Grabarz Polski - Nr 34

Page 1

34

#

OKO W OKO WOJNA Z GIGANTEM RORK - OBRAZY GROZYCZĘŚĆ 6 WYWIADY: RAMSEY CAMPBELL, GRAHAM MASTERTON, PIOTR POCZTAREK, ROBERT CICHOWLAS, DAWID KAIN FILMY: Coś, Human Centipede II, Łowca Trolli, Porąbani, Rytuał, W imieniu prawa KSIĄŻKI: 13 godzina, Alicja, Czarownice z Walwyk, Dallas ‘63, Doktor Styks, Dzieci cienie, Hak, Ja, Alex Cross, Jest legendą, Klinika śmierci, Korporacja strachu, Królestwo spokoju, Księga tajemnic, Masterton: Twarzą w twarz z pisarzem, Midnight Movies: Seans o północy, Mroczne popołudnie, Na szczyt góry, Pies i Klecha: Tancerz, Pocztówkowi zabójcy, Rzeczy niekształtne, Strażnik sadu, Świątynia, Tajemnicza historia wampirów, Tarantula, Za pięć rewolta, Zły wpływ GRY: F.E.A.R. 3 RAMSEY CAMPBELL „NAJPIERW ZADZWOŃ” (OPOWIADANIE) ŻANETA „FUZJA” WIŚNIK „SMACZNY KĄSEK” (OPOWIADANIE)


www.facebook.com/GrabarzPolski


CZYTELNICY KONTRA KSIĄŻKOWY POTWÓR Losem dobrze się prowadzących film jest to, że wzrastają. Prawda oczywista, co je – rośnie. Czasem zdarza się jednak, że zwykłe odżywianie zmienia się w prawdziwą manię jedzenia. Firma, zupełnie jak żywy organizm, tuczy się, zapomina o rozsądku, chcąc więcej i więcej. Wkrótce zmienia się w lewiatana, machinę do robienia pieniędzy. Taki los stał się udziałem Empiku. Zasług tej firmy nikt nie może umniejszyć. Ostatnio jednak nie dzieje się zbyt dobrze. Książki stały się – mój osobisty zarzut – towarem. Mój Boże – są nim, oczywiście. Ale sprowadzać je do poziomu kostki sera, tudzież słoika dżemu… ? Przesada. Mógłbym napisać więcej… ale wiecie co? Przejdźmy się. Zapraszam na przechadzkę po dziele książkowym w Empiku. Z perspektywy zwykłego czytelnika… głębszymi rzeczami zajmiemy się później. ku bestsellery po niebotycznych cenach. Jeśli wejdziemy dalej w działy, zobaczy,my te same zabiegi. Wysokie ceny, książki ustawione, jak tapety – okładkami do przodu. Często pomieszane. Horror w dziale Sf, Fantasy w dziale Horroru. Tylko parę nazwisk. Nie uświadczymy tutaj niektórych nowości, bo te są dla Empiku zbyt małe, nic nie znaczące. Może będziemy mieli szczęście i znajdziemy jakąś pozycję z tych „mniejszych” wydawPo dotarciu na trzecie piętro ma się nictw wciśniętą na dolną półkę. Jeden dziwne wrażenie, że winda jechałaby dłu- egzemplarz. żej. Ale dość o tym. Wchodzimy. Ściana naprzeciwko wytapetowana jest „Zmierz- Obsługa? Ci ludzie z reguły nie mają chem” i innymi „Top książkami”. Na środ- pojęcia, o czym do nich mówisz. Dla

Text: Michał Stonawski

Szklane drzwi rozsuwają się przed nami. Uderza nas fala gorąca. Przechodzimy przez bramki strzeżone przez dwóch ochroniarzy. Dział książkowy mieści się na trzecim piętrze. Winda? Wolne żarty, nie dość, ze wolna, to jeszcze wiecznie zatłoczona, nawet, gdyby jakimś cudem była akurat na parterze, zostalibyśmy zmiażdżeni w jej wnętrzu. Nie, schody będą lepsze.

3


nich wszystkie książki są takie same. Jak nie ma, to nie ma. Znaczy, że Empik nie uznał danej książki (z reguły nowej, nie wspieranej przez jedno z największych wydawnictw które płacą wręcz, by ich książki były sprzedawane w molochu) za towar dobrze się sprzedający. I tyle.

tam „Wyprzedany?”, na co słyszę odpowiedź „Nie, nie – Empik ma to na wyłączność w pierwszych tygodniach sprzedaży”. Mocno już poirytowany pędzę więc do rynku, wchodzę do salonu na dział z książkami i od razu rzuca mi się w oczy wielki stół z wiszącym nad nim napisem „TYLKO W EMPIKU”, a tam nie tylko mój Eragon, ale cały tabun Pozwolicie, że na chwilę odetchnę i od- książek, o których głośno było w mediach. dam głos Pawłowi Bernackiemu, którego No jak w sklepie GeSowskim… tekst znalazłem w sieci ostatnio: Przecież kiedyś towar też niby był, ale tylW PRL-u przeżyłem co prawda ledwo trzy ko dla wybranych. Wystarczyło mieć chody, lata, ale pewna drobna historia, która przy- układy, sporo dolarów i kupiło się wszystko. darzyła mi się ostatnio, przypomniała mi Dziś może nie jest aż tak źle, ale sytuację opowieści ojca i dziadków o socjalistycznej mamy bądź co bądź niepokojącą. Abstrahuprzeszłości naszego kraju. Oto rzecz niby jąc już od znacznie zawyżonej ceny za niezwyczajna – chciałem kupić w prezencie uro- spełna czterystustronicową książkę, wpadadzinowym dla nastoletniego kuzyna książkę. łoby zastanowić nad wolnym rynkiem. No bo Konkretnie najnowszy tom z serii Eragon, gdzie on tutaj? Gdzie swoboda wyboru, skoktórym się zaczytuje. Prosty wydawałoby ro interesujący mnie towar mogę kupić tylko się wypad do księgarni okazał się jednak w jednej sieci, bo ta wymusiła (tak wymusipoważną eskapadą, podczas której zbiegałem ła!) to na wydawcy? A jeśli nie chcę kupować pokaźną część Wrocławia. w Empiku? Bo, dajmy na to, nie lubię albo nie chcę nabijać im kiesy albo najzwyczajniej Otóż wchodzę do pierwszego salonu w świecie wolę zaopatrzyć w osiedlowej księz książkami, zerkam na półkę z fantastyką, garni, choćby z tak prozaicznej przyczyny, że wynajduję trzy wcześniejsze części serii, ale lubię jej właściciela. Tymczasem nie mogę, tej, która mnie interesuje, nie ma. Niezrażony bo jedna duża sieć z drugą zachciały sobie wzruszam ramionami, myśląc, że popularne zmonopolizować rynek przez narzucanie to, to i dobrze schodzi, po czym ruszam do kosmicznych marży i nakładanie na wydawkolejnej księgarenki. Tam jednak zachodzi ców coraz drastyczniejszych obostrzeń. Ceny analogiczna sytuacja. Wszystkie pozostałe książek przez to rosną, a dostępność parapowieści z cyklu są, a tego jednego, najnow- doksalnie spada. Do tego tracą wszyscy: czyszego, nie. Coraz bardziej zafrasowany ru- telnicy, wydawcy, księgarze… Szczęśliwy jest szam do trzeciej handlującej książkami pla- tylko Empik i jemu podobne molochy, które cówki, która do tej pory jeszcze nigdy mnie bezczelnie wymuszają na klientach przychonie zawiodła. I co? I tam też pustka. Nie dzenie doń. Niby mam wolny wybór, ale jak wierząc przerzucam kolejne książki: Eragon chcę kupić, to co mnie interesuje muszę iść jeden, Eragon drugi, Eragon trzeci… a gdzie do Empiku. To jeszcze nie niewolnictwo, ale Eragon czwarty? No gdzie? Z takim właśnie coraz mniej brakuje. pytaniem podchodzę do sympatycznej pani pilnującej asortymentu, a ta ze smutną miną I cóż – kupiłem tę książkę, bo niestety do oznajmia mi, że nie ma. „Jak to nie ma?” py- urodzin kuzyna, któremu ją obiecałem, jesz-

4


cze nie wyjdzie ona na wolność z empikowego więzienia. Nie ukrywam jednak, że zrobiłem to z niemałą irytacją oraz złością, tyleż na samego siebie, co sieć, która takich ruch na mnie wymusiła. Następnym razem zaś uniosę się dumną obojętnością i spokojnie poczekam, aż dana publikacja trafi do normalnych sklepów. Nie będzie mnie Empik na smyczy prowadzał…

W tym czasie Empik, który teoretycznie książki kupił, nie płaci VAT w ogóle, bo zakupy od wydawców zawsze są u niego większe niż sprzedaż książek w salonach. Przetrzymując pieniądze ze sprzedaży książek przez pół roku, otrzymuje od wydawców nieoprocentowany kredyt w wysokości ponad 200 milionów złotych – 10 razy większej niż jego inwestycje, którymi się chwali.

Empik przedawkował pieniądze – taka moja diagnoza. Widać to chociażby po ostatnich poczynaniach Sieci, która zaczęła wykupywać mniejsze wydawnictwa (między innymi W.A.B czy Wilga). Już samo to nie nastraja pozytywnie do sieci sklepów, jest to jednak tylko wierzchołek góry lodowej.

Czy można winić Empik za to, jak się zachowuje… pytanie najbardziej trafne, gdyż sieć wykorzystuje tylko sytuację… wydawnictwa na naszym rynku są co najmniej osłabione. Niewielu już ludzi kupuje książki u nich. Bo jak po książki – to do empiku. Szczerze, przypomina to swoistą pętle. Empik przyczynił się do osłabienia wydawnictw, na których teraz żeruje.

Grzegorz Lindenberg w swoim artykule przedstawia całą sytuację: Empik teoretycznie kupuje od wydawców książki, które od nich bierze. Teoretycznie, bo większość książek kiedyś odda. To nibykupno oznacza, że wydawcy muszą od tej sprzedaży w ciągu miesiąca odprowadzić podatki – dochodowy, a od maja również VAT. Tymczasem Empik już w umowach daje sobie cztery i pół miesiąca na zapłacenie pieniędzy, na ogół nie płaci przez kolejne dwatrzy miesiące, a potem część książek zwraca. Realnie wydawcy dostają od Empiku pieniądze w niewielkiej części tego, co teoretycznie Empik kupił, i to pół roku po tym, jak od całości zakupów zapłacili podatki. Oczywiście, mogą wystąpić do urzędu skarbowego o zwrot VAT i pewnie po kilku miesiącach ten zwrot uzyskają – ale do braku pieniędzy od Empiku w wydatkach wydawnictwa dochodzi 5 procent VAT i kilkanaście procent podatku dochodowego.

- Wydawcy mają coraz większy problem z odzyskaniem pieniędzy za swoje książki z dużych sieci księgarskich – podkreśla Małgorzata Gutowska-Adamczyk, autorka bestsellerowej serii „Cukiernia pod Amorem”. – Przez to maleje liczba tytułów pojawiających się w księgarniach, przez to maleją nakłady na marketing, przez to coraz większe problemy mają redakcje pism i serwisów literackich, przez to z kolei cierpią czytelnicy, poszukujący interesującej i naprawdę dobrej lektury. I właśnie czytelnicy są największą nadzieją na ozdrowienie sytuacji. Świadomy klient, niczym świadomy obywatel, ma siłę, jakiej doświadczyli ostatnio najwięksi tyrani świata. Ponieważ wydałam w ciągu ostatniego roku ponad dwa tysiące złotych na książki w salonach sieci, niniejszym oznajmiam, że przestaję robić tam zakupy! W Waszych-naszych rękach, czytelnicy, los autorów, wydawców i książek. Kupujcie świadomie! Kupujcie w niewielkich księgarniach lub – najlepiej – przez Internet, bezpośrednio u wydawcy – nawołuje autorka.

5


Jako czytelnik, nie chcę monopolizacji Dlatego nie kupuję w Empiku. I dlatego rynku, w której jakaś sieć będzie decy- popieram akcję „Nie karm książkowego dować o tym, co się sprzedaje, a co nie. potwora” Dlatego kupuję w księgarniach Chcę sam mieć wybór, co kupuję i zna- i u ulicznych sprzedawców. leźć takie książki, jakie lubię. Tymczasem z Empikiem za sterami muszę mieć na*** dzieję, że dana książka będzie gdzieś, na tej półce, upchana, być może pogięta, - Mam na imię Michał w jednym, jedynym egzemplarzu. Być - Cześć Michał…! może. - Nie kupuję w Empiku już pięć miesięcy. Przerzuciłem się na mniejsze księgarnie, Jako autor, chciałbym, by dano mi szan- gdzie mam dostęp do interesujących sę na sprzedaż. Tymczasem, jako, że nie mnie, dobrych książek. mam nazwiska, Empik uzna mnie za nie- <oklaski> wartego ryzyka. Widzisz utkwione w sobie spojrzenia. Prowadzący uśmiecha się lekko. Nikt nie będzie mi dyktował, w żaden - A Ty? Opowiesz nam…? sposób, czego czytać. Michał Stonawski - Krakowianin, rocznik ‘91. Bibliofil, zastępca redaktora naczelnego dwumiesięcznika fantastyczno-kryminalnego Qfant, publicysta, krytyk literacki i autor opowiadań. Oficjalny blog autora: http://cedrik.sf-f.pl/blog/


-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Robert Sudół Ilość stron: 5ll

Sara Lowell i Michael Silverman – główni bohaterowie powieści – to ulubieńcy tłumów. Ona – wschodząca gwiazda dziennikarstwa, on – koszykarz, gwiazda ligi NBA. Dodając do tego fakt, że Sara spodziewa się dawno upragnionego dziecka – mamy obrazek idealnego, szczęśliwego małżeństwa. Aż do momentu gdy okazuje się, że Michael ma AIDS. Szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że przyjaciel bohaterów prowadzi na wpół tajną placówkę, która prowadzi badania nad lekiem na tę chorobę. Wydaje się, że badania pozwoliły ten lek znaleźć. Michael zostaje poddany nowatorskiej kuracji. Drugim wątkiem powieści jest poszukiwanie mordercy gejów nazwanego przez prasę „Homorozpruwaczem”. Nie są to jednak przypadkowe ofiary – okazuje się, że trzech zabitych mężczyzn było pacjentami kliniki, w której leczy się Michael. I to pacjentami wyleczonymi. Komu zależy na tym by zniszczyć dowody na skuteczność terapii? Czy jeden z lekarzy rzeczywiście popełnił samobójstwo, czy też został brutalnie zamordowany? W poszukiwaniu odpowiedzi nasi bohaterowie i młody policjant Max Bernstein przemierzą Nowy Jork, Waszyngton i Bangkok. Wkrótce okaże się, że w całą sprawę zamieszany jest ojciec Sary i kilku wysoko postawionych polityków, a także świętoszkowaty kaznodzieja, dla którego plaga AIDS jest darem z nieba. Jednak to wcale nie najgorsi wrogowie. Jest ktoś za kim trup ściele się gęsto, kto nie ma skrupułów i kto za wszelką cenę pragnie osiągnąć swój cel.

Jak zwykle u Cobena to kim jest główny przeciwnik potrafi zaskoczyć i obrócić akcję powieści o 180 stopni. „Klinika śmierci” to pierwsza powieść Harlana Cobena. Możemy więc przekonać się jak ewoluowała twórczość pisarza. Bowiem książka – mimo, że nie jest zła – jest jedną ze słabszych w dorobku tego autora. Owszem – widać tu już zaczątki stylu, do którego Coben nas przyzwyczaił (te zaskakujące zakończenia… choć tutaj można się w pewnym momencie zorientować kto jest głównym antybohaterem). Również fabuła nie jest zbyt skomplikowana, a uważny czytelnik znajdzie kilka niespójności i mało logicznych zdarzeń. Podoba mi się jej tło – mamy lata 90. dwudziestego wieku i AIDS jest traktowana jako choroba gejów i narkomanów. Czemu więc starać się ją leczyć skoro oczyszcza świat z tego podejrzanego elementu? Do niedawna jeszcze takie przekonanie bardzo często funkcjonowało na świecie i pod tym względem Coben znakomicie uchwycił społeczne nastroje. Myślę, że napisał on „Klinikę śmierci” właśnie jako swego rodzaju bunt przeciw takiej postawie. Czyli tak naprawdę jest to powieść społecznie zaangażowana. Ukazanie AIDS jako choroby, którą może zarazić się każdy, na przykład poprzez transfuzję krwi, było próbą dotarcia do szerszej grupy odbiorców i uświadomienia problemu – stąd pewnie w powieści mini wykład na temat tego, czym jest AIDS. Obecnie to przesłanie się trochę zdezaktualizowało i sam fundament akcji książki przez to ucierpiał. Polecam jednak „Klinikę śmierci” – mimo wszystko to nadal jest kawałek dobrej, rozrywkowej prozy.

Text: Bogdan Ruszkowski

HARLAN COBEN - Klinika śmierci (Miracle Cure)

7



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Nisza 20ll Ilość stron: l75

Dawid Kain jaki jest, każdy widzi, przedstawiać go specjalnie nie trzeba. Do tej pory dał się poznać jako profesjonalista w kwestii konstrukcji opowiadań („Makabreski”), jak i powieści (mowa o „Prawym, lewym, złamanym” oraz „Gębie w niebie” wydanej w zeszłym roku). W tym sezonie Kain szturmem zdobył rynek dzięki zbiorkowi „Chory, chorzy, trup” – w duecie z Kazimierzem Kyrczem, jak za starych dobrych czasów „Horrorarium”. Dodatkowo na ostatnich Targach Książki w Krakowie premierę miała najnowsza powieść autora „Za pięć rewolta”. Czy za ilością idzie jakość? Jeszcze jak! Bohaterów mamy dwóch, skrajnie różnych. Sławek to niespełniony idealista, który całe swoje życie spędza na ulicy Brackiej jako drogowskaz. Ale niestety, to droga donikąd, bo w przebraniu hamburgera za wiele osiągnąć się nie da. Co gorsza, jego dziewczyna musi pracować w domu publicznym, jako cum doll. Mimo tak wielkich poświęceń para klepie biedę i nie zanosi się na poprawę. Za to Tomasz, bohater numer dwa, opływa we wszystko, co mu się tylko zamarzy. Doskonałe jedzenie podane na tacy, każda kobieta w zasięgu wzroku rozkłada nogi na zawołanie, jakikolwiek stres rozładują masaże w słynnym Pałacu Palców. Żyć nie umierać. Ale bogactwo samo nie przyszło, Tomasz jest copyrighterem faktów. Tak się przypadkiem złożyło, że na świecie nic nie dzieje się naprawdę. Każde wydarzenie jest wymyślane, pieczołowicie przygotowywane i w ten oto sposób rzuca się znudzonemu społeczeństwu ochłapy rzeczywistości. Jednak nagle okazuje się, że w tym sztucznym świecie ktoś popełnia prawdziwą zbrodnię, morderstwo z zimną

krwią – nic lepszego Tomaszowi nie mogło się trafić. Idealny materiał na show medialny! Po raz kolejny Kain udowadnia, że jest mistrzem w kwestii języka. Tak barwnej narracji na polskiej fantastycznej scenie nie mieliśmy już dawno. Wszystko tu do siebie pasuje i czemuś służy, na szczęście autor uniknął bezsensownych szarż słownych dla samego szokowania. Warto podkreślić, że język dopasowuje się także do punktu widzenia bohatera – Sławek mówi piękną, poetycką polszczyzną, Tomasz klnie na lewo i prawo, rzuca makaronizmami równie często co mięsem.

Text: Aleksandra Zielińska

DAWIDA KAIN - Za pięć rewolta

Powieść naszpikowana jest nawiązaniami do dzieł zarówno klasyki jak i popkultury. Autor co rusz puszcza czytelnikowi perskie oko, a ten ma frajdę, że uda mu się rozpoznać cytat z piosenki lub filmu. Na uwagę zasługują również dodatkowe fabuły, które Kain wplata w postaci opowieści o nieistniejących książkach czy filmach – „Ślepota”, wspaniały pomysł, aż prosi się o rozwinięcie w większej formie. Ostatecznie „Za pięć rewolta” to naprawdę dobra powieść. Godna polecenie nie tylko fanom fantastyki, ale i reszcie świata. To wspaniała satyra współczesnego społeczeństwa, opartego na konsumpcjonizmie. Widać, że Kain w solowych dziełach powoli odchodzi od grozy na rzecz absurdu i groteski, ale to chyba dobrze, bo autor wypracowuje własny styl, który staje się coraz bardziej rozpoznawalny. Pozostaje tylko czekać na kolejne książki i to nie tylko po to, by zobaczyć czym Kain może jeszcze zaskoczyć. Dla samej przyjemności lektury, po prostu.

9


Nie każdy ma okazję spotkać osobę, która wywarła na jego życie ogromny wpływ, uścisnąć dłoń, zadać pytania twarzą w twarz. Mnie się to udało przy okazji premiery książki „Masterton. Opowiadania. Twarzą w twarz z pisarzem” Roberta Cichowlasa i Piotra Pocztarka, na której premierę przyjechał Graham Masterton – brytyjski pisarz, który był prekursorem horroru na polskim rynku na początku lat 90. To jego powieści zafascynowały mnie i miliony Polaków a także sprawiły, że horror zagościł na półkach księgarni i domowych biblioteczek. Od tamtego czasu Masterton wielokrotnie był gościem w naszym kraju, do którego nigdy nie ukrywał sympatii. Poniższy wywiad z pisarzem oraz autorami jego biografii przeprowadziłem w zaciszu hotelowego pokoju pisarza.


Rozmawiał: Sebastian Kubańczyk

Rozpoczniemy od książki, którą napisali GM: Spotkaliśmy się z Andrzejem i jego Piotrek i Robert. Jak narodził się ten prożoną Renatą i podczas rozmowy w londyńjekt i jaka była twoja reakcja na tę proposkiej restauracji wspomniał o tym projekcie. zycję? Powiedziałem, że to dobry pomysł. Przy takiej książki trzeba więcej pracy, Graham Masterton: Właściwie to tworzeniu niż może się wydawać. To dość trudne, jeśli był ich pomysł. To oni prowadzą moją strochce się ją zrobić dobrze. Oczywiście nie nę internetową i radzą sobie z tym świetnie. miałem szansy dokładnie jej przeczytać, Strona cały czas się rozbudowuje i rozrasta, nie czytam zbyt dobrze po polsku, ale na dodawane jest wiele informacji, niekonieczkażdym etapie konsultowali ze mną kluczonie tych osobistych, ale i tak interesujących we kwestie. Andrzej zmienił zdanie, po tym dla ludzi, którzy chcieli wiedzieć więcej jak wyjaśniłem mu jak świetnie radzą sobie o mnie, moim codziennym życiu i pisaniu. z prowadzeniem strony. Zapewniłem go też, Padł taki pomysł żebyśmy zrobili książkę że z mojej strony będą mieli 100% wsparcia. w konwencji „twarzą w twarz”. Była już podobna książka napisana 10-15 lat temu, Więc całkowicie zaufałeś im w tej kwe„Świat Mastertona”, ale ona na tę chwilę stii? jest trochę przestarzała. Piotr i Robert chcieli uaktualnić informacje, załączyć nowe mateGM: Tak. Dokładnie. Po spotkaniu Andrzej riały i pokazać jak wyewoluowałem i dojrzai Renata dorobili się dziecka, a ci dwaj napiłem przez te lata. sali książkę. Jak długo szukaliście wydawcy i jakie Jak układała wam się współpraca z wybyły ich reakcje na ten pomysł? dawnictwem, na tym końcowym etapie. wydawca wymagał jakichś zmian Potr Pocztarek: Wydawcę znaleźliśmy Czy w tekście? właściwie od razu. Pomyśleliśmy sobie, że warto byłoby nawiązać współpracę z wyRobert Cichowlas: Dużym plusem dawnictwem Albatros, które wydaje książki pracy nad tą książką było to, że mieliśmy Mastertona od bardzo długiego czasu. wolną rękę, zarówno jeśli chodzi o formę, Po tym jak uzyskaliśmy zielone światło od jak i o treść. Wydawnictwo nie ingerowało Grahama na taki projekt umówiliśmy się na ani nie sugerowało niczego. Od początku spotkanie z Andrzejem Kuryłowiczem. Pojedo końca mogliśmy zawrzeć w książce to, chaliśmy na spotkanie, zaprezentowaliśmy co chcieliśmy. Nawet opowiadania Grahanasz pomysł. Na początku nie dostaliśmy ma, które do tej pory nie były publikowane żadnej gwarancji, że książka będzie wydana w Polsce. Uwzględniliśmy także felieton „Zanatomiast wydawca powiedział „Piszcie”.. sady pisania”, który do tej pory nie był znaPo paru miesiącach poleciał do Londynu ny polskim czytelnikom. To samo dotyczyło odwiedzić Grahama, porozmawiali, wrócił wywiadu – nikt nam niczego nie sugerował, i odpisał nam krótko: „Piotrze, wydamy tę nie mówił o co pytać. Było to nam bardzo na książkę”. Dostaliśmy więc z Robertem ofirękę. Myślę, że nawet wydawca nie ma aż cjalne przyzwolenie na dokończenie prac. takiej wiedzy na temat twórczości i samego Mastertona jak my. W tej kwestii zaufało Czyli rozumiem, że jakaś pomoc ze stronam zarówno wydawnictwo, jak i Graham ny Grahama była? i bardzo się z tego cieszymy.

11


Zastanawiałem się czy zadawać to pytanie. Wspomnieliśmy już o książce „Świat Mastertona” i muszę przyznać, że moje pierwsze wrażenie kiedy przeglądałem tę nową książkę było takie, że obie są do siebie podobne. Zastosowano nawet to samo połączenie w jednej pozycji opowiadań z informacjami biograficznymi. Czy to celowy zabieg, czy przypadek?

GM: To bardzo dobry sposób na pisanie

takiej książki. Czytelnik ma szansę poznać również moją pracę, a nie tylko mnie i to jak się rozwijałem od poprzedniej książki. Opowiadania obrazują to, jak ta przemiana poskutkowała i są uzupełnieniem pozostałych informacji. W pewnym sensie to „Świat Mastertona 2”, ale pod wieloma względami jest o wiele lepsza i pełniejsza. Nie sądzę, żeby było coś złego w wykorzystaniu podobnej formuły. Wiele osób często pyta mnie, jakiego rodzaju opowiadania piszę, a dzięki takiemu zabiegowi nie muszę odpowiadać „bardzo, bardzo straszne opowiadania”. Mogę powiedzieć „Weź to i sam przeczytaj”. Opowiadania ilustrują jak moja wyobraźnia się rozwijała. Nie jest to może oryginalny sposób na tego typu publikacje, ale moim zdaniem jest bardzo skuteczny.

PP: W tego typu publikacjach pewne rzeczy

mogą się powtarzać, tak samo jak powtarzają się pytania w wywiadach i odpowiedzi Grahama. Nie wszystkie, ale część z nich na pewno tak. Na pewno ta książka jest o wiele bardziej rozbudowana. Zawiera mnóstwo materiałów, o których nie było mowy wcześniej. Co najważniejsze, traktuje sprawę całościowo. „Świat Mastertona” był głównie skoncentrowany na horrorach i thrillerach, my poszerzyliśmy to o pozostałe gatunki, chociażby o sagi historyczne, poradniki seksuologiczne, wiersze. Tam nie było o tym mowy. Myślę, że to jest najbardziej kompletne kompendium wiedzy o Mastertona, jakie kiedykolwiek powstało.

12

RC: Zresztą tematyka horrorów i thrillerów

również została poszerzona. Najbardziej jak potrafiliśmy rozbudowaliśmy ten wątek i zawarliśmy dużo więcej materiału na ten temat niż znalazło się w książce Matta i Raya. Poza książką „Świat Mastertona” jest to jedyna biografia Grahama. Czy znane są jakieś plany wydania jej poza granicami Polski?

GM: Mam nadzieję że uda się ją wydać

w języku angielskim. Rozmawiałem na ten temat z ludźmi z branży. Jednak całość jeszcze pachnie farbą drukarską i trochę za wcześnie żeby mówić o pewnikach. W tym tygodniu będę rozmawiał z amerykańskim wydawnictwem Cemetery Dance, które pracuje nad specjalnym numerem swojego magazynu poświęconego mojej osobie. To będzie swego rodzaju mini wersja tej książki. Po raz pierwszy w Polsce mogliśmy przeczytać oryginalne zakończenie powieści „Manitou” oraz dowiedzieliśmy się, że zmiana zakończenia została wprowadzona na żądanie amerykańskiego wydawcy. Czy w przypadku innych projektów również spotykałeś się z tego typu żądaniami?

GM: Oczywiście. Od tego jest między innymi redaktor. Jestem profesjonalistą i jeśli redaktor ma konkretny powód żeby wprowadzić jakieś zmiany, zmienić zakończenie, to ja to zrobię. Nie odmawiam zmian obnosząc się honorem twórcy. Doskonałym przykładem jest zbiór „Festiwal strachu”, który wkrótce ma niedługo ukazać się w Wielkiej Brytanii. Wydawca zażyczył sobie, żeby usunąć z niego jedno opowiadanie, które zawierało element przemocy homoseksualnej. Czemu miałbym z tego powodu utrudniać wszystkim życie? Innym przykładem jest książka „Koszmar”, która


opowiada o głuchej kobiecie, która swoimi umiejętnościami czytania z ruchu warg pomaga policji Seattle. Na końcu wszystkie główne problemy zostały rozwiązane, wszyscy są szczęśliwi. Ale ktoś odwiedza bohaterkę, ona otwiera drzwi i widzi mężczyznę ukrytego za wielkim bukietem żółtych róż, który w tym momencie wypala jej z broni prosto w twarz. To jest moje oryginalne zakończenie i wysłałem je mojej redaktorce w wydawnictwie. Była zszokowana. Przewróciła ostaną stronę powieści i… nie ma jej. Nie żyje! Miałem dokładnie takie samo odczucie.

GM: Była

GM: Praca z Dawn idzie świetnie. Jest cudowna. Moja żona pracowała z Dawn nad jej warsztatem pisarskim, który bardzo się jej podobał. Po jej śmierci spotkałem się z Dawn i postanowiliśmy kontynuować ich pracę razem – napisać książkę wspólnie. Widujemy się trzy – cztery razy w tygodniu. Ona bardzo ciężko pracuje. Moja rola polega na tym, aby zrobić z niej pisarkę. Z mojej strony to działanie instynktowne, a w ten sposób weryfikuję technikę, której używam, moją mechanikę tworzenia powieści, której nie do końca byłem wcześniej świadomy. Ona napisała już kilka opowiadań. Kiedyś zaproponowałem, aby w konkretnym miejscu umieściła zwrot akcji. Ona się zgodziła, ale stwierdziła, że nie wie jak to zrobić. „Trójka ludzi zaangażowana w związek” – powiedziałem. – „Spójrz na swoją opowieść od początku i zobacz co do tej pory w niej umieściłaś. Jeden element fabuły wskazuje kolejny i to samo do ciebie przyjdzie.”

w ogromnym szoku więc zaproponowałem, że napiszę inny finał. Tak powstało cudowne zakończenie, w którym Holly, bohaterka książki, wraz z córką wybiera się na przejażdżkę rowerową, zachodzi słońce, a one obejmują się i tak to się kończy. Happy end. Trzeba to często zaznaczać, bo ludzie o tym zapominają: to fikcja! To nie jest prawdziwe. Holly nie umarła naprawdę, bo Jesteś autorem kilku serii książkowych. nigdy nie żyła. Na naszym rynku właśnie ukazała się powieść „Dziewiąty koszmar”. Czytelnicy bardzo lubili tę postać.

GM: Wiem. Wymyślę dla nich inną. Holly GM: Tak - „Wojownicy nocy” Dwa – żaden problem.

Z tego co wiem, aktualnie pracujesz nad powieścią „Community”. Czy możesz nam zdradzić coś więcej na jej temat?

GM: Nie ma jeszcze za dużo do opowiadania. Pomysł jest na bardzo wczesnym etapie w mojej głowie. Nawet ostatniej nocy, kiedy leżałem w łóżku czekając na taksówkę, która miała mnie zawieźć na lotnisko, myślałem o różnych możliwościach poprowadzenia fabuły, o pewnych szczegółach, które mają ją wypełnić. Tak właśnie pracuję.

To jedna z moich ulubionych serii.

GM: Tak? PP: Zapewne zawsze chciał być Wojownikiem Nocy.

GM: Porozmawiam ze Springerem i jakoś

załatwimy twoje przyjęcie do świętego zakonu Wojowników Nocy. Wybierz sobie imię. Jakiej broni chciałbyś używać? Tylko takiej wielkiej, ogromnej.

Coś wymyślę. A w międzyczasie chciałbym zapytać jakie są twoje plany w temaCo się dzieje z projektem „Diviner”, pisacie pozostałych serii? nym wspólnie z Dawn Harris?

13


GM: Właśnie skończyłem „The Red Hotel”,

która jest kolejną opowieścią o starzejącej się hippie-wróżce Sissy Sawyer. Dzieje się w Baton Rouge w Luizjanie. Jest to historia o zemście, miłości i zombie. Całość opiera się na symbolu Ouroboros, wiesz, tym wężu zjadającym własny ogon. Zorientujesz się czemu podczas lektury, w skrócie chodzi o wieczne powracanie. Kolejną powieścią, która wkrótce się ukaże jest „Voice of an Angel”, druga książka z irlandzką detektyw Katie Maguire. Mówisz o seriach, jednak ja staram się, aby czytelnik chcący przeczytać książkę, nie musiał czytać poprzednich części. To są raczej samodzielne książki. Jeśli czytałeś poprzednie to dobrze, a jeśli nie, to nie ma znaczenia. Mam też plany aby napisać trzecią część cyklu „Katie Maguire”.

Czy myślałeś o rozpoczęciu jakiegoś innego cyklu? Kontynuowanie wątków innej niż do tej pory powieści?

GM: Jak już mówiłem bardzo chciałbym

rozwijać postać Katie Maguire. Bardzo lubię kobiece postacie, to niezwykłe wyzwanie dla mężczyzny, ze względu na ich niepewność, próżność, to jak się czują w świecie mężczyzn i jak sobie z tym radzą. Jest jeszcze ich romantyzm, ich zawody miłosne i oczywiście seksualność. To bardzo interesujące z perspektywy mężczyzny, a zarazem trudne.

Po przeczytaniu tej książki zdałem sobie sprawę ile to już lat czytam twoje powieści – a przecież ty piszesz dużo dłużej. Czy zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak długo jeszcze będzie trwała twoja kaJak już jesteśmy przy temacie serii to nie riera pisarska? mogę nie zapytać o przyszłość Harry’ego GM: Zawsze myślałem, że moja kariera Erskrine, bohatera „Manitou”. będzie trwała wiecznie. Jedną z najlepszych w tym zawodzie jest możliwość pracy GM: Harry nadal jest na Florydzie. Mówiłem rzeczy w domu, możliwość wychowywania dzieci już – to fikcja. Harry nie istnieje. wspólnie z żoną. Zawsze mogłem być przy Więc na pewno nie będzie kolejnej odsło- nich, kiedy mnie potrzebowali. ny cyklu „Manitou”?

GM: Nigdy nie mów nigdy. To jest zadowalająca odpowiedź.

Czyli zamierzasz dalej pisać?

GM: Oczywiście że tak. A co innego miałbym robić?

GM: Ale na pewno wkrótce pojawi się Jim

Pochodzicie z różnych miast, a Graham Rook. Jim jest obecnie na fali. Harry nadal na co dzień mieszka w Wielkiej Brytanii. sieci na Florydzie, Sissy jest wyczerpana po Jak wyglądała wspólna praca nad książką? wydarzeniach w Luizjanie … Korzystaliśmy z pozazmysłowego poPP: A może Lucy, córka Harry’ego jest wy- GM: łączenia. (śmiech) Oczywiście używaliśmy starczająco duża aby walczyć z MisquamaInternetu, który zmienił życie nas wszystcusem? kich.

GM: Więc ty to napisz. 14

Czy był jakiś podział prac? Tłumaczenie opowiadań, fragmenty analityczne?


PP: Jesteśmy z Robertem w stałym kontakcie zarówno mailowym, jak i telefonicznym, często się też spotykaliśmy. Nie mieliśmy żadnych problemów z podziałem prac i wspólnym ukończeniem książki. Wymienialiśmy się swoimi rozdziałami i jeden drugiemu je sprawdzał, czytał wszystko i podrzucał kolejne pomysły. Do tego jeszcze na bieżąco zdawaliśmy Grahamowi relację z postępów prac, a on nie ingerował w nasze pomysły i o dziwo nie kazał nam niczego wycinać. W pełni nam zaufał i myślę że końcowy produkt był wart zachodu. Wspólnie prowadzicie oficjalną polską stronę Grahama Mastertona. Poza nim jest jeszcze kilka innych serwisów internetowych. Jak to się stało, że to właśnie wasz serwis stał się „tym oficjalnym”?

RC: Już nawet nie pamiętam który to był

rok, ale bodajże 2007 albo 2008 kiedy założyłem bloga poświęconego Grahamowi Mastertonowi i jego twórczości, gdzie wklejałem na początku same recenzje książek. Później doszły rozmaite wywiady, które z nim przeprowadzałem, fragmenty wypowiedzi, które Graham podsyłał mi na temat swoich powieści czy też planów wydawniczych. W pewnym momencie zwróciłem się do Piotrka aby przysłał mi zdjęcia, którymi dysponował po wywiadzie z Grahamem w Warszawie. Piotrek podesłał je i zamieściłem je na stronie, a między nami nawiązała się nić porozumienia. Zaczął podsyłać również recenzje i wkrótce też został redaktorem. Nigdy nie podejrzewaliśmy, że blog rozrośnie się do takich rozmiarów, że stanie się oficjalną polską stroną Grahama. Mamy czytelników nie tylko z Polski ale i z całego świata. W tej chwili żyje ona własnym życiem i sądzę że wkrótce swoją dynamiką i ilością odwiedzin pobije jego brytyjską stronę, co nas bardzo cieszy.

Wiem, że pytanie o źródło pomysłów jest popularne oraz że w książce znajduje się specjalny rozdział na ten temat. Poza tym masz gotową na nie odpowiedź albo i dwie. Dlatego zadam je nieco inaczej: jaki wpływ na twoją twórczość mają brutalne wydarzenia życia codziennego? Doniesienia o zabójstwach, ludzkich tragediach – których w naszym życiu jest coraz więcej . Czy w jakiś sposób cię inspirują?

GM: Odpowiedź brzmi - tak. Przykładowo,

druga książka o Katie Maguire skupia się wokół tematu księży katolickich oskarżonych o molestowanie nieletnich. Ten temat wywołał niesamowity skandal społeczny i religijny w Irlandii, która w 99% jest katolicka. Ludzie nagle odkryli, że ich dzieci były molestowane w szkołach katolickich, w rezultacie księża rezygnowali z nauczania, ale to nie poprawiało sytuacji. Ogromny skandal. „Voice of an Angel” jest o serii naprawdę okrutnych zbrodni powiązanych z tym skandalem. To były prawdziwe wydarzenia, które nadal przewijają się w wiadomościach. Innym przykładem jest „The Red Hotel”, który został zainspirowany materiałem, jaki widziałem o renowacji przedmieść Baton Rouge w Louisianie. W książce znajduje się sporo informacji na temat potencjalnych ekranizacji twoich książek. Opowiesz nam coś o tych projektach?

GM: Do ponad 15 moich książek wykupio-

no prawa filmowe. Byli to poważni ludzie, na przykład Jonathan Mostow, który reżyserował „U-571”, przedstawiciele Phoenix Pictures, Universal Pictures, Columbia i inni. Mógłbym żyć z samego sprzedawania praw. Prawda jest taka, że projekty te dochodzą do momentu, kiedy wszystko się zawala. To bardzo skomplikowany temat – musisz mieć scenariusz, gwiazdę taką jak Tom Cruise,

15


reżysera, dystrybutora, studio, no i oczywi- i niestety musiałem zrezygnować z polskieście pieniądze. Jeśli nie możesz zebrać tego go wątku. wszystkiego dla jednego projektu, to on po prostu nie wypali. Czy planujesz jeszcze wrócić do Polski na kartach swoich powieści? Którą z innych napisanych przez siebie powieści najchętniej ujrzałbyś na ekranie? GM: Oczywiście.

GM: Wszystkie.

W „Bazyliszku” pojawił się Robert Cichowlas. Obiecałeś też Piotrowi, że kieA gdybyś musiał wybrać? dyś zginie brutalnie w twojej powieści. Co muszę zrobić, żeby dostąpić takiego GM: Jedna z amerykańskich wytwórni zaszczytu? wykupiła prawa do ekranizacji „Tengu” za 1 dolara – nadal nie spieniężyłem czeku, GM: Tak, obiecałem że uśmiercę go który spoczywa w szufladzie. Mają na to rok, w jednej z moich książek. Umieszczę go więc zobaczymy co z tego wyjdzie. w naprawdę okropnej historii, przyjdzie na to czas. Nie spodoba mu się to, a ty bęW temacie ekranizacji sporo miejsca dziesz następny. poświęcono polskiej krótkometrażowej adaptacji opowiadania „Stworzenie Twoje zamiłowanie do kuchni, nie tylko Belindy” autorstwa Magdaleny Gende- polskiej, nie jest tajemnicą. W książce ry. Osobiście nie widziałem tego filmu, Piotra i Roberta znajduje się kilka przepidlatego chciałbym, żebyś powiedział na sów kulinarnych. Jesteś fanem polskiejego temat coś więcej. Jak ci się podo- go bigosu. Czy próbowałeś go kiedyś bał? sam ugotować?

GM: Poradziła sobie świetnie. Z tego co GM: Nie, zwykle namawiam innych ludzi do pamiętam, kręciła na plażach w Gdyni. To dobra robota, oddająca ducha opowiadania. Staram się zachęcać ludzi, którzy chcą spróbować swoich sił z moimi opowiadaniami.

gotowania go dla mnie. Prawdziwe zawody w gotowaniu bigosu – wszyscy pytają który jest najlepszy. Oczywiście, że sam gotuje bigos i mój bigos jest doskonały.

W 1996 roku napisałeś „Dziecko ciemności”, którego akcja działa się w Warszawie. Opowiadania „Anka” też ma polskie tło. „Bazyliszek” częściowo dział się w Krakowie, a jego ciąg dalszy - „Noc gargulców” też miał mieć epizod w Polsce, jednak ostatecznie tak nie było. Co się stało?

Jak do tej pory sprawdziłeś się doskonale w wielu gatunkach literackich – od poradników, poprzez powieści historyczne, thrillery no i oczywiście horrory. Czy myślałeś kiedyś o jakimś innym gatunku? Na przykład science-fiction?

GM: Był taki pomysł, ale nie wyszło. W czasie pisania okazało się, że fabuła na to nie pozwala. Wymagałoby to zbyt dużych zmian i spowolnienia akcji. Więc zmieniłem fabułę

16

GM: Sądzę,

że odpowiedzią będzie powieść „Community”, która będzie całkiem nowym dla mnie gatunkiem. Aktualnie piszę także scenariusze do serialu komediowego. Zaprzyjaźniłem się z bardzo znanym brytyjskim komikiem, Timem Vine, może go nie


znasz, ale jest bardzo popularny. Spotkaliśmy się razem i powiedziałem mu „Tim, jesteś komikiem. Występujesz dla ogromnych widowni, ale twoje dowcipy są beznadziejne. Nie rozśmieszają mnie.” On opowiada jednozdaniowe żarty w stylu „Uncle Ben nie żyje. Koniec ryżowego faceta” („Uncle Ben is dead. No more Mr. Rice Guy”). To wcale nie jest śmieszne! Występuje też w serialu BBC „Not Going Out”, ale ja chciałbym go zobaczyć w serialu „The Time of My Life”. Miałby się dziać w domu starców, gdzie on się nie zmienił, jest sobą bez żadnej charakteryzacji. Pierwszy odcinek miałby opowiadać o tym, jak wspomina swoją młodość w szkole. Nadal jest sobą, ale jest ubrany w krótkie spodenki, tak jak inne dzieci, które naprawdę są dziećmi, ale nie on. Podrzuciłem mu ten pomysł, ale jeszcze nie wiem czy mu się spodobał. Piotrze – piszesz na blogu i do Grabarza Polskiego. Robert opublikował już 4 powieści i 3 zbiory opowiadań. Czym dla was jest pisanie?

RC: Dla

wiedzę na ten temat i czytać inne książki. Czytałem każdego możliwego autora wydawanego w Polsce. Oglądałem też filmy grozy, które potem przelewałem na papier w formie opowiadania. Przez jakiś czas pisałem do szuflady, aż w końcu udało się opublikować jedno z opowiadań w antologii i jakoś już poszło dalej.

PP: Dla mnie pisanie jest przede wszystkim

odskocznią od życia codziennego, problemów, stresującej pracy. Jednak nigdy nie postrzegałem siebie jako człowieka mogącego napisać powieść. Raczej specjalizowałem się w recenzjach, relacjach, w takiej dziennikarskiej formie, a nie stricte literackiej. Głównie lubię konfrontować swoje opinie z opiniami innych czytelników. Lubię wyciągać pewne rzeczy i analizować je, sprawdzać czy inni widza to tak samo czy inaczej. To jest dla mnie bardzo ciekawe. Udało się napisać książkę i to z dwoma znamienitymi autorami, których traktuję jako przyjaciół, z których jeden jest moim idolem od wielu lat, a drugi pewnie nim będzie, jak jeszcze napisze kilka tak dobrych książek jak do tej pory (śmiech). Cieszę się, że miałem taką okazję i możliwość. Czy kiedykolwiek jeszcze napiszę coś, co będzie miało bardziej formę książki, niż krótkiej formy – nie wiem. Być może. Kiedyś z Robertem rzuciliśmy sobie pomysł, żeby razem napisać jakąś powieść, bądź zbiór opowiadań, ale w tym momencie sprawa ucichła. Jednak z książką o Grahamie początkowo było podobnie. Więc kto wie, może kiedyś?

mnie pisanie jest totalną pasją, odskocznią od rzeczywistości i spełnieniem siebie. Zdecydowanie w życiu jestem introwertykiem i stronię od tłumów. Nie jestem fanem imprez, za to bardzo odpręża mnie moment, kiedy siadam przed komputerem, jest cisza, panuje półmrok i wtedy zaczyna działać wyobraźnia. Jest to pasja, którą realizuję od kilku lat i coś bardzo istotnego w moim życiu. Cieszę się, że jest sporo czytelników, którzy w jakimś sensie przyjmują to co pisze pozytywnie. To wielkie wyróżnienie. Dziękuję wam wszystkim. Życzę sukcesu książki. Graham – zapraszamy w przyCzy twoja fascynacja twórczością Graha- szłości ponownie do naszego kraju. ma ma jakieś przełożenie na to, co sam piszesz?

RC: No pewnie, od tego się zaczęło. Po

lekturze pierwszych książek Grahama, zacząłem się interesować horrorem, pogłębiać

Wewnątrz numeru także recenzja książki Roberta Cichowlasa i Piotra Pocztarka „Masterton. Twarzą w twarz z pisarzem„


MARK DEL FRANCO - Rzeczy niekształtne (Unshapely

Things)

-------------------------------------- Ocena: 4/6

Text: Aleksandra Zielińska

Wydawca: Fabryka Słów 20ll Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz Ilość stron: 382

18

przez media Wtorkowym ZaPonoć rzeczywistość jest tak bójcą. W tle oczywiście przenudna, że aż ludziom odewinie się straszliwa spiskowa chciewa się wszystkiego – coś teoria dziejów. w tym jest, skoro dzieciaki nie chętnie chodzą do szkoły, bo Książka Del Franco w zało„to nie Hogwart”. No ale gdyby żeniu miała być kryminałem naprawdę fantastyka weszła fantastycznym, w praktyce nam w drogę w życiu codziennie do końca się udało. Intrynym? Czy aby na pewno byłoga momentami szyta jest tak by tak kolorowo, jak może się wydawać? Cóż, Mark Del Franco na to grubymi nićmi, że nawet mniej obeznany czytelnik zorientuje się w czym rzecz. pytanie próbuje odpowiedzieć. Kuleje również sama konstrukcja świaW Bostonie wydzielono Weird – dzielni- ta przedstawionego. A szkoda, bo autor cę dla magicznych istot, z niewiadomych miał ciekawą koncepcję, ale zabrakło powodów zwanych Fata. Życie toczy się widać warsztatu. Powszechnym zjawitak jak wszędzie: za dnia pozory nor- skiem jest zabieg deus ex machina. Najmalności, po zmroku na ulicę wychodzą częściej meandry fabularne Del Franco przeróżne lokalne dziwactwa – w tym rozwiązuje w ten właśnie sposób. wróżki, wokół których rozegra się główna część fabuły. Otóż, ktoś zostawia po Książka na pewno zyskałaby na warsobie ich trupy. Na dodatek nie morduje tości, gdyby włożono więcej wysiłku w konwencjonalny sposób – najpierw w konstrukcję opowieści. Czytelnik jest trzeba oskubać skrzydełka, potem wy- na tyle inteligentny, że nie trzeba mu rwać serce, a na jego miejscu zostawić tłumaczyć, dlaczego bohater postępuje kamień. Bardzo magiczny, rzecz jasna. w taki a nie inny sposób. Minusem jest Pikanterii dodaje fakt, że wszystkie również nieregularnie rozplanowana akofiary to kolorowe męskie dziwki. I to te cja, dłużyzny przeplatają się z ciągiem, z niższej półki. Sprawa do najczystszych pędzących na łeb na szyję zdarzeń. nie należy, więc trzeba kogoś wyjątko- Na plus zaliczyć można humor, z jakim del Franco prowadzi bohaterów, czasem wego do jej rozwiązania, a jakże. rzeczywiście wychodzi mu to śpiewaConnor Grey to druid, który w wyniku jąco. walki utracił swoje zdolności, toteż przy okazji zmagania się z tajemniczym mor- Ostatecznie „Rzeczy niekształtne” to dercą, próbuje ją odzyskać. Odrzucony więc czytadło dobre na chwilę. Perfekprzez Gildię, zaczepia się w policji, gdzie cyjnie nadaje się choćby do pociągu, partneruje detektywowi Murdockowi jako żeby choć na moment oderwać się od konsultant. Obaj będą musieli zmierzyć mrocznej rzeczywistości Polskich Kolei się z szaleńcem, ochrzczonym szumnie Państwowych.


--------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Nasza Księgarnia 20ll Ilość stron: 5l7

Do niewielkiej osady ruszają pielgrzymi wezwani przez charyzmatycznego uzdrowiciela w nadziei na rychłe uzdrowienie. Jednocześnie w życiu Anki pojawiają się tajemniczy nieznajomi, których przeszłość jest osnuta mgiełką tajemnicy – jedyne, co można o nich powiedzieć, jest równie mało wiarygodne, co niestworzone, do czego zresztą czynnie przyczyniają się sami zainteresowani, alienując się od życia klasy. Kiedy zaś dziewczyna wpakuje się w kłopoty, z pomocą ruszy jej Tytus, mało realistycznie myślący rówieśnik zauroczony grami komputerowymi i fantastyką grozy. Co więcej – to właśnie on, jako miłośnik zjawisk nadprzyrodzonych, będzie jedynym, który zdoła ocalić swą przyjaciółkę i zwabionych w pułapkę łatwowiernych pielgrzymów. „Świątynia” to kolejna – po „Zmorojewie” – powieść o przygodach Tytusa Grójeckiego. O tym, iż obie powieści tworzą cykl, świadczy nie tylko pojawianie się na kartach utworu znanych odbiorcy ze „Zmorojewa” postaci pierwszo- i drugoplanowych, lecz również kreacja językowa. Podobnie jak wcześniejszy utwór opowieść Żulczyka o samozwańczym uzdrowicielu adresowana jest do raczej młodego czytelnika, wpisując się w coraz wyrazistszy na rodzimym rynku nurt literackiej fantastyki dla młodzieży. Interesujące, że trudno w „Świątyni” odnaleźć równie mroczną kreację świata przedstawionego co w innych powieściach Żulczyka – nie tylko w „Zmorojewie”, ale i w przeznaczonych dla dojrzałego odbiorcy „Radiu Armageddon” i „Instytucie”.

Z punktu widzenia czytelnika decyzję Żulczyka należy uznać za artystycznie chybioną – mroczny nastrój „Zmorojewa” współbrzmiał z demistyfikowaniem uładzonej na potrzeby najmłodszego odbiorcy mitologii prasłowiańskiej, ukazując znane z romantycznych ballad i dziecięcych baśni istoty w nowym świetle (mroku?). Paradoksalnie był to powrót do źródeł ich literackiej kreacji, bowiem baśnie w XIXwiecznym, naturalnym dla nich kontekście kulturowo-obyczajowym nie były opowiastkami snutymi „ku pokrzepieniu serc”, lecz przestrogami. Tymczasem „Świątynia” oferuje klimaty właściwsze raczej romansom i powieściom obyczajowym dla nastolatek niż fantastyce grozy.

Text: Adam Mazurkiewicz

JAKUB ŻULCZYK - Świątynia

Być może rezygnacja z dusznej atmosfery, inspirowanej opowieściami dla dojrzałych odbiorców, została wymuszona względami komercyjnymi – czytelnik młodzieżowy w wizji wydawcy (Nasza Księgarnia sygnująca cykl przygód Tytusa Grójeckiego to znany od międzywojnia edytor literatury dziecięcej i młodzieżowej) zapewne nie może być narażony na szok emocjonalny, wywołany konfrontacją z nadmierną przemocą i brutalnością. Jednakże powieść na owych kosmetycznych zmianach zdecydowanie traci: dla młodzieży wychowanej na grach komputerowych i komiksach, przemoc to naturalny element świata, toteż poczuje ona raczej niesmak wynikający z nadmiernej troski o jej morale niż wdzięczność za uchronienie przed „pornografią bezprawia”. Z kolei dorosłych znuży „grzeczność” opisów aktów przemocy, znanych im w nieporównanie dojrzalszej artystycznie formie.

19



Kazimierz Kyrcz Jr: Jesienią 2011 roku na półki księgarskie trafiła powieść kanadyjskiego pisarza Patricka Senecala, o biblijnym tytule „Oko za oko”. Przyznam szczerze, że jej lektura była dla mnie dość traumatycznym przeżyciem... Dawid Kain: Dla mnie też. Ale muszę od razu wyjaśnić, że nie wynikało to wcale ze słabej jakości prozy Senecala, tylko z poruszanej tematyki i specyficznego klimatu, który każe czytelnikowi przewracać kolejne kartki, mimo narastającego przerażenia. Ostatni raz z czymś podobnym zetknąłem się czytając „Dziewczynę z sąsiedztwa” Ketchuma. Obydwaj autorzy potrafią ukazać człowieka jako najgorszego z potworów. KKJ: Obaj też mają szczęście do ekranizacji swoich dzieł. Daleki jestem od oceniania prozy po tym, ile i jakie filmy powstają na jej podstawie, jednak taka jest już specyfika naszych czasów, że miarą sukcesu stał się właśnie romans z X Muzą. DK: W moim przypadku było tak, że najpierw obejrzałem film, a dopiero później przeczytałem książkę. To jednak wcale nie osłabiło mocy jej oddziaływania. Bo też tematyka, jaką porusza „Oko za oko”, należy do tych, które są zawsze

równie aktualne i równie mrożące krew w żyłach. Prawo do zemsty, kara śmierci, radzenie sobie ze stratą dziecka. Senecal pokazuje jak bohater, który stracił ukochaną osobę, powoli stacza się w otchłań szaleństwa i najbardziej pierwotnych instynktów. KKJ: Kara śmierci powróciła właśnie do publicznej dyskusji w naszym kraju. Zwolennicy jej stosowania przytaczają swoje argumenty, przeciwnicy swoje. Obie strony wytaczają najcięższe działa, łącznie z ocenianiem, kto zasługuje na miano prawdziwego katolika, a kto nie. W tym sensie temat wydaje się samograjem - nie pozostawia nikogo obojętnym. Równocześnie niezwykle trudno biorąc go na tapetę nie popaść w schematyzm czy uproszczenia. Na szczęście Patrick Senecal ominął rafy czyhające na zbyt zadufanych w swe siły autorów, oferując czytelnikom powieść przekonującą i głęboką, pozbawioną choćby jednej fałszywej nuty. DK: Mimo że historia, którą opisuje, miejscami brzmi wręcz nieprawdopodobnie, pisarz pozostaje wierny realizmowi opisywanych zdarzeń. Bohater traci ukochaną córeczkę i opis jego wewnętrznej przemiany jest jedną z mocniejszych stron tej książki. Warto zwrócić uwagę

21


na warstwę psychologiczną - wierzymy, że psychika zrozpaczonego człowieka może go nakłonić do najokrutniejszych czynów.

był niemal jako bohater, samotny mściciel, który równie dobrze mógłby wyjść z kart komiksu. U Senecala dzieje się podobnie - Bruno dla wielu staje się bohaterem, popierają jego plan zemsty. To KKJ: O to właśnie mi chodziło, gdy również wydało mi się strasznie realne. stwierdziłem, że w jego dziele brak prze- Ludzie w głębi ducha czują, że czasami kłamań. Bo niezależnie od tego czy pod- odwet jest w pełni uzasadniony. czas lektury utożsamiamy się z postawą realizującego bezwzględny plan zemsty KKJ: Wzięcie sprawiedliwości w swoje doktora Bruno Hamela czy też potępia- ręce może oczywiście w konsekwencji my ją, w żadnym momencie nie pojawia skończyć się tragiczną pułapką, wszak się myśl, że ten czy inny element świata ludzie są omylni. Z drugiej strony łatwo przedstawionego jest przerysowany czy wybaczać czy głosić potrzebę humaninierealny. Podobno żona Patricka Sene- taryzmu, gdy sprawa bezpośrednio nas cala pracuje jako psycholog kliniczny; nie dotyczy. A co w przypadku, gdyby janie dałbym sobie uciąć głowy, ani nawet kiś psychopata torturował i zabił osobę, małego palca u nogi, że przy konstru- którą kochasz? I gdyby później miał poowaniu niektórych postaci nie korzysta nieść karę niewspółmierną do tego, co z jej pomocy jako konsultanta zawirowań uczynił? Co wtedy? Warto odpowiedzieć psychicznych. sobie na pytanie: czy w takiej sytuacji także byłbym skłonny do wiary w skuDK: Interesujące jest też to, że powieść teczność systemu penitencjarnego? trzyma w napięciu, nawet jeśli zna się zakończenie. Jak mówiłem, wcześniej DK: Senecal pokazuje, że ukaranie widziałem ekranizację, ale w niczym nie sprawcy może mieć niszczycielski wpływ zmniejszyło to przyjemności czytania. również na wcześniejsze ofiary. Zemsta W ogóle cała opisana historia przypo- tak naprawdę nie oszczędza nikogo. mniała mi sprawę, o której głośno było Jeśli więc ktoś chce się przekonać, do w telewizji swego czasu - mężczyzna, czego może doprowadzić wyznawanie którego córeczka była molestowana, zasady „Oko za oko”, zapraszamy do wziął sprawy w swoje ręce i zaczął zabi- lektury wstrząsającej powieści Patricka jać pedofilów. W mediach przedstawiany Senecala.

22


--------------------------------------

w twarz

Ocena: 5/6

Wydawca: Albatros 20ll Piątkowski (wiersze) Tłumaczenie: Paweł Wieczorek (opowiadania), Piotr Ilość stron: 43l

Jak wielu z Was z twórczością Mastertona spotkałem się dzięki powieści „Manitou”. Nie było to może dla mnie objawienie, bo już wcześniej czytałem horrory Lovecrafta, Grabińskiego czy Poe’ego, jednak nie da się zaprzeczyć, że ta powieść jest kamieniem milowym w rozwoju rynku horroru w Polsce, a sam pisarz jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców grozy w naszym kraju. Robert i Piotr nie kryją się wcale z tym, że twórczość Grahama uwielbiają. Owocem tego uwielbienia jest właśnie omawiana książka. Kiedy przeczytałem spis treści pomyślałem, że ta opowieść będzie bardzo chaotyczna. Wydawało mi się, że poszczególne tematy są pomieszane i słabo się to będzie czytać. Nic bardziej mylnego. Książka jest skonstruowana w bardzo przemyślany sposób, ułożona chronologicznie, a wplecione w nią opowiadania czy poezje Grahama Mastertona odpowiadają temu, o czym Robert z Piotrem opowiadają wcześniej. Świadomie napisałem „opowiadają” bowiem tak właśnie się odbiera tę pozycję – nie jako biografię czy analizę poszczególnych utworów lecz jako zajmującą opowieść o ulubionym pisarzu. Zaczyna się od omówienia całego cyklu „Manitou” - a dopełnia je alternatywne – nieznane dotąd w Polsce – zakończenie pierwszej powieści. Potem następuje dość obszerna analiza poszczególnych etapów twórczości pisarza – od poradników seksualnych po powieści historyczne i thrillery polityczne. Później otrzymujemy natomiast alfabet Mastertona – z hasłami takimi jak „Alternatywne światy”, „Ekrani-

zacje” czy „Jedzenie” (gdzie znajdziemy przepisy stworzone przez Grahama Mastertona). Alfabet jest przemieszany z opowiadaniami, z których „Podłóżkowo” wydaje się najbardziej niepokojącym i przewrotnym. Jest także rozdział – niezmiernie ciekawy – zatytułowany „Zasady pisania” gdzie Masterton opisuje w krótkich i rzeczowych słowach swój sposób na napisanie dobrej historii. Książkę kończy wywiad rzeka z pisarzem. Trzeba przyznać, że Robertowi i Piotrowi udała się trudna sztuka. Napisali książkę, ponad czterystustronicową, o jednym pisarzu, która wciąga jak najlepsze powieści. Dużo tutaj ciekawych historii, opisów i analiz – a wszystko napisane po prostu niezwykle ciekawie. Oczywiście bardzo dużą wartością samą w sobie są opowiadania Mastertona – dotąd w Polsce niepublikowane. I mimo, iż nie są to najlepsze utwory tego autora – może prócz „Podłóżkowa” - to na pewno fakt, że w ogóle się w książce znalazły jest bardzo sympatycznym gestem pisarza. Jedyne do czego można by się przyczepić, to fakt, że w każdym słowie książki widać, iż jej autorzy uwielbiają Mastertona i do jego twórczości podchodzą dość bezkrytycznie. Stąd jeden z rozdziałów, z założenia krytyczny, wypada blado i jest jakby wciśnięty na siłę. Ale to nie przeszkadza w lekturze – tym bardziej, że napisać taką obszerną i mającą duże walory poznawcze książkę o autorze, który miał wielki wpływ na nasze wyobrażenie o horrorze, to duża sztuka. Wyrazy szacunku dla autorów! Polecam – nie tylko miłośnikom Mastertona, ale wszystkim, którzy lubią dobre historie.

Text: Bogdan Ruszkowski

PIOTR POCZTAREK, ROBERT CICHOWLAS - Masterton. Twarzą z pisarzem

23



W czerwcu 2011 roku na rynku pojawiła się trzecia odsłona popularnej serii FPS-ów „F.E.A.R.”, która w bardzo udany sposób łączyła elementy horroru ze strzelaniną FPP. Monolith, dotychczasowy deweloper, oddelegował zadanie zamknięcia trylogii do studia Day 1, które już wcześniej pracowały przy marce, portując pierwszą część „F.E.A.R.” z PC na konsole. Czy taka zmiana wyszła grze na dobre?

Fabuła „F.E.A.R.” jest zakręcona jak ruski termos, tudzież baranie rogi i jak mniemam, większość graczy już dawno przestała ją śledzić, skupiając się na radosze płynącej z rozwałki. Dla tych, którzy jednak o serii nigdy nie słyszeli mamy krótkie przypomnienie: główną antybohaterką gry jest Alma, kobieta, występująca też pod postacią małej dziewczynki, której jedynym zadaniem było urodzenie dwóch przywódców armii klonów, tworzonych na zlecenie Amerykańskiej Armii. W pierwszej części serii gracze wcielali się w Point Mana, członka grupy F.E.A.R. (First Encounter Assault Recon), która miała za zadanie wyeliminować Paxtona Fettela, jednego z dwóch synów Almy, który na dodatek posiadł zdolności telepatyczne i przejawiał kanibalistyczne skłonności. Szybko okazywało się, że Point Man jest tym drugim synem i nie pała raczej do Fettela braterską miłością. I z wzajemnością. Pościg kończy się tragicznie dla Paxtona, który ginie z ręki swojego brata. Mamuśka oczywiście ucieka, bo ktoś musi straszyć w sequelu. W drugiej części zmienia się protagonista, ale zagrożenie

jest takie samo – Alma znów jest w ciąży, a jej skurcze porodowe zmieniają kształt świata, zagrażając ludzkości. W trzeciej części, która zgrabnie nawiązuje do swoich dwóch poprzedniczek, sytuacja nadal jest nierozwiązana, a dwaj bracia – Point Man i nie do końca martwy duch Fettela muszą przezwyciężyć nienawiść i współpracować, aby powstrzymać Harlana Wade’a –ojca Almy, a ich dziadka. Normalnie „Moda na sukces”.

Text: Piotr Pocztarek

ALE O SO CHOSI?

NAJPIERW STRZELAJ… „F.E.A.R.” od zawsze stał strzelaniem, chociaż na pierwszy plan bardzo często wybijały się elementy horroru – gdzieniegdzie walały się porozrywane ciała, wszędzie czaiły się cienie, kątem oka można było dostrzec na ekranie groźny i tajemniczy ruch, a gracz, widząc świat

25


oczami bohaterów, miewał przerażające wizję Almy. Z tych „strachów” słynęła głównie część pierwsza, której naprawdę można było wystraszyć się grając samotnie i w nocy. W kolejnej części elementów tych było nieco mniej i taka tendencja utrzymała się również w części trzeciej. W „F.E.A.R. 3” strzelania jest bardzo dużo, także zawiedzeni będą ci, którzy oczekiwali horroru z elementami shootera, a nie odwrotnie. Na szczęście ten podstawowy element stoi na wysokim poziomie i strzelaniny potrafią dostarczyć naprawdę sporo emocji, zwłaszcza, że SI wrogów jest sensowne – rzadko wchodzą pod l u f ę , sprytnie korzystają z osłon, starają się flankować. W serii tej od zawsze było to zmorą graczy, chociaż nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że „F.E.A.R. 3” został i tak nieco uproszczony względem

poprzedniczek. Cóż poradzić, takie teraz trendy. Duża ilość strzelania nie oznacza jednak, że gra straciła klimat. Fakt, straszaków jest zdecydowanie mniej, jednak setting i design świata nie pozwalają graczowi odetchnąć. No, może czasem, kiedy siadamy za sterami potężnego mecha (tak, tak!), wtedy już nic nam nie straszne.

…POTEM OGLĄDAJ… Wizualna warstwa „F.E.A.R. 3” stoi na dobrym poziomie, chociaż do wodotrysków i pierwszej ligi najładniejszych tytułów jest grze daleko. Twórcy sprytnie zamaskowali pewne niedoróbki poprzez nałożenie efektownych filtrów i manipulowanie obrazem. W domyśle miało to zapewne odciągnąć oczy graczy od zaledwie niezłych tekstur. Wizjom głównego bohatera towarzyszy więc rozmycie obrazu, zmiana palety barw i masa innych bajerów, co mocno ciągnie ogólne wrażenie do góry. Animacja też nie chrupie, przynajmniej ja nie uświadczyłem takich problemów. Na minus mogę natomiast zaliczyć wstawki filmowe, które są zrealizowane przeciętnie, nieciekawie i mało czytelnie. Kolejną rzeczą jest reżyseria skryptów – swoboda kierowania postacią i kamerą podczas trwających krótko scenek jest niestety zgubna. Odpalony skrypt łatwo bowiem po prostu przegapić, patrząc w drugą


ponieważ Point Man nie odzywa się przez całą grę. Może natomiast słyszeć w głowie swojego (nie)żywego brata, który dość przerażającym głosem komentuje akcję i pozwala sobie na zgryźliwe komentarze.

MASZYNA DO ZABIJANIA Point Man jest prawdziwą maszyną do stronę. Twórcy powinni zaczerpnąć np. zabijania, chociaż może nosić przy soz „Call of duty” system lockowania ka- bie tylko dwie bronie i trzy rodzaje gramery na interesującym wydarzeniu. natów (oprócz zwykłych i oślepiających również takie potrafiące porazić prądem …I SŁUCHAJ i zatrzymać na moment przeciwnika w miejscu). Arsenał jest raczej standarNa oddzielny akapit zasługuje warstwa dowy – mamy pistolet, kilka karabinów, audio, chociaż tutaj od razu czuję się shotguna, wyrzutnię rakiet etc. w obowiązku lojalnie uprzedzić – bez Od czasu do czasu sięgniedobrego, przestrzennego kina domo- my również po wspomniawego nie ma po co do gry podchodzić. nego już mecha, który poUdźwiękowienie gry stoi na bardzo wy- zwala nam się zmierzyć sokim poziomie i znacznie potęguje kli- z zastępami przeciwników, mat horroru i zaszczucia. Z głośników ale też z innymi mechami sączy się mocna muzyka, która zna- i helikopterem. Mięsa komicie ilustruje co trudniejsze starcia armatniego jest (a te z żołnierzami potrafiącymi zmate- sporo – żołrializować trzech pomagierów, teleportu- nierze złej jącymi się wielkoludami w zbrojach, czy korporacji wielkimi mechami potrafią napsuć krwi), A r m a a w ciemnych korytarzach coś trzaska, c h a m u mlaska, szumi i szeleści, można więc to jedno, poczuć się nieswojo. diabelskie pomioty na Głosy postaci również są odpowiednio czterech ładobrane, chociaż na pierwszy plan wy- pach to drugie, chodzi tutaj oczywiście postać Fettela, a przypominające zombie ludzie z podwieszonym na korpusie ładunkami wybuchowymi to trzecie. Strzelanie jest sycące, zwłaszcza, że do gry zaimplementowano bardzo dobry system wy-


roosobowym multi zabrakło natomiast klasycznych deathmatchów czy capture the flag, jest za to wariacja na temat hordy, w której bronimy się przed kolejnymi falami przeciwników, uciekamy przed mgłą śmierci, albo przejmujemy ciała żołnierzy, by strzelać do kolegów. Jest oryginalnie, chociaż rozgrywka może szybko się znudzić. zwań. Za określone zadania (podnieść 60 sztuk broni, zdobyć 25 headshotów, zabić 20 osób z jednej broni etc.) dostaje się dodatkowe punkty, które następnie przekuwają się na dodatkowe poziomy i umiejętności, takie jak wślizg, większa liczba magazynków, czy dłuższy czas „bulle time”, czyli spowolnienia akcji, pozwalającego odstrzelić większą ilość przeciwników. Zdobywane w ten sposób punkty służą też jako wabik do grania w dwie osoby – ten, kto zdobędzie ich więcej staje się faworytem Almy, a faworyt Almy może obejrzeć jedno z dwóch dostępnych w grze zakończeń. A skoro już jesteśmy przy temacie multiplayera:

„F.E.A.R. 3” to po prostu dobra gra, która spodoba się fanom poprzednich części, miłośnikom dobrych FPS-ów, a także miłośnikom horroru. Gra została zlokalizowana, na konsolach po raz pierwszy, doświadczymy więc polskiej, kinowej wersji językowej. Jakość tłumaczenia nie pozostawia wiele do życzenia, może poza lekkim dopracowaniem czasu wyświetlana i naprawdę sporadycznymi błędami. Można grać samemu, można grać z kimś, chociaż niestety bać się już prawie nie ma czego. „Trójka” nie jest najlepszą częścią trylogii, ale też nie przynosi jej wstydu. Warto więc w grę się wyposażyć, zwłaszcza, kiedy tak jak ja, znajdzie się edycje kolekcjonerską NIE JESTEŚ SAM w dobrej cenie. Świecąca w ciemnościach figurka ciężarnej Almy stanowi Grę w singlu można zakończyć w jakieś bowiem ciekawy dodatek na półce fana 6 godzin, co jest niestety wynikiem sła- okropności wszelakich. bym i mało satysfakcjonującym. Rozgrywkę wydłuża jednak możliwość przejPlatformy: PS3, Xbox360, PC ścia kampanii drugim z braci – Fettelem, Ocena : 4/6 co odblokowuje nowe możliwości, który Wydawca w Polsce: Cenega w prawdzie jako duch nie może korzystać z uzbrojenia, ale za to ma umiejętność wnikania w ciała przeciwników, sterowania ich ruchami, a na końcu efektownego rozsadzenia ich od środka. W kooperacji gracze mogą oczywiście łączyć swoje umiejętności i dynamicznie eliminować kolejne zastępy przeciwników. Jako stary singlowiec skończyłem grę sam, jednak przy graniu w dwie osoby gra pokazuje pazurki jeszcze bardziej. W czte-

28


-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Jacek Manicki i Krzysztof Obłucki Ilość stron: 374

Nigdy nie rozumiałem i chyba już nie zrozumiem fenomenu Jamesa Pattersona. Jego książki osiągają olbrzymie nakłady – łącznie sprzedano ponad 220 milionów jego powieści – a on sam należy do najlepiej zarabiających pisarzy na świecie, a ja nie mam bladego pojęcia czemu tak się dzieje. Sztandarową postacią Pattersona jest Alex Cross – czarnoskóry detektyw rozwiązujący największe zagadki kryminalne. Ten bohater szesnastu powieści Pattersona w „Ja, Alex Cross” zajmuje się być może najtrudniejszą sprawą w karierze. Znaleziono resztki ciała młodej kobiety – to Caroline Cross, bratanica Alexa. W trakcie śledztwa okazuje się, że zamordowana w makabryczny sposób dziewczyna pracowała jako luksusowa prostytutka. Alex Cross podejmuje śledztwo, poprzysięgając za wszelką cenę dopaść mordercę. A nie będzie to łatwe – ofiar jest coraz więcej, nikt kto był związany z klubem, w którym pracowała dziewczyna nie może czuć się bezpiecznie. Na domiar złego w sprawę zaczynają się mieszać osoby związane z Białym Domem. Alex Cross nie wie jeszcze, że jego śledztwo może zniszczyć rząd Stanów Zjednoczonych. Morderstwa zostają przypisane tajemniczemu Zeusowi – człowiekowi, którego twarzy nikt nie widział. Nikt prócz jednej z niedoszłych ofiar, do której Cross musi dotrzeć zanim morderca dokończy swoje dzieło. Sama akcja powieści rysuje się dość interesująco. Mamy tutaj i ciekawe rozwiązania, nietypowego zabójcę, którego tożsamości do końca nie jesteśmy pewni... Ale sposób

pisania Pattersona – te krótkie rozdziały, nadmiernie szybka akcja – po prostu nie pozwala na zagłębienie się w temat. Czytając tę powieść miałem wrażenie, że cała fabuła jest potraktowana bardzo pobieżnie. Byle szybko, byle do przodu. Akcja nie zwalnia ani na chwilę. Sam temat też jest w zasadzie do bólu ograny – morderstwa, w które wplątani są ludzie z Białego Domu? Ile to już razy czytaliśmy i oglądaliśmy? I to w dużo lepszym wydaniu. Nie przekonuje mnie zupełnie to, o czym pisze Patterson. Poza tym przez takie, a nie inne prowadzenie akcji nie ma tutaj miejsca na jakiekolwiek psychologiczne zarysowanie bohaterów. Postaci są do bólu papierowe i standardowe. Może z wyjątkiem Zeusa – ale to tylko z powodu zaskoczenia, jakie odczuwamy gdy zostaje ujawniona jego tożsamość.

Text: Bogdan Ruszkowski

JAMES PATTERSON - Ja, Alex Cross (I, Alex Cross)

Żebyśmy się zrozumieli - „Ja, Alex Cross” to nie jest zła książka. To po prostu poprawne czytadło, dobre na przykład na nudną podróż pociągiem. Ale po lekturze nie zostaje w pamięci nic. Takich książek jest bardzo, bardzo dużo. Dlatego właśnie nie rozumiem fenomenu jakim jest pisarstwo Pattersona. Może to wynika z faktu, że nasze życie jest tak szybkie i potrzebujemy czasami książki, która będzie czystą rozrywką bez żadnych głębszych przesłań? To w takim razie „Ja, Alex Cross” jest taką właśnie powieścią – bez żadnych psychologicznych dupereli, tylko z szybką akcją i nieskazitelnym głównym bohaterem. Kto lubi taką prozę będzie usatysfakcjonowany; kto jednak szuka inteligentnych fabuł, dających do myślenia, może sobie Alexa Crossa odpuścić.

29


TROLLJEGEREN ŁOWCA TROLLI Norwegia 2010 Dystrybucja: 2M Films Reżyseria: André Øvredal Obsada: Otto Jespersen Tomas Alf Larsen Hans Morten Hansen Glenn Erland Tosterud

X X X

Text: Piotr Pocztarek

X X

Sposób narracji jest tutaj podobny – grupa studentów kręci dokument o tajemniczym mężczyźnie, którego podejrzewają o kłusowanie na niedźwiedzie. Problem polega na tym, że ów twardziel poluje na coś zupełnie innego – na trolle. Tak, dobrze przeczytaliście, najprawdziwsze trolle, które nie tylko istnieją naprawdę, kryjąc się na najbardziej niedostępnych terenach Norwegii, ale też ukrywane są

przez norweski rząd przed opinią publiczną. Po prostu mockumentary pełną gębą. Młodzi ludzie podążają za łowcą, powoli odkrywając straszliwą prawdę. Narracja jest tradycyjnie pourywana, rzadko kiedy ktoś mówi prosto do kamery, a ujęcia „z ręki” są tu na porządku dziennym. Jednak obraz ten na tle konkurencji wyróżnia poczucie humoru i potok absurdu, który momentami wydaje się być wyjęty rodem z Monty Pythona (formularze śmierci trolla, które trzeba wypełnić zaraz po eksterminacji, albo Minister

Zapewne zauważyliście panującą ostatnio modę na stylizowanie filmów na dokumenty. „Paranormal Activity” czy „Projekt: Monster” to tylko niektóre z przykładów napuszonych obrazów, które za wszelką cenę starają się wmówić widzowi, że przedstawione na ekranie wydarzenia miały miejsce naprawdę. A wiecie co jest najlepsze w norweskim „Łowcy trolli”? Że twórcy mają to w dupie.

30


Środowiska nakładający na buty niedźwiedzie łapy, w celu zmylenia opinii publicznej). Gdzieś w tle przemykają rozważania o norweskich liniach energetycznych, ochronie środowiska i liczbie chrześcijan w Norwegii, ale widzowie szybko przestają zwracać na to uwagę, kiedy na ekranie pojawiają się trolle. A te, pomimo stosunkowo niewielkiego budżetu (niecałe 3,5 miliona dolarów) wyglądają całkiem dobrze – są wielkie, włochate, obrzydliwe, ruszają się odpowiednio niezgrabnie i podobno śmierdzą. Na pewno nie są to zrobione na odwal się pacynki, za co twórcom należą się brawa. Na pierwszy plan wysuwa się postać niepozornego Hansa, która wprawdzie ma aparycję menela, ale jest jednoosobową armią wprost stworzoną do walki z trollami. Hans jest jednak nieszczęśliwy – jest

przemęczony, mało mu płacą, generalnie ma dość państwowego garnuszka. Dlatego zgadza się na towarzystwo filmowej ekipy. Ministrowi Środowiska nie bardzo się to podoba. O wiele łatwiej tę informację przyjmuje Piotr (a właściwie Pioter) – polski wspólnik Hansa, tradycyjnie mówiący po angielsku z rosyjskim akcentem. Kiedy przywozi na miejsce, gdzie doszło do spotkania z trollem truchło niedźwiedzia, który ma pełnić rolę kozła ofiarnego, kradnie cały film, wywołując salwy niepohamowanego śmiechu. „Łowca trolli” to w żadnym wypadku nie jest horror, czy nawet trzymający w napięciu dokument. To przebojowa, brawurowa parodia pewnej gatunkowej konwencji, której ostatnio w kinach było pełno. Jest to jednak kino przeznaczone wyłącznie dla osób z dużym dystansem i poczuciem ironii. Pozostali nie mają tu czego szukać.

31


)

PETER CURTIS - Czarownice z Walwyk (The Witches

-------------------------------------- Ocena: 4/6

Text: Bogdan Ruszkowski

Wydawca: Buchmann 20ll Tłumaczenie: Łukasz Głowacki Ilość stron: 3l9

Oj, dawno nie czytało mi się krótkiej w sumie powieści tak powoli. I naprawdę nie wiem z czego to wynika – żeby to była słaba książka, może bym to zrozumiał. Ale „Czarownice z Walwyk” nie są złą powieścią. Może więc jest to wynik sposobu w jaki historia została napisana? Mamy tutaj bowiem do czynienia z klasyczną opowieścią z dreszczykiem – nazywanie jej klasyką grozy to przesada, bo grozy tutaj jak na lekarstwo. Ale sama lektura zaciekawia, jest niebanalna i sprawia frajdę. Czyta się to jak Agatę Christie z dodatkiem niesamowitości. Porównanie jak najbardziej trafne, bowiem Peter Curtis to pseudonim Norah Lofts, brytyjskiej pisarki tworzącej w połowie ubiegłego wieku. „Czarownice z Walwyk” to historia samotnej nauczycielki, panny Mayfield. Po powrocie z Afryki dostaje ona pracę w prywatnej szkole w malutkiej wiosce Walwyk. Odcięta od świata wieś jawi się naszej bohaterce wprost bajkowo, warunki pracy, zakwaterowania są wręcz niebiańskie. Panna Mayfield z zapałem naucza młodzież, zyskując szacunek i zaufanie. I właśnie wtedy znajduje kartkę, w której ktoś informuje ją, iż jedna z uczennic jest maltretowana przez swoją babcię. Próbując wyjaśnić tę zagadkę panna Mayfield uruchamia lawinę zdarzeń, które doprowadzą do odkrycia, iż w Walwyk działają czarownice. Bliska wyjaśnienia sytuacji nauczycielka zostaje zaatakowana i traci pamięć. W trakcie rehabilitacji stwierdza, że jest więźniem ludzi, którzy są dla niej aż zanadto dobrzy. A wszystko po to, by nie przypomniała

32

sobie co się stało i na tropie czego była. Panna Mayfield postanawia wrócić do Walwyk by odzyskać pamięć. Powrót okaże się zaskakujący i niebezpieczny. Powieść „Czarownice z Walwyk” (sfilmowana przez wytwórnię Hammer) to urocza ramotka, bardzo sprawnie napisana i ciekawie poprowadzona fabularnie. Najciekawsze momenty to właśnie te gdy bohaterka traci pamięć i próbuje sobie uświadomić co się z nią działo. Rozterki, niepewność i bezsilność wobec zdarzeń są tutaj pokazana bardzo taktownie i z dużym wyczuciem. Sam wątek czarownic także jest wiarygodny, mało tutaj prawdziwej magii czy czarów, a więcej pradawnych kultów i rytuałów. „Czarownice z Walwyk” to ciekawy obraz zamkniętej społeczności, Anglii lat 60. i ludowych wierzeń. Dużym plusem jest, że nie do końca wiadomo kto jest dobry a kto zły. Nawet po zakończeniu lektury pozostaje wrażenie, że ci dobrzy także coś ukrywają. Nie ma tutaj (prócz panny Mayfield) postaci jednoznacznych. Z drugiej strony mała objętość powieści nie pozwoliła autorce rozwinąć w pełni psychologicznych obrazów bohaterów. Mamy jedynie naszkicowane postaci, niektóre zresztą mało wiarygodne. Mimo wszystko jednak miła to lektura – nawet jeśli czyta się powoli – może to właśnie przez chęć podelektowania się słowami i sposobem ich przekazania. Polecam „Czarownice z Walwyk” – krew się nie leje strumieniami, scen przemocy brak... a jednak książka potrafi zaciekawić i sprawić dużo przyjemności.


Ocena: 5/6 ---------------------------------------Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Łukasz Praski Ilość stron: 446

W trakcie działań służbowych zostaje zabity jeden z agentów. Jego zabójca finguje własną śmierć, jednak kiedy otrzymuje kolejne zadanie, zostaje zdemaskowany. Usiłuje powstrzymać go były uczeń zabitego, miłośnik gier planszowych, zafascynowany możliwościami łapania przestępców za pomocą prawideł zachowań ukrytych w teorii gier. Godni siebie przeciwnicy w wynajdywaniu tytułowych „haków”, umożliwiających im manipulowanie otoczeniem, stają do pojedynku, w którym stawką jest życie rodziny przypadkowo zamieszanej w rozgrywki postaci z najwyższych kręgów władzy. Służby specjalne, afery dotyczące wysoko postawionych urzędników rządu USA, bezwzględni zabójcy precyzyjnie wykonujący zawodowe obowiązki oraz główny bohater – zmęczony życiem, samotny, po czterdziestce, o silnym kręgosłupie moralnym. Wszystko to już było wielokrotnie wykorzystywane i gdyby skupić się na osnowie fabularnej powieści Jeffery`a Deavera, należałoby uznać ją za kolejną przeciętną historię kryminalno-szpiegowską z wątkiem miłosnym w tle. Powieść napisaną poprawnie, lecz mało wyrafinowaną i operującą łatwo rozpoznawalnymi kliszami. Tymczasem ocena powieści Deavera jedynie przez pryzmat wykorzystywanych w niej klisz literackich byłaby nie tylko krzywdząca, ale również należałoby uznać, że oceniający nie potrafił ocenić ukrytego sensu utworu. Jest to bowiem powieśćgra, przy czym pojęcie to należy rozumieć różnorako: nie tylko jako utwór, w którym pojawiają się wtręty na temat teorii gier,

lecz również literacką zabawę w rozpoznawanie wykorzystywanych przez Deavera stereotypów fabularnych. „Hak” to również gra z konwencją powieści sensacyjnej: ten, którego skłonni bylibyśmy uznać za pierwszoosobowego protagonistę, ginie w prologu zdarzeń, główny bohater z łowcy zmienia sie w ofiarę, a czarny charakter prowadzi własną rozgrywkę, której celu czytelnik nie jest świadom niemal do końca.

Text: Adam Mazurkiewicz

JEFFERY DEAVER - Hak (Egde)

Odczytywany w zaproponowany tu sposób „Hak” można uznać tyleż za powieść ukazującą mechanizmy działania tajnych agencji, co – przede wszystkim – obnażającą czytelnicze przyzwyczajenia. Skłaniają do tego nie tylko dygresje pierwszoosobowego narratora, a zarazem bohatera powieści na temat istoty i specyfiki rywalizacji na planszach różnorodnych gier, lecz przede również sposób ukształtowania fabuły: chociaż jest ona nasycona sensacyjnymi zdarzeniami, pościgami, intelektualnym pojedynkiem z nieuchwytnym wrogiem, odbiorca ma wrażenie, że czynnik akcji pełni rolę pretekstu do poszukiwania odpowiedzi na temat wykraczający poza ramy świata przedstawionego – choć same w sobie są czytelniczo atrakcyjne, nie wyczerpują znaczeń „Haka”. Być może należy uznać powieść Deavera za tyleż udany, co rzadki w literaturze popularnej przykład połączenia wykorzystującej awanturniczo-sensacyjne zdarzenia fabuły z namysłem nad literackimi uwarunkowaniami atrakcyjności literatury, oferującej swym odbiorcom niekiedy mało wyrafinowaną intelektualnie (co nie znaczy, że zawsze prymitywną) rozrywkę.

33



Fear)

-------------------------------------- Ocena: 3/6

Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Robert Waliś Ilość stron: 607

Morderstwo w Paryżu; kontrakty handlowe na wynajęcie łodzi podwodnej w Kanadzie i zakup nowej technologii w Malezji; tajemnica ponadnarodowej korporacji zajmującej się ochroną bogactw naturalnych i ekoterroryści; kataklizmy, tajni amerykańscy agenci rządowi, wreszcie ogólnoświatowy spisek, zagrażający bezpieczeństwu ludzkości to elementy tworzące osnowę fabuły „Korporacji strachu” Michaela Crichtona. Można do nich dodać jeszcze charakterystyczne cechy poetyki tego pisarza – łączenie intrygi sensacyjnej z nowinkami technologicznymi, oraz sięganie po modne i głośne medialnie wątki dyskusji naukowych, przybliżanych w sposób świadczący o ambicjach ich popularyzacji – i mamy oto przepis na dreszczowiec a`la Crichton, znany miłośnikowi sensacji w wielu mutacjach: od genetycznej („Park jurajski”), poprzez ultratechnologiczną („Rój”, „>>Andromeda<< znaczy śmierć”), po pacyfistyczną („Śmierć binarna”). Powieść ta – znana rodzimemu czytelnikowi jako „Państwo strachu”, wydane nakładem oficyny „Amber” w 2005 roku – porusza problem globalnego ocieplenia i jego konsekwencji dla przyszłości ludzkości. Ponowna lektura, tym razem pt. „Korporacja strachu”, pozwala na dostrzeżenie paradoksu: o ile bowiem wizja korporacyjnego konspiracjonizmu lansowana przez Crichtona zdezaktualizowała się przez te lata, aspekt literacki powieści, związany z intrygą fabularną, wciąż może pozostawać atrakcyjny czytelniczo, choć bardziej wymagającego odbiorcę z pewnością odstręczy stereotypowość wize-

runku postaci, inspirowanych tyleż ikonami pop-kultury (agent, milioner, femme fatale), co uproszczoną recepcją fizjonomiki. Do wad należy też brak zróżnicowania językowego postaci; trudno też uwierzyć, by w globalny spisek nie zostały wplątane (choćby nieświadomie) osoby z niższych sfer społecznych, pojawiające sie w powieści jedynie jako tło dla przygód bohaterów reprezentujących high-life (tak jak dzieje się to w „Modzie na sukces”, lub romansach „Harlequin”).

Text: Adam Mazurkiewicz

MICHAEL CRICHTON - Korporacja strachu (State of

„Korporacja strachu” to jednak z założenia technothriller zaangażowany społecznie i czynnik akcji jest w nim nadrzędny wobec pogłębienia wizerunków psychologicznych postaci, czego oczekiwalibyśmy po dreszczowcu (psychiczna przemiana Petera Evansa to raczej nieintencjonalna parodia ewolucji postaci, niż oddanie go zgodnie z prawidłami psychologii rozwojowej, czego moglibyśmy oczekiwać po prozie Crichtona, mającego przecież ambicje naukowe,). W tej też roli – jako czytadła, poruszającego modną medialnie problematykę świadomości ekologicznej – „Korporacja strachu” sprawdza się z naddatkiem. Usatysfakcjonowany jednakże będzie przede wszystkim odbiorca poszukujący łatwej rozrywki markującej troskę o żywotne problemy współczesnego świata. Powieść Crichtona wskaże mu jednak również pozycje bibliograficzne pozwalające na orientację w problematyce niebezpieczeństw wynikających z upolitycznienia nauki, oraz – przyznajmy – solidną dawkę popularnonaukowej wiedzy na temat globalnego ocieplenia.

35


TUCKER AND DALE VS EVIL PORĄBANI Kanada, USA 2010 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Eli Craig Obsada: Alan Tudyk Tyler Labine Katrina Bowden Jesse Moss

X X X X

Text: Bartłomiej Paszylk

X

Zaczyna się niczym kolejna odsłona „Drogi bez powrotu”: oto wesoła i piękna gromada młodzieży wybiera się na wycieczkę „w dzicz”. Spragnieni przygody podróżnicy spodziewają się, że spędzenie odrobiny czasu nieopodal położonego na odludziu i otoczonego przez ponury las jeziora pomoże im się chwilowo oderwać od cywilizacji, zapewni im zdrowy zastrzyk adrenaliny oraz odpowiednią atmosferę, aby poopowiadać sobie przy ognisku parę strasznych historii. Pech naszych młodych i urodziwych bohaterów polega na tym, że tuż obok nich swój wolny czas spędza dwóch „przerażających wiecholi” – chudy, przemądrzały Tucker (Alan Tudyk) i postawny, brodaty Dale (Tyler Labine). W rzeczywistości i Tucker

i Dale to łagodne poczciwiny, ale przybysze z miasta tak mocno wmawiają sobie, że ich sąsiedzi to świry i zboczeńcy, że każdy ich ruch interpretują jako zamach na swe życie. A potem trzeba już tylko paru zbiegów okoliczności, aby młodzi sami zaczęli ładować się w tarapaty – a to uciekając w panice nabiją się na jakąś gałąź, a to rzucą się na szczupaka do olbrzymiej rozdrabniarki obsługiwanej przez Tuckera… Krótko mówiąc: nie trzeba długo czekać, aby na dobre rozgorzała prawdziwie krwawa wojna pomiędzy przerażonymi mieszczuchami, a Bogu

Horrory opowiadające o grupce młodzieży zapuszczającej się w las, a następnie z wdziękiem mordowanej przez psychopatycznych lokalsów od dawna prosiły się o jakąś uczciwą parodię. I można się tylko cieszyć, że kiedy już się jej doczekaliśmy, nie okazała się ona zlepkiem mniej lub bardziej śmiesznych gagów, ale pełnokrwistym dziełem opowiadającym spójną historię i jakby przy okazji celnie uderzającym w co delikatniejsze miejsca tej jakże twardzielskiej odmiany kina grozy.

36


rzenie z jego perspektywy, skupiając się na obawach biedaka, żeby w miarę inteligentnie wypaść, a później zdajemy sobie sprawę z tego, że w oczach dziewczyny Dale to gruby, ograniczony mruk – do tego próbujący prowadzić niby-konwersację z gigantyczną kosą w dłoni! Jeśli cokolwiek w tej bardzo udanej komedii grozy rozczarowuje, to wyłącznie finał – owszem, zawierający jedno udane ducha winnymi facetami, który chcieli so- zaskoczenie, ale poprowadzony już nieco zbyt serio, trochę na siłę próbujący dodać bie tylko w spokoju połowić ryby. całości napięcia. Pomimo całkiem niezłych efektów zastosowanych w licznych scenach okaleczania i śmierci, „Porąbani” nie są filmem nastawionym na przerażanie widza. Scenerię „leśnego horroru” wykorzystuje się tutaj nie po to, aby oczarować nas mroczną atmosferą, ale aby uzmysłowić nam, że lęk, jaki mogliśmy odczuwać podczas podobnych, ale zrealizowanych na serio filmów grozy, wynikał w znacznej części z naszych uprzedzeń i myślenia stereotypami. Bo przecież kiedy oglądając „Porąbanych” po raz pierwszy widzimy Tuckera i Dale’a, też momentalnie wyobrażamy sobie niewiadomo jak długą serię zbrodniczych czynów, których ta dwójka musiała się do tej pory dopuścić. Świetnie rozegrano tu późniejszą scenę, w której nieśmiały Dale’a próbuje zagadać na stacji benzynowej do jednej z przyjezdnych dziewcząt – najpierw obserwujemy zda-

37


Tymoteusz Raffinetti : Koszmarnie zabawny film! „Porąbani” to idealne połączenie komedii z horrorem - naprawdę nie pamiętam kiedy ostatnio się tak dobrze bawiłem. Dodatkowy plus za liczne odwołania do klasyki.

Wojciech Jan Pawlik: Czekałem na ten film od jakiegoś czasu i niestety muszę przyznać ze smutkiem, nie spełnił moich oczekiwań. Jest niezły... ale jakoś nie bardzo do mnie trafił. Dużo lepiej bawiłem się oglądając ostatnio niskobudżetową „Chilleramę”.


--------------------------------------

Ocena: 4/6

Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Renata Kopczewska Ilość stron: 399

Amy Rewing swoim życiowym celem uczyniła pomoc psom rasy golden retriver. Dla ratowania z opresji kolejnego z nich nie waha się przed wykupieniem go z rąk sadystycznego ojca rodziny, pomagając jednocześnie uwolnić się odeń maltretowanej żonie i dzieciom. Tym razem jednak uratowany pies jest wyjątkowy i nie wszystkie zdarzenia, których bohaterowie „Mrocznego popołudnia” stają się świadkami bądź uczestnikami, można wytłumaczyć w racjonalny sposób. Amy przekona się więc, że uratowany pies okaże się pomocny w konfrontacji z parą psychopatycznych morderców i podpalaczy oraz z pracującym dla nich płatnym zabójcą. Pozwoli też uwolnić się bohaterce od traumy przeszłości związanej z życiem w „toksycznym związku” i śmiercią dziecka. Pierwszym problemem, z którym musi uporać się czytelnik powieści Koontza jest kwestia, na ile „Mroczne popołudnie” stanowi refleks wcześniejszego utworu – „Wielkiego małego życia. Wspomnienia o radosnym psie”. Do poszukiwań paralel między tymi utworami uprawnia nie tylko ogólnie pojęty temat „psiego życia”, lecz i bardziej szczegółowe związki: bohaterami obu powieści są psy rasy golden retriever zajmujące w życiu obu bohaterów centralne miejsce. Oczywiście nie należy zapominać, że „Wielkie małe życie...” to zbeletryzowana autobiografia Koontza, podczas gdy „Mroczne popołudnie” jest opowieścią w pełni fikcyjną. Toteż trudno poszukiwać wspólnego klucza interpretacyjnego dla obu utworów; innymi słowy: Amy nie jest alter ego Koontza, choć zapewne można

byłoby doszukiwać się w kreacji tej postaci punktów zbieżnych ze stosunkiem Koontza do Trixie. Więź ta jest jednak przede wszystkim wyrazem realizmu psychologicznego, charakterystycznego dla pisarstwa Koontza.

Text: Adam Mazurkiewicz

DEAN KOONTZ - Mroczne popołudnie (The Darkest Evening of the Year)

Tym jednak, co zwraca uwagę w omawianej powieści, jest odejście od ukazywania ekstrawaganckich wynaturzeń (np. bohater „Złego miejsca” był zrodzony przez hermafrodytę, będącą dlań jednocześnie matką i ojcem) na rzecz pogłębienia portretu psychologicznego; toteż w „Mrocznym popołudniu” dreszcz przerażenia towarzyszący poczynaniom Moongirl i Harrowa, wynika nie tyle z ich degeneracji, ile z powszechności zła, które czynią: znęcanie się nad upośledzonym umysłowo dzieckiem przeraża nie dlatego, że jest okrutne, lecz banalnie powszechne. Podobnie jak w prozie Jacka Ketchuma (zwłaszcza w „Dziewczynie z sąsiedztwa”), podczas lektury powieści Koontza trudno oprzeć się wrażeniu, że największe zło wypływa z mroków ludzkiej duszy i jest ono na tyle wyraziste, że nie potrzebuje potwierdzenia własnej realności. Przeciwnie dobro: nawet jeśli zwycięża, to czytelnik zostaje pozostawiony w przekonaniu, iż triumf ten nie może obyć się bez ingerencji sił nadprzyrodzonych. „Mroczne popołudnie” to powieść akcentująca paradoks świata: dobro wprawdzie może zwyciężyć, lecz jest ono nieustannie zagrożone ze strony sił zła. Prawidłowość tę obrazuje oryginalny tytuł, z którego – ze szkodą dla utworu – zrezygnowała tłumaczka: „Najciemniejszy wieczór roku”.

39


W związku z dużym zainteresowaniem konkursem „Horror w shortach. Konkurs na krótki metraż” i prośbami ze strony twórców już dziś przedłużamy termin nadsyłania prac do 8 stycznia 2012. Decyduje oczywiście data stempla pocztowego. W związku z tym przesunięciem, ogłoszenie zwycięzcy nastąpi 20 stycznia 2012. „Horror w shortach. Konkurs na krótki metraż” to szansa dla filmowców, artystów ale również amatorów na zaistnienie w polskich kinach. Wystarczy nakręcić maksymalnie 10 minutowy film grozy, horror, thriller lub odnieść się w kreatywny sposób do wspomnianych gatunków i przesłać gotową pracę na adres: Spectator Marek Poznerowicz, ul. Popiełuszki 17 b m 22, 01-595 Warszawa. Technika dowolna. Liczy się pomysł. Nagrodą główną jest wprowadzenie filmu do kin 10 lutego wraz z niemieckim horrorem o zombie „Rammbock”. Konkurs kierujemy do reżyserów i operatorów szkół filmowych, studentów Akademii Sztuk Pięknych oraz amatorów, ludzi zafascynowanych kinem, wykorzystujących kamery w telefonach komórkowych i aparatach fotograficznych. Forma jest dowolna: animacja, film kukiełkowy czy też krótka fabuła. Po udziale w Festiwalu Filmów i Sztuki „Dwa Brzegi” w Kazimierzu Dolnym i Janowcu widzimy, że kreatywność młodych polskich filmowców jest niezwykle wysoka. Wiemy również, że krótkie formy są naturalną drogą twórczą przyszłych reżyserów i operatorów. Chcemy dać im szansę na pokazanie się szerszej publiczności, a co za tym idzie możliwości zaistnienia w środowisku. Zwycięski krótki metraż będzie miał swoją premierę kinową 10 lutego wraz z filmem „Rammbock”. Jest to niemiecki film o zombie, stworzony przez młodych artystów niemieckich.


[ Ramsey Campbell - Najpierw zadzwoń ]

Ramsey Campbell Najpierw zadzwoń (Call First) Tłumaczenie: Kamil Skolimowski

To właściwie portierzy sprawili, że Ned postanowił poznać szczegóły na temat tajemniczych telefonów do domu starszego pana. Fakt, już wcześniej chciał wiedzieć, kto odbiera te połączenia. Od początku czuł, że ma do tego prawo. Cała historia zaczęła się parę miesięcy temu. Siedział na swoim stanowisku w bibliotece przy drzwiach wejściowych, bacząc, czy żaden z czytelników nie wszedł na teren wypożyczalni z jakąś torbą. W pewnym momencie zauważył, jak jeden z bibliotekarzy prowadzi w jego stronę starca. Kiedy obaj podeszli do biurka Neda, ten usłyszał: „Użycz swojego telefonu temu panu”. Taka sytuacja zdarzała się potem nagminnie. Starzec pojawiał się tam znikąd i ot tak pozwalano mu telefonować. Nedowi niezbyt to odpowiadało, jednak starzec miał specjalne względy, gdyż swoją ogromną wiedzą o książkach bardzo imponował głównemu bibliotekarzowi. Sęk w tym, że inni bywalcy biblioteki nie mogli korzystać z aparatu przy biurku Neda, nawet jemu samemu zabroniono wykonywać połączenia poza teren budynku. Żeby jeszcze te telefoniczne rozmowy starca były ciekawe. Ned nie miałby wtedy nic przeciwko małemu podsłuchiwaniu. Jednak jedyne słowa, jakie starszy pan zawsze kierował do słuchawki, brzmiały: „Jadę do domu”. Chwilę potem ulatniał się w pośpiechu. Neda zastanawiał beznamiętny ton głosu starca. Swój oszczędny w słowach komunikat wygłaszał jakby z przymusu, nie z własnej woli. Ned przypomniał sobie, że w podobnym tonie rozmawiali w kościele i często także w domu jego rodzice. Czy starzec również mówił do kogoś bliskiego? Może do żony? Na jego palcu błyszczała ślubna obrączka. Jednak czemu staruszek miałby dzwonić do żony i uprzedzać ją o swoim powrocie, skoro bibliotekę opuszczał zawsze o tej samej porze?

41


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Było coś jeszcze. To spojrzenie. Starzec zawsze patrzył na Neda w specyficzny sposób. „Nie liczysz się, niczego nie rozumiesz” – wyczytywał Ned z jego oczu. Znał to spojrzenie. Z podobną mieszanką pobłażliwości i obojętności patrzyli na niego inni portierzy.

Nadszedł dzień, kiedy ciekawość Neda zwyciężyła. Zaintrygowany telefonami i poirytowany wymownymi protekcjonalnymi spojrzeniami, Ned zdecydował się działać. Zamienił się na stanowiska z innym portierem, by móc szczegółowo zbadać sprawę. Na czas dzwonienia przeszedł do centralki telefonicznej, tam bez problemu mógł podsłuchać, do kogo dzwoni i mówi starzec. Dziewczyna pracująca w centralce nasłuchiwała razem z nim. Usłyszeli sygnał dzwoniącego telefonu. Potem charakterystyczne kliknięcie oznaczające odebranie połączenia i... to wszystko. Nic oprócz ledwie słyszalnego oddechu starca. „Jak myślisz, kto to?”, zapytała dziewczyna z centralki. Ned wzruszył ramionami, udał obojętność, nie chcąc się zbłaźnić. Opuścił centralkę. Tego już było za wiele. Postanowił, że po prostu podejrzy numer, jaki wybiera starzec, i sam zadzwoni do jego domu. Tak też uczynił. Kiedy wybrał ostatnią cyfrę numeru do domu starszego pana i usłyszał sygnał oczekiwania, poczuł, jak krew zaczyna mu mocniej pulsować. Tętno Neda zdecydowanie przyspieszyło, w przeciwieństwie do jakby złośliwie przedłużającego się sygnału połączenia. Poczuł na plecach dreszcze, kiedy usłyszał, jak ktoś gwałtownie podnosi słuchawkę. Ned wstrzymał oddech, ale jedyne, co usłyszał, to naznaczony stresem szum w uszach. „Halo?”, rzucił niewyraźnie do słuchawki. Cisza. Przełknął ślinę i powtórzył, tym razem głośniej. Po chwili przyszło mu na myśl, że może ma do czynienia z automatyczną sekretarką. Taką jak na filmach. Może po prostu mówił do szarej i bezpłciowej metalicznej maszyny? Poczuł się głupio i odłożył słuchawkę. Dopiero po powrocie do domu, we własnym łóżku zaczął się zastanawiać, jaki sens miałoby mówienie „Jadę do domu” automatycznej sekretarce. Ned postanowił podzielić się tą dziwaczną sprawą z innymi portierami. W dzień po bezowocnej próbie zadzwonienia do domu starca opowiedział o tajemniczych telefonach kolegom z pracy.

42


[ Ramsey Campbell - Najpierw zadzwoń ]

„Ten staruch jest jakiś dziwny”, rzucił do pochłaniających swój lunch w barze portierów, jednak ci nie wydawali się specjalnie zaciekawieni starszym jegomościem. Zaczęli nawet żartować z całej tej historii. Ned postanowił rozniecić iskrę zainteresowania w inny sposób. „On czyta jakieś dziwne książki, o wiedźmach i magii, ale wiecie – o takich prawdziwych”. Taa... Powiedz nam coś, czego nie wiemy!” odparł na to któryś z portierów i cała próba zainteresowania kolegów spełzła na niczym. Uwaga Neda rozproszyła się, a na jego twarz wstąpił lekki uśmiech zawstydzenia. Znów było tak jak zawsze: portierzy patrzyli na niego pobłażliwie, a on sam zaczął bezwiednie kiwać głową jak małe zganione dziecko, któremu tłumaczy się, że wygaduje głupoty. W głębi duszy jednak Ned obiecał sobie, że jeszcze im pokaże. Że pójdzie do tego domu i zobaczy, co tam się kroi. Weźmie stamtąd jakiś przedmiot na dowód, że naprawdę odwiedził dom starca. Wtedy go wysłuchają. Następnego dnia udał się pod adres, który uprzednio spisał z karty bibliotecznej starszego mężczyzny. Już na miejscu stracił całą swoją pewność siebie, miał ochotę czmychnąć stamtąd jak najszybciej. Dom, który odnalazł, był ogromny, budził grozę. Zamurowane ślepia okien pozostałych budowli łypały groźnie na Neda. Gdzieniegdzie z błotnistego podłoża wyrastały resztki fundamentów niczym nadpsute zęby. Budynki na ponurej ulicy, na którą trafił Ned, ułożone były obok siebie na kształt pokracznego półksiężyca. Ned starał się nie zwracać uwagi na nieforemne groźne bryły i skupić się tylko na tym jednym domu. Podszedł do frontowego okna, nachylił się i zajrzał do środka. Przebijając się przez brudne smugi na szybie, dostrzegł panele podłogowe. To samo, kiedy zajrzał przez boczne okno. Nic nadzwyczajnego. Mimo że zaledwie dziesięć minut wcześniej Ned widział starca siedzącego wśród książek w bibliotece, bał się, że zostanie tu przyłapany. Ale przecież starszy pan nie zdążyłby pojawić się tu przed nim. Piechotą nie zdołałby dotrzeć na miejsce tak szybko, a i złapanie autobusu było wykluczone. Nie dojeżdżała tu żadna linia. Tak rozmyślając, Ned dotarł na tyły domu i zajrzał przez okno prosto do kuchni. Nic specjalnego: kilka talerzy w zlewie, parę puszek z jedzeniem, stara kuchenka pod ścianą. I ani żywej duszy. Zastanawiając się, co dalej począć, Ned wrócił do frontowych drzwi. Może po prostu zapuka? Chwycił rączkę umocowanej na drzwiach kołatki, a w myślach zaczął układać sobie to, co powie.

43


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Wtedy niespodziewanie drzwi otworzyły się. Ned zajrzał do środka. Nikogo nie dostrzegł. Wiedział, że musi podjąć szybką decyzję, czy wchodzić dalej czy też dać sobie spokój. Jego przerwa obiadowa miała wkrótce dobiec końca. Długi i ciemny przedpokój prowadził prosto do kuchni . Ned przypomniał sobie, jak w dzieciństwie penetrował wraz z kolegami podobne stare domy. Jeden podpuszczał drugiego, żeby wejść na górę po skrzypiących schodach. Dom, który obserwował teraz, wydawał się być równie pusty co te plądrowane w dzieciństwie. Uznawszy, że tymczasowo jest tutaj sam, Ned zdecydował się wejść do środka. Zamknął za sobą drzwi, żeby w razie czego usłyszeć, jak wraca starzec albo ktoś, kto z nim tutaj mieszka. Po prawej stronie znajdował się pokój z gołymi panelami podłogowymi, który Ned widział już wcześniej, zaglądając przez okno. Tuż po lewej przy schodach i szafce z telefonem mężczyzna zobaczył kolejny pusty pokój. Postanowił spenetrować najpierw górne partie domu. Zakradł się po stopniach. Deski zaskrzypiały cicho. Ned poczuł, jak stopnie uginają się pod jego ciężarem. Być może dawno nikt o wadze Neda nie szedł tymi schodami. Mężczyźnie ciężko się oddychało, czuł, jak kurz osiada mu na gardle. Dotarł na piętro. Schody prowadziły dalej aż do zamkniętych drzwi wejścia na strych, jednak Neda interesowały na razie tylko pomieszczenia w górnej części domu.

Ostrożnie uchylił drzwi od dwóch kolejnych pokoi. Nie znalazł tam jednak nic oprócz tańczących tumanów kurzu. Ned zauważył, że podłoga przed wejściem do trzeciego pomieszczenia jest czystsza, jakby drzwi od tego pokoju były często otwierane. Sięgnął do klamki i uchylił drzwi, uważając, żeby ich dolna krawędź nie porysowała podłogi. Wszedł do środka. To, co zobaczył, nieco go zdezorientowało. W pokoju znajdowało się łóżko dla jednej osoby przykryte nieświeżymi i wymiętymi prześcieradłami. Ned dostrzegł także kilka stolików, czarnych świec i półeczki zapełnione kartonowymi pudełkami. Pod ścianami piętrzyły się stosy starych, podniszczonych książek. Jedna leżała też na stoliku, skąpana w smużce światła sączącego się przez okiennice. Ned podszedł i sięgnął po książkę. Otworzył ją i dokonał dziwacznego odkrycia. Postrzępione płaty okładki skrywały pośród innych kartek stronicę wyrwaną z Biblii.

44


[ Ramsey Campbell - Najpierw zadzwoń ]

Ned przeczytał tekst na niej zawarty i zdał sobie sprawę, że jest to przypowieść o Łazarzu. Brzeg kartki szpeciły dziwne bazgroły przypominające litery. Na dole zaś Ned odczytał: „s. 491”. Tknięty przeczuciem, przewertował kartki oryginalnej książki i odszukał tę stronę. Odnalazł na niej posępny rysunek zwłok siedzących we własnej trumnie. Tekst, jaki otaczał ów szkic i wypełniał całą książkę, był zapisany w języku łacińskim. Ned pomyślał, że któryś z bibliotekarzy mógłby mu przyjść z pomocą w tłumaczeniu. Przypomniał sobie też, że miał zabrać z domu starca jakiś dowód świadczący, że rzeczywiście tu był. Pospiesznie wcisnął do kieszeni kartkę z Biblii. Przemknął po schodach na dół. Kiedy dotarł do przedpokoju, zorientował się, że wciąż nie wie nic o osobie, która mieszkała tu ze starcem i odbierała telefony od niego. Może oboje żyli w tylnej części domu? Może należałoby poszukać w kuchni jakichś wyraźnych śladów zamieszkania? Idąc szybkim krokiem przez długi przedpokój, mężczyzna zwrócił uwagę na ściany korytarza oszpecone zwisającymi strzępkami porwanej tapety. Stanął u drzwi do kuchni, kiedy uświadomił sobie, że coś jest nie tak. Drzwi prowadzące na strych były otwarte, kiedy wyszedł z zakurzonej sypialni na górze. Odruchowo obejrzał się za siebie i ujrzał kobietę. Oddalała się od niego na drugi koniec przedpokoju. Ned szybko znalazł się w kuchni, za drzwiami. Zdjęła go trwoga, gdy dostrzegł tylne wejście zabite przeżartymi rdzą gwoździami. Tędy się nie wydostanie. Ned szybko opanował narastającą panikę. Przecież to tylko kobieta, co takiego mogłaby mu zrobić? Lekko uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz przez małą szparę. Pusto. Ned mimo wszystko bał się, że kobieta pojawi się nagle gdzieś pomiędzy frontowymi drzwiami a schodami. Z łomoczącym sercem opuścił kuchnię i wśliznął się do bocznego pokoju mniej więcej w połowie korytarza. Czuł, jak narasta w nim brawura, rodzaj jakiejś głupiej odwagi. Nie zagrzał na długo miejsca w bocznym pokoju, szybko postanowił wyjść z powrotem na korytarz. Uchylił drzwi i cofnął się nerwowo. Mignęła mu przed oczami dłoń przechodzącej korytarzem kobiety. Szła od strony kuchni, musiała tam być sekundę temu. Ned zupełnie się tego nie spodziewał. Zdążył dostrzec drapieżnie powykrzywiane palce w kolorze brudnego różu. Dłoń była zaniedbana, każdy palec, oprócz serdecznego, wieńczył spękany, długi paznokieć. Ned zarejestrował też skromną obrączkę ślubną.

45


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Kobieta najwyraźniej wciąż nie zauważyła obecności intruza w domu. Po chwili Ned usłyszał jej kroki na schodach. Poruszała się na tyle cicho, że wydawała się spacerować boso. Kiedy kroki kobiety ucichły, Ned wymknął się na korytarz. Drzwi od bocznego pokoju cicho za nim zaskrzypiały. Ostrożnie je domknął i ruszył szybko w stronę wyjścia. Stanął jak wryty, kiedy drogę przeciął mu cień kobiety spełzający wolno ze schodów na korytarz. Wracała. Spanikowany Ned zaczął cofać się w stronę kuchni. Zdał sobie sprawę, że to gra. Kobieta bawiła się z nim. Wiedziała, że jest w domu. Kiedy po raz kolejny skrył się w kuchni, gniew powrócił. Ta chuda starucha odziana w jakąś białą suknię na pewno nie będzie w stanie go zatrzymać, co najwyżej zacznie krzyczeć na jego widok. Ned wiedział, że musi się ulotnić z tego domu jak najszybciej, tym bardziej że lada chwila spóźni się do pracy. Jak burza wypadł z kuchni na korytarz i pewnym siebie krokiem ruszył w stronę głównych drzwi. Widok kobiety stojącej w przedpokoju i trzymającej słuchawkę telefonu sprawił, że Ned stracił rezon. Zatrzymał się. Może ona dzwoniła na policję? Ale przecież Ned niczego takiego nie zrobił, a tę zmiętą kartkę z Biblii mógłby bez problemu oddać. Jednak ku zaskoczeniu mężczyzny kobieta po prostu odłożyła słuchawkę na bok, obok aparatu. Czyżby chciała się upewnić, że starzec nie będzie mógł się dodzwonić? Kobieta wyprostowała się, odwróciła w stronę schodów i chwyciła poręczy. Do uszu zdezorientowanego Neda dobiegło głośne skrzypnięcie starego drewna. Mężczyzna zastanawiał się gorączkowo, co dalej robić. Wtedy kobieta odwróciła ku niemu swoją twarz. A właściwie kości twarzy. Upiorna postać ruszyła prosto na niego, rozpościerając ramiona i orając pazurami płaty tapety na ścianach. Przerażony Ned widział już tylko jej wytrzeszczone i nadgniłe gałki oczne. Jego myśli rozbiegły się jak oszalałe. Wiedział, że też powinien uciekać. Stał jednak jak wryty. Zjawa upewniła się, że starzec nie będzie mógł zadzwonić i jej przeszkodzić. Bo jego telefony miały określony cel. Słowa „Jadę do domu” były czymś na kształt wyłącznika alarmu przeciwwłamaniowego.

Wewnątrz numeru także recenzja powieści „Zły wpływ” (Replika 2011) autorstwa Ramseya Campbella oraz wywiad z autorem.

46


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Tomasz Wilusz Ilość stron: 857

Wszyscy zgodzimy się, że tacie o tym jak Jake spotyka w historii świata zdarzają się w Derry bohaterów powieści „momenty przełomowe”. Historia „To” – znani z niej Bev i Richie staje na rozstaju dróg – i kto wie, będą się stale przewijać na karjak wyglądałaby teraźniejszość, tach „Dallas ‘63”. No i kto nie gdyby coś stało się inaczej. chciałby się dowiedzieć czegoś W Stanach takim momentem więcej na temat miasta dobył zamach na JFK w Dallas tkniętego przez prawdziwe Zło? 22 listopada 1963 roku. To wteW każdym razie, wkrótce okady zakończyły się „złote lata” tego kraju. zuje się, że przeszłość faktycznie da się A gdyby można było cofnąć się w czasie zmienić i Jake po raz kolejny wyrusza i temu zamachowi zapobiec? w podróż przez portal by przez pięć lat przygotować się do zatrzymania Lee Oswalda Na to pytanie stara się odpowiedzieć Ste- przed zabiciem Kennedy’ego. phen King w książce „Dallas ‘63”. Z tym, że autor nie skupia się na tym jak potoczyłaby się historia lecz na bohaterze swojej opo- „Dallas ‘63” to kolejna, obszerna i dobra wieści, uwikłanym w niezwykłe zdarzenia. powieść Stephena Kinga. Nie ma tu co Mamy tu więc zwykłego nauczyciela – Ja- prawda nic z horroru, za to jest to bardzo ke’a Eppinga; to samotny, normalny facet osobista i nostalgiczna wyprawa do złotych po ciężkim rozwodzie, całkowicie poświę- lat USA, do rodzącego się rock’and’rolla, cający się pracy. To jemu właściciel pew- do brylantyny na włosach i seansów w kinego baru szybkiej obsługi zdradzi sekret: nie dla zmotoryzowanych. Dużo tutaj histootóż w barze znajduje się… portal do prze- rii, wiele informacji o Lee Oswaldzie. Jest szłości. Przechodząc przez niego człowiek także wątek romantyczny – poprowadzony cofa się do 1958 roku. Po początkowym dość sprawnie i z wyczuciem. Może się wyniedowierzaniu Jake zgadza się na to by dawać, że ta powieść jest przegadana, ale cofnąć się w czasie i zapobiec zamachowi to chyba tylko dlatego, że obecnie człowiek na Kennedy’ego. zbyt szybko żyje i książka mająca ponad 500 stron większości czytelników może Abstrahując od reszty – to chyba najsłab- wydać się zbyt obszerna. Tymczasem sza część powieści – trudno uwierzyć w „Dallas ‘63” można się rozczytać, zazarówno w to, iż nieznajomy w zasadzie nurzyć w atmosferę lat sześćdziesiątych człowiek zdradza Jake’owi ten sekret. No w Stanach Zjednoczonych. Pod tym wzglęi motywacja bohatera też nie do końca prze- dem ta powieść jest mistrzowska. Jednokonuje... Wracając do fabuły – Jake chce cześnie akcja jest na tyle frapująca i wciąsprawdzić czy rzeczywiście da się zmienić gająca, że trudno się od lektury oderwać. przeszłość. W tym celu cofa się do 1958 roku aby zapobiec pewnej tragedii która Polecam więc nowego Kinga, te zapiski wydarzyła się w małym miasteczku Derry. z czasu, którego już nie ma. A czy uda się Jeśli znacie dotychczasową twórczość Kin- zmienić przyszłość i co z tego wyniknie? Cóż, ga to zapewne z przyjemnością przeczy- przekonajcie się sami czytając „Dallas ‘63”…

Text: Bogdan Ruszkowski

STEPHEN KING - Dallas '63 (ll/22/63)

47


NAJWIĘKSZE DZIEŁO ANDREASA

Text: Bogdan Ruszkowski

Dziś będzie trochę nietypowo bowiem nie przedstawię sylwetki twórcy lecz jego największe dzieło. W tym wypadku bohater po prostu przerósł twórcę. No, może „przerósł” to duże słowo, jednak przedstawiając serię komiksową „Rork” mogę również opowiedzieć historię tworzącego ją artysty – a przy okazji pokazać jak zmienia się wraz z upływem czasu sposób, w jaki tworzy. Andreas - a w zasadzie Andreas Martens - bo tak nazywa się ten artysta - to z pochodzenia Niemiec, na stałe mieszkający we Francji. Urodził się w 1951 roku. Swoje umiejętności doskonalił na Akademii Sztuk Pięknych w Dusseldorffie, potem w Brukseli - w Akademii Św. Łukasza. Ostatecznie porzucił tę uczelnie z powodu, jak sam mówi, „zbyt dużego nacisku na filozofię i literaturę”. Zaczął studia w Akademii Sain Gilles, gdzie poznał Eddiego Paape, z którym wspólnie stworzył postać Udolfo. Dzięki komiksom z przygodami UdolfoAndreas znalazł pracę w słynnym magazynie komiksowym „TinTin”. Było to w 1978 roku. W tym też roku narodził się „Rork”. Przez trzy lata Andreas rysował kilkustronicowe historie, niezwiązane ze sobą

tematycznie. Głównym ich bohaterem był tajemniczy mężczyzna o długich białych włosach. Stawiał on czoła różnym zagrożeniom i z historii na historię coraz więcej dowiadywaliśmy się o nim samym. Akcja komiksu toczyła się na przełomie XIX i XX wieku gdzieś w Stanach (później Nowy Jork stanie się swoistym fetyszem Andreasa). Wraz z poznawaniem historii rodziło się coraz więcej pytań...


Aż w końcu wydano dwa albumy zawierające historie drukowane w „TinTinie” i kilka zupełnie nowych. „Fragmenty” i „Przejścia” - bo takie tytuły miały albumy - stały się od razu wielkim hitem na rynku wydawniczym. Tajemniczość, świetna kreska i pasjonujący scenariusz od razu stały się znakiem rozpoznawczym serii. Andreas rozpoczął pracę nad innym projektem związanym z Rorkiem - miały to być krótkie historie o wędrówkach Rorka między światami... Projekt ten pozostał niedokończony - jedynie opowieść „Zapomniani” jest obecnie dostępna dla czytelników (wraz z jednym z albumów). Powodem przerwania pracy był fakt, iż Wydawnictwo Lombard - naj-

większy francuski wydawca komiksów zaproponował Andreasowi wydanie kolejnych przygód Rorka. Ukazało się pięć albumów. Tutaj ciekawostka - albumy były potraktowane jako oddzielna całość i numerowane od 1 do 5 - do dziś sprawia to problem wydawcom i komiksy Andreasa nie mają numeracji. Te pięć nowych albumów to zamknięta całość i od razu widać różnice w sposobie ich rysowania. O ile pierwsze dwa

49


to krótkie, zamknięte historie - dopiero od pewnego momentu łączące się w całość - to pięć następnych jest prawdziwymi fajerwerkami, zarówno pod względem scenariusza jak i rysunku. To trochę tak, jakby świetnym twórcom tanich, niezależnych produkcji filmowych dać budżet i możliwości hollywoodzkiego kina. Pięć albumów jest ściśle związanych z dwoma pierwszymi - a całość stanowi zapierającą dech w piersiach opowieść godną Lovecrafta. Nie bez powodu przywołuję tutaj nazwisko H.P. Lovecrafta. Bowiem „Rork” jak żywo przypomina najlepsze dzieła słynnego twórcy horroru. Tutaj też mamy prastare cywilizacje żyjące w morzu, nawiedzone domy, przybyszów z kosmosu i tajemniczą siłę, która chce zniszczyć planetę. Mamy też wędrówki między wymiarami, trochę kryminału i całe mnóstwo grozy. Wszystko to podkreślone znakomitą kreską, pełną mistycyzmu, dynamiki. Komiks

50

ma znakomity scenariusz - poboczne wątki, zdawać by się mogło mało ważne, i te główne - splatają się w siódmym tomie, który jest po prostu mistrzostwem świata. Ta prawdziwie epicka powieść ma zaskakujący finał i po lekturze długo nie można pozbierać szczęki z podłogi. Ciekawym jest także to, iż w świecie Rorka powstała jeszcze jedna opowieść. „Capricorn” - bo o nim mowa - to komiksowy cykl ściśle związany z Rorkiem. Można powiedzieć, że te dwie serie się uzupełniają - ci sami bohaterowie występują i w pierwszej i w drugiej. Takie rozbudowanie uniwersum Andreasa tylko wyszło mu na dobre - mógł więcej pomysłów i opowieści zrealizować, stale poprawiając swoją kreskę, pokazując nam coraz lepiej dopracowany świat. Zarówno seria „Rork” jak i „Capricorn” ukazała się w Polsce za sprawą wydawnictwa Egmont. Ładnie wydane albumy na pewno ucieszą każdego fana komiksu czy do-


brych opowieści. Gwoli ścisłości - pierw- - lubi wracać do starych prac. Więc może sze dwa albumy – „Fragmenty” i „Przej- ostatni album o Rorku nie był ostatnim? ścia” ukazały się pierwotnie w magazynie Kto wie... „Fantastyka Komiks” - jednak jakość wydania, kolory - wołały o pomstę do nieba. Spis komiksów które składają się na I na tym dziś zakończę swoją opowieść. cykl: Mam nadzieję, że choć trochę zachęciłem Was do poznania tego niezwykłego Rork - 1 - Fragmenty komiksu. Zapewniam, że warto. Serie Rork - 2 - Przejścia takie jak „Rork” to kamienie milowe w hiRork - 3 - Cmentarzysko katedr storii powieści graficznej i argument przeRork - 4 - Gwiezdne światło mawiający za tym, że komiksy jednak Rork - 5 - Koziorożec warto czytać... A Andreas na pewno nas Rork - 6 - Zejście jeszcze nieraz zaskoczy. Jak sam mówi Rork - 7 - Powrót

51



-------------------------------------- Ocena: 5/6

Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Andrzej Szulc Ilość stron: 4l6

28 lipiec był w miasteczku Byram Hills sądnym dniem. Tego dnia dwie minuty po starcie z lotniska rozbił się Airbus 300. Dwieście dwanaście osób nie miało żadnych szans na przeżycie. Ten dzień był także sądnym dniem dla Nicka Quinna. Nick usłyszał strzał przed domem, a kiedy wybiegł na ulicę zobaczył swoją żonę, Julię, martwą. Policja nie ma żadnych wątpliwości – to Nick ją zabił. Świadczy o tym chociażby niezwykle rzadki model colta pacemakera, z którego zastrzelono kobietę, a na którym były odciski Nicka. Ślady prochu również świadczą przeciwko mężczyźnie... Zdaje się, że sytuacja jest bez wyjścia. Tylko sam podejrzany wie, że jest niewinny. On oraz mężczyzna, który zjawia się na posterunku i podaje się za adwokata. Wręcza on zdumionemu Nickowi złoty staroświecki zegarek i zapieczętowany list. Mówi także coś, co zdaje się być bredzeniem szaleńca. „Możesz ocalić Julię”. Tylko jak zapobiec morderstwu które się już wydarzyło? Sprawa się wyjaśnia już niedługo. Oto zegarek, który Nick otrzymał od nieznajomego sprawia, że nasz bohater cofa się w czasie o dwie godziny. I tak co godzina... Dwa kroki w tył, krok do przodu. Niestety – podróże w czasie rządzą się swoimi prawami i wszystko, co robi Nick w przeszłości wpływa na przyszłość. W tej sytuacji nic nie jest proste. Aby zapobiec morderstwu Nick musi najpierw poznać co było jego przyczyną.

czyna się od 12 rozdziału, a kończy na 1. Myślałem, że taki układ spowoduje chaos i problem z połapaniem się w akcji. Po drugie – sam temat podróży w czasie jest na tyle skomplikowany, że autor łatwo może popełnić błąd. Na szczęście tutaj nic takiego nie miało miejsca. Fabuła jest precyzyjnie skonstruowana. Dzięki tejże precyzji nie ma tutaj miejsca na rażące błędy logiczne. Z przyjemnością czyta się tę powieść – opisy są bardzo plastyczne, intryga zagmatwana ale zrozumiała. Richard Doetsch doskonale wykorzystał możliwości, jakie dawał taki właśnie przebieg akcji. A odkrycie kto i dlaczego podarował Nickowi ów złoty zegarek sprawia czytającemu naprawdę dużą frajdę. Poczynania głównego bohatera śledzi się z autentycznym zainteresowaniem, a nieudane próby zapobiegnięcia zbrodni powodują, że narasta w nas ciekawość jak - jeśli w ogóle - Nickowi uda się ocalić żonę.

Text: Bogdan Ruszkowski

RICHARD DOETSCH - l3 godzina (The l3th Hour)

Doprawdy – dobra to powieść, a dobrych powieści tego typu niewiele pojawia się obecnie na rynku wydawniczym. Jedyne co może budzić lekką irytację podczas czytania to nieskazitelna dobroć, nieskalany charakter głównego bohatera i jego przyjaciół, którzy nawet nie pomyśleli by podróż w czasie wykorzystać na przykład dla wzbogacenia się (chociaż taką możliwość mieli). Ale może to dobrze... warto wierzyć w to, że miłość może pokonać „13 godzina” to dobry thriller. Widać w nim wszelkie mroczne instynkty człowieka. inspiracje „Ściganym”, „Memento” czy „Deja vu”. Kiedy zacząłem czytać tę po- Polecam „13 godzinę” - to dobrze napisana wieść, miałem spore obawy – po pierwsze książka, z ciekawą akcją i świeżym spojrzenietypowa jest konstrukcja książki – za- niem na fenomen podróży w czasie.

53


m) JACK KETCHUM - Królestwo spokoju (Peaceable Kingdo

-------------------------------------- Ocena: 6/6

Text: Adam Mazurkiewicz

Wydawca: Replika 20ll Tłumaczenie: Piotr Pocztarek Ilość stron: 42l

Kobieta wykonująca egzekucję na własnym synu, kat i jego ofiara zamieniający się rolami, kobieta oczekująca wizyty dzieci podczas Halloween – to niektórzy bohaterowie tomu opowiadań Jacka Ketchuma „Królestwo spokoju”. Pisarza tego – znanego polskiemu czytelnikowi z powieści – nie trzeba przedstawiać miłośnikom wysublimowanego czarnego humoru i brutalności naruszającej wiele powszechnie tabuizowanych sfer życia. Prezentowany tom opowieści wprowadza jednakże w konfuzję. „Królestwo spokoju” stanowi bowiem zaskoczenie nie tylko dla tych, którzy z prozą autora „Dziewczyny z sąsiedztwa” stykają się po raz pierwszy, lecz również dla wielbicieli jego mrocznych opowieści. Pierwszych zaskoczy z pewnością brutalność opisanego tu świata, w którym nawet potencjalnie dobre wybory kończą się tragicznie dla protagonistów. To speciffica differentia prozy Ketchuma: zło (pojmowane nie tylko metafizycznie, lecz również jako efekt nikczemności, bezmyślności czy głupoty postaci) jest w niej wszechobecne i przytłacza własną bezalternatywnością. Ujawnia się nawet wówczas, gdy – niczym w „Karabinie” – decyzja matki dyktowana jest dobrem wyższym. Ta wszechobecność mroków wywodzących się z głębin ludzkiej duszy sprawia, iż skłonni jesteśmy traktować z czytelniczą podejrzliwością nawet tytułowy utwór, mimo że sam Ketchum deklaruje w odautorskim wstępie, że jego zamiarem nie było ukazanie spełnienia biblijnych proroctw w sposób prześmiewczy.

54

Z kolei czytelnik znający specyfikę twórczości Ketchuma dostrzeże wprawdzie w krótkich formach narracyjnych główne cechy poetyki jego powieści, lecz zarazem ich skondensowanie sprawia, iż to, co w formie dłuższej stopniowane było dzięki suspensowi i rozbudowie warstwy psychologicznoobyczajowej, w „Królestwie spokoju” zyskuje na dosadności obrazowania. Niemała w tym zasługa tłumacza, potrafiącego oddać niuanse językowe w sposób wzorcowy – uczulony na odcienie znaczeniowe, uniknął pokusy literalnej wierności oryginałowi na rzecz odtworzenia unikalnej atmosfery prozy Ketchuma (na wysokości zadanie nie stanął jednak redaktor, o czym świadczą wpadki na stronach: 41, 56, 124, 288, 406). Decyzja ta była tym słuszniejsza, że opowieści zebrane w „Królestwie spokoju”, podobnie jak wcześniejsze utwory, adresowane są wyłącznie do odbiorcy dojrzałego zarówno wiekiem, jak i doświadczeniem czytelniczym, zdolnego pod pozorami skandalizowania dostrzec wymiar moralny snutych opowieści. Tak bowiem jak Charlesa Bukowskiego bądź Henry’ego Millera, Ketchuma nie interesuje „epatowanie dla epatowania”. Paradoksalnie, jego proza właśnie dzięki ukazywaniu niemoralności (bądź skrzywionej moralności) bohaterów może być odczytywana w kategoriach literackich traktatów moralnych, zaś aksjologia świata przedstawionego podporządkowana jest przekonaniu o potrzebie istnienia „wyższego porządku”. Właściwość ta zbliża opowieści Ketchuma do specyfiki „czarnego kryminału” (i jego kinowego odpowiednika, filmu noir).


Tancerz

---------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Fabryka Słów 2008 Ilość stron: 397

z nakreślonymi na marginesie Pies i klecha – duet znany doskowizerunkami tańczących ludzi. nale polskiej fantastyce. Po raz Wystarczy przyjrzeć się bliżej, pierwszy w zbiorczym wydaniu by stwierdzić, że rozwiązanie pojawił się w roku 2007 - mowa sprawy musi mieć z tym coś o książce „Przeciwko wszystkim”, wspólnego. Bohaterowie uzbrowydanej nakładem Fabryki Słów. jeni w tajemniczy dowód rozpoWcześniej pojedyncze opoczynają śledztwo, gdzie stawką wiadania z tej serii można było będzie nie tylko rozwiązanie ale spotkać głównie w piśmie Science Fiction, Fantasy & Horror. Co się u bohaterów zmie- i ich życie. A wszystko przez romantyków, niło przez ten czas? Odpowiedź znajdziemy a ściślej jednego. Zachciało się panu wielkości, Panie Mickiewicz… w „Tancerzu”. Gwoli przypomnienia: tytułowy pies to oczywiście Zbigniew Enka, gwiazda krakowskiej policji z nieodłącznym szlugiem w ustach, magnes na kobiety. Klecha, Andrzej Gil, teraz już doktor habilitowany, to głos rozsądku w tym związku. Jak wiadomo z części pierwszej, początki współpracy były dla obu panów trudne, ale wystarczyło trochę czasu, by zaczęli działać jak dobrze naoliwiona maszyna. A taka kooperacja jest niezbędna, gdy Krakowem wstrząsają kolejne tajemnicze wydarzenia. Zaczyna się z grubej rury, potem jest tylko lepiej. Policja natrafia na ciało studenta, rozsmarowane na ścianie jednej z hurtowni. Widok nie byle jaki, skoro ksiądz Gil zastanawiał się czy to aby na pewno resztki człowieka. Takich zgonów nie widuje się zbyt często, a wytłumaczyć je racjonalnie jeszcze trudniej. Szczególnie, jeśli na miejscu przestępstwa znajdują się dziwne przedmioty, co wygląda jak pozostałość po jakimś nieznanym rytuale. No bo który morderca zanim rozbabrze ciało ofiary na tapecie rozstawia wszędzie kubki, wypełnione winem, wodą, ziarnem? Na dodatek wśród ogólnego bałaganu leży kartka – pozornie nic nie znaczący bohomaz, tekst

Text: Aleksandra Zielińska

ŁUKASZ ORBITOWSKI, JAROSŁAW URBANIUK - Pies i Klecha.

Powieść pod względem technicznym stoi na najwyższym poziomie, ale to nic nowego, skoro po pióro sięga Orbitowski. Czyta się szybko i przyjemnie, czuć jednak pewien niedosyt, być może to odczucie subiektywne – otóż po tym, do czego przyzwyczaił nas autor ostatnio (a mam na myśli „Nadchodzi” i „Święty Wrocław”) mało tu tego Orbitowskiego w Orbitowskim. Niemniej jednak język powieści jest barwny i chwytliwy. Nareszcie ktoś tak doskonale prowadzi bohaterów, że trudno uwierzyć, że są tylko postaciami literackimi. Kolejny plus to oddanie realiów Krakowa z początku lat 90. Ogólnie rzecz biorąc krajobraz miejski jest tu znakomicie przedstawiony – zarówno Paryż, jak i Istambuł widziane okiem Urbi et Orbi zapadają w pamięć. Podsumowując, „Tancerz” to naprawdę dobra książka i tych, którzy „Przeciwko wszystkim” mają już za sobą nie trzeba przekonywać. Reszta czytelników lepiej niech się z tą pozycją zapozna, warto dla języka Orbitowskiego i wizji Urbaniuka. Być może będziemy mieli okazję doczekać się kolejnej wariacji na temat przygód Psa i Klechy. A kiedy? Kiedy kracze Kraków, kiedy praży się Paryż, jak to mówią.

55


GARDIENS DE L ORDRE W IMIENIU PRAWA Francja 2010 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Nicolas Boukhrief Obsada: Cécile De France Fred Testot Julien Boisselier Nicolas Marié

X X X

Text: Bartłomiej Paszylk

X X

Owymi policjantami są: atrakcyjna, wyraźne zmęczona swoim mało kobiecym fachem Julie (Cécile De France) oraz nieobliczalny Simon (Fred Testot), którego z nie do końca wyjaśnionych powodów przeniesiono niedawno do nowej jednostki. I tak podczas pierwszego wspólnego patrolu Simona z Julie i jej starym, zaufanym kumplem Bastienem (Emeric Marchand), policjanci mają pecha natknąć się na sfatygowanego jakimś mocnym dragiem młodzieńca, który widząc, że ktoś chce mu przeszkodzić w dobrej zabawie, bez wahania wyciąga broń i wypala. Bastien pada postrzelony, a Julie w odwecie strzela do chłopaka. Problem w tym, że to syn pewnej wysoko postawionej osobistości, w związku z czym informacja o stosowaniu ostrych narkotyków musi zostać utajniona i zarówno Julie, jak i Simon podpisują zeznanie z całego zajścia, gdzie o substancjach odurzających nie ma

najmniejszej wzmianki. Wkrótce potem zostają więc zawieszeni w obowiązkach w związku z nieuzasadnionym użyciem broni i jeśli na własną rękę nie znajdą dilera eksperymentalnych tabletek, jakie zażyła ich ofiara, mogą na dobre pożegnać się ze służbą w policji. W ten sposób trafiają do mrocznego półświatka, który dotąd widzieli z zupełnie innej perspektywy. Bez policyjnego munduru nie mają w nim przecież absolutnie żadnego poważania. Film momentalnie wciąga i aż do samego finału każe nam zastanawiać się jaki będzie następny krok dwójki bohaterów. Co prawda momentami można odnieść

„W imieniu prawa” to trzymający w napięciu choć bardzo tradycyjny thriller o dwójce policjantów w tarapatach. Jeśli nie będziecie się po nim spodziewać redefiniowania gatunku, ale po prostu porządnej rozrywki w starym, dobrym stylu – nie będziecie rozczarowani.

56


wrażenie, że podejmują oni nadmierne ryzyko i niepotrzebnie zapędzają się w ślepą uliczkę - zwłaszcza kiedy już podejmują pertraktacje z samym hurtownikiem narkotyku - ale dzięki parze głównych aktorów widz mimo wszystko nie traci kontaktu emocjonalnego z odtwarzanymi przez nich postaciami. De France odgrywa rolę zdecydowanej policjantki bez zarzutu, a kiedy później musi się dla dobra sprawy przeistoczyć w „damę od narkotyków” nasyca swą kreację odpowiednią dawką erotyzmu, nie dając się przy tym zepchnąć do roli kolejnej mało znaczącej seksownej laseczki. Z kolei Testot dba o to, aby jego postać nie utraciła enigmatycznej aury: raz jawi się nam jako twardziel, innym razem jako bezbronny naiwniak, a w obu wcieleniach wypada przekonująco.

niu prawa” może pod tym względem odrobinę rozczarowywać. Owszem, film trzyma w napięciu i znajdziemy tu parę mocniejszych momentów, ale odnosimy raczej wrażenie, że to hołd dla filmów policyjnych sprzed paru dekad, a nie tytuł, który ma ambicję przyćmić najnowsze dokonania w tym gatunku. Co przecież wcale nie musi być wadą - zależy po prostu czego oczekujemy od wypożyczanego tytułu. A jako ukłon wobec podobnych mu duchem klasyków, „W imieniu prawa” sprawdza się naprawdę dobrze.

Współczesne francuskie dreszczowce przyzwyczaiły nas jednak do roztaczania tak mrocznej atmosfery, że „W imie-

57



--------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Grzegorz Kołodziejczyk Ilość stron: 5l2

Kiedy bierzemy do ręki książkę, nie zastanawiamy się nad tym jak powstała od strony technicznej. Interesuje nas praca pisarza, skąd czerpał pomysły, to czy książka nas zaciekawi czy nie. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do drukowanych rzeczy, że są dla nas oczywistością. Oczywistością też jest odpowiedź na pytanie kto wynalazł druk - Gutenberg. Ale już niewielu z nas zdaje sobie sprawę z tego, jak mało historycy wiedzą o twórcy druku. Te mroki historii rozświetla nieco Tom Harper w powieści „Księga Tajemnic”. Oczywiście - nie mamy tutaj do czynienia z naukowym opracowaniem. „Księga Tajemnic” to thriller z historią w tle. Można śmiało powiedzieć, że ta powieść mieści się w modnym nurcie zapoczątkowanym przez Dana Browna. Niestety - Tom Harper nie jest aż tak sprawnym rzemieślnikiem jak Brown. Fabuła toczy się w tej powieści dwoma torami – jeden z nich to swego rodzaju pamiętnik, spowiedź Johanna Gensfleischa, którego będziemy później znali jako Johanna Gutenberga. Jest rok 1420 w Moguncji. Mały Johann jest synem złotnika. Ma nadzieję zostać tak jak jego ojciec złotnikiem właśnie, gdyż fascynuje go doskonałość ukryta w tym cennym minerale. Niestety – splot niekorzystnych okoliczności sprawia, że Johann nie dostanie w spadku po ojcu pracowni. Jako czeladnik musi znosić najgorsze upokorzenia. W końcu – nakryty na kradzieży i homoseksualnym incydencie zmuszony jest uciekać z Moguncji. Wiele lat spędzi wiodąc życie pustelnika, ale los nie da mu zaznać spokoju. Już wkrótce Johann pozna ludzi, którzy zmienią cały jego świat.

A wszystko to wiodło go będzie do wynalezienia rzeczy która z kolei zmieni nasz świat...

Text: Bogdan Ruszkowski

)

TOM HARPER - Księga Tajemnic (The Book of Secrets

Drugi wątek to historia Nicka Asha. Oto pewnego styczniowego ranka Nick dostaje wiadomość od swojej byłej dziewczyna Gillian. Wiadomość jest krótka i zupełnie niezrozumiała. „Niedźwiedź jest kluczem. Pomóż mi, oni nadchodzą”. Początkowo traktuje to jako głupi żart, ale kiedy okazuje się, że pracująca w muzeum dziewczyna zniknęła, niepokoi się coraz bardziej. Wkrótce zamordowany zostaje jego współlokator, a Nick staje się głównym podejrzanym. Kim są tajemniczy zabójcy, którzy zdają się znać każdy krok Nicka? Jakie są ich powiązania z Watykanem? Na te pytania Nick musi sobie szybko odpowiedzieć, bowiem prześladowcy zaczynają stąpać mu po piętach. W ucieczce Nick może liczyć tylko na Emily – kobietę poznaną w muzeum. Z tych dwóch wątków ten XV-wieczny wypada zdecydowanie lepiej. Wątek współczesny jest po prostu nijaki. Poza tym kiedy już wiemy jakie jest rozwiązanie zagadki to zadajemy sobie pytanie – czy to wszystko naprawdę było aż tak niebezpieczne by angażować takie środki bezpieczeństwa? Natomiast wątek Gutenberga jest naprawdę dobrze i ciekawie napisany. Można uwierzyć, że rzeczywiście tak to wyglądało – zresztą autor sam pisze w posłowiu, że starał się oprzeć warstwę historyczną powieści na faktach. Cóż – mogła z tego wyjść naprawdę dobra powieść. A wyszło przeciętnie. Mimo to polecam – chociażby po to by się przekonać jak cudownym wynalazkiem jest druk...

59



Wydawca: SQN 20ll Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski, Agnieszka Brodzik Ilość stron: 368

Być może nie wszyscy wiecie, kim jest Richard Matheson, w hołdzie któremu pewne grono pisarzy postanowiło stworzyć antologię opowiadań o znajomo brzmiącej nazwie „Jest legendą”. No, zaczynacie kojarzyć? Właśnie! Pan Matheson jest amerykańskim scenarzystą i pisarzem, który stworzył znaną wielu powieść „Jestem legendą”. Historia ta była wielokrotnie adaptowana w kinie, jednak słynie on nie tylko z tego jednego dzieła. Matheson ma na koncie wiele opowiadań i powieści, z których na potrzeby antologii „Jest legendą” czerpali m.in. Stephen King, Nancy A. Collins czy F. Paul Wilson. Sama muszę przyznać (choć to wstyd straszny), że dopiero od niedawna zaczęłam orientować się w twórczości tego znakomitego człowieka. Natomiast zbiór opowiadań, o którym tu mowa, pokazał mi, jak mało jeszcze wiem. Jestem ogromną fanką krótkich form literackich – opowiadania są dla mojego umysłu świetną przekąską na te długie jesienne wieczory. Nie mogę więc powiedzieć, aby czytanie „Jest legendą” nie sprawiło mi przyjemności. Jednak muszę przyznać, że opowiadania są bardzo nierówne. Jedne to perełki, inne – przykro to rzec – albo ukazują wady pierwowzoru, albo braki w talencie twórcy opowiadania. Jednak plusem jest to, że opowiadania są wymieszane, tak więc nie ma ani mega mocnego wstępu, ani mega mocnej końcówki z bezbarwnym środkiem. Dostajemy prawie na zmianę raz smacznego musującego cukieraska, a raz „starą mordoklejkę”. Chociaż jestem przekonana, że to, co spodobało się mnie, może nie przypaść do gustu innym – i od-

wrotnie, chociażby dlatego warto sięgnąć po tę antologię. „Jest legendą” zawiera 15 opowiadań, które można podzielić na trzy kategorie – prequele, sequele i luźne wariacje na temat twórczości Mathesona. Dla koneserów literackich smaczkiem jest fakt, że na potrzeby tej książki Stephen King zwarł szeregi ze swoim synem. Obydwaj panowie napisali dosyć dobre – stricte kingowskie – opowiadanie o nazwie „Gaz do dechy”. Moimi faworytami natomiast są „Powrót do nawiedzonego domu” – rewelacyjna historia poprzedzająca Mathesonowy „Hell House”, „Powrót do Zachary” to natomiast dobrze skrojona kontynuacja. Jedne z najlepiej stworzonych wariacji to „Zdobycz”, opowieść o nawiedzonej lalce – bardzo dobrze skonstruowana i budująca napięcie – oraz „Dwa strzały z Fotogalerii Flya” – choć momentami przydługawe, to zaskakuje czytelnika zakończeniem. Wymieniłam tutaj oczywiście tylko te, które moim zdaniem wypadły najlepiej, jednak jak już wspomniałam, opowiadania te są bardzo zróżnicowane. Myślę, że pewien problem w odbiorze stanowiło też dla mnie to, iż nie znałam wszystkich pierwowzorów, na których budowano te opowiastki – ale i tak książka dała mi wiele radości.

Text: Żaneta Fuzja Wiśnik

Richardowi RÓŻNI AUTORZY - Jest Legendą: Antologia w hołdzie Matheson) Mathesonowi (He Is Legend: An Anthology Celebrating Richard ----------------------------------------Ocena: 4/6

Osobiście traktuję ten zbiór opowiadań jako egzemplarz kolekcjonerski, który każdy filmoznawca i literaturoznawca powinien posiadać, a przynajmniej przeczytać choć osoby, które absolutnie nie mają pojęcia na temat twórczości Mathesona, mogą poczuć się nieco zagubione w wykreowanym tu świecie.

61


THE HUMAN CENTIPEDE II FULL SEQUENCE THE HUMAN CENTIPEDE II: FULL SEQUENCE Holandia, USA, Wielka Brytania 2011 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Tom Six Obsada: Laurence R. Harvey, Ashlynn Yennie Georgia Goodrick Bill Hutchens

Text: Łukasz Pytlik

X X X X X

Zwiastun sequela nastawił mnie do „The Human Centipede II: Full Sequence” całkiem pozytywnie, bo i czarno-biała stylistyka kazała podejrzewać dużo mroczniejszy, bardziej okrutny ton całego filmu, jak i główny bohater, przypominający dziecię z nieprawego łoża ropuchy i karła prezentował się rewelacyjnie: czysta obrzydliwość!

Pewnie większość z Was wie, o czym jest część druga, ale dla przypomnienia: śledzimy losy Martina, nie tyle fana, co wręcz fanatyka „Human Centipede”. Ma on cudny album z wycinkami i rysunkami dotyczącymi owego arcydzieła, w godzinach pracy - jako ochroniarz, najpewniej nocny, na podziemnym parkingu - ogląda film non-stop, czasem się nawet przy tym masturbując. Przy użyciu papieru ściernego. Miało tu nie być miejsca dla wyobraźni, ale póki co film jest ocenzurowany i żadnego gore w tym akurat momencie nie doświadczymy… Ale, wyobraźcie sobie, że Martin jest człowiekiem z ambicjami - ambicjami, których nie rozumie ani jego chora psychicznie matka, sąsiad-skin, psychiatra z obrzydliwymi homo-ciągotami. I zapewne nie rozumiałby też ojciec, ale o nim wiemy tylko tyle, że zdarzało mu się spółkować z Martinem, gdy ten był dzieckiem i podniecały go łzy tego małego aniołka. Jakie są ambicje Martina? Stworzyć własną ludzką stonogę, rzecz jasna - z główną aktorką z pierwszej części na czele! Jednak zanim mu się to

Pierwszej części „Ludzkiej stonogi” daleko było do arcydzieła, ale film Toma Sixa oglądało się całkiem znośnie, jeśli tylko przymknąć oko na wszelkie scenariuszowe luki, czy inteligencję bohaterów wołającą, czy też wręcz ryczącą o pomstę do nieba. No i to zakończenie, jakież dobre to było zakończenie!

62


uda, to przez około godzinę - przy całkowitym czasie 1,5 h - obserwujemy, jak Ropuch bije ludzi łomem. I zanosi ich do jakiegoś magazynu. I tam rozbiera. I zakleja im usta taśmą. Nogi też im zakleja. Ręce też. I oni, dwanaście osób, potulnie sobie tam leżą, nago na brzuchach i nic nie są w stanie zrobić, chociaż są przytomni.

i innych takich. O dziwo, ludzie są tu jeszcze bardziej upośledzeni niż w poprzedniej części i zdają się być równie aktywni i kontaktowi co Terry Schiavo. Co więcej, gdyby rzucić do tego magazynu tuzin Stephen Hawkingów, to pewnie wydostaliby się stamtąd szybciej niż ci wszyscy zupełnie zdrowi ludzie w sile wieku! Przez ostatnie pół godziny jest nieco lepiej, ale nie wynagradza to poPoważnie, przez godzinę nie dzieje się nad godzinnej nudy. wiele więcej niż kolejne sekwencje napieprzania łomem po głowach, nogach „Human Centipede” być może z czasem zyska statut filmu kultowego, bo broni się pomysłem i aktorstwem tak złym, że aż dobrym. W dwójce naprawdę nie ma nic ciekawego poza Martinem - nie mówiącym przez film ANI JEDNEGO SŁOWA - i nienajgorszym gore. Do tego dochodzi jeszcze kwestia beznadziejnej reżyserii - cały czas miałem wrażenie, że oglądam etiudę średnio utalentowanego adepta policealnego studium filmowego.

63



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Fabryka Słów 20l0 Ilość stron: 368

„Alicja” Jacka Piekary to książka niezwykła. Trochę w niej z „Alicji w Krainie Czarów”, ale więcej z Nabokova i jego „Lolity”. Wzruszająca, fascynująca i przerażająca zarazem. Strasząca nawet nie tym, co się w niej dzieje, ale tym, co może się zdarzyć. Aleks jest dziennikarzem. A raczej nim był, bowiem w chwili obecnej bardzo usilnie pracuje nad stoczeniem się na dno społeczne i egzystencjalne, próbując ukończyć – poprzez nanoszenie niezliczonych poprawek – swój scenariusz, którego i tak nikt nie chce kupić. Jego życie to już nawet nie jest pasmo nieszczęść, bowiem nieszczęście musi się wyróżnić swym fatalizmem od zdarzeń codziennych, a u Aleksa od codzienności nie różni się niczym. Jego życie jest po prostu nieszczęściem. Wówczas nasz bohater poznaje Alicję. Dziewczynę, a raczej – z jego perspektywy – dzieciaka, z którym nawiązuje dziwną znajomość, opartą na rozmowach i wspólnym piciu herbaty. I właśnie wtedy coś zaczyna się zmieniać, ale nie tak nagle, nie gwałtownie i w sposób niemożliwy. Po prostu pewne rzeczy stają się przypadkiem, a ten przypadek ma na imię Alicja. To ona poznaje Aleksa z jego wyśnioną dziewczyną, z którą ten zaczyna żywiołowy, oparty głównie na szalonym seksie romans. To dzięki Alicji najpopularniejszy polski aktor czyta scenariusz Aleksa – ten pierwszy, oryginalny – i proponuje mu nakręcenie filmu. To biegnąc za Alicją, znienawidzony sąsiad pijaczyna ginie, potrącony przez samochód... Zdarzenia z pozoru przypadkowe są zawsze spięte jedną klamrą, jaką jest udział w nich

małej dziewczynki, pałającej niezwykłą sympatią do niemłodego już życiowego rozbitka. Jednak w Aleksie, wraz z rosnącą do Alicji sympatią, która niebezpiecznie ociera się o miłość – bez jakichkolwiek podtekstów seksualnych – rodzi się niepokój. Co stanie się, jeśli postąpi wbrew zamysłom Alicji? Jeśli stanie się coś, co się jej nie spodoba? Podświadomy, irracjonalny strach Aleksa staje się i naszym – czytelników udziałem, bowiem w trakcie lektury łatwo nam jest wczuć się w emocje głównego bohatera. Tak jak i on zapominamy niejednokrotnie o wieku tytułowej postaci i śledzimy ich relacje z niesłabnącym zainteresowaniem.

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

JACEK PIEKARA - Alicja

Nie chcę dorabiać tej książce ideologii, nie chcę kategorycznie określać zamiarów autora, jeśli chodzi o jej filozoficzną głębię i nabokovowski wydźwięk powieści, jednak uważny czytelnik może wychwycić w trakcie lektury wiele przemyśleń na temat natury miłości i jej konfrontacji z zasadami moralno-społecznymi naszych czasów. Mimo to z pewnością nie jest to romans. Nie jest to też horror w dosłownym ujęciu. „Alicja” to coś o wiele bardziej skomplikowanego; coś, czego łatwo zaszufladkować się nie da. Jest w niej coś z powieści filozoficznej, jest coś z dobrej historii o nadnaturalnej grozie, jest jeszcze dobry kawałek prozy obyczajowej... Książka może przypaść do gustu i tym, którzy szukają napięcia i prostej rozrywki, czyli dobrego „czytadła”, i tym, którzy wymagają od literatury czegoś więcej, jakiejś refleksji, przemyśleń.

65


Mimo że na ostatniej stronie książki pojawia się zdanie „Koniec tomu pierwszego”, to dalszy ciąg „Alicji” jest bardzo odmienny od tego, co zaserwował nam tom poprzedni. Część pierwsza może być czytana zupełnie niezależnie od kontynuacji, a zakończenie jest w stanie zadowolić czytelnika. Tom drugi zawiera zupełnie odmienny ładunek emocjonalny i jest utrzymany w konwencji mrocznej, filozoficznej baśni. Alicja zostaje porwana, a Aleks wie od pierwszej chwili, dokąd ją zabrano i dokąd musi się udać, by ją odnaleźć - do Ciemnego Lasu.

przez meandry jego podświadomości do ostatecznej prawdy i wyzwolenia samego siebie i własnego JA.

Czym jest Ciemny Las? Jak przystało na opowieść o Alicji, to trochę jakby Kraina Czarów, jednak mroczniejsza i bardziej brutalna niż ta oryginalna. Dużo w niej z klimatu „Nigdziebądź” Neila Gaimana, i to właśnie jego fanom najbardziej powinien przypaść do gustu drugi tom historii Alicji. Książka ma nieco lżejszy, baśniowy styl narracji, jednak z pewną dawką filozoficznych dywagacji. To swoista opowieść drogi, gdzie dwie odsłony ludzkiej natury, personifikowane przez Przewodniczkę i Kruka prowadzą naszego bohatera po-

Podkreślę jeszcze raz, że drugi tom opowieści o Alicji to współczesna baśń dla dorosłych, jakiej nie powstydziliby się sam Neil Gaiman czy Clive Barker („Kobierzec”). Do tego jest to historia rozwijająca i w efekcie dobrze zamykająca wszystkie wątki i niedopowiedzenia z tomu pierwszego. I mimo że część pierwsza dobrze radzi sobie samodzielnie, to w połączeniu z kontynuacją jej historia się dopełnia, staje się bardziej zwarta, dopracowana fabularnie. W końcu każda baśń ma prawo do swego zakończenia.

Brzmi patetycznie? Być może, ale uwierzcie mi, „Alicja i Ciemny Las” to historia naprawdę lekka, świetnie napisana, nieprzegadana jak wiele umoralniających historii. To nostalgiczna opowieść o radzeniu sobie z problemami, które zwykle tkwią tylko w naszej głowie i nigdzie indziej, a zrozumienie tej prostej prawdy pozwala je rozwiązać. To książka, którą czyta sie jednym tchem.


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l0 Ilość stron: 286

Wstyd mi. Marcin Wolski zawsze kojarzył mi się z kabaretem, „Polskim Zoo”... i niczym więcej. Jego powieści omijałem szerokim łukiem, spodziewając się, że nie ma w nich niczego, co by mnie zainteresowało. Aż do chwili, gdy do moich rąk trafiła najnowsza powieść Marcina Wolskiego – i jestem nią po prostu zauroczony. Oto przykład tego, jak uprzedzenia mogą nas pozbawić czegoś wartościowego... „Doktor Styks” – bo o tej książce mowa – wymyka się wszelkim definicjom czy podporządkowaniu gatunkowemu. Bo to po trosze powieść historyczna, po trosze thriller z wątkami paranormalnymi, jest i romans, i typowy kryminał. A wszystko to wymieszane precyzyjnie i apetycznie. Dawno już żadna lektura nie dostarczyła mi tyle czystej przyjemności. Jest rok 1939. Upalne lato. Komisarz Radwan wraz ze swoją podwładną prowadzi śledztwo w sprawie zwłok dzieci, które wydobywane są z Wisły. Śledztwo prowadzi w środowisko niemieckiej dyplomacji, a za całą intrygą stoi tajemniczy doktor Styks... Ale to tylko słuchowisko radiowe, którego twórcą jest uznany pisarz, Piotr Abramczyk pracujący dla Polskiego Radia, tworząc co tydzień nowy odcinek słuchowiska o komisarzu Radwanie i Doktorze Styks. Kiedy pisarz ginie śmiercią samobójczą, schedę po nim obejmuje jego uczeń – Gwidon Michałowicz. I to właśnie losy Gwidona będziemy śledzić w powieści. Młody autor godnie zastępuje mistrza, udaje mu się nawet zamieszkać w mieszkaniu zmarłego. Tam też znajduje zaszyfrowane ostrzeżenie. Z pomocą młodej, bardzo atrakcyjnej

Agnieszki Rajewskiej próbuje dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co miało przytrafić się bohaterowi słuchowiska. Odkrywa, kto był w przedwojennej Warszawie pierwowzorem postaci. Wszystko wydaje się iść jak najlepszym torem do momentu, gdy pewnego ranka Agnieszka Rajewska znika bez śladu. Na domiar złego nikt nie pamięta, że taka osoba w ogóle istniała. Nikt prócz Gwidona.

Text: Bogdan Ruszkowski

MARCIN WOLSKI - Doktor Styks

Czy Piotr Abramczyk wymyślił sobie Agnieszkę? Czy w takim razie realny może być Doktor Styks? Na te pytania Marcin Wolski daje błyskotliwe odpowiedzi. Naprawdę warto tę powieść przeczytać. Doskonały klimat PRL-u (akcja powieści toczy się w latach siedemdziesiątych), znakomicie opisana Warszawa w przededniu wojny, świetna intryga, ciekawie zarysowane postaci (nawet te z drugiego planu), gęsto ścielący się trup, atmosfera zagrożenia i osaczenia narastająca w trakcie czytania, gorzkie spojrzenie na środowisko pisarzy, opozycjonistów – to wszystko wielkie zalety powieści. Jeśli dodać do tego lekkość, z jaką autor posługuje się słowem – dostajemy znakomitą lekturę. Także rozwiązanie zagadki i końcówka powieści są tak skonstruowane, by wytłumaczyć wszystkie wątki prowadzonego śledztwa – i zrobione to jest z dużym wyczuciem i logiką. Jedyny zarzut, jaki mi przychodzi na myśl, to fakt, że powieść jest po prostu za krótka – zdążyłem polubić jej bohaterów, a tu już koniec... Nie wiem, jak inne książki Marcina Wolskiego, bo dopiero je przeczytam, ale „Doktora Styksa” z czystym sumieniem polecam.

67


THE THING COŚ USA, Kanada 2011 Dystrybucja: Kino Świat Reżyseria: Matthijs van Heijningen Jr Obsada: Mary E. Winstead Joel Edgerton Ulrich Thomsen Eric Christian Olsen

X X X

Text: Piotr Pocztarek

X X

Tak było właśnie w tym przypadku, włodarze studia Universal Pictures byli przekonani, że powinna powstać nowa wersja klasycznego filmu Carpentera z 1982, twórcy wersji A.D. 2011 zarzekali się, że oryginalne „Coś” jest perfekcyjne i stworzenie remake’u będzie jak „domalowanie wąsów Mona Lisie”. Ostatecznie udało się przekonać smutnych panów w garniturach. Co z tego wyszło? Zaczyna się dość klimatycznie. Widzów w kinie przywitała oryginalna plansza

Universal Pictures z lat 80., co tylko zaostrzyło mój apetyt na tę produkcję. Nowe „Coś” kończy się tak, jak zaczynał się oryginał, wiecie już więc, że za moment będziecie świadkami z relacji masakry świętości, albo jej świetnego uzupełniania. Ale po kolei. Pamiętacie jak zaczynał się „The Thing”, prawda? Śliczny piesek, który nie był do końca tym za kogo go brano i amerykańska baza na Antarktydzie. Czworonóg należał do konkurencyjnej, norweskiej ekipy, która natrafiła na zagrzebany głęboko pod lodem statek kosmiczny i na obcą istotę zakutą w bryłę lodu. Przekonani o doniosłości swojego odkrycia Skandynawowie sprowadzają na miejsce młodą (a jakże), piękną (no ba) i utalentowaną panią paleontolog, którą zagrała Mary Elizabeth Winstead. No i tu pierwszy zgrzyt – Kurta Russella nie da się godnie zastąpić, ale naczelna protagonistka to jedna z najbardziej bezpłciowych aktorek, jakie świat widział. Poza i tak dość dyskusyjną urodą nie ma kompletnie niczego do pokazania, ja w każdym razie z ekranu prawie jej nie pamiętam. Pozostali aktorzy drugoplanowi radzą sobie dużo lepiej, ale jak możecie się domyślić, znikają dość szybko.

Kiedy producenci filmu muszą przekonywać wytwórnię, żeby nie kręcić remake’u, a prequel, to wiedz, że COŚ się dzieje.

68


Holenderski reżyser w swoim debiucie nie bawi się w podchody – masakra zaczyna się szybciej niż u Carpentera. Stwór uwalnia się z lodu, zaczyna zabijać i przyjmować tożsamość ofiary. Warto ponownie pochylić się nad tym genialnym konceptem – atmosfera nieustannego napięcia i wzajemnych podejrzeń jest tu równie nasilona co w oryginale, sprawiając, że film ogląda się na krawędzi fotela. Pomagają w tym efekty specjalne, które jednak są bardzo nierówne. O ile oddające hołd filmowi z 1982 tradycyjne efekty wypadają fantastycznie – stwór jest obrzydliwy, a dokonywana przez niego masakra bardzo krwawa, o tyle niektóre efekty CGI wypadają tragicznie (vide katastrofa śmigłowca). Widać 35 milionów budżetu nie starczyło na wszystko. Gdy w ruch poszły mogłem opanować wszystko oglądam szowo oba filmy są

podobne, chociaż twórcy za wszelką cenę starali się gdzieniegdzie poupychać szczegóły nawiązujące do oryginału, które wychwyci uważny widz (na przykład siekiera, sami zobaczycie). Może właśnie ta desperacka walka o własną odrębność sprawiła, że nowemu „The Thing” zabrakło duszy a i przydarzyło się kilka logicznych błędów. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal dobry film, który sensownie wprowadzi nowe pokolenie w świat wykreowamiotacze ognia nie ny w noweli Johna W. Campbella Juniora, wrażenia, że mimo ale wierni fani oryginału westchną z tęskremake. Scenariunoty za klasykiem. do siebie bliźniaczo

69


Seans o północy J. HOBERMAN, JONATHAN ROSENBAUM - Midnight Movies. (Midnight Movies) Oc ---------------------------------------- ena: 6/6

Text: Joanna Konik

ty 20ll Wydawca: Korporacja Ha!art, MFF Era Nowe Horyzon Tłumaczenie: Michał Oleszczyk Ilość stron: 34l

Tegoroczne wrocławskie Nowe Horyzonty zaprezentowały cykl filmowy pod wiele znaczącym tytułem „’Round Midnight”, podczas którego można było zobaczyć takie arcydzieła sztuki filmowej jak: „Eraserhead”, „El Topo”, „Night of Living Dead”, „Pink Flamingos” czy wreszcie „Rocky Horror Picture Show”. Dlaczego właśnie taki zestaw obrazów prezentowanych o tak późnej porze? Przyczyna jest prosta – po niespełna 30 latach od ukazania się książki „Midnight Movies” Jima Hobermana i Jonathana Rosenbauma doczekała się ona nareszcie tłumaczenia na język polski. I to właśnie dzięki staraniom wybitnego polskiego filmoznawcy i za razem tłumacza – Michała Oleszczyka – widzowie zgromadzeni na 11-tej edycji festiwalu mogli podziwiać najwybitniejsze filmy prezentowane niegdyś o północy. Podczas Horyzontów zaprezentowane były również dwa dokumenty: „Divine Trash” oraz „Midnight Movies: Z marginesu do głównego nurtu”, wyjaśniające okoliczności, w jakich powstawały kolejne filmy, bogato urozmaicone wywiadami z reżyserami i aktorami. W końcu refleksja Davida Lyncha czy Johna Watersa nad własnymi dziełami jest niezwykłym doświadczeniem dla widza rozmiłowanego w dziełach filmowych balansujących na granicy dobrego smaku. Niekiedy rozświetlająca lub zupełnie zmieniająca sposób myślenia na temat filmu znanego i lubianego. Z drugiej strony wspomnienia krytyków filmowych czy też samych właścicieli kin wskazują na fakt, że bez ich zabiegów wiele arcydzieł

70

skończyłoby swoją karierę na zakurzonej półce, a nie w kinach całego świata. Na wrocławskich pokazach filmowych nie zabrakło również samych autorów książki. Hoberman i Rosenbaum towarzyszyli Michałowi Oleszczykowi podczas prowadzenia wstępów do kolejnych filmów, jak również odpowiadali na pytania samego tłumacza oraz publiczności tuż po projekcjach. Wyjaśniając wszystko to, co stało się z kinem, filmami, reżyserami i samą książką przez prawie 30 lat. Przechodząc do omówienia samej książki należy przede wszystkim powiedzieć, że jej autorzy są obecnie najważniejszymi żyjącymi krytykami filmowymi, a sama książka jest wynikiem wspólnej pracy trwającej kilka lat. Dziesięć rozdziałów kreśli czytelnikowi okoliczności powstania najważniejszych filmów z nurtu Midnight Movies i ich powiązania społeczno-polityczne. Ponadto ukazuje sylwetki reżyserów i aktorów, z których każdy jest obecnie wybitną postacią kultury i sztuki. Wreszcie pokazuje co działo się z każdym filmem podczas kolejnych lat projekcji. A wszystko to w doskonały sposób przetłumaczone na język polski, z ogromną ilością przypisów tłumaczących wszelkie nieścisłości i niejasności mogące pojawić się podczas lektury. Dopieszczenie każdego zdania przez Michała Oleszczyka sprawia, że książka jest wyśmienitą lekturą, jak również kopalnią wiedzy dla każdego, kto chciałby zgłębić historię arcydzieł kina grozy.


---------------------------------------Ocena: 6/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Tadeusz Markowski Ilość stron: l43

Prostytuująca się kobieta, która nie jest tym, na kogo wygląda; jej „opiekun” – chirurg plastyczny światowej sławy; młody bandyta, stawiający pierwsze (nie do końca udane) kroki w karierze przestępczej jako specjalista od napadów na bank; szalona kobieta leczona w prywatnej klinice psychiatrycznej. I to, co pomiędzy nimi – pochodzącymi z różnych środowisk, obarczonymi różnorakim doświadczeniem życiowym – ich mniej lub bardziej skrywane motywacje, ambicje, potrzeby, które nie zawsze mogą zaspokoić. I świadomość tego faktu, z którą nie mogą się pogodzić. Trudno o powieści Thierry’ego Jonqueta pisać, nie zdradzając tajemnicy każdego z protagonistów. Uczynić to oznaczałoby bowiem pozbawić jej czytelników satysfakcji płynącej z możliwości samodzielnego rozwiązania tajemnicy. A jednocześnie po lekturze nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia nie tyle z misternie skonstruowaną zagadką, co zbiorem chaotycznych poczynań bohaterów, które dopiero z perspektywy czasu nabierają sensu. Niczym pajęcza sieć fabularne wypadki wciągają bohaterów na równi z czytelnikiem, niepotrafiącym doprecyzować relacji między postaciami. Podobnie jak w „Ty” Zorana Drvenkara zdarzenia składające się na fabułę zostają w „Tarantuli” podporządkowane grze emocji i zabawie autora z oczekiwaniami czytelnika względem prezentowanego mu utworu. Schemat fabularny, po który sięga Jonquet – zemsta – pozostaje sekundarny zarówno wobec sposobu jej

dokonania, jak i psychicznych przemian bohaterów. W przeniesieniu akcentu uwagi odbiorcy z akcji na relacje międzyludzkie niemała jest zasługa języka powieści. Z uwagi na skromną objętość utworu autor postawiony został wobec konieczności operowania narracją w sposób perfekcyjny, aby oddać targające protagonistami emocje. Zarazem językowa asceza wymusiła na Jonquecie rezygnację z popisów oratorskich – bohaterowie „Tarantuli” mówią niewiele, toteż każda ich kwestia wymagała takiego językowego ukształtowania, by możliwe stało się oddanie ich charakterów i sposobu bycia w kilku lapidarnych wypowiedziach. Jednak o tym, że odbiorca nie ma poczucia sztuczności, zadecydował tyleż kunszt autora, co talent tłumacza, potrafiącego z materii językowej pierwodruku wydobyć i oddać subtelności cechujące oryginał. Tym bardziej że trudno znaleźć drugi utwór w równie ascetyczny sposób ukazujący perwersję. Dzięki zakorzenieniu „Tarantuli” w literaturze noir, a poprzez to powinowactwo utworu z XIX-wieczną powieścią frenetyczną, nie sposób czytać utworu Jonqueta bez świadomości zarówno specyfiki zjawiska, do którego pisarz się odwołuje, jak i jego ewolucji pod wpływem przemian wrażliwości estetycznej. W ten sposób „Tarantula” to nie tylko świadectwo kunsztu pisarskiego, ale zarazem dokument epoki – tym istotniejszy, że skłaniający do stawiania pytań o granice prawa do zemsty w obliczu dehumanizacji postępu technologicznego.

Text: Adam Mazurkiewicz

THIERRY JONQUET - Tarantula (Mygale)

71



-------------------------------------- Ocena: l/6 Wydawca: Wydawnictwo Literackie 20l0 Tłumaczenie: Maciej Świerkocki Ilość stron: 293

Cóż, na pewno nie jest to „Strażnik sadu” jest pierwszą książka dla tych, którzy podpowieścią napisaną przez Corczas przyswajania sobie „Nad maca McCarthy’ego, ale siódNiemnem” opuszczali kilkumą z jego dorobku wydaną stronicowe opisy przyrody. w naszym pięknym kraju. Hmm, Podobnie rzecz się ma z dejuż samo to powinno dać mi do biutancką powieścią Cormaca myślenia. Niepomny dość czyMcCarthy’ego, w której autor telnych sygnałów ostrzegawdał wyraz swemu uwielbieniu czych, zasiadłem do lektury zarówno do amerykańskiej z nadzieją, że debiut będzie fauny i flory, jak i prostych, by dorównywał innym utworom autora „Dzienie powiedzieć najprostszych czynności, cięcia bożego”. takich jak ostrzenie noży, palenie papierosów czy jazda samochodem. Niestety, nie dorównuje. Głównym zarzutem, jaki można w tym przypadku podnieść, jest ślamazarnie wręcz prowadzona narracja, wikłająca uwagę czytelnika w zbyt licznych i niewiele wnoszących dygresjach. Nie chcę tu wcale wysuwać tezy, że omawiana powieść powinna być krótsza, nie o to chodzi. Po prostu Cormac McCarthy zdaje się realizować obrany wcześniej plan wiernego przedstawienia różnych wycinków amerykańskiej rzeczywistości początków XX wieku. Nie da się ukryć, że robi to z żelazną konsekwencją i nieczęsto spotykaną dbałością o szczegóły. Jednak o ile w przypadku „Drogi” taki zabieg był atutem, tu mamy do czynienia z przysłowiową parą, która poszła w gwizdek. W mrowiu detali rozmywa się bowiem przesłanie powieści, sprawiając jednocześnie, że staje się ona zwyczajnie nudna.

Text: Kazimierz Kyrcz Jr

CORMAC MCCARTHY - Strażnik sadu (The Orchard Keeper)

Mimo wszystko, możliwe że jeśli ktoś nie czytał poprzednio wydanych u nas powieści autora, może być usatysfakcjonowany. Ja nie jestem. Oczywiście, nie należy zapominać, że McCarthy napisał „Strażnika sadu” świetnym, ocierającym się o geniusz stylem, językiem, którego bogactwo mogłoby zawstydzić samego sknerusa McKwacza. I za to należą mu się w pełni zasłużone słowa uznania. Tu przypominają mi się słowa pani profesor na egzaminie z historii literatury rosyjskiej. Opowiadałem ze swadą o dramacie, którego nie czytałem, na co egzaminatorka stwierdziła z pobłażliwym uśmiechem, że „sama inteligencja czasami nie wystarcza”.

Podobnie jest z najlepszymi nawet miCzy wobec powyższego doradzam mi- strzami pióra. łośnikom literatury omijanie „Strażnika Styl to nie wszystko. Trzeba mieć też posadu” szerokim łukiem? mysł.

73



Ramsey Campbell jest najwyżej cenionym spośród żyjących brytyjskich twórców horroru i fantastyki. Jest laureatem Bram Stoker Award, przyznawanej przez Horror Writers Association, trzykrotnie otrzymał World Fantasy Award i aż siedmiokrotnie British Fantasy Award – żaden inny autor horroru nie odebrał aż tylu nagród. W 1994 roku przyznano mu także Liverpool Daily Post & Echo Award w kategorii Literatura. Urodził się w 1946 roku w Liverpoolu. Obecnie nadal mieszka w hrabstwie Merseyside, razem z żoną, Jenny, oraz ich dziećmi: Tammy i Mattem. Zanim w 1973 roku postanowił żyć z pisania, był pracownikiem Służby Cywilnej i bibliotek publicznych. Recenzuje filmy dla BBC Radio Merseyside, jest też prezesem British Fantasy Society. Jego książki przełożono m.in. na francuski, niemiecki, włoski, hiszpański, fiński, japoński, szwedzki, grecki i duński. W Polsce wydano „Wieżę strachu” (1994 r.) oraz „Najciemniejszą część lasu” (2010 r.). Niedawno nakładem Wydawnictwa Replika ukazała się jedna z bardziej znaczących powieści w dorobku Campbella: „Zły wpływ”. Między innymi o tę książkę pytałem autora. Ramsey, powiedz mi, pamiętasz żenie, że w głowie wciąż tkwił mi pomysł, okoliczności, w jakich powstał „Zły na który wpadłem podczas oglądania wpływ”? „Egzorcysty” tuż po premierze filmu – że gdybym to ja miał przedstawić tę histo„Zły wpływ” był moją próbą napisania rię, opowiedziałbym ją z punktu widzenia pełnowymiarowej ghost-story i mam wra- dziewczynki.

75


Gdy myślę o „Złym wpływie”, najbardziej uderza mnie to, jak bardzo ta książka przypomina tytuły, które czytała moja córka będąc nastolatką: na przykład powieści Lois Duncan. Nie trzeba by wprowadzać specjalnie wielu zmian – może wręcz nie trzeba by wprowadzać żadnych - żeby ta książka nadawała się właśnie dla współczesnych nastolatków.

skim stereoskopem, i że Queenie miała moc wprawiania w ruch starych lalek, i że miała psa, który spał na jej łóżku, żył znacznie dłużej niż powinien i nie odwracał wzroku, gdy ludzie patrzyli mu w oczy – miał być swego rodzaju chowańcem. Dzięki wycięciu tych elementów Queenie stała się bardziej ludzka, co było częścią procesu pozwalania tej powieści na bycie po prostu sobą.

Słyszałem niejednokrotnie, że „Zły wpływ” to twoja najbardziej znacząca książka. Zarówno dla czytelników, jak i dla ciebie.

Warto tu zaznaczyć, że mojemu pisaniu często towarzyszy uczucie, którego pochodzenia nie jestem w stanie dociec. Tworząc pierwszą wersję, szczególnie początkowe rozdziały, przygotowywałem materiał do późniejszej obróbki - co znaczy, że cieszy mnie wycinanie różnych elementów, gdy już zasiądę nad klawiaturą (pierwszą wersję piszę odręcznie). Niektóre zmiany były drobne: na przykład podczas swojej podróży Rowan jest zaniepokojona wyglądem chmur – okazało się jednak, że Peter Ackroyd użył już podobnego obrazu w swojej świetnej ghost story zatytułowanej „Hawksmoor”.

Źródło „Złego wpływu” jest proste i silne zarazem: czasami moja córka, Tammy, wygląda i brzmi zupełnie jak moja matka, mimo że ledwie ją pamięta. Jak wiele moich tekstów, również ta powieść jest wyrazem lęków i wątpliwości dotyczących mojego życia i mojego dziedzictwa. Widzę, że bohaterowie nie mają imion aż do strony siódmej w moich notatkach (które stanowiły swego rodzaju konspekt, zawierający opisy bohaterów i miejsc akcji), a Rowan aż do strony dwudziestej piątej ma na imię Emma. Mam tam zapis na temat pojawienia się Rowan, przebranej za staruszkę, na scenie szkolnego przedstawienia, co bardzo denerwuje Hermione. Mam pomysł – zniknie on dopiero po stronie dziesiątej – że Hermione także ma dziecko, które staje się pierwszą ofiarą Queenie - to doprowadza Hermione do zabicia dziecka jak i popełnienia samobójstwa. Na stronie dziewiętnastej wciąż planowałem, że książkę otworzy scena pogrzebu Queenie; ale po kilku falstartach w końcu, na stronie pięćdziesiątej ósmej, zdecydowałem się na taki początek, jaki teraz możecie przeczytać. Widzę też, że lornetka początkowo była wiktoriań-

76

Jesteś autorem wielu powieści grozy. Są wśród nich klasyczne historie o duchach, często o głębszym zabarwieniu. Powiedz, jaka konwencja horroru jest dla ciebie najbardziej znacząca? Tematy – no cóż, jest kilka takich, które wracają w moich tekstach. Łatwowierność. Ludzkie pragnienie znajdywania sobie kozłów ofiarnych. Chęć poddania się wierzeniom, które dadzą ci wszystkie odpowiedzi, lecz zabronią zadawać pytania. Bezbronność dzieci. Wzrastająca znieczulica wśród ludzi. A to ledwie kilka z wielu, możesz mi wierzyć. Nie mam nic przeciwko pokazywaniu scen gore w literackiej fikcji, jeśli tylko


sto widzę świt nad Liverpoolem, po drugiej stronie rzeki. Nad pierwszą wersją tekstu pracuję przez większość poranka, by po południu zająć się pozostałymi sprawami. Przepisywanie tekstu nieraz przeciąga się aż do popołudnia. Pracuję siedem dni w tygodniu, nie wyłączając dnia moich urodzin i Bożego Narodzenia. Zabieram ze sobą robotę na konwenty i wakacje, i tam też staram się pisać każdego dnia.

Tłumaczenie: Marcin Kiszela

Co sądzisz o książkach innych pisa- Co oprócz pisania pochłania twój rzy horrorów? Kto jest twoim zdaniem czas? najlepszy w tym fachu? Kino! Wciąż recenzuję filmy – na DVD, Moi ulubieni autorzy osiągnęli swoje cele dla magazynu Video Watchdog – jednak dzięki właściwemu doborowi języka. zanim zdecyduję się, który zrecenzoOprócz tych wspomnianych, muszę wy- wać, oglądam je dla rozrywki. Do moich mienić Poego, M. R. Jamesa, Fritza Le- ulubionych przyjemności zaliczyłbym też ibera, Roberta Aickmana, Thomasa Li- dobre jedzenie - moja żona, Jenny, jest gottiego – tych cenię szczególne. Można świetną kucharką - oraz wino. też przemawiać innym głosem – spójrz choćby na Stephena Kinga, który w swo- Niedawno ukazała się na polskim rynjej prozie często przemawia gawędziar- ku antologia opowiadań „15 blizn”, skim tonem, a przecież porusza trudne w której znalazło się twoje opowiai niepokojące tematy. Zaś moim nowym danie „Tuż za tobą”. Pewnego dnia ulubieńcem został brytyjski pisarz Steve powiedziałeś mi, że to jedno z twoich Mosby, uznany za twórcę kryminałów, ulubionych opowiadań. Dlaczego? mimo że tak naprawdę pisze horror. Uważam, że to jedna z moich najbarOdebrałeś więcej nagród, niż jakikol- dziej udanych prób wykorzystania konwiek inny pisarz horrorów. Potrafisz wencji ghost story do ukazania postaw wskazać najważniejsze dla ciebie wy- moralnych, a na dodatek to opowiadanie różnienie? podoba się publiczności, gdy czytam je na głos. Chyba te uznające całokształt mojej twórczości, choć z drugiej strony każą mi Jak spodobał ci się pomysł wystąpieone udowadniać, że moja droga twórcza nia z polskimi autorami? jeszcze nie dobiegła końca. Znakomity pomysł! Mam nadzieję, że Ile czasu poświęcasz na pisanie? jeszcze to powtórzycie! To wspaniale, że można w ten sposób zaprezentować Siadam przy biurku każdego dnia, tuż ludziom teksty, których pewnie nie mieli przed siódmą rano – a nawet koło szó- okazji poznać, szczególnie w oryginale. stej, jeśli zdołam wcześniej wstać. Czę-

Rozmawiał: Robert Cichowlas

wzbogaca to wizję – jak na przykład we wczesnych opowiadaniach Clive’a Barkera. Ale tak naprawdę wolę literaturę, która albo budzi niepokój – i każe raz jeszcze przyjrzeć się sprawom uznawanym przez nas za oczywiste – albo taką, która zdoła napełnić nas trwogą, sugerując coś więcej, niż ujawnia sam tekst. Mam na myśli najlepsze utwory Machena, Blackwooda, Lovecrafta i kilku innych.

77


W czerwcu 2011 roku przyleciałeś do Polski na konwent Dni Fantastyki we Wrocławiu. Powiesz mi, co sądzisz o Polsce i polskich czytelnikach? Jenny i ja świetnie się bawiliśmy i czuliśmy się jak u siebie, szczególnie że mogliśmy poznać Ciebie, Bartka i pozostałych. Konwent przypadł nam do gustu, podobał nam się też sam zamek. Polska w ogóle bardzo przypadła nam do gustu.

jemy, i przyglądać się ludziom, których poznajemy – to jak mówią, jak się zachowują. Tworzyć swoich bohaterów opierając się na codziennych obserwacjach, a nie na tym, jak zachowują się fikcyjne postaci (szczególnie te najbardziej konwencjonalne). Bawić się językiem. I nie próbować od razu utrzymywać się z pisania! Trzeba odkryć, kiedy jest się najbardziej kreatywnym i właśnie wtedy zasiadać do pisania. Mając „normalną pracę” mamy zarazem gwarancję, że nie będziemy starali się zaoferować pismom i wydawnictwom tekstów, które jeszcze nie są gotowe.

Młodzi twórcy często głowią się nad tym, czy istnieje jakiś sposób na to, by zostać cenionym pisarzem. Zapewne często otrzymujesz tego typu Nad czym obecnie pracujesz? pytania. Co wtedy odpowiadasz? Właśnie zaczynam nową powieść z wątŻe trzeba być szczerym w odniesieniu kiem nadprzyrodzonym, „The Kind Folk”. do własnych doświadczeń, mówić prawdę tak często, jak tylko się da. Czytać Bardzo dziękuję za rozmowę! tyle, ile można. Czytać klasyków swojego ulubionego gatunku, ale nie tylko. Cała przyjemność po mojej stronie, RoObserwować miejsca, w które się uda- bercie!

PODSUMOWANIE ROKU 2011

WEDŁUG CZYTELNIKÓW GRABARZA Do końca stycznia prześlij 1-3 typów w każdej z wymienionych kategorii na adres: konkurs@grabarz.net z hasłem „Podsumowanie 2011” w temacie wiadomości. Wśród biorących udział rozlosujemy pakiety nagród zawierające m.in. płyty DVD, książki, koszulki oraz audiobooki.

Kategorie:

Najlepszy film grozy (kino) Najlepszy film grozy (DVD) Najlepszy serial grozy (TV lub DVD) Najlepsza książka grozy polskiego autora Najlepsza książka grozy zagranicznego autora Najlepsza gra grozy


-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Replika 20ll Tłumaczenie: Marcin Kiszela Ilość stron: 308

Kiedy umiera zrzędliwa staruszka, wszyscy oddychają z ulgą – tym większą, iż miała ona przykry zwyczaj manipulowania swymi najbliższymi. Okazuje się jednak, że jej śmierć jest nie tyle domknięciem rozdziału dziejów rodziny, co początkiem nadprzyrodzonych zdarzeń: zmarła powraca zza grobu, by opętać najmłodszą reprezentantkę kolejnego pokolenia. Dziewczynka zmienia się pod wpływem przyjaźni z nieznajomą rówieśnicą, ulegając zarówno wpływom jej dominującej osobowości, jak i charakterowi diabolicznej przodkini. Podjęta przez rodziców walka o duszę dziecka zdaje się bezcelowa w konfrontacji z możliwościami demona. „Zły wpływ” to kolejna – po „Wieży strachu” i „Najciemniejszej części lasu” – powieść Ramseya Campbella, z którą ma okazję zapoznać się polski czytelnik. Podobnie jak poprzednie, również ona nie zawiedzie oczekiwań nawet najbardziej wyrafinowanego miłośnika opowieści grozy. O ile jednak wcześniej przełożone utwory odwoływały się do uczucia strachu ewokowanego przez bliżej nieokreślone chtoniczne bóstwa, w najnowszej opowieści autor sięga do konwencjonalnego schematu historii o opętaniu. Odwołanie do utrwalonego w fantastyce grozy rozwiązania nie jest jednak wadą utworu. Campbell zdaje się sięgać po nie, by uświadomić wszystkim niewykorzystany wciąż potencjał ghost story (autor pisze o tym w posłowiu). Czyni to jednakże nie poprzez modyfikację konwencji, lecz sposób, w jaki operuje przywoływanym schematem: domysły czytelnika mogą

zostać potwierdzone, może on też dookreślić, kto przeżyje konfrontację z demoniczną Queenie-Vicky-Rowan, lecz wiedza ta nie umniejsza jego przyjemności płynącej z lektury powieści. Przeciwnie – potwierdzenie oczekiwań odbiorcy stanowi w „Złym wpływie” źródło czytelniczej satysfakcji, płynącej z rozpoznania konwencji służącej Campbellowi do uwypuklenia nastroju rosnącej grozy.

Text: Adam Mazurkiewicz

RAMSEY CAMPBELL - Zły wpływ (The Influence)

Usytuowanie akcji w starym i wymagającym generalnego remontu wiktoriańskim domu, deszczowa pogoda, nocna pora śmierci staruszki podsycają atmosferę zagrożenia równie skutecznie co nieuchronność śmierci wszystkich mogących zagrozić jej demonicznemu planowi. Mroczny nastrój, ewokowany przez manifestację sił nadprzyrodzonych, pogłębiony zostaje przez umiejętne wykorzystanie potencjału, jaki tkwi w psychologicznym prawdopodobieństwie reakcji protagonistównanieoczekiwanezdarzenia. To cecha wyraziście odróżniająca pisarstwo Campbella od twórców usiłujących pobudzić czytelnika epatowaniem skatologią. Być może miłośnicy „krwistych” opisów poczują się nieusatysfakcjonowani brakiem fizjologicznych szczegółów śmierci Lance`a i Hermione, jednak trudno te opisy uznać – z artystycznego punktu widzenia – za nieudane. Autor „Złego wpływu” odwołuje się do innej tradycji literackiej i to, co współczesny (zwłaszcza młody wiekiem i czytelniczym doświadczeniem) odbiorca uzna zapewne za naiwne, zostaje podporządkowane budowie mrocznej atmosfery.

79


Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka

TECZKA AKT PERSONALNYCH Żaneta Fuzja" Wiśnik "

GP: Recenzentka, autorka

i (prawdopodobnie wkrótce) publi

cystka

Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Wszystkie miejsca pracy w prosektorium były już zajęte, zresztą wolę się babrać w ziemi niż w formalinie. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Trudne pytanie... Wydawało mi się, że nic poza grzebani kucharka i czytelniczka. Gra w bilard oraz gry kompute em zwłok nie istnieje. A tak poważnie to zapalona ze mnie rowe też potrafią mnie odciągnąć od jakiegoś (nie)świ zwłoka. No i czasem lubię spotkać się z żywymi ludźmi, eżego bo trupy nie są wdzięcznymi rozmówcami, za to potrafią słuchać. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? Ostatnio zainteresowałam się początkami kina i chyba „Wierne serce” Jeana Epsteina. Z nowszych produkc jednym z lepszych filmowych staroci jakie obejrzałam było ji bardzo pomysłowe były dla mnie dwa filmy, mianow „Tucker & Dale vs Evil” i „Doghouse” – dobra mieszan icie ka krwi i humoru. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz Wszyyyystko o zombie. Jeśli chodzi o grabarzy z kosmosuy? to „Obcy”, szczególnie dwie pierwsze części. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Mało horrorów ostatnio oglądam, a zresztą staram sie unikać przestraszyć. Mam mało czasu i szkoda mi go na oglądani tego, co może mnie zniechęcić bądź odstraszyć zamiast e gniotów. Ten rok upłynął mi pod znakiem fantastyk niestety słabawej. i, Freddy czy Jason? Jasne, że Freddy. Jezu, kocham go! Ten jego powycią gany się z nim na randkę, gdyby nie to, że pewnie nie wyszłab sweter i nieszablonowe poczucie humoru. Umówiłabym ym z niej cało! Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Gdy siedzę w swojej małej i ciasnej kanciapie grabarza oraz tony horrorów. Chociaż jak się trafi to i o urokach z pasją pochłaniam dużo fantastyki, szczególnie polskiej literaturę „dobrą” – oczywiście, to bardzo subiektywne zwykłego, „normalnego” życia też mogę poczytać. Lubię pojęcie - chodzi mi o to, że nie ograniczam się do kilku autorów bądź gatunków. A nie, no sorry, nie czytam romansó w – takich tradycyjnych. A jak zgłodnieję - sięgam po makabryczne książki kucharskie.

Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Najweselej? Chyba przy ska lub oldies (rock’n roll etc.) bo wtedy łopatka tak jakoś sama śmiga. Natomiast w lubię przy muzyce zespołu Volbeat – rozgrzewa jak gorący zimie i pikantny barszcz. Generalnie z muzyką jest u mnie jak z książkami - nie ograniczam się, bo i po co? Jak często jadasz surowe mięso? Surowe mięso? Czasem mnie najdzie ochota. Generaln szone, czasem jak mi coś nie pójdzie to nawet „spieprzie jadam mięso pod każdą postacią - surowe, smażone, duone” (nie mylić z popieprzonym) zjem, chociaż nie moja ulubiona forma podania. Moje życiowe motto „dzień jest to bez mięsa dniem straconym” lub też „obiad bez mięcha to nie obiad”, jak kto woli. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Skończyć studia kulturoznawcze – wreszcie i przede opowiadań a najlepiej całą książkę. Założyć wydawn wszystkim! Szlifować umiejętności pisarskie, napisać kilka ictwo i dawać ludziom radość z czytania. Prywatnie skupić na sobie i być pierdzieloną egoistką, bo przez ostatnie kilka lat byłam dla wszystkich tylko nie dla siebie. Chciałab się też odpocząć i zwiedzić kawałek świata, no i odłożyć sobie trochę forsy na jakieś fajne miejsce na cmentarzu, ym ale własne bo w grobie rodzinnym tłoczno się robi z wiekiem ciasne .


----------------------------------------

Ocena: 5/6

Wydawca: Bellona 20ll Tłumaczenie: Beata Spieralska Ilość stron: l60

„Tajemnicza historia wampirów”, mimo dość trywialnego tytułu, to naprawdę interesujące opracowanie na temat historii wampiryzmu. Nie wolne niestety od pewnych powtórzeń, mimo to jest jednym z ciekawszych opracowań tego typu wydanych w naszym kraju. Claude Lecouteux to profesor Sorbony, specjalizujący się w literaturze i kulturze średniowiecza. Jest uznanym autorem wielu pozycji z tematu folkloru i wierzeń ludowych, a w dziedzinie wampirów, wilkołaków, czarownic i duchów uchodzi za autorytet. Niniejsza książka z pewnością to potwierdza. Autor zaczyna swój wywód na temat historii wampirów od omówienia roli tego mitu w literaturze, przytaczając – rzecz oczywista – takie pozycje, jak „Dracula” Stokera, „Wampir” Polidoriego, czy „Carmilla” Le Fanu. Przegląd literatury wampirycznej jest wybiórczy i pobieżny, by tylko temat zaakcentować, a nie wyczerpać go zupełnie, bowiem nie to jest tematem książki. „Tajemnicza historia wampirów” ma omawiać mit wampiryczny w kontekście wierzeń ludowych, nie zaś poprzez pryzmat swego wykorzystania w sztuce. Autor analizuje socjologiczne podstawy postrzegania śmierci w dawnych kulturach i to na karb tych założeń i obserwacji składa odpowiedzialność za powstanie mitu wampira. Ludzie w dawnych wiekach tworzyli dla siebie własne wytłumaczenia doświadczanych empirycznie lub obserwowanych zjawisk. Często w sposób mało racjonalny, a bardziej oparty na syntezie mitologii, religii i przesądów, co w efekcie powoływało do życia nowe postacie. Np. postać wampira.

Wampir, jakiego znamy choćby z kart powieści Stokera niewiele ma tak naprawdę wspólnego ze swym kulturowym pierwowzorem. Lecouteux obala skutecznie mit za mitem, odmalowując nam zgoła odmienny obraz tego, co w kulturze zwykliśmy uważać za krwiopijcę. Jeden z rozdziałów poświęcił prekursorom wampirów, jak np Kołaczący, Przeżuwacz, Appesart, Dziewięciobójca. Znaczny fragment książki zajmuje analiza nazw własnych wampira lub stworzeń, których cechami obdarzyła tę postać nasza kultura.

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

CLAUDE LECOUTEUX - Tajemnicza historia wampirów (Histoire des Vampires)

Wszystkie te wywody oparte są na szerokim materiale badawczym i źródłowym, a w samej treści cytowane jest wiele historii pochodzących z dawnych kronik, relacji, zapisków. Pozwala nam to spojrzeć na wampira nie tylko oczami współczesnych, ale też dokładniej poznać sposób postrzegania tego zjawiska w dawnych wiekach. Na szczególną uwagę zasługuje znajdujący sie na końcu książki aneks, zawierający przytoczone w całości sprawozdania związane z zetknięciem się wielu (często statecznych i wykształconych) osób z przypadkami wampiryzmu. Uwidaczniają one, jak silnie zakorzeniony jest w kontekście kulturowym i historycznym mit wampira. „Tajemnicza historia wampirów” to pozycja dla wszystkich zainteresowanych genezą wampira i wampiryzmu w kulturze. Dla młodych fanów może to być cenna lekcja, że było coś wcześniej, przed „Zmierzchem”, a wampir to niekoniecznie przystojny bladolicy chłopiec o smętnym spojrzeniu, tylko coś o wiele bardziej mrocznego i niebezpiecznego.

81


THE RITE RYTUAŁ USA 2011 Dystrybucja: Galapagos

Reżyseria: Mikael Hafstrom Obsada: Anthony Hopkins Colin O’Donoghue Alice Braga Marta Gastini

X X X

Text: Bogdan Ruszkowski

X X

znakomite wyniki z psychologii czy historii sztuki, lecz najsłabiej mu idzie z teologią. Nasz bohater doskonale zdaje sobie sprawę, że brak mu wiary i postanawia zrezygnować ze święceń kapłańskich. Jego mentor nie zgadza się z tym. Zresztą już wkrótce dochodzi do zdarzenia które nieco zachwieje niezłomnym postanowieniem chłopaka. Tragiczny i bezsensowny wypadek zmienia koleje losu Michaela. Zgadza się wziąć udział w szkoleniu egzorcystów w Rzymie, a po powrocie ma przemyśleć sprawę swego kapłaństwa. Kurs egzorcyzmów w Rzymie nie przekonuje Kovaka.

Ale od początku. Oto Michael Kovak. Młody chłopak, który prowadzi z ojcem zakład pogrzebowy. Jest to już taka rodzinna tradycja – w tej rodzinie albo się jest przedsiębiorcą pogrzebowym albo księdzem. Michael wybiera to drugie – postanawia wstąpić do seminarium. Nie kieruje nim wiara czy powołanie lecz chęć ucieczki od ojca. Dlatego po czterech latach studiów Michael ma

Zachęcony wieloma pozytywnymi opiniami znajomych sięgnąłem po film „Rytuał”. Kiedy jeszcze się dowiedziałem, że film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach i gra w nim Anthony Hopkins, moje oczekiwania wzrosły niepomiernie. Sam nie wiem czego się spodziewałem – „Egzorcysty” XXI wieku? Może i tak… Dlatego rozczarowanie było bolesne – choć przecież nie mamy tu wcale do czynienia ze złym filmem.

82


Dopiero spotkanie z nieortodoksyjnym księdzem egzorcystą – ojcem Lucasem - zmieni jego poglądy na wiarę i istnienie diabła. Brzmi to wszystko nieźle, ciekawie, zdaje się być materiałem na naprawdę dobry film. Znakomite są zdjęcia Rzymu, bardzo dobra, dopasowana do tematyki filmu muzyka, gra aktorska również niezgorsza – chociaż to tak naprawdę film trójki aktorów: Hopkinsa, O’Donoghue’a i Gastini, reszta to tylko drugoplanowe postacie niewiele wnoszące do akcji filmu. Niedużo tutaj efektów specjalnych, a te które są nie przeszkadzają w oglądaniu filmu. Sam film rzeczywiście zaczyna się pasjonująco – te wszystkie niedopowiedzenia, pytania, zbiegi okoliczności… zdawać by się mogło, że atmosfera będzie gęstniała z minuty na minutę. A tak nie jest. Napięcie trzyma do momentu tragicznego zakończenia

jednego z egzorcyzmów. A potem jest coraz gorzej. Szkoda – temat był naprawdę dobry, można było zrobić arcydzieło. A tak powstał film zupełnie niezły, ale niestety nie wybitny. Moim zdaniem, zabrakło jakiejś głębi przekazu. Sprawa wiary, jej znajdowania powinna być potraktowana z większym zaangażowaniem. Tymczasem wszystko sprowadza się do opętania, z którym musi sobie poradzić młody ksiądz – opętania, które jest pokazane tylko po to by znajoma naszego bohatera mogła wygłosić płomienną przemowę, że ten sobie poradzi i niech wreszcie uwierzy… Tiaa… No i właśnie – to zakończenie zupełnie zepsuło mi odbiór filmu. Powiem jeszcze raz – to nie jest zły film. To po prostu kolejny film o egzorcyzmach. Daje się go spokojnie oglądać, ale na film w tej tematyce na miarę „Egzorcysty” przyjdzie nam jeszcze poczekać.

83



Wydawca: Wydawnictwo Jaguar 20ll Tłumaczenie: Małgorzata Kaczorowska Ilość stron: 39l

W literaturze młodzieżowej – a „Dzieci cienie” do tej kategorii się zaliczają – królują romantyczne wampiry, upadłe anioły czy szkolne potwory. Na ogół te książki to odcinanie kuponów na przykład od sagi „Zmierzch”. Dlatego seria „Dzieci cienie” wydaje się być miłą odmianą. Powiedziałbym, że to taki młodzieżowy political-fiction. Do tego napisany tak sprawnie i z tak wciągającym tłem, że lektura nie sprawia przykrości starszemu, bardziej wyrobionemu czytelnikowi. Cała historia opiera się na pomyśle, że w niedalekiej przyszłości na świecie zapanował głód. Po trzech latach wielkiej suszy ludziom zaczęło brakować jedzenia. Zaczęły się rozruchy, wojsko przejęło władzę i nastały rządy totalitarne. Pierwszą ustawą była Ustawa Populacyjna – każdej rodzinie wolno mieć nie więcej niż dwoje dzieci. Za ukrywanie każdego „nadprogramowego” dziecka grozi bardzo wysoka grzywna lub kara śmierci... Powieść rozpoczyna się w momencie, gdy niedaleko wiejskiego domu, w którym mieszka główny bohater – Luke, powstaje nowoczesne osiedle mieszkaniowe. Do tej pory jedenastoletni chłopiec mógł bawić się na podwórzu, gdyż nie groziło mu odkrycie przez Policję Populacyjną. Jednak wraz z powstaniem osiedla Luke zostaje zmuszony do zamieszkania na strychu. Staje się dzieckiem-cieniem. Dni upływają w samotności, jedyną rozrywką jest podglądanie sąsiadów z osiedla. Do czasu, kiedy w jednym z okien Luke zauważa twarz innego dziecka. Czy to możliwe, by ważni państwowi urzędnicy ukrywali trzecie dziecko? Luke postanawia się tego dowiedzieć. W tym momen-

cie całe jego życie ulegnie zmianie już na zawsze. „Dzieci cienie” to naprawdę dobra powieść. Dobrym zabiegiem jest to, że od razu dostajemy dwie części powieści w jednym tomie (stąd ten długaśny tytuł) – jedna część zmieściłby się na 180 stronach i po prostu byłaby zbyt krótka, nie dając szans na wczucie się w klimat opowieści. Bardzo ciekawie wykreowany jest świat, w którym wychowuje się Luke. Ciągła paranoja, że ktoś go zobaczy, intoktrynacja rządu, wszechwładna Policja Populacyjna, próby buntu i odkrycia rzeczywistości – to wszystko splata się na niezwykłą opowieść o dojrzewaniu, przyjaźni i szukaniu swego miejsca w świecie. Widać tutaj, że autorka dodała do siebie wiele informacji i faktów, tworząc przy tym wybuchową mieszankę, którą umiejętnie dozuje. Informacje o świecie poznajemy z różnych punktów widzenia – zarówno rządu, jak i „opozycji”. Ciekaw jestem, jak dalej potoczą się losy Luke’a. Oczywiście – żeby nie było za fajnie – jest tutaj trochę nielogiczności czy nieścisłości w funkcjonowaniu świata. Ale umówmy się, że to powieść dla młodzieży, więc pewne uproszczenia po prostu muszą być – inaczej książka byłaby mało atrakcyjna. Na dodatek mam wrażenie, że w miarę rozwoju akcji niektóre z tych nielogiczności zostaną wyjaśnione.

Text: Bogdan Ruszkowski

h. Wśród oszustów. MARGARET PETERSON HADDIX - Dzieci cienie. Wśród ukrytyc the Impostors) Among : Children Shadow Hidden. the Among : Children (Shadow ---------Ocena: 5/6 -----------------------------

Książka „Dzieci cienie” to więc bardzo miłe zaskoczenie. Pochłonąłem ją w ciągu jednego dnia i czekam na więcej. Spokojnie mogę ją polecić – nie tylko młodszym czytelnikom, ale wszystkim lubiącym po prostu dobre książki.

85


ARNE DAHL - Na szczyt góry (Upp till toppen av berget)

-------------------------------------- Ocena: 5/6

Text: Adam Mazurkiewicz

Wydawca: Wydawnictwo Literackie Muza SA 20ll Tłumaczenie: Dominika Górecka Ilość stron: 374

Dochodzenie w sprawie zabójstwa w barze dla kibiców jednej ze szwedzkich drużyn piłkarskich. Wybuch w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Międzynarodowe śledztwo mające na celu wykrycie i likwidację internetowej siatki pedofilów. Strzelanina w dzielnicy przemysłowej, w wyniku której giną nienotowani dotychczas gangsterzy... Specjalna jednostka policji musi nie tylko rozwikłać każdą z tych spraw z osobna, lecz również dostrzec powiązania między nimi. W tle zaś czai się największy szwedzki baron narkotykowy, odpowiedzialny za śmierć wielu ofiar nałogu i tajemnicza para zabójców, działająca na własną rękę. Arne Dahl (właściwie Jan Lennart Arnald) to autor serii powieści o specjalnej jednostce policyjnej, „Drużynie A”, spośród których w Polsce ukazały się dotychczas „Misterioso” i „Zła krew”. „Na szczyt góry” to trzecia część cyklu. Utwór, podobnie jak poprzednie, charakteryzuje szybka akcja, wyraziste portrety psychologiczne postaci i ich zindywidualizowany język, oraz zaskakujące zwroty akcji. Zapewne wymienione tu walory pisarstwa Dahla sprawiły, że cieszy się on w Szwecji niesłabnącą popularnością, której dowodem są kolejne opowieści o przygodach „Drużyny A” (dotychczas powstało 11 powieści opublikowanych w latach 1991-2008). Miejmy przeto nadzieję, iż kolejne części znajdą również wydawcę, skłonnego udostępnić je rodzimemu miłośnikowi sensacyjnych zagadek.

nalnej, która przeżywa u nas szczyt popularności, utwory Dahla interesujące są przede wszystkim jako świadectwo poszukiwania własnej metody twórczej. Autor koncentruje się głównie na mechanizmach działania szwedzkiego systemu sprawiedliwości. Podobnie jak inni twórcy skandynawscy (m.in. Stieg Larsson) nie apoteozuje on prawodawstwa, umożliwiającemu nadużycia osobom potrafiącym wykorzystać je do własnych celów. Przeciwnie jednak, niż twórca „Millenium” — który stał sie, z uwagi na niezwykłą w Polsce popularność, naturalnym punktem odniesienia dla innych twórców powieści kryminalnej — Dahl nie dostrzega innych możliwości opanowania chaosu społecznego, niż te kryjące się w systemie. Dlatego też w jego utworach nie ma pojedynczego bohatera — protagonistami są członkowie „Drużyny A”, zaś ich osiągnięcia są sukcesami zespołu.

Interesująca w „Na szczyt góry” jest jednakże nie tylko fabuła, akcentująca zbiorowy wysiłek policjantów (na rodzimym gruncie podobny wątek odnajdziemy m.in. w serialu „Kryminalni”), lecz również przeniesienie uwagi z zagadki kryminalnej na problematykę społeczno-polityczną. Takie rozłożenie akcentów jest specjalnością skandynawskiej literatury kryminalnej. Krytyka społeczna zawarta na kartach powieści Dahla jest niezwykle ostra, choć autor potrafi nie przekraczać granicy między literaturą i zbeletryzowaną publicystyką. Być może z tego względu brak w utworze łatwych rozwiązań, oraz czarno-białego Dla polskiego czytelnika, zwłaszcza w kon- podziału bohaterów. frontacji z innymi autorami powieści krymi-

86


Rozmawiała: Aleksandra Zielińska

Dawid Kain to już postać bardzo zasłużona na polskim rynku grozy. Jego książki „Prawy, lewy, złamany”, „Makabreski”, „Gęba w niebie” czy „Chory, chorszy, trup” (ta ostatnia napisana w duecie z Kazimierzem Kyrczem Jr.) zebrały całe mnóstwo pozytywnych recenzji, a wszystko wskazuje na to, że nie inaczej będzie w przypadku jego najnowszego dzieła pt. „Za pięć rewolta”. Na okazję wydania tej powieści Dawida Kaina przepytała Aleksandra Zielińska.


Jesteś znany naszym czytelnikom, więc nie muszę Cię przedstawiać. Opowiedz proszę, co ostatnio u Ciebie słychać pod względem literackim i nie tylko.

wysłać jakiś swój tekst, gdyby się udało, byłoby fajnie. Udało się i jest fajnie. Ta współpraca wynika też z tego, że te moje książki tak naprawdę nie są ani grozą, ani fantastyką, ani nawet groteską czy najszerzej pojmowanym postmodernizmem. Nie należą w ogóle do żadnego określonego gatunku, ale są napisane w ten sposób, że jeden czytelnik uzna je za horror, inny za satyrę z elementem s-f, a jeszcze inny za „główny nurt”, ewentualnie bizarro. I to jest bardzo miłe.

Jeśli chodzi o zajęcia okołopisarskie, to skończyłem parę miesięcy temu przedziwną powieść „Kotku, jestem w ogniu”, a teraz piszę – bardzo powoli – powieść „Przesunięcie ku czerwieni”, która jest o Polsce, aniołach i guzach mózgu. Poza tym przełożyłem „Zły wpływ” Campbella, zredagowałem antologię „Jest legendą” i pewnie za parę dni zostanę znów za- W „Za pięć rewolta” mamy do czywalony robotą, z której nie wygrzebię się nienia z wielką ilością nawiązań do do przyszłego roku. piosenek i filmów. Zatem, jakie kino cenisz najbardziej? Czy sądzisz, że Czy możesz opowiedzieć czytelnikom w polskich realiach da się zrobić doco nieco o najnowszej powieści? bry film grozy? „Za pięć rewolta” to dwa naprzemiennie prowadzone monologi – biednego, pracującego w przebraniu hamburgera Sławka oraz bogatego, ćpającego i zboczonego Tomka, który jest copywriterem faktów. W świecie, w którym wszystko jest symulowane przez podobnych Tomkowi copywriterów, dochodzi do zbrodni – pierwszego od dawna rzeczywistego wydarzenia. Takie okazje trafiają się rzadko, więc Tomek będzie próbował przerobić tę zbrodnię na użytek medialny. Z ciekawym skutkiem.

Na filmy, książki i muzykę poświęcam mnóstwo czasu, więc tych nawiązań jest rzeczywiście dużo, wręcz setki. Na tym bazował język „Gęby w niebie” i tutaj jest podobnie, tylko bardziej. Kino lubię zróżnicowane. Lubię filmy z festiwalu Sundance, lubię dziadowskie monster movies w rodzaju „Zabójczych ryjówek”, czy oscarowe dramaty. Staram się codziennie oglądać jakiś nowy film; horrorów też dużo wchłaniam.

A czy w Polsce dałoby się udany film Skąd współpraca z Niszą, wydawnic- grozy nakręcić? Prawdopodobnie tak. twem do tej pory nieznanym czytelni- Trzeba reżysera z talentem, producenta kom grozy? z pieniędzmi i aktorów, którzy sami dobrze rozumieją kino gatunkowe. Na razie Niszą zainteresowałem się kilka lat temu, ta kombinacja jeszcze się nie trafiła. gdy na rynku pojawiła się powieść „Kontroler snów”, którą napisała wielokrotna Co z muzyką? Bywa, że piszesz słufinalistka nagrody Nike – Magda Tulli chając? (pod przezabawnym pseudonimem). Widziałem, że wydają książki ambitne Zawsze piszę przy muzyce, dzięki temu i dobrze napisane, więc spróbowałem teksty fajnie mi siadają w rytmie i by-

88


wają melodyjne. Nowa powieść, „Przesunięcie ku czerwieni”, będzie niemal w całości oparta na utworze „All of the lights” Kanye Westa – oczywiście nie pod względem treści, tylko formy i rytmiki.

przeplatają. Postanowiłem pod koniec książki nieco zbliżyć ich do siebie, ale nie na tyle, by stali się nierozróżnialni. Mam nadzieję, że wyszło.

Jak wygląda Twój styl pracy? Sądząc Co skłoniło Ciebie i Kazka do ponow- po czasie, w jakim powstawała ostatnego połączenia sił? nia powieść, musi być bardzo wydajny. Wystarczyły cztery piwa i wolny stolik w Lokatorze (śmiech). Rzeczywiście, „Za pięć rewolta” postała w dwa miesiące i dwa tygodnie. Ale to Pytanie sztandarowe: jak wygląda tylko czas zapisania tekstu, on na pewno praca we dwójkę? siedział gdzieś w podświadomości przez wiele miesięcy. Pewnego dnia pojawiła Można to nazwać literaturą mailową. mi się w głowie cała, spójna wizja piekła, Przesyłamy sobie mailem kolejne partie więc jakiś czas później zacząłem sobie tekstu, dopisując następnie kilka swoich o niej opowiadać. Potem już samo poakapitów. I tak aż do końca. Później re- płynęło, nic nie mogło mnie od tego tekdagujemy całość i gotowe. stu oderwać. Jaki jest Twój wymarzony duet pisar- Ale ta powieść to był wyjątek; w lutym ski? Z kim chciałbyś napisać książkę, wyjdzie „Punkt wyjścia” – tekst jeszcze gdybyś mógł wybrać? bardziej eksperymentalny, jeszcze bardziej mroczny – nad którym pracowałem Jeśli miałaby to być książka zabawna, kilkukrotnie dłużej. to z Kurtem Vonnegutem, a jeśli przygnębiająca, to z Samuelem Beckettem. Powrót do przeszłości, czyli jak to Wprawdzie nie żyją, ale wcale mi to nie się wszystko zaczęło: na początek przeszkadza. dlaczego literatura, potem dlaczego groza? Warto zwrócić uwagę na język, jakim posługujesz się w ostatnich książ- Przez całą podstawówkę i większą kach. Jest bardzo bogaty i nowator- część liceum literatura wydawała mi ski – wymaga to od Ciebie trudu czy się czymś niesamowicie nudnym – nic przychodzi łatwo? dziwnego, znałem tylko lektury. Przełom nastąpił gdy poznałem tom „Kwiaty zła” W tej chwili pisanie w ten sposób nie jest Baudelaire’a. Zacząłem czytać duże już dla mnie trudne i przypomina trochę ilości książek – poezja, proza, literatura wchodzenie w rolę dla aktora. Po pro- rozrywkowa i wysoka, tytuły popularnostu mam w głowie bohatera-narratora naukowe – no i zacząłem samemu też i muszę się nim stać, myśleć tak jak on coś tam pisać. A że w tamtym okresie i utrzymać się w tej roli do końca tekstu. poznałem autorów takich jak Lovecraft, W „Za pięć rewolta” było to o tyle dziw- Kafka czy Poe, a następnie King i Koja ne, że bohaterów jest dwóch i są swo- – moje opowiadania też były przesiąkimi przeciwieństwami, a ich narracje się nięte grozą. To wyszło samo z siebie.

89


Dlaczego porzuciłeś karierę prawni- Jaki jest Dawid Kain jako czytelnik? czą? Po co sięga w wolnych chwilach (o ile takie posiada)? W pewnym momencie przestały mnie interesować wszelkie działania, które Czytam ogromne ilości tekstów. Znajdusą odtwórcze. Prawo to tak naprawdę ję też oczywiście czas na fantastykę, czy głównie interpretacja przepisów, można mówiąc bardziej szczegółowo – horror, się tym fajnie bawić i czerpać profity, ale ale prawdziwych cudów i olśnień szukam o ileż fajniej można się bawić pisząc czy raczej w głównym nurcie, bo bardziej intłumacząc prozę. teresuje mnie językowa strona tekstu niż warstwa fabularna. Najlepszą rzeczą, Od czasów „Gęby w niebie” zacząłeś jaką czytałem w tym roku, jest „Pokój” podpisywać się prawdziwym nazwi- Emmy Donoghue. A wśród tekstów barskiem. Co Cię do tego skłoniło? dziej rozrywkowych, ostro zarządziło „The Age of Miracles”, opowiadające Wydawca i okoliczności. Z niejasnych o tym, co się będzie działo na świecie, przyczyn poprzednie książki trafiły do gdy nasza planeta stopniowo przestanie działów literatury zagranicznej, więc krążyć wokół własnej osi. Miejmy nadzietrzeba było ujawnić, że mimo że urodzi- ję, że ktoś to u nas wyda, amerykańska łem się w Niemczech, to w sumie prze- premiera już w przyszłym roku. cież jestem Polakiem. Co się stało ze zbiorem „Talidomid”? Czy posiadasz kota, jak większość Czy ujrzy kiedykolwiek światło dzienfantastów? ne? Niestety nie posiadam niczego żywego. W moim mieszkaniu wszystko bardzo szybko umiera. Miałem palmę i dwie świnki morskie – palma zwiędła, a żadna ze świnek nie wytrzymała dłużej niż dwa tygodnie, mimo że naprawdę o nie dbałem.

Zrezygnowałem z publikacji, bo czas oczekiwania stał się czymś zbyt komicznym nawet jak na moje możliwości. Zbiór jako całość nigdy się nie pojawi, ale niektóre teksty z niego będzie można przeczytać w antologiach – np. opowiadanie „Krawiec” trafiło do książki „Bizarro dla początkujących”.

Co sądzisz o obecnym stanie polskiej grozy? Jest dobrze, czy wręcz prze- Czy możesz zdradzić coś na temat ciwnie, słychać tylko płacz i zgrzyta- bloga bizarro i samego zjawiska tego nie zębów? typu literatury, które opanowało Internet w ostatnim czasie? Mam wrażenie, że jest nieźle, dużo lepiej niż było wtedy, gdy sam zaczynałem. Nie Blog nazywa się Niedobre Literki i pojaznam oczywiście wszystkich polskich tek- wiają się na nim zarówno opowiadania stów należących do tego gatunku, ale te, z gatunku polskiego bizarro-fiction, jak które poznałem, były całkiem przyzwo- też informacje o książkach, zagraniczite. Teraz przydałby się boom na polską nych artykułach itd. grozę, taki jak jest na polski romans czy Sam gatunek tworzą teksty z pogranicza kryminał. No i jakiś udany film. horroru, science-fiction i surrealizmu.

90


Jest on dość trudny do zdefiniowania, a same teksty są dziwne, zabawne i trochę straszne. I zazwyczaj mają idiotyczne tytuły.

też science-fiction z pornografią i prozę poetycką z bizarro, więc generalnie wszystko ze wszystkim. Gatunkowo to jest niemożliwe do określenia, ale jeden z bohaterów „Rewolty” mówi, że jego Z której książki jesteś jak dotąd naj- życie to horroro-groteska, więc niech bardziej zadowolony? będzie, że śmiechu i strachu jest w tych tekstach po równo. „Za pięć rewolta”. Pod względem językowym jest to mój szczyt szczytów Na koniec opowiedz, jakie masz plany i wisienka tortów. A fabularnie ciekawy wydawnicze. wydaje się „Punkt wyjścia” – chyba nie było nigdy książki o podobnej fabule, Jak wspominałem, w lutym Oficynka przynajmniej ja o takiej nie słyszałem. wyda moją najdłuższą powieść „Punkt Zresztą wyjdzie już niedługo, więc sami wyjścia”, później będzie opowiadanie zobaczycie. „Książę kłamców” w antologii „Halloween”, a dalej pewnie jakieś kolejne rzeczy, Czujesz się bardziej pisarzem grozy o ile świat się nie skończy. czy groteski? Dzięki za rozmowę, pozdrawiam czytelW sumie chyba ani takim, ani takim. ników Grabarza. Łączę niby grozę z groteską, ale łączę

Dwóch mężczyzn z przeciwnych krańców kapitalistycznego łańcucha pokarmowego - Sławek przebrany za hamburgera reklamuje sieć fast food, Tomek jest bogatym copywriterem faktów - wymyśla i symuluje wydarzenia dla portalu Szczersza Prawda. Sławek, szukając ucieczki od ponurej codzienności, trafia na spotkanie sekty... Tomek dowiaduje się, że w jego mieście ktoś popełnił autentyczną zbrodnię, pierwszą od lat...

JUŻ W SPRZEDAŻY www.nisza-wydawnictwo.pl



----------------------------------------Ocena: 2/6 Wydawca: Albatros 20ll Tłumaczenie: Andrzej Szulc Ilość stron: 382

Stolicami Zachodu wstrząsają podwójne morderstwa, których ofiarami padają młode pary. Zabójca bawi się z policją i Interpolem, wysyłając do poczytnych gazet pocztówki z miejsc zbrodni. Kto jest za nie odpowiedzialny? W jaki sposób wybiera ofiary? Czy sprawcami mordów może być para sympatycznych studentów sztuki? Do wyjaśnienia tajemnicy przystępuje samotny agent FBI i dziennikarka, która otrzymała jedną z pocztówek. Mężczyzną kierują w poszukiwaniach motywy osobiste – jedną z ofiar morderców była jego córka; kobieta towarzyszy mu początkowo z pobudek zawodowych (jako dziennikarka szuka sensacyjnego materiału), w miarę upływu czasu zdaje sobie jednak sprawę z fascynacji nim. Toteż po licznych przygodach, chwilach zwątpienia i niebezpieczeństwach, kiedy odkryją prawdę, uczucie weźmie górę nad profesjonalizmem – kobieta rzuci swe dotychczasowe życie, by podążyć za wybranym mężczyzną. „Pocztówkowi zabójcy” to dzieło amerykańskiego twórcy i szwedzkiej pisarki. Można byłoby więc spodziewać się wyjątkowego potomstwa po takim mariażu: USA to wszakże ojczyzna „czarnego kryminału”, Skandynawia zaś nie od dziś uznawana jest za odnowiciela formuły thrillera. Niestety, czytelnik „Pocztówkowych zabójców” rychło zostaje pozbawiony złudzeń na temat jakości prezentowanego mu dzieła. To zaledwie brulion roboczych notatek i pomysłów do rozwinięcia. Być może po rygorystycznej selekcji i gruntownym przeformułowaniu zarysu fabuły można byłoby oczekiwać dość interesującej powieści, jednakże w postaci zaprezentowanej czytelni-

kowi pozostaje ona utworem tyleż nudnym, co zbędnym. Irytuje zwłaszcza płytkość psychologiczna motywacji przyświecających działaniom bohaterów i schematyzm ich konstrukcji (jeśli samotny mściciel to działający z pobudek osobistych; jeśli morderca to psychopata, itd.). Równie jednakże nużąca staje się poprawność polityczna, kierująca kreacją bohaterki: obowiązkowo musi być wegetarianką po przejściach i „nawróconą” seksualnie lesbijką, znajdującą ukojenie dopiero w ramionach ukochanego mężczyzny. Co kierowało pisarzami w takim wyborze rozwoju fabuły? Chyba nie pragnienie dodania pikanterii związkowi, bo nieudolne opisy scen erotycznych raczej nużą, niż rozbudzają wyobraźnię. Czyżby więc ulegli wizji „literatury sformatowanej” na wzór pseudo-romansów spod znaku „Harlequina”? Jeśli przyszłość thrillera miałaby wyglądać tak, jak ta zaprezentowana w „Pocztówkowych zabójcach” to byłaby to „zagłada gatunku”. Bez rozbudowanej warstwy psychologicznej i oryginalnych bohaterów, thriller przestaje być bowiem sobą, przeistaczając się w – mniej lub bardziej (w tym wypadku zdecydowanie mniej) udaną powieść obyczajową.

Text: Adam Mazurkiewicz

JAMES PATTERSON, LIZA MARKLUND - Pocztówkowi zabójcy (The Postcard Killers)

Równie chybiona, co konstrukcja postaci jest budowa formalna powieści. Utwór składa się ze 141 rozdziałów, w związku z czym prosty arytmetyczny rachunek pozwala na wyliczenie objętości każdego z nich. Być może w zamyśle twórców taka strategia miała dynamizować akcję, jednakże w efekcie mamy do czynienia z chaotycznym podziałem w miejscach, które z powodzeniem mogłyby stanowić kontynuację rozdziału.

93


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Żaneta „Fuzja” Wiśnik Smaczny kąsek Małgorzata leżała na łóżku i rozmyślała. Płakać przestała już kilka lat temu. Teraz jedynie leżała na poduszkach i tępo wpatrywała się w sufit, podczas gdy w jej głowie kłębiły się myśli. Już od jakiegoś czasu klarowało się w niej pragnienie opuszczenia tego starego cepa. Nie mogła znieść tego, że tak zmarnowała swoje życie. Liczne siniaki i blizny znaczyły jej piękne, posągowe ciało. Była wysoką blondynką o skandynawskiej urodzie i do dziś pluła sobie w brodę, że nie słuchała rad bliskich, którzy mówili, że źle skończy z Sebastianem. Nie mieli dzieci, mogła spokojnie opuścić ten dom nawet dziś, jednak paraliżował ją strach. Niemniej jednak pewnego dnia to zrobi – odejdzie i znajdzie szczęście, gdzieś daleko od tego brutala zwanego jej mężem. Oby tylko nie podjęła tej decyzji zbyt późno... *** Za długo czekałem! To zaczyna następować – najpierw drgawki i wymioty, później wiotczenie kończyn, aż w końcu skóra stanie się miękka i zacznie płatami odpadać, a moja prawdziwa twarz ujrzy światło dzienne. Nie mam już siły, leżę w wygodnym łóżku i wiem, że za chwilę wróci Agnieszka i będzie już za późno. Kim jestem? Nie wiem. Nie mam stuprocentowej pewności. Wiem tylko, że moja historia sięga zamierzchłych czasów. Czasów, kiedy ludzi nie było jeszcze na ziemi, a jej panami byli tacy jak ja. Chyba był Bóg i chyba byliśmy jego ukochanymi dziećmi. Wolnymi od wszelkich namiętności rządzących obecnym światem. Nie znam już tej odległej historii, nie pamiętam nawet, kiedy zaczęliśmy się stawać tym, czym jesteśmy. Wiem tyle – najpierw byliśmy my, później zjawili się ludzie, z całą tą swoją pożądliwością, z namiętnościami, gniewem, miłością, pychą... Zafascynowali nas, zazdrościliśmy im i choć Bóg kazał nam żyć wspólnie na jednej Ziemi, to zaczęliśmy pożądać ludzi i ich emocji. Nie wiem, kiedy pierwszy z nas popełnił grzech śmiertelny i spróbował zakazanego owocu, jakim był człowiek, ale ten właśnie dzień zaważył na naszych losach. Wtedy to odebrano nam

94


[ Żaneta „Fuzja” Wiśnik - Smaczny kąsek ]

przywilej nieśmiertelności i skazano nas na wieczną tułaczkę, byśmy trwali poganiani biczem naszych własnych pragnień, dopóki one nas nie zabiją. Teraz musimy ukrywać się wśród ludzi, choć i tak przetrwali tylko nieliczni z nas. Jesteśmy narkomanami, a ja właśnie przechodzę odwyk, chociaż wiem, że długo tak nie wytrzymam i wkrótce wyruszę upolować kolejną ofiarę. Zaczyna się. Konwulsje obezwładniają moje ciało. Trwa to około trzydziestu minut. Kiedy kończę, opadam na łóżko, ciężko dysząc. Czuję, jak sie zmieniam. Słyszę klucz w drzwiach, zrywam się z łóżka w sypialni, podchodzę do lustra, przeglądam się i próbuję rozprostować błoniaste skrzydła, które wybiły się przez skórę ponad łopatkami. Agnieszka zaczyna krzątać się po mieszkaniu, słyszę jej kroki zza zamkniętych drzwi sypialni. Pokochałem tę dziewczynę miłością znaną tylko nam – zachłanną, chciwą, złą i głodną. Karmiłem ją tym uczuciem, a ona stawała się dla mnie słodka i soczysta. Ale przegiąłem, nie mogłem opanować chęci, by pograć w tę grę jeszcze trochę, by jeszcze przez pewien czas rozkoszować się tym, co mi oferowała. Kwitła miłością tak czystą, a ja pożerałem powoli jej energię i ją samą, jednak zwlekałem i skutki widać teraz w lustrze. Ból powoli mija, wiem, że zaraz wejdzie i zobaczy mnie, jednak nie mogę uciec – chcę jeszcze raz zobaczyć jej oczy. Nie wiem, co się stało po tym, jak weszła do pokoju, spanikowany wyrwałem się od razu do okna i wyskoczyłem, widziałem tylko jej oczy, a w nich paniczny strach, który nasycił mnie goryczą. Cholerny idiota ze mnie – gdybym nie zwlekał, mógłbym teraz rozsmakowywać się w jej nektarze życia, a później być nią, a tak dostałem na odchodne łyżkę dziegciu. Żeby mi w gardle ta „ość” nie stanęła – tfu! Lepsze to jednak, niż gdybym miał ją pożreć taką wystraszoną – to jak złoty strzał dla narkomana. Muszę być bardziej ostrożny, szybciej reagować, kiedy widzę, że emocje w moich ludziach sięgają zenitu, wtedy właśnie muszę zabierać się do pracy. Teraz będę miał problem, będę musiał pożywić się jakimś pijakiem, który, mam nadzieję, nie rozróżni karnawałowej maski od mojego karykaturalnego oblicza. Później, kiedy już będę miał jego ciało, jakimś trafem może poderwę w barze striptizerkę i z nią uda mi się zrobić to samo. Musze szybko wyjść z tych slumsów, bo zabiją mnie te obrzydliwe emocje, muszę znaleźć kogoś czystego, ale nikogo takiego nie upoluję, wyglądając jak połączenie czarta i Freddy’ego Krugera. Stanowczo nie jestem teraz ciachem, hah. ***

95


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Gośka wzięła torbę i spakowała do niej ostatnie najpotrzebniejsze rzeczy, wyszła z domu. Uważała, by przy tym nie pobudzić sąsiadów. On znowu wybył na całonocną libację i jeśli znała go dobrze, to zorientuje się, że nikogo nie ma w domu, dopiero koło 8. rano, bo pewnie tak wróci. Ona będzie już wtedy daleko stąd. Nikomu nie powie, dokąd jedzie – bo w sumie sama nie wie. Do rodziców odezwie się, jak już zagrzeje gdzieś miejsce, ale nie powie im, gdzie jest, i tak mieli ją w dupie po tym, jak wyszła za mąż za tego śmiecia. Wsiadła w taksówkę i kazała się wywieźć jak najdalej na obrzeża miasta. Kiedy wysiadła z auta, była godzina 6:00 rano, było już widno. Dojechali do wylotówki z Gdańska. Szła poboczem z jedną torbą i po cichu modliła się o to, by Bóg zesłał jej Anioła Stróża. Może ktoś się zlituje i uda jej się złapać stopa, byle gdzie, byleby jak najdalej od domu. Teraz już się nie bała, po tych wszystkich wieloletnich upokorzeniach i psychicznych oraz fizycznych torturach już gorzej być nie mogło... *** 6:16. Wyjeżdżam właśnie z Gdańska. Udało mi się! W ciągu dwóch tygodni złapałem pijaczynę, przez którego omal nie umarłem, bo skubaniec pokapował się, że nie jestem zwykłym brzydalem, i prawie zesrał się ze strachu. Wyszedłem z tego cało, chociaż przez kilka dni byłem trochę otumaniony... Do czego on doprowadził swoje ciało? Mniejsza z tym. Później dzięki temu, że uciekając od Agnieszki, pamiętałem, żeby skubnąć trochę kasy, wyrwałem jakąś tancerkę z klubu nocnego. Następnie dzięki niej jakiegoś w miarę nadzianego typka, który przejazdem pojawił się w tym mieście. Jego ciało było stanowczo lepszym domem dla mnie, ale musiałem szybko znaleźć sobie ofiarę. Takie podjadanie na szybko nie dawało mi ani energii, ani rozkoszy, jakiej pragnąłem, musiałem znaleźć sobie kogoś do „kochania”. I chyba nadarzyła się okazja, dziewczyna łapiąca stopa o tej godzinie? Jeśli ten „smaczny kąsek” szuka miłości i szczęścia, to dostanie... Już czuję mrowienie na plecach od jej pasji i podniecenia...

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #34 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Wojciech Jan Pawlik Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Facebook.com/GrabarzPolski


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.