Grabarz Polski - Nr 35

Page 1

35

#

CONAN W KOMIKSIE KRWIĄ PISANE CZĘŚĆ 6 MISTRZOWIE PEPLUM PODSUMOWANIE 2011 CO GRAJA W CIMMERII? WYPOŻYCZALNIA KASET VHS CZĘŚĆ 7 WYWIADY: GARY BRAVER, PIOTR ROGOŻA, KRZYSZTOF MACIEJEWSKI KANE - ZŁY, ZABÓJCZY, NIETUZINKOWY FRANK FRAZETTA - OBRAZY GROZYCZĘŚĆ 7 BRZĘK STALI - BARBARZYŃSKI PRZEWODNIK RUGGERO DEODATO - NIE TYLKO ”FACET OD KANIBALI” ROBERT E. HOWARD - SFRUSTROWANY WIZJONER FILMY: Bereavement, BreadCrumbs, Captifs, Conan Barbarzyńca, Conan Barbarzyńca 3D, Conan Niszczyciel, Czerwona Sonja, Father’s Day, Fire and Ice, Labirynt strachu, Little Deaths, Mother’s Day, Rammbock, The Sleeper, The Woman KSIĄŻKI: City 2 - Antologia polskich opowiadañ grozy, Conan i prawdawni bogowie, Krwawy orzeł, Kuchnia kanibala, Nocturnine. Cunninghamella, Osiem, Po spirali, Poszukiwany ¿ywy lub martwy, Rock’n’roll bejbi, Taka piękna śmierć, Tunel, Walhalla, Wład palownik, Zaułki zbrodni KOMIKS: Sam i Twitch: Udaku MARCIN ROJEK „PRZYJACIEL Z SZUFLADY” (OPOWIADANIE) MARCIN ROJEK „INWAZJA NIEWIDZIALNYCH RÓŻOWYCH JEDNOROŻCÓW” (OPOWIADANIE)



barbarzynski przewodnik

„Filmy z mięśniakami” to, tuż obok dzieł postapokaliptycznych, moje ulubione „tanie” produkcje. Jak słusznie się domyślacie, filmów takowych jest multum. Jedne dobre, inne gorsze, a znakomita większość absolutnie fatalna - można powiedzić, że barbarzyńska aż do bólu. W poniższym przewodniku pozwoliłem sobie na sporą rozbieżność tematyczną - nie są to jedynie książkowe przykłady Heroic Fantasy. Znaleźli się tu także „peplumowi”* barbarzyńcy z przeróżnych epok, z przeszłości, z przyszłości, a także z innych planet i innych równoległych światów. Większość opisanych filmów powstała po 1982 r., kiedy to kolejni twórcy rozentuzjazmowani sukcesem filmowego „Conana Barbarzyńcy” postanowili zagarnąć także coś dla siebie z przysłowiowego tortu. W moim subiektywnym przewodniku - zbiorze niekoniecznie najlepszych filmów - starałem się zamieścić pozycje w jakiś sposób wyróżniające się na tle innych. Przebrnąłem przez blisko 40 filmów, z których większość to istna tortura. Zrobiłem to tylko po to, żebyście Wy już nie musieli.

Heavy Metal Reż: Gerald Potterton

Text: Wojciech Jan Pawlik

BRZEK STALI

(USA 1981)

„Heavy Metal” to, jak zapewne wiecie, kanadyjski magazyn istniejący od 35 lat i zajmujący się tematyką science fiction oraz fantasy. Natomiast film to animowana ekranizacja tekstów autorstwa pisarzy związanych z magazynem. Całość składa się z epizodów połączonych jedną historią spajającą fabułę. Do przewodnika pasują tu doskonale dwa z nich: „Den” - historia chuderlawego kujona, który dzięki zielonemu meteorytowi zamienia się w muskularnego Dena i przenosi się do świata Neverwhere, gdzie staje się prawdziwym bohaterem, a także „Taarna”- historia tytułowej pięknej wojowniczki mszczącej się na barbarzyńcach za wymordowanie ludu, którego miała bronić. „Heavy Metal” charakteryzuje się sporą dawką seksu i przemocy, a także mimo swojego wieku (31 lat) znakomitą animacją. W 2000 roku powstał sequel zatytułowany „Heavy Metal 2000”. Mimo większych możliwości technicznych, jakimi dysponowali twórcy, nowa odsłona jest wyjątkowo kiepska i niewarta dłuższego opisywania.

The Sword and the Sorcerer Reż: Albert Pyun („Cyborg”)

(USA 1982)

Król Cromwell przy pomocy czarnoksiężnika-demona zabija władcę sąsiedniej krainy. Po zwycięstwie nad jego wojskami podstępnie pozbywa się pomocnika, a sam zostaje panem opanowanych ziem. Talon, syn zamordowanego władcy, uchodzi z życiem z masakry. Dorasta i zostaje najemnikiem. Dołącza do rebelii przeciwko królowi. Przyjdzie mu się zmierzyć z Cromwellem i pomścić śmierć rodziców. Film miał być początkiem cyklu. Planowano, i w napisach końcowych zapowiadano, kontynuację pt. „The Tale of an Ancient Empire”. Film jednak wówczas nie powstał. Ciekawostką jest, że w 2011 swoją premierę miał film z Kevinem „Herkulesem” Sorbo pod tym właśnie tytułem. Natomiast zupełnie inną sprawą jest to, że zapowiadający go trailer jest tak odpychający, że nie miałem zdrowia się z nim zmierzyć. * „Peplum” inaczej „Sword and Sandal”. Włoski film historyczny bazujący głównie na mitologii i biblii. Miał imitować hollywoodzkie super produkcje.

3


Ator the Fighting Eagle

(Włochy 1982) Reż: Joe D’Amato („Beyond the Darknes”, „Antropophagus”) Ator, syn Torrena, jest wybrańcem. Według przepowiedni ma pokonać złego Króla Pająków. Władca, lękając się ziszczenia przepowiedni, postanawia zabić dziecko i jego rodziców. Ator (jak to bywa w tego typu produkcjach) zostaje ocalony i oddany pod opiekę wieśniakom. Gdy osiąga pełnoletniość chce poślubić swoją siostrę (sic!). Chłopak ma jednak szczęście, gdyż dowiaduje się, że jest podrzutkiem. W dniu ślubu Król Pająków atakuje, wybija jego wieś i porywa pannę młodą. Ator wyrusza na ratunek i, jak się później okazuje, musi zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem. Powstały trzy sequele. „The Blademaster” to kolejne przygody Atora - ta sama obsada, ten sam reżyser, podobny klimat. W „Iron Warrior”, jedynym filmie cyklu niereżyserowanym przez D’Amato, Ator nie jest już pięknym, niewinnym, długowłosym chłopcem, ale staje się mroczny i brutalny, a sama historia zostaje znacznie wypaczona. D’Amato nigdy nie zaakceptował tej części i nakręcił własną trzecią cześć „Quest for the Mighty Sword”, z innym aktorem (w trzech poprzednich częściach w głównej roli oglądaliśmy Milesa O’Keeffe’a) i jeszcze inną historią. Ta właśnie część znana jest także pod tytułem „Troll 3” z tego prostego powodu, że wrogiem Atora Juniora (syna Atora seniora, ale innego niż w poprzednich częściach - skomplikowane!) jest tu postać w kostiumie użytym w kultowym „Trollu 2”.

The Beastmaster

(USA, Niemcy 1982) Reż: Don Coscarelli („Phantasm”) Film luźno inspirowany powieścią Andre Norton „The Beast Master”. Dar, syn króla wychowany przez wieśniaków, posiada zdolność komunikowania się ze zwierzętami. Jego wioska zostaje zmasakrowana. Władca zwierząt, jedyny ocalały, wyrusza w podróż wiedziony pragnieniem zemsty. Do samego końca nie jest świadomy swojego królewskiego pochodzenia. Jest to produkcja na bardzo dobrym poziomie. Można śmiało powiedzieć - kultowa. Powstały dwie kontynuacje, z innym aktorem i innymi zwierzętami. Zrozumiałe jest jeszcze, że Ruh będący na początku przemalowanym na czarno tygrysem (nie panterą) z biegiem czasu zmienia kolor (podobno czarna farba spowodowała śmierć kota z pierwszej części). Ale co ciekawsze, później staje się… lwem. Brutalnie podsumowując - oglądania tych kontynuacji nie życzę najgorszemu wrogowi.

4


Hercules

(Włochy, USA 1983) Reż: Luigi Cozzi („Contamination”, „Star Crash”) Film inspirowany mitologiami grecką i rzymską. Herkules grany przez kulturystę Lou Ferrigno jest w tym filmowym zestawieniu jedyną równie mocarną postacią co Arnoldowy Conan. Fabuła filmu jest iście kosmiczna. Tytuł powinien brzmieć „Herkules kontra Mechagodzilla” lub coś w tym stylu. Historia bardzo luźno (z naciskiem na „bardzo”) nawiązuje do wspomnianych mitologii. Jest to ich iście autorska interpretacja. Pojawiają się tu znane wszystkim epizody z życia herosa pokazane w, delikatnie mówiąc, trochę inny sposób. Postaci pojawiające się w filmie także odbiegają od ich pierwowzorów. Nasz bohater walczy z szalonym naukowcem Minosem o uwolnienie swojej miłości Kasjopei, która ma zostać wrzucona do wulkanu w ofierze Feniksowi. Totalne szaleństwo! Aby ją uwolnić musi zmierzyć się z „poklatkowymi” robotami z kosmosu (?!). Walka z, tym razem zreanimowanym, Minosem jest kontynuowana w sequelu „The Adventures of Hercules”, który to jest jeszcze bardziej kosmiczny i nawiedzony niż poprzednik. Filmy tak niedorzeczne i złe, że aż cudowne.

Ironmaster

(Włochy, Francja 1983) Reż: Umberto Lenzi („Nightmare City”, „Eaten Alive!”,”Cannibal Ferox”) Czasy prehistoryczne. Plemiona jaskiniowców żyją w pokoju (?) do czasu gdy jedno z nich nie wchodzi w posiadanie żelaza. Szybko powstają pierwsze miecze i rozpoczynają się walki terytorialne. To fabuła w wielkim skrócie – o, taka sobie historia ludzkości w pigułce. Lenzi chyba zapomniał, że kręci film o prymitywnych i brutalnych jaskiniowcach. Wszyscy, którzy pamiętają znakomitą „Walkę o ogień” będą rozbawieni słysząc rozmowy bohaterów o poszanowaniu życia i pokoju. Pełno tu filozofowania na temat broni i zagłady, jaką ze sobą niesie. Na szczęście mamy też muskularnego herosa, który przy pomocy miecza i łuku (który zresztą sam wymyśla na chwilę przed decydującą walką!) przywraca pokój i harmonię. Ekstremalnie dziwny film.

YoR, The Hunter from the Future (Włochy,Turcja1983) Reż: Antonio Margheriti („Castle of Blood”, „Cannibal Apocalypse”)

Yor jest najlepszym myśliwym w swojej wiosce. Na co dzień (czyt. przez pół filmu) załatwia swoje normalne barbarzyńskie sprawy - polowania, ratowanie bezbronnych kobiet i inne podobne. Gdy już myślałem, że nic mnie nie zaskoczy i umrę z nudów… bogowie zstępują na ziemię. Tak! Pojawiają się kosmici i niszczą pół wioski naszego bohatera. Yor postanawia się zemścić. Po krótkiej konfrontacji zostaje schwytany. W niewoli dowiaduje się, że jest jednym z nich - ocalałych z nuklearnej zagłady. Jak na bohatera przystało, zostaje przywódcą rebelii przeciw złemu władcy Overlordowi i jego armii androidów.

5


Deathstalker Reż: James Sbardellati

(Argentyna, USA 1983)

Wojownik Deathstalker (tak się właśnie nazywa) - kobieciarz i zawadiaka - zostaje wysłany przez czarownicę w celu odzyskania trzech przedmiotów mocy: miecza, kielicha i amuletu. Skompletowanie ich daje niewyobrażalną moc. Dwa z nich są w posiadaniu złego czarnoksiężnika. Deathstalker bierze udział w organizowanym przez niego turnieju na najpotężniejszego wojownika. W przerwach między walkami przeczesuje zamek w poszukiwaniu przedmiotów. Przez cały seans odnosiłem wrażenie, że już to widziałem w „Wejściu Smoka” czy choćby takim „Mortal Kombat”. Film charakteryzuje spora ilość nieuzasadnionej golizny i, co najważniejsze, dobre sceny walk, co jest rzadkością w tego typu produkcjach. Trzy sequele potwierdzają zasadę, że im ich więcej, tym są gorsze. Bazują one głównie na scenach walki z jedynki. Fenomenalna jest część czwarta, do której to zapożyczono sceny ze wszystkich poprzednich „Deathstalkerów”, jak i obu części opisywanej w dalszej części przewodnika „Barbarian Queen”.

The Warrior and the Sorceress (Argentyna, USA1984) Reż: James Sbardellati

Tajemniczy wojownik Kain (David Carradine) dociera do wioski na odludziu. Wioska ta jest terroryzowana przez dwóch zwaśnionych władców Zega i Bal Caza, którzy chcą sobie podporządkować jej zapasy wody. Wygląda to dość komicznie, dwie twierdze w odległości kilkuset metrów od siebie i na środku mała studnia. Kain, będący najemnikiem, oferuje swe usługi obu stronom. Jest to motyw zaczerpnięty z japońskiego, samurajskiego klasyka „Yojimbo”. Dzięki manipulacji i systematycznemu szczuciu przeciwników na siebie, Kain w końcu doprowadza do konfrontacji i rozwiązania problemu wody. Natomiast tytułowa czarodziejka Naja i niezniszczalny miecz, który tylko ona potrafi stworzyć, dodają jeszcze smaczku całej historii.

Barbarian Queen Reż: Héctor Olivera

(Argentyna, USA 1985)

Akcja według producentów rozgrywa się w Imperium rzymskim (kto by przypuszczał). W dniu ślubu władcy plemienia, jego lud zostaje wymordowany przez Rzymian (wyglądających jak Turcy czy Tatarzy) a on sam wzięty do niewoli. Z masakry ocalała jednak jego niedoszła żona Amathea oraz kilka wojowniczek. Jak wiadomo powszechnie, nie ma nic gorszego niż wściekła kobieta wyruszająca na vendettę. W filmie sporo nagości, krwi i walk. W roli głównej, tragicznie zmarła Lana Clarkson. Aktorka debiutowała w pierwszej części opisanego powyżej „Deathstalkera”. Po takim debiucie, nie dziwię się, że producenci zdecydowali się w nią inwestować. Sequel „Królowej” to ta sama aktorka, tyle samo golizny, inne czasy i zupełnie inna historia. Dziwne acz ciekawe.

6


Masters of the Universe Reż: Gary Goddard

(USA 1987)

Wiem, że ten film nie do końca tu pasuje, ale musicie mi wybaczyć, nie mogłem się powstrzymać. He-Mana każdy chyba zna, przynajmniej ci z Was urodzeni na przełomie lat 70. i 80. Film rozpoczyna najgorszy możliwy scenariusz - armia Skeletora zajmuje zamek Gray Skull i opanowuje Eternię. Stało się to możliwe dzięki specjalnemu kluczowi, który potrafi przenieść właściciela do każdego miejsca w czasie i przestrzeni. He-Man (Dolph Lundgren) wchodzi w posiadanie drugiego takiego klucza. Skeletor wyrusza za nim w pościg. I tu najgorsze, staje się prawdą, akcja przenosi sie z Eternii na ziemię. Czyżby mało pieniędzy? Podobny zabieg zastosowano w drugiej części „Beastmastera”. Tak samo jak i tam, przy pomocy ziemian He-Manowi udaje im się wrócić na swoją planetę by stoczyć ostateczną walkę ze Skeletorem. Niestety film to ubogi krewny kreskówki. Pominięto tu wiele kluczowych postaci i faktów. Brakuje tu choćby księcia Adama czy Orka. Na szczęście Dolph Lundgren po raz kolejny udowadnia, że mimo małego budżetu, jest zarówno najlepszym Punisherem, jak i He-Manem.

GOR

(USA 1987) Reż: Fritz Kiersch („Children of the Corn”) Kolejna pozycja czerpiąca z prozy - tym razem ze stworzonego przez Johna Normana świata Gor. Bohaterem jest tu profesor Tarl Cabot - nauczyciel fizyki, totalny frajer, który dzięki dziwnemu sygnetowi, zupełnie przypadkiem przenosi się na wspomnianą planetę Gor. Szybko, bo po ekspresowym szkoleniu w posługiwaniu się przeróżnymi rodzajami broni, staje się bojownikiem o wolność uciemiężonego ludu. Fabuła uproszczona do maksimum, aktorstwo słabiutkie, choreografia walk fatalna. Historia nauczyciela jest kontynuowana w „Outlaw of Gor”, który to jest już ekstremalnie zły.

Sinbad of the Seven Seas

(Włochy, USA 1989) Reż: Enzo G. Castellari („Striker”, „Bronx Warriors”, „The New Barbarians”) Któż nie zna Sinbada? Tym razem mamy do czynienia z chyba największym Sinbadem w historii kina - bo granym przez Lou Ferrigno („Hercules”). Nasz bohater wraca z jednej ze swoich przygód. Czeka go niemiła niespodzianka. Kalif i jego córka Alina, zostają uwiezieni, a ich zamek opanowany przez złego czarnoksiężnika Jaafara. Aby go pokonać, Sinbad musi zebrać pięć magicznych klejnotów. Wraz ze swoimi kompanami wyrusza w kolejną podróż. Przyjdzie im stoczyć walkę z kamiennym potworem, amazonkami, rycerzami-duchami, karatekami zombie oraz samym czarnoksiężnikiem. Bardzo miła baśń. Rozpoczyna się niepozornie, ale rozkręca się z minuty na minutę. Włoscy twórcy nie znają litości.

7


Kull the Conqueror Reż: John Nicolella

(USA 1997)

To w pierwotnym założeniu miał być „Conan the Conqueror” lecz Wielki Arnold odmówił wzięcia udziału w tym projekcie. Mając w pamięci „Conana Niszczyciela” myślę, że dobrze, że tak się stało. W rolę Kulla - postaci, podobnie jak Conan stworzonej przez Roberta E. Howarda, wcielił się serialowy Herkules - Kevin Sorbo. Kull przypadkiem zostaje królem (zabija poprzedniego władcę i w ostatnich jego słowach zostaje namaszczony na jego następcę). Także przypadkiem bierze za żonę Akivashę (Tia Carrere) - pradawnego demona w ciele kobiety. Gdy się opamiętuje, jest już za późno i musi stoczyć walkę ze swoją żoną-demonem o ukochaną Zaretę oraz o panowanie nad królestwem. Brzmi ciekawie? Niestety całość reprezentuje podobny poziom do wspomnianego „Herkulesa”. Na tle paru innych produkcji z tego przewodnika wypada jednak bardzo dobrze.

Immortals

(USA 2011) Reż: Tarsem Singh („The Cell”) Kolejna pozycja inspirowana mitologią. Szalony król Hyperion (Mickey Rourke) chce opanować świat i zniszczyć ludzkość. Poszukuje legendarnego Łuku Epirusa by uwolnić uwięzionych Tytanów. Ten jednak trafia w ręce Tezeusza - śmiertelnika. Jak przystało na prawdziwego bohatera jest on nie tylko znakomitym wojownikiem ale także wzorem wszelkich cnót. Zgodnie ze starożytnym prawem bogowie nie mogą ingerować w sprawy ludzkie. Tezeusz zostaje namaszczony przez Zeusa do walki ze złem - staje się jego narzędziem na ziemi. Prowadzi armię do walki aby udaremnić próbę uwolnienia Tytanów, a także aby zemścić się na Hyperionie za zabicie matki. Dochodzi do starcia. Z życiem nie ujdą tu nawet nieśmiertelni. Tym, którzy dalej chcą zgłębiać gatunek i z masochistyczną wytrwałością planują przetrwać kolejne produkcje życzę powodzenia i proponuję na deser dwa hity tureckiego kina. Pierwszym z nich jest „Altar” (1985), zwany też tureckim Conanem. Ten, kto widział „tureckie Gwiezdne Wojny” spodziewać się może najgorszego, a tu niespodzianka… film jest dość przyzwoity. Kolejną deserową pozycją jest „Tarkan Versus the Vikings” (1971). Jest to jeden z cyklu filmów o Tarkanie. Nasz przystojniak i jego wierny pies Kurt walczą z tureckim „Asteriksem-wikingiem” z ordynarnie doklejonymi wąsami. Muszą uratować dziewczynę złożoną w ofierze wielkiej gumowej ośmiornicy. Amen. W powyższym zestawieniu celowo pominąłem filmy zrecenzowane w tym numerze:

8


www.facebook.com/GrabarzPolski


Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka

TECZKA AKT PERSONALNYCH Wiesław Czajkowski

GP: Recenzent ...a później się zobaczy.

Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Miałem sen a w tym śnie... Zostałem grabarzem bo chcę być pierwszym, który dowie się o tym, że nieumarli powstają z grobów. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Poznawać świat - cokolwiek to znaczy. Lubię dobrą kuchnię i dobrą muzykę. Lubię jazdę rowerem i odpoczynek na tak zwanym łonie natury. Lubię tak wiele różnych rzeczy, że nie zdołam ich tu wymienić. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? Od jakiegoś czasu regularnie co kilka miesięcy powala mnie na glebę „Martyrs. Skazani na strach.” Z nowszych rzeczy niestety ze smutkiem muszę stwierdzić ,że nic naprawdę powalającego nie odnotowałem. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? Trudny wybór. „Noc żywych trupów”. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Przeróbka filmu „Coś”. „Czegoś” mi w tym filmie brakuje.

Freddy czy Jason? Leatherface!!!

Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Lubię literaturę rosyjską z Bułhakowem na czele. Dodatko wo w moim kręgu zainteresowań leżą prace Sapkowskiego i Pilipiuka, a gdy mam czas to wracam do Nietzschego i „Tako rzecze Zaratustra”. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Zdecydowanie będzie to mój ukochany death metal! Czasami gdy wyjątkowo ciężko się kopie grind core dodaje energii... choć bywa, że chętniej macha się szpadlem przy Volbeat... Jak często jadasz surowe mięso? Nie ma nic lepszego od surowego mięsa... krwawy befsztyk to jest to! Mięso na śniadanie, na obiad, na kolację... Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Wreszcie zrobić sobie już dawno wymyślony tatuaż... Plany to moja specjalność gorzej bywa z ich realizacją. Chciałbym w tym roku pojechać do Czech na Obscene Extreme Fest, a jak będzie - czas pokaże.


Wydawca: Rebis 20ll Tłumaczenie: Tomasz Nowak Ilość stron: 655

Któż z nas nie słyszał o Conanie? Czytaliśmy, oglądaliśmy, graliśmy. Uczciwie trzeba przyznać, że Conan z Cimmerii na stałe wpisał się w szeroko rozumianą popkulturę. I oto dostajemy do rąk „Conan i pradawni bogowie”. Słuszna objętość, ładna okładka i… dość wysoka cena. Jednak ta książka jest swojej ceny warta. Oto bowiem w tym zbiorze opowiadań nareszcie możemy poznać Conana takim jakim go autor stworzył. Nie oszukujmy się – w Polsce wyszło kilkadziesiąt różnych zbiorów opowiadań i powieści, zarówno tych pisanych przez Howarda, jak i jego naśladowców. Jednak część z nich przedstawiała jawnie zafałszowany obraz Conana jako tępego osiłka nie widzącego nic poza walką, winem i kobietami. Doszło do tego, że recenzje kolejnych książek z Conanem w roli głównej wyglądały tak: „...Conan barbarzyńca przybył, rozwalił co do rozwalenia było, wychędożył, co do wychędożenia było, wypił co do wypicia było...” Dosłownie takie recenzje pamiętam z dawnych lat. Tymczasem dla Roberta E. Howarda jest to bardzo niesprawiedliwe. Bo jego świat, jego bohater, to coś więcej niż się wydaje po lekturze naśladowców (czy po niesławnym austriackim serialu „Conan”). W „Conanie i pradawnych bogach” dostajemy opowiadania Howarda w oryginalnych wersjach, w takiej kolejności, w jakiej je autor pisał i złożone tak jak sobie tego życzył, a do tego porządnie przetłumaczone. Jest tych opowieści trzynaście. Do tego dochodzi mnóstwo dotychczas niepublikowanych materiałów. Jest tu pierwsza wersja pierwszego

opowiadania o Conanie, są szkice i notatki czy też mapy hyboryjskiego świata narysowane przez autora. Zbiór jest bardzo ciekawie zilustrowany – ilustracje Marka Schultza doskonale wpisują się w klimat barbarzyńskich opowieści (trochę podobne są do prac Franka Frazetty – i nie jest to bynajmniej ich wada). Zarzucenie tego co było problemem innych zbiorów opowiadań – próby chronologicznego ich ułożenia – pozwala nam obserwować jak rozwijał się bohater i jak rozwijał się styl pisania Howarda. Całość tej pracy – planowanej na trzy tomy – będzie kompletnym wydaniem wszystkich opowiadań Roberta E. Howarda oraz materiałów, jakich autor nie dokończył – i będzie to pierwsze w Polsce tak kompletne wydanie dzieł o Conanie.

Text: Bogdan Ruszkowski

ROBERT E. HOWARD - Conan i pradawni bogowie. (The Coming of Conan the Cimmerian) -------------------- Ocena: 6/6 ----------------

Co mogę napisać o samej treści tej książki? Chyba nic się nie da dodać. Jak już mówiłem – w ten czy inny sposób wszyscy zetknęliśmy się z Conanem. I niby lektura nie powinna być dla mnie zaskoczeniem. A jednak – okazało się, że mój obraz bohatera rozmył się w zalewie pastiszów, parodii czy całkiem na serio ale źle napisanych książek czy komiksów. Lektura „Conana i pradawnych bogów” była więc czysta przyjemnością i odświeżeniem starej przyjaźni. Warto mieć w swoich zbiorach tę pozycję. Widać tutaj cały kunszt Roberta E. Howarda – i widać, że ten pisarz jest po prostu niedoceniony. „Conan i pradawni bogowie” to kawał porządnej fantasy spod znaku magii i miecza, napisanej w stylu, który nielicznym tylko udało się naśladować. Polecam ten zbiór i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy.

11


CONAN THE BARBARIAN CONAN BARBARZYŃCA USA 1982 Dystrybucja: Imperial Reżyseria: John Milius Obsada: Arnold Schwarzenegger James Earl Jones Sandahl Bergman Gerry Lopez

Text: Łukasz Radecki

X X X X X

Już sam początek wprowadza niezwykły nastrój. Na szczycie góry (cudny efekt blue boxu) ojciec tłumaczy synowi sekret stali. W tle narasta muzyka. Kolejne sceny pokazują nam najazd na wioskę poznanych krewnych, którego dokonują bezwzględni wojownicy pod wodzą okrutnego Thulsa Dooma (James Earl Jones). Nie licząc krótkiej wypowiedzi ojca na początku, przez pierwsze kilkanaście minut filmu nie słyszymy ani jednego słowa – klimat budują świetne ujęcia, przede wszystkim zaś znakomita muzyka autorstwa Basila Poledourisa. Szarża przez las i atak na wioskę to sceny, które zapadają w pamięć na długo. Świadczą one nie tylko o kunszcie reżysera, ale także o niesamowitym wyczuciu tematu, o szczególnej wrażliwości, która wydobywa z tego tematu dramatyczną poetykę. Najlepszym na to dowodem jest scena śmierci matki Conana. Delikatna w formie, bardzo mocna i wstrząsająca w wydźwięku.

Te pierwsze kilkanaście minut pokazuje coś jeszcze. W tym filmie na pierwszym miejscu nie będzie stała akcja, tempo zaś będzie budowane nieśpiesznie i pieczołowicie, bowiem najważniejsza jest opowieść. Opowieść przede wszystkim o zemście, ale także o miłości. W zasadzie aż dziw bierze, o ilu rzeczach jeszcze. Ale czy można się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nad scenariuszem oprócz reżysera Johna Muilinsa pracował także Olivier Stone. Stworzyli oni postać Conana na nowo, zachowując podstawowe założenia, jednak dorzucając bardziej dramatyczne motywacje psychologiczne. Conan to nie tylko zabijaka i awanturnik. To człowiek szukający zemsty, człowiek, który całe swoje życie

Trudno jest pisać o filmie-legendzie, szczególnie gdy jest on nie do końca rozumiany przez młodsze pokolenie, patrzące przez pryzmat współczesnych produkcji filmowych.

12


łączeniu z zamiłowaniem do brutalności cechującym Oliviera Stone’a można się domyślić, jak wyglądają walki.

poświęcił walce i doskonaleniu sztuki zabijania. Nikt nie mógł w tej roli wypaść lepiej niż Arnold Schwarzenegger, który ledwie cztery lata wcześniej zdobył tytuł Mistera Universum, a przypomnijmy, że było to w czasach, gdy nikt nie słyszał o sterydach, środkach dopingujących czy choćby odżywkach, a jego sylwetka do dziś robi wrażenie. Dodatkowo Schwarzenegger nie próbuje udowadniać nikomu, jakim to jest niby dobrym aktorem, jedynie starannie odtwarza swoją postać (na planie do upadłego powtarzał każdą scenę, dopóki nie był z niej zadowolony). I udaje mu się to znakomicie. Dowodem niech będzie choćby modlitwa przed finałowym atakiem czy rozmowy w trakcie przygotowań do niego. Wreszcie – Conan walczy. I nie są to efekty specjalne czy miarkowane ruchy. Schwarzenegger nauczył się sztuki władania mieczem i doskonale widać to na ekranie. W po-

Oprócz świetnej scenografii, krwawych walk, muskularnego Conana i fenomenalnej muzyki – mamy tu do czynienia z kinem ambitnym, które się nie starzeje, a co więcej, po latach pozwala odkrywać kolejne aspekty i niuanse. Nieźle jak na film o barbarzyńcy w futrzanych majtkach!

13



O regułach pisania Na swój sposób podziwiam pisarzy, którzy krwawą przygodę z pisaniem, ale z pewnopotrafią sensownie odpowiedzieć na pyta- ścią bardziej skuteczne niż wzorowanie się nie: Czy działasz według własnych reguł, na sposobach pisania innych twórców. kiedy tworzysz? Co to za reguły? Nie neguję książek ani artykułów, w któIstnieje coś takiego jak zasady pisania? rych autor radzi, jak stworzyć wiarygodPewnie tak, skoro wielu twórców działa nych bohaterów albo co zrobić, by książka według czegoś takiego, a nierzadko posta- byla wartościowa itp., itd... Staram się jednawia upubliczniać podobne informacje. nak nie czytać tego typu pozycji i nie poleWiecie, co mam na myśli – po pierwsze: cam ich młodym pisarzom. Grunt to odrobisiądź wygodnie w fotelu, napij się soku na cierpliwości, upartość w dążeniu do celu grejfrutowego i skoncentruj się. Po dru- i dobry pomysł. A potem ciężka praca, bo gie: włącz laptop i zapodaj sobie ulubioną pisanie to niełatwy zawód. Zasady trzeba pisenkę Kupichy. Po trzecie: zamknij oczy sobie wyrobić samemu – na bazie własnych i wyobraź sobie, że tam jesteś – ze swoim doświadczeń. bohaterem, że stoisz za jego plecami i patrzysz, jak jego żonę puka wasz ogrodnik. O wiele lepszym pomysłem zdaje się poA potem opisuj wszystko tak, jakbyś to ty proszenie zaprawionego w bojach autora był głównym bohaterem... o wskazówki czy kilka słów opinii niż posiłkowanie się czyimiś zasadami pisania. Interesujące, czyż nie? Tylko czy rzeczywi- Co jednym wydaje się sposobem na stwoście skuteczne? Czy tego typu rady mogą rzenie powieści doskonałej, innym może okazać się pomocne dla początkującego przysporzyć nie lada problemów. Bo nie autora? Na pewno niektórzy korzystają każdy lubi popijać tequillę podczas pracy. z rad bardziej doświadczonych autorów Bo nie każdy wstaje o siódmej i pisze przez i są z nich zadowoleni. Ja sądzę, że lepiej bite osiem godzin. Bo nie każdy lubi słusamemu opracować sobie takie „reguły chać muzyki, gdy pisze. Bo nie dla każdego pisania”, a następnie spróbować je zastoso- zbawienna podczas pracy jest cisza. Bo nie wać. Oczywiście to czasochłonne i trudne, każdy ma ochotę spoglądać oczyma swojezwłaszcza dla kogoś, kto dopiero zaczyna go bohatera...


Od czasu do czasu ludzie podsylają mi opowiadania z prośbą, abym je przeczytał, podzielił się uwagami. I nawet kiedy jestem zawalony robotą, staram się przeczytać choćby fragment takiego tekstu i podzielić się z autorem swoimi uwagami. Niekiedy zauważam, że opowiadania debiutantów pozbawione są klimatu. Często natykam się na niedopracowane dialogi, skąpe opisy miejsca akcji, abstrakcyjne pomysły na zakończenia. Wszystko, co mogę wtedy zrobić, to zasugerować, jak powinno wyglądać dane zdanie, dany opis, albo podsunąć pomysł na finał opowieści. Nigdy jednak nie narzucam autorowi, jak powinien przygotować się do pisania, gdyż po prostu tego nie wiem. A pytania o zasady, jakimi się kieruję, często się pojawiają. Nie kieruję się żadnymi zasadami. Piszę, kiedy nachodzi mnie na to ochota. Pisuję w godzinach rannych, popołudniowych, wieczornych, kiedyś pisywałem tylko w nocy. Nie ma reguły. Zdarza się, że obserwuję ludzi, by wyłapać charakterystyczne gesty. Nie spoglądam jednak w lustro, by poobserwować własną mimikę. Czasami bywam ze swoimi bohaterami w ich świecie i przeżywam z nimi niejedno, innym razem stoję gdzieś z boku i tylko im się przyglądam, a jeszcze kiedy indziej jestem całkiem po realnej stronie, walę w klawiszę i słucham, jak sąsiedzi za ścianą kłócą się o to, kto zapchał kibel w ich mieszkaniu.

O Autorze:

Tak więc... Reguły pisania każdy autor ma inne (niektórzy nie mają ich w ogóle). Co za tym idzie, rady dla czytelników pytających o to, jak powinni zabrać się do roboty i co zrobić, by ich dzieło było porządne, są rozmaite. Moja rada – jeśli słuchacie tego typu informacji, zastanówcie się, czy są rzeczywiście dobre dla Was. Pisanie, jak wspominałem, to ciężka praca, ale sprawia mnóstwo frajdy. To właśnie dlatego wielu autorów pisze – by oderwać się od szarej rzeczywistości, zatopić w jakimś fantastycznym świecie. W dzisiejszych czasach trudno wyżyć z pisania książek, to satysfakcja, że stworzyło się nową opowieść, jest największą nagrodą. Opowieść, którą przeczytają inni, nieważne czy w metrze, w tramwaju, autobusie, na dworcu kolejowym czy we własnym domu w chłodne popołudnie. Rzadko kiedy jednak czytelnik myśli o pracy, jaką autor musiał włożyć w stworzenie swojej opowieści. Opowiadanie czytamy w godzinę, niekiedy krócej, ale piszemy już dniami, a czasami tygodniami. Powieść połykamy w kilka dni, czasem w jeden wieczór, ale piszemy miesiącami. I aby ten długi czas upływał autorowi – także początkującemu – znośnie, a sam tekst był interesujący, reguły pisania muszą być sprecyzowane „po swojemu”. Mój apel jest taki: Nie narzucajcie sobie z góry już ustalonych zasad, ale opracujcie własne albo pozwólcie, by wyklarowały się same.

Robert Cichowlas urodził się w 1982 roku w Poznaniu, gdzie ukończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Pisze, odkąd sięga pamięcią, koncentrując się głównie na opowiadaniach horroru. Publikacje: „W otchłani mroku” (2006, z Robertem Kucharczykiem), „Sępy” (2009, z Jackiem M. Rostockim), „Twarze szatana” (2009, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Siedlisko” (2010, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Koszmar na miarę” (2010, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Efemeryda” (2011, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Szósta Era” (2011).


, Piotr Rogoża – rocznik 87, urodzony w Gdańsku, ale wychowany w Cielęcinie, który tylko inaczej się nazywa. Student kulturoznawstwa na UAM w Poznaniu. Autor trzech książek: powieści „Po spirali” oraz zbioru opowiadań „Rock’n’roll, bejbi” – oba z cyklu o Cielęcinie, a także powieści dla dzieci i młodzieży „Klemens i kapitan Zło”. Wkrótce wydać ma swoją kolejną powieść – „Najnowsze przymierze”. Miałem okazję poznać Piotra na jednym z portali społecznościowych w sieci i tak nawiązał się między nami kontakt. Do spotkania doszło na krakowskim konwencie gier i fantastyki GameFusion, gdzie umówiliśmy sie na wywiad, a skończyło na tym, że miałem przyjemność poprowadzić spotkanie autorskie Piotrka. Ten wywiad jest skróconym zapisem tego spotkania. Kto był wtedy w Krakowie, ten pamięta. Tym, którzy nie byli, polecam lekturę zarówno tego krótkiego „odpytywania” autora, jak i jego książek (recenzje dwóch pierwszych w tym numerze GP). Warto.

Cielęcin jak najbardziej istnieje, tylko nazywa się trochę inaczej. To miasteczko, w którym spędziłem prawie dziewiętnaście lat, czyli ogromną większość życia, i do którego ciągle wracam, na krócej lub dłużej. Gdy jeszcze jako nastolatek, na początku ogólniaka, zaczynałem przygodę z literaturą, osadzenie tam akcji utworów było dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Bardzo wyczuwalna jest w Twoich książkach przynależność lub sympatia do ruchu punk. Czy w rzeczywistości też jest Ci tak bliska subkultura spod znaku irokeza i spodni w kratkę? Słowem – ile w Piotrku Modrzewia i w Modrzewiu Piotrka?

„Po spirali” i opowiadania, które weszły w skład „Rock’n’roll, bejbi!” pisałem dobrych kilka lat temu. A czas płynie bardzo szybko. Jeśli miałbym utożsamiać Modrzewia z Rogożą, to raczej z tamtym dawnym nastoletnim. Tym, który nosił glany i flanelowe koszule. A z tego się wyrasta. To już nie jestem ja. Jacek Dukaj napisał kiedyś w felietonie, że opowiadania o Cielęcinie to takie literackie fotki z dzieciństwa, pstryknięte nie do końca wprawną ręką, ale za to bezpretensjonalne, szczere. Trochę tak właśnie o nich myślę. Choć oczywiście chodzi raczej o pewien klimat, bo Modrzew nigdy nie był w stu procentach mną. Odnośnie punka – kiedyś Michał Protasiuk zapytał mnie, czy zgadzam się z taką ciekawą muzyczną metaforą, według której fantastyka to bardziej metal, a literatura tzw. głównego nurtu to punk rock. Cóż, ja w wieku „Modrzewiowym” sympatyzowałem przede wszystkim z ruchem grunge, który notabene z założenia łączył właśnie punk z metalem.

Rozmawiał: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

Akcja Twoich dwóch pierwszych książek rozgrywa się w małej mieścinie, świetnie obrazującej prowincjonalną małomiasteczkowość. Skąd pomysł na Cielęcin? Czy ma on odzwierciedlenie w rzeczywistości?

17


A jak z pozostałymi? Nietopyr, Budzigniew, no i Mała – jedna z najciekawszych i najbardziej żartobliwych kreacji kobiecych w polskiej fantastyce?

komedii. Czemu chciałeś tak zepsuć humory czytelnikom? Moja żona do teraz nie może Ci tego wybaczyć. Ale poważnie – czy to naprawdę koniec Cielęcina? Ostatecznie?

Kreacje tych postaci czerpały w pewien sposób z realnie istniejących osób – jak Zakończenie zbiorku miało trochę przenajbardziej. Ale też nigdy nie do końca. łamać pewien schemat, uciec stereotypowi. Nie chciałem, żeby to był po prostu Czy istnieje osławiona altanka – lub tomik humoresek. Stąd też na przykład jakiś jej substytut? opowiadanie o Anzelmie. Pisząc je, założyłem sobie próbę skonstruowania tekPewnie, że istnieje. Choć znowu nie stu, który zamiast oczywistej dla Cielęcałkiem taka jak opisana. Zresztą takich cina kliszy popkultury, takiej jak inwazja nieoczywistych miejsc, wokół których or- zombie czy porwanie przez kosmitów, ganizowało się wtedy życie towarzyskie, na równych prawach przetwarzałby jabyło więcej – że wspomnę tylko sklep kiś wątek pochodzący z całkiem innemeblowy, w którym czasem pomiesz- go porządku. W tym przypadku postać kiwał mój dobry kumpel, gdy popadał świętego Anzelma. Wtedy wydawało mi w konflikt z rodzicami. Swoją drogą, się to całkiem świeże, choć oczywiście wkrótce po premierze „Rock’n’rolla” to bardzo prosty postmodernizm. Zatem przeczytałem newsa o schwytaniu go- z kliszy w kliszę... Ale jeśli dzięki tym zaścia, który z jakichś powodów ukrywał biegom powstało takie pęknięcie, jakaś się przed policją w jamie wykopanej na zadra, to chyba dobrze. O to właśnie mi żwirowni, niemal dokładnie tam, gdzie chodziło, żeby choć trochę zdezorientomieszkał Anzelm z opowiadania. wać czytelnika. Odnośnie dalszej części pytania – jeszcze niedawno zakładałem, Modrzew, główny bohater „Po spira- że Cielęcin to faktycznie zamknięty rozli” i „Rock‘n’rolla” widzi duchy i jest dział. Ale chyba jednak nie. Ciągle są hiwciąż przez nie atakowany. Czy spi- storie do opowiedzenia, choć na pewno rytyzm leży w kręgu Twoich – także różne od tamtych. Opowieści innych bopozaliterackich – zainteresowań? haterów. I jak śmiesznie to nie zabrzmi – jednak też trochę innych czasów. Szeroko pojmowana parapsychologia zawsze mnie interesowała. Ale raczej Łukasz Orbitowski określił Twoją z racjonalnego punktu widzenia. Nigdy pierwszą książkę „doskonałą, słodnie miałem do czynienia z duchami, ko- gorzką powieścią” oraz „bezkoma przynajmniej nic mi o tym nie wiado- promisową, odważną i niezmiernie mo. Jestem za to oddanym fanem teorii śmieszną”. Jak odbierasz tak bezpospisku. Fascynuje mnie, na jak niesamo- średnie i jednoznaczne pochwały od wite sposoby ludzie próbują tłumaczyć uznanych pisarzy? Deprymują Cię, sobie świat. Lubię poznawać te narracje. czy wręcz przeciwnie? Zakończenie „Rock‘n’rolla”, a dokład- Pochwały, no cóż, zawsze mnie raczej nie „Autoportret ze skorupką. Outro” mobilizowały. Szczególnie wtedy, gdy to smutne i tragiczne zakończenie dopiero zaczynałem. To, że podpisał się

18


pod nimi Łukasz, którego jako pisarza bardzo cenię i szanuję, a jako człowieka także szalenie lubię, było wtedy dla mnie czymś naprawdę ważnym. Oczywiście nie wszystkie opinie o „Po spirali” i innych moich utworach były pozytywne. Czytałem też miażdżące recenzje. Dzisiaj jestem już w sporej mierze uodporniony na krytykę, nabrałem większego dystansu.

energii z młodzieży. Ten niecny proceder prowadzą, przejmując władzę w szkołach. Gdy jednak łakomią się na polskie gimnazjum, czeka ich sporo przykrych niespodzianek... Warto sięgnąć po tę powieść choćby po to, aby przekonać się, czy lojalność wobec złych kamratów przezwycięży miłość służbota Cyfraka do poznanej na Ziemi konsoli playstation. Po to, żeby choć na trochę reaktywować wewnętrznego dwunastolatka. Tego pytania nie może zabraknąć: co Oraz dla kapitalnych ilustracji Tomka czyta Rogoża w wolnych chwilach? Leśniaka. Twoje literackie fascynacje? A bliskie i dalsze plany literackie? Od dawna niekoniecznie fantastyka. Czym nas jeszcze zaskoczysz? Chyba nic szczególnie wyrafinowanego, lubię współczesną prozę amerykańską, Jakoś tak wychodziło, że ilekroć pochwaale też np. młodych pisarzy ukraińskich. liłem się publicznie planami literackimi, Różne rzeczy czytam. zawsze coś je potem pokrzyżowało. Dlatego teraz zachowam powściągliwość Nowa powieść zupełnie odbiega od i ograniczę się do planów najbliższych tego, co pisałeś wcześniej. Czemu – a wśród nich ważną rolę zajmuje potaka zmiana? Miałeś dość dorosłych wieść-widmo „Najnowsze przymierze”. czytelników? Redaktor – nie byle jaki, bo Michał Cetnarowski – twierdzi, że powieść jest Nie, absolutnie. Zresztą nie wiem, czy utrzymana w duchu dickowskim i chyba Cielęcin był dla dorosłych czytelników. sporo w tym prawdy. Są tam psychodeNie pisałem tych tekstów, myśląc, że liki i pewien rozpad świata, jest miłość, piszę dla młodzieży czy dorosłych. To jest też śmierć i tęsknota. Rzecz mocno były teksty nastolatka. „Klemens” to różni się od tego, z czym jestem kojaz założenia powieść dla dzieci i młodszej rzony. Plany odleglejsze także są, mocmłodzieży. Chciałem się sprawdzić na no rozbudowane, ale też efemeryczne. tym polu. A przy okazji oddałem swojego To, co widzę na horyzoncie, ciągle zmierodzaju hołd Edmundowi Niziurskiemu, nia kształty, przekształca się, a czasem pisarzowi, którego powieściami zaczyty- rozwiewa jak mgła. Pomysłów mam na wałem się jako dzieciak. pewno więcej niż mocy przerobowych. Zobaczymy. Jestem dobrej myśli. Masz niepowtarzalną szansę zareklamować swoją najnowszą publikację Recenzje czytelnikom GP. O czym jest i dlaczew numerze go warto po nią sięgnąć? Piotr Rogoża „Po spirali” „Klemens i Kapitan Zło” to opowieść „Rock’n’roll, bejbi” o piratach zza siedmiu wymiarów, których sposobem na życie jest wysysanie

19


CONAN THE DESTROYER CONAN NISZCZYCIEL USA 1984 Dystrybucja: Imperial Reżyseria: Richard Fleischer Obsada: Arnold Schwarzenegger Grace Jones Wilt Chamberlain Tracey Walter

X X X X

Text: Łukasz Radecki

X

Różnice są ogromne i widoczne od razu. Pierwsze kilkanaście minut zawiera prawdopodobnie więcej akcji niż cały „Barbarzyńca”. Oto Conan zostaje pojmany przez królową Taranis, na żądanie której ma eskortować księżniczkę Jehnnę w niebezpiecznej wyprawie po magiczny klucz. W zamian królowa zobowiązuje się wskrzesić ukochaną Conana, Valerię. Barbarzyńca oczywiście przystaje na takie warunki i szybko uzupełniając drużynę, wyrusza wypełnić misję.

W zasadzie trudno zdecydować, czy jest to kontynuacja czy zdystansowanie się do poprzednika. Z jednej strony, pojawiają się wątki z „Barbarzyńcy”, a więc Valeria, czarownik Akiro, czy... wielbłąd. Z drugiej, miejsce Subotai zajął Malak, a sam Conan stał się bardziej pazerny i bezmyślny, a konkretnych odniesień do fabuły pierwowzoru nie doświadczymy. Przypomina to raczej schemat cyklu o agencie 007. Niby to samo, ale w zasadzie zupełnie coś innego. Najbardziej widoczne zmiany to te na stanowisku reżysera i scenarzysty. Richard Fleischer to zasłużony reżyser, który na swoim koncie posiadał zarówno Oskara za dokumentalny film „Design for Death”,

Po sukcesie „Conana Barbarzyńcy” kwestią czasu było, kiedy powstanie kontynuacja. Podjęto jednak zaskakujące kroki mające na celu uczynienie sequela bardziej przystępnym od poprzednika.

20


jak i nominację do Złotej Maliny za „The Jazz Singer”. Twórca prowadzi akcję sprawnie i pewnie, nie dając w zasadzie chwili wytchnienia, jednak brak mu wysmakowania i wyczucia Johna Miliusa. Nie powiem, żeby film znacząco na tym cierpiał, bowiem ogląda się go naprawdę dobrze, niemniej jednak widać, że miejsce filozofii zajęły efekty specjalne, a głębię postaci – rubaszny humor. Główną rolę na szczęście dalej odgrywa Arnold Schwarzenegger, tym razem jednak dano mu okazję wykazać się umiejętnościami komediowymi w scenie upojenia alkoholowego, co na pewno przypadło niektórym do gustu. Przy aktorach warto wspomnieć o olbrzymim Wilcie Chamberlainie, który w zasadzie tylko wygląda, znanej z dwóch części „Supermana” Sarze Douglas i jak zwykle odpychającej Grace Jones, która straszy swym androgenicznym wyglądem. Jedynym starającym się cokolwiek pokazać na ekranie

jest Tracey Walter, który jako Malak wprowadza sporo błazeńskiego humoru. Muzyką zajął się Basil Poledorius, powtarzając w zasadzie motywy z części pierwszej. I cały problem właśnie w tym, że jest to część druga, siłą rzeczy porównywana z oryginałem. Film wpada w schematyzm typowy dla gatunku, a więc mamy grupkę osób, które wyruszają, by wypełnić bardzo niebezpieczne, przepowiedziane przed tysiącami lat zadanie, w drużynie jest obowiązkowo dzielny wojownik i zdradliwy wojownik, czarownik i złodziej-tchórz. Na koniec mamy jeszcze straszliwy rytuał i przedwiecznego boga do pokonania. A wszystko to z efektami typowymi dla lat 80. Czyli jest i tandetnie, i obrzydliwie, i kultowo. W konwencji, stylistyce i całościowo wypada to jednak naprawdę świetnie i „Conan Niszczyciel” jawi się jako bardzo dobry film fantasy. Ale, niestety, lepsze jest wrogiem dobrego.

21



Wydawca: Buchmann 20ll Tłumaczenie: Maciej Nawariak Ilość stron: 472

Przestępstwa internetowe w dzisiejszych czasach są chlebem powszednim. Jesteśmy zarzucani spamem, inwigilowani przez hackerów, atakowani przez wirusy, przed którymi staramy się chronić rozmaitymi firewallami i programami zabezpieczającymi. Często nie zdajemy sobie nawet sprawy, na jakie niebezpieczeństwo jesteśmy narażeni, odwiedzając nieznane witryny. Tak jest też w przypadku Tomasa Bryce’a, przeciętnego przedsiębiorcy, szczęśliwego męża i ojca. Pewnego dnia znajduje w przedziale pociągu płytę CD pozostawioną przez otyłego, irytującego biznesmena. Postanawia zwrócić ją właścicielowi, uprzednio jednak sprawdza zawartość dysku w nadziei, że znajdzie jakiś adres kontaktowy. Zamiast tego jest świadkiem transmitowanego przez internet brutalnego zabójstwa i zostaje namierzony przez niebezpieczną grupę przestępców realizującą filmy ostatniego tchnienia.

wierny, popełniający błędy prowadzące do dramatu. Jego przeciwieństwem jest Roy Grace, wybitny policjant, prowadzący sprawę zabójstwa widzianego w Internecie.

Text: Łukasz Radecki

Dead) PETER JAMES - Taka piękna śmierć (Looking Good -- Ocena: 4/ ------------------------------6

W międzyczasie obserwujemy jeszcze działania samych przestępców. Przedstawienie świata z trzech perspektyw wpływa korzystnie na zagęszczenie akcji, podnosi również napięcie. Niemniej jednak, o ile momenty, w których śledzimy morderczy proceder, są prawdziwie intrygujące, o tyle perypetie osobiste Roya Grace’a jedynie niepotrzebnie wydłużają udaną skądinąd powieść. Historia opisana w utworze przykuwa uwagę, jednak rozczaruje poszukiwaczy klasycznego horroru czy mocnego thrillera. Próżno tu szukać postaci na miarę tych z „Milczenia owiec”, Grace jest piekielnie inteligentnym detektywem, ale tylko dlatego że w ten sposób pisze autor. Jego dedukcja i wnioski są oczywiste, to reszta otoczenia nie dostrzega pewnych przesłanek. Widać wyraźnie, że głównym zamiarem Petera Jamesa było napisanie mocnego kryminału, w którym prym wiedzie akcja i rozrywka, nie rasowego dreszczowca kipiącego nerwowym napięciem. Potwierdza to jeszcze mainstreamowy finał.

Temat filmów snuff, czy morderstw rejestrowanych na stronach w sieci, wciąż intryguje i przeraża. W przypadku omawianej powieści wrażenie robi efektywność i bezkompromisowość przestępców, którzy za pomocą Internetu kontrolują klientów, ale też zastraszają i szpiegują jednego z głównych bohaterów. Wspomniany Tomas Bryce to typo- Tylko i aż dobra książka. wy everyman, klasycznie naiwny i łatwo-

23


OJCIEC CHRZESTNY CONANA

Text: Bogdan Ruszkowski

Robert E. Howard stworzył postać nieśmiertelną. Można się sprzeczać, czy jego świat, pisanie, bohater to literatura czy zwykłe grafomaństwo – ale nie da się zaprzeczyć, że Conan Barbarzyńca jest postacią, którą zna większość ludzi na świecie. Wizerunek umięśnionego barbarzyńcy, machającego wielkim mieczem i likwidującego wrogów na zasadzie „zabijmy wszystkich, Bóg pozna swoich” na stałe zagościł w filmach, grach komputerowych, literaturze typu „heroic-fantasy”. Już za to tylko Howardowi należy się stałe miejsce w kanonie literatury. Ale tego sukcesu by nie było gdyby nie jeden rysownik – Frank Frazetta. I wcale tutaj nie przesadzam, co udowodnię w dalszej części kolejnej opowieści o grafikach, którzy zmienili nasze spojrzenie na sztukę. Frank Frazetta urodził się 9 lutego 1928 roku w Brooklynie w Nowym Jorku. Tam też dorastał. Niezwykły talent do rysowania spowodował, że nauczyciele ośmioletniego wtedy chłopca mocno naciskali rodziców, by zapisać go do Brooklyn Academy of Fine Arts. Młody Frazetta uczył się tam osiem lat pod okiem znanego włoskiego artysty Michela Falanga. Falanga był zaskoczony ogromem talentu Franka Frazetty i planował wysłanie

chłopca na studia do Europy, na własny koszt. Niestety – w 1944 rokuFalanga zmarł i z planów dalszego kształcenia Franka nic nie wyszło. Szkoła przetrwała jeszcze rok. I tak szesnastoletni Frank Frazetta musiał znaleźć sposób na zarabianie pieniędzy. Zaczął więc rysować komiksy do wielu czasopism. Tematyka była bardzo różnorodna


– od westernu poprzez historię do komiksów grozy. Do najbardziej znanych prac z tamtego okresu należy seria pasków komiksowych o zwierzętach, którą Frank Frazetta podpisał „Fritz”. Na początku lat 50. dwudziestego wieku Frazetta stanął przed trudnym wyborem – mógł pracować dla Walta Disneya, jednak wybrał niezależność i jako wolny twórca tworzył dla EC Comics. Duża część jego komiksów powstawała we współpracy z Alem Williamsonem i Royem Krenkelem. Wtedy powstał między innymi „Buck Rogers” czy komiksowe paski z serii „Flash Gordon”. Frank Frazetta współpracował również z Alem Cappem nad słynnym „Li’L Abner” – a to przecież

niedościgniony wzór w satyrycznych paskach komiksowych. Po dziewięciu latach tej współpracy Frank ponownie zaczął pracę jako wolny strzelec. Jednak styl w jakim mu przyszło tworzyć przez dziewięć lat odcisnął trwałe piętno na tym jak rysował także w późniejszych latach. Powrót i odzyskanie pozycji na rynku rysowników były trudne i mozolne. Ko-

25


miksy rysowane przez Frazettę stały się przestarzałe i coraz trudniej przychodziło znaleźć wydawcę zainteresowanego pracami grafika. Zmieniło się to w 1964 roku kiedy w Playboyu ukazał się komiksowy pasek „Litlle Annie Fanny”, a jedna z reklam, którą stworzył dla Playboya Frank Frazetta zwróciła uwagę ludzi z wytwórni filmowej United Artists. W jedno popołudnie nasz bohater zarobił tyle co wcześniej przez rok, tworząc plakat do filmu „What’s New, Pussycat?” Od tego czasu zaczęła się przygoda Franka Frazetty z plakatami filmowymi – stworzył ich wiele, a kilka na zawsze wpisało się w historię grafiki użytkowej. Kolejny przełom przyszedł w 1966 roku. Wtedy to wydawnictwo Lancer postanowiło wydać ekskluzywną kolekcję książek poświęconych Conanowi autorstwa Roberta E. Howarda i L. Sprague’a de Campa. Zlecenie na projekty okładek dostał właśnie Frank Frazetta i to wtedy

26

narodziła się postać barbarzyńcy jaka do dziś funkcjonuje w powszechnej świadomości. Okładki Frazetty wywołały niemałą sensację na rynku, a większość ludzi kupowała te powieści w ciemno tylko ze względu na niezwykłe okładki. Tak własnie postać Conana trafiła pod strzechy. Po tym niebywałym sukcesie Frank Frazetta stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych grafików a popyt na jego prace stał się olbrzymi. W tym okresie powstają także okładki do zebranych dzieł Edgara R. Burroughsa – m.in. Tarzan, John Carter na Marsie. Wiele książek zostaje zilustrowanych przez Frazettę. Podziwiany przez gwiazdy Hollywood takie jak George Lucas czy Clint Eastwood dostaje zlecenia dotyczące pracy przy filmach (kostium księżniczki Lei z III części „Gwiezdnych Wojen” to także pomysł Frazetty). Wiele wytwórni starało się także o udział artysty w projektach filmów animowanych – jednak



dopiero w 1983 roku powstaje film animowany „Fire and Ice” gdzie Frank Frazetta stworzył większość postaci i całą historię. Jednak ówczesna technika nie pozwoliła w pełni rozwinąć wizji Frazetty i film został zmiażdżony przez krytykę. Natomiast w 1982 roku powstaje „Conan Barbarzyńca” z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. Ron Cobb – odpowiedzialny za stronę wizualną filmu – wzoruje się właśnie na pracach Franka Frazetty. Olbrzymi sukces spowodował, że prace Frazetty są dziś bardzo cenione – wiele zespołów wykorzystywało ilustracje artysty jako okładki swych płyt, motywy z prac są wykorzystywane na koszulkach, torbach, jako tatuaże. Prace Franka Frazetty to przede wszystkim obrazy olejne, ale nie brak też szkiców ołówkiem i tuszem.

28

Pod koniec życia kłopoty ze zdrowiem spowodowały, że artysta trochę zwolnił tempo pracy (wylew spowodował bezwład prawej ręki i Frank musiał nauczyć się rysować i malować lewą ręką). Mimo to, aż do końca Frank Frazetta tworzył. Zmarł 10 maja 2010 roku na Florydzie. Nie można nie docenić wpływu jaki Frank Frazetta miał na rozwój sztuki rysunku. Wielu artystów bez zahamowań przyznaje się do tego, że ich prace są zainspirowane pracami artysty. Boris Vallejo, Yusuke Nakano, Joseph Vargo, Chris Perna... listę można by ciągnąć i ciągnąć. A jeśli ktoś byłby zainteresowany bardziej postacią Franka Frazetty to polecam film dokumentalny: „Frank Frazetta.Painting with Fire” z 2003 roku, w którym artysta opowiada o swojej pasji i o tym, jak wiele przyjemności dawało mu malowanie...



CONAN THE BARBARIAN 3D CONAN BARBARZYŃCA 3D USA 2011 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Marcus Nispel Obsada: Jason Momoa Stephen Lang Rachel Nichols Ron Perlman

X X X

Text: Wiesław Czajkowski

X X

Na początku muszę się przyznać do tego, że nieco obawiałem się co Marcus Nispel zrobi z postacią Conana. Reżyser ten dał się poznać jako hollywoodzki specjalista od krwawych przeróbek i ostatnie jego dokonania niewiele miały wspólnego z estetyką fantasy. Obawiałem się również tego jak wypadnie nowy odtwórca roli Conana czyli Jason Momoa, który do tej pory był znany głównie za sprawą serialu „Słoneczny patrol”. Prawda jest więc taka, że nie oczekiwałem po tej produkcji niczego więcej niż kilkudziesięciu minut rozrywki na przyzwoitym poziomie. Conana poznajemy w czasie gdy jest jeszcze dzieckiem. Podczas niewinnych zabaw w gronie rówieśników, zdarzy mu się czasem ściąć kilka głów, co wydaje się dość rozsądną formą zabawy jak na barbarzyńcę. Może nie do końca w ten sposób wyobrażałem sobie dzieciństwo jednej z moich ulubionych postaci literackich, ale uszanujmy to, że twórcy filmu mają prawo

do przedstawienia tego w sposób, który według nich jest odpowiedni. Od początku widać też, że będzie to film bardzo efekciarski. Celowo nie piszę „efektowny” bowiem do rozmachu najlepszych produkcji tego gatunku filmowi Nispela sporo brakuje. Jak przy większości obrazów zrealizowanych w technologii 3D, tak i tym razem nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ktoś próbuje zakryć braki i prostotę fabuły efektami specjalnymi. Dość zręcznie i szybko poprowadzona akcja sprawia, że nie mamy czasu na to by się zastanawiać nad niedociągnięciami. Tyle, że w przypadku Conana nie mam o to do nikogo pretensji. Nikt chyba nie będzie próbował udowodnić, że proza Howarda była czymś więcej niż nieskomplikowanymi historyjkami dla nastolatków. Główny wą-

Conan Barbarzyńca według Marcusa Nispela nie jest typowym remakiem. Właściwie powiedzieć można, że twórcy tego filmu opowiedzieli historię najsławniejszego herosa świata fantasy w zupełnie nowy sposób.

30


tek fabularny zbudowany został w oparciu o postać złego czarownika-króla Khalar Zyma, który w poszukiwaniu tajemniczego artefaktu wymordował mieszkańców rodzinnej wioski Conana. Jak się możemy domyślić, zły król chce zdobyć władzę nad światem natomiast nasz bohater przeszkodzi mu w tym, ale nie po to by ratować świat lecz aby wywrzeć prywatną zemstę.

alizowanym w latach 80. Jason Momoa w głównej roli wypada słabiej niż Arnold. Nowy Conan jest trochę jak plastikowy model z plakatu, a nie toporny, mrukliwy barbarzyńca z Północy. Jako plus na konto nowej wersji zaliczyłbym natomiast sporą ilość krwawych scen, których w książkach Howarda było przecież pod dostatkiem. Jak dla mnie film ten mógłby być jeszcze bardziej brutalny lecz wtedy Mimo tego, że nie jest to typowy remake nie byłaby to już produkcja skierowana do to nie sposób pominąć nasuwającego się masowego odbiorcy. Zdecydowaną wadą samoistnie porównania z „Conanem” re- filmu Nispela jest to, że mroczny klimat starych Conanów zastąpiła ostro rwąca do przodu rzeka akcji. Mimo wszystko, „Conan Barbarzyńca” A.D. 2011 to całkiem udany powrót Cymeryjczyka do świata filmu. Myślę, że przy kolejnych odsłonach (jeśli oczywiście powstaną) będziemy się bawić równie dobrze. Nie obraziłbym się gdyby omawiany film zapoczątkował nową erę filmowego fantasy spod znaku umięśnionego herosa.

31



----------------------------------------Ocena: 5/6 Wydawca: Buchmann 20ll Tłumaczenie: Paweł Lipszyc Ilość stron: 462

Craig Russell to uznany na świecie autor kryminałów. Nie bez znaczenia jest fakt, że pisarz ten przez lata pracował jako oficer policji, zanim zdecydował się na tworzenie własnych opowieści. Jego debiut, „Krwawy orzeł”, w 2006 rozpoczął cykl „hamburskich kryminałów”. Do tej pory ukazało się sześć części, z których każda została przełożona została na ponad dwadzieścia języków. Pozostaje jedynie cieszyć się, że teraz dzięki Fabryce Kryminału i my możemy poznać historię Jana Fabla, policjanta niemieckiej policji.

a czytelnik ma świadomość, że zarówno zabójca, jak i autor mają wszystko dobrze przemyślane. Prawie wszystko. Druga sprawa, to fakt, że Russell potrafi pisać. Nie chodzi tu tylko o to, że stworzone przez niego postacie (z Fablem na czele) są wiarygodne, a przy tym rzeczywiste (podobnie jak cała otoczka sprawy kryminalnej i prowadzonego dochodzenia – owocuje doświadczenie pracy zawodowej). Widać rzetelne przygotowanie, zarówno pod względem warsztatowym, jak i merytorycznym. Intryga sama w sobie jest niezwykle ciekawa, fakt, że autor nie zgubił się w rozbudowanym tle Wspomniany bohater to nadkomisarz politycznym i historycznym zasługuje na w Hamburgu. Staje właśnie w obliczu uznanie. sprawy, w której seryjny morderca w niezwykle brutalny sposób zabija kobiety, Jest to więc debiut znakomity – rasowy, wydzierając im płuca i rozkładając je na mocny kryminał, z gwałtownymi zwrotakształt skrzydeł. Z pozoru nic nie łączy mi akcji i wciągającą niemal od pierwszej ofiar, brak jakichkolwiek śladów na miej- strony fabułą. W całość wkrada się jeden scach zbrodni. Jednak dzięki niezwykłej błąd, który zepsuł mi pod koniec przyjemspostrzegawczości i umiejętności koja- ność obcowania z książką. Gdy odkryto rzenia faktów Fabel wpada na trop ry- tożsamość mordercy, okazało się, że tuału na cześć boga Odyna. Ten z kolei moje podejrzenia z połowy lektury były prowadzi go dalej, przez pogańskie wie- słuszne, jednak nie sam ten fakt jest tu rzenia, tajne służby specjalne, turecką mankamentem, ale sposób, w jaki wybiti ukraińską mafię i wysoko postawionych ny bądź co bądź komisarz rozgryza zaurzędników, aż do grupy niezwykle nie- bójcę. Zdradzać sekretów nie będę, ale bezpiecznych... No właśnie, nie zdra- odkrycie jest tak banalne, że dziwne, iż dzajmy zbyt wiele. serwowane nam jest jako sensacja, bowiem można na nie było wpaść przypadkiem, dlaczego więc genialna policja nie Trzeba przyznać dwie rzeczy. Russell po- sprawdziła tego wcześniej? Niezależnie trafi gmatwać intrygę, znakomicie prze- od tej drobnej wpadki, polecam gorąco platając różne wątki, myląc tropy i pod- „Krwawego orła” i czekam na kolejne suwając fałszywe wskazówki. Co jednak przygody komisarza Fabla. istotne, nie gubi się w natłoku nazwisk,

Text: Łukasz Radecki

CRAIG RUSSELL - Krwawy Orzeł (Blood Eagle)

33


Zdaniem redakcji Grabarza Polskiego najciekawszym kinowym filmem okazał się remake „Coś” Johna Carpentera. Zaskoczenie? Niekoniecznie – bo nawet jeśli nowe „Coś” wcześniejszej wersji nie dorównuje, to jest to mimo wszystko solidne, z talentem stworzone kino grozy. Z kolei na DVD królował w zeszłym roku film „Porąbani” („Tucker and Dale vs. Evil”), który celebrowaliśmy – również na okładce – w poprzednim numerze, a w telewizji – „American Horror Story”. Krajowym wydarzeniem książkowym okazała się książka Piotra Pocztarka i Roberta Cichowlasa o Grahamie Mastertonie pt. „Masterton - Opowiadania. Twarzą w twarz z pisarzem”, a z twórców zagranicznych najbardziej zachwycił redakcję Grabarza Polskiego debiutujący na naszym rynku Edward Lee i jego „Sukkub”. Natomiast w kategorii gier o najwięcej bezsennych nocy przyprawił redaktorów „F.E.A.R. 3”. W redakcyjnym głosowaniu udział wzięli: Marek Grzywacz, Joanna Konik, Wiesław Czajkowski, Kuba Drożdżowski, Tymoteusz Raffinetti, Piotr Burakowski, Łukasz Skura, Aleksandra Zielińska, Piotr Pocztarek, Bartłomiej Paszylk, Wojciech Jan Pawlik

PODSUMOWANIE 2011 - WYBÓR REDAKCJI Najlepszy film grozy (Kino)

1. „Coś”

1. „Porąbani”

2. „Krzyk 4”

2. „Atak na dzielnicę”

3. „Postrach nocy”

3. „Wielki wybuch”

„The Thing” (Kino Świat)

„Scream 4” (Forum Film Poland)

„Fright Night 3D” (Forum Film Poland)

34

Najlepszy film grozy (DVD)

„Tucker and Dale vs. Evil” (Monolith)

„Attack the Block” (Imperial-Cinepix)

„The Big Bang” (Monolith)


PODSUMOWANIE 2011 - WYBÓR REDAKCJI Najlepsza książka polskiego autora

Najlepsza książka zagranicznego autora

1. „Masterton”

1. „Sukkub”

2. „Lek na lęk”

2. „Dallas ‘63”

3. „Chory chorszy trup”

3. „Czarna bezgwiezdna noc”

Piotr Pocztarek, Robert Cichowlas (Albatros)

Kazimierz Kyrcz Jr, Łukasz Radecki (Fu Kang)

Kazimierz Kyrcz Jr i Dawid Kain (Fu Kang)

„W odbiciu ”

Jakub Małecki (Powergraph)

Edward Lee (Replika)

Stephen King (Prószyński Media)

Stephen King (Albatros)

„Midnight Movies”

J. Hoberman, Jonathan Rosenbaum (Korporacja Ha!art)

PODSUMOWANIE 2011 - WYBÓR REDAKCJI Najlepszy serial grozy (TV lub DVD)

1. „American Horror Story” 2. „The Walking Dead” 3. „Supernatural” „Bag of Bones”

Najlepsza gra grozy

1. „F.E.A.R. 3”

(Cenega Poland)

2. „The Elder Scrolls V: Skyrim” (Cenega Poland)

3. „Dead Island” (Techland)

35


Czytelnicy Grabarza Polskiego również docenili film „Coś” (3 miejsce w głosowaniu), ale jeszcze bardziej podobał im się arcymroczny „Czarny łabędź” (2 miejsce) oraz lądujący na pierwszej pozycji „Krzyk 4” wprowadzający słynną serię Wesa Cravena w erę Facebooka, Twittera i YouTube’a. Na DVD czytelnicy najchętniej oglądali „Maczetę” Roberta Rodrigueza choć niewiele mniejszą sympatią darzą zwycięzcę głosowania redakcyjnego, czyli „Porąbanych”, a z propozycji telewizyjnych, podobnie jak redaktorom Grabarza Polskiego, najbardziej spodobał im się serial „American Horror Story”. W kategorii „Najlepsza książka grozy polskiego autora” tryumfuje duet Kain/ Kyrcz z książką „Chory, chorszy, trup), a z książek zagranicznych najbardziej przeraziła czytelników znakomita „Czarna bezgwiezdna noc” Stephena Kinga. Kingowi po piętach deptał w tym roku Jack Ketchum jednak w tym wypadku głosy czytelników równo rozłożyły się po równo na dwa tytuły: zbiór opowiadań „Królestwo spokoju” oraz powieść „Jedyne dziecko”. Z kolei za grę roku czytelnicy uznali „Dead Island” – a więc kolejny „okładkowy” tytuł Grabarza Polskiego z zeszłego roku. Wszystkim czytelnikom, którzy wzięli udział w głosowaniu bardzo dziękujemy, a obiecane zestawy nagród powędrują do: Grzegorza Krystka, Szymona Dresslera i Doroty Wasilucionek. Gratulujemy!

PODSUMOWANIE 2011 - WYBÓR CZYTELNIKÓW Najlepszy film grozy (Kino)

1. „Krzyk 4”

1. „Maczeta”

2. „Czarny łabędź”

2. „Porąbani”

3. „Coś”

3. „Pozwól mi wejść”

„Scream 4” (Forum Film Poland)

„Black Swan (Imperial-Cinepix)

„The Thing” (Kino Świat)

36

Najlepszy film grozy (DVD)

„Machete” (Kino Świat)

„Tucker and Dale vs. Evil” (Monolith)

„Let Me In” (Monolith)


PODSUMOWANIE 2011 - WYBÓR CZYTELNIKÓW Najlepsza książka polskiego autora

Najlepsza książka zagranicznego autora

1. „Chory chorszy trup”

1. „Czarna bezgwiezdna noc”

2. „W odbiciu ”

2. „Królestwo spokoju”

3. „Mordercy”

3. „Jedyne dziecko”

Kazimierz Kyrcz Jr i Dawid Kain (Fu Kang)

Jakub Małecki (Powergraph)

Łukasz Śmigiel (Oficynka)

Stephen King (Albatros)

Jack Ketchum (Replika)

Jack Ketchum (Papierowy Księżyc)

PODSUMOWANIE 2011 - WYBÓR CZYTELNIKÓW Najlepszy serial grozy (TV lub DVD)

1. „American Horror Story” 2. „The Walking Dead” 3. „Dexter”

Najlepsza gra grozy

1. „Dead Island” (Techland)

2. „Dead Space 2”

(Electronic Arts Polska)

3. „Alice: Madness Returns” (Electronic Arts Polska)

37



Built)

-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20l2 Tłumaczenie: Andrzej Szulc Ilość stron: 400

się odnaleźć siebie, a pomaga mu przy tym jego żona Effie. Jedna z ich wspólnych wycieczek kończy się odnalezieniem podupadającej, gigantycznej posiadłości, zwanej Walhallą. Bellman zakochuje się w rezydencji od pierwszego wejrzenia, wierząc, że posiadanie tak monumentalnej budowli wyleczy jego kompleksy. Bohater jest przekonany co do kupna, pomimo, że koszt remontu doprowadziłby go do bankructwa. Dopina więc swego, nie zważając na to, że z Walhallą wiąże się pewna historia. Jej właścicielem był obsesyjny hazardziPowieść „Walhalla” od pierwszego roz- sta, bardzo bogaty, mściwy i nienawidzący działu potrafi złapać czytelnika za krocze kobiet człowiek. i bardzo mocno ścisnąć. Poznajemy Craiga Bellmana, zadufanego w sobie, aroganc- Dom okazuje się być nawiedzony, chociaż kiego i pewnego siebie adwokata. Bell- nie w klasyczny sposób, z duchami podzwaman ma wszystko – dobrą pracę, piękną niającymi łańcuchami. Sama konstrukcja i kochającą żonę, atrakcyjną kochankę budynku sprawia, że Walhalla może istnieć i mnóstwo pieniędzy na własne zachcianki. jednocześnie w przeszłości, przyszłości Pewnego marcowego wieczoru, na skutek i teraźniejszości, wraz z postaciami, które nieprzyjemnej kłótni z taksówkarzem – ob- w niej kiedyś mieszkały. Nie trzeba długo cokrajowcem, Craig zostaje wyproszony czekać, by zaczęli ginąć ludzie. Sam Bellz samochodu. Szukając w strugach desz- man zaczyna się zmieniać – fizycznie i psyczu nowego środka transportu, zostaje za- chicznie, ku przerażeniu Effie. Okazuje się, czepiony przez pobitą i zakrwawioną dziew- że bohater przejmuje cechy byłego właściczynę, która prosi go o pomoc w uratowaniu ciela Walhalli, staje się agresywny i brutalny. napadniętej koleżanki. Cała sytuacja oka- Żona Bellmana szuka pomocy u właścicielzuje się być sprytnie zastawioną pułapką ki miejscowego sklepu okultystycznego, i Bellman również zostaje napadnięty przez która jako jedyna może wyplenić złe moce. „Walhalla” to książka, której swojego czasu jako jedynej brakowało mi, by zebrać kompletną kolekcję horrorów Grahama Mastertona. Powieść była już niedostępna (było to na długo przed wznowieniem w Albatrosie) i zdobycie jej nieodmiennie kojarzy mi się z szaleńczymi rajdami po antykwariatach, czy stałym monitoringu portali aukcyjnych. Mam więc do „Walhalli” prywatny sentyment. Pytanie tylko, czy książka ta zasługuje na specjalne względy i jak broni się jako horror, zwłaszcza po tylu latach.

Text: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Walhalla (The House That Jack

opryszków. Ograbienie z pieniędzy jednak nie wystarcza bandytom i Craig zostaje potwornie okaleczony za pomocą młotka – nie chcę zdradzać szczegółów, ale sceny te zatrzymują serce nie mniej, niż pierwszy rozdział „Czarnego anioła”, czy „Tengu”.

„Walhallę” warto przeczytać ze względu na klimat nawiedzonej rezydencji i dla kilku świetnych scen, jak ta z młotkiem, lub ta ze szczurami. Graham Masterton ze swoim wyrabianym przez lata stylem również nie zawiedzie czytelnika. Gorzej z tymi, któW każdym razie pewność siebie głównego rzy będą szukali fabularnej unikatowości. bohatera momentalnie znika. Craig stara Ci mogą się delikatnie rozczarować.

39


RED SONJA CZERWONA SONJA USA 1985 Dystrybucja: Vision Reżyseria: Richard Fleischer Obsada: Brigitte Nielsen Arnold Schwarzenegger Sandahl Bergman Ronald Lacey

X X X

Text: Bartłomiej Paszylk

X X

mimo wszystko „Conan” jak się patrzy. Niektóre sceny sprawiają wręcz wrażenie ukradzionych z „Conana Niszczyciela” i nieco tylko przerobionych, zwykle zresztą z lepszym niż w tamtym filmie efektem. Żeby się o tym przekonać wystarczy rzucić okiem na fragment, w którym bohaterowie muszą uciekać z walącej się wieży – podobne atrakcje zapewniono też przecież drużynie występującej w drugim filmie o Conanie (który zresztą, podobnie jak „Czerwoną Sonję”, wyreżyserował Richard Fleischer). W czym więc problem? Szczerze mówiąc, obawiam się, że w dotkliwym braku „barbarzyńskości”. Podczas

No dobrze, główną postacią jest tym razem kobieta, tytułowa Sonja, a mięśniak-barbarzyńca pomaga jej tylko w osiągnięciu celu – a więc pomszczeniu bliskich i zniszczeniu zagrażającego światu talizmanu. Ale przecież sam schemat fabularny filmu, czyli: grupa śmiałków wyrusza w nieznane, aby umknąć z paszczy potwora, potłuc się z wrogami na miecze i przechytrzyć jakiegoś czarownika, to

Z jakiegoś powodu większość fanów klasycznych filmów o Conanie nie kocha „Czerwonej Sonji”. Naprawdę nie rozumiem dlaczego – przecież poza tym, że bohater grany przez Arnolda Schwarzeneggera nazywa się tym razem Kalidor, mamy tu wszystkie najważniejsze składniki typowego conanowskiego przeboju.

40


gdy pierwszy film o Conanie trzymał się w miarę dzielnie surowej, brutalnej wizji przedstawianego świata znanego z opowiadań Roberta E. Howarda, to już w „Conanie Niszczycielu” wszystko stało się bardziej umowne i złagodzone, a „Czerwona Sonja” niestety kontynuuje tę tendencję. Niby zaczyna się ostro bo cała wioska głównej bohaterki zostaje wycięta w pień, a ona sama, choć przeżywa, zostaje wielokrotnie zgwałcona przez zezwierzęconych intruzów, ale przecież te parę słów opisu, które właśnie skreśliłem wstrząsa bardziej niż to, co oglądamy na ekranie. Można sobie wyobrazić co z takim wstępem zrobiłby John Milius, który w „Conanie Barbarzyńcy” totalnie sponiewierał widza najpierw sceną śmierci ojca małego Conana, a w chwilę później – jeszcze bardziej emocjonalną, znakomicie wyważoną sceną dekapitacji jego matki. Tymczasem w „Czerwonej Sonji” przez najbardziej dramatyczne wydarzenia twórcy próbują się w miarę bezboleśnie prześlizgnąć po

to żeby jak najszybciej skupić się na popisowych scenach pojedynków, pogoni i ucieczek. No ale – zacząłem od tego, że nie do końca rozumiem dlaczego fani „Conanów” nie przepadają za „Sonją” i zaprawdę, moi drodzy, tak właśnie jest. Bo choć omawiany film na pewno nie może się równać z „Conanem Barbarzyńcą”, to już „Conana Niszczyciela” momentami wcina na śniadanie. I to nie tylko pod względem bardziej przekonujących efektów specjalnych, ale również pod względem scenografii, kostiumów czy zdjęć. Co prawda nie uświadczymy tu już ścieżki dźwiękowej Basila Poledourisa, ale zastępujący go Ennio Morricone radzi sobie naprawdę wyśmienicie. A że odtwarzająca postać Sonji Brigitte Nielsen kompletnie nie potrafi grać? No proszę was – a czy Arnold potrafił? Ważne, że dziewczyna uroczo wygląda z wielkim mieczem w dłoni i całkiem ładnie potrafi nim wywijać.

41


Text: Bogdan Ruszkowski

Robert Erwin Howard urodził się 22 stycznia 1906 roku małym miasteczku Peastere w Teksasie. Jego ojciec był „wędrownym” lekarzem. Częste przeprowadzki były więc w rodzinie Howardów na porządku dziennym. Zamiłowanie ojca do inwestowania w „szybkie pożyczki” spowodowało rozłam w małżeństwie. Matka chłopca – Hester Howard – uznała w końcu, że wyszła za człowieka niegodnego jej pozycji społecznej. Nie chciała pozwolić by ojciec miał coś wspólnego z synem. Matka miała bardzo duży wpływ na rozwój emocjonalny i intelektualny Roberta E. Howarda – co zresztą miało się skończyć tragicznie.

Robert E. Howard już od najmłodszych lat przejawiał talent pisarski – mocno wspierany przez matkę. Przez fakt, że uwielbiał czytać i uczyć się w szkole był traktowany przez kolegów jak outsider. Wyzwiska, bójki - wszystko to spowodowało, że Howard zaczął interesować się boksem i kulturystyką. Odbiło się to także na późniejszej twórczości autora – wiara w brutalną siłę i niechęć do wszelkich autorytetów miała dać początek legendzie Conana Barbarzyńcy... Howard zaczął pisać w wieku dziewięciu lat. Były to historyczne fikcje dziejące się w świecie Wikingów, Arabów, pełne przemocy i rozlewu krwi. Wtedy też Howard odkrywa autorów którzy będą mieli duży wpływ na jego twórczość: Jack London, Rudyard Kipling czy Thomas Bulfinch. Młody Howard ma jeszcze jedną cechę, która zadziwiała osoby z jego otoczenia – edjetyczną pamięć, pozwalającą na zapamiętywanie całych tomów poezji po jednym czy dwóch czytaniach. W 1919 roku rodzina Howardów sprowadza się do wioski Cross Plains – tam Howard będzie mieszkał do końca życia. I tam też w pobliskim college’u Howard trafił na

42

książkę opisującą kulturę i legendy kultury szkockich Piktów. Kiedy Howard miał piętnaście lat wysłał jedno ze swoich opowiadań do magazynu „Adventure Magazine” – i wkrótce ukazało się ono drukiem. Ale prawdziwy debiut nastąpił w 1925 kiedy to dopiero co powstałe pismo „Weird Tales” zapłaciło młodemu autorowi szesnaście dolarów za opowiadanie „Spear and Fang”. Robert E. Howard rozpoczął w tym samym roku naukę w Howard Payne Academy w Bronwood gdzie uczęszczał na kurs stenografii. On sam wolałby kurs pisarstwa – ale ojciec nie zgadzał sie na opłacenie tak niedochodowego zajęcia. Sfrustrowany i zły, młodzieniec swoją złość wyładowywał w konkursach bokserskich i w kulturystyce – opracował nawet swój własny program ćwiczeń i szybko z chuderlaka stał się umięśnionym osiłkiem. Od 1925 roku opowiadania Howarda pojawiały się w „Weird Tales” systematycznie – były to opowieści m.in. o Kullu, Salomonie Kane, a także opowieści o ulubionych przez autora Piktach, których przedstawicielem był Bran Mak Morn. Howard pisał opowiadania w najróżniejszych stylach – były to zarówno horrory, jak i kryminały czy opowieści przygodowe. Jednak ambicją autora było pisa-


nie opowieści historycznych. Oczywiście zdawał sobie sprawę z braków w swoim wykształceniu więc postanowił stworzyć fantastyczną krainę opartą na historycznych faktach. W ten sposób powstała opowieść o Conanie z Cymerii. Pierwsze opowiadanie o tym kultowym bohaterze ukazało się w 1932 roku i nosiło tytuł „Feniks na mieczu”. Nowy bohater Howarda szybko zyskał olbrzymią popularność – w latach 1933-1936 opublikowano siedemnaście opowiadań, a sprzedaż „Weird Tales” gwałtownie podskoczyła. Ciekawostką jest fakt, że opowiadanie „Feniks na mieczu” było przeróbką jednego z wcześniejszych opowiadań Howarda o Kullu. Autor usunął z niego wątek miłosny, rozwinął wątki nadprzyrodzone, pozmieniał imiona i nazwy - i tak oto zadebiutował Conan. (Tak naprawdę, czytając opowiadania Howarda ma się wrażenie, że pisze on o jednym bohaterze - Kull był po prostu kolejnym krokiem do powstania Conana – bohatera idealnego.) Nie można też nie wspomnieć o związkach Howarda z H.P.Lovecraftem – ich przebogata korespondencja trwała blisko sześć lat. Howard był jednym z pisarzy z tak zwanego „kręgu Lovecrafta”, do którego należał też m.in. Clark Ashton Smith. Wpływy pisarstwa Lovecrafta wyraźnie widać w niektórych opowiadaniach R. E. Howarda. I mimo, iż pisarze często się nawzajem krytykowali (Lovecraft nie aprobował na przykład nazistowskich sympatii Howarda) to jednak z korespondencji widać, jak dużym szacunkiem darzyli się obaj autorzy. Historia Roberta E. Howarda kończy się dramatycznie. Silnie, niemal patologicznie związany z matką pisarz dowiaduje się, że ta nie odzyska przytomności po zapadnięciu w śpiączkę. W samochodzie wyciąga pożyczoną broń i strzela sobie w głowę. Jest 11 czerwca 1936 roku. Tak oto w wieku trzydziestu lat odchodzi pisarz, który stwo-

rzył zupełnie nowy typ opowieści – historię magii i miecza. Pisarz umiera, ale jego bohater pozostanie żywy już na zawsze. Conan Barbarzyńca na dobre zagościł w kulturze masowej. Filmy, komiksy, kontynuacje pisane przez znanych i mniej znanych autorów, gry komputerowe - to wszystko sprawia, że wizerunek barbarzyńcy, dla którego najważniejsze jest wino, kobiety i jakaś rozpierducha od razu przywodzi na myśl Conana. Jaka jest tajemnica tego bohatera? Co sprawia, że opowiadania i powieści których akcja rozgrywa się w świecie stworzonym przez Howarda – pisane przez znanych i mniej znanych pisarzy – zdają się być tylko nędzną imitacją (w większości przypadków) lub zwykłym pastiszem? Myślę, że polega to na tym, że Robert E. Howard wierzył w to, o czym pisał. Dla niego opowiadania o Conanie były sposobem na wyładowanie złości i frustracji, jak boks czy kulturystyka. Pisarz na długo przed powstaniem nowoczesnej psychoanalizy zdawał się mówić nam, że słabi ludzie, choćby nie wiadomo jak mądrzy i inteligentni, zawsze zostaną pokonani przez barbarzyńską siłę. Pod płaszczykiem cywilizacji czai się siła, która beztrosko może zniszczyć to, co nazywamy zdobyczami cywilizacyjnymi. I być może współcześni autorowi traktowali opowieści o Conanie jako czystą rozrywkę, jednak wraz z upływem lat wydawać się może, że to przekonanie Howarda nabiera mocy i staje się coraz bardziej aktualne. Bo oto w naszym świecie coraz bardziej zaczyna się liczyć brutalna siła, pieniądze, konsumpcja bez opamiętania. Można więc stwierdzić, że Robert E. Howard był wizjonerem. A nawet jeśli nie wizjonerem to znakomitym psychologiem, który w zdawać by się mogło banalnych historyjkach spod znaku magii i miecza zawarł bardzo dużą dawkę prawdy o nas samych, o naszych postawach i o tym jak łatwo przychodzi nam porzucić cywilizowane odruchy i stać się brutalnym barbarzyńcą.

43



Wydawca: Forma 20ll Ilość stron: 209

Już na pierwszy rzut oka „City 2” różni się od innych książek. Formatem. Jestem przyzwyczajony do typowych formatów książek i z początku nie bardzo podobał mi się układ książki w kwadracie. Ale jak to mówią – nie po kształcie ocenia się książkę. Bo pomiędzy okładkami dostajemy po raz drugi porcję porządnego, zaskakującego i – co najważniejsze – polskiego horroru. Założeniem serii „City” jest to, by opowiadania grozy dotyczyły miasta, ludzi w mieście żyjących. I już pierwsze opowiadanie Kazka Kyrcza to założenie doskonale spełnia. „Szkieletor” z opowiadania „Śpij, szaleństwo” to porzucony w trakcie budowy wieżowiec, w którym rozgrywają się rzeczy straszne... Antologię zamyka zresztą inne opowiadanie tego autora – można powiedzieć, że spinające całość zręczną klamrą. Pozostali autorzy także nie zawodzą: czy jest to typowe „urban legend”, jak u Roberta Cichowlasa, czy krwawe gore, jakie serwuje Robert Ziębiński w swojej „Kuchni z gwiazdami” – najbardziej chyba zaskakującym i prześmiewczym opowiadaniu w zbiorze. Nie wiem, czy na miejscu Roberta nie bałbym się procesu ze strony polskich celebrytów – bo ten tekst z pogranicza bizzaro naprawdę może wstrząsnąć. Ale przynajmniej widać, że autor miał jakąś koncepcję i poprowadził ją solidnie do końca. Trzeba też wspomnieć o niezwykłym tekście Moniki Jaworowskiej pt. „Robota”. W tym zapisie rozmów między bohaterami rozgrywa się tragedia człowieka zwolnionego z pracy i okrutnej zemsty... Przeczytajcie zresztą sami – muszę

przyznać, że autorce udała się duża rzecz: napisała opowiadanie w którym nie ma opisów, a jedynie sam dialog, ale za to jaki! Kolejne opowiadanie warte wyróżnienia to „Ja, Bestia” Radosława Schellera. Daje naprawdę solidnego kopa adrenaliny i aż się prosi, by autor dalej pociągnął świat, który stworzył – z tym bestialskim antybohaterem. Równie dobrze wypadają opowiadania Izy Szolc i Bartosza Czartoryskiego – chociaż Bartek wykorzystał motyw dobrze już znany z wielu opowiadań i filmów, zrobił to w sposób taki, że do samego końca nie domyślamy się rozwiązania zagadki. Kolejne opowiadanie – „Ryby” Michała Gacka – to świetny lovecraftowski kawałek. Wszystkie opowiadania w „City 2” trzymają dobry poziom, są przy tym bardzo różnorodne – od typowych horrorów, przez bizarro czy opowiadania postapokaliptyczne, po gore. Nie ma tutaj złych utworów. I to cieszy, bo spośród dwudziestu autorów kilkoro to debiutanci – a to dobrze wróży przyszłości horroru w Polsce. Już po tym zbiorze opowiadań kilku autorów kupiłbym w ciemno, bez specjalnej zachęty.

Text: Bogdan Ruszkowski

ań grozy RÓŻNI AUTORZY - City 2. Antologia polskich opowiad -------------------------------------- Ocena: 5/6

Zbiór opatrzony jest jeszcze posłowiem Bartka Paszylka, w którym opowiada on o tym, czemu tak, a nie inaczej ułożył opowiadania – faktycznie, widać, że klucz, którym się kierował, sprawdził się w stu procentach. „City 2” to ciekawa antologia, warta polecenia. Może nie tak ostra jak „Bizarro dla początkujących” czy „Lek na lęk” Kyrcza i Radeckiego, ale na pewno się Wam spodoba. Różnorodność tekstów, stylów pisarskich i tematów zapewni rozrywkę na kilka wieczorów. I będą to wieczory pełne emocji i strachu. Polecam „City 2” i czekam na więcej.

45


BREADCRUMBS BREADCRUMBS USA 2011 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Mike Nichols Obsada: Marianne Hagan Steve Carey Darbi Worley Alana Curry

X

Text: Rafał Christ

X X X X

Dom zbudowany ze słodyczy został zastąpiony domem, w którym uprawia się seks. Jasiem i Małgosią jest oczywiście wspomniane rodzeństwo. Nie są oni jednak małymi, bezbronnymi dziećmi jak w oryginale – są brutalni, pragną krwi Grupka młodych ludzi wyrusza do rozpustników. Mają odpowiednie przyopuszczonego domku na skraju lasu, rządy do tortur, szkoda tylko, że nie wyaby nakręcić film pornograficzny. Po korzystują w pełni ich potencjału. drodze spotykają dziwne rodzeństwo. Brat z siostrą nie stanowią żadnego zaFilm zaczyna się od sceny, w której wigrożenia, ale do czasu – w pewnym modać seksowną kobietę przyczepioną do mencie zupełnie bez powodu zaczynają sufitu i torturowaną. Dobry start, zapozabijać „filmowców”. Chłopiec jest dużo wiada się ciekawie. Niestety, później jest brutalniejszy od dziewczynki, ale czy to już gorzej. Postaci są sztuczne, płaskie, nie są tylko pozory? mimo że na siłę starają się mieć jakąkolwiek osobowość. Jedyna bohaterka, która jest „jakaś”, to Angie - starsza kobieta pragnąca skończyć z dotychczasową karierą i założyć rodzinę. Nawet dialogi w ustach większości bohaterów brzmią podobnie do tych w naszych rodzimych produkcjach telewizyjnych. Brutalności, którą zapowiadał wstęp, bardzo brakuje. Nie mamy tu klasycznej

Nowe horrory nie grzeszą oryginalnością. Często nudzą albo w najlepszym wypadku szokują. Twórcy prześcigają się w coraz głupszych pomysłach. Sięgają też do bajek. W 1997 powstała średnia „Śnieżka dla dorosłych”, w 2010 jeszcze gorsza „Alice in Murderland”, a w 2011 pojawiła się historia Jasia i Małgosi na opak. To właśnie omawiany „Breadcrumbs”.

46


budowy horroru. Ofiary nie są wybijane regularnie przez cały czas trwania filmu. Najpierw mamy scenę, w której ginie większa część ekipy – ot, za jednym zamachem. Ciężko się zorientować, co naprawdę się dzieje. Nic nie widać, postaci nagle padają ze strzałami w plecach. Gdy już mamy jakieś znęcanie się nad jedną osobą, jest ono bzdetne, zrobione bez pomysłu. Jedynym dobrym motywem jest karmienie przyszłego denata cukierkami. Niestety często w takich momentach chłopiec psuje wszystko,

tłumacząc dosłownie odniesienia do bajki. Widz nie ma możliwości własnej interpretacji. Jedynym plusem jest postać dziewczynki. Nasza Małgosia, na szczęście, nie ma wiele do mówienia. Jest statyczna, bez emocji, taka jaka powinna być. Dzięki niej czuć jakąś grozę. Widać ciągle wzrastający w niej niepokój i że coś ukrywa. Więcej plusów, niestety, nie potrafię znaleźć. Nie mamy tu więc wiele tego, czego można by się spodziewać po horrorze – wszystko jest nijakie. Wydaje się, że twórcy na siłę chcą szokować, ale niezbyt im to wychodzi. Można za to popatrzeć na piękne i momentami roznegliżowane kobiety, chociaż szkoda, że najładniejsze z nich giną na początku. Nie polecam tego filmu nikomu, kto podobnie jak ja kocha filmy grozy, bo jest to w pewnym stopniu profanacja. Zarówno gatunku, jak i bajki znanej z dzieciństwa.

47


Gary Braver, a właściwie Gary Goshgarian, to pisarz, naukowiec i wykładowca. A przede wszystkim ogromny gaduła. Uwielbia opowiadać szczególnie o swoich książkach, choćby po kilka razy. Jest przy tym facetem tak miłym i sympatycznym, że jestem mu skłonny wybaczyć nawet fakt, że odpowiedział mi na niektóre pytania tymi samymi akapitami, których użył kilka dni wcześniej w wywiadzie z HO. Poczytajcie zresztą sami.

Rozmawiał: Łukasz Radecki

Na początek typowe pytanie – pamięta Dlaczego wybrał Pan ten rodzaj gaPan, kiedy zdecydował, że zostanie pi- tunku literackiego, specyficzny miks sarzem? Jak to się zaczęło? science fiction, thrillera i horroru?

48

Tak, to zaczęło się podczas zajęć z angielskiego w liceum, kiedy mojej klasie powiedziano, jak pisać krótkie opowiadania. Zrobiłem to i spodobał mi się ten proces, chociaż nie sądziłem, by to opowiadanie było bardzo dobre. Pomimo to w wieku szesnastu lat postanowiłem, że kiedy dorosnę, będę pisał fikcję. Nawet podczas studiowania fizyki pisałem dużo do rozmaitych gazetek studenckich. Zdecydowałem, że fizyka laboratoryjna nie jest dla mnie. Chciałem kiedyś pisać powieści. A nie ma lepszego sposobu, by nauczyć się pisać niż uczyć, jak pisać. Poza tym, jako profesor na uniwersytecie mogę także poświęcić wakacje na pisanie. Tak więc dążyłem do zaawansowanych postępów i jak najlepszych ocen, by móc uczyć na poziomie uniwersyteckim. I to jest moja dzisiejsza praca – profesor angielskiego na Uniwersytecie Northeastern w Bostonie.

Dorastałem, czytając wiele horrorów i science fiction. Widziałem także sporo filmów SF, horrorów i thrillerów w młodości. Były to gatunki, które zawładnęły moją wyobraźnią. To były gatunki, które postanowiłem tworzyć, kiedy na poważnie rozważyłem pisarstwo jako sposób na karierę. Moje zainteresowanie nauką przełożyło się na stopnie w fizyce, poza tym pracowałem jako fizyk przez kilka lat, zanim zająłem się literaturą angielską i zostałem profesorem. Ponieważ interesuję się SF i horrorem, a także dlatego, że wiele opowiadań z tego gatunku jest dobrze napisanych, a środowisko akademickie ma skłonności do ignorowania ich, zacząłem kursy w Northeastern, gdzie uczę literatury SF i horroru od ponad 25 lat. Cieszę się, że mogę powiedzieć, iż obydwa te kursy cieszą się dużą popularnością.


Tak więc pisanie science fiction, horrorów i thrillerów było dla mnie naturalne. W każdej z moich ośmiu powieści starałem się stworzyć pomysłowe okoliczności, gdzie zwykli ludzie wpadają w ekstra niezwykłe doświadczenia, zazwyczaj obejmujące jakieś wspaniałe naukowe przełomy lub/i niewytłumaczalne naruszenie naturalnego porządku.

Brata. Lub spójrzmy na „Dr Jekylla i Mr Hyde’a”, gdzie dobroduszny lekarz zażywa spreparowaną samodzielnie miksturę, która zmienia go w morderczą bestię. Albo słodka, niewinna Lucy Westera, która zmienia się w uwodzicielską wampirzycę w „Draculi”. Albo Jack Torrance stający się dzierżącym siekierę zabójcą w „Lśnieniu” Stephena Kinga. W prawdziwym życiu naszymi potworami są psychopaci lub Powinienem dodać, że strach jest naj- terroryści, którzy zabijają niewinnych ludzi. czystszą ze wszystkich ludzkich emocji, od strachu przed spadaniem po strach przed W moich powieściach lubię badać psyśmiercią. Podobnie strach lub lęk, że wy- chologiczne aspekty, które popychają darzy się coś złego, prowadzi akcję thrille- ludzi do zła. Co więcej, próbuję wydobyć ra, SF lub horroru. To, co próbuję stworzyć strach z dobrej osoby, strach, który uczyni w swoich powieściach, to narastające po- ją zdolną do popełnienia niewypowiedziaczucie lęku w moich bohaterach, uczucie, nego zła. że coś okropnego przydarzy się im lub ich ukochanym. Ten sam lęk jest tym, co Skąd bierze Pan pomysły do swoich przykuwa uwagę czytelnika do książki i po- książek? Jak przygotowuje się Pan do woduje sympatyzowanie z jej bohaterem, pracy? który cierpi, boi się, ale przeżywa straszne okoliczności tylko po to, by stać się silniej- Wszystkie moje powieści są o „wielkich” szym i zwycięskim na końcu utworu. przełomach naukowych, odkryciach, które ostrzegają: uważaj, czego sobie życzysz. Nikt w prawdziwym życiu nie boi się po- Ten główny rdzeń jest wpisany w konwentworów – wampirów, wilkołaków, zombie cję science fiction, poczynając od „Franczy innych demonów. Te wymyślone stwo- kensteina” Mary Shelley, o czym uczę na rzenia znajdziemy tylko w horrorach. Nie moich zajęciach o SF. To także to, czego istnieją w prawdziwym świecie i nikt racjo- nauczyłem się przed laty podczas pracy nalnie myślący w nie nie wierzy. W fikcji ta- jako fizyk. kie potwory są jedynie symbolami naszych lęków przed śmiercią, a nie samej śmierci. Tak więc na początku staram się wymyPotwory z horrorów są jak halloweenowe ślić pojawienie się „wielkiego” naukowego maski. To tylko straszne „twarze”. przełomu, idei i problemów, do których może ona prowadzić. Potem staram się Z obserwacji wnioskuję, że największy zdecydować, o czym będzie historia i jakie strach w obu gatunkach, SF i horrorze, postaci się pojawią. Potem postaci są dziebudzi utrata człowieczeństwa, kiedy zwy- lone na strony konfliktu, w który popadną. czajna ludzka istota staje się „potworna”, Od tej chwili decyduję, kto będzie bohateczasem nawet wbrew swej woli. Rozważ- rem, a kto przeciwnikiem (dobrzy goście my Winstona Smitha w „1984” Georga i źli goście) – a kto będzie pomiędzy. Orwella, tak zdehumanizowanego przez system, w którym żyje, że wydaje na Niemal każda z moich ośmiu powieści końcu swoją kochankę policji Wielkiego koncentruje się na ludziach, którzy do-

49


konali medycznego lub biomedycznego przełomu. „Elixir” jest o stworzeniu leku przeciwko starzeniu; Gray Matter o zwiększeniu inteligencji „powolnych” dzieci; „Flashback” o pogoni w celu wprowadzenia na rynek skażonego leku na chorobę Alzheimera; „Skin Deep” jest o posiadaniu idealnej twarzy dzięki operacjom plastycznym; „Tunel” próbuje ustalić, czy jest coś poza bliskim doświadczeniem śmierci – to znaczy życie po życiu.

[Tutaj Gary Brever dość rozwlekle „streszcza” główną oś intrygi. Pozwoliłem sobie ominąć ten fragment, by nie psuć Wam przyjemności z lektury. Poza tym część z tego jest na okładce książki. Dosłownie. – przyp. Ł.R.]

Poza tym, że jest thrillerem „Tunel” przeciwstawia naukę religijnej wierze. Ale myślę, że finał zadowoli i przestraszy obie strony – wierzących i niewierzących.

Domyślam się, że bardzo interesuje się Pan neurobiologią. Mógłby mi Pan poBanalne, ale zawsze aktualne pytanie wiedzieć o tym nieco więcej? – jacy są Pana ulubieni pisarze? Uwielbiam czytać mistrzów SF takich jak Ray Bradbury i Greg Bear. Lubię także pisarzy powieści kryminalnych – Roberta B. Parkera i Michaela Connolly’ego, oraz pisarzy horrorów – Stephena Kinga i Deana Koontza.

Jestem zainteresowany neurobiologią, ponieważ ludzki umysł jest najbardziej niesamowitą rzeczą we wszechświecie. To także najbardziej przerażająca rzecz i źródło największych zagadek, potworności oraz okropieństw na świecie.

Moje zainteresowania neurobiologią naJacy klasycy mają wpływ na Pana twór- rosły w trakcie poszukiwań do pierwszej czość? z trzech moich ostatnich książek – „Gray Matter”. Potem do następnej, „Flashback”, „Frankenstein” Mary Shelley i „Dracula” i wreszcie do „Tunelu”. Brama Stokera. Szczególnie polecam „Draculę”, z powodu sposobu ujęcia lęku, Pomysł na „Gray Matter” zrodził się z mocharakterystyki i jakości pisania. ich doświadczeń jako rodzica. Jak inni „Tunel” jest Pana pierwszą powieścią wydaną w Polsce. Muszę przyznać, że to naprawdę niezła książka. Jak by ją Pan zareklamował? Tunel jest moją najbardziej ambitną książką ze wszystkich ośmiu, które napisałem. A powodem jest to, że serce tej historii tkwi w poszukiwaniu naukowego dowodu na istnienie życia po życiu, zatem i Boga. Historia jest thillerem przeplecionym elementami science fiction i horroru i – jak mówią krytycy – jest naprawdę wciągająca.

50

rodzice ja i moja żona chcieliśmy jak najlepiej dla naszych synów. Chcieliśmy, by byli mądrymi, wykształconymi i szczęśliwymi dziećmi. Ale spostrzegłem, że niektórzy rodzice są wręcz ogarnięci obsesją, aby ich dzieci stały się geniuszami. I zmuszają je od najmłodszych lat, by grały na komputerze w gry typu „Mały Einstein”, „Mały Szekspir” czy „Mały Mozart”. I zmieniają ich dni w rozkład zajęć: lekcje hiszpańskiego od ósmej do dziewiątej, balet od dziewiątej do dziesiątej, matematyka od jedenastej do dwunastej, skrzypce od trzynastej do czternastej itp. Ich obsesja, by zaszczepić w dzieciach jak największą inteligencję i umiejętności, podsunęła mi pomysł na podstawę „Grey Matter”.


Oczywiście, by uczynić historię naukowo prawdopodobną, musiałem skonsultować się z neurologami i innymi specjalistami od mózgu i inteligencji. „Flashback” opowiada o próbie wprowadzenia przez małą firmę farmaceutyczną wadliwego leku na chorobę Alzheimera. Do tej książki (jedynego thillera, który wygrał nagrodę Massachusetts Book Award) musiałem przeprowadzić badania z zakresu neurologii i demencji, ale także tego typu farmakologii, który mógłby odwrócić pogorszenie pracy mózgu spowodowane chorobą i odnowić pamięć. „Tunel” opowiada o oddzieleniu umysłu od mózgu i o tym, jak działają maszyny MRI, więc raz jeszcze musiałem zagłębić się w badania nad chemią mózgu, neurofizjologią i neurobiologią. Muszę dodać, że prawdziwym wyzwaniem było wyważenie proporcji między nauką a akcją, które mogłoby odwrócić uwagę czytelnika i spowolnić tempo narracji. Słyszałem, że nie wierzy Pan w „drugą stronę” czy „życie po życiu”. Muszę wspomnieć, że trudno to zauważyć, czytając Pana książkę. Do końca nie wiadomo, czy jest Pan po „stronie nauki” czy „stronie wiary”. Chciałbym wierzyć, że istnieje życie po życiu. Tak naprawdę im starszy się staję, tym bardziej się ku temu skłaniam. Ale muszę powiedzieć, że jestem bardziej sceptyczny niż ci, którzy wierzą w życie po śmierci. Więc myślę, że możesz powiedzieć, że jestem agnostykiem.

Tak, dostaję przez cały czas. Gdy prowadziłem badania do mojej książki, rozmawiałem z dziesiątkami ludzi, którzy doświadczyli śmierci klinicznej. I ludzie wciąż opowiadali mi o rzeczach, których doświadczyli moi bohaterowie. Najbardziej zdumiewające jest podobieństwo relacji ludzi, którzy – technicznie rzecz biorąc – umarli, ale potem powrócili, na szpitalnym stole operacyjnym, tonąc czy w wypadku drogowym. Po pierwsze, większość z nich wskazuje na doświadczenia pozacielesne – poczucie, że ich świadomość opuściła ciało i obserwuje wszystko z góry, jak są operowani przez chirurgów lub jak są reanimowani przez sanitariuszy na uboczu drogi w następstwie wypadku. Ale są też inne charakterystyczne rzeczy: poczucie ogromnego spokoju i miłości, wędrówka tunelem w kierunku jasnego światła, kierowanie się w stronę jasnego światła i napotkanie istot duchowych, zmarłych krewnych i postaci religijnych: aniołów, Jezusa, Mohameda i Boga, niechęć powrotu do życia A najbardziej niesamowite jest to, że każda z osób, które opowiadały mi o tych doświadczeniach, zarzekała się, że były one prawdziwe, że nie były to żadne złudzenia czy sny. Tak więc ten fenomen wciąż sprawia, że zastanawiam się, czy istnieje coś poza światem fizycznym. Szkoda, że tylko jedna z Pana powieści jest dostępna na naszym rynku. Czy ta sytuacja ulegnie zmianie? Którą ze swoich książek chciałby Pan wypromować najbardziej?

Mój agent powiedział mi, że Replika jest zainteresowana kilkoma z moich ostatnich Tunel jest powieścią, która zmusza do powieści. Przede wszystkim „Skin Deep” myślenia. A może wspomnień? Czy i „Elixirem”. Mam nadzieję, że każda z nich dostał Pan kiedykolwiek listy od ludzi, zostanie opublikowana w Polsce. którzy mieli podobne doświadczenia?

51


Nad czym Pan teraz pracuje? Książka, nad którą teraz pracuję, nazywa się „Primitive” – i mam nadzieję, że ukończę ją do lipca 2012. Opowiada o Amerykaninie, który znienawidził naszą zdigitalizowaną kulturę: codzienny atak elektroniczno-zdigitalizowanego świata: emaile, Facebook, Twitter, telefony komórkowe. Nienawidzi zepsutego, szybko przemierzanego życia i tęskni za czymś prostszym, prymitywniejszym. Przenosi się więc na obskurną wyspę na Morzu Egejskim, gdzie po raz pierwszy jest szczęśliwy, żyjąc w świecie bez telefonów, Internetu, samochodów i elektryczności. Ale, jak w każdej z moich powieści, bohater dostaje więcej, niż chciał – rzeczy stają się bardziej „prymitywne”, znajdując finał na wyspie, gdzie praktykuje się starożytne rytuały dawno stracone dla cywilizowanego świata. To całkiem przerażająca historia, posiadająca, jak myślę, bardzo interesujący zwrot na koniec.

powieści. Więc się zgodziłem. Braver to nazwisko mojego dziadka ze strony ojca w tłumaczeniu z armeńskiego. Tak oto narodził się Gary Braver. Od 2000 roku kontynuuję pisanie pod tym pseudonimem literackim. Niestety, Ridley Scott zrezygnował z nakręcenia tego filmu, zamiast tego zrealizował „Hannibala”. Właśnie, słyszałem, że dwie z Pana powieści mogły trafić na taśmę filmową, ale teraz nie ma szans na adaptację żadnej z nich. Dlaczego?

Trzy z moich powieści były brane pod uwagę jako scenariusze filmowe – „Elixir” trzykrotnie, „Gray Matter” raz i „Atlantis Fire”, moja pierwsza książka. Moi fani i ja uważamy, że każda z moich powieści jest dobrym materiałem na film, ale szanse, by tak się stało, są bardzo małe, wręcz żadne. W USA rocznie powstaje jedynie 250 filmów, a w tym samym czasie wydawane jest ponad 100 000 nowych powieści. Tak więc prawdopodobieństwo jest niewielkie. Dlaczego niektóre z książek podpisuje Sukces zależy od tego, czy książka wpadPan jako Braver, a część swoim praw- nie w ręce dobrego agenta i właściwego dziwym nazwiskiem? producenta. Innymi słowy, czy będzie we właściwym miejscu we właściwym czasie. Moje pierwsze trzy powieści ukazały się pod moim prawdziwym nazwiskiem, Myślę jednak, że „Skin Deep”, z powodu Gary Goshgarian. Ale zanim skończyłem swej kontrowersyjnej zawartości, mógłby moją czwartą powieść, „Elixir”, dostali- stanowić wyzwanie dla filmowców – chośmy sygnał od Ridleya Scotta, że jest dzi o wątek erotyczny nastolatka i jego zainteresowany adaptacją mojej powieści. macochy. Jednakże artystyczne ograniOczywiście byłem bardzo podekscyto- czenia mogą wpłynąć korzystnie na twórwany możliwością zrobienia filmu przez ców i uczynić ten wątek zupełnie nieszkosłynnego reżysera „Obcego”, „Łowcy An- dliwym. droidów” czy „Gladiatora”. A mój wydawca zasugerował mi zmianę nazwiska, gdy Jeśli już mówimy o filmach... Pańskie dostrzegł świetną książkę z szansą na ulubione horrory to „Egzorcysta” świetną adaptację. Ponieważ zamierzał i „Noc żywych trupów”. To wspaniale, właśnie wydać dziesięciokrotnie większy bowiem ja także uwielbiam te filmy. Ale nakład mojej poprzedniej książki w twar- musiałbym tutaj wspomnieć jeszcze dej oprawie, nie chcieli, by amerykańskie o „Omenie”. Co Pan sądzi o tym filmie? sieciówki zamówiły mniejszą ilość nowej

52


Uwielbiam „Omen” i kreację Gregory’ego Pecka oraz Lee Remick. To także jeden z najbardziej przerażających i wyrafinowanych horrorów, jakie kiedykolwiek zrobiono. I jeden z najmądrzejszych, które nie są zależne od komputerowych efektów. Kolejne wielkie filmy i Pańscy ulubieńcy – „Obcy” i „Coś”. Mówi Pan, że to Pańskie ulubione filmy science fiction. Nie sądzi Pan jednak, że to raczej horrory niż klasyczne SF? A co z „Łowcą androidów”? „Łowca androidów” jest także moim faworytem. I kolejnym wczesnym filmem Ridleya Scotta, który chciał mój „Elixir”. On i jego scenarzyści odwalili znakomitą robotę z adaptacją powieści „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach” Philipa K. Dicka, wznosząc ten film SF na nowe, wyższe poziomy wartości, aktorstwa, produkcji i treści. Wciąż pokazuję ten film na moim kursie SF jako przykład genialnej, postapokaliptycznej opowieści ze znakomitym aktorstwem i efektami, wnoszącej bardzo wiele do późniejszych filmów SF. Bardzo nietypowe – w najnowszym numerze poświęcimy dużo uwagi Conanowi. Trochę boję się poruszać temat powieści i opowiadań, ale jest to dla mnie okazja, by spytać Pana o pierwszy film, „Conan Barbarzyńca”, który według mnie jest dziełem niesamowitym. A jaka jest Pańska opinia? Minęło parę lat od czasu, gdy to widziałem, ale pamiętam, że podobał mi się i film, i oglądanie Arnolda Schwarzeneggera w akcji. Był idealny do tej roli, tak jak Sandahl Bergman do roli Valerii. Produkcja była bajeczna, urzeczywistniając starą komiksową historię.

Czytałem o Pańskiej wstrząsającej historii z piratami. To niesamowite, że wydarzyło się to naprawdę. Tak, to była prawdziwa przygoda i jestem szczęśliwy, że przeżyłem, a potem mogłem z tego zrobić powieść. Wasi czytelnicy mogą być zainteresowani, więc opowiem, co się stało. To było wtedy, gdy właśnie zostałem certyfikowanym nurkiem i dołączyłem do zespołu nurków „Earthwatch”, którzy dobrowolnie pomagali archeologom morskim w poszukiwaniach fenicjańskich i rzymskich wraków statków niedaleko hiszpańskiej wyspy Majorki. Rybacy wyciągali starożytne przedmioty, żeby naukowcy mogli sprawdzić, czy rzeczywiście może to być wrak statku, który nie został naruszony przez upływ czasu lub szabrowników. Po tygodniu zaczęliśmy znajdować kawałki amfor i innych przedmiotów z rzymskich wraków, które zatonęły niedaleko brzegu ponad 2000 lat temu. Któregoś dnia podczas odkopywania ceramiki jakieś 2 kilometry od brzegu przemknęła nad nami motorówka. Byliśmy zanurzeni jedynie na głębokości 10 metrów i wszystko wskazywało na to, że poniżej może znajdować się cały wrak. Pomimo że nasz ponton zacumowany był zaraz nad nami i miał wywieszoną flagę informującą o obecności nurków, motorówka krążyła ponad naszymi głowami w tę i z powrotem. Za pierwszym razem to może być przypadek, drugi raz to głupota, a trzeci i czwarty oznacza niebezpieczeństwo. Nie mieliśmy już prawie powietrza, a motorówka dalej krążyła nad nami. Po piątym lub szóstym zwrocie kierujący nią ludzie wyrzucili kotwice na łańcuchach, by wyciągnąć nas na ostro zakończonych hakach. Niemal ogarnięci paniką i nie mając już powietrza, mój kolega i ja wystrzeliliśmy

53


ponad powierzchnię wody, wynurzając się zaraz obok łodzi. Gdy ludzie z motorówki zobaczyli nasze wynurzone głowy, skierowali się w kierunku brzegu. Zdążyli też rozciąć nasz ponton, więc musieliśmy wiosłować w kierunku brzegu. Nie wiedzieliśmy wtedy, że nasza mała ekspedycja archeologiczna wkroczyła w sam środek operacji, w której czarnorynkowi handlarze kradli łupy z wraków na Morzu Śródziemnym, a później sprzedawali je kolekcjonerom i muzeom na całym świecie. Właścicielem motorówki okazał się prowodyr całej akcji, który z zawodu był prawnikiem, a przemytem antyków zajmował się dodatkowo. Zdołał nawet nakłonić miejscowego komendanta morskiego, żeby unieważnił nasze pozwolenia na nurkowanie. Ale dostaliśmy je z powrotem, bo posiadaliśmy podwodny wykrywacz metali, który chciał pożyczyć, mając nadzieję, że znajdzie złoto i srebro na kolejnym wraku. Pożyczyliśmy mu więc na jeden dzień nasze urządzenie, po tym jak załatwił nam z powrotem pozwolenia na nurkowanie. Wciąż pamiętam, jak obiecywałem sobie, że jak wyjdę z tego żywy, to napiszę książkę o tym zdarzeniu. I napisałem, przeniosłem jedynie miejsce akcji na Wyspę Egejską, Santoryn, starożytny ośrodek minojskiego imperium. Książka nazywa się „Atlantis Fire”.

Mam na myśli to, jak oszczędnie tworzą postaci, jak przez główne wątki tworzą artystyczną całość, w jaki sposób piszą realistycznie brzmiące dialogi, jak efektownie potrafią rozpocząć i zakończyć wątek, jak ich język jest oryginalny i sugestywny, w jaki sposób tworzą narrację, która nie pozwala się oderwać od książki. Innymi słowy, nie czytajcie ich książek w tradycyjny sposób – wnikliwie studiujcie, jak to jest wszystko poskładane w jedną całość. Starajcie się też każdego dnia pisać, jeśli możecie, nawet jeśli będzie to tylko proste wzięcie notesu i zanotowanie pomysłu lub interesującej wypowiedzi, której ktoś użył, lub nietypowe ubranie jakiejś osoby. Takie szczegóły przydają się jako materiał do historii, którą będziecie chcieli zapisać. Dziękuję bardzo za wywiad. Ostatnie słowo należy do Pana. Wszystkiego dobrego od fanów z Polski i czytelników Grabarza Polskiego. Dziękuję. Jestem zaszczycony, mogąc zobaczyć „Tunel” wydany w Polsce. Mam nadzieję, że ta książka przyniesie fanom godziny przyjemności i kilka bezsennych nocy. Mam także nadzieję, że Replika, mój wydawca, opublikuje także inne moje tytuły. Powiedziano mi, że są zainteresowani „Skin Deep” i moją wczesną powieścią „Elixir”. Trzymam kciuki.

Życzę ci wszystkiego dobrego i jeszcze Jakiej rady udzieliłby Pan innym pi- raz dziękuję za możliwość dotarcia do sarzom, osobom, które chcą zacząć czytelników Grabarza Polskiego. pisać? To ta sama rada, którą daję moim własnym studentom: bez przerwy czytajcie. I czytajcie książki autorów, których podziwiacie i jednocześnie chcecie naśladować. Czytajcie powoli i dokładnie. Musicie spojrzeć na utwory innych pisarzy w ten sam sposób, w jaki cieśla patrzy na dom.

54

Recenzja w numerze Gary Braver „Tunel”


--------------------------------------

Ocena: 5/6

Wydawca: Książnica 20l2 Tłumaczenie: Urszula Gardner Ilość stron: 5l2

Wampir Drakula stworzony przez Brama Stokera dawno już znalazł swoje miejsce w kulturze masowej: jest bohaterem licznych filmów i nieco mniej licznych utworów literackich. Zdecydowanie mniej szczęścia miał ten, któremu zawdzięczał swoje imię: hospodar wołoski Wład III Drakula, postać o wiele ciekawsza i o wiele bardziej okrutna od Stokerowego krwiopijcy. Opracowań historycznych dotyczących Włada Palownika nie powstało szczególnie wiele, a w literaturze pięknej nie pojawia się on niemalże zupełnie. Niedawno za łatanie tej luki zabrał się C.C. Humphreys, tworząc fabularyzowaną biografię „Wład Palownik. Prawdziwa historia Drakuli”. Powieść przedstawia życie hospodara wołoskiego, opowiedziane przez trzy osoby najbardziej z nim związane: jedyną kobietę, którą naprawdę kochał; najlepszego przyjaciela, który go zdradził; oraz spowiednika, który znał najskrytsze zakamarki jego duszy. Fakt, że o życiu Drakuli opowiadają trzy osoby, nie oznacza bynajmniej, że otrzymujemy trzy osobne opowieści, które sami będziemy musieli połączyć w jedną całość. Bohaterowie opowiadają na przemian, więc od razu z ich opowieści wyłania się spójna historia życia Drakuli: od młodości spędzonej na dworze Turków Osmańskich aż po śmierć na polu bitwy. Poznajemy przyczyny jego nienawiści do Turków, jego okrucieństwa i biegłości w sztuce tortur, a także okoliczności dokonywania najbardziej znanych czynów: wielkanocnej masakry bojarów wołoskich, wycieczek w tureckim przebraniu do obozu wroga czy rozcięcia brzucha ciężarnej kochanki.

Do biografii hospodara Humphreys niewiele dodaje od siebie i są to głównie elementy mające spajać poszczególne epizody z życia Palownika czy usiłujące tłumaczyć niektóre jego zachowania. Fragmenty te nie są najmocniejszymi elementami powieści, zwłaszcza rozczarowuje jej zakończenie. Nieco schematyczne wydają się też relacje między głównymi bohaterami historii: Władem, jego kochanką i przyjacielem, chociaż niektórym z pewnością przypadną do gustu romantyczne akcenty w życiu okrutnika. Mnie zdecydowanie ciekawszy wydał się jednak wątek dość skomplikowanych relacji między Drakulą a jego tureckim nauczycielem – Hamzą.

Text: Jagoda Mazur

a Drakuli

C.C. HUMPHREYS - Wład Palownik. Prawdziwa histori (Vlad. The Last Confession )

Widać, że Humphreys rzetelnie przygotował się do tworzenia swego dzieła. Na wypadek, gdyby ktoś miał co do tego wątpliwości, na końcu książki zamieszczone są informacje, ile pracy kosztowało autora stworzenie powieści i z jakiej literatury korzystał podczas pracy. Korzystał zaś nie tylko z biografii Włada Drakuli, ale też z opracowań historycznych dotyczących zarówno XV-wiecznej Wołoszczyzny, jak i Imperium Osmańskiego, tortur czy polowania z sokołami. Dzięki temu „Wład Palownik” jest dobrą lekturą nie tylko dla wielbicieli literatury pełnej emocji, przygód i namiętności. Jest też, a może przede wszystkim, znakomitą lekturą dla wszystkich tych, którzy ciekawi są historii „prawdziwego” Drakuli i czasów, w jakich żył, ale którym nie chce się przedzierać przez napisane dużo mniej przystępnym językiem biografie tworzone przez historyków.

55


RAMMBOCK BERLIN UNDEAD RAMMBOCK Niemcy 2010 Dystrybucja: Spectator Reżyseria: Marvin Kren Obsada: Carsten Behrendt, Sebastian Achilles Melanie Berke Anna Graczyk

X X X

Text: Piotr Pocztarek

X X

i wchodząc do regularnej dystrybucji wraz z „Rammbockiem”. Danie główne też trudno nazwać „długim metrażem” – „Rammbock” ledwo dochodzi do sześćdziesięciu minut. Tym lepiej dla widza, bo nie zdąży się znudzić, chociaż i tak za bardzo nie miałby czym. Jeśli myślicie, że w temacie zombie Romero powiedział już wszystko, to film Marvina Krena pokaże wam, że byliście w błędzie. Pierwsze skojarzenie? „28 dni później” - tylko z malutkim budżetem i pół amatorską realizacją.

Zanim przyszedł czas na danie główne, w kinie uraczono nas krótkim metrażem, konkretnie filmem „Rosa Alba” Beniamina Szweda, który stanowił całkiem niezłą, siedmiominutową krytykę społeczeństwa konsumpcyjnego zapatrzonego w szklany ekran. Ten wykonany techniką animacji poklatkowej film wyróżniał się dobrą muzyką i ciekawymi ujęciami, został więc laureatem konkursu „Horror w shortach”, Fabuła właściwie nie istnieje – epidemia organizowanego przez Spectator, poko- zombie po prostu jest. Główny bohater nując siedmiu pozostałych kandydatów jest tak zwykły, że zamiast się z nim utoż-

Kiedy dowiedziałem się od naszych naczelnych, że otrzymaliśmy zaproszenie na seans „niemieckiego zombie love story”, w głowie zapaliła mi się czerwona kontrolka. Od razu pomyślałem o czymś na kształt „Zmierzchu”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.

56


samiać, jest nam go żal – to nieszczęśliwie zakochany, łysiejący grubasek, który ma oddać swojej byłej dziewczynie klucze (Niemka grana przez Polkę nadal jest brzydka, nie ma siły…) i wtedy trafia na żywe trupy. Zwykły, niemiecki blok, jakich wiele również w Polsce, odcięta droga ucieczki i próba przeżycia za pomocą przedmiotów codziennego użytku – trochę „Rec”, trochę „Zombie Survival”. Bohaterowie są tak niezwykle zwykli, robią rzeczy tak przeciętne i prawdziwe, że aż absurdalne – no bo co, jeśli jedynym kontaktem z rzeczywistością podczas ataku umarlaków, będą rozmowy o sztućcach, robienie procy z widelca, czy przywdziewanie kostiumu niedźwiedzia (a może królika…). Jak już jesteśmy przy zombie – charakteryzacja to prawdziwa perełka. Z „Rammbocka” mogliby się uczyć spece z Hollywood, tak dobrze wyglądają tu żywe trupy. Mają dzikie, szkliste oczy, biegają koślawo, są całe umorusane krwią. Przepięknie obrzydliwe.

ciężarówką, w akompaniamencie strzelających w niebo płomieni. To właśnie świadczy o sile „Rammbocka”. To nie film, to zjawisko. Kompletnie nie do przyjęcia dla osób nie lubiących i nie znających horrorów (sprawdzone!), a zarazem czarująca perełka dla miłośników tego gatunku. Trochę tu mniej lub bardziej zamierzonej komedii, ale koniec końców, wariacja na temat oklepanych już i ogranych na wszystkie możliwe sposoby motywów zapewnia całkiem niezłe kino, które jednak docenią tylko najwytrwalsi fani horroru.

Reżyser i operator wiedzą, jak trząść kamerą, by wywołać uczucie klaustrofobii. Kren nie pretenduje do miana króla horroru, robi film na miarę własnych możliwości realizacyjnych, a ten minimalizm pozwala mu zachować pozoru realizmu. Nikt tutaj nie wyciągnie shotguna i nie zacznie rozjeżdżać zgniłków opancerzoną

57



Żaden z bohaterów heroic fantasy, czy, jak kto woli, sword & sorcery, nie jest miłym, kochającym pokój facetem. Począwszy od Conana, herosa w miarę pozytywnego i z własnym kodeksem honoru, a jednak brutalnego i podejmującego się zajęć poza prawem. Po nim nadeszło wielu awanturniczych, nie zawsze szlachetnych bohaterów, by wymienić tylko Fafhrda z Szarym Kocurem czy Elrica z Melniboné. Ale w tym świecie twardych ludzi miecza jest postać, która swą amoralnością i niejednoznacznością przebija każdego z nich. Jakżeby mogło być inaczej, gdy mówimy o człowieku, który dał światu wynalazek zwany morderstwem? wą fantastykę Wagner zmieszał bowiem z atmosferą powieści grozy. Trochę upraszcza to sprawę, bo czerpał z wielu różnych źródeł, literackich i nie tylko. Także z własnego życia – zarówno wygląd zewnętrzny, cyniczny charakter, jak i wykształcenie psychiatry Wagner przełożył na swój cykl fantasy. Przy okazji tworząc nie tylko jeden z bardziej bezkompromisowych obrazów fantastycznego świata, ale też bohatera pełniącego rolę protagonisty (?) mimo, że zazwyczaj stał po stronie, którą najchętniej widzimy rozgramianą przez pociotków Conana.

Text: Marek Grzywacz

Karl Edward Wagner, niezwykle barwna (i czasem niedoceniana) postać w historii amerykańskiej fantastyki, najbardziej przysłużył się dwóm jej gatunkom – horrorowi i heroic fantasy. Nie tylko własną prozą, ale i pracą edytorską. Jeśli chodzi o grozę, przez wiele lat był redaktorem cyklicznego zbioru „The Year’s Best Horror Stories” (a ślady po jego własnej twórczości w konwencji można znaleźć w dość zaskakujących miejscach – np. motyw konstrukcji z patyków i ogólna atmosfera „Blair Witch Project” podejrzanie przypomina jego opowiadanie „Sticks”). Heroic fantasy poświęcił podobne antologie „Echoes of Valor”, lecz największym jego wkładem było przygotowanie trzech tomów historii o Conanie w wersji oryginalnej, odzyskanej po latach wątpliwych praktyk redaktorskich (Wagner napisał też znaną powieść o bohaterze Howarda, „Droga Królów”). Te dwie odnogi zainteresowań wpłynęły na jego własne opowieści o Kane’ie. Świat prehistorycznych wojowników i pulpo-

Oblicze mordercy Jego masywna sylwetka emanowała zwierzęcą siłą […]. Na brutalnej twarzy, okolonej sięgającymi do ramion rudymi włosami i brodą koloru rdzy, malowała się jednak zimna inteligencja […]. W spojrzeniu dziki, niebieskich oczu krył się zwiastun nagłej śmierci, gdyby wielką lewą dłonią sięgnął po broń.

59


Jeden rzut oka na Kane’a wystarczyłby, by każdy siłacz podkulił ogon. Sama muskulatura – 136 kilo żywych mięśni przy ogromnym wzroście 1,8 metra, daje nam obraz giganta na sterydach. Mimo to porusza się z gracją, zaskakując nagłymi ruchami i ripostami nie do przewidzenia (malkontenci twierdzili, że przy takich proporcjach ledwo by się ruszał, ale Karl inspirował się autentycznymi warunkami fizycznymi kulturysty Boba Simpsona). Szybko się nie męczy, za to prędko odzyskuje siły, a jego rany leczą się w niezwykłym tempie. Jeśli to kogoś jakimś cudem nie odstrasza, to już grubo ciosana twarz, ozdobiona rudą brodą i otoczona długimi włosami tej barwy, na pewno. A zwłaszcza oczy. Zimne, niebieskie i bystre, gdy jest wściekły jarzące się błękitną poświatą. Określane mianem oczu mordercy. Słusznie. On nim bowiem jest. I nie byle jakim. Podobieństwo imion nieprzypadkowe – Kane to Kain, literacki klon biblijnej postaci, który w akcie buntu przeciwko Stwórcy ludzkości udusił brata, Abla. Za ukarano go piętnem, którego widomym znakiem są właśnie nietypowe oczy. Ale efekty są uciążliwsze. Kane posiada dar nieśmiertelności. Ma się tułać po świecie, nigdy nie starzejąc się o dzień, zostawiając za sobą rozpacz i mroczne legendy – jedyną ucieczką byłaby śmierć z ręki innego człowieka, co Kane odrzuca, bo oznaczałoby to poddanie się i zwycięstwo okrutnego Boga. By utrzymać się przy życiu, doskonalił więc swój fach – zabijanie. I szło mu to znakomicie. Cóż, lata praktyki. Choć Kane mógłby rozrywać wrogów gołymi rękoma, jego ulubionymi brońmy są miecz – noszony na plecach, po „wiedźmińsku”, i jak u Sapka wykuty z pozostałości meteorytu – oraz sztylety do rzucania. Walczy zresztą nietypowo, bo jest leworęczny. Radzi sobie jednak z każdym rodzajem oręża, od łuków do obuchowych

60

zabawek do rozwalania głów. Nie tylko tym zdobywa przewagę – nie interesują go honorowe pojedynki, często załatwia sprawę podstępem. Od prostych forteli, jak sypnięcie w atakującego żarem z paleniska, do gierek pozwalających na metodyczne wykańczanie wrogów z ukrycia. Nie wstydzi się także ucieczki, jeśli może uratować skórę – ale przyparty do muru walczy do ostatniej kropli krwi. Dużo tej substancji przelewając, bo jak wpada w furię, flaki całkiem dosłownie rozpryskują się po okolicy. To nadal byłby dość typowy obraz, gdyby nie inne przymioty bohatera…

Odpowiedni człowiek we właściwym świecie Cywilizacja! Szczycisz się tym, że jest głównym dokonaniem człowieka. Ale ona jest tylko przerostem ludzkiej słabości. Wspomniałem, że rzeczywistość Kane’a do najmilszych nie należy. Po epoce rządów pradawnych ras, szybko opanowała ją nowa – ludzie. A jak to nasz gatunek, po zwyczajowo krótkim Złotym Wieku zaczęli się rzucać sobie do gardeł. Razem z bohaterem obserwujemy dziejowe przemiany, zawsze wiodące do upadku. Nawet jeśli ludzkość stworzy coś wspaniałego, jak przewijające się wielokrotnie pierwsze miasto Carsultyal, swą chwałę budujące na kopiowaniu wynalazków nieludzkich cywilizacji; po kilku stuleciach i tak ulegnie to spaczeniu. Obserwując rozdrobnione królestwa, pogrążone w bezsensownych sporach i toczące wojny okrucieństwem zbliżone do tragedii XX-wieku (ba, jest nawet broń chemiczna – jak w „Odroczeniu”), można odnieść wrażenie, że świat Kane’a to bagno pozbawione krztyny nadziei. Ci w teorii stojący po stronie Dobra też plamią ręce posoką – jak w „Krwawniku”, gdzie ratowanie świata wiąże się z przyzwoleniem na krwawe ofiary z ludzi.


Zwykle górą i tak są intryganci, adepci czarnej magii czy ci, którzy zwyczajnie najsprawniej zastraszają, torturują i gwałcą. Częściej jednak konflikty pożerają wszystkich uczestników – na pobojowisku ostaje się tylko Kane. Jednak mimo, że parę prawdziwych ludzkich potworów w książkach się znalazło, jak czarownica Efrel z „Pajęczyny Utkanej z Ciemności” czy tępo okrutni krzyżowcy z „Zimnego Światła”; a większość wrogów Kane’a jest bardziej zdeprawowana niż on, nie zawsze da się ich ocenić jednoznacznie. Nawet matka spłodzonej gwałtem córki rudowłosego, pragnąca rytualnie poświęcić dziecko dla zemsty, dostaje moment, który pozwala inaczej spojrzeć na jej czyny. Co niewątpliwie dodaje tu nutkę realizmu. Do warunków, do których powstania się przyczynił, Kane przystosował się doskonale. Choć często żyje na marginesie - wędrując, trudniąc się zbójnictwem czy dowodząc kompaniami najemników lub piratami – zawsze zostawia złowieszczy ślad. A gdy nadarzy się okazja, wkracza na karty historii. Miesza się w spory, sprzymierzając się z tym, kogo… da się wykorzystać. Kane bowiem służy tylko Kane’owi. Moralność to dla niego śmieszny koncept, bez wahania zdradza towarzyszy, gdy się to opłaca. Choć intrygi, w które się wplątuje, przerosłyby każdego, na końcu okazuje się, że to intryganci wykonywali jego wolę. Nie waha się na plecach innych budować własnej siły, co kończy się planami podbojów na epicką skalę czy terroryzowaniem całych państw. Ale jaki ma w tym cel? Kane’em rządzą dwie motywacje – nuda i potęga. Nieuchronna stagnacja, gdy nowe i ekscytujące zmienia się w przytłaczająco powszednie, zmusza go do pozostawania w ruchu. Już u zarania ludzkości zaciągnął się na samobójczą wyprawę ku niezbada-

nym przez człowieka rejonom (i jako jedyny ocalał). Później nuda powodowała, że potrafił rzucić żywot wpływowego, choć znienawidzonego czarownika, by bez przygotowań wyruszyć na wyprawę przez pustynię („Zachód Dwóch Słońc”). Pęd do przygody pomaga też złagodzić najstraszliwszy ból związany z klątwą. Bo nawet jeśli znajdzie gdzieś azyl, to efektem będzie cierpienie związane ze śmiercią tych, którzy wiecznie nie żyją i przemijaniem wszystkiego wokół. A potęga? Kane’a wyraźnie fascynuje. Ma własne cele z nią związane (o tym później), ale gdy zatraca się w jej poszukiwaniu, można odnieść wrażenie, że testuje ile barier da się sforsować, ile władzy niedostępnej innym może zdobyć. Kane zawsze próbuje przewyższyć samego siebie – nieważne, czy musi ku temu poddać się morderczej symbiozie z pradawną technologią („Krwawnik”) czy iść na czele armii demonicznego władcy („Mroczna Krucjata”). Ważną cechą Kane’a, owocem wielowiekowych doświadczeń, jest niezwykły intelekt. Kane bywa wręcz nazywany geniuszem. Zna zapomniane języki, posiadł znaczną wiedzę medyczną i alchemiczną, włada czarną magią i mocami nekromancji, ma smykałkę do technologii oraz jest niedoścignionym strategiem. Poznał wszystkie krainy świata i z tej wiedzy czyni swoją broń. A gdy spotka kogoś na swoim poziomie, potrafi toczyć wielogodzinne debaty o historii, poezji, nauce, a nawet filozoficzne dysputy. Jest zresztą charyzmatycznym mówcą i liderem. To wszystko sprawia, że budzi strach nie tyle swoją bojową sprawnością, ale rozumem, z którym przeciwnicy nie mogą się mierzyć. Owszem, towarzyszy temu pycha, a z nią lekceważenie potencjalnych zagrożeń - i to jedna z niewielu cech, przez które Kane’a da się w ogóle zwyciężyć.

61


W oparach grozy W swoim zamku za nocą Zbierają się Bogowie w Ciemności A ciemność z wielu tka cieni Kane’a można postrzegać jako wykrzywioną, najciemniejszą z możliwych wersji bohatera sword & sorcery. Lecz to jedna strona medalu. Jak wspomniałem, integralnym komponentem historii o Kane’ie jest horror. I to występujący w trzech smakach. Pierwszy jest dość oczywisty. Wszak Howard był przyjacielem Lovecrafta i panowie się wzajemnie inspirowali. Nic dziwnego, że inni twórcy heroic fantasy sięgali do jego odmiany grozy, choć w przypadku Wagnera bodźcem był nie tyle ojciec Conana, co klimaty rodem z Weird Tales. Nie da się jednak ukryć, że świat Kane’a przepełniają elementy kojarzące się z Mitami Cthulhu. Przedludzkie rasy spadły z gwiazd, przynosząc ze sobą technologię tożsamą z magią, awansując dzięki niej do rangi bóstw i tocząc ze sobą wojny wstrząsające posadami Ziemi. Choć przeminęły, zostawiły skryte w trzewiach ziemi statki kosmiczne, artefakty czy ruiny miast – choćby ukrytego wśród bagien Kranor-Rill z architekturą opartą na niemożliwej geometrii, czy monolitycznych budowli wyspy Sorn-Ellyn i ukrytych podmorskich domen, przypominających „zabytki” w rejonach Innsmouth. No, obcy też przetrwali, choć w formie zdegenerowanych potworów. Mamy więc upadłą rasę Krelran, zmienioną w prymitywnych płazoludów Rillyti; niedobitki podwodnych Scylcredi; i ogólnie, gdy Kane zabłądzi za głęboko w mrok, możemy być pewni, że zaraz zjawi się jakaś lovecraftowska bestia w pełnej, mackowatej chwale. Jest też Krwawnik, kryształowa istota, krzyżówka półboskiej abominacji z koszmarem o buncie sztucznej inteligencji. Dodajmy

62

znajomą otoczkę, jak wzmianki o gwiazdach w porządku czy wizje paniki i obłędu, jaką rodzi widok kreatur, a fani Samotnika z Providence znajdą tu coś dla siebie. Ale ważniejszą odmianą grozy dla Wagnera jest horror gotycki. Autor głęboko inspirował się rzeczami takimi jak Poe, „Melmoth Wędrowiec” Maturina (bezpośrednie źródło postaci Kane’a) czy „Zamczysko w Otranto Walpole’a”. W wywiadach zaś utrzymywał, że nie pisze fantasy, tylko powieści gotyckie w średniowiecznym świecie. I rzeczywiście, zwłaszcza w opowiadaniach o rudzielcu znajdziemy sporo cech gatunku. Są klimatyczne lokalizacje – zrujnowane twierdze; splądrowane miasta; ciemne lasy pełne ghuli, spalone zajazdy z siecią ukrytych przejść; pustkowia nawiedzane przez nieznajomego z piekielnym ogarem przy boku. A także okoliczności przyrody – czy to noce oświetlone szkarłatnym księżycem; czy śnieżyca tysiąclecia w niedostępnych górach, czy też klasyczne mgły i uderzenia gromu. Są także typowe dla kanonu istoty ponadnaturalne. Tu bryluje zbiorek „Cień Anioła Śmierci”. W opowiadaniu „Chłód w moim sercu” Kane ląduje w odizolowanej twierdzy nękanej przez wilkołaka, a w „Mirażu” staje się kochankiem, a potem więźniem stylowej wampirzycy Naichoryss, mieszkającej w niszczejącym zamczysku (upiorny służący w pakiecie). Mamy też duchy, choćby zjawiającą się na rozstajach dróg piękność („Ostatnia pieśń Valdessy” z „Wichrów nocy”), więc jest pełny przekrój. Pojawiają się też motywy takie jak niezdrowe namiętności, nieszczęśliwi kochankowie, czy zemsta zza grobu. Czasem zaś zabawne pogrywanie z estetyką, jak „A Gothic Touch”, bardzo znany crossover ze światem Elrica z Melniboné. Kane prezentuje się albinosowi z prozy Moorcocka jako tajemniczy nieznajomy czekający z wystawną ucztą w opusz-


czonym, rzekomo nawiedzonym zamku. uczyły Kane’a niezbyt cenić sobie ludzi, Ale okazuje się, że nie o widma tu chodzi jako stworzenia w gruncie rzeczy żałosne. – raczej o pomysły rodem z pulpowego s-f. Nie raz i nie dwa wyraźnie to stwierdza, więc nietrudno pojąć, dlaczego ma w zwyTrzecim elementem jest… gore. Opo- czaju stawać po stronie sił, które rodzaj wiastki o postconanowskich zabijakach człowieczy chcą sobie podporządkować. to nie bajeczki, trup ściele się gęsto, Ale, paradoksalnie, Kane potrzebuje ludza jucha nieustannie wsiąka w glebę. Ale kości… a nawet jej pomaga. W specyficzw Kane’ie, cóż, idzie to trochę dalej. Obok ny sposób. Nie bez powodu Wagner zwie szczegółowych opisów jatek i wielu moc- go Czarnym Prometeuszem. I nie chodzi nych scen gwałtów czy tortur, pojawiają tu o sam „dar” morderstwa, ksywka ma się momenty zdradzające zamiłowanie inne implikacje. autora do cięższej gatunkowo makabry. Już w pierwszej „Pajęczynie utkanej Trzeba dodać, że mimo, iż Kane ucieka z ciemności” (choć pierwotnie wydanej od stagnacji i zobowiązań, w istocie zdaje tak niszowo – w porno-wydawnictwie się lubić towarzystwo innych ludzi. Są to Powell – że za początek cyklu uznawano sentymenty, ale silne i dzięki nim napraw„Krwawnik”) pojawia się Efrel, czarownica dę zdaje się on umęczoną samotnością zmasakrowana w okrutnej kaźni. Jej ciało istotą. Potrafi nawiązać szczere przyjaźbyło jedną wielką blizną, pulpą z mięsa. nie, jak z targanym mrocznymi wizjami Szczątki nóg, bez rysów twarzy, nosa i ust, poetą w „Mrocznej muzie”. Nieobca też jednooka – autor nie szczędził ohydnych mu miłość i to żarliwa, zaślepiająca - byopisów. Co gorsza, Kane przespał się wała powodem klęski jego planów. Niez nią, szczegóły na szczęście pominięto, mniej jego wybranki nie kończą dobrze. ale sama sugestia i gra wstępna kwalifi- Szybko odkrywają, że Kane nie pozwoli kują się do konkursu na książkę wywołu- od siebie odejść. Przekonuje się o tym jącą odruch wymiotny. „Widowiskowych” piękna Desyllyn z „Odpływającej fali”, deformacji jest więcej, choćby oddział która latami szuka ucieczki z niewoli nieokrutnie okaleczonych ofiar bomb fosfo- śmiertelnego czarownika, a gdy wreszrowych („Odroczenie”) czy czarnoksiężnik cie decyduje się na ten krok, odkrywa zrywający sobie żywcem twarz („Ostatnia w przykry (i pełen grozy) sposób, że nigdy pieśń Valdessy”). Gore jest na tyle dużo, nie było to możliwe. Ma też Kane ludzkie że można to nazwać wisienką na torcie odruchy – zdarza się, że z własnej woli kane’owskiej grozy. A dzięki tym cechom pomaga zaszczutym, którzy nie mają się łatwo stwierdzić, że łatka ważnego twórcy do kogo zwrócić. Szanuje nawet więzy dark fantasy pasuje do Wagnera jak ulał. krwi – ratując wspomnianą córkę, Klesst, od niechybnej śmierci samemu będąc na Kane obrońcą ludzkości? jej skraju. Ba, ludzkość jako całość zdaje się lubić bardziej, niż utrzymuje. W dłu[…] Kane nie jest winien posłuszeństwa ani giej dyspucie ze szlachetnym olbrzymem bogom, ani demonom, i nie będzie pionkiem w „Zachodzie Dwóch Słońc” otwarcie nas w grze, którą teraz prowadzisz. broni, podziwiając zdolności adaptacyjne, upór i potencjał. Wróćmy jednak do bohatera, by poznać jego inną stronę, świadczącą o wielowy- Ale co ma to wspólnego z jej zbawianiem? miarowości rudego zabijaki. Stulecia na- Kane to pierwszy buntownik. Dlatego nie-

63


nawidzi istot, które manipulują nim dzięki boskiej mocy, starają się narzucić własną wolę i z góry wytyczone przeznaczenie. Każdej bez wyjątku, a jeśli jest w stanie wykrzyczeć to w twarz wcieleniu biblijnego Szatana, to raczej nie przelewki. Mimo, że cykl jest dość luźny fabularnie (miały być co najmniej cztery dodatkowe powieści, łączące się w pewną całość), można dostrzec wspólny wątek. Kane szuka potęgi i zbroi się, by pozbyć się wpływu istot „boskich” na ludzi. Robi to z egoistycznych pobudek – wszak z samym Stwórcą ma rachunek do wyrównania; ale i ze świadomością, że da w ten sposób wszystkim wolność. Amoralny zabójca niosący wyzwolenie? Dodaje to drugiego dna poczynaniom rudowłosego.

Wagner niewątpliwie udanie wpisał się w tradycję heroicznego fantasy, jednocześnie kreując wyjątkowego, ikonicznego bohatera. To zdecydowanie literatura rozrywkowa, momentami mieszcząca się w kategorii kiczu, ale nie pozbawiona ambicji i świetnych zabaw z estetyką. Dzięki temu te trzy powieści i kilkanaście opowiadań zadowolą i miłośników epickich akcji z udziałem okładających się żelastwem barbarzyńców, ale także, dzięki smutnemu wydźwiękowi oraz przywoływanym zaletom, tym poszukującym czegoś bardziej interesującego. Zapoznajcie się więc z pięcioma podstawowymi książkami cyklu, nawet, jeżeli trzeba męczyć się z koszmarnym tłumaczeniem by Phantom Press (sama ilość powtórzeń przyprawia o palpitacje serca, na szczęście trzy tomy Ten aspekt Kane’a znajduje interesujący wydał też w lepszej wersji Amber). Nawet finał w nieznanych u nas historiach o… stroniący od conanowskich zabijaków jego perypetiach we współczesnym świe- mogą zostać mile zaskoczeni. cie. Tak, spryciarz dożył naszych pięknych czasów i jako diler narkotykowy czy… wydawca książek kontynuuje swe intrygi. Polskie wydania Kane'a: W opowiadaniach „Lacunae, Deep in the Phantom Press (1991) Depths of the Acme Warehouse” (zde• „Pajęczyna ciemności” cydowanie najdziwniejsza odsłona, bo • „Krwawnik” chodzi w niej o przyprawienie penisa na• „Wichry nocy” leżącego niegdyś do Elvisa bluesowej pio• „Cień Anioła Śmierci” • „Mroczna krucjata” senkarce-lesbijce – bizarro enough?) czy Amber (1991) „At First Just Ghostly” wraz z córką Klesst • „Pajęczyna utkana z ciemności” i sługą Blacklightem walczy z nowymi-sta• „Pierścień z krwawnikiem” rymi wrogami, magią i kiczowatą bronią • „Wichry nocy” laserową. A w tym ostatnim zdradza protagoniście, pisarzowi Cody’emu Lennoxowi, Ważniejsze kompilacje pewien sekret. Mianowicie Kane wygrał. anglojęzyczne: Zabił znienawidzonego Boga. I teraz pełni rolę jedynej zapory, która chroni Ziemię • „Book of Kane”, Donald M. Grant 1985 przed zalewem zła, bo… żadne siły dobra • „Exorcisms and Extasies” (pośmiertny trybut dla Wagnera ze wspominkami przyjaciół z hornie istnieją i nigdy nie istniały. Zły jedyną rorowych kręgów i paroma tekstami o Kane’ie), obroną przed Większym Złem? Choć to Fedogan & Bremer 1997 tylko fragment niedokończonej powieści, • „Gods in Darkness” (zbiór wszystkich powieto Kane i tak wydaje się najosobliwszym ści), Night Shade Books 2002 zbawicielem, jaki może się przytrafić. • „Midnight Sun” (zbiór wszystkich opowiadań), Night Shade Books 2003

64


or Alive)

----------------------------------------Ocena: 3/6 Wydawca: Buchmann 20ll Tłumaczenie: Janusz Szczepański Ilość stron: 663

Super-elitarna, tajna jednostka do zadań specjalnych, egzotyczna sceneria Bliskiego Wschodu, rozgrywki polityczne i rodzinne tajemnice – to główne elementy fabularne najnowszej powieści Toma Clancy`ego „Poszukiwany żywy lub martwy”. Pozostawiając ostateczną ocenę Czytelnikowi, zwróćmy tylko uwagę, iż – nawiązujący do stylistyki ogłoszenia z konwencjonalnego westernu tytuł utworu – wiele mówi o tym, czego można się spodziewać. Tom Clancy to – oprócz Fredericka Forsythe`a, Alistaira MacLeana i Roberta Ludluma – pisarz, dzięki któremu rodzimy czytelnik mógł od początków lat 90. poznawać klasykę zachodniej literatury sensacyjnej. Być może są na rodzimym rynku twórcy bardziej doceniani przez profesjonalną krytykę, lecz przeciętny miłośnik opowieści sensacyjno-politycznych ceniący sobie szybką akcję i wyrazistych bohaterów, najczęściej wybierał twórczość jednego z tych pisarzy. Tym większą sensacją na rynku wydawniczym okazała się pierwsza po przeszło dekadzie powieść Toma Clancy`ego. Oczekiwania czytelników były wyśrubowane; niestety, chciałoby się dodać, autorowi nie udało się im sprostać. Czy zawiniła tu pamięć emocji, jakie przeżywał odbiorca czytający wcześniejsze utwory Clancy`ego (choćby „Polowanie na Czerwony Październik”), czy też może formuła powieściowa, której pisarz pozostaje wierny, zdezaktualizowała się? Być może w nadmiarze propozycji rozwiązań fabularnych, estetyk, stylistyk i nurtów, jakie

oferuje powieść sensacyjna, koncept autora „Poszukiwanego żywego lub martwego” przestał być atrakcyjny?

Text: Adam Mazurkiewicz

TOM CLANCY - Poszukiwany żywy lub martwy (Dead

Największą słabością powieści Clancy`ego jest niezdecydowanie pisarza, czy pragnie stworzyć w pełni fikcyjną opowieść o polowaniu na przywódcę terrorystów, czy też literacka fantazja ma skrywać prawdę o poszukiwaniach realnego przestępcy. Jeśli bowiem uznamy, iż łowy na powieściowego Emira skrywają w beletrystycznej masce podkoloryzowaną opowieść o poszukiwaniu Osamy bin Ladena, trudno uznać „Poszukiwanego żywego lub martwego” za coś więcej, niż hurrapatriotyczny utwór opiewający przewagę amerykańskiego oręża. Z tej perspektywy utwór staje się powieścią propagandową, w której fabuła jest pretekstem do uzasadnienia wyższości zachodniego stylu życia nad innymi propozycjami rozwiązań społecznych. Służą temu nie tylko jednoznacznie kreowane postacie bohaterów i przyświecające im motywacje, lecz również taki rozwój fabuły, dzięki któremu skontrastowana została „kultura” reprezentantów Zachodu z „dzikością” obyczajów tubylców. Schematyzm w kreśleniu mało wyrafinowanych portretów psychologicznych, rozwiązań fabularnych; konwencjonalność doboru postaci; dialogi, którym bliżej jest do pompatycznych przemówień, niż rozmów to usterki dodatkowo podkreślające wady powieści, nie będącej ani lekturą rozrywkową, ani tym bardziej komentarzem do pozaliterackiej rzeczywistości.

65


THE SLEEPER THE SLEEPER USA 2012 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Justin Russell Obsada: Brittany Belland Tiffany Arnold Jessica Cameron Jason Jay Crabtree

X X X X

Text: Joanna Konik

X

Film początkowo wydaje się nieprzeciętnie nudny. Grupa dziewczyn spotyka się na sztywnym przyjęciu zorganizowanym przez żeńską studencką organizację Alpha Gamma Theta, podczas którego podgląda je tajemniczy mężczyzna. Coś jednak nie pozawala nam wyłączyć filmu. Chodzi oczywiście o ścieżkę dźwiękową, która od pierwszych sekund filmu towarzyszy każdemu zdarzeniu. Muzyka ta do złudzenia przypomina linię melodyczną wykorzystywaną w takich arcydziełach jak „Piątek 13”. Gdyby tego było mało, kompozytorem jest Gremlin, którego pseudonim w dziwny sposób kojarzy się z nazwą zespołu Goblin, ale najważniejsze jest jednak to, że bardzo dobrze idzie mu odświeżenie znanych i lubianych filmowych rytmów.

Kolejnym ukłonem twórców w stronę lat 80. jest sylwetka zabójcy, który jest swoistego rodzaju maszynką do zabijania lub też człekokształtnym zwierzęciem bez przeszłości czy przyszłości. Nikt nie zagłębia się w jego psychikę, nie zastanawia się nad jego dzieciństwem, nie szuka rodziny, przyjaciół, powodów, racji. Jest on stworzony po to, by zabijać, a swoje zadanie wykonuje w doskonały sposób. O czym świadczą kolejne trupy unicestwione w niezwykle prosty, ale zarazem skuteczny sposób.

Justin Russell w roku 2012 serwuje publiczności obraz pt. „Sleeper”, zabierając tym samym widzów w magiczną podróż do lat 80. Stopniowo zanurzając się w kolejnych minutach filmu, mamy nieodparte wrażenie, iż oglądamy stary dobry slasher zapisany na kasecie VHS, który dziwnym zbiegiem okoliczności przez ponad trzydzieści lat nie ujrzał światła dziennego. Dlaczego tak się dzieje?

66


w związku z oglądnięciem zbyt dużej ilości tromiańskich produkcji, niemniej jednak brakuje burzy włosów i nieokiełznanych kolorów. Oczywiście można ten zabieg tłumaczyć przysłowiowym „puszczeniem oka” do widza, które miałoby mówić „historia zdarzyła się 30 lat temu, ale kto wie, może i tobie się przytrafi?”... Dla kogo jest ten film? Wydaje się, że dla tych, którzy cenią sobie prosty i klarowny Kolorystyka dzieła utrzymana jest w kli- przekaz zawarty w starych dobrych slamacie filmów zapisanych na VHS. Ziarno sherach – oraz udaną stylizację na taki i delikatne przebarwienia (oczywiście bez właśnie „znany i lubiany film”. przesadzonych efektów) sprawiają, że nie tylko poprzez historię i muzykę widz przenoszony jest w świat sprzed trzydziestu lat. Oczywistą konsekwencją tego zabiegu jest naturalny wygląd skóry, niekiedy wręcz przerysowane przebarwienia i niedoskonałości. Dlatego też dziewczęta biorące prysznic lub grające w koszykówkę swoim wyglądem budzą mieszane uczucia. Z drugiej strony, coraz częściej można natrafić w różnorakich filmach na podobne ukazanie niedoskonałości, albo właściwie naturalności sylwetki, wyglądu, koloru skóry czy wreszcie braku makijażu. Jedyną niespójnością wydaje się brak charakterystycznych dla lat 80. ubrań i fryzur. Wiadome jest, że teraz mogłyby wyglądać trochę śmiesznie, ale w końcu film o tych właśnie latach traktuje. Być może to tylko skrzywienie powstałe

67


Co graja w Cimmerii? O ścieżkach dźwiękowych do filmów o Conanie

Text: Łukasz Radecki

Muzyka filmowa zazwyczaj kojarzy się z dźwiękami tła, czymś co uzupełnia przedstawiane wydarzenia, ale im nie przeszkadza. Na szczęście od tej reguły mamy sporo wyjątków, które prezentują prawdziwe muzyczne dzieła. Synonimem tego zjawiska były zawsze soundtracki z filmów o Conanie. Nie wyobrażam sobie jak wyglądałby „Conan Barbarzyńca” z Arnoldem Schwar zeneggerem, gdyby nie muzyka Basila Poledourisa. Nazwać ją podkładem czy ścieżką dźwiękową byłoby obrazą dla sztuki. Już pierwsze dźwięki „Prologu” przechodzące płynnie w „Anvil of Crom” zapowiadają prawdziwą ucztę dla melomana. Mamy tu bowiem do czynienia z muzyką stworzoną z ogromnym rozmachem i przepychem. W powstanie jej zaangażowano Chór i Orkiestrę Świętej Cecylii Radia Rzym pod dyrekcją Nino Dei. Początkowe dźwięki kotłów szybko zostają wsparte instrumentami dętymi, które unisono ze sekcją smyczkową prowadzą podniosły, monumentalny motyw przewodni. Delikatne złagodzenie w postaci „Riddle of Steel” przechodzi w genialny „Riders of Doom”, który, przynajmniej mnie kojarzy się z klasyką w postaci Carla Orfa. Zresztą, odniesień do tego kompozytora można się doszukać w kilku innych momentach, podobnie jak kiedy indziej („The Gift of Fury” czy „The Funeral Pyre”) można by odnieść wrażenie, że

utwory mogłyby zostać podpisane przez Wolfganga Amadeusza Mozarta. Nie o odniesienia jednak chodzi, tylko o poziom prezentowany przez całość. Utwory te bronią się doskonale bez obrazu, któremu miały towarzyszyć, jasię jako znakomite 6/6 wiąc kompozycje muzyki poważnej. Można oczywiście ponarzekać na nadmierną dawkę emocjonalną, bo nie sposób nie zauważyć rzewnej nuty w „Love Theme” czy nie zachwycić się pięknem „Theology/Civilization”; „The Orgy” lub „The Search”. Patos płynący z podniosłych, bojowych kompozycji („Anvil of Crom”; „Riders of Doom” czy „Battle of the Mounds pt.1”) wręcz poraża, ale czy można wyobrazić sobie lepszy podkład do działań umięśnionego Cymmeryjczyka? Kompozycje, podobnie jak świat stworzony przez Roberta E. Howarda, przeniesiony na celuloid przez Johna Miliusa, żyją własnym życiem, przenosząc do zupełnie innego, niewiarygodnego świata. Dla mnie osobiście, obok „Omenu” Jerry’ego Goldsmitha , jest to najlepszy soundtrack, jaki kiedykolwiek powstał.


„Conan Niszczyciel” również został zilustrowany muzyką przez Basila Poledouriusa i już od otwierającego całość „Main Theme/ Riders of Taramis” nie ma wątpliwości, że nikt nie próbował zmieniać sprawdzonej formuły. Znów jest podniośle, patetycznie i potężnie, momentami całość sprawia wrażenie rozbuchanej jeszcze bardziej niż poprzedniczka. Tak jest w utworach „Approach to Shadizar” czy „Elite Guards Attacks”. Z drugiej strony znalazły się takie utwory jak „Horn of Dagoth” czy „Crystal Palace”, nasyco-

ne lekkim mistycyzmem i swoistą baśniowością. Nie zabrakło oczywiście kompozycji bardziej nastrojowych jak „The Katta” lub „Valeria Remembered”. Ścieżka dźwiękowa utrzymuje niezwykle wysoki poziom tej z „Conana niemniej 6/6 Barbarzyńcy” odnoszę wrażenie, że jest tu mniej zapadających w pamięć motywów, takich, jakimi były niewątpliwie „Riders of Doom”, „Anvil of Crom” czy „Theology/Civilization”. Znakomity soundtrack, jednak minimalnie słabszy od genialnego poprzednika.

Ścieżka dźwiękowa do „Conana Barbarzyńcy” z 2011 roku jest bardzo podobna do samego filmu. Czyli próbuje udawać coś czym nie jest, co gorsza próbuje połączyć stare z nowym na zasadzie przypodobania się fanom i gawiedzi. Ale czy taki „Freeing Slaves” może się równać z którymkolwiek utworem Poledouriusa? Kompozytorem całości jest Tyler Bates, facet, który masowo tworzy soundtracki równie efektowne, co nijakie. Jego największym osiągnięciem dotąd była muzyka do filmu „300” nominowana do nagrody Saturn, ale jak się okazało, będąca plagiatem. W jego dorobku znajdziemy muzykę do takich

hitów jak „Resident Evil: Zagłada”, „Halloween” czy „Dzień żywych trupów”. Trzeba przyznać, że były to soundtracki będące świetnym tłem do filmów i niczym więcej. Zbiorem jałowych i nijakich kompozycji bez charakteru, dowolnie można by 2/6 które wstawić do dowolnego filmu czy gry. I tak jest i tym razem. Może tylko dwie kompozycje istotnie pasują klimatem do filmu fantasy (nie mówiąc już o samym Conanie), reszta jest zbiorem przeciętnych pomysłów znanych z tysięcy innych soundtracków. Krótko mówiąc, rzecz to bardzo przeciętna, w odniesieniu do wybitnych poprzedników niewiarygodnie słaba.



--------------------------------------

Ocena: 2/6

Wydawca: Replika 2009 Ilość stron: 47

Półki księgarń wręcz uginają się od rozmaitych książek kucharskich. Są to książki autorstwa kucharzy znanych z TV, książki kucharskie poświęcone kuchniom różnych stron świata czy też zawierające przepisy na potrawy określonego rodzaju. Mamy więc „Kuchnię wegetariańską”, „Potrawy z ryb i owoców morza”, „Potrawy z grzybów” etc. Jednak jak do tej pory na rynku księgarskim zabrakło pozycji, która byłaby poświęcona przepisom na potrawy z człowieka. Wydawnictwo Replika dostrzegło tę lukę na rynku i październiku ubiegłego roku wydało „Kuchnię kanibala czyli 22 przepisy na potrawy z człowieka”. W książce znaleźć można przepisy na każdą niemal okazję: na romantyczną, walentynkową kolację, na niedzielny obiad z teściami, czy na wieczór przy ognisku. Dominuje tu kuchnia polska (zimne nóżki po warszawsku, bitki góralskie czy tradycyjny polski deser – murzynek), ale i od kuchni z różnych stron świata anonimowi autorzy „Kuchni kanibala” nie stronią. Kuchnię fusion reprezentują uszka z grzybami po włosku, a zwolennikom nieco bardziej egzotycznej kuchni może przypaść do gustu przepis na żeberka z ogniska na sposób afrykański. Nietypową książkę kucharską otwiera informacja, że pozycja ta jest żartem, a przepisy w niej zawarte nie nadają się do praktycznego zastosowania. Owszem, w dzisiejszych czasach takie informacje są niezbędne, jednak umieszczanie takiej informacji od razu na początku trudno uznać na szczęśliwy pomysł, dzięki któremu „Kuchnia kanibala” traci urok żartu. Nawet bez tego wstępu chyba każdy, kto

ma choćby minimalne pojęcie o gotowaniu, szybko by się zorientował, że większość prezentowanych tu przepisów jest niewykonalna.

Text: Jagoda Mazur

y RÓŻNI AUTORZY - Kuchnia kanibala czyli 22 przepis na potrawy z człowieka

Jak przystało na szanującą się współczesną książkę kucharską, każdy przepis opatrzony jest zdjęciem. Widać, że odpowiedzialnej za ilustracje Kindze Kałużnej cyfrowa obróbka zdjęć nie jest obca, a że potrawy zdecydowanie nie wyglądają na jadalne, to już zupełnie inna sprawa. No, ale skoro przepisy zasadniczo są niewykonalne, to i od zdjęć trudno wymagać, by prezentowały dania, na sam widok których poczujemy się głodni. Tylko nie rozumiem, dlaczego w przypadku przepisów na piersi gotowane w szafranie czy na babkę piaskową zdjęcia dokładnie ukazują składnik podstawowy „potrawy”, natomiast już jajka w sosie chrzanowym są tak dokładnie pokryte tym sosem, że z samej fotografii nie sposób domyślić się, co konkretnie się na niej znajduje. Skoro od początku wiadomo, że „Kuchnia kanibala” książką kucharską sensu stricte nie jest i nawet nie ma co próbować wykonywać przepisów w niej zawartych, to czego należy w niej szukać? Co powinno sprawiać, by po nią sięgnąć? Niewątpliwie tym „czymś” powinien być czarny humor, bo przepisy na potrawy z człowieka to wręcz kopalnia pomysłów na zbiór makabrycznych dowcipów. Niestety, potencjał, jaki niesie za sobą ten temat został niewykorzystany. Owszem, trochę humoru da się tu znaleźć i podczas lektury uśmiech niemal nie schodził mi z ust. Szkoda tylko, że częściej niż uśmiech wynikający z rozbawienia, był to uśmiech politowania.

71


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Marcin Rojek Inwazja niewidzialnych różowych jednorożców Zaczęło się niewinnie. Pewna mała dziewczynka, która uważała się za przyszłą królewnę, chciała mieć kucyka. Rodzice owej panienki z żalem musieli wytłumaczyć córce, że nie stać ich na kucyka. Dziewczynka jednak nie dała za wygraną. Skoro prawdziwy był poza jej zasięgiem, postanowiła mieć zmyślonego. I tak też zrobiła. Od tej pory całe popołudnia spędzała z niewidzialnym koniem. Bawili się długimi godzinami, ganiając po łąkach i polach. Tarzali się pomiędzy starymi ziemniakami. Jedli żyto prosto z kłosa. Razem oglądali zachody słońca, siedząc na werandzie. Dziewczynka i jej koń nie rozstawali się prawie nigdy. Zawsze odprowadzał ją do szkoły, a potem stał przed budynkiem, tak żeby mogła go zawsze zobaczyć. Czasami, kiedy się bała, pozwalał jej złapać się za ogon. Czuła się wtedy bezpieczna. Koń wkładał jej pysk pod pachę, ona głaskała za uchem. Pewnego dnia siedzieli w kuchni. Ona jadła kanapkę z salami, on z fascynacją przyglądał się swojej pani. Tak ją nazywał. Moja Pani. Rozmawiać zaczęli niedawno. Na początku się przestraszyła. Przecież konie nie powinny mówić. Zwłaszcza te, których nie widać. Później było już lepiej. Potrafili rozmawiać całą noc, a kiedy robiło się już jasno i dziewczynka bała się, że na następny dzień zaśnie w szkole, koń głaskał ją kopytkiem i opowiadał bajkę. W magiczny sposób odganiał od niej zmęczenie, żeby mogła cały dzień bawić się i dokazywać, jakby spała caluteńką noc. – Dlaczego ty umiesz takie rzeczy? – spytała pewnej nocy. – Normalne konie tak nie umieją. – Nie jestem normalnym koniem – odrzekł. Jego oddech jak zwykle pachniał zgniłą marchewką. – Poza tym jestem jednorożcem. – Przecież nie masz rogu – upierała się, przymierzając papierową koronę. – Niedługo będę miał. Zobacz, już mi puchnie między oczami.

72


[ Marcin Rojek - Inwazja niewidzialnych różowych jednorożców ]

Dotknęła go. Faktycznie, we wskazanym kopytem miejscu budował się mały wzgórek. – Jeszcze tylko kilka dni – mówił z przejęciem. – Wtedy wszystko będzie tak, jak powinno. Dziewczynka ucałowała go w czoło i poszła spać. *** Kilka nocy później obudziło ja ukłucie. – Co ty robisz? – spytała ze złością. – Zobacz! Jest już! Wyrósł mi! – Skakał po pokoju, dysząc ciężko, a wiszący w powietrzu zapach zgniłej marchewki był nie do zniesienia. Dotknęła go. Długi na około trzydzieści centymetrów róg wyrastał mu z czoła. Był zimny. Przypominał kość, którą widziała, gdy kolega ze szkoły złamał kiedyś nogę. Taka sama głęboka biel. Matowa, jakby pochłaniała całe światło zgromadzone w pokoju. Widziała go. Całego. Pierwszy raz w życiu naprawdę zobaczyła swojego niewidzialnego przyjaciela. Stał przed nią, prężył mięśnie i uważał, żeby nie zawadzić rogiem o żyrandol. – Jesteś taki piękny – powiedziała, patrząc na niego z uwielbieniem. Przytknęła swoją małą twarz do jego boku. – Czekaj – dodała po chwili. – Czy ty jesteś różowy? – Nie. Ja jestem niewidzialny – odparł. – To nie musiało się tak skończyć. Przepraszam. Wbił jej róg w klatkę piersiową, tuż obok lewego sutka. Krew chlusnęła na pokój, barwiąc go szkarłatem. Uniósł ją w powietrze, testując wytrzymałość swojego nowego nabytku. Machnął energicznie głową, wprawiając ją w obrót. Przez chwilę wyglądało to tak, jakby chciał jej użyć jak śmigła helikoptera i wylecieć przez dach. Zarzucił ją sobie na plecy. Róg wysunął się z jej ciała z głośnym plaśnięciem. – Przecież miałeś być brązowy – powiedziała dziewczynka, krztusząc się krwią. – Dlaczego? – spytał. – Bo miałam różowe sukienki, buciki, parasolki i laki. Rzygałam już tym różem. Kaszlnęła ostatni raz i umarła.

73


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Koń... Nie, już nie koń... Pełnoprawny niewidzialny różowy jednorożec uniósł zwłoki swojej małej przyjaciółki w rozrzedzające się mroki nocy. Była mu jeszcze do czegoś potrzebna. Rozwijał się, rósł, wzmacniał. Potrzebował mięsa. *** Podróżował przez kraj ze zmniejszającym się zapasem mięsa na plecach. Kiedy tylko był głodny, odgryzał kawałek i żuł, nie przerywając biegu. Wiedział, że niedługo będzie musiał nauczyć się polować. Mimo że był niewidzialny, to leśne zwierzęta i tak wyczuwały jego obecność. Czuły towarzyszący mu zapach zgniłej marchewki. Postanowił spróbować swoich sił z najbardziej leniwym gatunkiem, jaki nosiła ziemia. Wyrodnymi dziećmi, które odwróciły się od matki. Postanowił polować na ludzi. *** Szukał podobnych sobie. Idąc, wprawiał swój róg w drgania, których brzmienie roznosiło się na setki kilometrów z prędkością dźwięku. Bardzo długo nie przynosiło to żadnego efektu. Powoli tracił nadzieję. Któregoś dnia, gdy jego zapasy już dawno się skończyły, usłyszał drgania innego rogu. Podobny jemu niewidzialny różowy jednorożec nadchodził z naprzeciwka. Obaj zaczęli biec. Zobaczyli się z dużej odległości. Przyśpieszyli. Stanęli naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Obcy jednorożec niósł na plecach martwą dziewczynkę. Zgrabnym ruchem karku zrzucił ją na ziemię. Miała dziurę po rogu na samym środku klatki piersiowej. – Przynoszę mięso – powiedział obcy. – Usłyszałem twoje drgania. Unieśli wargi w krzywej karykaturze uśmiechu. Dalej szli już razem. *** Po tygodniu było ich dziesięć, po miesiącu czterdzieści. Każdy niósł na plecach świeżą swoją Panią. Zapasy mięsa nie starczały na długo. Postanowili się rozdzielić.

74


[ Marcin Rojek - Inwazja niewidzialnych różowych jednorożców ]

Każdy pójdzie w inną stronę, swoimi drganiami będzie nawoływał innych. Spotkają się w tym samym miejscu za tydzień. Nie sposób było nie znaleźć tego miejsca. Pod korzeniami starego dębu spoczywały czaszki czterdziestu małych dziewczynek. *** Wróciło ich ponad tysiąc. Stosy zgniłego mięsa i białych kości otaczały ich obozowisko. Obradowali, bawili się, skakali dookoła ogniska, pławiąc się w krwi. Nie minęło wiele czasu, zanim znudził im się ten styl życia. Zaczęli uczyć się sztuk walki. Najpopularniejsze okazało się hornkarate, choć nie brakowało też wielbicieli hornjitsu, hornamagi i cudaków uprawiających styl pijanego rogu. Postanowili ruszyć na ludzi. *** To był bardzo zły dzień. Od samego rana wiedziałem, że stanie się dziś coś złego, tylko nie wiedziałem co. Przezornie omijałem drabiny, stare budynki i co większe kałuże. Minęła już szesnasta, a mnie wciąż nic się nie stało. Bynajmniej nie poprawiło mi to humoru. Byłem jeszcze bardziej zły, że musiałem czekać tak długo. Nagle powietrze zgęstniało. Trudno mi było oddychać. Rozluźniłem się. – Nareszcie – zdążyłem powiedzieć, zanim zaatakował. Zaszedł mnie od tyłu. Nawet nie wiedziałem, kiedy wbił mi róg w plecy. Przebił mnie na wylot, dokładnie przez splot słoneczny. Gdyby nie oblepiająca go krew, nawet nie widziałbym sterczącego przed moimi oczami czubka rogu. Próbowałem go jeszcze złapać, wypchnąć na zewnątrz, ale ręce ślizgały mi się w posoce. Odpływałem, a jednorożec pode mną stawał się coraz bardziej widoczny, okryty moją krwią jak płaszczem przeciwdeszczowym. Wtedy, na kilka sekund przed śmiercią, zobaczyłem go dokładnie. Sam nie wiem, co było gorsze. To, że zginąłem, czy to, że jednorożec, który mnie zabił, był różowy. Umierałem, wrzeszcząc.

75


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

*** Niewidzialne różowe jednorożce zaatakowały punkt szesnasta. Najpierw chciały uderzyć w nocy, ale doszły do wniosku, że skoro i tak są niewidzialne, to nie robi im to większej różnicy. Ludzie niczego się nie spodziewali. Chodzili po uliczkach jak muchy po łajnie, udając, że ma to sens. Z oczami wbitymi w asfalt i beton, nie mieli prawa domyślić się, jaki spotka ich los. Na przebicie rogiem reagowali zdziwieniem, jakby nie wierzyli, że przytrafia się to właśnie im. Patrzyli na umierających przechodniów i pokrywające się krwią boki jednorożców. Mimo że były niewidzialne, to można było zobaczyć lśniącą na nich posokę. Dopiero wtedy wybuchła panika. Na ratunek było już za późno. Jednorożce były wszędzie. Atakowały bezbronnych ludzi, wychodząc z każdej uliczki i alejki. Ich spragnione rogi czekały na uciekających, ale i na tych, którzy próbowali walczyć. Każdy tak samo umierał przebity rogiem. Ostatnim odruchem ludzi było szukanie wzrokiem swojego zabójcy. Każdy z nich, na kilka sekund przed śmiercią dokładnie widział wyłaniające się spod czerwonego okrycia różowe futro. *** – To był ostatni, o Wielki – powiedział jeden z młodszych jednorożców, którego futro nie nabrało jeszcze odpowiedniej barwy, przez co nie pozwolono mu wziąć udziału w rzezi. – Miasto zostało anihilowane w ciągu dwóch godzin. W tym czasie dołączyło do nas jeszcze sześćset czterdzieści osiem rogów. Wielki stał przy żłobie, bezmyślnie przeżuwając mięso. Krew kapała mu z pyska, barwiąc jego futro szkarłatem. Na głowie miał hełm zrobiony z czaszki swojej Pani. – Jak przygotowania do wymarszu? – spytał, wspominając stare, piękne czasy, kiedy był jeszcze zwykłym, niewidzialnym koniem bez rogów i odpowiedzialności. – Wszystko idzie zgodnie z planem, o Długi. Żołnierze czekają na rozkaz. Według moich obliczeń... – tu postukał kopytem o ekran kalkulatora – powinniśmy zająć cały kontynent w ciągu dwóch tygodni.

76


[ Marcin Rojek - Inwazja niewidzialnych różowych jednorożców ]

– Wziąłeś poprawkę na możliwość stawianego oporu? – Oczywiście, o Prosty. Młody jednorożec zgiął się w ukłonie, bijąc rogiem o ziemię. – O Ogromny, mógłbym zadać pytanie? – Co cię trapi, źrebaku? – Kiedy zajmiemy już cały świat i znajdziemy każdego człowieka na planecie, czym wtedy będziemy się żywić? Zapasy nie starczą nam na długo. Eksperymenty na schwytanych dziewczynkach wskazują, że możemy wyhodować w ich umysłach nasze samice. Będziemy mogli się wtedy rozmnażać. Panie, jak przetrwamy? – Ludzi nie da się wybić co do nogi, są jak szczury, zawsze przetrwają. – A co, jeśli jednak? Zszedł z tronu. Przyklęknął przy poddanym. Nachylając mu się nad uchem, kuł go rogiem w kark. Położył mu kopyto na ramieniu. – Wtedy przerzucimy się na inny rodzaj pokarmu. – To znaczy? – Mówiłem ci już, że bardzo apetycznie wyglądasz?


MOTHER S DAY MOTHER’S DAY USA, Kanada 2010 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Darren Lynn Bousman Obsada: Rebecca de Mornay Jaime King Warren Kole Deborah Ann Woll

X X X X

Text: Wiesław Czajkowski

X

Reżyser zdaje się próbować odpowiedzieć na pytanie, do czego jesteśmy zdolni w ekstremalnych sytuacjach. Nie jest to temat nowy, a już szczególnie dla reżysera Darrena Lynna Bousmana, który odpowiedzialny jest za trzy części „Piły” (II, III, IV). Dość łatwo jest zauważyć pewne odniesienia do tej kultowej serii, które mimo że nie są oryginalne, to zdecydowanie podnoszą i tak wysoki poziom napięcia. Co najmniej kilka razy Jigsaw mógłby być dumny z tego, że znalazł godnych naśladowców. Nie chodzi mi tu o podobną pomysłowość w znajdowaniu nowych technik zadawania cierpienia, a o poziom okrucieństwa, z jakim bohaterowie filmu zmuszani są do pewnych wyborów. Jako przykład niech posłuży jedna ze scen, w której dwóch mężczyzn zostaje zmuszonych do walki między sobą. Żona przegranego zostanie wykorzystana seksualnie... W tej historii nie ma dobrych wyborów, ceną za cześć Twojej partnerki jest

być może życie przyjaciela a zwyciężając, wcale nie masz pewności, że obietnica zostanie dotrzymana. Fabuła filmu została zbudowana wokół postaci Natalie Koffin, bezwzględnej matki czwórki dorosłych przestępców. Jeden z synów Natalie zostaje ranny podczas napadu na bank i uciekając przed pościgiem, udaje się wraz z braćmi do swojego rodzinnego domu. Problem w tym, że matka straciła dom i nie czeka tam na nich bezpieczne schronienie. Przybycie matki to pierwszy zwrot akcji, który sprawia, że napięcia wzrasta i właściwie nie opuszcza nas już do końca seansu. Natalie trzyma rodzinę żelazną ręką i dla ratowania swoich dzieci nie cofnie się przed

Wyobraźcie sobie taką sytuację. Zapraszacie do nowego domu znajomych. Jest piwo, muzyka, tort czekoladowy. W pewnej chwili pojawiają się niespodziewani goście... uzbrojeni i śmiertelnie niebezpieczni.

78


niczym. Twórcy filmu duży nacisk położyli na relacje łączące uwięzionych. Właściwie każdy z nich ukrywa jakiś sekret - i tupecik, który nosi jeden z uwięzionych, jest akurat najmniej ważną tajemnicą, jaka wychodzi na jaw… Opisując ten film staram się jak najmniej zdradzić z samej fabuły. Odpowiednią atmosferę zapewni Wam jedynie bezustanne zastanawianie się, co też zdarzy się za chwilę. Trochę rozczarowuje zakończenie, w szczególności scena śmierci jednego z braci, który wydaje się niemal niezniszczalny, zaś finałowa scena walki sięga niemal poziomu groteski. Jest to właściwie jedyny poważny zarzut, jaki mogę postawić pod adresem „Mother’s Day”. Wybaczyć mogę nawet dość przewidywalne rozwiązanie zagadek, których w fabule nie brakuje. Tak jak pisałem wyżej, akcja filmu zbudowana jest wokół postaci demonicznej matki a Rebecca de Mornay w tej roli jest głównym powodem, dla którego mogę

wybaczyć twórcom wszelkie niedociągnięcia oraz to, że zdarzają się im boleśnie przewidywalne pomysły. „Mother’s Day” to naprawdę bardzo dobre kino. Film brutalny i bezpośredni, lecz nie epatujący krwawymi scenami. Okrucieństwo na ekranie ma tym razem jakiś cel, nie służy tylko temu, by szokować, lecz zmusza do myślenia. Na zakończenie wspomnę tylko, że historia kończy się dobrze. Jednak już sami musicie zobaczyć dla kogo...

79



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Replika 20ll Tłumaczenie: Agnieszka Kalus Ilość stron: 363

Gary Braver, a właściwie Gary Goshgarian, to uznany na świecie autor thrillerów. Polskim czytelnik pozwala się z nim zapoznać wydawnictwo Replika, które właśnie opublikowało najnowszą powieść autora pt. „Tunel”. Bohaterem powieści jest Zahariasch Kashian, młody chłopak, który wskutek wypadku rowerowego zapada w śpiączkę. Będąc w komie, Zack recytuje przez sen dziwny tekst, który okazuje się Modlitwą Pańską po aramejsku. Nagrany przez nieodpowiedzialną pielęgniarkę, zostaje gwiazdą serwisu YouTube i zostaje okrzyknięty cudotwórcą przez grupy fanatyków religijnych. Gdy budzi się kilka miesięcy później, nic nie pamięta – próbuje prowadzić dalej normalne życie, a przede wszystkim pozbyć się długów, jakie zaciągnął, grając w pokera. Zapisuje się do kontrowersyjnego projektu, w którym niejaka dr Luria prowadzi badania nad osobami bliskimi śmierci i mającymi naukowo potwierdzić istnienie „drugiej strony”. Zack, jako zaprzysięgły ateista, początkowo podchodzi do sprawy z rezerwą, wkrótce okazuje się jednak, że wpakował się w poważne tarapaty. Powieść rozwija się dość niepozornie i gdyby nie wątek najemnego mordercy, będącego fanatycznym chrześcijaninem, który na zlecenie „ludzi Boga” eliminuje zasłużonych naukowców, trudno byłoby się domyślić, że mamy do czynienia z thrillerem. Później jednak akcja gwałtownie przyśpiesza, losy Zacka i mordercy krzyżują się, dochodzą do tego wątki z wycieczkami na „drugą stronę” i wreszcie tajemnicze losy ojca głównego bohatera. Przyznać trzeba, że autor w sposób znakomity łączy różne ga-

tunki literackie: od klasycznego kryminału, poprzez thriller naukowy, po literaturę grozy. Na uwagę zasługuje język, barwny i przystępny – nawet w momentach, gdy mamy do czynienia z neurologicznym żargonem i rozdrabnianiem na czynniki pierwsze zagadnień naukowych. Autor perfekcyjnie porusza się w temacie, lawirując między historią chrześcijaństwa a wymyślonymi faktami, tworzy interesującą opowieść skłaniającą do zastanowienia się nad zagadnieniem „życia po życiu”. Problem w tym, że sam wstęp jest dość miałki i może zniechęcić mniej cierpliwych czytelników. Dodatkowo autorowi zdarzają się słabsze momenty i dłużyzny, które nic nie wnoszą do treści, a jedynie spowalniają tempo akcji. I wreszcie – zakończenie; sprawia ono wrażenie dodanego na siłę, tak jakby Braver nie miał koncepcji, jak ostatecznie połączyć wszystkie wątki (zdradzać szczegółów nie zamierzam, niemniej logika w końcówce zaczyna troszeczkę kuleć). Co więcej, autor, który do tej pory starał się być bezstronnym obserwatorem zdarzeń, na koniec jasno opowiada się po jednej ze stron w sporze nauka kontra religia... Mało tego – próbuje wmówić czytelnikowi ustami jednego z bohaterów, że tego nie zrobił.

Text: Łukasz Radecki

GARY BRAVER - Tunel (Tunnel Vision)

Być może moje rozczarowanie wynika z faktu, że przez większość czasu spędzonego nad lekturą spodziewałem się wielkiego finału, a dostałem właśnie taki? Niech każdy oceni sam. „Tunel” jest niewątpliwie bardzo dobrą książką dla miłośników thrillerów naukowych i jeśli przymknąć oczy na pewne niedociągnięcia, okazuje się znakomitą lekturą.

81


CAPTIFS CAPTIFS Francja 2010 Dystrybucja: Imperial Reżyseria: Yann Gozlan Obsada: Zoé Félix Eric Savin Arié Elmaleh Ivan Franek

X X X

Text: Rafał Christ

X X

Trójka przyjaciół pracuje w organizacji humanitarnej na Bałkanach – mają tam spędzić ostatni dzień. Żeby to uczcić, udają się na imprezę, ale planowane wyjście na „jedno” piwo kończy się w wiadomy sposób. Rano skacowani ruszają w podróż do domu. Niestety droga

na terenie byłej Jugosławii okazuje się nieprzejezdna, więc znajdują objazd. Na leśnej drodze zostają porwani. Budzą się w małych celkach strzeżonych przez strażników. Okazuje się, że zostali przymusowymi dawcami organów. Nie mamy tu bezmyślnego cięcia i znęcania się nad ludźmi. Oczywiście jest napięcie - choć zazwyczaj spowodowane tym, że czekamy, aż ktoś w końcu zacznie profanować ludzkie ciało. To, że tego nie ma, moim zdaniem pracuje na

To, że Francuzi potrafią robić dobre filmy, wiemy od dawna. Nikogo nie dziwi fakt, że ich horrory biją na głowę amerykańskie, mało straszne produkcje. Moim zdaniem do tej pory żaden projekt nie może przebić zrealizowanego w 2007 roku obrazu „Najście”. W 2010 powstało „Captifs”. Zwiastun zapowiadał coś na wzór „Hostel”. Na szczęście te dwa tytuły nie mają ze sobą wiele wspólnego.

82


minus. Realizatorzy starają się to nadgonić w ostatnich minutach, co wygląda niezbyt ciekawie. Nie pasuje do reszty filmu.

prawdziwych dźwięków. Na pewno dużym plusem filmu jest klimat, zbudowany ciemnymi, klaustrofobicznymi zdjęciami. Nie wszystko widać, czasami nawet nie słychać. Wszystko to napędza wewnętrzny niepokój widza. Realizatorzy się z nami bawią. Mylą tropy. Każdy zaznajomiony z językiem filmu w pewnym momencie uzna, że jest to obraz przewidywalny, po czym dostanie pstryczka w nos. Nie tego się spodziewaliśmy.

Cała historia opiera się na trójce bohaterów z różnymi charakterami. Dziewczyna, która wie czego chce. Starszy facet, który ma wrócić do rodziny, ale nie odmówi sobie zabawy. I młody kochaś poszukujący szczęścia. Dzięki tak zbudowanym postaciom nie mamy problemu z identyfikacją. W każdej z nich „Captifs” nie jest filmem złym. Jest tylko mało oryginalny. Klimat momentami znajdziemy coś z siebie. przypomina „Piłę”. Nie mamy tu aż tak Naszym przewodnikiem jest kobieta. To zaskakujących rozwiązań jak np. we z jej perspektywy oglądamy i poznajemy wspomnianym wcześniej „Najściu” czy filmowy świat. Znajdujemy się w jej gło- „Bladym strachu”. Czasami można mieć wie. Psychologia postaci jest na bardzo problem z kojarzeniem faktów, ale to już wysokim poziomie. Gdy dziewczyna zo- czepianie się. Na pewno jest to lepsza staje ogłuszona, z głośników wydobywa propozycja niż te przeróbki horrorów, się tylko pisk z małymi „przebłyskami” które chcą nam sprzedać Amerykanie.

83


Wielu autorów – zwłaszcza rozpoczynających przygodę z pisaniem – uważa, że napisanie fantastycznej komedii to sprawa prosta, ba, o wiele prostsza od napisania poważnej, niehumorystycznej powieści. Jednak większość z nich się myli, bowiem tworzenie tego typu prozy jest niezwykle trudne i bardzo niewielu naprawdę to potrafi. Dlatego bardzo pozytywnie zaskoczył mnie debiut książkowy Piotra Rogoży. „Po spirali” to powieść bardzo dobrze napisana, prześmieszna, ironiczna i doskonale obnażająca poprzez krzywe zwierciadło realia polskiej prowincji. Podobnie jest z jego kolejną książką – zbiorem opowiadań „Rock’n’roll, bejbi”, zawierającej kilkanaście „cielęcińskich” opowiadań. Akcja powieści dzieje się w Cielęcinie – małej miejscowości, jakich w naszym kraju znaleźć można setki. Jednak nie do końca jest to takie zwykłe miasteczko: ogródki działkowe są regularnie nawiedzane przez pogańskie duchy, czarownice ściśle współpracują z wojskiem, a do tego całemu miasteczku zagraża rychły powrót Księcia Ciemności. I właśnie w takiej scenerii wiedzie swój (nie)spokojny żywot grupa przyjaciół: Modrzew, Nietopyr, Budzigniew i Mała. Rogoża, debiutując, dokonał rzeczy, jaka nieczęsto udaje się nawet doświadczonym pisarzom. A mianowicie napisał powieść komiczną, przesyconą czarnym humorem, owianą oparami absurdu i przepełnioną galerią niezwykłych posta-


--------------------------------------

Ocena: 5/6

Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie 2008 Ilość stron: 228

PIOTR ROGOŻA - Rock'n'roll, bejbi

-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Fabryka Słów 2008 Ilość stron: 205

ci. Znajdziemy w niej wartką, choć może niezbyt skomplikowaną akcję, zróżnicowanych bohaterów i nie do końca szczęśliwe zakończenie, co – paradoksalnie przy całym absurdzie, jaki się kryje w prozie Piotra – urealnia świat przedstawiony w powieści i opowiadaną historię. Wiemy, że fabuła jest na wskroś fikcyjna, jednak postacie z powodzeniem mogą pretendować do miana autentycznych. Ich losy, a nawet bardziej ich spojrzenie na świat, ich system wartości, rozterki i emocje, jakie się w nich kryją – to wszystko składa się na opowieść o dojrzewaniu. Zapakowaną w humorystyczno-fantastyczną oprawę. Rogoża bawi się snutą przez siebie historią, nie próbując w żaden sposób moralizować czy przemycać wybitnych intelektualnie treści. Jego proza jest jak muzyka punk – energetyczna, dzika, żywiołowa. Może i przypomina czasem nieskładny łomot, ale jeśli się wsłuchasz, odkryjesz rytm ukryty w tych dzikich dźwiękach. I czasem zaskoczy cię gorzkim, ale trafnym spostrzeżeniem, że życie to nie tylko zabawa i rzadko można spodziewać się happy endów. Mnie autor w czasie lektury czasem bawił do łez, a czasem wzruszał – i to jest główna zaleta tej książki. Podobnie jest z drugą pozycją autorstwa Rogoży – wspomnianym już zbiorem opowiadań „Rock’n’roll, bejbi”. Jest to seria „cielęcińskich” opowiadań, eksploatujących scenerię znaną już z „Po spirali” i utrzymaną w podobnej, żar-

tobliwej, fantastycznej oprawie. W tym tomie autor korzysta ze wszystkich narzędzi, jakich użył w debiutanckiej powieści i – tak jak poprzednio – robi to świetnie, serwując nam wyśmienite, lekkie i prześmiewcze historie, które czyta się z prawdziwą przyjemnością. Galeria nietuzinkowych postaci, w tym bardzo ciekawie nakreśleni główni bohaterowie, nadaje specyficznego wymiaru tym historiom, a fantastyczne, czasem straszne, czasem komiczne historie to tylko pewien zabieg, sposób na pokazanie problemów i rozterek młodych ludzi w okresie dojrzewania. To tylko z pozoru lekka łatwa i przyjemna proza, przy której świetnie się bawimy. Tak naprawdę, w głębi, jest to słodko-gorzka opowieść o trudnościach dojrzewania, o wchodzeniu w dorosłość i o tym, jak kruche i przemijające są w rzeczywistości „prawdziwe i dozgonne” przyjaźnie i miłości z czasów, kiedy ma się naście lat.

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

PIOTR ROGOŻA - Po spirali

Sądzę, że każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Trochę humoru, trochę powagi. Proste, nieprzeintelektualizowane prawdy o życiu, bez zbytniego patetyzmu i całkiem niezłe komediowo-horrorowe historyjki. Rogoża to autor młody i jak na razie pisarz bez własnego wyraźnie zarysowanego stylu. Po dwóch „cielęcińskich” pozycjach próbował swoich sił w powieści dla młodszego czytelnika, a teraz zapowiada zupełnie nową odsłonę swojej twórczości (szczegóły w wywiadzie). Bezsprzecznie jednak jest to autor, na którego twórczość warto zwrócić uwagę. Polecam!

85


BEREAVEMENT BEREAVEMENT USA 2010 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Stevan Mena Obsada: Michael Biehn John Savage Jennifer Blanc Peyton List

X X

Text: Wiesław Czajkowski

X X X

Martin Bristol w wieku 6 lat zostaje porwany sprzed swojego domu przez tajemniczego człowieka, który okazuje się psychopatycznym mordercą. Kluczem do porwania Martina jest to, że chłopiec cierpi na rzadką chorobę uniemożliwiającą odczuwanie jakiegokolwiek fizycznego bólu. Martin staje się mimowolnym, milczącym obserwatorem kolejnych zbrodni, jakie popełnia porywacz.

Fabuła nie grzeszy przesadną oryginalnością, ale jest w początkowej fazie filmu jakaś tajemnica, mroczna atmosfera, która trzyma w napięciu i każe nam czekać na to, co zdarzy się za chwilę. Niestety jednak twórcy „Bereavement” z nieznanych mi powodów (być może był to po prostu brak pomysłów) zaczynają popełniać błąd za błędem. Znika gdzieś trudna do zdefiniowania gęsta atmosfera, a film zaczyna coraz bardziej nudzić. Trochę szkoda wątku z chorobą Martina, który reżyser wykorzystuje praktycznie tylko do tego, by co jakiś czas serwować nam sceny okaleczania chłopca. Porwanie i związana z nim tajemnica zostaje wyjaśniona w sposób banalny. Coraz więcej krwawych scen ukrywa brak treści, czego wybaczyć się po prosu nie da. Jeżeli chodzi o same sceny z pogranicza gore, to nie oczekujcie tu niczego szczególnie szokującego. Film miał raczej niski budżet, co niestety widać – i częściej obserwować będziemy zalane krwią ściany niż porażające brutalnością sceny.

Nie chciałbym już na początku nikogo zrazić do tej produkcji, dlatego też długo zastanawiałem się, jak rozpocząć recenzję „Bereavement”. Jest to dość typowy amerykański slasher, a oprócz tego niewiele zabrakło, by był to naprawdę dobry film...

86


„Bereavement” to przykład tego, jak łatwo zepsuć dobrze zapowiadający się film. Właściwie to w chwili, gdy pojawia się nowa (jak się okazuje – główna) bohaterka, napięcie słabnie i wiemy już, że nie zobaczymy nic ponad sztampę typowej produkcji. Reżyser nie ma nawet na tyle przyzwoitości, by poprowadzić akcję filmu szybko i zakończyć swoje dzieło – a jego długość jest jednym z głównych grzechów twórców: film zdecydowanie zyskałby gdyby wyciąć co najmniej kwadrans nużących i nic nie wnoszących do fabuły scen. Zupełnie niepotrzebny wydaje się wątek przyjaźni Allison z miejscowym chłopakiem Williamem, dodany został chyba tylko po, to by zwiększyć czas trwania filmu. Niestety, wymieniać w ten sposób można by dłużej. Sekwencja finałowa, jak przystało na slasher, jest niczym innym jak eskalacją przemocy, do bólu wprost przewidywalną...

(„Anioły Śmierci”), który też nie porażał jakością. Mam nadzieję, że teraz, gdy już ukończył swój cykl, reżyser Stevan Mena postara się poszukać innej inspiracji. Akurat ta próba odświeżenia gatunku, choć w założeniu ciekawa, niestety nie powiodła się. Film mogę polecić jedynie największym fanom gatunku (oraz tym, którzy oglądali „Malevolence”) i wszystkim lubującym się w klasyce a czasem mającym ochotę obejrzeć coś mało ambitnego dla zabicia czasu.

„Bereavement” jest prequelem zreali- Szkoda mi tego filmu, ponieważ – powtózowanego w 2004 roku „Malevolence” rzę to po raz kolejny – mógł być dobry.

87


SAM I TWITCH

Opowieść zaczyna się nadzwyczaj spokojnie. Pogrążony w smutku Twitch rozmyśla nad szklanką .................................................................. bliżej nieokreślonego, wysokoprocentowego trunku. Przypadkowa Mandragora 2004/2005 rozmowa z ponętną kobietą, po 48, 48, 48, 48 stron krótkiej wymianie zdań, przeradza się w swoistą spowiedź zaW mrocznej opowieści, w której trup ście- troskanego gliniarza. Twitch opowiada le się gęsto, a cała kryminalno-detektywi- o upiornym śledztwie, które przyszło mu styczna otoczka została podsycona czar- rozwiązać. W mieście pojawił się nowy ną magią, pierwsze skrzypce odgrywają bezlitosny morderca, który w brutalny dwaj zadziorni stróże prawa - Sam Burke sposób rozprawia się z włoską mafią. i Maximilian „Twitch” Williams. Nietypowy Niespodziewanie na miejscu zbrodni duet autorstwa Todda McFarlane’a, czyli Sam i Twitch odnajdują cztery kciuki, przyboczni bohaterowie serii „Spawn”. które bez wątpienia nie należą do żadJak wypada ich indywidualny występ nej z ofiar. Na dodatek wszystkie one w przesiąkniętej czystą makabrą historii posiadają ten sam kod DNA, tylko że „Udaku” Briana Michaela Bendisa (sce- każdy kolejny jest bardziej wybrakowany. Jakby tego było mało porucznik nariusz) i Angela Mediny (ilustracje)? Barnes dziwnie się zachowuje, a sprawą zaczyna się interesować wydział wewnętrzny. Bohaterowie, wyglądający niczym Flip i Flap, stają przed nie lada trudnym zadaniem. Czy i tym razem ocalą swe skóry i rozwikłają zawiłą układankę?

UDAKU (#1-4)

Kim jest tytułowy Udaku i czemu upatrzył na swój cel rodzinę Sangiacomo? Dlaczego Twitch i Sam zostali wciągnięci w diabelską grę i kto z policjantów maczał w tym swe paluchy? O co właściwie chodzi z tymi częściami ciała posiadającymi do-


kładnie ten sam kod genetyczny? W trakcie czytania kolejnych części (album został podzielony na cztery integralne zeszyty) pojawią się nowe pytania, na które odpowiedzi dostarczy ostateczna konfrontacja nietypowego duetu z paskudnymi istotami. Po drodze czeka ich wiele śmiertelnych niebezpieczeństw i kolejnych trupów, również z najbliższego kręgu.

który w naszym kraju znany jest ostatnio głównie dzięki sensacyjnej opowieści „Secret Wars” wprost ze stajni Marvel. „Sam i Twitch – Udaku” to kawał porządnego rzemiosła okraszonego iście karykaturalnymi ilustracjami Angela Mediny, chłodną i surową kolorystyką oraz doskonałymi okładkami Ashleya Wooda. Do najwyższej oceny zabrakło wyrazistego czarnego charakteru (tytułowy Udaku przy bliższym poznaniu, nie jest tak przerażający, jakbyśmy się tego spodziewali), a zakończenie całej historii nieco rozczarowuje. Bendis pragnął ubarwić album filozoficzno-moralnymi hasłami, co jednak nie przyniosło spodziewanego efektu. Recenzowaną pozycję należy rozpatrywać jako solidnie skonstruowany thriller z całą masą pasjonujących pościgów, strzelanin i zabójstw oraz nietuzinkowych bohaterów obdarzonych nader wisielczym poczuciem humoru.

Text: Miro Skrzydło

Siłą albumu jest nie tylko intrygująca zagadka oraz ponury klimat (momentami przypominający soczyste thrillery formatu „Siedem”), ale przede wszystkim wizerunek głównych bohaterów. Sam i Twitch to prawdziwi przyjaciele, których trwały związek oparty jest na zasadzie kontrastu. Max to niezwykle chudy wąsacz i okularnik. Taki niezbyt urokliwy wizerunek nie przeszkadza mu w posiadaniu seksownej żoneczki i gromadki pociech. Twitch ma sokoli wzrok, a jego odwaga i determinacja w dążeniu do czynienia dobra są równie wielkie, jak jego praworządność. Sam również wyróżnia się w tłumie swym wyglądem. To ponad sto trzydzieści kilo żywej wagi o niewyparzonym języku i manierach godnych Neandertalczyka. Kobiety omijają go szerokim łukiem, przeciwnicy doceniają jego ośli upór i charyzmę, a pracodawcy drżą z powodu jego częstych wybryków i trudnego charakteru. Ich epizodyczne występy w serii „Spawn” aż się prosiły o dłuższe rozwinięcie w postaci albumu w całości poświęconemu tej parze. Całe szczęście, że pragnienie to zrealizował Brian Michael Bendis,

89


FATHER S DAY FATHER’S DAY USA, Kanada 2011 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Astron-6 (Adam Brooks, Jeremy Gillespie, Matthew Kennedy Conor Sweeney) Obsada: Adam Brooks Mackenzie Murdock Matthew Kennedy Amy Groening

Text: Tymoteusz Raffinetti

X X X X X

Fani kina klasy B, przyzwyczajeni są więc do tego, że na dziesięć bardzo złych produkcji Tromy trafia się jedna perełka, szybko zyskująca jednak status filmu kultowego. Tak było m.in. z „The Toxic Avenger”, „Tromeo and Juliet”, „Cannibal: The Musical!” czy „Poultrygeist: Night of the Chicken Dead”. Od czasów zombie-kurczaków na kolejny hit amerykańskiej wytwórni przyszło nam czekać trzy lata. Warto było: „Father’s Day” w swojej kategorii jest bowiem czymś więcej niż perełką – to prawdziwe, szalone arcydzieło!

Do miasta powraca sadystyczny gwałciciel-kanibal Chris Fuchman (nie muszę chyba wyjaśniać jak powinno wymawiać się to nazwisko). Jego obecność wywołuje natychmiastowe przerażenie wśród wszystkich ojców w Tromaville, gdyż to właśnie spośród nich zabójca wybiera swoje ofiary. Gdy wieść o jego zbrodniach dociera do prowadzącego pustelniczy tryb życia Ahaba (Adam Brooks), rusza on natychmiast w pogoń za mordercą. Jego cel jest prosty: dorwać Fuchmana i pomścić śmierć swojego ojca. Pomaga mu w tym jego siostra Chelsea (Amy Groening) tańcząca wieczorami w klubie go-go, homoseksualny ksiądz (Matthew Kennedy) oraz niezdarny Twink (Conor Sweeney), nastolatek zarabiający na życie jako męska prostytutka. „Father’s Day” to przepełnione nieuzasadnioną golizną i czarnym humorem brutalne kino eksploatacji. Ten święcący swoje triumfy w latach 70. gatunek przeżywa w ostatnich czasach prawdziwy renesans. Znakomitym przykładem jest chociażby entuzjastycznie przyjęty przez widzów „Hobo with a Shotgun” z Rutgerem Hauerem czy komercyjne „Machete”. Produkcji Tromy zdecydowanie bliżej do tego pierwszego dzieła, jest jednak zasadnicza różnica.

Lloyd Kaufman miał kiedyś powiedzieć: „Po co wydawać dwadzieścia milionów na jeden film, skoro za te pieniądze można stworzyć sto innych?”.

90


W „Hobo with a Shotgun” nie brakowało Zanim jednak włączycie film, pamiętajcie: humoru, jednak nie sposób nie odnieść nigdy nie nazywajcie mężczyzny drzewrażenia, że film pomimo swojego specy- wem! ficznego szaleństwa w pewien sposób był kręcony „na poważnie”. W „Father’s Day” jest inaczej – tutaj wszystko od samego początku jest wyśmiane, nie mamy więc do czynienia z gloryfikowaniem przerysowanych elementów exploitation, a raczej całkowitą, nieskrępowaną parodią gatunku. Z minuty na minutę film staje się coraz bardziej szalony i surrealistyczny łamiąc przy tym wszelkie możliwe tematy tabu. Akcja przebiega szybko, aktorzy są zaskakująco przekonywujący, a wraz z rozwojem fabuły nawet weteranom tego typu kina ze zdumienia opadnie szczęka. Szokujące sceny homoseksualnego gwałtu czy samookaleczenia męskich narządów płciowych stanowią jedynie preludium do prawdziwie chorych wymysłów scenarzystów, a finał „Father’s Day” to jedna z najbardziej szalonych a zarazem genialnych scen we współczesnym kinie eksploatacji. Dla osób szukających niezobowiązującej rozrywki i gustujących w kinie przekraczającym granice dobrego smaku, „Father’s Day” jest pozycją wręcz obowiązkową. Ostrzegam jednak, pełno tu naprawdę mocnych, przesyconych przemocą scen, a absurdalny poziom humoru, charakterystyczny dla produkcji Tromy nie wszystkim przypadnie do gustu.

91


Text: Łukasz Radecki

Były takie czasy, że zachodnie komiksy w naszym kraju były towarem deficytowym. Wprawdzie ogromną popularnością cieszyły się zeszyty z Kapitanem Klossem i Kapitanem Żbikiem, a nawet Pilotem Śmigłowca, swoistym kultem otaczano serie Kajka i Kokosza, Tytusa, Romka i A'Tomka, pierwsze kroki stawiał Thorgal, Yans i Funky Koval. Wtedy też pojawił się Conan. Był rok 1989.

92

Pierwsza historia przedstawiona polskiemu czytelnikowi mogła zaskoczyć tych, którzy Conana znali tylko z filmowych adaptacji, szczególnie z „przaśnego” sequela. „Klejnoty Gwahlura” to mroczna historia Roya Thomasa oparta na opowiadaniu Roberta E. Howarda. Conan odnajduje zagubiony w dżungli pałac Alkmeenonu, w którym według legendy znajdują się tytułowe klejnoty. Tam zaś stawia czoła przemyślnym pułapkom, antycznej sekcie, demonicznym potworom i przebudzonej bogini. W międzyczasie oczywiście ratuje z opresji półnagą dziewczynę. Czyli standard w historiach o Cymmeryjczyku. Istotne było jednak przedstawienie opowieści. Niemal cały czas towarzyszy nam narrator, powagi treści dodają też realistyczne i mroczne, czarno-białe rysunki Dicka Giordano. Mimo zaporowej ceny (komiks był droższy od „polskich” średnio trzykrotnie), wejście Conana na nasz rynek historyjek obrazkowych było nad wyraz udane.

Drugi numer, „Sen o imperium”, opowiadał historię wojny, jaką wywołuje tajemnicza Zarmi, jako bogini jednocząc liczne plemiona nomadów i kierując je przeciwko imperium, w którym całkowicie przypadkiem żołnierzem jest Conan najemnik. Historia M. Fleishera, sama w sobie interesująca, poparta znakomitymi rysunkami D. Simonsa wypada całkiem nieźle i do dziś robi pozytywne wrażenie. Seria zaczęła obniżać loty przy trzecim z kolei numerze zatytułowanym „Blask szmaragdu”. Historia autorstwa Chucka Dixona i Gary’ego Kwapisza przenosi nas tym razem na północ, do krainy wikingów. Dzielny Conan wyrusza z najemnikami i ukochaną Valerią w stronę lodowych gór, gdzie znajdować ma się podobno Szmaragdowa Góra. Ściga go zaś banda wikingów, dowodzo-


na przez Aerika Czarnookiego, z którego córką Conan namiętnie romansował. We wszystko miesza się jeszcze Czerwona Sonia. Dobór postaci znamienity, świetne rysunki, jedynie historia znacznie płytsza w odniesieniu do poprzednich. Czwarty numer, zatytułowany „Młyn” opowiadał wstrząsającą historię grupki niedobitków dowodzonych przez Conana, uciekających w środku mroźnej zimy przed armią rozsierdzonych chłopów. W myśl zasady „I Herkules d..., kiedy ludzi kupa”, dzielny Cymmeryjczyk odradza konfrontację i stara się przetrwać w skutym lodem lesie, jednocześnie utrzymać w ryzach swoich oszalałych z głodu i zimna kompanów. Gdy grupa dociera do młyna, w którym ukrywa się rodzina wieśniaków, dochodzi do dramatu. Trzeba przyznać, że komiks autorstwa Krarra, Kwapisza i Campa zapada w pamięć, głównie dzięki emocjonalnemu finałowi i krwawej jatce, jaka się w nim wywiązuje. Nieco gorzej na tle wcześniejszych komiksów wypadają rysunki, niemniej jest to mocny i brutalny akcent w serii.

Komiks przypomina nieco „Conana Niszczyciela”, widać też wyraźne nawiązania do H.P. Lovecrafta, jednak całość wypada dość przeciętnie. Przyznaję, przed laty bardzo się tym zeszytem ekscytowałem, obecnie wywołał on jedynie pobłażliwy uśmieszek.

Seria wydawana przez wydawnictwo AS Editor, skończyła się dość gwałtownie (wprawdzie zapowiadano jeszcze numer „Miasto Szczurów”, ale nic mi nie wiadomo o tym, by ukazały się jakieś kolejne zeszyty w tej serii. Upatruję w tym sukcesu wydawnictwa Ostatni numer, „Pełzające TM-SEMIC, które pojawiło się nabóstwo” ukazał się już w roku gle, zarzucając rynek kolejnymi 1990. Klasyczna historia odsłonami przygód Punishera, Chucka Dixona z rysunkaSpider-Mana, Bat-mana i Supermi Ernie Chana to opowieść mana, a wkrótce potem G.I. Joe o starożytnym mieście Hani Transformersów. Dla umięśnioghara, w podziemiach którenego, brutalnego barbarzyńcy go żyje bóg-monstrum Sodaw czarno-białym i często przetha. Oczywiście, Conan staje gadanym wydaniu po prostu do walki z potworem, spotyka zabrakło miejsca. Dziś te pięć zeniewiastę w opałach, a przy szytów pozostaje gratką kolekcjookazji nieźle się obławia. A obok niego cią- nerską i ciekawym dodatkiem dla każdego gle pęta się nieporadny i zabawny Trollo. fana Conana z Cymmerii. Warto poszukać.

93


Conan powrócił w polskim komiksie w 1993 roku za sprawą wspomnianego TM-SEMIC, ale od początku nie miał łatwego życia. Kolejne numery ukazywały się co dwa miesiące (dla porównania wszelkie Spider-Many, Batmany, itp., szarżowały rynek co miesiąc), a co do ich tre- Czarny Ląd, by ści i wykonania też można mieć pewne odnaleźć ukochaną, królową piratów- Belit, porwaną przez obiekcje. człowieka-lwa, Amrę. Kolejne epizody Wydawnictwo TM-SEMIC wypuściło wiążą się z pragnieniem zemsty, jakiej łącznie dziewięć zeszytów, które wy- chce dokonać Belit, na drodze pary stają pełniały historie Roya zaś demony, olbrzymy, przybysze spoza Thomasa z rysunkami czasu, czy wręcz całe narody. No i oczyErniego Chana i Joh- wiście polityczne spiski. Trzeba przyznać, na Buscemy. Dla tych, że literacko komiksy te stoją na wysoktórzy zapoznali się kim poziomie, szczególnie dużo miejsca już z historią Cymme- pozostawiono narracji. Inna sprawa, że ryjczyka mogły być w kilku momentach nie zadbano o ciąnieco zaskakujące, głość i tak jeden komiks (nr 2/93) kończy bowiem oś akcji do- się zapowiedzią konfrontacji z Czerwoną tyczy losów Conana Sonią, ale już kolejny numer przenosi nas na Czarnym Lądzie, w inne miejsce, jakby kilka historii dalej... gdzie wraz z ukocha- Trzykrotnie pojawiają się też historie nieną Belit przeżywa związane z głównym wątkiem, nawiąjak zwykle epickie przygody. Zapytacie zujące zaś bezpośrednio do twórczości pewnie, jaki Czarny Ląd? Jaka Belit? Otóż Roberta E. Howarda („Człowiek, który nie twórcy nawiązali dość luźno do twórczości umarł” - 4/93 i „Demony Szczytu” - 2/94) Roberta E. Howarda, więc z dotychczas znanych wątków pozostał najważniejszy - półnagi, umięśniony Conan, co to każdemu da radę. W zasadzie TM-SEMIC zaprezentował dwadzieścia jeden historii powiązanych chronologicznie, choć bez wyraźnego początku i końca. Historia zaczyna się gdy Conan wraz ciemnoskórymi towarzyszami przemierza

94


oraz L. Spraque’a de Campa i Lin Cartera („Stwór w krypcie” - 3/94). Stanowią one ciekawy dodatek, niemniej, rozbijają ciągłość fabularną, |w której i tak dzieje się czasem więcej niż powinno. Bo chyba nikogo nie zdziwi, że w trakcie wykonywania zwykłej (jak na Conana) misji po drodze napatoczą się jeszcze olbrzymy, kultyści, demony i pożeracze trupów. Ale armia potomków Aleksandra Wielkiego, który się jeszcze nie urodził (wyglądająca jak wojsko rzymskie) to już drobne nadużycie. Rysunki wpisują się w konwencję heroic fantasy, niemniej stylistycznie przypomina to bardzo wspominanego wcześniej kapitana Żbika. Czyli w zasadzie poprawnie, ale bez nadmiernej szczegółowości, przy umiarkowanym stosowaniu cieniowania, za to bardzo kolorowo. Jak kto lubi. Lite-

racko jest bardzo dobrze, jednak graficznie, wolę czarno-białe kadry z wydawnictwa AS. Conan w TM-SEMIC nie utrzymał się długo - jak już pisałem, seria padła po dziewięciu zeszytach, przerywając historię w bardzo niedopowiedzianym momencie. Nie mnie doszukiwać się powodów niewielkiego sukcesu wydawniczego. Może zaważyła na tym rozwlekła, ale momentami przeciągnięta opowieść, która odbiegała momentami dość radykalnie od wizji fanów wychowanych na książkach i filmach? Nigdy się już nie dowiemy. Dość, że na następnego Conana w wersji komiksowej trzeba było czekać aż dziesięć lat. I naprawdę warto było.

95


Dwa zeszyty „Conana” wydane przez wydawnictwo Egmont prezentowały historię Kurta Busicka do rysunków Cary Norda i Thomasa Yeatesa. Opowiadała ona o młodym Conanie, który, kierowany ciekawością, chce zobaczyć magiczną krainę Hyperboreię i wyrusza na północ, w międzyczasie trafiając na plemiona Aesgirów (czyli odpowiednik Wikingów). Komiksy te zostały złożone z ośmiu części wydanych na zachodzie i nie ma co ukrywać, powinny się znaleźć w zbiorze każdego miłośnika zarówno Cymmeryjczyka, jak i dobrego komiksu. Specyficzna kreska Norda i Yeatesa momentami razi infantylnością i brzydotą by za chwilę powalić dbałością o detale, wrażeniem trójwymiarowości i oszałamiającą kolorystyką. Jednak najważniejsza jest historia. Momentami przypomina nieco „Thorgala” duetu Van Hamme/Rosiński, przede wszystkim dzięki atmosferze, jaka roztacza się niemal od samego początku. Losy Conana poznajemy z legend odczytanych w ruinach jakiegoś miasta, a historia ta jest naprawdę mroczna i ponura. Żaden wydany w Polsce komiks o Conanie Barbarzyńcy nie był tak mocno nasycony okrucieństwem, brutalnością i smutkiem. To już nie jest ani heroic, ani epic fantasy tylko prawdziwe dark fantasy. Polecam gorąco. Nie wiem czemu nie pojawiły się kolejne zapowiadane zeszyty z tej serii. Nie od dziś wiadomo, że komiksom na polskim rynku trudno się utrzymać, a o uwielbieniu, jakim darzone są historie obrazkowe na Zachodzie można jedynie pomarzyć. Dla kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze o dwóch komiksach, w których

96

pojawił się ogromny Cymmeryjczyk z fryzurą czeskiego heavy-metalowca. Jednym był „Conan i Demony z Khitai” autorstwa Akiry Yoshidy z rysunkami Paula Lee. Bardzo ładnie wydany zeszyt, ze świetnymi rysunkami (chociaż Conan za bardzo przypomina na nich Lobo), jest jednak za krótki by cokolwiek powiedzieć o zawartej w nim historii, poza tym, że rozgrywa się ona w odpowiedniku feudalnej Japonii i kończy się w momencie, w którym powinna się zacząć. Drugim jest dodatek do magazynu Logo, niewielki zeszycik będący reklamówką gry Age of Conan: Hyborian Adventure. Dwie niepowiązane ze sobą historie z zaburzoną chronologią stanowią jedynie ciekawostkę, wspominam o nich jedynie z obowiązku. Nie są one ani szczególnie interesujące, ani wyjątkowo narysowane. Szkoda, że Conan nie doczekał się w Polsce stałego wydawnictwa, a przede wszystkim czytelników, którzy doceniliby wkład artystów w rozwój legendy Cymmeryjczyka. Pozostaje więc szukać tego, co już wydano. Polecam szczególnie numery Egmontu i AS Editor.


Rozmawiał: Adam Mazurkiewicz

Alchemia słów albo wycieczka w podświadomość Wywiad z Krzysztofem Maciejewskim

Właśnie zadebiutował świetnie przyjętą książką „Osiem” wydaną w wydawnictwie Forma. Nam opowiada również o swojej wcześniejszej działalności literackiej, a także o kształtowaniu się jego oryginalnego stylu oraz planach na najbliższą przyszłość. Zacznijmy konwencjonalnie: jak wyglądała Twoja droga – zarówno jako czytelnika, jak i autora – do literatury? Jaka jest sytuacja dzisiejszego debiutanta na rynku oferującym więcej niż nawet największy miłośnik grozy zdolny jest przyswoić? To droga przede wszystkim długa i wyboista – jej długość wyznaczają kilometry przeczytanych książek… Zaczęła się dawno temu, w przedszkolu, w czasach,

gdy do przedszkolnych okien zaglądały ciekawie brontozaury, he he… Zapewne każdy czytelnik w pewnym momencie życia zaczyna marzyć o zamianie ról – by to jego książkę ktoś czytał. Bycie pisarzem jest, szczególnie dla nałogowego czytacza, czymś w rodzaju Ziemi Obiecanej. Po przejściu nieuniknionego etapu, jakim było pisanie wierszy, jąłem pisać opowiadania, ale przez wiele lat nie traktowałem tego z należytą estymą. Ot, jeden tekścik raz na kilka miesięcy, bez

97


jakiegoś zadęcia. Nawet gdy moje utwory zaczęły pojawiać się w druku, wciąż była to tylko taka zabawa w pisanie. Debiutowałem zresztą w „Nowej Fantastyce”, co samo w sobie powinno stanowić dla mnie pewien sygnał, gdyż wiadomo, jak trudno spełnić wysokie kryteria Maćka Parowskiego… Zabawa skończyła się w momencie, gdy dotarły do mnie pozytywne oceny czytelników. Jednym z nich był Kazek Kyrcz – i to jemu zawdzięczam, że postanowiłem wziąć się na poważnie za bary z literaturą. Pytasz o sytuację dzisiejszego debiutanta. Teoretycznie jest łatwiej, niż kilka lat temu – ze względu na nowe formy publikacji, jak np. e-booki. Z drugiej zaś strony, powszechna dostępność do Internetu sprawia, że pisać może dosłownie każdy. Młody pisarz ginie więc w zalewie blogów, selfpubów itp. W sieci roi się od literackich konkursów dla młodych adeptów sztuki układania słów. Jakże często są to jednak tylko pozory… W pewnym konkursie, o którym czytałem, uczestniczyć mogli tylko ci, którzy wpłacili 200 zł kaucji. I wiecie co? Było mnóstwo zgłoszeń. Niektórzy wydawcy, żerując na ludzkiej naiwności, oferują iście zbójeckie warunki osobom spragnionym sławy. Oczywiście, oryginalny przekaz zawsze się przebije, ale jak często młody pisarz może pochwalić się oryginalnością, czy choćby dobrym warsztatem? Dlatego wcale nie jest tak łatwo. Kto wywarł na Ciebie, jako czytelnika i pisarza, największy wpływ? Do jakich przyznajesz się literackich „powinowactw z wyboru”? Kto Cię inspiruje, a czyją koncepcję pisania trudno Ci zaakceptować? Gdybyś mógł zdobywać literackie szlify

98

u dowolnego twórcy, kogo obrałbyś za swego mentora? Człowiek stanowi podobno sumę przeczytanych książek. Kojarzysz obraz „Bibliotekarz” Giuseppe Arcimbolda? Tak czasami sam siebie postrzegam… Czytam na tyle dużo, że w moim przypadku bibliomania przekształca się w jednostkę chorobową (śmiech). Wydaje mi się, że człowiek staje się pisarzem dopiero wtedy, gdy wydobywa się spod wpływu ulubionych twórców. Mam więc nadzieję, że nie piszę już jak Jorge Luis Borges, Italo Calvino, Aleksandro Baricco czy… Stephen King. Że wypracowałem jakiś swój własny, odrębny styl i sposób opisywania świata. I z tego właśnie powodu nie lubię pisania pod dyktando panujących trendów, poszukiwań czytelników docelowych i całego tego marketingu literackiego. A kogo bym wybrał na swojego mentora? Być może byłby to wspomniany Borges. Które tradycje kulturowe i literackie są Ci najbliższe? W jaki sposób z nich czerpiesz? Jak już wspomniałem, mam nadzieję, że ukształtowałem się i usamodzielniłem na tyle, bym nie musiał czerpać z tradycji. Jednak przed nawiązaniami nie ma ucieczki. Jeżeli jesteśmy sumą przeczytanych książek, to w moim pisaniu znajdziemy echa Stephena Kinga czy Grahama Mastertona, ale także twórców SF, jak Roger Żelazny, Philip K. Dick czy też Connie Willis. Nie odżegnuję się zresztą od żadnego gatunku literackiego – w fantasy lubię światy Guya Gabriela Kaya i Davida Gemmella, a w prozie głównonurtowej z lubością zanurzam się w utwory Iana McEwana, Judy Budnitz i Grahama Swifta.


Jak postrzegasz własną twórczość? Czy skłonny jesteś – za krytykami – dać się „zaszufladkować” w typologicznej sieci gatunków i nurtów? Czy też może wolisz, by traktować Cię jako pisarza łączącego różne konwencje literackie i estetyki, sięgającego zarówno do rozwiązań znamiennych dla typowej fantastyki grozy, jak i literatury eksperymentalnej?

sięgam literaturą dość daleko w mrok, to niekoniecznie odzwierciedla to moje prawdziwe „ja” i moje potrzeby. W konfrontacji z innymi twórcami polskiej literatury grozy nie publikujesz wiele, jednakże każdy Twój utwór nie pozostawia czytelnika obojętnym, niezależnie czy mówimy o autorskim tomie, czy antologii – zarówno wydanej tradycyjnie na papierze, jak i internetowej (przypomnijmy, iż masz swój udział, jako pisarz, m.in. w antologii tematycznej „City” oraz internetowym zbiorze „31.10. Halloween po polsku”). Czy ta powściągliwość to własny wybór, wynikający z programu pisarskiego; rodzaj manifestu?

Na pewno mam dziką zabawę za każdym razem, gdy czytam recenzje swojej książki – kolejni krytycy mają właśnie spory kłopot z dopasowaniem mojej pisaniny do określonych szufladek. Etykietowanie to powinność krytyków, a nie pisarzy. Zdaję sobie natomiast sprawę, że moje pisanie to jakiś amalgamat, w którym wiele osób odnajdzie zupełnie Rzeczywiście, pod względem liczby podla mnie obce intencje. wstających utworów bliżej mi do Teda Chianga, który napisał tylko kilkanaście Czym się inspirujesz? W tomiku opowiadań (ale jakich!), niż do pisarzy „Osiem” wiodącym motywem była wydających rocznie po kilka powieści. postać mordercy – czy jest Ci ona Ta powściągliwość nie wynika jednak bliska z jakichś szczególnych wzglę- z manifestów czy programów ideowych, dów? Co pociąga Cię w skrzywionej ale z najzwyklejszej prozy życia. Z piemocjonalnie i psychicznie osobo- sania prozy, a zwłaszcza grozy, niełatwo wości? wyżyć – podobnie jak z jednego etatu. Jak każdego pisarza, inspirują mnie własne doświadczenia. Nie, nie w tym rzecz, że sam jestem mordercą, który zakopuje w ogródku ciała ofiar, by lepiej rosły kwiaty. Morderca to ciekawa postać, bo utożsamiamy go z buntem przeciwko konwencjom. W tym sensie także, że skrzywienie osobowości jest ciekawsze pisarsko niż konformizm. Tak sobie też myślę, że w każdym z nas jest jakaś odrobina Kaina… nie, nie mam na myśli Dawida (śmiech). Ale uściślając może – nie odnajduję w sobie jakichś chorych fascynacji mordercami… Nawet gdy

Jakie jest Twoje credo artystyczne? Jak pojmujesz literaturę? Czy uważasz, że utwór literacki to pisarska relacja z rzeczywistości, czy też owej rzeczywistości kreacja? Granica nie jest chyba nakreślona aż tak jednoznacznie. Uważam, że pisząc zawsze tworzymy jakiś nowy świat, nieistniejący przed postawieniem przez nas pierwszej kropki, zakończeniem pierwszego akapitu w utworze. Ale na jakimś poziomie ten nierzeczywisty świat może być prawdziwszy od tego zza okien, któ-

99


ry szturmuje nasze zmysły, wdziera się do naszych myśli tytułami z gazet. Ale, jak wspomniałem wcześniej – pisarstwo umożliwia docieranie do światów, których nigdy się nie dotknie w „realu”. Co jest dla Ciebie inspiracją do zabawy słowem? W jaki sposób przekształcasz pierwotny pomysł w gotową ostateczną wersję, którą poznają czytelnicy? Pytasz teraz o jakąś alchemię słów – nie twierdzę, że moje opowiadania to odpowiednik kamienia filozoficznego, ale ich powstawanie to w dużej mierze zasługa podświadomości. Często pojawia się jakiś pomysł, jakaś wątła i ulotna idea – zazwyczaj stawiam bohaterów przed trudnym dylematem, ale sam też nie mam łatwo, bo kompletnie nie wiem, co z tego wyniknie. A po kilku/kilkunastu/ kilkudziesięciu dniach otwiera się jakaś furtka, zaskakuje kluczyk, a wtedy już wiem, którędy te wymyślone postacie podążą. Oczywiście, opisanie ich wędrówki to dopiero połowa pracy. Sztuka pisania to sztuka skracania i redagowania… W jaki sposób wtręty autotematyczne (obecne choćby w „Autobusach marzeń”) wpływają na Twoją wizję literatury? Naprawdę umieściłem coś takiego w tym opowiadaniu? Żartuję… To tylko gry literackie, mrugnięcia w kierunku czytelnika wysyłane, którym nie potrzeba wielkich słów i interpretacji. Chyba że uznamy całą literaturę za rodzaj gry planszowej, jakichś szachów 5D… Może wyznaję jakąś głęboko ukorzenioną wiarę, że przyjemność czytania bierze się właśnie z wielowymiarowości?

100

Twój tomik, mimo iż stanowi na czytelniczym rynku propozycję osobną, spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem. Ciepło pisali o nim recenzenci „Qfant-a” i „Papierowych myśli”, wysoko został oceniony również na łamach „Grabarza Polskiego”; o tomie wspomniano też na portalu „Zbrodnia w bibliotece” i „Carpe Noctem”. Czy po tak entuzjastycznym przyjęciu Twojej propozycji autorskiej, czujesz się zobowiązany do kontynuowania zaprezentowanej w „Osiem” estetyki? A może zmęczyło Cię eksperymentowanie z formą i czeka nas powrót Krzysztofa Maciejewskiego – pisarza do bardziej konwencjonalnych rozwiązań? Przyznam się po cichu, że ten ogólny entuzjazm budzi wręcz mój niepokój (śmiech). Oczywiście, z jednej strony cieszy mnie przychylne przyjęcie moich opowiadań, ale z drugiej wciąż miewam chwile zwątpienia i oczekuję druzgoczącego ciosu. Podświadomie czekam, aż ktoś podejdzie i zedrze z mojej twarzy maskę. Sęk w tym, że zdarłby ją razem ze skórą. Estetyka „Osiem” nie jest eksperymentem, lecz moim naturalnym sposobem komunikowania się z czytelnikami. Być może w tym tomie faktycznie nastąpiła jakaś kondensacja klimatów oniryczno-poetyckich, a w kolejnych książkach na pierwszym planie znajdą się historie bardziej dosłowne, mocniej trzymające się ziemi? Jak oceniasz kondycję współczesnej literatury grozy? Które tendencje są dla niej szansą, które zagrożeniem dla jej oryginalności? Czy artystowskie zabawy (bizarro, drabble) to sposób na przełamanie skonwencjo-


nalizowania gatunku, czy literackie manowce? Pytanie celowo jest prowokacyjne, bowiem można zauważyć w najnowszej twórczości z kręgu fantastyki grozy tendencję do zabawy słowem, bez wykorzystywania możliwych konsekwencji kreowania świata nadprzyrodzonego. Moim zdaniem, groza ma się znakomicie. To, że jej twórcy poszukują nowych środków wyrazu nie jest objawem skostnienia, czy wręcz uwstecznienia, ale właśnie ożywania i odświeżenia. Okazuje się bowiem, że konwencja, niegdyś kojarzona wyłącznie z duchami, wampirami lub wilkołakami, potrafi odpowiadać na ważkie pytania socjologiczne, czy nawet ontologiczne. Bizarro fiction stanowi dobry przykład tego, o czym mówię. Oto bowiem, w estetyce rodem ze szlamu, w kreacji obscenicznej i odpychającej, odnaleźć można perły sensu. Sam zresztą jestem jednym z prekursorów tego gatunku w Polsce (zachęcam do lektury „Bizarro dla początkujących” – niebawem w wersji e-booka) i wydaje mi się, że ten podgatunek (rasistowskie określenie) może wydać niebawem bardzo interesujące owoce…

biorąc pod uwagę reklamową funkcję okładki. Ile jest w tym Twojej zasługi? Jak układała Ci się współpraca z grafikiem? Jaką zasadą kierowaliście się dobierając ilustracje do opowiadań? Współpraca układała się znakomicie – może dlatego, że grafiki Krzysztofa Ramockiego powstały nieco wcześniej, niż pierwsze z opowiadań do zbioru „Osiem”, he, he… Wyboru ilustracji dokonałem więc sam, kierując się sądem czysto arbitralnym. Chodziło mi o to, by grafika zamiast opowiadać treść danego utworu (co ze względu na okoliczności byłoby trudne), raczej ją dopowiadała grając luźnymi skojarzeniami i nastrojem. Muszę tu dodać, że uważam prace mojego imiennika za znakomite dopełnienie fabularne. Zaczęliśmy konwencjonalnie i tak też zakończmy: jakie plany zawodowe masz na najbliższą przyszłość? Czego – i kiedy – możemy sie, jako czytelnicy, spodziewać? W drugiej połowie roku chciałbym opublikować kolejny zbiór krótszych form – tym razem nieco bardziej konwencjonalnych opowiadań grozy. Większość tekstów jest już gotowa. Piszę także powieść utrzymaną w tej samej stylistyce, ale na razie zbyt wcześnie na zdradzenie szczegółów.

Istnieje wszak zawsze pewne ryzyko (każdy saper to powie), że gatunek rozmyje się w odmętach fantastyki, groteski, thrillera paranormalnego. I być może za kilka lat trzeba będzie go na nowo definiować. Moim zdaniem, pewien pier- Dziękuję za rozmowę. wiastek nadprzyrodzony jest jednak potrzebny, by utrzymać tożsamość… Wróćmy do tomiku. Ma on, jak wszystkie publikacje Wydawnictwa Forma, wysmakowaną stronę graficzną. To niezwykłą rzadkość na rynku, nawet

Recenzja w numerze Krzysztof Maciejewski „Osiem”

101


LITTLE DEATHS LITTLE DEATHS Wielka Brytania 2011 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Sean Hogan Andrew Parkinson Simon Rumley Obsada: Daniel Brocklebank Christopher Fairbank Amy Joyce Hastings Siubhan Harrison

Text: Wiesław Czajkowski

X X X X X

do perwersyjnych gier seksualnych. Jak nietrudno się domyślić, każda historyjka jest zwieńczona mocnym finałem. Koniec Victorii i Richarda zaczyna się w chwili, gdy „zapraszają” do domu bezdomną Sorrow… Z kolei „Mutant Tool” opowiada o tajemniczym doktorze Reece oraz byłej prostytutce i narkomance Jen. Fabuła zbudowana została wokół eksperymentu, którego korzenie sięgają II wojny światowej i nazistów. Trzecia i ostatnia historia, „Bitch”, przedstawia pewną parę, Claire i Pete’a, którzy zatracają się w dziwnych sadomasochistycznych praktykach...

Na początek słów kilka o samej fabule. „Little Deaths” to trzy krótkie opowieści, których tematyka oscyluje wokół śmierci, cielesności, perwersji i seksu. „House and Home” to opowieść o bogatym małżeństwie, Richardzie i Victorii, którzy udając religijnych filantropów, zwabiają do swojego domu biedne i opuszczone dziewczyny z ulicy. Wykorzystują swoje ofiary

Właściwie to fakt, że nie było chętnych na to, by podjąć się dystrybucji filmu w naszym kraju, powinien być niejako ostrzeżeniem. Jednak nieraz już zdarzało się, że produkcje co najmniej godne uwagi omijały nasz kraj wyłącznie dlatego, że żaden tutejszy dystrybutor się nim nie zainteresował, dlatego też postanowiłem poświęcić 90 minut i sprawdzić, co też ciekawego (?) tym razem powstało na Wyspach...

102


Na początku pisałem o poświęceniu na obejrzenie filmu 90 minut. Słowo „poświęcenie” jest tu jak najbardziej na miejscu. Niestety, „Little Deaths” po prostu męczy i nie oferuje nam właściwie żadnego ze składników dobrego horroru. Zdecydowanie na pierwszy plan (oczywiście na tle pozostałych) wybija się pierwsza historia, która mimo bardzo prostej i przewidywalnej fabuły broni się dość groteskowym zakończeniem. Kolejne nowele mogą co najwyżej wzbudzić obrzydzenie i cel twórców był chyba taki, by jak najbardziej zaszokować potencjalnego widza.

sycona brudnym erotyzmem karykatura tamtej fabuły, tamtego pamiętnegofilmu. Fakt, zakończenie jest przemyślane i pomysłowe, lecz by do niego dotrzeć, trzeba przebrnąć przez pół godziny męczarni. „Little Deaths” to film, który w założeniu miał wywołać szok, zmusić do myślenia. Jednak osobiście widzę w nim jedynie epatowanie ohydą bez wyraźnego celu – taka swoista adoracja tematu perwersji i śmierci, tyle tylko, że po obejrzeniu filmu pozostaje w nas jedynie niesmak i uczucie zmarnowanego czasu. Od kina, które ma w założeniu szokować, oczekuję czegoś więcej, wielowątkowości przekazu, stawiania nawet gdzieś w tle poważnych pytań. Tymczasem „Little Deaths” to produkcja prosta i pozbawiona drugiego dna.

„Mutant Tool” szokuje jednak tylko i wyłącznie chaotyczną fabułą i kiepską grą aktorów. Historia eksperymentów z nowym, rewelacyjnym narkotykiem tylko przy naprawdę dobrych chęciach może zainteresować. „Bitch” próbuje nawiązywać do klasyki kina („Gorzkie gody”), Lojalnie ostrzegam przed tym filmem. jednak wychodzi z tego co najwyżej prze-

103



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Wydawnictwo Dolnośląskie 20ll Ilość stron: 23l

Psychopaci, mordercy, starsze panie potrafiące z zimą krwią zabić swą koleżankę, zazdrośni amanci i miasto – mroczny, milczący świadek występków, w którego zaułkach może dojść do niejednej tragedii. Taki jest obraz Wrocławia wyłaniający się z kart opowieści zebranych w tematycznej antologii „Zaułki zbrodni”.

miłośnikom policyjnych zagadek. Paradoksalnie to wielka zaleta zbioru, ponieważ żadne z nazwisk nie przytłacza pozostałych i czytelnik nie czuje się zobowiązany do lektury całości przez pryzmat jednej „gwiazdy”. Tym samym nie szuka się tu punktów odniesienia dla wartościowania pozostałych opowieści. Ponadto zaletą pomieszczenia w jednym tomie samych debiutantów jest możliwość prześledzenia dróg, którymi w przyszłości – być może – podąży rodzima literatura kryminalno-sensacyjna. A jest to droga nadzwyczaj kręta, pełna powrotów do tradycji, prób jej przełamania, wykorzystywania różnorodnych stylistyk i poetyk. Dlatego też „Zaułki zbrodni”, mimo iż są tomem jednorodnym tematycznie, mieszczą w sobie rozmaite propozycje artystycznych rozwiązań, pośród których nie brakło i skrzącej się czarnym humorem „Misji beret” Marty Broś-Rudnickiej, i eksperymentalnej „Wyliczanki” Katarzyny Zdeb. Autorzy sięgali po nowe media („Wroclog” Marty Jankowskiej), ale nie unikali też powrotów w czasy międzywojnia („Czym jest śmierć” Anuli Trojanowskiej).

Text: Adam Mazurkiewicz

RÓŻNI AUTORZY - Zaułki zbrodni

Gdyby sporządzić ranking miast owianych w literaturze złą sławą, stolica Dolnego Śląska zajęłaby w nim eksponowane miejsce. Marek Krajewski uczynił z Wrocławia rodzime siedlisko „wszelakiego występku”, które amator powieści kryminalnej obserwował, sekundując śledztwom inspektora Eberharda Mocka. Cykl „opowieści o Breslau” okazał się zjawiskiem na tyle ważkim kulturowo, że zapoczątkował modę na kryminały retro, kontynuowaną m.in. przez Pawła Jaszczuka („Foresta Umbra”, „Plan Sary”), a także cykle powieściowe Konrada T. Lewandowskiego o komisarzu Drwęckim oraz Marcina Wrońskiego o lubelskich perypetiach komisarza Maciejewskiego. Żaden jednakże z wymienionych tu twórców nie dorównał poczytnością ani artyzmem kreacji Krajewskiemu. „Zaułki zbrodni” jawią się więc jako atrakcyjna propozycja adresowana nie tylko O tym jednakże, iż moda na wrocławski do miłośników literatury kryminalnej. To kryminał wciąż trwa, świadczy inicjatywa zapisane w literackiej formie świadecStowarzyszenia Miłośników Krymina- two współczesności, jej obaw i nadziei. łu i Powieści Sensacyjnej, organizatora Nie wszystkie opowieści zasługują na Kryminalnych Warsztatów Literackich, jednakową uwagę, lecz zdecydowaną których pokłosiem stała się antologia większość z nich można polecić nawet „Zaułki zbrodni” z erudycyjnym wstępem wytrawnym znawcom twórczości detektyMariusza Czubaja. Nazwiska zamiesz- wistycznej. W tomie zaś znajdują się rówczonych w niej autorów niewiele powie- nież takie, które skuszą do wielokrotnych dzą zapewne nawet najzagorzalszym powrotów do tytułowych zaułków zbrodni.

105


SENRITSU MEIKYU 3D LABIRYNT STRACHU Japonia 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Takashi Shimizu Obsada: Yûya Yagira Ai Maeda Misako Renbutsu Ryo Katsuji

Text: Piotr Pocztarek

X X X X X

Takashi Shimizu to nazwisko dość znane na japońskiej scenie horroru – reżyser i scenarzysta „Klątwy”, która wypadła przecież całkiem nieźle i wespół z „Ringiem” rozpoczęła światową modę na mokre, pełzające, czarnowłose dziewczynki. Tym bardziej dziwi, że w „Labiryncie strachu” nie ma zupełnie nic do oglądania. To prawdopodobnie najgorszy film, jaki kiedykolwiek powstał.

Historyjka, czy może raczej fabułka, jest tak miałka i płytka, że na samą myśl o pisaniu o niej zbiera mi się na wymioty. Dziennikarski obowiązek nakazuje mi jednak Was ostrzec, a zatem posłużę się opisem dystrybutora. Skrócę go jednak, żebyście nie cierpieli. Grupa dzieciaków idzie do parku rozrywki. Młoda siksa znika bez śladu. Mijają lata. Siksa wraca. Traci przytomność, zanim zdąży powiedzieć „what the fuck”. Przyjaciele zawożą ją do szpitala. Ale to nie szpital, a labirynt strachu. Koszmar powraca, jedni giną, inni wariują. Koniec. Nie wierzycie? Naprawdę, to tyle, nic więcej tam nie ma. Widzieliście to już 48345573845 razy i za każdym razem było lepiej niż tutaj. Aktorstwo jest drętwe, motywów muzycznych nie pamiętam (były jakieś?), efekty specjalne to jakaś kpina (największym popisem jest lewitujący pluszowy królik i zawieszone w powietrzu krople deszczu). Film oryginalnie był przygotowany pod 3D, jednak bez tego efektu, a tak właśnie zostało wydane u nas DVD, wygląda to

Czasami szczerze nienawidzę swojej pasji. A już szczególnie wtedy, gdy na horyzoncie pojawia się cała masa genialnych produkcji, a z redakcji przychodzi paczka z prezentem w postaci „Labiryntu strachu” na DVD. Azjatyckie strachy zawsze w cenie – myślę sobie optymistycznie, po czym wrzucam płytę do czytnika. I zaczyna się piekło.

106


po prostu śmiesznie i kretyńsko. Zresztą Próżno tu szukać scen strasznych albo nie sądzę, by wyglądało inaczej nawet krwawych, może poza jednym momenw 5D. tem, kiedy ożywają manekiny. Ma to chociaż namiastkę klimatu grozy, jednak Jak na japońskie kino przystało, w filmie żywcem skradziono ten motyw z „Silent roi się od wspominek oraz urywanych Hill”. Wtórność do potęgi entej. Nawet i dwuznacznych scen. Niestety, są one kilka niezłych ujęć nie było w stanie praktycznie nie do przełknięcia, bo nie zamazać nieodpartej chęci wyłączenia dość że są zrobione źle, to jeszcze kom- telewizora i zajęcia się czymś przyjempletnie bez pomysłu. „Labirynt strachu” niejszym, na przykład przywaleniem soto najlepszy dowód na wypalenie się bie młotkiem w prawe jądro. Większa to naszych skośnookich przyjaciół na polu rozkosz niż męczenie się z „Labiryntem”. kina grozy. Przestrzegam Was przed tą tragedią, żebyście potem nie płakali i nie mówili: „Mój Boże, nikt nie mówił, że to będzie aż tak złe”. No więc jest, nawet gorsze. Japończycy będą kręcić takie filmy na potęgę, ale mam prośbę do dystrybutorów – przestańcie to u nas wydawać. Mam dość filmów za 9,99 zł z kiosku albo za 14,99 zł z Empiku, zwłaszcza jeśli są takiej jakości. Po stokroć wolałbym dać 60 zł za naprawdę dobry horror.

107


Text: Bartłomiej Paszylk

Ruggero Deodato (ur. 7 maja 1939 r. w Potenza we Włoszech) zasłynął w świecie przede wszystkim jako twórca bezkompromisowego kina kanibalistycznego, ale w rzeczywistości ma na swoim koncie dzieła należące do wielu innych gatunków i to tak rożnych, jak komedia, spaghetti western, poliziotteschi, exploitation, superhero movie czy fantasy. „Nie mam nic przeciwko temu, aby nazywano mnie twórcą kina gatunków”, twierdzi Deodato, „ale nie cierpię kiedy mówi się o mnie ‘reżyser filmów o kanibalach’. Nie jestem twórcą horrorów – interesują mnie przede wszystkim filmy realistyczne, uwielbiam je. Rozpocząłem swoją karierę od komedii i uważam się za specjalistę od tego gatunku.” Brzmi to niemalże jak prowokacja bo wszystkie najbardziej popularne dokonania reżysera charakteryzuje raczej duża doza brutalności niż wysmakowane poczucie humoru, ale nie da się ukryć, że nazywanie go „facetem od horrorów o kanibalach” rzeczywiście jest nieco krzywdzące. Deodato zaczynał od współpracy z uznanymi włoskimi twórcami jako asystent reżysera. Dzięki temu ma w swoim dorobku m.in. dramaty wojenne Roberto Rosselliniego „Generał della Rovere” (1959) oraz „Noc nad Rzymem” (1960), krzyżówkę peplum i fantasy pt. „Ursus, il terrore dei kirghisi” (1964) współreżyserowaną

108

z Antonio Margheritim czy udany spaghetti western Sergio Corbucciego „Django” (1966). „Od Rosselliniego zapożyczyłem realizm – filmy takie, jak „Rzym, miasto otwarte” miały duży wpływ na „Cannibal Holocaust”. Od Corbucciego przejąłem z kolei brutalność i szybki montaż”, mówił Deodato pytany o inspiracje w najwcześniejszych latach kariery. Kiedy już zaczął pracować jako pełnoprawny reżyser, najpierw dorobił się kilku tytułów, o których dziś mało kto pamięta – jak np. kiczowaty film o superbohaterze pt. „Fenomenal e il tesoro di Tutankamen” czy nie mniej kiczowata, wywodząca się z komiksu komedia erotyczna „Zenabel” (oba z 1969 r.) – ale po paru latach prób i błędów doczekał się wreszcie swojego pierwszego arcydzieła: jednego z najciekawszych filmów poliziottesco, jakie kiedykolwiek powstały, zatytułowanego „Żyj jak glina, zgiń jak mężczyzna” (1976). Ten pełen brutalności, rozegrany w wyśmienitym tempie film opowiada o dwóch policjantach stosujących wobec przestępców metody niezupełnie zgodne z prawem. W rolach głównych wystąpili w nim gwiazdorzy Marc Porcel (wcześniej zagrał m.in. w kontrowersyjnym filmie Lucio Fulciego „Nie torturuj kaczuszki”) oraz Ray Lovelock (znany chociażby z innego popularnego poliziottesco – „Roma violenta”


w reżyserii Marino Girolamiego), co zdaniem Deodato znacznie utrudniło pracę nad filmem: obaj aktorzy skupiali się przede wszystkim na udowodnieniu, że to ich bohater odgrywa w opowiadanej historii większą rolę. Te nieporozumienia między Porcelem i Lovelockiem uniemożliwiły też zamienienie „Żyj jak glina, zgiń jak mężczyzna” w dłuższy cykl filmowy, co marzyło się Deodato.

filmu, ale po prostu bezmyślne znęcanie się nad żywymi istotami. I choć Deodato niejednokrotnie będzie się później tłumaczył z tych scen – i im podobnych zamieszczonych w jego następnym filmie o kanibalach – zarejestrowanego tu torturowania zwierząt nie usprawiedliwia ani wyjaśnienie, że to nie on je zarządził, ani że mięso zwierząt zostało później zjedzone.

Gdyby jednak reżyser skupił się na kręceniu kolejnych poliziotteschi, mogłoby mu nie starczyć czasu na zajęcie się gatunkiem, który najskuteczniej rozsławił jego nazwisko: kinu kanibalistycznemu. Zaczęło się od „Zapomnianego świata kanibali” (1977), który Deodato nazywa dziś najtrudniejszym filmem w swojej karierze. Wynikało to głównie z faktu, że reżyser, starając się nadać swojemu dziełu jak największy realizm, postanowił nakręcić zdjęcia wśród dzikich plemion w Malezji i na Filipinach. Poza samym Deodato, błyskawicznie aklimatyzującym się w każdych warunkach, jego ekipa niedobrze znosiła obcy klimat, do tego z ekranowymi kanibalami nie sposób się było porozumieć w żadnym języku, a dookoła czaiły się przeróżne niebezpieczne zwierzęta. Mimo to „Zapomniany świat kanibali” pokazuje Deodato jako niezwykle utalentowanego filmowca, potrafiącego bezbłędnie oddać niepokojący, ale jednocześnie pociągający charakter ukrytego przed cywilizacją świata. Można by uznać ten film za dzieło perfekcyjne gdyby nie dodano do niego zupełnie niepotrzebnych wstawek ukazujących zadręczanie na śmierć zwierząt. Owszem, zgodnie z zamierzeniem filmowców, wszystkie one skutecznie szokują, ale nie jest to pozytywna terapia szokowa fikcyjną sztuką filmową, jak w pozostałej części

Zanim Deodato dał się skusić na ofertę wyreżyserowania kolejnego filmu kanibalistycznego, nakręcił przejmujący dramat o utalentowanym pływaku chorym na białaczkę pt. „L’ultimo sapore dell’aria” (1978) oraz zwariowaną mieszankę kina katastroficznego, filmu akcji i kryminału zatytułowaną „Afera Concorde” (1979). Producenci coraz bardziej naciskali jednak żeby reżyser złożył następną wizytę w świecie kanibali – i także tym razem koniecznie dołączył do fikcyjnej fabuły jakieś autentyczne zdjęcia torturowanych zwierząt. Deodato wywiązał się z tego zadania wzorowo, tworząc „Cannibal Holocaust” (1980) – najsławniejszy film kanibalistyczny w dziejach kina, który zapewnił nazwisku reżysera nieśmiertelność. Jedni do dziś go za „Cannibal Holocaust” wielbią, inni – nienawidzą. Podobnie jak „Zapomniany świat kanibali” jest to dzieło bardzo dopracowane, przesycone niesamowitą atmosferą, porażające autentycznością i na długo zostające w pamięci. Tym razem Deodato z wprawą stylizuje część filmu na „zaginiony materiał filmowy” nakręcony przez ekipę dziennikarzy telewizyjnych, którzy zapuszczają się na tereny zamieszkiwane przez kanibali i ostatecznie sami stają się ich ofiarami – a ich wierne kamery oczywiście wszystko rejestrują.

109


Aby jeszcze pogłębić realizm takiego chwytu, reżyser kazał występującym w tym segmencie aktorom zniknąć na jakiś czas z życia publicznego. Efekt był porażający – do tego stopnia, że Deodato stanął przed sądem oskarżony o pozabijanie swojej ekipy. Zresztą tego typu nieporozumienia ciągnęły się latami. Jeszcze w 1993 r. The Independent ogłosił odnalezienie „filmu snuff” pośród książek i gadżetów sprzedawanych na targowisku zorganizowanym przez miłośników komiksu. Człowiek odpowiedzialny za zbadanie tej sprawy relacjonował z nieukrywanym przerażeniem: „Znaleziony film zawiera obrzydliwe sceny zamęczenia mężczyzny na śmierć, kończące się dekapitacją i wypatroszeniem. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem i nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to autentyczny zapis dokumentalny.” Cóż, to kolejny dowód na to, że efekty specjalne zastosowane w „Cannibal Holocaust” – który okazał się oczywiście owym filmem snuff, który zapodział się pomiędzy komiksami – były rzeczywiście najwyższej klasy. Szkoda tylko, że na efektach specjalnych Deodato nie poprzestał, znów w okrutny sposób mordując przed kamerą kilka zwierząt.

dana tutaj historia nie jest równie wciągająca, jak te z dwóch wcześniejszych filmów, a tempo akcji bywa bardzo nierówne. Poza tym nie udało się tym razem osiągnąć aż takiego realizmu, jak poprzednio w scenach ukazujących interakcje pomiędzy aktorami a dzikimi plemionami. Deodato i w tym wypadku spędzał w dżungli dnie i noce, ale jego ekipa nie zgodziła się na podobne poświęcenie. „To byli amerykańscy aktorzy więc musieli sypiać w drogich hotelach”, narzekał artysta po latach, dodając: „Ja jednak wolałem być dobrze na wszystko przygotowany. Kiedy jest się reżyserem trzeba być dla aktorów ojcem, matką, kochankiem i lekarzem, wszystkim naraz. Tak, aktorki zawsze oczekują, że zostanę ich kochankiem…”, wzdychał Deodato, zapewne mając na myśli swój ówczesny związek z jedną z aktorek „Szalonej ucieczki” – Valentiną Forte. Choć żaden z późniejszych filmów Deodato nie okazał się równie kontrowersyjny co „Cannibal Holocaust”, złą sławę zyskał też zrealizowany wkrótce potem „Dom na skraju parku” (1980) – dzieło należące do gatunku rape and revenge i opowiadające o pewnym przyjęciu niespodziewanie zamieniającym się w serię gwałtów i innych aktów przemocy. Nie jest to dzieło szczególnie inteligentne, a skrzętnie skrywana finałowa niespodzianka okazuje się całkowicie nielogiczna, ale mimo to mamy do czynienia z kolejnym skutecznie szokującym filmem Deodato, które – podobnie jak „Cannibal Holocaust” – trafiło swego czasu na listę filmów zakazanych w Wielkiej Brytanii, a w wielu innych krajach było przez długi czas cenzurowane.

W 1985 r. reżyser dopełnił swoją „dziką trylogię” filmem „Szalona ucieczka”, w którym raz jeszcze śledziliśmy losy dziennikarzy zaszywających się w dżungli zamieszkiwanej przez niebezpiecznych tubylców. Co prawda nie obserwujemy tu żadnych aktów kanibalizmu, a Deodato darował sobie tym razem zarzynanie zwierząt, ale duchową więź „Szalonej ucieczki” z „Zapomnianym światem kanibali” i „Cannibal Holocaust” znać w przerażająco dopracowanych Z ciekawszych lub przynajmniej bardziej scenach przemocy. Niestety opowia- szalonych filmów, jakie zrealizował De-

110


odato w latach 80. i 90. można jeszcze wymienić niepoważne, ale mające dobre tempo dzieło będące połączeniem kina akcji, przygody i fantastyki zatytułowane „I predatori di Atlantide” (1983), mocno przerysowanych „Barbarzyńców” (1987), zaskakująco poważny horror o morderczym telefonie „Minaccia d’amore” (1988; w zapowiedziach ostrzegano nas uczciwie: „Cokolwiek się stanie, nie podchodź do telefonu!”), dziwaczny thriller z Michaelem Yorkiem i Donaldem Pleasence’em zaliczany czasem do gatunku giallo pt. „Widmo śmierci” (1988) czy wreszcie erotyczny thriller „Krwawe pranie” (1993), gdzie w jednej z głównych ról możemy podziwiać Katarzynę Figurę.

W ostatnich latach Deodato poświęcił się przede wszystkim swojej ukochanej komedii, realizując dla telewizji serial „Aniołki – ucieczka w habitach” (1997) oraz film „Padre Speranza” (2005; oba z popularnym włoskim komikiem Budem Spencerem). W 2007 r. wystąpił jednak gościnnie w drugiej części hołdującego stylistyce torture porn „Hostelu” w reżyserii Eli Rotha i od dłuższego już czasu zapowiada kolejny film o kanibalach (o roboczym tytule „Cannibals”), a także udział w projekcie pt. „Italian Masters of Horror”, mający być włoską odpowiedzią na popularny amerykański serial grozy „Mistrzowie horroru”.

Najważniejsze filmy: „Generał della Rovere” (1959, asystent reżysera), reż. Roberto Rossellini; „Noc nad Rzymem” (1960, asystent reżysera), reż. Roberto Rossellini; „Ursus, il terrore dei kirghisi” (1964, współreżyser wraz z Antonio Margheritim); „Danza makabra” (1964, asystent reżysera), reż. Sergio Corbucci, Antonio Margheriti; „Django” (1966, asystent reżysera), reż. Sergio Corbucci; „Donne… botte e bersaglieri” (1968, reżyser); „Gungala, la pantera nuda” (1968, reżyser); „Vacanze sulla Costa Smeralda” (1968, reżyser); „Fenomenal e il tesoro di Tutankamen” (1969, reżyser); „I quattro del pater noster” (1969, reżyser); „Zenabel” (1969, reżyser); „Una ondata di piacere” (1975, reżyser); „Żyj jak glina, zgiń jak mężczyzna” (1976, reżyser); „Zapomniany świat kanibali” (1977, reżyser); „L’ultimo sapore dell’aria” (1978, reżyser); „Afera Concorde” (1979, reżyser); „Cannibal Holocaust” (1980, reżyser); „Dom na skraju parku” (1980, reżyser); „I predatori di Atlantide” (1983, reżyser); „Szalona ucieczka” (1985, reżyser); „Samotny jeździec” (1986, reżyser); „Wyliczanka” (1987, reżyser); „Barbarzyńcy” (1987, reżyser); „Minaccia d’amore” (1988, reżyser); „Widmo śmierci” (1988, reżyser); Serial „Ocean” (1989, reżyser); „Krwawe pranie” (1993, reżyser); Serial „Aniołki – ucieczka w habitach” (1997, reżyser); „Padre Speranza” (2005, reżyser); „Hostel”, część II (2007, aktor), reż. Eli Roth. Sylwetka Ruggero Deodato stanowi fragment książki Bartłomieja Paszylka pt. „Słownik gatunków i zjawisk filmowych” (PWN/Park Edukacja 2010).

111


Text: Bartłomiej Paszylk

„Nazwa peplum (z greckiego péplos, łac. peplum) oznacza szatę wierzchnią. Współcześnie jest umowną nazwą odmiany widowiska o tematyce mitologiczno-historycznej produkowanego głównie przez kinematografię hollywoodzką i włoską w latach 50. i 60. Mówiąc widowisko ‘historyczne’ , w przypadku peplum nie mamy na myśli rzetelnej, źródłowej rekonstrukcji określonych zdarzeń i faktów, które na każdym kroku przeplatają się tu z tym, co legendarne lub mityczne” – tak definiuje ten gatunek filmowy Marek Hendrykowski w artykule opublikowanym w miesięczniku Film (numer 7/2001). I choć z trudno nie zgodzić się z autorem jeśli chodzi o ogólną charakterystykę peplum, należy zwrócić uwagę, że wbrew temu, co utrwaliło się w polskiej literaturze filmowej (patrz także m.in. „Słownik Filmu” pod red. Rafała Syski i „Encyklopedia Kina” pod red. Tadeusza Lubelskiego), gatunek ten jest uznawany za typowo włoski, nie zalicza się więc do niego podobnych tematycznie dzieł hollywoodzkich. Tak, jak spaghetti western jest włoską odpowiedzią na amerykańskie westerny, a poliziottesco – na popularne kino policyjne, tak i peplum należy traktować jako włoską wersję epickiego obrazu historyczno-mitologicznego. Cechy peplum można znaleźć w wielu klasycznych filmach, które powstawały zarówno w Europie, jak i w Ameryce na długo przed rozkwitem tego gatunku w połowie XX w. Najważniejsze z nich to: „Neron wypróbowujący truciznę na niewolnikach” (1897) Alexandre Promio, „Quo vadis”

112

(1913) Enrico Guazzoniego, „Cabiria” (1914) Giovanniego Pastrone czy „Nietolerancja” (1916) D.W. Griffitha. Jednak dopiero cztery dekady później nastąpił prawdziwy wysyp drogich amerykańskich produkcji tego typu. Jedne z nich odnosiły olbrzymi sukces finansowy (np. „Dziesięcioro przykazań” Cecila B. DeMille’a z 1956 r.), inne okazywały się monstrualną porażką (jak niesławna „Kleopatra” Josepha L. Mankiewicza z 1963 r., przez którą niemal zbankrutowała wytwórnia 20th Century Fox). Włoscy producenci wpadli na pomysł, jak potencjalnie zarobić spore pieniądze nie ponosząc tak wielkiego ryzyka, jak ich koledzy po fachu z Hollywood: wystarczyło wybrać jakąś imponującą scenerię (a tych przecież we Włoszech nie brakowało) oraz zatrudnić reżysera potrafiącego poradzić sobie z niewysokim budżetem. Tak właśnie powstał gatunek peplum. Jak się można domyślać, filmy realizowane w ten sposób nie zawsze można było uznać za udane. Z gatunkiem mierzyli się tak popularni włoscy filmowcy, jak Sergio Leone („Kolos z Rodos” z 1961 r.), Mario Bava („I coltelli del vendicatore”, 1966), Ruggero Deodato i Antonio Margheriti (nakręcony wspólnymi siłami „Ursus, il terrore dei kirghisi”, 1964), a nawet Michelangelo Antonioni („Pod znakiem Rzymu” wraz z Guido Brignone, 1959). Powodzenie zyskiwały zwłaszcza serie filmów o mocarnych bohaterach takich, jak Herkules („Herkules”, 1958; „Herkules i królowa Lidia”, 1959 – oba w reżyserii Pietro Fran-


cisciego), Maciste („Maciste nella valle dei re”, 1960, reż. Carlo Campogalliani; „Zorro contro Maciste”, 1963, reż. Umberto Lenzi), Ursus („Ursus”, 1961, reż. Carlo Campogalliani; „La vendetta di Ursus”, 1961, reż. Luigi Capuano; „Gli invincibili tre”, 1964, reż. Gianfranco Parolini; oraz wspomniany już „Ursus, il terrore dei kirghisi”) czy Samson („Sansone”, 1961, reż. Gianfranco Parolini; „Sansone contro il corsaro nero”, 1964, reż. Luigi Capuano). Zdarzało się też, że kilku umięśnionych mitycznych bohaterów spotykało się w jednym filmie („Herkules, Samson i Ulisses”, 1963, reż. Pietro Francisci; „Triumf gigantów”, 1964, reż. Giorgio Capitani). Zainteresowanie filmami peplum osłabło w drugiej połowie lat 60. wraz z narodzinami innych typowo włoskich gatunków filmowych – m.in. giallo i spaghetti westernu – a krótki renesans tego typu kino przeżyło w latach 80. kiedy cały świat zachwycał się hollywoodzkimi przygodami Conana czy

Czerwonej Sonii. Włosi wyprodukowali wówczas kilka filmów, które próbowały konkurować z amerykańskimi oryginałami choć było widać, że nie poświęcono na nie równie wielkich nakładów finansowych, a ich scenariusze zbliżały się coraz bardziej do parodii peplum. Były to m.in. „She” (1982, reż. Avi Nesher), „Herkules” (1983, reż. Luigi Cozzi) czy „Barbarzyńcy” (1987, reż. Ruggero Deodato). Najpopularniejsze dzieła o tematyce historyczno-mitologicznej nie kręcone przez włoskie ekipy filmowe – i określane przez niektórych znawców filmu jako osobny gatunek: sword and sandal – to: „Ben-Hur” (1959, reż. William Wyler), „Spartakus” (1960, reż. Stanley Kubrick), „Gladiator” (2000, reż. Ridley Scott), „Troja” (2004, reż. Wolfgang Petersen) czy „300” (2006, reż. Zack Snyder). Nazwa sword and sandal często funkcjonuje też jednak jako synonim pojęcia peplum.

Najważniejsze filmy: „Ulisses” (1955), reż. Mario Camerini, Mario Bava; „Herkules” (1958), reż. Pietro Francisci; „Herkules i królowa Lidia” (1959), reż. Pietro Francisci; „Pod znakiem Rzymu” (1959), reż. Guido Brignone, Michelangelo Antonioni; „La Vendetta di Ercole” (1960), reż. Vittorio Cottafavi; „Maciste nella valle dei re” (1960), reż. Carlo Campogalliani; „Maciste nella terra dei ciclopi” (1961), reż. Antonio Leonviola; „Ursus” (1961), reż. Carlo Campogalliani; „La vendetta di Ursus” (1961), reż. Luigi Capuano; „Kolos z Rodos” (1961), reż. Sergio Leone; „Sansone” (1961), reż. Gianfranco Parolini; „Zorro contro Maciste” (1963), reż. Umberto Lenzi; „Herkules, Samson i Ulisses” (1963), reż. Pietro Francisci; „Gli invincibili tre” (1964), reż. Gianfranco Parolini; „Sansone contro il corsaro nero” (1964), reż. Luigi Capuano; „Triumf gigantów” (1964), reż. Giorgio Capitani; „Ursus, il terrore dei kirghisi” (1964), reż. Antonio Margheriti, Ruggero Deodato; „She” (1982), reż. Avi Nesher; „Herkules” (1983), reż. Luigi Cozzi; „Barbarzyńcy” (1987), reż. Ruggero Deodato.

„Mistrzowie peplum” stanowią fragment książki Bartłomieja Paszylka pt. „Słownik gatunków i zjawisk filmowych” (PWN/Park Edukacja 2010).

113



--------------------------------------

Ocena: 5/6

Wydawca: Forma 20ll Ilość stron: 73

Demon wiodący ku zagładzie na górskim szlaku; pisarz kreujący mocą talentu rzeczywistość; bezimienny, skazany na śmierć z woli matematycznych równań i potrafiący odwrócić fatum - to tylko niektórzy protagoniści opowieści Krzysztofa Maciejewskiego z tomu „Osiem”, pozycji osobnej na księgarskich półkach, wymykającej się wszelkim próbom zaszufladkowania.

co nie umniejsza jednak ich finezji: „Liczby przeznaczenia” można odczytywać w kontekście tradycji myśli antyutopijnej, z kolei „Demon na grani” to tyleż hołd złożony fantazjom Stefana Grabińskiego i opowieściom Jerzego Żuławskiego (zwłaszcza „Białemu szczurowi”), co wyraz zauroczenia romantyczną frenezją i świadomości konwencjonalnego charakteru wykorzystywanej rekwizytorni. Nie zawsze jednakże zamiar pisarza jest dla czytelnika przejrzysty. Pewien niedosyt budzi mało wyraziście akcentowany w utworach aspekt autotematyczny aktu tworzenia, konstytutywny zwłaszcza dla „Autobusów marzeń”. Być może autor, pragnąc złożyć trybut konwencji opowieści grozy, nie zdecydował się na mocniejsze zaakcentowanie eksperymentalnego charakteru utworów. Szkoda, ponieważ pozostawia czytelników z poczuciem braku ostatniego akordu, który domknąłby tę symfonię wyobraźni.

Text: Adam Mazurkiewicz

KRZYSZTOF MACIEJEWSKI - Osiem

Pozornie jest to zbiór historii morderców, psychopatów, osób o skrzywionych charakterach. Zarazem jednak od opisu ich czynów, osobowości, motywacji ważniejsza jest próba ukazania dziwności istnienia świata, w którym owi anty-bohaterowie funkcjonują. Jakkolwiek bowiem w opowieściach Maciejewskiego jest wiele scen mrożących krew w żyłach, ukazywanie aktów przemocy każdorazowo podporządkowane zostaje takiej perspektywie, która odwraca uwagę czytelnika od opisu makabrycznych niejednokrotnie szczegółów zbrodni ku ar- Gdyby pokusić się od zarysowanie syltystycznym i etycznym konsekwencjom wetki wirtualnego czytelnika, dla którego autor „Ośmiu” snuje mroczne opowieści, sposobów ich ukazywania. należałoby uwzględnić w jego portrecie Autor wykorzystuje w tym celu różno- nie tylko znajomość tradycji literackiej rodne konwencje i stylistyki, proponując i kulturowej, lecz również szczególny smak odbiorcy szczególną zabawę nie tylko artystyczny, pozwalający docenić mu fiw rozpoznanie konwencji, po które sięga, zyczny kształt tomu opowiadań. Dbałość oraz zakorzenieni ich w tradycji literackiej o szatę, warstwę edytorską i harmonijne i kulturowej (istotne jest zwłaszcza zako- dopasowanie do nastroju tomu wykorzyrzenienie opowieści w tradycji surrealizmu stywanych ilustracji to znak rozpoznawczy i estetyce bizarro fiction); równie ważne są oficyny, mającej w dorobku wydawniczym nawiązania intertekstualne i aluzje do róż- wiele interesujących artystycznie projeknych tekstów kultury. Niekiedy, jak w wy- tów. Z tym większą radością należy przypadku „Autobusów marzeń”, bywają one jąć pojawienie się na wydawniczym rynku intencjonalnie zwodnicze, kiedy indziej książki łączącej frapującą treść z nie mniej nawiązania cechuje mniejsza migotliwość, interesującą wizualnie formą.

115


FIRE AND ICE FIRE AND ICE USA 1983 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Ralph Bakshi Obsada: Randy Norton Cynthia Leake Steve Sandor Sean Hannon

X X X X

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

X

Nekron, zły Władca Lodu atakuje sąsiednie królestwa, podbijając je bezlitośnie. Przeciwstawia się mu królestwo wulkanu, którego Nekron nie może pokonać. By złamać opór przeciwnika, porywa królewską córkę Teegrę. Na ratunek rusza jej dzielny wojownik Larn, który ma osobiste powody do zemsty na Nekronie. I to tyle, jeśli chodzi o zawiłości fabularne filmu. Klasyczna heroic fantasy, zawierająca echa takich arcydzieł animacji, jak np. „Heavy Metal”, bez jakichkolwiek przesłanek czy nawiązań do czasów, w jakich powstawała, bez drugiego dna, bez fabularnej głębi. Animowani mężczyźni prężą mięśnie i machają mieczami, przypominając zespół Manowar na koncercie, a animowane kobiety eksponują krągłości okryte (nawet w lodowych górach) tylko zwiewnym tiulem.

Ale co tam! Tendencyjna, mocno Conanowska fabuła ma jedną zaletę – nie odwraca uwagi widza od doskonałej animacji za której jakością kryje się kilka znaczących nazwisk. Reżyserem filmu jest nie kto inny, jak Ralph Bakshi – reżyser sławetnego animowanego „Władcy Pierścieni” czy równie głośnego „Kota Fritza”. To on jest odpowiedzialny za rewelacyjny zespół, w składzie którego znaleźli się Frank Frazetta oraz dwóch scenarzystów ze stajni Marvela – Roy Thomas i Gerry Conway. Frazetty chyba nikomu przedstawiać nie trzeba – był autorem okładek do książek o Conanie oraz m.in. posteru filmowego do „Mad Maxa”, a także komiksów (np. Vampirella) lub okładek płyt zespołu Na-

Czy film z fabułą prostą, jak przysłowiowa budowa cepa i osobowością bohaterów skupiającą się w gigantycznych mięśniach i damskich wybujałych krągłościach może zachwycić, urzec i przejść do historii? Oczywiście, że tak. A dla tych, którzy mi nie wierzą, polecam seans filmu „Fire and Ice”.

116


zareth. Fanami jego twórczości są George Lucas i Stephen Spielberg. W „Fire and Ice” był on odpowiedzialny za projekty postaci i to jego zasługą jest cała oprawa wizualna filmu. Roy Thomas to natomiast jeden ze scenarzystów. W Marvelu był następcą Stana Lee, odpowiedzialnym m.in. za adaptację postaci Conana na karty komiksu. Gerry Conway to także scenarzysta komiksowy, twórca m.in. takich postaci, jak Punisher.

w dzisiejszych, tworzonych techniką komputerową filmach animowanych.

Wielu z Was po seansie „Fire and Ice” może czuć się zawiedzionych. Prosta do bólu fabuła i kiczowaci bohaterowie mogą nie przypaść do gustu wychowanym w erze zaawansowanych technologii odbiorcom. I oni z całą pewnością będą się czepiać, będą zrzędzić, będą narzekać Ale dla tych, których fascynuje animacja i kino spod znaku „oldschool”, „Fire and Ice” W filmie zwraca uwagę przede wszyst- to pozycja, którą absolutnie należy znać. kim doskonały poziom animacji, która nosi nazwę animacji rotoskopowej. Polega ona na kręceniu w pierwszej kolejności filmu z żywymi aktorami, a dopiero w następnej kolejności na przemianie ich w animowane postacie. I – co ważne – Bakshi posłużył się na tym etapie pracą nie komputerów (jak robi się to obecnie) ale animatorów – rysowników z krwi i kości. Daje to olśniewający efekt płynności i realności ruchu, niespotykany nawet

117


Ze względu na iście VHS-owy temat numeru nie mogłem się powstrzymać i musiałem zreanimować ten zapomniany dział. Tym razem zdecydowałem się odświeżyć „The Barbarians“ – znakomity film z produkującego niskobudżetówki, studia Cannon Films.

Cannon znany był głównie z produkcji z Chuckiem Norrisem, Charlesem Bronsonem czy Jeanem Claude‘em van Dammem. Wywodzą się z niego także opisywane przeze mnie w barbarzyńskim przewodniku dwa „Herculesy“ czy „Masters of the Universe“. Cannon Group / Golan Globus w złotej erze VHS wypuściło tony tego typu hitów, które zapewniały setki godzin rozrywki całym pokoleniom ówczesnych wideomaniaków. włoscy twórcy zawsze mieli dobry gust i wyszukany smak zwłaszcza jeśli chodzi Zanim zacznę, obowiązkowe wyjaśnie- o robienie wielkich rzeczy za małe pienie: opisywany film wprawdzie wyszedł niądze. Zarówno jeśli chodzi o horrory, na DVD w małym nakładzie we Wło- spaghetti westerny, kino postapokalipszech i Francji, ale w związku z tym, że tyczne czy właśnie fantasy. Reżyserem nie jest powszechnie dostępny pozwo- tego dzieła jest kultowy Ruggero Deodaliłem sobie jednak wrzucić go do działu to znany dzięki swoim wyjątkowo brutalnym i szokującym filmom „Cannibal HoVHS. locaust“ (1979) czy „House on the Edge „Barbarzyńcy“ to produkcja włosko-ame- of the Park“ (1980). Spodziewalibyście rykańska. Jak powszechnie wiadomo, się po nim czegoś takiego?

118


„Barbarzyńcy“ to historia dwóch braci bliźniaków - Kutcheka i Gore’a granych przez kulturystów - braci Petera i Davida Paulów. Aktorzy ci nie mieli niestety szczęścia do ról, zawsze mieli przypiętą metkę „Barbarian Brothers“ – może dlatego, że nikt ich nie rozróżniał. Zagrali razem w takich gniotach jak „Double Trouble“ czy „Twin Sitters“. Nigdy nie zrobili większej kariery. Zajmijmy się jednak ich najlepszym występem. Postaram się możliwie najkrócej naszkicować fabułę „Barbarzyńców“ i nie zdradzić całej historii. Akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przeszłości. Wędrowny klan cyrkowców zostaje zaatakowany przez wojska złego władcy Kadara, granego przez zapewne znanego Wam z innych „tanich“ produkcji Richarda Lyncha. Chce on zdobyć magiczny rubin, własność przywódczyni owego klanu, królowej Canary. Nie byłoby filmu, gdyby kobieta nie zdołała go ukryć podczas ataku. Wściekły Kadar grozi zabiciem podróżujących z nią bliźniaków (tak, mowa tu o naszych,

5/6

reż.: Ruggero Deodato wyst.: Peter Paul, David Paul, Richard Lynch, Eva La Rue, Virginia Bryant, Sheeba Alahani, Michael Berryman

Text: Wojciech Jan Pawlik

THE BARBARIANS (Włochy / USA 1987)

jeszcze wówczas nie napakowanych bohaterach.) Po krótkiej szamotaninie jeden z nich odgryza Kadarowi dwa palce (uwielbiam tę scenę!). Za ten występek obaj trafiają na długie lata do niewoli. Przypomnijmy, że Kadar nie może ich zabić, gdyż dał słowo Canarze, że ich oszczędzi, jeśli ta zostanie jego żoną i dołączy do haremu (ach, to były czasy!). Chłopcy najpierw zostają zmuszeni do niewolniczej pracy, a po wyrobieniu tężyzny fizycznej zostają gladiatorami. Jeden z nich jest torturowany i szkolony przez człowieka w złotym hełmie a drugi - w srebrnym. Kadar chce aby pozabijali się nawzajem. Proste! W ten sposób pozbędzie się problemu i nie złamie danego słowa. Aby tego dokonać stosuje sprytny zabieg - każe im walczyć ze sobą. Jednemu w złotym, a drugiemu w srebrnym chełmie. Na szczęście podczas potyczki chełmy zostają zniszczone, bracia się rozpoznają, robią demolkę i uciekają z areny. W lasach odnajdują niedobitki swojego klanu. Spotykają także śliczną, mającą odegrać ważną rolę w przyszłości, Karę (Eva La Rue).

119


Wspólnie postanawiają uwolnić królową, zjednoczyć klan i doprowadzić go do poprzedniej świetności. Włamują się do haremu. Canary wysyła ich na poszukiwanie broni, którą mają zabić smoka i zdobyć porządany przez wszystkich kamień. Tak pokrótce wygląda fabuła „Barbarzyńców“. Sporo już zdradziłem, ale tu się zatrzymam, w momencie, w którym rozpoczyna się ich wyprawa.

brutalności. Barbarzyńcy są zbyt rozrywkowi i zabawni. Trochę mi się kojarzą z filmowymi żółwiami ninja – ot, takie dzieciaki w wielkim opakowaniu. Niemniej jednak, z pełną stanowczościai odpowiedzialnością, polecam ten film wszystkim, zarówno fanom dorosłego ambitnego fantasy jak i głupkowatych komedii. Zapewniam, że na tle pozostałych tego typu produkcji jest on wręcz znakomity.

Film gwarantuje 80-kilka minut znakomitej rozrywki. Jest tu wartka akcja, wyjątkowo kretyński dowcip (napakowani bracia nie grzeszą inteligencją) no i golizna. Efekty specjalne zostały zrobione w klasyczny oldschoolowy sposób. Tak więc mamy ludzi w gumowych kostiumach, wielkiego, kiepsko wykonanego smoka i hektolitry sztucznej krwi i flaków. Scena, w której bracia rozcinają brzuch wspomnianego smoka i przechodzą przez jego wnętrze jest BEZCENNA!

Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na bardzo przyjemny soundtrack autorstwa włoskiego kompozytora Pino Donaggio - twórcy muzyki do, między innymi, „Carrie“ Briana de Palmy czy pierwszej „Piranii“. Obok klasycznych symfonicznych motywów ścieżka została wzbogacony bardzo sympatycznymi, typowymi dla lat 80., „plastikami“. Idealne dopełnienie niskobudżetowego obrazu.

Jest to bardzo dobry film fantasy dla nastolatków. Gdy pierwszy raz oglądałem go w podstawówce, byłem zachwycony. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Było to przed moim kontaktem z filmowym Conanem. Teraz, po latach, bawiłem się równie dobrze, ale muszę przyznać że brakowało mi tu Conanowej

120


-------------------------------------- Oc ena: 5/6 Forma 20ll Wydawca: Ilość stron: l73

Łukasz Drobnik, nieznany szerzej miłośnikom fantastyki autor opowiadań zamieszczanych na łamach pism promujących twórczość awangardową („Lampa”, „Rita Baum”), zadebiutował w Wydawnictwie Forma tomem złożonym z dwóch mikropowieści. Decyzja ta kusi, by traktować je nie tylko jako osobne historie, lecz również konfrontować ze sobą; tym bardziej, że ukazują one pozornie różne oblicza pisarza, a poszukiwanie punktów wspólnych poetyki obu mikropowieści uzmysławia granice językowej inwencji Drobnika. Fabuła pierwszego z utworów, „Nocturine”, rozgrywa się w anonimowym budynku-labiryncie, zamieszkałym przez bezwolne manekiny. Budowli nie sposób opuścić. Kiedy usiłuje to uczynić jeden z protagonistów otaczający go świat zdaje mu się równie zagadkowy, jak ten, z którego przyszedł. Jego losy, podporządkowane logice onirycznej, to część szerszej historii szóstki przyjaciół, z których każdy jest narratorem kolejnego rozdziału. Bohaterką drugiej z opowieści jest kobieta, dzieląca czas między pracę w call center i dom. Czytelnik poznaje jej imię, jednak jako osobowość jest ona dla niego równie anonimowa, co inne postacie. Zarówno dla najbliższych, jak i sąsiadów to zwykła mieszkanką przeciętnego bloku, dopóki nie odkrywa w sobie zdolności paranormalnych. Czy ich konsekwencja są nagłe zgony lokatorów, zabitych przez pasożytnicze rośliny? Czy też to może przypadkowa koincydencja? A może Ellery, odkrywając przypadkowo reguły rzeczywistości, zmienia jego strukturę, a poprzez to i siebie?

Pobieżna lektura obu mikropowieści Drobnika sugeruje rozpiętość tematyczną. W istocie jednak można uznać je za wariacje na ten sam temat: tożsamość podmiotu funkcjonującego w przestrzeni zdominowanej przez nowe media. Nieprzypadkowo autor wykorzystuje cyfrową metaforykę i kreśli fabułę tak, aby uwypuklić wirtualny charakter zdarzeń. Posługuje się w tym celu poetyką zbliżoną do surrealistycznej, jakkolwiek jest ona „przefiltrowana” przez współczesną wrażliwość estetyczną i stąd bliżej jej do modnego dziś zjawiska bizarro fiction niż do ugruntowanego w tradycji kulturowej surrealizmu. Być może to znak czasów; świadectwo przemian estetycznych, bądź koniunkturalizm lecz wybór estetyki pozostaje znaczący dla procesu odbioru, podobnie jak (mniej lub bardziej intencjonalne) sygnały nawiązań intertekstualnych i intermedialnych. Odczytywane z tej pespektywy „Nocturine” to wyraz autorskiego przeświadczenia o funkcjonowaniu dzieła sztuki jako fenomenu uwikłanego w relacje do innych tekstów i mediów kultury. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż na konstrukcję budowli z pierwszej opowieści wpływ miały lektury stanowiące kanon miłośników fantastyki: „Senni zwycięzcy” Marka Oramusa, „Druga jesień” Wiktora Żwikiewicza i „Pamiętnik znaleziony w wannie” Stanisława Lema; równie istotna jednak dla kreacji świata przedstawionego jest estetyka pierwszych gier komputerowych, przeznaczonych dla użytkowników komputerów Atari. Z kolei „Cunninghamella” to patchwork kulturowych cytatów i schematów fabularnych, charakterystycznych dla tekstów pop-kultury.

Text: Adam Mazurkiewicz

ŁUKASZ DROBNIK - Nocturine. Cunninghamella

121


THE WOMAN THE WOMAN USA 2011 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Lucky McKee Obsada: Carlee Baker Tommy Nelson Frank Olsen Lauren Ashley Carter

X X X X

Text: Wiesław Czajkowski

X

Początek filmu zabiera nas do świata, jaki widzieliśmy już niejeden raz. Wyidealizowane amerykańskie miasteczko, popołudnia z przyjęciem przy grillu w ogrodzie, podróże rodzinnym, w pełni skomputeryzowanym, niesłychanie bezpiecznym i komfortowym samochodem, perfekcyjnie czysta szkoła średnia z niesłychanie seksowną panią od geometrii... Wszystko sfilmowane zostało w bardzo specyficzny sposób. Przeważają sterylne, wybielone plany, które mnie osobiście kojarzą się z przerysowaną formą jaką mogliśmy obserwować w „Truman Show”.

Fabuła, jak to często u Ketchuma bywa, nie jest zbyt wydumana i rozbudowana. Autor ten pisze pozornie proste historie porażające bezpośredniością i niczym nieskrępowaną brutalnością, co nie oznacza, że są to zawsze opowieści krwawe. Tytułowa „Kobieta” to pół-dzika dziewczyna, której pojawienie się jest tylko pretekstem do tego byśmy mogli poznać rodzinę państwa Cleek. Skąd się wzięła, dokąd zmierza tego nie wiemy To wszystko to jedynie pozory. Tak jak i o ile na początku się nad tym zastana- świeża farba położona na brudną ściawiamy to w dalszej części seansu przestaje to być dla nas ważne. Nie liczy się to kim jest „Kobieta”. Ważne, że trafiła do piwnicy. Ważniejsze, że umieścił ją tam przykładny mąż, idealny ojciec, stereotypowy mieszkaniec amerykańskich przedmieść czyli Chris Cleek. Najważniejsze jest to, że jak zwykle u Ketchuma nic nie jest tym, czym zdawało się być na pierwszy rzut oka...

Pojawienie się na polskim rynku wydawniczym książek Jacka Ketchuma uważam za jedno z najważniejszych wydarzeń w świecie kultury grozy ostatnich latach. „The Woman” to całkiem świeży film na podstawie powieści mistrza suspensu.

122


nę, która zawsze prędzej czy później zacznie pękać i odpadać, tak też idealny świat Chrisa nagle przestaje być przewidywalny i tak samo łatwo jak zawsze poddawać się jego władczej kontroli. Bo Chris to w rzeczywistości najprawdziwszy psychopata nieznoszący sprzeciwu i wymagający od swojej rodziny absolutnego posłuszeństwa. Wystarczy jedno spojrzenie na ten przyklejony do twarzy lekko kpiący uśmieszek by wiedzieć, że ten facet jest szalony. Jeżeli jesteśmy przy postaci Chrisa to wypada także wspomnieć dwa słowa o aktorstwie. Nie zobaczymy tu znanych twarzy a mimo to uważam, że reżyser całkiem trafnie dobrał obsadę. Cała rodzina na czele z ojcem i synem Brianem (który zdaje się być godnym następca ojca psychopaty) świetnie sprawdza się w wizualizacji chorego Ketchumowskiego świata.

który współtworzył scenariusz wraz z reżyserem Luckym McKee. Film ten po raz kolejny pokazuje do czego może być zdolny Wasz codziennie uśmiechnięty sąsiad... Gwarantuję Wam, że po obejrzeniu tego filmu nieraz zastanowicie się co mieszkający obok Was ludzie skrywają za zamkniętymi drzwiami. Warto obejrzeć ten film do samego końca. Bowiem zakończenie, mówiąc kolokwialnie, wywraca żołądki i... całkiem udanie zaskakuje. Nie oczekujcie happy endu - Jack Ketchum chyba nie zna tego pojęcia...

„Kobieta” to film naprawdę dobry. Myślę, że duża tu zasługa samego Ketchuma,

123



[ Marcin Rojek - Przyjaciel z szuflady ]

Marcin Rojek Przyjaciel z szuflady Nadszedł czas. W umyśle przełączył się przycisk, na ustach wykwitł nieśmiały uśmiech – i wiedziałem, że muszę to zrobić właśnie teraz. Poszedłem na górę. Drzwi otworzyły się zapraszająco, wystarczyło, że ich dotknąłem. Widocznie i one wyczuwały, co ma nadejść. Odsuwałem szufladę, ciesząc się jak dziecko. Od ciągłego uśmiechania się rozbolały mnie skronie. Miałem wrażenie, że zaraz wyrosną mi rogi. Leżał tam. Długo na mnie czekał. Był jednak cierpliwy i dzielnie zniósł rozłąkę. Wcześniej trzymałem go w dłoniach tylko raz, ale nie wykorzystałem go. To był zły czas. Odczuwałem ogromna pokusę, jednak udało mi się wytrwać. Odłożyłem go i przykryłem czarnym materiałem. Tęskniłem za nim jak za najlepszym przyjacielem. Często siadywałem na starym fotelu dziadka, który kiedyś był bujany, i tępym wzrokiem wpatrywałem się w szufladę. Była jak trumna. Drewniana, czarna i zimna. Wypełniona martwą zawartością, która jednak potrafiła sprawiać radość. Siedziałem tam jak na wieży strażniczej. Czekałem. Mijały lata. Kobieta, którą pierwszy raz pocałowałem w drugiej klasie ogólniaka, została moją żoną. Pamiętam, jak kiedyś wymykaliśmy się z lekcji, żeby całować się w żeńskiej toalecie na drugim piętrze. Chyba było nam ze sobą dobrze. Przynajmniej ja nie narzekałem. Nie wydaje mi się, żebym choć przez chwilę ją rozumiał. Rozmawialiśmy, kochaliśmy się, gotowaliśmy obiady i kolacje, czasami kłóciliśmy się, jak większość małżeństw. Wydaje mi się, że nawet ją kochałem. Chyba. Jedna romantyczna noc, dwie butelki wina do kolacji i szczypta nieostrożności zaowocowały połączeniem dwóch komórek, które zagnieździły się wewnątrz niej, by po

125


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

dziewięciu miesiącach bólu, wymiotów, zarwanych nocy i jedzeniu lodów ze śledziem dać nam córkę. Nie wiem, jak moja żona przetrzymała tę katorgę, nawet nie staram się domyślać, jednak trzymając na rękach tego małego człowieczka, była szczęśliwa. Widocznie było warto. Patrzyłem na nie obie, szczerząc się jak kościelny na sumie, a moje myśli coraz częściej wędrowały do zamkniętego w szufladzie przyjaciela. Często nie mogłem spać. Leżałem po prostu, gapiąc się w sufit. Zastanawiałem się, dlaczego kobieta, która leży teraz koło mnie, miarowo oddychając, wciąż ze mną jest. Co też może kłębić się w jej umyśle? Dawno już skończyły się czasy mojej świetności. Mówiąc krótko – spierniczałem na starość, choć miałem wtedy mniej niż trzydzieści lat. Zerkałem na jej okryte kołdrą ciało, czasami poprawiając niesforny kawałek, który śmiał się osunąć, i nie potrafiłem wniknąć w jej myśli. Często wymykałem się z sypialni i patrzyłem na szufladę. Były chwile, w których moje palce już zaciskały się na niej. Gładziłem jej profil, jak policzek żony, jak jej piersi w szkolnej toalecie, jak twarz mojej córki. Z takim samym oddaniem, wiernością. Miłością? Otulony pieluchami Nowy Rok właśnie kopnął swojego przewodnika w zgrzybiały tyłek i zajął jego miejsce na tronie, nieświadomy, że niedługo błyszczący w dziąsłach ząbek zżółknie mu i wypadnie, skóra pomarszczy się, a ledwo wykluty siusiak wyleci z gniazda i zawiśnie gdzieś na poziomie kolan, ciągnięty do klęski ciężarem swoich jąder. Otoczony czterema kochankami brał z życia co najlepsze, nie przejmując się konsekwencjami, przez okrągłe dwanaście miesięcy, aż sytuacja się powtórzyła. Tym razem to jego zgrzybiały tyłek kopnięto na dół, dziewczyny pomachały mu, chichocząc do nowego ogiera. Nikt nie patrzył, jak stara głowa rozbija się o przydrożne kamienie, a z niewidzących oczu płyną krew i łzy. Ziemia kilkakrotnie obiegła słońce, powtarzając ten zapomniany dramat, a u mnie niewiele się zmieniło. Córka miała już trzynaście lat i zadawała mnóstwo pytań, żona prawie czterdzieści i zazwyczaj pytała tylko: „Orzeł czy reszka?”, kiedy ważyły się losy nieszczęśnika, na którego barki spadnie gotowanie obiadu. Szuflada wciąż pozostawała zamknięta. To była moja odskocznia od codzienności, od ludzi, od otaczającej mnie szarości świata. Może był to kryzys wieku średniego? Miałem lekko ponad czterdziestkę, powięk-

126


[ Marcin Rojek - Przyjaciel z szuflady ]

szające się zmarszczki pod oczami, stary samochód i podejrzenie przerostu prostaty. Standard. Inni w moim wieku znajdowali sobie młodszą kochankę, wmawiając sobie, że jej wcale nie chodzi o pieniądze, kupowali szybki samochód, powiększali biust żonie albo sobie wargi. Niestety żadna z tych rzeczy mnie nie interesowała. Co za pech. Wystarczyło, że posiedziałem w starym fotelu dziadka, który udało mi się naprawić, znów był bujany, a wszystkie troski znikały. Musiałem tylko wbić wzrok w szufladę i świat przestawał mieć znaczenie. Żona w pokoju obok, córka, która właśnie pierwszy raz pocałowała chłopaka (w moim domu, pod moim nosem, w wieku trzynastu lat, gdybym był porządnym ojcem coś bym z tym zrobił, gdybym nie gapił się wtedy na szufladę), przestawały się liczyć. Niechcący przegapiłem większą część naszego wspólnego życia. Siedziałem przy niej, kiedy tylko mogłem, kiedy nie mogłem, to o niej myślałem. Wracałem do niej oczami wyobraźni, kiedy jadłem, srałem, jechałem samochodem, byłem w pracy, rozmawiałem z żoną, bawiłem się z córką, strofowałem i prowadziłem do parku. Kilka razy przyłapałem się na tym, że myślałem o niej, kochając się z żoną. Czy było ze mną źle? Wprost przeciwnie. Czułem się doskonale. znaczy – starałem się czuć doskonale. Taki byłem dla ludzi, tak mnie postrzegali. Godziny spędzone w fotelu dziadka, który znów się zepsuł, pozwalały mi na nowo spojrzeć na świat. Jakbym za każdym razem po oderwaniu się od trumny mojego przyjaciela poznawał wszystko na nowo, z dziecięcą ciekawością, energią i pomysłami. Zawsze wiedziałem, co powiedzieć ludziom, żeby dobrze się czuli w moim towarzystwie. Chyba tylko dlatego żona wciąż ze mną była. Słodki, kiedy trzeba, męski w potrzebie, czasem twardy i nieustępliwy, czasami miękki na podobieństwo plasteliny. O to w tym wszystkim chodziło. Przystosowanie. Szczegółowe wybadanie terenu i działanie według określonego planu, którego skutkiem był święty spokój, szczęśliwa rodzina i czyste sumienie. Nigdy nie zdradzałem żony, nie biłem córki, żadnej z nich nie skrzywdziłem w jakikolwiek spokój. Byłem dobrym człowiekiem. Trochę powolnym, zamkniętym w sobie, ale dobrym. Córka mówiła, że jestem zamulony. Trudno się było z tym nie zgodzić. Naprawiłem fotel dziadka. Sam już nie wiem, który to był raz. Wbiłem wzrok w szufladę, tak jak zawsze to robiłem, i siedziałem tak przy akompaniamencie skrzypiącego fotela.

127


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Było mi dobrze. Choć nie raz dotykałem jej drewnianej obudowy, ani razu jej nie otworzyłem. To był zły czas. Przez te wszystkie lata mój przyjaciel utrzymywał mnie przy życiu, nie mogłem ot tak tego zniszczyć. Po prostu szarpnąć i otworzyć. To byłaby zbrodnia, świętokradztwo, kataklizm. Czekałem. Nie miałem innego wyboru. Wiedziałem, że kiedyś ten czas nadejdzie, że będę wiedział, kiedy to się stanie, i że będę gotowy. Minęło jeszcze kilka lat naszej zabawy. Żona ukrywała przede mną, a raczej przed sobą samą pierwsze siwe włosy, córka przestała być dziewicą (w moim domu, pod moim nosem... chyba się powtarzam), ja systematycznie łysiałem, a moje starzejące się oczy cały czas były skierowane w jedno miejsce. To samo od wielu lat. Na starość zrobiłem się nerwowy. Bałem się, że nie doczekam, że umrę, zanim znowu się spotkamy. Tak bardzo za nim tęskniłem. Chciałem go zobaczyć, musiałem go zobaczyć. Po prostu musiałem. Choć gdzieś w środku czułem, że moje marzenie niedługo się spełni, czarny robal strachu już dawno zagnieździł się w moim żołądku. Czasami tylko udawało mu się podejść pod samo gardło, wtedy traciłem głos, a jakieś wredne chochliki kroiły pod stołem cebulę. Nadszedł czas. Skronie pulsowały bólem, ale usta nie chciały przestać się śmiać. Nareszcie, nareszcie, NARESZCIE! Już nie muszę czekać, koniec samotności, koniec tęsknoty, koniec szarości i ciągłego naprawiana dziadkowego fotela. Otworzyłem szufladę. Trumna ukrywająca mojego najlepszego przyjaciela rozpadła się w drzazgi, kalecząc mi nadgarstek. Ofiara z krwi została złożona. Mogłem się nim nacieszyć – jeszcze tylko odwinę go z czarnego materiału i znów będziemy razem. Nigdy w życiu nie byłem taki podniecony. Od spełnienia dzieliło mnie kilka sekund. Materiał wysunął mi się z palców. Był pusty. Upadłem.

128


[ Marcin Rojek - Przyjaciel z szuflady ]

Nie rozumiałem, co właśnie się stało. Przecież ja czekałem. Tyle lat, miesięcy, godzin, minut. Większość życia spędziłem na tym trzeszczącym fotelu, w debilnym uśmiechem gapiąc się na szufladę, w której nie było nic? Niemożliwe, nie może tak być, coś się stało, to nie może tak być, to nie może się tak skończyć. NIE MOŻE! Sprawdzam raz jeszcze. Wkładam przeżarty przez mole materiał do ust i dokładnie przeżuwam. Pewny, że nic w nim nie było, przełykam. Ciężko przechodzi przez gardło, omal mnie nie dusząc. Podnoszący się strach został cofnięty na samo dno żołądka. Dobrze mu tak. Niech tam siedzi i gnije. Tak samo jak ja tutaj, na powierzchni. Cóż innego mi pozostało. Nie wstaję, nie mam zamiaru. Będę leżał, aż umrę. Poczekam sobie, nigdzie mi się nie śpieszy. Moje stare ciało powoli wyschnie, wyzbywając się wody i wszelkich pożywnych składników. Po jakimś czasie zacznę trawić własne białka. Ciekawe, czy będzie bolało. Mój świat właśnie runął, straciłem sens życia, nie wiedziałem, co mam dalej robić, a na dodatek odbijało mi się starą szmatą. Nie ma co, ostatni posiłek miałem wytrawny. Do pokoju wpadła żona. Przerażona moim widokiem chciała dzwonić do karetkę. Udało mi się jej to wyperswadować. Patrząc jej w oczy, spytałem, czy nie wie, co się stało w moją moją trumną i jej zawartością. Była taka piękna pomimo swojego wieku. Wciąż zdrowa i żywa, pełna wigoru i radości życia, wyglądała, jakby nic się nie zmieniła przez te wszystkie lata. Znów miałem ochotę obmacywać ją w szkolnej toalecie. Siwe włosy kręciły się jej dookoła twarzy, tworząc coś w rodzaju aureoli. Byłem nią zachwycony. Myślałem, że ją zamorduję, gdy mi powiedziała, co się stało. Sprzątała tu kilka lat temu i znalazła mojego przyjaciela w szufladzie. Wyrzuciła go. WYRZUCIŁA GO! Przecież facet w moim wieku nie powinien trzymać takich rzeczy. Kto to widział, żeby przechowywać w biurku małego, pluszowego misia z oklapniętym uszkiem. Ja widziałem, ja chciałem widzieć, miałem zobaczyć, przecież byłem już tak blisko. Ktoś zapukał do drzwi.

129


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Sam nie wiem, czemu wstałem i pognałem na dół. Biegnąc, potknąłem się na schodach i pokoziołkowałem w dół. Znowu leżałem i nie mogłem wstać. Miałem rozbitą wargę, podbite oko, rozcięte czoło i chyba pękła mi kość biodrowa. Nie mogłem poruszać prawą nogą, choć ból rozlewał się po niej rwącym strumieniem. Prawie tracąc przytomność, doczołgałem się do drzwi. Ledwo widziałem, jednak udało mi się pociągnąć za klamkę. Potwornie długo musiałem czekać, żeby zobaczyć gościa. Stojący przede mną szary kształt, okręcony płaszczem i nakryty kapeluszem z szerokim rondem przykucnął przy mnie. Przez zwężające się szparki oczu zdołałem tylko dostrzec, że jedno z jego pluszowych uszu jest oklapnięte. – Przyszedłeś do mnie – powiedziałem, trzęsącym się głosem. Podrosłeś. – Nie mogłem cię zostawić samego. Nie teraz, nie w takiej chwili. – To już czas? – spytałem. – Musi być, czuję to, to musi być teraz. – To nie jest ten czas i nie ta chwila. To wszystko miało być inaczej, potoczyć się zupełnie innym torem. – Nie rozumiem - odparłem. – Nie musisz. Wystarczy, że ja wiem swoje. Wyciągnął coś spod płaszcza. Jedyne, co udało mi się dostrzec, to jego puchate łapy bez palców. Za sobą usłyszałem krzyk żony. Nawet na nią nie spojrzałem. Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem pomarszczoną twarz najbliżej, jak mogłem, do mojego przyjaciela. – Wiedziałem, że znowu się spotkamy. Dziękuję. Objąłem ustami wyciągnięty do mnie koniec lufy. Wcale nie była zimna. Nie wiem, jak udało mu się nacisnąć spust, przecież nie miał palców. Moja żona wciąż krzyczała.

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #35 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Wojciech Jan Pawlik Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Facebook.com/GrabarzPolski


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.