, jeszcze wczoraj przekraczająca dwadzieścia stopni powyżej zera, dziś spadła do ośmiu. Prognozy pogody nie dawały nadziei na następne dni: miało być zimno, mokro i nieprzyjemnie. W tej sytuacji wszystkie drogi wychodzące z Krakowa stały się prawie nieprzejezdne, przyblokowane przez pojazdy wymykających się turystów. Jednak taka sytuacja nie mogła trwać długo – był początek października i wyjeżdżające z miasta tłumy były tak naprawdę żałosnym ostatkiem najazdu, jaki aglomeracja musiała przeżywać w wakacje. Pod Wawelem krążyli już tylko nieliczni maruderzy, a straganiarze patrzyli na nich sępim wzrokiem, chcąc sprzedać jeszcze trochę towaru przed końcem sezonu. Niektórzy spoglądali na chmury i burczeli pod nosem przekleństwa. Słońce przyciągnęłoby nad Wisłę na pewno więcej ludzi, a tak musieli liczyć się z żenująco niskim zarobkiem. Kto by chciał kupować pamiątki w taki dzień? *** Jakub westchnął i schylił się pod blat, sięgając po kartonowe pudła. Czas zwijać interes. Dochodził wieczór – dziś nic już nie sprzeda. W ogóle dzisiaj prawie nic nie sprzedał. Rano jakaś mała gówniara podeszła, próbując zamienić swój lizak na szklanego słonika. Potem pojawiła się starsza pani ciągnięta przez wnuka. Przez chwilę tłumaczyła mu, że nie ma pieniędzy, potem, gdy to nie poskutkowało, obiecywała paczkę chipsów. Musiała przekupywać go w ten sposób bardzo często – na

94


[ Michał Stonawski - Nagroda ]

oko dziesięcioletni chłopak był gruby jak tucznik. W końcu – z wyraźną niechęcią – sięgnęła po portfel i kupiła gipsowego smoka. Potem zdecydowanie odciągnęła wydzierającego się o jeszcze grubasa. Parę godzin później zjawili się jacyś państwo z małą siedmioletnią dziewczynką. Słowacy. Jakub za młodu mieszkał na Słowacji u ciotki. Dogadali się bez problemu. Państwo byli albo bogaci, albo rozrzutni, a może jedno i drugie. On kupił tanią podróbę katany za 150 złotych, a ona nic nie warte szklane świecidełka, za które zapłaciła cztery dychy. Dziewczynce kupili – niespodzianka! – smoka. Dużego. Za pięćdziesiąt złotych. Odeszli, szczerząc zęby, jak gdyby właśnie nadeszła gwiazdka. Później już nie miał szczęścia. Raz myślał, że się obłowi, kiedy przed jego budą zatrzymała się chińska (albo japońska? wszystko jedno) wycieczka. Coś tam zaszczebiotali, poględzili, pośmiali się, dotykając wszystkiego, co tylko mogli (w tym jego samego), zrobili paręset zdjęć, pstrykając swoimi aparacikami, i odeszli, pomachawszy mu wesoło na pożegnanie. Pieprzone żółtki. Zarobił niecałe trzysta złotych. Cholernie mało w porównaniu z dniem wczorajszym. Wczoraj zysk wyniósł prawie dwa tysiące, a on siedział w budce aż do dwudziestej trzeciej. Ale wczoraj była niedziela, piękna pogoda i rzesze turystów. A dziś – szkoda gadać. Zbliżała się szósta wieczór. Był zmęczony i zniechęcony. Nie wierzył w cuda. Nie wmawiał sobie, że jeszcze zdąży coś utargować. Trza zwijać ten chłam i wracać do domu. Obejrzy sobie wiadomości, pośmieje się z polityków i pójdzie spać. W jego wieku i tak nic mu więcej nie pozostało. Zdziwił się więc bardzo, zniechęcony podniósłszy się wreszcie z pudełkami w dłoniach. Jęknął cicho. Krzyż znowu dawał popalić. To wtedy zobaczył tego faceta. Obcokrajowiec, tego był pewien od razu. Ciemna skóra, dziwne rysy twarzy. Czarne włosy. Kurtka opinająca lekko zaokrąglony brzuch. Ręce w kieszeniach. Jakub zamarł, z pudełkami w rękach. – Dzięiń dąbry – odezwał się tamten w łamanym polskim. Jakub popatrzył na niego podejrzliwie. Mrok już gęstniał. Wokół ani żywej duszy – inni straganiarze już pozamykali swoje budki. Mężczyzna mógł zaraz wyciągnąć z kieszeni pistolet i nakazać wręczenie całej zarobionej kasy. Jakub wątpił, czy napastnik byłby zadowolony z jego dzisiejszego urobku. Pewnie by mu nie uwierzył

95


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

i rozpieprzył łeb, a potem uciekł. Słyszał już o takich przypadkach. – Bry – burknął pod nosem, zaciskając dłonie na pudełkach. – Cy ty… eee… speak English? Jakub odetchnął. Nie wyglądało na to, by gość chciał go obrobić. Tylko czego on w takim razie może chcieć o takiej porze? – No – odparł. Namyślił się chwilę. – Polish. Slovenian – z trudem przypominał sobie słowa. – Och... – westchnął tamten. – Eee… this – Zastukał palcami w szybkę. – This – powtórzył głośniej. Jakub popatrzył we wskazane miejsce. Leżała tam gipsowa kopia Kaaby. Uniósł brwi. Nie sądził, że ktoś to kupi. Odlew trzymał jedynie jako dekorację. Nawet nie wyznaczył ceny. Sięgnął po niego. Tamten pochylił się do okienka. – How much? – Przerwał. – Eee... ile... for this? Sklepikarz w zamyśleniu pogładził odlew. Ile coś takiego może być warte? I ile ten obcokrajowiec może mieć pieniędzy? Pewnie dużo... Może trzydzieści złotych? Tamtemu chyba bardzo się spieszyło, bo wyjął z portfela parę banknotów. – Nevermind – mruknął i rzucił je na ladę. Zabrał odlew i szybkim krokiem udał się w dalszą drogę, zostawiając Jakuba z niedowierzaniem patrzącego się na trzysta dolców. Ten dzień chyba nie był taki zły. *** Obcokrajowiec szybkim krokiem przemierzał bulwary. W ręku kurczowo ściskał swój odlew. Zagryzł wargi. Przez tego pieprzonego sklepikarza stracił stanowczo zbyt wiele czasu. A gdyby czekał dalej, cała misja mogła się nie udać. I to z powodu jego głupiego kaprysu. Ale musiał. Allah wie, że nie mógłby wykonać zadania tak po prostu. Nawet po długich latach szkolenia. Musiał mieć ze sobą coś, co łączyło go z domem.

96


[ Michał Stonawski - Nagroda ]

Skręcił. Przed nim wyrósł mur starego zamczyska. Nawet ładnego, musiał przyznać. Oczywiście, nie można go było porównywać ze strzelającymi w niebo, smukłymi meczetami, ale jak na zacofaną kulturę europejską prezentował się naprawdę dobrze. Wszedł po schodkach, docierając do brukowanej drogi biegnącej do bramy. Przy niej kręciło się kilku strażników. Zatrzymał się przy nich, wyciągając z kieszeni legitymację. W żołądku poczuł nieprzyjemny ucisk. Źródło utrzymywało, że z tym papierkiem nie będą go przeszukiwać, ale jeśli...? Jeśli tak, to wszystko stracone, a on okryje siebie i swoją rodzinę hańbą. Ze strachem pomyślał o swojej małej córeczce, Naziji. Miała trzynaście lat, już niedługo miał odbyć się jej ślub. Jeśli zawiedzie, zamiast tego dziewczynka trafi do któregoś z burdeli, jakie wyrosły po przybyciu najeźdźczej armii USA. Nie mógł znieść myśli o wrogim żołnierzu gwałcącym jego córkę. Nie. Zrobi wszystko, by do tego nie dopuścić. Strażnicy rozstąpili się jednak, pokazując mu, że może przejść. Z uśmiechem skinął im głową. Po chwili był już na dziedzińcu. Słyszał dźwięki odprawianej mszy. Utrzymywano w tajemnicy, że na nabożeństwie obecna będzie głowa państwa i kilku ważnych ministrów. Nie wiedział, czemu tu przybyli. Nie interesowało go to. Chciał tylko dokończyć zadanie. Zmyje swoje grzechy, a w raju czeka już na niego zasłużona nagroda. Osiemdziesiąt tysięcy służących, czekających na jego rozkazy i... i siedemdziesiąt dwie dziewice, spragnione jego dotyku. I nie tylko. Allah jest wielki! Przemaszerował koło majaczących w mroku ruin i wspiął się po schodach do Kaplicy Zygmuntowskiej. Podniósł głowę, podziwiając wiszące na progu wielkie kości. Drzwi były uchylone. Wszedł do środka. Uśmiechnął się. To szło aż za łatwo. Jego źródło było doskonale poinformowane. To dzięki niemu wszedł w czasie zmiany warty, kiedy przejścia pilnowali tylko głupi strażnicy, teraz też nikt nie pilnował drzwi. Za jakieś – spojrzał na zegarek – dwie minuty przez dziedziniec będą przechodzić ochroniarze. Dwójka, która ma stać przy drzwiach, przemaszerowała przez kościół, dyskretnie sprawdzając wiernych wykrywaczem metalu. Tyle tylko że właśnie kończyli swoje okrążenie, a on szedł w przeciwną stronę. Westchnął z ulgą. Gdyby

97


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

jeszcze minutę dłużej zabawił u starego sprzedawcy, nie miałby szans na wejście do kaplicy. Przeszedł aż do połowy kościoła. Ludzi nie było wielu. W przednich ławkach za zamkniętymi sznurami siedziało parę osób w garniturach. Dalej stali ochroniarze, bacznie rozglądający się po kościele, i obsługa oficjeli. Poza tym nie było nikogo. Sięgnął głębiej do kieszeni, wyczuwając zimną stal detonatora. W drugiej ścisnął odlew. Jeden z ochroniarzy zaczął iść ku niemu nieśpiesznym krokiem. Tymczasem terrorysta ukląkł na zimnej posadce. W jego oczach pojawiły się łzy. Ubrany w garnitur goryl był już dwa metry od niego. Zawahał się przez moment, patrząc na jego twarz. Potem jednak podszedł i delikatnie położył mu rękę na ramieniu. – Proszę pana – odezwał się łagodnie – mogę poprosić, by udał się pan ze mną przed kościół? Zamachowiec przymknął oczy. Teraz albo nigdy. Nie ma innego Boga prócz Boga Jedynego... – Proszę ze mną wyjść – Bodyguard przycisnął mu coś do pleców. Prawdopodobnie pistolet. – Chcę tylko zobaczyć pańskie dokumenty. ...a Mahomet jest jego prorokiem. Jednym ruchem wyszarpnął z kieszeni detonator. Jak na spowolnionym filmie zobaczył rozszerzające się źrenice ochroniarza. Inni goryle już wyciągali broń, krzycząc coś, czego nie rozumiał. Goście specjalni wstawali z ławek, bladzi na twarzach. Zamachowiec spokojnym ruchem rozpiął zamek. Chciał widzieć strach w ich twarzach. Tu, przed symbolami ich nic nie wartej religii. Uśmiechnął się. Poły kurtki rozwarły się ukazując przypięte do jego klatki piersiowej ładunki wybuchowe. Tamci cofnęli się z przerażeniem. Ktoś wystrzelił. Padając na posadzkę, wcisnął przycisk. I nagle zrobiło się ciemno. *** Obudził się. Po prostu nagle otworzył oczy. Czuł się wspaniale. Nad sobą zobaczył gmach udekorowany perłami i rubinami. Był wielki. Serce podskoczyło mu

98


[ Michał Stonawski - Nagroda ]

z radości. A więc stało się! Jest w raju! To prawda! Podniósł się na nogi bez wysiłku. Było pięknie. Wszędzie brylanty, szmaragdy, akwamaryn, perły. Słońce mieniło się wszystkimi barwami tęczy. W oddali dojrzał tłum postaci. Zapragnął się tam znaleźć – i tak się stało. Osiemdziesiąt tysięcy nagich mężczyzn w różnym wieku stało w parudziesięciu długich szeregach, a przed nimi... grupka pięknych, także nagich kobiet. O Boże! Musiał je mieć! Jeśli tego nie zrobi, chyba wydrapie swoje oczy! One są takie piękne – za jedną z nich dałby się zabić. A było ich siedemdziesiąt dwie! Zdał sobie sprawę, że on także jest nagi. Sztywny. Twardy. Wiedział, że zawsze będzie taki, wedle przyrzeczenia. I nigdy się nie zmęczy. Oddychał coraz szybciej. Głębiej. Podszedł do nich na miękkich nogach. Wyciągnął rękę, dotykając gładkiej skóry. Nagłe pchnięcie odrzuciło go do tyłu, dobrych parę metrów. Uderzył głową o gigantyczną perłę. Na chwilę stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, zobaczył pochylające się nad nim twarze niewiast, wykrzywione w grymasie złości. Ich oczy były ciemne. Ciemniejsze niż cokolwiek, co widział wcześniej. Całe. Nie miały ani tęczówek, ani białek. Próbował wrzasnąć, jednak uderzenie pozbawiło go sił. – Muszę... – szepnął. – Muszę... posiąść... Czemu? Dłonie spazmatycznie zaczęły drzeć ziemię. Był taki gotowy! Taki pełny! Wystarczyło, żeby jedna z nich go dotknęła... Cały się trząsł. Jedna z nich pochyliła się jeszcze niżej. Poczuł nadzieję. Tak! Tak! Musi! Już dłużej tego nie wytrzyma! Był na skraju. I nie mógł pójść dalej. – Błagam... – jęknął. Ta, która pochyliła się nad nim, uśmiechnęła się do niego, ukazując olśniewająco białe zęby. Jej długie czarne włosy połaskotały go w klatkę piersiową. Nie mógł tego znieść. Krzyknął z pragnienia. – Nie – powiedziała cicho. Włosy nadal łaskotały go po brzuchu. Zaczął się wić. – Błagam! – zawył. – Zostało mi przyrzeczone... – Że w raju zastaniesz siedemdziesiąt dwie dziewice – powiedziała miękko. – I tak

99


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

ma zostać. W tej liczbie zostaniemy. Nieskalane. Dysząc, przypatrywał się jej, wyszczerzonymi oczyma. – Nie... – szepnął. – Nie tak, nie tak... – Od spraw cielesnych masz osiemdziesiąt tysięcy służących. Możesz na nas patrzeć – podniosła się do pionu i posłała mu uśmiech. Potem wszystkie obróciły się i zaczęły odchodzić, wolno kręcąc biodrami. Ziemia zadrżała pod stopami zbliżających się eunuchów. Terrorysta jeszcze chwilę dyszał, nie wierząc w to, co słyszy. Potem zaczął wyć, rzucać się po ziemi i wzywać pomocy. Nie mógł się podnieść. Tymczasem słudzy nadciągali. Gotowi pomóc swojemu panu, ulżyć mu w cierpieniach, przejść z nim granicę, na której się wciąż utrzymywał. Nie spieszyli się. Mieli na to całą wieczność. Wrzaski bohatera wojny religijnej stawały się coraz cichsze, w miarę jak znikał pod masą mężczyzn, aż w końcu ucichły zupełnie. Raj znów był spokojnym miejscem.

Kraków, 26 sierpnia 2010

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #33 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Wojciech Jan Pawlik Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Facebook.com/GrabarzPolski


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.