Grabarz Polski - Nr 37

Page 1

37

#

MUCHA MISFITS TV NA DVD CZĘŚĆ 7 KLAUN Z MACZETĄ HORROR METAL CZĘŚĆ 2 O NOŚNIKACH STRACHU ODNALEZIONE NAGRANIA CZĘŚĆ 1 WYWIADY: MACIEJ ŻYTOWIECKI, KAZIMIERZ KYRCZ JR, ŁUKASZ RADECKI SERIA:

RELACJA:

FILMY: Iron Sky, Kill List, Mientras Duermes, Rec 3: Geneza, Skóra w której żyję, To, Wake Wood KSIĄŻKI: Amok, Bilbord, Carska roszada, Czekając na œmieræ, Grobbing, Informacjonistka, Mój prywatny demon, Nagie ostrze, Nie do opisania, Obywatel, Podwójne ¿ycie, Pokonaæ mroczne siły, Potomstwo, Trauma, W kleszczach lêku, Wœciekła krew KOMIKS: Thorgal / Kriss de Valnor - Tom 2: Wyrok Walkirii Muzyka: Misfits „The Devil’s Rain MAGDALENA MIKOŚ, WITOLD KLAPPER „BRUDNA ROBOTA” (OPOWIADANIE) MARCIN RUSNAK „W OBJĘCIACH NOCY” (OPOWIADANIE)



----------------------------------------Ocena: 4/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20ll Tłumaczenie: Anna Maria Nowak Ilość stron: 423

Nick Belsey, policjant londyńskiej dochodzeniówki, jest życiowym bankrutem. Właśnie został bez domu, bez pieniędzy, niedługo zostanie także bez pracy. Hazard i alkohol systematycznie niszczą jego świat. I oto nadarza się okazja, by rozpocząć zupełnie nowe życie. Przez przypadek Nick trafia na sprawę zaginięcia Aleksa Devereuxa – rosyjskiego biznesmena, o którym wszyscy słyszeli, ale którego nikt nie widział. Czy można wcielić się w jego rolę, zgarnąć pieniądze z tajnych kont i wyjechać gdzieś daleko, by rozpocząć wszystko na nowo? Belseyowi wydaje się, że tak. Pierwsze dni, kiedy to rozpoczyna się żmudny proces kradzieży tożsamości, zdają się potwierdzać to, iż Nickowi się uda. Do czasu, kiedy znajdzie trupa Devereuxa. Czy rzeczywiście było to samobójstwo? I czy to na pewno trup biznesmena? Pytania zaczynają się mnożyć w chwili, kiedy zastrzelona zostaje licealistka pracująca nocami jako luksusowa prostytutka. Z jednej strony Nick cały czas próbuje zacząć nowe życie kosztem nieżyjącego Aleksa, z drugiej – chcąc czy nie, zaczyna badać tropy w tej dziwnej sprawie. Zawiedzie go to do najwyższych kręgów władzy, gdzie przekona się, jak głęboko sięgają korzenie korupcji i zepsucia... Zabierałem się za tę powieść trzy razy i dopiero za trzecim udało mi się przez nią przegryźć. Ciężko powiedzieć dlaczego – fakt, pierwsze pięćdziesiąt stron ciągnie się jak flaki z olejem. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi, a autor nie ułatwia nam wcale zrozumienia fabuły. Na szczęście później robi się znacznie ciekawiej i od lektury nie

sposób się oderwać. Może problem polega na tym, że główny bohater z początku wydaje się przegranym gnojkiem, antypatycznym człowiekiem, z którym ciężko się utożsamiać? A przecież lubimy się utożsamiać z bohaterami powieści. Tutaj jest z tym ciężko – przynajmniej na początku. Dopiero powolna przemiana Nicka, fakt, że mimo wszystko prowadzi śledztwo, pozwala go polubić, nawet mu współczuć i zainteresować się jego losami.

Text: Bogdan Ruszkowski

OLIVER HARRIS - Podwójne życie (The Hollow Man)

Na pewno dużą zaletą powieści jest sposób, w jaki Oliver Harris opisuje Londyn – widać, że autor kocha to miasto i zna je bardzo dobrze, opisy są na tyle plastyczne, że pozwalają poczuć jego prawdziwą atmosferę. No i znak naszych czasów – największymi złoczyńcami w „Podwójnym życiu” są ludzie w białych kołnierzykach: finansiści, biznesmeni, politycy... Przy nich podziemny światek wygląda wręcz niewinnie i budzi sympatię. Sama intryga powieści jest ciekawa, logicznie napisana – całość przypomina mi trochę kultowy film „Żądło” z Robertem Redfordem – tylko w „Podwójnym życiu” przekręt jest na większą skalę... Ale o tym musicie się już przekonać, czytając książkę. Tak więc polecam – mimo nudnych pierwszych pięćdziesięciu stron i antypatycznego (przynajmniej z początku) bohatera. Powieść jest wiarygodna, logicznie napisana i z niezłym zakończeniem. No i na pewno zdziwi Was rozwiązanie zagadki, kto zabił. Ja się tego zupełnie nie domyśliłem i finał mnie pozytywnie zaskoczył.

3


THE FLY THE FLY USA 1958 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Kurt Neumann Obsada: David Hedison Patricia Owens Vincent Price Herbert Marshall

Text: Joanna Konik

X X X X X

Film ukazuje typową sytuację, w której bogaty doktor prowadzi eksperymenty naukowe we własnej piwnicy, jego żona spędza czas na odpoczywaniu i kochaniu męża, natomiast gosposia wychowuje młodego potomka. Sielanka ta jest bardzo pozytywnym tłem, na którym będzie się rozgrywała dramatyczna historia rodzinna. Dlatego też wprowadzenie technikoloru do tego filmu jeszcze bardziej wciąga widza w bajkę, którą powinien sam żywo i emocjonalnie przeżyć. W końcu już na samym początku widzimy przepiękną młodą kobietę zgniatającą męża w ogromnym imadle. Nie czująca cienia skrupułów małżonka z drobnymi detalami opisuje sposób, w jaki zabiła człowieka-muchę. Jej opowieść o tajemnych praktykach naukowych

męża, nie mających żadnej dokumentacji technicznej, sprawia, że zostaje ona uznana za niepoczytalną. Tymczasem fakty zaczynają mówić w jej obronie. Film Kurta Neumanna wzbogaca wiele niezapomnianych scen. Z pewnością najciekawszą z nich jest motyw polowania na „muchę z białą głową”. Mama, syn i gosposia oddani jednej czynności w mistrzowski sposób ukazują gestem i mimiką twarzy to, co każde z nich myśli. Przez moment można odnieść wrażenie, że patrzy się na jeden z lepszych skeczy

Większość ludzi kojarzy mrożący krew w żyłach tytuł „Mucha” z dwoma filmami z lat 80. Tymczasem obrazy te miały swój niesamowity pierwowzór, który ujrzał światło dzienne już w roku 1958. Najstarsza z „Much” opowiada po raz pierwszy historię szalonego doktora, który na skutek kolejnych eksperymentów staje się swoistą ofiarą rozwoju nauki. Cały dramatyzm historii opowiedzianej w tym obrazie ubrany jest w nieziemskie piękno gracji, strojów i poetyki lat 50.

4


jak w latach 50. Wrzask połączony z paranoją w oczach, ozdobiony graniczącym z obłędem przerażeniem i finalne omdlenie nigdy nie sprawdzały się tak dobrze w kinie. Również w tym dziele główna bohaterka staje na wysokości zadania. Podobnie skrajny surrealizm niektórych scen opowiedziany w tak prosty i prawdziwy sposób sprawia, że widz odbiera je tak, jakby były z życia wzięte. A w końcu w dobrym filmie chodzi o to, by wciągnąć widza Charlie’ego Chaplina. Natomiast rozdar- bezgranicznie w historię opowiedzianą na cie i skrajna rozpacz zaprezentowana wielkim ekranie. przez Helenę, która odkrywa, że jej mąż jest człowiekiem-muchą, wprowadza tak surrealistyczny dramatyzm, że nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. W końcu kostium bohatera, z pewnością genialny jak na lata 50., obecnie jest w stanie spowodować jedynie salwę śmiechu. Niemniej jednak szok, jaki odgrywa aktorka wcielająca się w rolę żony, wskazuje na to, że kolokwialny „śmiech przez łzy” niejedno ma imię w kontekście tej sytuacji. No i wreszcie finałowa scena, która zapada w pamięć na zawsze – mucha z ludzką głową zjadana przez pająka-giganta. Według mnie jest to obraz, który znajduje się na liście Top 20 niezapomnianych scen w kinie. A ten, kto ją wymyślił, z pewnością zasługuje na Oscara. Podsumowując ten film, można powiedzieć jedno – w żadnej innej dekadzie kobiety nie potrafiły tak bajecznie krzyczeć

5


RETURN OF THE FLY RETURN OF THE FLY USA 1959 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Edward Bernds Obsada: Vincent Price Brett Halsey David Frankham Danielle De Metz

X X X X

Text: Joanna Konik

X

Podstawowym elementem łączącym filmy jest postać zagrana przez Vincenta Price’a. Rola Francoisa Delambre w pierwszym dziele jest w gruncie rzeczy marginalnym motywem. Brat głównego bohatera w pewnym sensie jest zawsze obecny, jednak jego osoba nie wybija się na pierwszy plan, w całym filmie wygłasza tylko kilka kwestii, a jego kamienna twarz doskonale ubarwia kulminacyjną scenę. Rok później, w „Return of the Fly”, nie wiadomo dlacze-

go jest już głównym bohaterem. Z jednej strony, wypadałoby przeżywać kolejne eksperymenty młodego naukowca, a tak naprawdę reżyser ukazuje widzowi postać dobrego wujka troszczącego się o bratanka. Ktokolwiek widział Vincenta Price’a w akcji, ten wie, że jest to aktor charakteryzujący się teatralnym gestem i odpowiednią mimiką twarzy; aktorem, dla którego odgrywana postać jest najważniejsza pod słońcem. Jak się można domyślać, Delambre skupia całą uwagę widza na swojej bezinteresownej dobroci, ale film wydaje się opowiadać o czymś zupełnie innym. W końcu widz wrzucony jest w sytuację, w której młody chłopiec z pierwszej części

Historia opowiedziana w arcydziele pt. „The Fly” okazała się tak ciekawa, że już w rok później postanowiono nakręcić kolejną część przygód człowieka-muchy, pod szumnie brzmiącym tytułem „Return of the Fly”. Co za tym idzie, trudno nie porównywać ze sobą obydwu obrazów.

6


jest już dorosłym mężczyzną płaczącym nad grobem matki. Philippe, dowiedziawszy się o wydarzeniach mających miejsce piętnaście lat wcześniej, postanawia kontynuować dzieło ojca. Nie zwraca on jednak odpowiedniej uwagi na poczynania swojego współpracownika, co oczywiście niesie za sobą nieodwracalne skutki. Najciekawszym elementem filmu wydaje się teleportacja (szczególnie ta nieudana), której efektem jest śmieszny, choć nie do końca udany człowiek z odnóżami świnki morskiej. W sumie gdyby nie logika i kolejność zdarzeń, trudno byłoby powiedzieć, co się stało z rękami i nogami inspektora. By ten moment jeszcze bardziej raził, widzowi zaprezentowana zostaje także odwrotna krzyżówka. Świnka z ludzkimi rękami, pojawiająca się tylko na moment, jest zarazem niezwykle śmieszna, jak i doskonale ukazana z technicznego punktu widzenia.

Co zatem z człowiekiem-muchą? Zdecydowanie bardziej realistyczny kostium ukazany został właśnie w „Return of the Fly”. Można w nim zobaczyć zarówno ogromną muchę, jak i jakieś monstrum z innej planety. Dodatkowo w drugiej części mamy do czynienia z czarno-białym filmem, który doskonale tuszuje niedoskonałości związane ze wszelkiego rodzaju maskami i kostiumami. O ile jednak sama charakteryzacja bohatera zdecydowanie wygrywa w czarno-białym obrazie, o tyle atmosfera, jaka zbudowana jest wokół pierwszego człowieka-muchy, dużo lepiej uwydatnia jego postać na tle całego filmu. Wypadałoby powiedzieć, że z pewnością najlepiej sprawdziłaby się wypadkowa tych dwóch sposobów ukazania monstrualnego insekta. Ale na ten temat nie ma co gdybać, gdyż jak zapewne nietrudno zgadnąć, ten niezwykle ciekawy temat filmowy wkrótce doczekał się kolejnej ekranizacji.

7


THE CURSE OF THE FLY THE CURSE OF THE FLY Wielka Brytania 1965 Dystrybucja: Brak

Text: Joanna Konik

X X X X X

O ile „The Fly” i „Return of the Fly” koncentrują się wokół błędów czy niedbałości związanych z teleportacją ludzi, tak „Curse of the Fly” wydaje się być Reżyseria: zupełnie nowym spojrzeniem na grupę Don Sharp naukowców borykających się z nieziemskim problemem fizyczno-medycznym. Obsada: Zdeformowane istoty ludzkie raz po raz Brian Donlevy pojawiają się na ekranie, by opowiedzieć George Baker Carole Gray kolejną tajemniczą historię. W pewnym Yvette Rees momencie może się wydawać, że to właśnie fantastyczne postaci czy też niesamowite scenerie są bohaterami filmu. W końcu ociemniały prawnik, który przebywa w ciemnym szpitalnym pokoju, nosząc okulary przeciwsłoneczne, Tym razem jednak potomkowie wyna- jest równie straszny jak zdeformowane lazcy teleportu postanawiają porzucić istoty zamknięte w swoich celach na terodzinną naukową tradycję i żyć normalnie w świecie lat 60. Niemniej jednak doświadczenia i tradycja rodzinna związana z rozwojem machiny pozwalającej przenieść się w przestrzeni i zapewne w czasie sprawia, że młodzi ludzie nie mogą tak po prostu zerwać z naukowością i wynalazczością rodzinną. Ich życie rzeczywiście wydaje się „przeklęte” przez pierwszą muchę, jaka została zamknięta w machinie teleportującej ludzi.

Jak nietrudno zgadnąć, „The Curse of the Fly” jest ścisłą kontynuacją przygód bohaterów znanych z „The Fly” i „Return of the Fly”.

8


renie posiadłości doktora. Również sam sposób, w jaki kolejne osoby są przeniesione w inne miejsca świata, sprawia, że widz odrywa się od klasycznej narracji filmowej. Wręcz mógłby sobie życzyć, by aktorzy przestali mówić słowami, a zaczęli gestami, jak w pierwszych niemych horrorach. W „Return of the Fly” nie robiło żadnej różnicy, czy widz ogląda film czarno-biały czy też kolorowy, jednak w „The Curse of the Fly” monochromatyczność filmu sprawia, że jest on bardziej bajkowy. Już pierwsza scena, w której główna bohaterka ucieka ze szpitala psychiatrycznego w samej bieliźnie, biegnąc przez ciemny park, sprawia, że nie sposób pomyśleć o niczym innym jak o rusałkach leśnych czy innych legendarnych stworzeniach, które zamieszkują tajemnicze miejsca. Cały film utrzymany jest w halucynacyjnym klimacie, nie wiado-

mo kiedy coś dzieje się na jawie, a kiedy jedynie się śni. Zobrazowane jest to również w osobie głównej bohaterki, która z jednej strony jest rozchwiana psychicznie i zostaje poddawana ciągłej kuracji nasennej i antydepresyjnej. Z drugiej jednak – wydaje się być w pełni świadoma swoich czynów. Narracja filmu prowadzona jest tak, jak gdyby ktoś chciał, by bohaterka uwierzyła w swoje szaleństwo. Podobnie widz traktowany jest przez reżysera jak osoba balansująca na granicy jawy i snu. Miłośników czy też fanów człowieka-muchy zapewne zdziwi fakt, że w trakcie całego filmu nie zobaczą swojego ulubionego bohatera. Niemniej jednak co chwilę jakiś filmowy charakter zakłada dziwnie wyglądające okulary, które są chyba bardziej kreatywnym gadżetem niż klasyczne przedstawienie mniej lub bardziej śmiesznego insekta.

9


THE FLY MUCHA USA 1986 Dystrybucja: Imperial Reżyseria: David Cronenberg Obsada: Jeff Goldblum Geena Davis John Getz Joy Boushel

Text: Łukasz Radecki

X X X X X

naukowca pojawia się dziennikarka Veronica Quaife (Geena Davis), zaintrygowana wynalazkiem chce opisać historię w magazynie „Practicle Magazine”. Problem w tym, że wydawcą jest były partner Veroniki, a ta wdaje się w romans z naukowcem. Na skutek zazdrości i w przypływie rozpaczy Brundle usprawnia maszynę i dokonuje samodzielnej teleportacji. Z początku wszystko zdaje się być w porządku, co więcej, naukowiec odkrywa wzrost własnej siły i potencji. Wkrótce jednak rozpoczyna się prawdziwy horror.

Seth Brundle, brawurowo odegrany przez Jeffa Goldbluma, to uzdolniony i dość ekscentryczny naukowiec, którego konikiem jest teleportacja. Konstruuje urządzenie do przenoszenia na odległość różnych przedmiotów, niestety, o ile w przypadku martwych obiektów można mówić o sukcesie, to eksperyment na małpie kończy się nad wyraz Punktem wyjścia dla filmu Cronenberga drastycznie. W międzyczasie w życiu jest oczywiście słynna „Mucha” Kurta Neumanna z 1958 roku. Faktem jest jednak, że z pierwowzorem łączy go jedynie sam rys fabularny, a więc model naukowca owładniętego obsesją nieznanego, chęcią poznania niezbadanego i przede wszystkim starającego się poznać i zmienić boskie prawa, w efekcie pomyłki/wypadku zmieniającego się w potwora. O ile jednak w u Neumanna zamiana naukowca w muchę była

Wszystko ma jakiś początek. Moim jest „Mucha” Cronenberga. Był to pierwszy horror, jaki zobaczyłem, niejako przypadkowo (idąc do kina myślałem o wersji z roku 1958), jeszcze jako niemal pacholę. Wstrząs, przerażenie, bezsenne noce sprawiły, że po dziś dzień zostałem pasjonatem kina grozy, a Cronenberg - jednym z moich ulubionych reżyserów.

10


wstrząsającym finałem, o tyle Cronen- wyraz obrzydliwie prezentuje stopnioberg rozkłada ją dosłownie na czynniki wą i nieodwracalną mutację. Co istotne, pierwsze. efekty gore nie zestarzały się do dnia dzisiejszego i wciąż potrafią targnąć Stopniowa przemiana Brundle’a w owa- żołądkiem. O ile sama oś fabularna po da może przypomnieć makabryczną latach zdaje się być dość wątła, a diawersję „Metamorfozy” Franza Kafki, logi i zawiązanie akcji nieco naiwne, to bowiem naukowiec choć początkowo aktualnym pozostaje przesłanie, jakie przerażony, z czasem zaczyna akcepto- reżyser kieruje do widza. Klasyczne wać zaistniałą sytuację. Podobnie jego u Cronenberga lęki przed śmiercią, ukochana cierpi z powodu rozdarcia kruchość i delikatność ciała, brak wiary pomiędzy uczuciem, jakim darzy Se- w naukę stykają się z osaczeniem przez tha, a odrazą, jaką budzi jego obecna związek z drugą osobą, a wreszcie forma. Cronenberg bezlitośnie i nad - z poszukiwaniem ludzkiej tożsamości. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że w trakcie realizacji filmu ojciec reżysera umierał na raka, ulegając między innymi deformacjom fizycznym. Prawdopodobnie właśnie to zdarzenie wpłynęło na tak mocne zbrutalizowanie wymowy obrazu, sprawiając, że dla niektórych „Mucha” pozostaje synonimem makabry i obrzydliwości. Warto jednak przebrnąć przez owe okropieństwa aby odkryć drugie dno filmu.

11


THE FLY II MUCHA 2 USA 1988 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Chris Walas Obsada: Eric Stoltz Daphne Zuniga Lee Richardson John Getz

X X

Text: Joanna Konik

X X X

a z drugiej jednak dodać do niej coś ciekawego, coś, co nie znudziłoby tych, którzy sięgają po kolejny film wykorzystujący znaną im już postać człowieka-muchy. Do tego musi również zaciekaMłody Martin starzejąc się w niezwykle wić potencjalnych fanów, którzy jeszcze szybkim tempie, wykazuje równie dy- nie zapoznali się z tą serią. Niestety nic namicznie rozwijającą się inteligencję. takiego się tu nie dzieje. Syn doktora, który wynalazł machinę do teleportacji jest doskonałym królikiem Obraz wydaje się dłużyć w nieskończodoświadczalnym. Szkoda tylko, że lwia ność, ścieżka dźwiękowa w żaden spoczęść eksperymentów ogranicza się do sób nie zapada w pamięć, a gra aktorska wbijania igły w żyłę pacjenta… wydaje się być szalenie nijaka. Kolejne wkłucia w przedramię głównego bohaFilm taki, jak „Mucha II” powinien z jed- tera nie wnoszą do historii nic nowego, nej strony wykorzystywać historię, która nawet sposób w jaki wyrywa on sobie została już kilkakrotnie zekranizowana, złamaną igłę jest bardziej śmieszny niż

Piąta z kolei część przygód znanej i lubianej „Muchy”, tym razem rozgrywa się w szpitalnej przestrzeni, gdzie kolejne próby teleportacji przerywane są badaniami głównego bohatera.

12


przerażający. A śmieszny jest tylko dlatego, że na ekranie nareszcie coś się zaczyna dziać. Tempo akcji poprawia się dopiero w ostatnich minutach filmu, ale mimo to trudno odnieść wrażenie, że na takie zakończenie warto było aż tak długo czekać. Mimo tego, można w tym filmie znaleźć pewne plusy. I chyba to zawsze najbardziej drażni, gdyż marny film, w którym nie ma nic ciekawego można zapomnieć w ciągu kilku chwil. Natomiast taki, w którym udało się pokazać coś godnego uwagi, powoduje powracające co jakiś czas uczucie niedosytu i żalu. Film zaczyna się doskonale, a do tego przynajmniej dwa razy można w nim zobaczyć fantastycznie ukazany rozpad lub też mutację ciała głównego bohatera. Nieziemska charakteryzacja, doskonale oświetlona i sfilmowana, sprawdza się naprawdę wyśmienicie. Dlaczego cały

film nie jest poprowadzony w podobny sposób? Trudno powiedzieć. A jakby tego było mało, kolejne deformacje Martina skontrastowane są ze zmutowanym psem oraz potworem. Pies, który w gruncie rzeczy wyglądał jak maskotka umazana ketchupem, odgryza palce jednego z lekarzy. Scena, która mogłaby przejść do historii kina została ukazana w tak nieudolny sposób, że powoduje jedynie żałosny śmiech lub też przysłowiowy opad rąk. Podobnie sylwetka potwora, przypomina bardziej bohatera z Ulicy Sezamkowej niż cokolwiek, czego można by się było przestraszyć. Podsumowując, można powiedzieć po prostu: ŻAL. Czy to czasu poświęconego na oglądnięcie, czy też taśmy filmowej, ale chyba najbardziej żal rozstawać się z ciekawym bohaterem w tak marny sposób.

13



----------------------------------------Ocena: 6/6 Wydawca: Replika 20l2 Tłumaczenie: Paweł Wieczorek Ilość stron: 264

Nawet najlepszym i najbardziej doświadczonym autorom zdarza się czasem podczas pisania powieści dotrzeć do martwego punktu. Jedną z książek, która w pewnym momencie „zacięła” się Mastertonowi, była właśnie „Trauma”. Autor do końca nie mógł zdecydować się, czy chce napisać rasowy horror czy powieść psychologiczną, symboliczną i pełną metafor. Śmiało można powiedzieć, że Grahamowi wyszło coś pomiędzy – częściowo horror, częściowo doskonały dramat obyczajowy, ale przede wszystkim świetna powieść zapewniająca kilka godzin doskonałej rozrywki. Bonnie Winter ma 34 lata, nadwagę, problemy rodzinne i mało przyjemną pracę – tak można by było streścić główną bohaterkę powieści, w której Masterton po raz kolejny ujawnia swój talent do wnikania w kobiecą psychikę i kreślenia żywych, wiarygodnych postaci. Mąż Bonnie stracił pracę i cały czas spędza w domu, natomiast nastoletni syn popada w kłopoty z prawem, podczas gdy ona sama dorabia sobie do pensji, urabiając ręce po łokcie przy sprzątaniu domów, które nawiedziła śmierć. To właśnie miejsca pracy Bonnie stają się ważnym elementem fabuły. Bohaterka dostaje coraz więcej zleceń w miejscach, w których dochodzi do tajemniczych zabójstw. Katami stają się ludzie, którzy do tej pory sprawiali wrażenie niesamowicie szczęśliwych. Zbrodnie wydają się zatem kompletnie pozbawione motywu. Policja nie może znaleźć wytłumaczenia. Dopiero Winter w domach, w których doszło do niewyjaśnionych morderstw, znajduje gąsienice bardzo rzadkiego gatunku motyla – nie-

pylaka mnemozyny. Jak to zwykle u Mastertona bywa, w fabule pojawia się legenda, która głosi, że larwy są wcieleniem jednej z azteckich bogiń – Itzpapalotl. Krwiożercze bóstwo znane jest z tego, że doprowadza ludzi do zabijania tych, których najbardziej kochali.

Text: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Trauma (Trauma)

Z pozoru fabuła nie prezentuje się specjalnie odkrywczo. Można dojść do mylnego wniosku, że będzie to standardowa opowieść o groźnych demonach, która nie wniesie do gatunku niczego nowego. Na szczęście Mastertonowi udało się przemycić do powieści kilka doskonałych elementów, które czynią ją wyjątkową. Pomimo stosunkowo niedużej objętości powieści autor wytworzył w niej niepokojący nastrój, odpowiednie napięcie i dużą dozę fenomenalnych dialogów przepełnionych humorem. Dodatkową atrakcją są dwa opowiadania – „Szamański kompas” i „Bazgroły”, które dopełniały króciutką powieść. „Szamański kompas” to przewrotne opowiadanie o ludzkiej naturze, mrocznych żądzach, poczuciu niesprawiedliwości i dążeniu do celu po trupach. „Bazgroły” to jedno z najbardziej przerażających psychologicznych opowiadań Brytyjczyka, poruszających także nieco trudniejszą tematykę, jaką jest homoseksualizm. Bohater podczas spacerów po mieście zaczyna widywać wyryte na murach napisy, które wydają się być skierowane bezpośrednio do niego. Tajemnica wyjaśni się, kiedy spotka na swojej drodze złowieszczego Bazgrołę. Opowiadanie to jest głębsze niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

15


„Groza i ciężkie riffy, czyli ujęty w słów kilka mały przewodnik po horror metalu” - Część 2

Koniec lat 80. to w muzyce metalowej czas przełomu. Rewolucji, która sprawiła, że ten gatunek nigdy już nie był taki sam. Właśnie wtedy (uogólniając, rzecz jasna) narodził się najbardziej ekstremalny z podgatunków czyli death metal. Muzyka death metalowa od samego początku była bardzo mocno związana ze światem grozy...

Text: Wiesław Czajkowski

...dlatego też to z tej właśnie niszy wywodzi się zdecydowanie najwięcej grup, które można określić jako horror metalowe. Tym razem postaram się Wam przedstawić kolejne zespoły, które bez reszty zaprzedały się horrorowym klimatom. Zespoły, które oprócz interesującej, bardzo brutalnej muzyki miały (i nadal mają) do zaoferowania o wiele więcej...

16

„Walenie konia przy horrorach to moja ulubiona rozrywka podczas tras...”- to obsceniczne wyznanie przytaczam nie po to by zaszokować co bardziej wrażliwych czytelników lecz by jak najlepiej przedstawić Wam postać Killjoya- lidera, wokalisty i od początku głównej siły sprawczej formacji Necrophagia. Zespół ten jest dla mnie uosobieniem terminu horror metal. Nie ma na scenie muzycznej drugiego tworu, który byłby w takim stopniu zorientowany na łączenie swojej muzyki z grozą. Killjoy to postać barwna (patrz pierwsze zdanie) i niespokojny artystyczny duch, który poza współtworzeniem Necrophagia działał w kilkunastu

innych projekatach, produkował muzykę, nagrywał soundtracki do niszowych horrorów oraz wydawał płyty we własnej podziemnej wytwórni. Początki Necrophagia datuje się na rok 1983, niedługo później (niespełna rok po sformowaniu pierwszego składu) zespół nagrywa swoje pierwsze materiały na dema „Death is Fun” oraz „Rise from the Crypt”, które muzycznie nie miały wiele wspólnego z tym, jak postrzegany jest ten zespół dzisiaj. Necrophagia na pierwszych materiałach demo bardzo mocno inspirowała się twórczością grupy Slayer grając po prostu thrash. Kolejny rok działalności przynosi następne demówki - „Autopsy on the Living Dead” i „The Hallows Evil” - oraz lekką zmianę stylu, brzmienie staje się cięższe, coraz mocniej czuć w muzyce Necrophagia echa debiutu Possessed. Okres „demówkowy” zespół zamyka dwiema ostatnimi podziemnymi produkcjami wydanymi w roku 1986. Już wtedy słychać było, że nie będzie to jeden z wielu zespołów, które zaczynały grać brutalną muzykę w podziemiu. Necrophagia od samego początku urzekała (lub odpychała) maniaków ciężkich dźwięków unikalnym, przesiąkniętym obłędem i podziemną zgnilizną klimatem, dzięki


czemu pozornie prosty, a nawet toporny selmo (Pantera, Down, Arson Anthem, death metal w wykonaniu tego zespołu Superjoint Ritual...e.t.c.). Phil wniósł do nabierał cech muzyki wyjątkowej. Necrophagia oprócz swojego niepodrabialnego stylu gry, totalną energię i cha„Season of the Dead” - wydany w 1987 ryzmę - w moim odczuciu „Holocausto...” roku pełnoprawny debiut ekipy Killjoya to jedna z najlepszych pozycji w wydaw- muzycznie stanowił podsumowanie niczym katalogu grupy. działalności grupy w latach 80. Death/ thrash z charakterystycznym brudnym Album ten był promowany przez kilka i ciężkim brzmieniem od początku przy- teledysków. „Embalmed Yet I Breathe” sporzył zespołowi tyle samo fanów co nie wyróżniał się na tle innych prozdecydowanych antagonistów. Dziś dukcji tego typu niczym szczególnym. płyta ta cieszy się statusem albumu kul- Była to po prostu kolejna zrealizowana towego, jednak w czasie gdy album był w konwencji niskobudżetowego filmu nowością przeszedł praktycznie bez opowieść o tym, co może zdarzyć się większego echa. Podobnie rzecz się podczas suto zakrapianej imprezy na miała z wydanym trzy lata później (nagra- cmentarzu... „Burning Moon Sickness” nym natomiast w 1986 roku) albumem to historia mordercy ukazana w dość „Ready for Death”; mimo interesującej, charakterystycznej dla tego zespołu a na owe czasy również dość oryginalnej konwencji taniego gore. Mimo krwamuzyki, płyty te nie zyskały wtedy należ- wych i obrzydliwych teledysków dopiero nego im uznania. Gdy wydawało się, że obrazek video do utworu „Blood Freak” Necrophagia stanie się jednym z bardziej sprawił, że o Necrophagia zaczęło być płodnych zespołów sceny, Killjoy stracił głośno. Obraz ten pełen ukazanego zainteresowanie grupą i zawiesił jej funk- w bezpośrednio-naturalistyczny sposób cjonowanie na prawie dekadę... okrucieństwa (pamiętna scena okaleczenia i zbezczeszczenia kobiecych Killjoy oglądał horrory chyba już w koły- zwłok) przekraczał wszelkie granice dosce więc od samego początku istnienia brego smaku i taktu. Powiedzieć można , zespołu właściwie jedynym tematem, że mimo tego, iż był to „tylko” teledysk to jaki pojawiał się w tekstach jego zespołu bardzo mocno nawiązywał do pamiętnej była wszechobecna groza oraz wyna- serii „Guinea Pig”(myślę, że fanom gore turzone, chore opowiastki gore. Gdy więcej tłumaczyć nie trzeba). OkrucieńKilljoy dojrzał do tego by Necrophagia stwo, skrajna mizoginia, kanibalizm... wróciła na scenę, powrót ten odbył się ten teledysk to zdecydowanie więcej niż naprawdę w wielkim stylu. Swój pierw- tylko kolejne muzyczne video... szy po powrocie materiał zatytułowany „Holocausto de la Morte” zespół wydał Mimo tego, że „Blood Freak” zapewnił w roku 1998 i, jako się rzekło, był to po- zespołowi niekoniecznie pożądaną rewrót naprawdę w nieprzeciętnym stylu. klamę, to właśnie czas, który nastąpił Necrophagia wróciła jako zespół dojrza- później (po premierze niesławnego viły, świadomy swoich atutów (doskonałe deo) wydaje się być najlepszym okrebrzmienie) i przede wszystkim zespół sem pod względem artystycznym w higrający świetną, brutalną muzykę. Duża storii grupy. Necrophagia wydaje kolejno w tym zasługa nowego gitarzysty grupy, bardzo dobre materiały: „Black Blood którym został nie kto inny tylko Phil An- Vomitorium” EP (anonsowany jako płyta,

17


której wydanie zablokowano w 31 krajach); „Cannibal Holocaust” EP (ostatni materiał z Philem Anselmo w składzie); „The Divine Art of Torture” LP (trochę poniżej poziomu, jaki prezentowały wydawnictwa z Philem obsługującym gitarę); „Goblins Be Thine” EP (pierwsze wydawnictwo zespołu jako kolektywu amerykańsko-norwesko-japońskiego), „Harvest Ritual Volume I” (zdecydowana zwyżka formy, jeden z najlepszych albumów grupy!). Ostatnim jak do tej pory studyjnym albumem Necrophagia jest „Deathtrip 69” wydany w ubiegłym roku. Znów odnowiony skład, trochę inna muzyka... lecz od samego początku słychać, że jest to Necrophagia. Zespół, który albo kochasz albo nienawidzisz...

(1999), to zbiór pięciu klasycznych i najbardziej brutalnych teledysków zespołu okraszonych komentarzami samych muzyków; „Nightmare Scenarios” (2004) to filmowe miniatury (oczywiście z muzyką Necrophagia w tle) w stylu dobrze znanym fanom zespołu z gościnnym udziałem Paula Naschy’ego oraz Jenny Jameson; przedsięwzięcie ciekawe choć przyznam szczerze, że wyżej oceniam „zwykłe” teledyski z kasety VHS. Ostatnim materiałem filmowym, jaki zespół zapisał w swoim wydawniczym CV jest „Necrotorture /Sickcess”, który jest po prostu zapisem koncertu grupy.

Necrophagia to zespół niepowtarzalny i wyjątkowy. Zespół, który stał się ikoną horror metalu. Czy jest to ocena zasłuJako uzupełnienie dyskografii zespołu żona - ocenicie sami, lecz z pewnością traktować należy materiały video, które nie jest to formacja, nad którą zwyczajnie ukazały się na VHS oraz DVD. Pierwszy można przejść do porządku dziennego... z nich, „Through the Eyes of the Dead”


www.facebook.com/GrabarzPolski



-------------------------------------- Ocena: 2/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20l2 Tłumaczenie: Kinga Kwaterska Ilość stron: 406

Początkująca agentka FBI, pragnąca zająć w agencji prestiżowe stanowisko profilera i wyrachowany powieściopisarz, gotowy bez skrupułów poświęcić wiele, by zdobyć materiały do kolejnej książki, poświęconej prawdziwym zbrodniom; oraz bezwzględny morderca, dla którego zbrodnia jest grą, w którą - dla własnej przyjemności - wciąga niewinne osoby. Bohaterowie ci tworzą szczególny trójkąt namiętności i zbrodni w kolejnej, po „Nie do wykrycia”, powieści o przygodach Elainy McCord. Czytelnik obu utworów dostrzeże zapewne podobieństwo w konstrukcji protagonistów, narracji, fabuły i na tej podstawie będzie władny (mniej lub bardziej trafnie) przewidzieć kierunek, w którym potoczy sie akcja. Jeśli jednak nawet „Nie do wykrycia” jest mu obce, już po kilku(nastu) stronach dostrzeże zachwianie rozłożenia akcentów na rzecz wątku romansowego; toteż słusznie wydawca najnowszej powieści Griffin reklamuje ją słowami: „Romans, tajemnica, zbrodnia”. Jest to bowiem, jak przekonuje lektura „Nie do opisania”, kolejność słuszna i stanowiąca istotny trop interpretacyjny. Zdaje się też swoistym „usprawiedliwieniem” wszelkich potencjalnych zarzutów, jakie mogliby po lekturze zgłaszać czytelnicy. Wbrew bowiem okładkowemu streszczeniu, powieść Griffin to nie tyle kryminał z wątkiem romansowym, co romans z wątkiem kryminalnym.

w sprawę wyzwolenia bohaterki z opresywnego świata męskich rozgrywek, w który wkroczyła, podejmując pracę w FBI. To pewien niemożliwy do rozwiązania paradoks logiczny, bowiem Griffin osadza ikonę feminizmu - wyzwoloną kobietę, spełniającą się w zmaskulinizowanym świecie - w roli protagonistki opowieści romansowej. Zdaje się przy tym nie dostrzegać, iż bohaterka romansu podlega konwencji akcentującej bierną rolę kobiety, jako „obiektu” męskich awansów (taka jest nawet Scarlett O`Hara z „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell).

Text: Adam Mazurkiewicz

LAURA GRIFFIN - Nie do opisania (Unspeakable)

Zapewne takie przeniesienie akcentu dyktowane było specyfiką amerykańskiego rynku wydawniczego, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Griffin usiłowała jednocześnie napisać atrakcyjną powieść sensacyjną, jak i wypowiedzieć się na ważkie społecznie i kulturowo tematy. Autorka, usiłując pogodzić w opowieści o perypetiach Elainy McCord dwa raczej rozbieżne cele, doprowadziła do sytuacji, w której „Nie do opowiedzenia” nie jest ani zajmującą powieścią, ani udanym manifestem światopoglądowym. Być może zaważyło w tym wypadku niezdecydowanie samej autorki i jej ambicja, aby przezwyciężyć konwencjonalność schematów literatury popularnej. Stało się to jednak ze szkodą dla powieści, która z wciągającej historii miłosnej z pościgiem za mordercą w tle, przeistoczyła się w tok luźnych dywagacji głównej bohaterki na temat jej (jako kobiety) roli Dodajmy, że jest to romans „femini- w męskim świecie agencji, zwieńczonych stycznie słuszny” i zaangażowany obowiązkowym happy endem.

21


IRON SKY IRON SKY Finlandia, Niemcy, Australia 2012 Dystrybucja: Kino Świat Reżyseria: Timo Vuorensola Obsada: Julia Dietze Christopher Kirby Stephanie Paul Udo Kier

X X

Text: Grzegorz Fortuna Jr

X X X

Pierwszy zwiastun do „Iron Sky” pojawił się aż cztery lata temu i już wtedy wywołał w Internecie spory szum, dzięki czemu w niezależną produkcję zaangażowały się poważne studia, a inwestorzy zauważyli w tym szalonym pomyśle marketingowy potencjał. Kolejne lata upłynęły na angażowaniu aktorów, kręceniu kolejnych scen i mozolnej pracy nad efektami specjalnymi. W międzyczasie atmosfera wokół filmu stawała się coraz gorętsza, co spowodowało, że na premierowym pokazie podczas tegorocznego Berlinale sala pękała w szwach od ilości zgromadzonych widzów.

że tyle czasu wystarczy, by dopracować każdy szczegół scenariusza, przemyśleć każdy zwrot akcji, nadać fabule odpowiednie tempo i dokonać selekcji gagów. Wydawałoby się, że jeśli za tak szalony pomysł biorą się niezależni, niezwiązani z Hollywood twórcy, efektem będzie filmowy rollercoaster, oferujący widzom niegrzeczny humor i sporą ilość celnych żartów.

Ale oczywiście im bardziej na film czekamy, tym więcej od niego oczekujemy. Szczególnie, jeśli od momentu upublicznienia pierwszego zwiastuna do premiery mijają aż cztery lata. Wydawałoby się,

Tymczasem „Iron Sky”, pomimo całego swojego pół-amatorskiego uroku, nie jest ani obrazoburczy, ani nowatorski, ani nawet specjalnie wciągający. Można odnieść wrażenie, że energia Vuoren-

„Iron Sky” jest wydarzeniem - co do tego nie ma wątpliwości. Po raz pierwszy w historii kina tak wielki wpływ na szeroko rozpowszechniony film mieli internauci – nie tylko dofinansowali projekt reżysera-amatora Timo Vuorensoli kwotą miliona euro, ale też śledzili cały proces powstawania filmu, podrzucając twórcom niektóre pomysły.

22


soli i jego ekipy zatrzymała się już na etapie pomysłu. Scenariusz to sztampa, w dodatku niezbyt dobrze rozpisana – po pierwszych trzydziestu minutach tempo filmu siada i nie podnosi się aż do ostatniego aktu. Zbyt wiele tu nic nie wnoszących rozmów, suchych żartów i przydługich scen. To zaskakujące, ale w „Iron Sky” najgorzej wypadły te elementy, które nie są nijak związane z niskim budżetem filmu. Efekty specjalne prezentują dość wysoki poziom, aktorzy (wśród nich „kultowiec” Udo Kier

w roli księżycowego fuhrera) spisali się całkiem nieźle, a montaż i zdjęcia wyglądają o wiele bardziej profesjonalnie, niż można by się tego spodziewać. „Iron Sky” sprawia wrażenie, jakby twórcy uznali swój projekt za samograj i niezbyt przejęli się tym, co ostatecznie znajdzie się w ich filmie. Jest tu kilka ciekawych pomysłów, rozwiniętych w zabawne motywy (jak choćby postać pani prezydent, która koniecznie chce rozpocząć wojnę z nazistami, by zwiększyć swoje szanse na reelekcję), parę scen wzbudza lekki uśmiech (na czele z parodią słynnej sekwencji z „Upadku” Olivera Hirschbiegela), a muzyka słoweńskiej grupy Laibach robi bardzo dobre wrażenie. Jako całość „Iron Sky” jest jednak filmem mało angażującym, niezbyt przemyślanym i aż przesadnie – biorąc pod uwagę, że to produkcja o księżycowych nazistach – grzecznym.

23



-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Novae Res 20l2 Ilość stron: 294

Nienawidzący sie bracia syjamscy, zombie o skłonnościach do konsumpcji zawartości wysypisk śmieci, pandemia otyłości jako kara na grzechy - to tematy, stanowiące oś fabularną opowieści zawartych w najnowszym tomie prozy Krzysztofa T. Dąbrowskiego „Grobbing”. Jego lektura, nawet (a może zwłaszcza?) dla miłośników prozy Dąbrowskiego, może być zaskoczeniem; autor znany był bowiem dotychczas z opowieści grozy utrzymanych w konwencjonalnej stylistyce i nawet jeśli - jak w „Naśmiercinach” - przekraczał ramy tradycji, to lektura tych opowieści nie zapowiadała wolty, jakiej świadkiem stał sie czytelnik „Grobbingu” (retrospektywnie patrząc, za pewną wskazówkę można byłoby uznać udział Dąbrowskiego w antologii „Bizzarro dla początkujących”). Tom krótkich form prozatorskich Krzysztofa T. Dąbrowskiego to lektura dla bardzo wąskiego i wyraźnie sprecyzowanego kręgu odbiorców, w pewnym sensie elitarna (choć słowo to wydaje sie nieadekwatne do zawartości zbioru). Szkoda zatem, że wydawnictwo nie zdecydowało się umieścić na okładce notki informującej o drastyczności zamieszczonych w zbiorze treści; miałaby ona nie tyle walor reklamowy, co stanowiłaby ostrzeżenie. Większość miłośników fantastyki i „opowieści z dreszczykiem” - nawet jeśli nieobce jest im przekraczanie dobrego smaku literackiego - może poczuć się bowiem tyleż rozczarowana, co zniesmaczona pomysłami fabularnymi autora, nie wahającego się podejmować

najbardziej kontrowersyjną problematykę w sposób, który często narusza społeczne i językowe tabu. Autor, jakkolwiek nie stroni od skandalizowania, czyni to nie tyle jednak pragnąc epatować dla samego epatowania, lecz by uzmysłowić czytelnikowi konwencjonalność klisz fabularnych oraz rolę społecznych i językowych stereotypów w postrzeganiu i wartościowaniu (nie tylko wykreowanej na potrzeby literackiej fikcji) rzeczywistości. Dlatego też najwłaściwszym punktem odniesienia dla proponowanych w „Grobbingu” zabaw kulturowych będą nie tyle postawy społeczne i filozoficzne, co ich pop-kulturowa asymilacja. Posługując się groteskowym ujęciem, dzięki reductio ad absurdum, Dąbrowski prowadzi grę z czytelnikiem, prowokując go do odnajdywania kulturowych cytatów i odczytywania ich przez pryzmat nowego kontekstu sytuacyjnego, w jakim sie pojawiają. Owszem, niekiedy - jak w „Fatland”, bądź tytułowym „Grobbingu...” – jest to humor rubaszny (by nie rzec: siermiężny), ukierunkowany na wywołanie u odbiorcy poczucia estetycznego niesmaku. Jednakże owo epatowanie zostaje w opowieściach Dąbrowskiego sfunkcjonalizowane i służy rozpoznaniu dominanty estetycznej całości, jaka jest poetyka bizarro. Oczywiście przesadą byłoby traktowanie „Grobbingu” jako swoistego manifestu artystycznego, tym niemniej jego lektura pozwala na rozpoznanie i (przynajmniej) wstępną orientację w najnowszych trendach rodzimej fantastyki grozy.

Text: Adam Mazurkiewicz

KRZYSZTOF T. DĄBROWSKI - Grobbing

25


Horrory Wszech Czasów

Pomóż nam stworzyć listę NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK GROZY, a przy okazji wygraj książkę, która powinna się znaleźć na półce każdego prawdziwego wielbiciela horroru! Podaj po trzy tytuły w następujących kategoriach: 1. Najlepsza zagraniczna książka grozy 2. Najlepsza krajowa książka grozy UWAGA: Można głosować zarówno na powieści, jak i zbiory opowiadań czy antologie! Wyślij swoje typy na adres: info@bpaszylk.com Termin: 30 czerwca 2012 r. Szczegóły na temat nagród w konkursie już wkrótce na www.bpaszylk.com


Kazimierz Kyrcz Jr Łukasz Radecki

wywiad Kazimierz Kyrcz Jr. i Łukasz Radecki to postaci świetnie czytelnikom Grabarza Polskiego znane – i to nie tylko z publikacji książkowych, ale także z licznych tekstów zamieszczanych na łamach naszego pisma. A w związku z tym, że ich wspólna książka „Lek na lęk” zbiera oszałamiające recenzje, uznaliśmy, że wypada ich na tę okazję gruntownie przepytać…

KKJ: Z opowiadaniem o książkach jest trochę jak opowiadaniem dowcipów w domu wariatów. Pada liczba 123 i wszyscy, którzy znają kawał, śmieją się do rozpuku, reszta popatruje po sobie z niekumacją. Ciężko w kilku słowach podsumować teksty, nad którymi pracowało się z dziesięć lat. Aż tyle? KKJ: Tak. Na przykład nad „swoją” częścią „Roszady” zacząłem siedzieć dekadę temu. Zresztą, myślę że w przypadku niektórych opowiadań, które powstały na kanwie pomysłów Łukasza, było podobnie…

ŁR: Zastanawiające, bo moja część „Roszady” też będzie miała już coś koło dziesiątki. Nie ma co ukrywać, niektóre teksty są już dla nas leciwe. Jedne czekały w szufladzie i dopiero dokonana wspólnymi siłami reanimacja postawiła je na nogi, inne powstały spontanicznie. Najmłodszy z nich ma obecnie blisko cztery lata. Powiedzmy szczerze, „Lek na lęk” to klasyczny półkownik. Odleżał swoje zanim doczekał się uznania, dwukrotnie zmieniliśmy wydawcę, by wreszcie osiągnąć rezultat, który w pełni nas zadowalał. Bezkompromisowy zbiór horrorów jakiego u nas jeszcze nie było.

Rozmawiała: Aleksandra Zielińska

Ostatnio na rynek trafił Wasz tom opowiadań pod tytułem „Lek na lęk”. Możecie opowiedzieć nam co nieco o tej książce?

W „Leku…” znajduje się m.in. opowiadanie napisane wraz z Łukaszem Orbitowskim. Skąd wzięła się ta współpraca?

27


KKJ: Cóż, nie da się ukryć, że od dawna męczyłem Łukasza o wspólne opowiadanie. Początkowo mieliśmy je napisać we dwóch, kiedy jednak dopieszczaliśmy z Łukaszem Radeckim „Lek na lęk”, poczułem, że warto spróbować jeszcze raz. I udało się. W „Dobrych radach Dorotki” Łukasz Orbitowski dopisał rewelacyjne wręcz zakończenie, dzięki któremu tekst stał się dokładnie taki, jakim kiedyś go sobie wymarzyłem. Opowiadania zawarte w „Leku na lęk” są bardzo różnorodne, jednak w większości przeważają w nich poważne, by nie powiedzieć, że mroczne tony. „Dobre rady Dorotki” utrzymane są w bardziej lajtowych klimatach, stanowiąc świetną przeciwwagę dla części pesymistycznych w wymowie tekstów, jakie napisaliśmy z Łukaszem Radeckim.

„Lek na lęk” to Wasz pierwszy wspólny tom opowiadań, do tej pory były to wyłącznie pojedyncze teksty. Jak się Wam razem pracowało nad tą dłuższą formą? ŁR: Zasadniczo to całość jest zbiorem pojedynczych tekstów, które zbieraliśmy przez lata. Zaczęło się niewinnie od „Pana”, którego napisaliśmy do antologii „Księga Strachu”. A że eksperyment się powiódł, postanowiliśmy stworzyć cały zbiór. Praca trwała długo, bo obaj zajmujemy się zazwyczaj setkami rzeczy naraz i wielokrotnie poganialiśmy się z wykańczaniem jakichś pomysłów. Kazek dotąd myślał, że on się grzebie przy tekstach, ja mu udowodniłem, że nie mam sobie równych w dzieleniu włosa na czworo.

KKJ: To fakt, dłubaliśmy przy niektórych z tych opowiadań w tempie wykuwania kamiennych tablic… Co ma zresztą sporo plusów, bo zdążyliśmy nabyć zdrowego dystansu do swoich pomysłów, korygując te nietrafione, dzięki czemu stworzyliśmy coś, czego – jak sądzę ŁR: Przede wszystkim są dowodem – nigdy nie będziemy musieli się wstyna to, że wykonaliśmy dobrze swoją dzić. No dobra, nie owijając w bawełnę robotę. Osobiście nie interesuje mnie – jestem dumny z tej książki. jak sprzedaje się nasza książka, bo na dzisiejszym rynku rządzą konkretne Pytanie techniczne: jak wygląda prawydawnictwa i nazwiska, więc walczyć ca we dwójkę? A nawet w trójkę? Kaz wiatrakami nie zamierzamy. Ale mamy zek, czy jest różnica między pisaniem przynajmniej świadomość, że stworzyli- na przykład z Dawidem Kainem z Łuśmy coś wyjątkowego i wartościowego. kaszem? Przede wszystkim boleśnie szczerego. KKJ: Każdy człowiek, a pisarz w szczeI ludzie to doceniają. gólności, jest niepowtarzalnym indywiKKJ: Każda nagroda czy wyróżnienie duum. Nie chodzi mi tu wcale o to, że stanowi informację zwrotną, że ktoś uważam literatów za kogoś lepszego, przeczytał, zrozumiał, poczuł. Takie Boże broń! Po prostu osoby stukające sygnały – szczególnie od czytelników w klawiatury są na ogół średnio dziwniej– pomagają zmobilizować się do dalszej sze od pozostałych. A co za tym idzie kontakt z nimi bywa utrudniony. Kiedy pipracy. „Lek na lęk” został bardzo dobrze przyjęty przez czytelników, o czym świadczy wyróżnienie w plebiscycie Grabarza Polskiego oraz Złotym Kościeju. Czym są dla Was tego typu nagrody?

28


szę z Dawidem, mamy w zwyczaju wpadać w ciągi. Piszemy szybko, codziennie wymieniając się mejlami z dopisanymi fragmentami tekstów. Z Łukaszem tempo jest znacznie wolniejsze… Przerwy w rozbudowie kolejnych opowiadań trwały nawet po kilka miesięcy… A co do działania we trójkę, to był to jednorazowy eksperyment – choć jestem w pełni zadowolony z jego efektów, raczej nie przewiduję niczego podobnego w przyszłości. Tworzenie każdego tekstu za bardzo zaczyna wtedy przypominać epopeję, a ja już nie mam w sobie tyle cierpliwości. Znani jesteście z prac w duecie, czy czytelnicy doczekają się solowych utworów? Jakie są Wasze najbliższe plany wydawnicze? ŁR: W duecie to ja pisałem tylko z Kazkiem i popełniłem jedno opowiadanie z Krzysztofem T. Dąbrowskim, a tak to raczej właśnie solowo skrobię, czego dowodem swego czasu doceniony, choć dziś nieco zapomniany zbiorek opowiadań „Kraina bez powrotu”. Bardzo prawdopodobne jest, że w tym roku ukaże się kolejny mój zbiór oraz powieść, ale nie chcę zapeszać. Ostatnio też coś takiego mówiłem w „Grabarzu” i potem trzeba było czekać kolejne dwa lata na „Lek na lęk”.

Jak wspominacie współpracę z wydawnictwem Fu Kang? Kazek, dla Ciebie to już kolejna książka wydana właśnie tam... KKJ: Wydawnictwo Fu Kang jest jednym z nielicznych na naszym rynku, o którym nie mogę powiedzieć złego słowa. Nie dość, że są to bardzo sympatyczne osoby, to jeszcze naprawdę zależy im na jakości wydawanych przez nich pozycji. ŁR: Fu Kang to znakomite wydawnictwo, które mam nadzieję wreszcie zostanie docenione przez czytelników. Nastawia się na grozę oryginalną, nie tę najbardziej popularną i dla mnie w chwili obecnej jest synonimem jakości. Dodam w ramach ciekawostki, że gdy wysłałem im swoją powieść, którą inne wydawnictwa uznały za zbyt brutalną, to usłyszałem - „A nie mógłbyś jeszcze trochę bardziej?” To chyba komfortowa sytuacja dla twórcy... Obaj pracujecie zawodowo, czy znajdujecie wystarczającą ilość czasu dla literatury?

ŁR: Literatura wypełnia mi niemal cały wolny czas, nie znoszę telewizji, ostatnio rzadko oglądam jakiekolwiek filmy, czytam natomiast nałogowo po dwie, trzy książki tygodniowo. Gorzej z pisaniem. Na to potrzeba nie tylko czasu, ale KKJ: Cóż, zdaje się, że dojrzałem do i stosownej atmosfery, spokoju, a przede tego, by skupić się na własnych pro- wszystkim energii, której czasem po injektach, choć pewnie nie zrezygnuję tensywnym dniu brak... całkowicie z duetów… Kończę pisać dwie powieści, z których jedna będzie KKJ: Pisania nigdy nie mam dość. Pod quasi-kryminałem, a druga quasi-grozą. tym względem jestem chciwcem. Moja Myślę, że będą to dość nietypowe rze- żona twierdzi nawet niekiedy, że to mój czy. Nie mam jednak pojęcia, kiedy się sposób na ucieczkę od problemów codzienności. Cóż, może i coś w tym jest. ukażą.

29


Nie samym horrorem człowiek żyje, obaj zajmujecie się bądź zajmowaliście także muzyką. Możecie zdradzić kilka szczegółów na ten temat? KKJ: Mój romans z tworzeniem muzyki, choć długoletni, mogę z czystym sumieniem uznać za zakończony… Choć oczywiście nigdy nie powinno się mówić nigdy, więc może jeszcze kiedyś – kiedy dożyję emerytury – znów nabiorę ochoty, żeby się powygłupiać na scenie. Choć raczej już nie z basem w garści, a naparzając w bębny… ŁR: Ja natomiast uparcie nie poddaję się z graniem. Pod koniec zeszłego roku ukazała się niewątpliwie najlepsza płyta mojej grupy Acrybia zatytułowana „Jesus Bloody Jesus”. Coś w sam raz dla fanów My Dying Bride, Phlebotomized czy w ogóle posępnego, bardzo ciężkiego i wolnego doom metalu. Z drugiej strony koncertuję z zespołem Damage Case, w którym hałasujemy radośnie składając hołd takim klasykom jak Motorhead, Venom czy Slayer. Końca dobiegły też nagrania solowego krążka z instrumentalnym i ostrym metalem. Poza tym jest jeszcze trochę pomysłów i zapału... Długo by opowiadać. Zawsze jestem rozdarty między muzyką a literaturą. Można jednocześnie czytać i słuchać, niestety, grać i pisać jednocześnie się nie da.

Co mnie szczególnie cieszy, to pojawienie się w Polsce subgatunku, jakim jest bizarro fiction. Te zakręcone jak twist teksty, grafiki i filmy potrafią ostro zryć człowiekowi bańkę. ŁR: Ja z kolei nie przepadam za bizarro, na temat polskiej sceny wypowiadać też się nie chcę, bo tu też zaczynają się tworzyć jakieś getta, kliki i układy, których nie znoszę. Dzięki temu wydawane są chłamy i wciskane czytelnikom jako wydarzenia. Natomiast dzieła znakomite często są przemilczane. Niemniej masz rację, polska groza rośnie w siłę, ale głównie dzięki starym wyjadaczom, którzy po prostu podnoszą coraz wyżej poprzeczkę. Mam tu na myśli Łukasza Orbitowskiego, Jakuba Małeckiego, Stefana Dardę, no i oczywiście Dawida Kaina i Kazimierza Kyrcza Jr. Sądzicie, że promocja tego typu literatury jest w Polsce wystarczająca?

ŁR: Zdecydowanie nie. Jako czytelnicy nie mamy za dużego wyboru, gdyby nie internetowe serwisy czy magazyny, nie wiedzielibyśmy o istnieniu wielu interesujących lektur. W księgarniach czy salonach książkowych rządzą wydawnictwa, które nie potrafią zaoferować ludziom nic poza wznowieniami w twardych, kolorowych, posrebrzanych oprawach. Nie ma konkurencji, bo ta jest nieuczciwa. Nie ma co drzeć szat, przyszłością są księNa koniec zeszłego roku pojawiła się garnie internetowe. Tam zawsze znajdę masa podsumowań. Zawsze zadaję to to, czego potrzebuję. pytanie, bo mam nadzieję, że sytuacja się ciągle poprawia - zatem jakie jest KKJ: Przykre to, ale prawdziwe. Jednak Wasze zdanie na temat polskiej sceny nikt nie obiecywał, że życie będzie usłane różami. Śmieszą mnie autorzy, którym literatury grozy? uda się opublikować jeden czy dwa tekKKJ: Nie jest jeszcze tak dobrze jak sty i od razu wydaje im się, że Pana Boga mogłoby być, ale na pewno lepiej niż za nogi złapali i odtąd będą przyjmowani dziesięć czy pięć lat temu. Czas pokaże na salonach jako mega gwiazdy. Prawda czy pozytywna tendencja się utrzyma. jest taka, że pisanie jest najprzyjemniej-

30


szym elementem aktywności literata. Prawdziwe schody zaczynają się później. I wcale nie kończą się w momencie wydania papierowego debiutu.

KKJ: Bardzo lubię jeździć na konwenty, bezpośredni kontakt z czytelnikami i – nie ukrywam – przyjaciółmi, którzy także pojawiają się na takich imprezach, po prostu daje mi pałera. Na dniach wezmę udział w panelu „Co z tą fantastyką, czyli skąd przyszliśmy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy?” zorganizowanym przy okazji warszawskiej edycji Nocy Muzeów. Poza tym na pewno pojadę z Dawidem Kainem na Nawikon do Rzeszowa… Mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec listy.

Ostatnio obserwujemy niepokojącą tendencję zanikania czasopism papierowych poświęconych fantastyce. Mam tu na myśli „SFFiH”, a wcześniej „Magazyn Fantastyczny”. Jaki jest Wasz komentarz? Sądzicie, że wydawane przez Łukasza Śmigla „Coś na progu” będzie miało szansę się przeNa koniec spytam, jakie filmy czy też bić? książki zrobiły na Was ostatnio najKKJ: Upadek pism papierowych wyni- większe wrażenie. Co polecilibyście ka z wielu rzeczy. Pierwszą i zarazem czytelnikom Grabarza? najgorszą z nich jest słaba bądź żadna dystrybucja, która powoduje, że tylko KKJ: Ostatnio bardzo podobały mi się pasjonaci kupują określone tytuły. Inną dwie powieści Paula Cleave – „Czyścikwestią pozostaje często kolesiowski ciel” i „Godzina śmierci”. Mam nadzieję, dobór tekstów, co w konsekwencji ograni- że wkrótce ukażą się u nas kolejne książcza liczbę czytelników. Przy czym wcale ki tego nowozelandzkiego pisarza. Jeśli nie uważam, że to co powyżej dotyczy zaś chodzi o filmy, to… cóż, oglądam wyłącznie pism fantastycznych. To są właśnie „Awake” - całkiem niezły serial, tendencje kładące na łopatki także wiele poruszający tematy, które reżyserzy zagłównonurtowych magazynów… Póki co zwyczaj omijają szerokim łukiem. ciężko wyrokować o przyszłości „Coś na progu”. Pierwszy numer był w porządku. ŁR: Problem w tym, że nic w ostatnim czasie nie wprawiło mnie w zachwyt. Trzymam kciuki za następne. Spodobała mi się nowa powieść DaviRozpoczyna się sezon konwentowy. da Morella, kupiłem znakomite wydania Czy będzie można Was gdzieś spo- dzieł Stefana Grabińskiego i Edgara Alana Poe. Ale trudno to nazwać nowością. tkać? Zaszokował mnie Joe Hill i jego „Upiory ŁR: Chciałbym, ale nie sądzę. Większość XX-go wieku”. Zawarte tam opowiadanie konwentów odbywa się tak daleko od „Pop art” jest niewątpliwie jednym z najmojego miejsca zamieszkania, że pla- lepszych, jakie czytałem w ciągu ostatnowanie wyjazdu równa się poważnym nich kilku, a może i kilkunastu lat. Co działaniom strategicznym. Do tego do- do filmów... Przykro mi. Kompletnie nic chodzi fakt, że niedawno po raz drugi wartego polecenia. Utknąłem w latach miałem szczęście zostać ojcem, więc 80. Aktualnie odświeżam sobie serie nieszczególnie chce mi się jeździć po „Rambo” i „Rocky”. Polsce. A że żadnych zaproszeń się nie spodziewam, tak więc sezon pewnie spędzę całkiem spokojnie.

31


DAVID MOODY - Amok (Hater); Wściekła krew (Dog Blood)

---------------------------------------Ocena: 5/6 Wydawca: Amber 2009, 20l0 Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec (Amok); Grażyna Grygiel,Piotr Staniewski (Wściekła krew) Ilość stron: 23l, 272

Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

Zaczyna się niepokojąco, choć nic nie zapowiada tego, co ma się stać. Odosobnione przypadki brutalnych morderstw paraliżują społeczeństwo. I mają jedną cechę wspólną: popełniają je zupełnie przypadkowi ludzie, dotychczas wzorowi obywatele, nagle ogarnięci mordercza furią. Napastnikiem może być każdy – mąż, matka, dziecko, przyjaciel lub mijając cię na ulicy przechodzień. Są jak opętani, jak szaleni atakują każdego w zasięgu wzroku, oprócz im podobnych. Są Wściekli. I jest ich coraz więcej.

32

Powieść „Amok” Davida Moody’ego śmiało można nazwać jednym z najbardziej oryginalnych horrorów ostatnich lat. Autor kreuje mroczną, makabryczną wizję świata, w której ludzkość, w wyniku działania tajemniczego wirusa (pandemii, broni biologicznej, ewolucji – nikt nie wie na pewno) dzieli się na dwie zwalczające się zaciekle grupy: Wściekłych i pozostałych – Zwykłych. Wściekli to jednostki ogarnięte instynktownym szałem zabijania, nieodpartą żądzą eliminacji każdego, kto nie jest jednym z nich. I nie ma tu znaczenia, czy jesteś obcym czy członkiem rodziny. Rodzicem czy dzieckiem. Jeśli nie jesteś Wściekłym, musisz zginąć. Książka Moddy’ego szokuje swą prostotą i obrazowością świata przedstawionego. Groza kryje się w naturalistycznym przedstawieniu reakcji ludzi na to, co się z nimi dzieje – od szoku i niedowierzania, poprzez instynktowną akceptację zestawianą z zaprzeczeniem wynikłym z logicznego rozumowania i pamięci o wcześniejszych czasach (sprzed przemiany),

aż po rozważania nad sensem zdarzeń i sytuacji, w jakich się znaleźli. Rozterki bohatera są na tyle naturalne, że jesteśmy w stanie się z nim identyfikować, utożsamić, zrozumieć. Co jest o tyle dziwne, że przecież nie jest to postać pozytywna. To klasyczny antybohater, do którego nie powinniśmy czuć sympatii, a jednak przeżywamy razem z nim wszystkie zdarzenia w sposób na wskroś emocjonalny. „Amok” jest niezwykłą powieścią, która mocno kojarzy mi się z filmem „Zdarzenie” M.N. Shyamalana. Ta sama irracjonalność zachowań, to samo zagubienie, ten sam lęk i wyobcowanie jednostki. Jednak powieść Moody’ego ma tę wyższość, że bardziej pogrywa z naszym poczuciem moralności, szokuje nas nie wyimaginowanymi potwornościami, nie umiejscawia wroga gdzieś poza, w tle, ale czyni wrogami nas samych. „Wściekła krew” to bezpośrednia kontynuacja „Amoku”. Świat jest już wyraźnie podzielony pomiędzy Wściekłych i Zwykłych i stał się teatrem nowej, brutalnej wojny, w której nie ma litości dla nikogo, a żadna ze stron nie przebiera w środkach. Nadal towarzyszymy bohaterowi pierwszej części – Danny’emu McCoyne’owi – w jego poszukiwaniach córeczki. Jednocześnie daje nam to możliwość lep-


szego poznania sposobów walki Wście- a ogólny wydźwięk w zderzeniu z typowo kłych i zróżnicowania ich środowiska. ludzkim poczuciem moralności i normalności (dla mnie scena dziecka rozszarCo ciekawe, nawet po przemianie spo- pującego matkę jest jedną z najbardziej łeczności ludzkie są podzielone ideami, makabrycznych w całej historii i długo nie poglądami, charakterem poszczególnych mogłem o niej zapomnieć). jednostek. Są wśród nich fanatycy, zaślepieni ideą całkowitej eksterminacji Zwy- Moody świetnie oddaje klimat świata kłych, są Brutale, zaślepieni nienawiścią po apokalipsie, świata ogarniętego bezdo tego stopnia, że nawet pośród Wście- względną wojną, w której każdy walczy kłych uchodzą za bestie. Są też zwykli o przetrwanie i każdy na swój sposób tchórze i konformiści, którzy po prostu interpretuje zagrożenie. Odwrócenie ról wolą się nie wychylać. i uczynienie głównym bohaterem Wściekłego pozwala pokazać bezwzględność I tutaj także największą zaletą jest ludzi, Zwykłych, którzy są w stanie uczykunszt pisarski Moody’ego. Nie epatuje nić wszystko, by przetrwać. I gdzieś pod on makabrą, nie przesadza z opisowo- tymi wszystkimi warstwami makabry, bruścią. Bardziej relacjonuje zdarzenia, tak talnego realizmu i zwykłych, ludzkich drajak w pierwszej części obrazował mało matów przewija się ciche, nie do końca szczęśliwe życie kiepsko zarabiającego zadane pytanie, które w pewnym stopniu mieszkańca przedmieść. Niektóre sce- towarzyszy nam podczas całej lektury. ny z pewnością zapadną Wam w pa- Kto w nowym świecie tak naprawdę jest mięć, ale nie przez swą szczegółowość, bestią?


KILL LIST KILL LIST Wielka Brytania 2011 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Ben Wheatley Obsada: Neil Maskell MyAnna Buring Michael Smiley Ben Crompton

X X X X

Text: Grzegorz Fortuna Jr

X

zabójca. Od wielu miesięcy nie przyjął jednak żadnego zlecenia, co doprowadziło rodzinę na skraj bankructwa. Ostatnim zadaniem głównego bohatera była tajemnicza, nieudana robota w Kijowie, po której mężczyzna nie pali się do dalszych zleceń. Żona namawia go jednak, by wraz z przyjacielem przyjął następną ofertę. Wszystko wydaje się być proste – na tytułowej „liście zabójstw” znajdują się nazwiska trzech osób, podejrzanych o bardzo niemoralne czyny, a wysokość zapłaty jest aż nader kusząca.

Już w pierwszej scenie zostajemy wrzuceni w sam środek akcji, a dokładnie – w sam środek małżeńskiej kłótni. Główni bohaterowie to względnie młoda para, Jay i Shel, mieszkająca z kilkuletnim synkiem w dużej willi. Z dialogów dowiadujemy się, że Jay był kiedyś żołnierzem, ale ostatnimi czasy dorabia jako płatny

„Kill List” to jeden z najlepszych i najbardziej intrygujących europejskich horrorów ostatnich lat. Lojalnie jednak uprzedzam – film Bena Wheatleya najlepiej ogląda się wtedy, kiedy nie wie się o nim zupełnie nic. I choć postaram się nie zdradzić w poniższej recenzji żadnych ważnych faktów, które mogłyby popsuć seans, polecam najpierw zapoznać się z „Kill List”, a dopiero później czytać jakiekolwiek teksty na jego temat.

34


Oczekiwania bohaterów szybko rozminą się jednak z rzeczywistością. Klientem okaże się być demoniczny typ, który zmusi Jaya do podpisania kontraktu własną krwią, a kolejne ofiary, zamiast wyrażać przerażenie z powodu nadchodzącej śmierci, będą dziękować głównemu bohaterowi i twierdzić, że nie tylko nie chowają do niego żadnej urazy, ale wręcz go podziwiają. Zabójcy napotkają zresztą na spory problem, związany ze zwichrowaną – prawdopodobnie z powodu tego, co wydarzyło się w Kijowie – psychiką Jaya. Rutynowe zlecenie przeradza się w koszmar, z każdą kolejną ofiarą mordercy coraz głębiej brną w sieć dziwnych zależności, wiedząc jednocześnie, że odstąpienie od wykonania zadania skończy się dla nich śmiercią.

jącej grozy, którą trudno tłumaczyć w racjonalny sposób. To, co świadczy o jego wyjątkowości, to klimat niepokoju zbudowany tak sugestywnie, że nie jesteśmy w stanie się przed nim skutecznie obronić. Reżyser na żadnym etapie nie ułatwia nam odbioru, nie prowadzi nas za rękę, nie podrzuca jednoznacznych tropów. Ekspozycja jest szczątkowa, poszczególne wątki rozwijają się własnym torem, nic nie zostaje wytłumaczone wprost, a całość ujęto w enigmatyczną klamrę, przez którą po skończonym seansie zaczynamy zupełnie inaczej odbierać początkowe, pozornie niewinne sceny. Klimat filmu pomagają budować specyficzne wybiegi narracyjne i znakomicie dopasowana muzyka, składająca się z niepokojących kompozycji. Rezultat wszystkich tych chwytów przerasta najśmielsze oczekiwania – boimy się, choć nie wiemy dlaczego. A to przecież najbardziej wyrafinowany typ grozy.

„Kill List” to film unikatowy. Nie tylko dlatego, że zaczyna się jako dramat rodzinny, rozwija jako thriller o zabójcach, by w końcu dotrzeć do granicy obezwładnia-

35


MISFITS „THE DEVIL’S RAIN” Misfits Records 2011

ffffff

Text: Joanna Konik

w myślach – a to za sprawą ciekawych tekstów, a to znów dzięki szalenie melodyjnej muzyce.

Siódma w karierze zespołu Misfits płyta studyjna przywodzi na myśl bardzo ambiwalentne skojarzenia. Z jednej strony, słuchacz sięga po kolejny album ukochanego zespołu. Zapewne nie zdziwi się tym, że panowie jak zwykle prezentują stare dobre gitarowe brzmienia, teksty również utrzymują stylistykę, jaką prezentowały w latach 80. Niemniej jednak brakuje jakiejś iskry, która sprawiłaby, by ten album mógł trafić na półkę z niezapomnianymi płytami. Tak wygląda sytuacja po pierwszym przesłuchaniu płyty, natomiast kolejne diametralnie zmieniają nastawienie słuchacza. „The Devil’s Rain” zaczyna żyć własnym życiem, dziurawi czaszkę i nieustannie przewija się nam

Po koncercie promującym płytę można powiedzieć jedno – Misfits jest zespołem, który ujawnia całą swoją energię na żywo. Show, jaki można było oglądać w Warszawie w lutym tego roku, z pewnością będzie należał do „tych kilku niezapomnianych”, jednak patrząc na płytę pod każdym jednym kątem, można powiedzieć, że pozornie nie ma w niej koncertowej energii. Cała moc nowego materiału muzycznego ujawnia się dopiero po głębszym, kilkakrotnym przesłuchaniu. Patrząc na legendę, trudno nie zazdrościć ludziom, którzy jako pierwszy odsłuchali album „The Devil’s Rain”. Dla tych, którzy dopiero zaczęli słuchać tego typu muzyki lub, co gorsza, zaczęli jej słuchać po koncercie, z pewnością będzie to genialna płyta. Kiedy jednak sięgną w historyczne dokonania Misfits, ich zdanie może się nieznacznie zmienić.


Screw)

---------------------------------------Ocena: 6/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20l2 Tłumaczenie: Witold Pospieszała Ilość stron: 230

Wiktoriańskie, ponure domostwo, rodzina po tragedii i nieświadoma czającego się zła guwernantka. A może psychopatyczna manipulatorka, wykorzystująca do swych mrocznych celów pogrążonego w żałobie wdowca? A powierzone jej opiece dzieci? Są nieświadomymi ofiarami szaleństwa, czy dalekimi ideowymi antenatami współczesnej figury „dziecka grozy”? Paradoksalnie, na żadne z sygnalizowanych tu pytań nie ma w powieści Henry’ego Jamesa jednoznacznej odpowiedzi; nie zawsze też jest ona w ogóle możliwa. „W kleszczach lęku” zmusza jednak dzisiejszego czytelnika nie tylko do zmierzenia się z tajemnicą frapująca niegdysiejszych miłośników prozy Jamesa. Współczesny odbiorca czyta tę powieść nie tyle bowiem przez pryzmat niepokojów społeczno-kulturowych, drążących epokę rozdartą pomiędzy fascynacją ezoteryką i postępem technologicznym, który zdawał się zwiastować rozkwit czasu rozumu, co raczej jej związków z przeżywającą renesans zainteresowania na przełomie XIX i XX w. literaturą gotycką. Pośród wielu publikowanych ówcześnie „opowieści z dreszczykiem” (to wtedy, przypomnijmy, powstaje m.in. w 1886 roku „Dziwna historia doktora Jekylla i pana Hyde’a” Roberta Louisa Stevensona), utwór Jamesa wyróżnia się chociażby finezyjną, przemyślaną konstrukcją postaci i znaczącym pogłębieniem ich wizerunku psychologicznego. Toteż spragnieni opisów fizycznej przemocy mogą poczuć się rozczarowa-

ni, jeśli jednak przenikniemy przez otoczkę konwenansu, docierając do - nie zawsze uświadamianych sobie przez bohaterów - motywacji, okaże się, że są to postacie równie okrutne, co protagoniści współczesnej literatury grozy.

Text: Adam Mazurkiewicz

HENRY JAMES - W kleszczach lęku (The Turn of the

Prawdopodobieństwo psychologiczne i frapujący do dziś sposób ukazywania skrzywionych osobowości to nie jedyny walor powieści Jamesa. Trudno nie przyznać autorowi zręczności w imitowaniu przywoływanych konwencji gatunkowych. Traktowane jako punkty odniesienia powieść gotycką, romans czy powieść frenetyczną, James traktuje instrumentalnie, wykorzystując do budowy atmosfery przesyconej niepewnością. Co ciekawe, mimo bogactwa nawiązań, autor pozostaje przy tym wierny swej metodzie pisarskiej: gotycyzm w opowieści zasadza się nie tyle na mnożeniu bytów nadprzyrodzonych i tajemnic, co na peregrynacji poprzez mroki ludzkiej psychiki. Toteż nie możemy jednoznacznie dookreślić statusu ontologicznego zdarzeń, w których biorą udział mieszkańcy ponurej rezydencji: czy są one projekcją histerycznej osobowości guwernantki, czy też manifestacje zjawisk nadprzyrodzonych istotnie obiektywnie mają miejsce, a posiadłość w Bly to miejsce opanowane przez duchy. „W kleszczach lęku” to powieść obowiązkowa nie tylko dla miłośników opowieści niesamowitych, lecz każdego poszukiwacza literackiej doskonałości, harmonijnie łączącej niebanalny pomysł z jego równie celną realizacją.

37


REC 3 GENESIS REC 3: GENEZA Hiszpania 2012 Dystrybucja: Kino Świat Reżyseria: Paco Plaza Obsada: Leticia Dolera Diego Martín Ismael Martínez Àlex Monner

X X X

Text: Łukasz Pytlik

X X

I tak, pierwsza część szturmem podbiła zdecydowaną większość serc fanów horrorów wszelakich; dzięki brutalności, sporej dawce strachu i całkiem udanemu twistowi na sam koniec. Dwójka tradycję podtrzymała, choć zdarzyło się w niej co najmniej kilka sytuacji raczej niezamierzenie śmiesznych.

Jeśli ktoś jeszcze trailera nie widział, to zapraszam do obejrzenia, bo jest naprawdę interesująco zrealizowany. Wywnioskować można z niego to, o czym już napisałem, jak i fakt, że tym razem do rzezi dojdzie podczas wesela. Perwersyjnie przepyszny to pomysł, by taki – cytując bohaterkę – „wyjątkowy dzień” zamienić w absolutne piekło. Nie zdradzając zbyt wiele: małżonkowie niestety się rozdzielili i przez zdecydowaną większość czasu próbują się odnaleźć, a przy okazji przeżyć i nie zwariować.

I teraz dochodzimy do genezy, dlaczegóż A jak jest z „Genezą”? Zaskakująco do- to słowem-kluczem określającym „[REC]³” brze, przy czym „zaskakująco” wydaje się jest „zaskakujący”. Ano dlatego, że to już słowem, jakie najpełniej określa ukoronowanie (?) hiszpańskiej trylogii. Przede wszystkim – ujęcia z ręki, jeszcze raz real footage, czyli wizytówka serii, pojawiają się tu na początku i jeszcze w jednym miejscu w połowie filmu (i dobrze, bo inaczej nie mieliśmy okazji obejrzeć zachwycającej pod względem operatorskim sekwencji rozgrywającej się w deszczu). Poza tym mamy do czynienia z klasycznym horrorem, ale „klasyczny” absolutnie nie oznacza sztampowy czy nudny.

Chyba nie trzeba nikomu przedstawiać serii „[REC]”, prawda? Wszyscy wiemy, że chodzi o horrory utrzymane w nurcie found/real footage, gdzie mniej lub bardziej winne osoby prześladowane są przez mniej lub bardziej zombie’owate potwory, a nad tym wszystkim krąży widmo odwiecznej wojny Boga z szatanem.

38


nie jest „[REC]”. Naprawdę, to nie przejęzyczenie. Jasne – wciąż to samo „uniwersum”, ale nagle, zupełnie znienacka, do scenariusza wkradło się całe mnóstwo elementów niemal żywcem wyjętych z... kultowego „Martwego zła”. Panna młoda z piłą łańcuchową rżnącą zombie wpół to przecież niemal kopia Asha, bohatera „Evil Dead”. Podobnie scena śmierci, niebywale urocza, przy użyciu czegoś w stylu miksera (głowy sobie uciąć nie dam, nie używam w kuchni niczego bardziej zaawansowanego niż patelnia), każe podejrzewać zafascynowanie „Martwym złem”.

Poważnie zaczyna znowu być na sam koniec, który mnie osobiście bardzo przypadł do gustu. Naprawdę kawał dobrej roboty, bo i sporo gore, i świetny – na dodatek podwójny! – element zaskoczenia. Czyli jak w końcu z tym filmem jest? Dobrze, nawet bardzo, ale pamiętajcie, że wybieracie się na „Martwe zło” vs „[REC]”. I jeśli taki humorystyczny horror to Wasza broszka, będziecie mieli kawał świetnej zabawy.

Komizmu tu zresztą sporo, bo nie sposób zareagować inaczej niźli wybuchając śmiechem, gdy świeżo upieczony małżonek zakłada zbroję i bawi się we współczesnego św. Jerzego. Albo wtedy, kiedy pannie młodej pomaga facet przebrany za SpongeJohna... Tak, SpongeJohna, nie SpongeBoba bo, jak sam tłumaczy: prawa autorskie!

39



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l2 Ilość stron: 446

Współczesna Polska z jej społecznymi bolączkami: korupcją, niezakończonymi rozrachunkami z własną przeszłością, trwaniem układów władzy. I samotny mściciel, rzucający wyzwanie tym, których uznał za wrogów - przede wszystkim byłym funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa. Czy jego intencje są równie szlachetne, na jakie wyglądają? Kim jest i w czyim imieniu działa? W jaki sposób jego czyny wpłyną na politykę rządu, uwikłanego w ideologiczne rozgrywki? Wojciech P. Kwiatek to znany w środowisku miłośników zagadek detektywistycznych praktyk i teoretyk literatury kryminalnej, znakomity - prócz Stanisława Barańczaka - znawca powieści milicyjnej, której poświęcił opracowanie „Zagadki bez niewiadomych, czyli kto i dlaczego zamordował polska powieść kryminalną” (2007); w serii „Ewa wzywa 07” debiutował w 1987 roku powieścią „Za żadne pieniądze”. Toteż poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko - tym bardziej, że autor miał ambicję stworzyć powieść przekraczającą ograniczenia gatunkowe, która z popularnej konwencji kryminału uczyniłaby pretekst do rozważań nad moralną odpowiedzialnością za zło. Powieść Kwiatka wpisała się w obecny w rodzimej beletrystyce nurt literatury rozrachunkowej. I na pewno miała szansę zająć w nim miejsce szczególne, proponując własną interpretację roli tajnych służb w tworzeniu historii. Temat to w rodzimej literaturze wciąż żywy i bolesny, bowiem SB to dla ideologicznych

polemistów po roku 1989 synonim zła, kryjącego się w istocie systemu. Toteż wielu pisarzy, zwłaszcza ultra– prawicowych, zadowala się sięgnięciem po stereotypowy obraz „esbeka” jako personifikacji zła. Czy autor uniknął tej pułapki?

Text: Adam Mazurkiewicz

WOJCIECH PIOTR KWIATEK - Obywatel

„Obywatel” czytany - zgodnie z sugestią z okładki - jako powieść rozrachunkowa, jednak rozczarowuje. Rysy psychologiczne postaci są uproszczone, ich motywacje nie przekonują, a „czarno-biały” podział unieważnia złożoność ludzkich wyborów. Brak jest w utworze migotliwości aksjologicznej, nieodzownej, jeśli autor pragnie wiarygodnie oddać dramatyzm poruszanej problematyki. Równie nieprzekonująco ukazany został tytułowy protagonista - mściciel bez skrupułów wykonujący narzuconą sobie misję „deubekizacji”. Wbrew intencjom autora jest to postać równie demoniczna, co jego ofiary i nie zmienia tego odczucia przekonanie, że zabija w dobrej wierze. Być może, gdyby Kwiatek skupił się na losie człowieka wrzuconego w tryby Historii, powieść byłaby bardziej udana artystycznie i przekonująca. Pisarz pragnął jednak połączyć wypowiedź na istotny społecznie temat z atrakcyjną lekturowo formułą. W efekcie rozczarowany jest zarówno miłośnik sensacyjnej literatury, jak i poszukujący rozliczeń z przeszłością. Szkoda, tym bardziej, że gdyby zapomnieć o pozaartystycznych kontekstach, otrzymalibyśmy sprawnie napisaną, polityczno-sensacyjną powieść współczesną. Takich zaś nigdy nie jest za wiele.

41


Text: Rafał Christ

Z czym kojarzą się klauni? Zwykle są to zabawni ludzie, pracujący w cyrku, śmiesznie ubrani, z toną makijażu na twarzy i czerwonym nosem. Mają zapewniać rozrywkę, głównie dzieciom. Twórcy horrorów postanowili zmienić ten wizerunek – wykorzystując ten „niewinny” zawód, aby straszyć. Niektórym się udało, a innym wyszło całkiem zabawnie. W 1988 roku powstał film „Killer Klowns from Outer Space”. Z założenia miał to być horror, wyszło jednak bardziej komediowo niż strasznie. Da się jednak zauważyć, że twórcy sami nabijają się ze swojego pomysłu – jest to jakby pastisz filmów grozy z lat wcześniejszych. Panuje tutaj wszechobecny kicz. Nie brakuje głupich postaci z kosmosu, które nie wiadomo dlaczego pojawiły się na naszej planecie, aby siać zagładę. Jest też para młodych ludzi, którzy natrafiają na cyrkowy namiot, który pojawił się w środku lasu. Początkowo uważają to za zabawne, jednak odkrywają straszną prawdę – w środku są martwi znajomi zawinięci w kokony z waty cukrowej. Jakby tego było mało, jeden z klaunów chce zabić bohaterów pistoletem strzelającym popcornem. Oczywiście początkowo policja nie ma zamiaru im wierzyć, dopóki jeden z funkcjonariuszy nie będzie świadkiem niesamowitych wydarzeń. Wszystkich ogarnia panika, a los Ziemi spoczywa w rękach garstki osób. Brzmi strasznie tandetnie i rzeczywiście tak jest. Tandeta jest jednak zamierzona i naprawdę bawi. Nie

ma się czego bać, ale jest pełno śmiechu. Klauni prześcigają się w coraz to głupszych pomysłach zawijania ludzi w watę cukrową – czy to podrzucając im żywą prażoną kukurydzę, czy też wyskakując z pudełek po pizzy. Jeśli chodzi o efekty specjalnie, to oczywiście są one kiczowate. W innych filmach pewnie kłułyby w oczy, w tym jednak nie można wyobrazić sobie innych – wszystko do siebie pasuje jak kolejne elementy układanki. Podobnie jest z grą aktorską, która bywa groteskowa. Postacie są przerysowane i stereotypowe wręcz do przesady. Ale przecież o to chodziło. Ogólnie ten obraz jest świetną rozrywką dla tych, którzy mają ochotę przestać na chwilę myśleć – mózgi są widzom niepotrzebne. Można powiedzieć, że w miarę oglądania zostają wyżerane przez klaunów. Wiele lat później, bo w 2010 roku powstał „Hiszpański cyrk”. Film całkowicie zniszczył wizerunek pracowników cyrku – okazuje się, że wielu z nich popada w nałogi i pochodzi z patologii. Mają wiele problemów i rozbawiają innych, jednocześnie pła-

* Cytat z filmu „Hiszpański cyrk” („Balada triste de trompeta”, reż. Álex de la Iglesia)


cząc. Sam początek jest raczej zabawny z domieszką dramatu, później historia staje się coraz bardziej smutna i brutalna. Podczas wojny domowej w Hiszpanii żołnierze wpadają do cyrku i wcielają wszystkich zatrudnionych do armii. Większość z nich ginie albo zostaje pojmana do pracy w kopalni. Syn jednego z nich dorasta i w latach siedemdziesiątych chce pójść w ślady ojca, więc zaczyna pracować jako klaun. W cyrku odkrywa straszną prawdę o swoich współpracownikach i zakochuje się w dziewczynie, która niestety jest już z innym. Wtedy to zaczyna się tragikomiczna wojna o kobietę. Nasz wrażliwy Javier w pewnym momencie trafia na morderców swojego rodzica – zostaje przez nich pojmany i poniżany. W końcu postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i robi sobie permanentny makijaż (żelazkiem i sodą oczyszczoną). Od tego momentu nikt nie jest bezpieczny, gdyż Javier przemierza ulice z karabinami i zapasem amunicji, którego nie powstydziłby się nawet Rambo. Przemoc jest widowiskowa, ale nie pusta – jest ona efektem bezsilności i próbą ocalenia siebie. Rezultat jest jednak zupełnie inny: to ścieżka w jedną stronę do autodestrukcji. Obraz jak najbardziej poważny, jednak ze względu na postacie wydaje się trochę głupawy. To tylko pozory. Są oczywiście momenty zabawne, głównie sceny pokazujące występ cyrkowy lub teksty i pomysły bohaterów, które bywają wręcz absurdalne. Nie to stanowi główny temat – mamy tutaj historię miłości, zemsty i walki o własne „ja”. Wszystko jest przyprawione dużą dawką brutalności, krwi, tortur i przemocy. Wszystkie te elementy sprawiają, że film smakuje wyjątkowo dobrze. Klauni mają swoje miejsce również w literaturze grozy. Wystarczy wspomnieć „Dziewiąty koszmar” Grahama Mastertona. Pisarz wykorzystał cyrk i jego pracowników do znęcania się nad postaciami

i stworzenia suspensu. Chciałbym jednak napisać o opowiadaniu Joe’ego Hilla, syna Stephena Kinga, „Twitterowanie z cyrku umarłych”, które znalazło się w antologii „15 blizn”. Pierwsze, co rzuca się tu w oczy, to forma. Nie mamy tutaj typowej narracji, całość opowiedziana jest krótkimi notkami, zamieszczanymi przez nastolatkę na portalu Twitter. Taki zabieg znacznie wzmaga napięcie i wcale nie psuje odbioru. Historia zaczyna się wręcz sielankowo. Pewna rodzina wraca z wycieczki na narty. Córka zamieszcza w internecie swoje przemyślenia – głównym tematem jest to, jak bardzo jej się nudzi. W pewnym momencie natrafiają na „Cyrk umarłych”, do którego postanawiają wstąpić. Przedstawienie jest bardzo brutalne i wręcz nierzeczywiste, gdzie zombie ganiają żywych ludzi. Oczywiście nikt z widowni się tym nie przejmuje. W pewnym momencie okazuje się, że uczestnikami przedstawienia są goście poproszeni o pomoc przy sztuczce. Od tamtej pory zaczyna się horror. Trupa artystów zniewala widownię i wszystko wskazuje na to, że bohaterowie staną się żywymi trupami i będą stanowić główną atrakcję kolejnych wystąpień. W tym utworze mamy do czynienia z cyrkiem strachu i terroru. Brutalność nie jest przesadzona – tym bardziej że opisuje ją początkowo znudzona nastolatka. Pracownicy są inni niż wspominani we wcześniejszych utworach: nie wydają się głupkowaci, nie ma w nich ani krzty zabawności, nawet nie pojawiają się tu śmieszne pomysły. Czytelnik dostaje to, czego oczekiwał, czyli horror w najczystszej postaci. Jest to bardzo interesująca, trzymająca w napięciu i błyskotliwa opowieść. Jestem przekonany, że zadowoli nawet najbardziej wybrednych smakoszy tego gatunku. A teraz czas na muzykę. W 2011 roku słynny reżyser, David Lynch nagrał płytę pt. „Crazy Clown Time”. Patrząc na filmy tego artysty, można się domyślić, jakiego

43


rodzaju jest to muzyka. Wszystkie utwory są bardzo psychodeliczne i naprawdę potrafią pobudzić wyobraźnię. Na krążku znalazł się utwór o tej samej nazwie co album. Tym razem nie mamy klauna jako takiego – istnieje on raczej w domyśle. Tematem piosenki jest impreza młodych ludzi, którzy zachowują się irracjonalnie. Pojawia się dziewczyna ściągająca bluzkę, wylewanie piwa na innych czy podpalanie włosów. Został też nakręcony teledysk, który obrazuje te wydarzenia. Oglądając go, można odnieść wrażenie, że dźwięki wchodzą pod skórę i przyprawiają o ciarki. Można też uznać, że nadszedł czas szalonych klaunów, którymi jest młodzież. Najlepszym komentarzem do całości są ostatnie słowa refrenu: „It was really fun”. Owszem, było zabawnie, jednak po przesłuchaniu ciężko wrócić do normalności. A osoba, która uzna to za śmieszne, powinna pójść się zdiagnozować. Nie zmienia to faktu, że jest

to bardzo dobry utwór i na długo pozostaje w pamięci. Lynch umieszcza cyrkową postać w każdym z nas. Jest to dość dosadna krytyka współczesności, ale chyba prawdziwa. Wszyscy jesteśmy klaunami, a świat to jeden wielki cyrk. Jak więc widać, przed klaunami nie da się uciec. Dużo małych dzieci się ich boi, a twory kulturowe, które wymieniłem, powinny uzasadnić ten strach. Artyści grozy często starają się wykorzystywać elementy pozornie niestraszne i przerabiać je na horror. Niekiedy jest to niemożliwe i wychodzi śmiesznie. W tym wypadku bywa różnie: wydaje się to absurdalne, groteskowe i bywa slapstickowe. Jednak czasami, o ile to dobrze wykorzystać, takimi postaciami można naprawdę porządnie przestraszyć. Tym bardziej, że nikt nie spodziewa się ataku ze strony śmiesznie wyglądającego i kochającego dzieci klauna.


Wydawca: Rebis 20l2 Tłumaczenie: Jan Pyka Ilość stron: 3l6

przez bieg zdarzeń. Ten zaś Każdy czas ma swoje bestsellery skręca nieraz bardzo gwałtowa obecnie są nimi niewątpliwie nie, nim dobrniemy do finału. „Gra o tron” George’a Martina I tu znów jest bardzo dobrze. (która przez lata zalegała na W zasadzie wielkiego zaskopółkach a stała się hitem dzięki czenia nie przeżyłem, ważne serialowi) oraz trylogia Stiega jednak, że autorka konseLarssona. Ta druga, a szczekwentnie poprowadziła do końgólnie postać Lisbeth Salanca swoją historię nie siląc się na der, niewątpliwie zainspirowały zaskakujące na siłę i nierealne panią Stevens do wymyślenia „Informacjonistki”. Świat, okładka książki, zwroty akcji. Historia jest bardzo logiczna recenzje krzyczą, że bestseller. A ja mówię i przerażająco prawdopodobna, a świat przedstawiony imponuje realizmem. – „spokojnie”.

Text: Łukasz Radecki

t) TAYLOR STEVENS - Informacjonistka (The Informationis -------------------------------------- Ocena: 4/6

Gorzej jest, niestety, z bohaterką. Nie mam wątpliwości, że Vanessa stanie się ulubienicą wielu kobiet. To postać niezależna, silna, inteligentna i zadziorna, istny James Bond w spódnicy. Nie wątpię, że pani Stevens przeszła w życiu wiele (epizod z sektą Dzieci Boga w dzieciństwie), widać to czasem w odwadze i determinacji Munroe. Gorzej, że widać, iż cały ten misternie stworzony świat istnieje po to, by podziwiać główną bohaterkę (sceny analiz dokonań, czy co gorsza rysu psychologicznego kobiety), lub z nią walczyć i przegrać (sceny, w których nawet John Rambo nie dałby rady być bardziej skutecznym). Niezwykła to bohaterka, która nawet po postrzale (wszak oberwać musi dla przyzwoitości) potrafi uwolnić się z łańcuchów. Pod wodą. Trzeba to przyznać, Taylor Stevens potrafi Imponujące. pisać książki. Widać także, że dużą część życia spędziła na podróżach, ponieważ Tak czy inaczej, „Informacjonistka” to barprzedstawione w powieści opisy krajów tęt- dzo dobra powieść, która ma zaledwie nią prawdziwym życiem. Ich sugestywność dwie wady. Naiwnie skonstruowaną sui realizm są naprawdę imponujące. Świet- perwoman w roli głównej bohaterki i mało nie też prezentuje się intryga, bowiem jak oryginalne rozwiązania podobne do twórsię okazuje, Vanessa posiada mroczną czości pana Larssona. Mimo to, na pewno przeszłość, do której niekoniecznie chce będę wypatrywał drugiej części Vanessy. wracać, a zostaje do tego zmuszona poVanesa Munroe to niezwykła kobieta, która handluje informacjami. I to nie byle jakimi, bowiem na liście jej klientów znajdują się gigantyczne korporacje, miliarderzy i głowy państw. Korzystając z różnych imion i przykrywek (choć najczęściej określająca się jako Michael), dziewczyna potrafi znakomicie wtopić się w otoczenie, przeniknąć przez społeczeństwo, wtopić się w kulturę innych narodów. Nie narzeka na nadmiar wolnego czasu, mimo to decyduje się przyjąć zlecenie od Richarda Burbanka, teksańskiego multimilionera, który prosi ją o pomoc w odnalezieniu córki zaginionej przed laty na Czarnym Lądzie. Munroe nie wie w jak poważne wplącze się kłopoty i na jak wielkie narazi się niebezpieczeństwo.

45


LA PIEL QUE HABITO SKÓRA, W KTÓREJ ŻYJĘ. Hiszpania 2011 Dystrybucja: Gutek Film Reżyseria: Pedro Almodóvar Obsada: Antonio Banderas Elena Anaya Marisa Paredes Jan Cornet

X X

Text: Bogdan Ruszkowski

X X X

Zaczyna się intrygująco. Oto piękna kobieta, w swego rodzaju „cielistym” kombinezonie, przebywa zamknięta w pokoju. Jedzenie i wszelkie potrzebne rzeczy dostarcza jej starsza kobieta windą kuchenną. Sławny chirurg plastyczny, właściciel prywatnej kliniki, w której zamknięta jest kobieta, pracuje nad wielkim wynalazkiem - bardzo wytrzymałą, genetycznie zmodyfikowaną skórą. Kim jest tajemnicza piękność? Czemu chirurg podgląda kobietę przez ukrytą kamerę? Czemu kobieta stara się oszpecić skórę, w której żyje? Odpowiedzi na te pytania cofną bohaterów filmu o sześć lat, kiedy to w życiu Roberta - owego chirurga – wydarzyła się straszliwa tragedia…

A odpowiedź na pytanie kim jest kobieta powinna zaskoczyć nawet najbardziej wytrawnego widza… No właśnie – powinna zaskoczyć, ale nie zaskakuje. Już w pierwszych scenach widać wyraźną wskazówkę kim jest Vera. Połączenie tej wskazówki z jedną ze scen w środku filmu daje nam odpowiedź na największa zagadkę filmu. Nie bardzo rozumiem wszystkie zachwyty nad filmem Almodovara. Tak naprawdę nie ma tutaj drugiego dna, podtekstów,

Czasami patrząc na dzieło sztuki nowoczesnej w stylu „kropka w kwadracie”, zastanawiam się, czy wystarczy znane nazwisko by sprzedać byle co? Oczywiście – o gustach się nie dyskutuje, ale dawać sobie wciskać coś złego i zachwycać się tym, bo przecież stworzył to TEN twórca, zakrawa na modę, snobizm i hipokryzję. Takie odczucia miałem po pierwszej godzinie seansu najnowszego filmu Pedro Almodóvara.

46


głębokich przemyśleń. A doszukiwanie się ich na siłę „bo to przecież artystyczne kino europejskie”, jest bez sensu. Pierwsza połowa filmu to chaotyczny scenariusz, sceny włożone na siłę (niektóre wręcz żenujące). Później można się doszukać w scenariuszu pewnego sensu – chorego i spaczonego, ale jednak sensu. Po to tylko by wszystko rozwaliła końcówka - pretensjonalna i nie pasująca do całości.

kiego pierwowzoru – powieści „Tarantula” – zakładam jednak, że ma ona więcej sensu niż film. W „Skórze, w której żyję” zabrakło bowiem przede wszystkim oddania emocji przez aktorów. Antonio Banderas stara się jak może, ale naprawdę trudno zrozumieć niektóre zachowania postaci, którą w filmie gra. Wiele razy zadawałem sobie pytanie „ale czemu Robert tak właśnie się zachował?”, a czegoś takiego nie powinno być. Dobry film powinien być tak zagraCzemu tak jest? Cóż, nie znam literac- ny, by mnie wciągnął do reszty, bym uwierzył w to, co twórcy chcą pokazać. Tutaj moja wiara została wystawiona na próbę. Szwankuje scenariusz, szwankuje reżyseria, a sceny, które powinny wywoływać napięcie wywołują uśmiech (vide pościg za skuterem). Jedyne co mogę pochwalić to zdjęcia (mimo, iż film dzieje się w ograniczonej scenerii) oraz muzykę (przyjemną mieszankę muzyki klasycznej, hiszpańskiej i brazylijskiej). I to wszystko.

47


48


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Replika 20l2 Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski Ilość stron: 285

Muszę się przyznać, że od kilku lat stosuję podział książek na dwie podstawowe kategorie: na te, które są zwyczajną stratą czasu (oczywiście staram się ich unikać jak ognia piekielnego) i te, które w taki czy inny sposób służą mojemu rozwojowi osobistemu czy rozrywce. „Potomstwo”, stanowiące kontynuację debiutanckiej powieści Jacka Ketchuma, łatwo byłoby przyporządkować do tej pierwszej grupy. Bo wiadomo – ciągi dalsze niezwykle rzadko są udane, poza tym brak im oryginalności pierwowzoru, na ogół próżno doszukiwać się w nich świeżych treści czy konceptów, bla, bla, bla… Takie blablanie nie ma sensu, myślę, że nie tylko mnie działa na nerwy.

odwagi, ale i wad, znów doświadczamy obrzydzenia i lęku przed praktykami dzikich. Znów też możemy – i słusznie! – spodziewać się jatki i scen, których nie powstydziłby się żaden z filmów gore.

Text: Kazimierz Kyrcz Jr

JACK KETCHUM - Potomstwo (Offspring)

Czy to źle? Nie sądzę. Cóż, tym co trochę mi przeszkadzało, szczególnie przy okazji pojawiania się kolejnych postaci, była natrętnie powracająca myśl: „Czy ktokolwiek z nich przeżyje?”

Nie będzie chyba wielkim spojlerem, gdy napiszę, że owszem, nie wszyscy Skoro bowiem ktoś przeczytał „Poza pozytywni bohaterowie zginą. A w jakim sezonem” i zdecydował się na ciąg stanie fizycznym i psychicznym ujrzymy dalszy, nie powinien wybrzydzać na to, ich w finale? To już inna para kaloszy. że pisarz trzyma się pewnej konwencji Reasumując: „Potomstwo” jest dokładczy wizji świata. Zwłaszcza, że robi to nie taką powieścią, jakiej spodziewałem bardziej niż sprawnie. Pokazując (wiary- się po autorze tej klasy co Jack Ketgodnie!) kolejne wydarzenia przemien- chum. Pełną niesztampowych postaci, nie z perspektywy kilku postaci, daje plastycznych i odważnych opisów, spenam możliwość wczucia się zarówno cyficznie nerwowej atmosfery, z której w ich intencje, jak i odczucia. Takie uję- trudno się wyrwać jeszcze długo po cie niejako z automatu zmusza nas do przeczytaniu ostatniej strony książki. kibicowania drużynie tych „dobrych”, bądź – w przypadku psychopatycznych Na koniec pozwolę sobie na drobną czytelników – tych „złych”. Przy czym uwagę na marginesie – wciąż trudno mi do „złych” niekoniecznie należą wyłącz- pojąć, jak to się stało, że autor „Dziewnie członkowie plemienia kanibali. czyny z sąsiedztwa”, niewątpliwie pisarz wagi ciężkiej, którego powieści można Można oczywiście zżymać się, że to stawiać na równi z dokonaniami Stephewszystko już było. Bo znów widzimy na Kinga czy Petera Strauba, jeszcze do plaże, jaskinie i lasy okolic Dead River, niedawna był u nas kompletnie nieznaznów mamy do czynienia z na wskroś ny. Cóż, nie świadczy to chyba najlepiej ludzkimi policjantami, którym nie brak o większości rodzimych wydawców...

49


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

Magdalena Mikoś Witold Klapper Brudna Robota Opowiadanie należy do cyklu opisującego przypadki Romana G. Roman Giewont – mieszkaniec Siar Wielkich, gm. Leśne Odpadki, bimbrownik-artysta, homofob oraz najzagorzalszy fan kanału „Discovery” to bohater serii zakręconych opowiadań, w których w sielską codzienność sennej wioski raz po raz wkrada się niesamowite. Niezwykli goście, m.in. krasnoludki z Al Kaidy, zombie-partyzanci, emo-wampiry, duchy i kosmici tłoczą się u progu, przyciągani niezwykłą aurą emanującą z tajemniczej piwniczki. Deliryczne przygody Romana pełne surrealistycznego humoru i nagłych zawrotów akcji zapierają dech w piersiach, niczym haust jego legendarnego bimbru „Czak Noris”. Zapraszamy do lektury.

Kto wie, może gdyby nie promocja na deski i gwoździe, do niczego by nie doszło... Stało się jednak inaczej. Przez jakiś czas po destrukcyjnej wizycie krasnali z Al–Kaidy byłem zmuszony do korzystania ze sławojki mojego najbliższego sąsiada – Henia. To swój chłop, który zawsze pomoże człowiekowi w potrzebie i te najpilniejsze sprawy mogłem bez problemów załatwiać u niego. Było mi jednak głupio z tego powodu i postanowiłem w końcu odbudować mój własny, prywatny, zniszczony kibelek. Na „Discovery” leciał kiedyś program o remontach, więc dokładnie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Przypadek chciał, że będąc w Leśnych Odpadkach (to taka większa wioska kilka kilometrów dalej) po cukier i drożdże w tamtejszym nowo wybudowanym markecie, znalazłem ulotkę z promocjami. W tym właśnie na materiały budowlane. Oferta była niezwykle kusząca, więc postanowiłem z niej skorzystać. Przyjaciela nie trzeba było długo prosić o pomoc. Wkrótce przyjechał swoim leciwym traktorem pod sklep i tak oto stałem się właścicielem całej masy różnych rzeczy, z których wkrótce wybuduję moją nowiutką sławojkę. Byłem pewien, że będzie jeszcze ładniejsza i przytulniejsza niż poprzednia. I serduszkowe okna też w niej będą. Już się cieszyłem na samą myśl o wypróbowaniu jej w praktyce. Gdy tylko wyładowaliśmy przyczepkę u mnie na obejściu, zabrałem się ostro do kopania nowego dołu. Miejsce wyznaczyłem już sobie wcześniej, więc teraz można było skupić się na samej robocie. – Pomóc ci, Romciu? – spytał Henio, patrząc, jak walczę z twardą ziemią.

50


[ Magdalena Mikoś, Witold Klapper - Brudna Robota ]

– A chcesz? – A czemu by nie? – Sąsiad wzruszył ramionami. – I tak nie mam nic innego do roboty. Ucieszyłem się niezmiernie, bo jak to się mówi – co dwie łopaty, to nie jedna. Poza tym szybciej nam pójdzie, jak będziemy pracować we dwóch. Rzuciłem sąsiadowi drugi szpadel i ostro wzięliśmy się do kopania. Po dobrej godzinie, gdy dziura była już dość sporych rozmiarów, łopata Henia nagle o coś uderzyła. Obaj usłyszeliśmy dziwny dźwięk. Szybko przerwaliśmy robotę i popatrzyliśmy po sobie zdziwieni. – A co to? – zapytał przyjaciel. Dla pewności sam uderzyłem w dno kilkukrotnie. Dobiegł nas ten sam tajemniczy i nienaturalny hałas. Pod cienką warstwą ziemi coś było! – Może to jakiś zakopany skarb? – Próbowałem zgadywać. Zresztą cóż innego mogło się znajdować półtora metra pod ziemią? Przecież nie tunel metra. Poza tym na „Discovery” tyle mówili o poukrywanych starożytnych kosztownościach i artefaktach, że byłem niemal pewien, że to właśnie to. – Eeee niee... – Sąsiad nie do końca był przekonany do mojej teorii. – Raczej jakieś śmieci stare... Ja jednak wiedziałem swoje. Jak się dokopiemy do jakiegoś skarbu, to nawet po podziale z Heniem i tak powinno mi zostać tyle, żeby nową aparaturę do bimbru kupić. Albo nawet i dwie. Rzuciłem się na kolana i zacząłem rozgarniać ziemię rękami. Przyjaciel wkrótce do mnie dołączył. Ciekawość jednak zwyciężyła. Po chwili odsłoniliśmy większość dziwnego przedmiotu. – Właz? – Spojrzałem zdziwiony na wystające spod ziemi metalowe drzwiczki. Przez malutkie okienko wydobywał się ze środka strumyk ciepłego światła. Henio przeżegnał się pobożnie. – Jezu Chryste, dokopaliśmy się do piekła... – wyszeptał. Przyznaję się bez bicia, że znalezisko zbiło mnie z tropu. Oczekiwałem czegoś zupełnie innego. – Co robimy? – spytałem. – Spieprzajmy, Romciu! Spieprzajmy! – Henio wstał i zaczął wspinać się po drabinie. Zatrzymałem go wpół drogi i ponownie ściągnąłem na dno wykopu. – Nie tak szybko! A skąd wiesz, co tam jest? – Na pewno nic dobrego. Patrz! – Wskazał na wydobywające się z włazu światło. – Tam ktoś mieszka. To piekło, mówię ci! Dokopaliśmy się do samego Szatana! – Nie panikuj – powiedziałem uspokajająco. – Poza tym piekło jest zdecydowanie niżej. Tak mi się przynajmniej wydawało. Na moim ulubionym kanale nie raz i nie dwa

51


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

oglądałem programy poświęcone kopalniom i oni tam fedrowali zdecydowanie głębiej niż na półtora metra. To musiało być coś innego. – Ja nie wiem, Romciu... Zakopmy to może... – Jak nie sprawdzimy, co tam jest, to się nigdy nie dowiemy, który z nas miał rację. – Zdecydowałem, po czym zacząłem szukać jakieś klamki, dzwonka lub czegokolwiek innego, co zwykle znajduje się przy drzwiach. W końcu przy jednym z boków namierzyłem okrągłe pokrętło. Wyglądało jak kierownica od Heniowego traktora. Było dokładnie takie samo, tylko trochę inne. Znaczy – mniejsze. Spróbowałem je przekręcić, ale opornie to szło. – Pomóż mi... – wystękałem przez zaciśnięte zęby. – Sam nie dam rady... Henio doskoczył do mnie i we dwóch naparliśmy na dźwignię. W końcu puściła i właz z głośnym zgrzytem zardzewiałych zawiasów otworzył się na oścież. W nasze nozdrza uderzyła fala stęchłego powietrza. – O fuj... – Ale śmierdzi... Faktycznie, cuchnęło okrutnie. Sławojka Henia nie mogła się nawet z tym równać. Wydawało mi się, że otworzyliśmy coś, co od dawna było zamknięte na cztery spusty. Tylko co to mogło być? Może sąsiad miał rację i faktycznie dotarliśmy do piekła? Przecież diabły też jakoś muszą wyłazić na zewnątrz? Ostrożnie zacząłem schodzić do tajemniczego pomieszczenia. Czułem nerwowy oddech przyjaciela na karku, więc musiał iść tuż za mną. Gdy zszedłem na dół, rozejrzałem się. Większość pomieszczenia tonęła w mroku. Jedynie mała oliwna lampka stojąca na drewnianym stole rozpraszała ciemności. Ruszyłem w jej kierunku. – Halt! Hände hoch! Na dźwięk głośnej, niespodziewanej komendy stanęliśmy jak wryci. Jezus Maria! Czyżbyśmy trafili do niemieckiego piekła?! Teraz jest niby cała ta Unia Europejska i paszporty nie są potrzebne, ale kto wie, jakie zasady panowały tu, na dole? – Romciu... Ja się boję... – Ręce do góry, faszystowskie świnie! – Doszedł nas tym razem polski komunikat. – Ale my nie jesteśmy żadnymi świniami... – Próbowałem zaprzeczyć. – Przysięgam na Boga, że nawet mój dziadek nie służył w żadnym Wehrmachcie! To pomówienia! – wykrzyczał mi tuż za uchem coraz bardziej przerażony sąsiad. – Milczeć! Ja tu rozkazuję, przeklęte Folksdojcze! – zarządził tajemniczy głos. Po chwili z mroku wyłoniła się dziwna postać. Muszę przyznać, że nie tak sobie wyobrażałem piekło i jego mieszkańców. Proboszcz zawsze nas straszył ogniami piekielnymi, smołą i demonami z rogami i widłami… Z ciemności natomiast wyszła jakaś zakurzona, oblepiona pajęczynami postać z pepeszą i opaską AL na ramieniu. No, na diabła toto

52


[ Magdalena Mikoś, Witold Klapper - Brudna Robota ]

mi nie wyglądało. Chyba że na jakiegoś zapomnianego... – Jesteście aresztowani w imieniu Polskiej Partii Robotniczej! Kapitanie Rutkowski! Mamy szpiegów! – Już idę, chorąży... – usłyszeliśmy jakiś syk z korytarza. Przynajmniej tak mi się wydawało, że tam musiał być jakiś korytarz, bo ta część pomieszczenia tonęła w absolutnej ciemności. Po chwili podeszła do nas druga postać. Podeszła to dużo powiedziane. Ciągnąc za sobą bezwładną jedną nogę, z cienia wyszło coś, co kiedyś mogło uchodzić za partyzanta. Czas jednak zrobił swoje – z części czaszki poodchodziła gnijąca skóra, przez postrzępione ubranie prześwitywały kości żeber, a jedno oko trzymało się wyłącznie na słowie honoru i dyndało na policzku niczym odważnik przy zegarze z kukułką. Zaraz za upiornym oficerem z cienia zaczęło wychodzić więcej żołnierzy. Wszyscy byli jacyś poszarzali i to nie tylko jeśli chodzi o mundury, ale w sumie tak, jakby przez ostatnie sześćdziesiąt lat nie mieli zbyt wiele okazji do opalania. Ubrania wisiały na nich jak na strachach na wróble. Sami zresztą nie wyglądali dużo lepiej. Przez ramiona mieli przewieszone pepesze i schmeissery, a za pas wetknięte niemieckie granaty, przypominające tłuczki do ziemniaków. Każdy na ramieniu miał również opaskę, identyczną jak ten pierwszy – AL. Znałem ten skrót doskonale – Armia Ludowa. – Romciu... Mówiłem ci, że to piekło... To umarli... – wyszeptał przerażony sąsiad, patrząc na poruszające się niemrawo postaci. – Ale chyba tacy nie do końca... – Zauważyłem, lustrując najbliższych partyzantów. Pomimo odłażącej i gnijącej skóry oraz wystających kości wcale nie wyglądali na martwych. Przynajmniej takich klasycznych, co leżą w trumnach i w ogóle... – Co tu robicie? – spytał oficer, łypiąc na nas groźnie swoim jedynym sprawnym okiem. – Nie będę zeznawał bez adwokata! – krzyknął zdesperowany Henio, po czym zamknął oczy i czekał na niechybne rozstrzelanie. Ja za to spróbowałem rozegrać tę rozmowę inaczej. Na moim ulubionym kanale leciał kiedyś program poświęcony przesłuchaniom i wiedziałem, że nie mogę pokazać słabości, bo zostanie to zaraz wykorzystane. Wyciągnąłem rękę do oficera. – To ja się może przedstawię. Nazywam się Roman Giewont i jestem... – Nagle uzmysłowiłem sobie, że jeżeli to prawdziwi partyzanci AL, którzy tu gniją od czasu wojny, to gdy im powiem, że jestem WŁAŚCICIELEM ziemi, w której siedzieli, niechybnie mnie rozstrzelają albo wezmą za wroga ludu, bo u nich przecież wszystko miało być dobrem wspólnym. Jezusie Nazareński, całe szczęście, że się w porę za język złapałem... No cóż, skoro jednak już zacząłem, trzeba było jakoś skończyć. – Jestem członkiem z ramienia wysuniętym na czoło, czy jakoś tak. W każdym razie, towarzysze,

53


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

nie jesteśmy waszymi wrogami. Zombiakom zauważalnie polepszył się humor. – Jesteście partyjni, towarzyszu Giewont? – zapytał kapitan. – Tak, znaczy nie... Znaczy... Nie do końca. Bo wiecie, na tym terenie partia nie działa. Zresztą nie przejmujcie się, telefony komórkowe też. To się nazywa brak zasięgu. – Zanim oficer się połapał w tym, co mówiłem, przeszedłem do kontrataku. – A wy, co tu robicie? Kapitan podrapał się po pustym oczodole. – To stary niemiecki bunkier, towarzyszu. Schowaliśmy się tu kiedyś, żeby zrobić zasadzkę na Szkopów, a potem z niewiadomych przyczyn nie dało rady otworzyć włazu. Więc czekaliśmy, aż ktoś nas od zewnątrz uwolni... Sam już nie wiem, ile czasu upłynęło od tamtej chwili... Którego dziś mamy? Spojrzeliśmy po sobie z Heniem. – Eeee... Tak jakby... Jedenastego... – odparłem niepewnie. Kapitan pokiwał smutno głową. – Trzeciego miał być zrzut. Pewnie przegapiliśmy go i Szwaby wszystko zgarnęły. Albo ci z AK... Zastanawiałem się, czy powiedzieć, że chodziło mi o DWA TYSIĄCE JEDENASTEGO i że tam u góry nieco się zmieniło. Że nie ma już AL, AK ani hitlerowców, a jedyny zrzut jest, jak w markecie w Leśnych Odpadkach nowy towar przywiozą. Bałem się, że to może być dla nich zbyt wielkim szokiem. W końcu nie o taką Polskę walczyli. Zaryzykowałem jednak. – Ale... Wojna już się skończyła... Wygraliśmy. W bunkrze razem z partyzantami siedzieliśmy do wieczora. Gdy tylko usłyszeli o zwycięstwie nad faszystowskim wrogiem, obudziła się w nich wschodniosłowiańska dusza, więc pobiegłem szybko do piwniczki i przyniosłem kilka flaszeczek dla rozluźnienia atmosfery. Ciężko było patrzeć, jak niektórym z nich mój cenny alkohol przeciekał przez dziury w ciele, ale wolałem już to niż rozstrzelanie. Zombie chcieli jak najszybciej wyjść, żeby odwiedzić rodziny i zameldować się u lokalnego Komisarza Ludowego jako ochotnicy do służby wojskowej lub chociaż kombatanci, na szczęście udało mi się ich na razie powstrzymać od tego zamiaru. – Musicie poczekać kilka dni, towarzysze. – Ale dlaczego? – spytał chorąży Maćkowiak. Ten sam, który nas zatrzymał przy włazie. – Po prostu zostańcie. Siedzieliście tu już tak długo, że kilka dni was nie zbawi... Yyyy... To znaczy – nie zrobi wam różnicy. Nie prosiłbym was o to, jeżeli nie byłoby to

54


[ Magdalena Mikoś, Witold Klapper - Brudna Robota ]

ważne, towarzysze. Po krótkim biadoleniu partyzanci zgodzili się pozostać jeszcze kilka dni w podziemiu. Kamień spadł mi z serca. Nie mógłbym sobie darować, że wypuściłem na świat cały oddział zombie–komunistów i to jeszcze uzbrojonych po resztki zębów. Po skończonej wizycie pożegnaliśmy się z żołnierzami i wróciliśmy na górę. Przed pójściem spać zahaczyliśmy jeszcze o moją piwniczkę. – A mówiłem, żeby nie otwierać tego włazu? – Henio nie był ucieszony naszym dzisiejszym odkryciem. – Teraz mamy bandę nieżyjących kumunistów na karku. I to z pepeszami! – Wiem, wiem... – Pokiwałem głową. – Moja wina. Ale kto mógł przewidzieć, że akurat na nich trafimy? No właśnie, kto? Przecież miał być skarb i nowa instalacja do bimbru, a nie rozkładający się ZBOWiD. – To co teraz zrobimy? – spytał sąsiad. – Bo przecież coś trzeba z nimi zrobić. – Rano pójdę do proboszcza i spytam o radę. – Rano może być za późno. Zakopmy ich z powrotem. – Obiecali, że nie będą wychodzić. – A ty im wierzysz. To kumuniści przecież! Romciu, zakopmy ich! Wziąłem głęboki oddech. W sumie miał rację. Dół pod sławojkę można było wykopać gdzie indziej, zresztą jakoś tak niehonorowo srywać na bohaterów. Nawet tych niepopularnych. Poza tym kto wie, co by się mogło zdarzyć, gdyby te ludowe zombiaki wyszły na świat. – Masz rację. Chodźmy. Dokończyliśmy flaszeczkę, po czym ruszyliśmy ku wykopowi. Stanęliśmy nad dziurą, a Henio poświecił latarką do środka. Od razu było widać, że coś nie grało. Właz był otwarty! Sąsiad przeżegnał się żarliwie. – Jezus Maria, wiedziałem! Wskoczyłem do środka, a potem wszedłem do bunkra. Był dość duży, więc sprawdzenie wszystkich pomieszczeń chwilę mi zajęło. Najgorsze obawy przyjaciela niestety się sprawdziły... Wyszedłem szybko na powierzchnię, żeby przekazać przykrą nowinę. – Pusto! Uciekli... – Chyba wiem, dokąd poszli – powiedział Henio, podając mi jakiś papier. Poświeciłem na niego latarką. To była ulotka reklamowa sklepu z Leśnych Odpadków. Kilka fotografii asortymentu oraz duży, czerwony napis Marienkäfer – wpadnij na chwilę, zostaniesz na dłużej

55


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

– Chryste, chcą zrobić akcję dywersyjną na market! Sąsiad smutno pokiwał głową. – Musieli znaleźć to przy deskach, które tu przywieźliśmy. Pewnie myślą, że to okupanci go tu postawili... Nagle uświadomiłem sobie jeszcze jedną, bardzo ważną rzecz. – Sprawa jest znacznie poważniejsza, niż ci się wydaje... Tam są najtańsze surowce na bimber... Sąsiad przeżegnał się trzy razy. Pewnie gdybym go nie powstrzymał, zrobiłby to jeszcze kilkukrotnie. – Co robimy? Przecież oni nie mogą zniszczyć tego sklepu! – Musimy ich powstrzymać! – odparłem twardo. Teraz to już była prywatna wojna. Nikt, nawet komunistyczne zombie sprzed sześćdziesięciu lat nie powstrzymają mnie od produkcji mojego ukochanego bimbru! – Sami nie damy rady. – Zauważył słusznie Henio. Nas jest dwóch, a ich z dwudziestu. – Weź młodego. – Jakiego młodego? Ekologa? To bez sensu... Położyłem sąsiadowi ręce na ramionach i popatrzyłem prosto w oczy. – Potrzebujemy każdego, komu można zaufać. To sprawa najwyższej wagi. – A jemu można? – Po tej ilości bimbru, jaką z nami wychlał – tak. Bierz się za niego, a potem odpalaj traktor. Ja skoczę do siebie po kilka rzeczy i ruszamy! – Do marketu? – Do marketu! Po chwili wszyscy siedzieliśmy w ciągniku i z maksymalną prędkością gnaliśmy ku Leśnym Odpadkom. W sumie nie była to jakaś porywająca szybkość, bo Henio uparł się, żeby zabrać ze sobą przyczepkę, ale dawaliśmy radę. Sąsiad, wciąż trochę zły na mnie, siedział cicho skupiony na prowadzeniu pojazdu, za to ja co chwila kląłem, ile wlezie. Musiałem w końcu jakoś odreagować cały ten stres. Piotruś – nasz młody ekolog, patrzył na mnie badawczo spod swoich wielkich okularów. Wciąż był przykuty łańcuchem do drzwi wejściowych, które teraz zajmowały ponad pół kabiny ciągnika. – Czemu pan tak klnie? – Nie wytrzymał i spytał w końcu. – A bo ciągle jakaś siła nieczysta dybie na moje życie. Jak nie z góry, to z dołu. – Panie Romanie, to co to teraz jest? – Zombie partyzanci – wypaliłem bez owijania w bawełnę. – Nasi? – Nie. Z AL – wyjaśniłem. – Czają się tu na Niemców. Już od wojny.

56


[ Magdalena Mikoś, Witold Klapper - Brudna Robota ]

– Aha... – Ekolog nie robił wrażenia zaskoczonego. – Czekają tylko na odpowiednią okazję... – dodałem. – Na Euro 2012? – Nie, na nasz bimber – warknął zza kierownicy Henio. – Ale bimber jest przecież szkodliwy... – Synek… Jak cię zaraz tymi drzwiami... – Spokojnie, panowie! – Próbowałem załagodzić sytuację. – Piotruś, zrozum – to komuniści. Oni nie są ekologiczni i głęboko w... poszanowaniu mają całą tę twoją ekologię. – A to nikt ich nie uświadomił? Zastanowiłem się, co odpowiedzieć. Partyzanci raczej nie sortowali śmieci na recykling ani nie myśleli na przykład o wpływie naturalnych preparatów roślinnych na mikroflorę jelitową brojlerów kurzych... W końcu wydukałem pierwsze, co mi przyszło na myśl. – No... Tak jakby... – Co za biedactwa... – westchnął młody.

W końcu dotarliśmy pod market. Była już późna noc, więc sklep był od dawna zamknięty, a wszystkie ulice puste. Jak to na wsi... To nam akurat bardzo ułatwiało zadanie, bo ograniczało ilość świadków, którzy by przypadkiem wpadli na partyzantów. Pal licho, że to zombie, ale co by było, gdyby ktoś poznał w jednym z nich swojego dawno niewidzianego i uznanego za zmarłego dziadka? To dopiero byłaby afera! Potem wszystkie większe agencje prasowe zaczęłyby szukać, skąd się wzięli, a stamtąd było już blisko do mojej piwniczki oraz aparatury. Na to nie mogłem pozwolić. – Jaki mamy plan? – spytał ekolog, gdy tylko zaparkowaliśmy. – Czy on musi targać te drzwi ze sobą? – spytałem, wskazując na niecodzienny bagaż młodego. – Uparł się. – Henio rozłożył bezradnie ręce. – To szczególne i jedyne w tym regionie siedlisko gatunku Kornika Drukarza – Ips Typographicus. Mam zamiar rozpisać projekt na objęcie tych drzwi programem Natura 2000 jako bardzo ważnego miejsca i niszy ekologicznej... Drukarz, drukarz... Zastanowiłem się przez chwilę. – Co u licha może drukować jakiś robal na drzwiach u Henia? Przecież on nawet gazet nie kupuje! – Romciu, sztacheta? – przyjaciel popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem. – Nie tym razem... Jest nam bardzo potrzebny. Trzeźwy. Dobra panowie. Nasze zombiaki lada chwila tu będą. Musimy się przeformować i zająć z góry ustalone pozycje

57


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

wyjściowe – rozporządziłem. Na „Discovery” leciała kiedyś seria programów o taktyce sił specjalnych i działaniach wojennych, więc mniej więcej wiedziałem, co należało robić, a przynajmniej mówić. Wpadł mi do głowy również pewien plan, który teraz chciałem wprowadzić w życie. – Piotruś, musisz czymś ich zająć do naszego powrotu, no wiesz, odwrócić ich uwagę! – Ale jak?? – Ekolog spojrzał na mnie z zaskoczeniem. – Nie wiem, tańcz, śpiewaj... Rób cokolwiek, tak jak Urbańska w Polsacie. – Po prostu bądź sobą! – dodał Henio. – Aha... – To nie było zbyt przekonujące „aha”, ale wiedziałem, że sobie chłopak poradzi. Był bardzo ambitny. – A my dokąd idziemy? – Chodź, chodź... Zaraz się dowiesz... – odparłem, po czym ruszyłem w kierunku zaplecza sklepu. Nagle się zatrzymałem. – I jeszcze jedno – dodałem. – W razie gdyby coś poszło nie tak, punkt zborny za chałupą u sołtysa. Gdy dotarliśmy za sklep, sięgnąłem do reklamówki i wyjąłem jakieś stare szmaty. – Masz, zakładaj. – Podałem je sąsiadowi. – A co to za cholera? – spytał ten, przyglądając się z nieufnością zawiniątku. – To stary mundur czerwonoarmisty. Dostałem go kiedyś od jednego takiego w zastaw za bimber. Nigdy później go nie spotkałem, więc leżał w szafie nieużywany. – Nigdy w życiu! Nie będę ubierał jakichś kumunistycznych... – Heniu! Od tego zależy nasza przyszłość! Mnie te cholery zaraz skojarzą, a ty jesteś... taki mniej rzucający się w oczy. W tym momencie gdzieś od strony wejścia do sklepu dobiegły nas jakieś hałasy. Oznaczało to, że zombiaki już się pojawiły. Teraz wszystko było w rękach młodego. Musiał ich jeszcze chwilę przetrzymać. – No dobra... – Sąsiad z rezygnacją machnął rękami, po czym zaczął się przebierać. – I co dalej? – Mam tu trochę waty mineralnej do izolacji, jakieś farbki i jeszcze to. – Z reklamówki wyciągnąłem stary, popękany portret Stalina. Na jego widok Henio przeżegnał się gorliwie. – Zaraz cię przerobimy na Naczelnego Wodza, a potem wyjdziesz do nich i ich zdemilitaryzujesz. – Ale ja jestem za chudy! – jęknął przyjaciel. – Oj tam, oj tam... Ciemno jest, nie zobaczą – powiedziałem, po czym zacząłem go charakteryzować. Po kilku minutach Henio był gotowy. Porównałem swoje dzieło z portretem. No, wypisz, wymaluj Jossif Wissarinowicz. Jak z obrazka albo starych kronik filmowych.

58


[ Magdalena Mikoś, Witold Klapper - Brudna Robota ]

– Dobra, idziemy. I pamiętaj, jak będą stawiać opór, to powiedz, że ich na Kamczatkę wyślesz! Albo jeszcze lepiej – rozstrzelasz! Szybkim krokiem ruszyliśmy ku wejściu do sklepu. Mieliśmy jeszcze ładnych kilka metrów do pokonania, gdy usłyszeliśmy młodego. Oznaczało to, że jeszcze żył, więc chyba jakoś sobie radził. – ...i wiecie, sprawność kolektora płaskiego znacznie spada wraz ze wzrostem różnicy temperatur pomiędzy czynnikiem roboczym a otoczeniem. Z tego powodu w naszej strefie klimatycznej... Wyszliśmy zza rogu. Naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Byłem pewien, że zombiaki rozniosą naszego ekologa na strzępy, a może nawet i zjedzą, a potem zaczną przygotowania do wysadzenia całego marketu w powietrze, tymczasem było całkowicie inaczej. Na środku parkingu stał Piotruś, a wokół niego w różnych pozycjach smacznie spał cały oddział naszych partyzantów. Oparci o siebie nawzajem lub o swoją broń, chrapali w najlepsze, nic nie robiąc sobie z prelekcji młodego. – Piotruś, coś ty im do cholery zrobił? – spytałem zaskoczony. – Przepraszam, ja chyba... Niechcący ich uśpiłem... – Ale... W jaki sposób? – Stalin, to znaczy Henio był równie zdziwiony jak ja. – Nooo... Próbowałem zrobić, tak jak mi kazaliście, ponieważ jednak nie reagowali ani na śpiew, ani na taniec, stwierdziłem, że będę sobą, i opowiedziałem im o źródłach energii odnawialnej...

– Dobra, to już ostatni... – sapnął Henio, wrzucając chorążego Maćkowiaka do bunkra. – Możemy zamykać. Szybko złapaliśmy za łopaty i zaczęliśmy zakopywać wejście. Szło nam to niezwykle sprawnie. Nawet Piotruś nam trochę pomógł, choć te cholerne drzwi mu dość skutecznie w tym przeszkadzały. W końcu dziura została zasypana, a żeby świeżo skopana ziemia nie rzucała się w oczy, zasadziliśmy na niej krzak porzeczek. Będzie w sam raz na smorodinówkę. Odetchnąłem z ulgą. – Wiecie, tak mi się skojarzyło – zaczął ekolog, gdy oparliśmy się na chwilę o szpadle, by odpocząć po skończonej robocie. – W Tatrach pod Giewontem śpią rycerze, a u pana Romana w ogródku jego prywatni partyzanci. I też czekają, aż ktoś ich kiedyś wezwie...

59


Text: Joanna Konik

Cała recenzja, jak zapewne nietrudno zgadnąć, dotyczyć będzie koncertu legendarnej grupy Misfits, który odbył się 26 lutego 2012 roku w warszawskim klubie Proxima. Zamiecie śnieżne i nieziemsko niskie temperatury nie zraziły fanów, którzy licznie przybyli ze wszystkich stron Polski by posłuchać formacji z New Jersey. Przedział wiekowy fanów, również tych w pełnym makijażu, można określić w granicach 13-60 lat. Co zatem sprawiło, że bilety na koncert wyprzedały się do zera długo przed imprezą? Zespół założony został w 1977 roku przez Jerry’ego i Glena, dwóch wielkich fanów horroru, którzy postanowili za wszelką cenę udowodnić, że groza w muzyce może być równie spektakularna jak w filmach. Dlatego też nazwę zespołu stanowi tytuł ostatniego filmu, w jakim występowała Marilyn Monroe – „Misfits”. Niezwykle poetyckie teksty oscylujące wokół tematów śmierci i miłości (zwłaszcza tej niespełnionej) znalazły dopełnienie za sprawą charakterystycznych strojów noszonych przez członków zespołu. Skóry najeżone milionami kolców, punkowa biżuteria i, co najważniejsze, Devilock -typowa grzywka opadająca na twarz oraz charakterystyczny pełny makijaż stylizowany na czaszkę, zombie lub trupa: oto właśnie momentalnie rozpoznawalny wizerunek Misfits. Mimo kilkakrotnych zmian w składzie zespołu (z oryginalnego składu pozostał tylko Jerry), ów wygląd wcale się nie zmienił. Nie zmienił się również look fanów tak chętnie upodobniających się do swoich idoli.

Tegoroczny koncert promował najnowszą płytę zespołu, „The Devil’s Rain”. Siódmy w karierze zespołu album studyjny wciąż eksploruje główne założenia grupy. Horrorowe utwory opowiadają o kolejnych historiach z piekła rodem. Każda z nich mogłaby być odcinkiem serialu grozy. Płyta po raz kolejny pokazała fanom, że starsi panowie wciąż potrafią grać jak za dawnych lat. Podobnie koncert udowodnił, że wyśmienita muzyka zagrana z głębi serca jest nieśmiertelna i ponadczasowa. Mimo trzech występów bardzo dobrych młodych zespołów, które supportowały Misfits (The Shiver, Rhyme oraz Juicehead), dopiero wyjście na scenę gwiazdy wieczoru sprawiło, że w niejednym oku zakręciła się łezka wzruszenia. Kłęby bagiennego dymu podświetlone ostrym kolorowym światłem wprowadziły na scenę Jerry’ego, Robo i Deza. W tle bardzo często ukazywała się charakterystyczna czaszka. Crimson Scull – bo o niej mowa - stałą się wizytówką zespołu już w latach 70. I do tej pory nierozerwalnie kojarzy się z Misfits. Drugim utworem zagranym podczas koncertu był kultowy „Scream”, który wprowadził całą widownię w swoisty szał. Nastrój ten utrzymywał się przez cały koncert sprawiając, że impreza ta z pewnością będzie należała do najważniejszych, jakie odbyły się w tym roku. Natomiast energia i możliwości wokalno-muzyczne artystów sprawiły, że koncert był po prostu niezapomnianym wydarzeniem.

ONLY JERRY ONLY

...czyli kilka słów o tym jak grać hor ror-punka


-------------------------------------- Ocena: Brak Wydawca: Esprit 20l2 Ilość stron: 209

„Pokonać mroczne siły”... No cóż – obowiązek jest obowiązkiem, zrecenzować trzeba. Ale błagam, nie każcie mi wystawiać oceny. Mogę się podzielić swoimi wrażeniami z lektury, ale oceniać nie będę. Bowiem „Pokonać mroczne siły” to książka nietypowa. Podtytuł „Praktyczny poradnik dla szukających uwolnienia duchowego” mówi o niej wszystko. Jest to bowiem opowieść o opętaniu i o tym, jak się go ustrzec.

wie, jak jest naprawdę? Może autor ma rację i rzeczywiście na każdym kroku jesteśmy indoktrynowani przez diabelskie siły? Bo przecież jeśli wierzę w Boga, to siłą rzeczy wierzę w to, że diabeł istnieje, próbuje ludzi nakłonić do złego... Z innej znowu strony w taki sposób moglibyśmy wytłumaczyć każdy nasz zły uczynek – o czym zresztą autor także mówi, pisząc o wolnej woli.

W pierwszej części mamy odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania. Na przykład „Czy w dzisiejszych czasach rzeczywiście ma sens podejmowanie tematu opętania?”. Część druga to „Wywiad z opętaną”, który – mimo że zapowiadany przez autora jako clou książki – rozczarowuje. Część trzecia to teksty z Pisma Świętego, których czytanie może zapobiec opętaniu czy pomóc w wygnaniu złego.

Z tego mogłaby się wywiązać długa teologiczna dyskusja i może o to właśnie Grzegorzowi Bacikowi chodziło: by zmusić nas do chwili refleksji. I faktycznie – „Pokonać złe moce” do refleksji i przemyśleń skłania. Ale to nie jest zasługa tego, jak książka jest napisana, lecz raczej samego jej tematu. Bowiem „Pokonać złe moce” to dzieło napisane bardzo powierzchownie. Nie zagłębia się w problem i czasem zamiast refleksji wywołuje uśmiech. Wywiad z opętaną – który miał być wstrząsający – też nie daje odpowiedzi na wiele pytań i sprawia wrażenie na siłę ugrzecznionego. Największą zaletą książki są teksty z Pisma Świętego – zajmujące ponad jej połowę objętości. Ciekawy jest wybór tekstów, ciekawe same teksty; zresztą to Biblia – samo przez się zrozumiałe jest, że warto ją znać, niezależnie od wiary, jaką wyznajesz. No właśnie – czytaliście kiedyś Biblię? To naprawdę ciekawa lektura.

O wierze się nie dyskutuje, każdy ma prawo do własnego wyznania. Dlatego tak trudno mi tę książkę oceniać – przynajmniej pod względem merytorycznym. Sam autor nie jest duchownym, ale od wielu lat współpracuje z kapłanami katolickimi, pomagając im w trudnych chwilach w czasie egzorcyzmów. Już samo to świadczy o tym, że książka jest kompetentna. Z drugiej strony – w trakcie czytania miałem chwilami odczucie, że to autor właśnie doszukuje się działań Szatana we wszystkich, nawet w najbardziej niewinnych rzeczach. No bo jeśli czytanie „Harry’ego Pottera” czy oglądanie kreskówek może doprowadzić do opętania... Tak samo zresztą jak joga, akupunktura... No cóż – to trochę trąci paranoją. Chociaż – kto

Text: Bogdan Ruszkowski

GRZEGORZ BACIK - Pokonać mroczne siły

„Pokonać mroczne moce” nie jest może książką idealną, a jednak nie żałuję, że ją przeczytałem. Chociaż pobieżnie przedstawiony, temat jest ciekawy i może warto wiedzieć, co może nas czekać, jeśli dopuścimy do siebie Złego.

61


WAKE WOOD WAKE WOOD Wielka Brytania, Irlandia 2011 Dystrybucja: Brak Reżyseria: David Keating Obsada: Aidan Gillen Eva Birthistle Timothy Spall Ella Connolly

X X X X

Text: Łukasz Pytlik

X

„The Woman in Black” to kawał doskonałej „grozowej” rozrywki, podobnie jest w przypadku „Wake Wood”, które premierę miało w 2011 roku, ale nie zawitało i już najpewniej nie zawita do naszych kin. Ostrzegam na samym początku – mamy do czynienia z ARCYprzygnębiającym obrazem. Pewne młode małżeństwo traci córkę – i to traci w sposób nad wyraz tragiczny, bo nie dość że w dniu jej urodzin, to na dodatek

sześcio/siedmiolatka zostaje zagryziona przez psa trzymanego w klatce na terenie posesji/kliniki, w której ojciec jest weterynarzem. Co zrobić w takiej sytuacji? Wyjechać, bo ból można próbować oswoić, ale jednak najłatwiej jest od niego uciec. I tak nasi bohaterowie docierają do miejscowości Wake Wood – do cna przesyconej atmosferą brytyjskiej wsi. Tam radzą sobie czasem lepiej, czasem gorzej, aż dochodzi do niezwykłego zdarzenia. Pewna dziewczynka oznajmia pogrążonej w tęsknocie kobiecie, że Alice – zmarła córka – ma ładny głos... W międzyczasie małżeństwo jest jeszcze świadkiem dziwacznego, dość krwawego i brutalnego rytuału,

Wygląda na to, że studio Hammer wróciło na dobre. I to cieszy, bo oznacza, że horrorów z Wielkiej Brytanii będzie jeszcze więcej, a póki co wszystkie przesłanki każą przypuszczać, że horrory te będą nad wyraz porządne.

62


zastanym. Sceny, jak np. poród krowy czy dobicie innego zwierzęcia lub też truchło psa odarte ze skóry – wyglądają niesamowicie. Sam zresztą jestem zwolennikiem naturalizmu w filmach, więc gwarantuję Ponury temat – jak zawsze, gdy mamy do Wam, że poród cielaka wygląda bardziej czynienia ze śmiercią dziecka, ale prze- obrzydliwie i odrażająco niż niejeden posicież nad wyraz wdzięczny dla horrorów. łek zombie w serialu „The Walking Dead”. No i ta grobowa atmosfera całego filmu podkreślana jest niemalże wszystkim: Czasem w tę surowość wkrada się seprzez około 1,5 godziny trwania filmu kwencja montażowa, której nie da się nie uświadczymy słońca (poza beztro- określić inaczej niż błyskotliwa - vide sceskimi, ale krótkimi sekwencjami zabawy na seksu rodziców w dniu, gdy odzyskali z Alice), a i reżyser przyjął założenie, by córkę. Nie przypominam sobie, żebym wszystko pokazywać dość naturalistycz- widział napięcie seksualne i samo zbliżenie i surowo. Realizacyjnie „Wake Wood” nie fizyczne pokazane bardziej subtelnie przypomina dokument – ale nie mylmy go niż tutaj – na przemian pojawiają się ujęz mockumentary a la „Blair Witch Project” cia dotyku i spojrzeń, kiedy autentycznie czy „The Devil Inside”, a nawet „[REC]”. To widać, że schodzi z nich ten cały ból, dokument w stylu reportażu telewizji pu- z którym musieli sobie poradzić po śmierci blicznej, czyli ujęcia dość statyczne, przy jedynaczki. nikłym sztucznym oświetleniu, a przypuszczalnie w większości kręcony przy świetle Łapie za serce, naprawdę. dzięki któremu – jak się wkrótce okazuje – można przywołać zmarłych z zaświatów. Jedynie na trzy dni i pod warunkiem, że zwłoki nie gniją w ziemi dłużej niż rok.

63



-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Buchmann 20l2 Tłumaczenie: Robert Ginalski Ilość stron: 576

wiście do głębi nas poruszała Thriller o nielegalnym handlu i bezlitośnie trzymała w naludzkimi narządami spisany pięciu. Tak, jak już pisałem wprawnym piórem brytyjskiego wcześniej: „Czekając na autora Petera Jamesa (twórcy śmierć” wciąga i intryguje, ale m.in. takich powieści jak „Taka brak jej tej szczególnej mocy piękna śmierć”, „Pogrzebany” cechującej najlepsze powieczy „Nie dość martwy”) po ści gatunku i sprawiającej, że prostu nie mógł się nie udać. o opowiadanej historii po proI rzeczywiście: „Czekając na śmierć” wciąga, intryguje i zmusza czy- stu nie potrafimy zapomnieć. telnika do zadawania sobie poważnych pytań natury moralnej. A jednak – od sa- Dlaczego? Zaryzykuję stwierdzenie, że przez stłoczenie na pierwszych kilkudziemego początku coś tu też nie gra… sięciu stronach zbyt dużej ilości postaci. Akcja powieści rozgrywa się w malow- Czytelnik szybko gubi się w gąszczu niczym, nadmorskim Brighton na po- imion i nazwisk, i w końcu może mieć łudniowym wybrzeżu Wielkiej Brytanii. problem z obdarzeniem tych wszystPoczątkowo obserwujemy serię pozornie kich osób odpowiednią dawką empatii. niezwiązanych ze sobą wydarzeń z życia W każdym razie wiem, że ja taki problem tamtejszych mieszkańców: córka jednej podczas lektury „Czekając na śmierć” z bohaterek zapada na poważną cho- miałem. Najważniejsi bohaterowie zbyt robę i aby uratować jej życie niezbędny często oddają tu niestety pole postaciom będzie przeszczep wątroby; pracownicy znaczącym dla fabuły książki bardzo pogłębiarki pracującej w okolicy portu niewiele – a opisywanym przez Jamesa w Brighton odnajdują w wodzie dziwnie z takim zaangażowaniem, jakby miało okaleczone ciało mężczyzny, mogące się okazać, że wkrótce odegrają kluwskazywać, że to ofiara handlu ludzki- czową rolę. Łapałem się wręcz na tym, mi narządami; wreszcie zmagający się że kiedy Grace wybierał się na jogging z osobistymi problemami nadinspektor po plaży, bałem się żeby nie spotkał Roy Grace wpada na trop potężnej afe- tam żadnego sąsiada spacerującego ry… problem w tym, że dzięki niej udało z psem – bo wtedy jak nic dostalibyśmy się uratować życie niejednego pacjenta kilkustronicowy opis tego, co sąsiad zjadł dotąd bezradnie czekającego na prze- na śniadanie, co myśli o polityce, skąd szczep. Czy jednak należy dbać wyłącz- ma takiego a nie innego psa i tak dalej. nie o zdrowie bliskich, nie zważając na to jak wysoką cenę zapłaci za nie ktoś inny? Nie chcę nikogo w ten sposób zniechęcić do lektury książki – bo to naprawdę inteThriller, który zmusza do myślenia to na- resująca pozycja. Chcę natomiast zwróprawdę nie byle co – i za to należą się cić uwagę, że czasami mniej znaczy leJamesowi głośne brawa. Problem w tym, piej – zwłaszcza w przypadku mającego że autorowi nie udało się skonstruować nas angażować emocjonalnie thrillera. powieści na tyle precyzyjnie, aby rzeczy-

Text: Bartłomiej Paszylk

PETER JAMES - Czekając na śmierć (Dead Tomorrow)

65


W 2011 zapowiadano dwie superprodukcje serialowe. Miały one zaspokoić gusta miłośników porządnej s-f. Oba były wyprodukowane przez Stevena Spielberga i zapowiadały się naprawdę dobrze. Pierwszy z nich – „Terra Nova” – okazał się tak wielkim rozczarowaniem, że produkcję zamknięto na pierwszym sezonie. Niestety drugi – „Wrogie niebo” (niektórym lepiej znane pod oryginalnym tytułem „Falling Skies”) też nie zachwyca. Nie jest klapą totalną, jak „Terra Nova”, ale do naprawdę dobrych seriali s-f mu daleko. A szkoda – jest niezły pomysł, duży potencjał możliwości rozwoju akcji, stosunkowo ciekawe postaci. Co nie wypaliło? O tym właśnie postaram się Wam opowiedzieć. Akcja serialu rozgrywa się po inwazji obcych. Inwazji, którą Ziemianie przegrali z kretesem. Zniszczone zostało wojsko, stolice państw zrównano z ziemią. Nieliczne grupy ocalałych gromadzą się wokół ruchu oporu. Powstają grupy do trzystu osób – jednej z takich grup towarzyszymy przez 10 odcinków pierwszego sezonu. Dwustu cywili i stu żołnierzy broni się wszelkimi siłami przed obcymi. Akcja serialu rozgrywa się niedaleko Bostonu – miasta, w którym obcy budują jakąś tajemniczą konstrukcję. Do prac przy jej budowie wykorzystywane są porwane dzieci, z wszczepionym w kark urządzeniem zwanym uprzężą. Urządzenie to pozwala na pełną kontrolę nad dziećmi. Głównym bohaterem serialu jest Tom Mason – kiedyś profesor historii,


Samej inwazji w serialu nie widzimy, akcja zaczyna się w jakiś czas po niej. I tutaj pierwszy zarzut – w jednym odcinku mówi się, że to było sześć miesięcy wcześniej, w innym – że trzy miesiące. Takich nielogiczności w serialu jest więcej, ale o tym później. Cała akcja serialu toczy się wokół dwóch głównych wątków: próby odbicia Bena i uwolnienia go z uprzęży oraz znalezienia sposobu na zadanie dotkliwego ciosu obcym. Ci w „Falling Skies” występują w dwóch odmianach: sześcionogich obrzydliwych pełzaczy oraz mechów – rodzaju dwunożnych robotów. Pokonanie ich nie jest łatwe, bowiem przybysze wydają się być niewrażliwi na broń, którą dysponują ludzie. Dopiero złapanie żywego pełzacza pozwoli na znalezienie sposobu likwidacji wroga.

mi i o dzieciach jest prawie niestrawna. To chyba już taka wada Stevena Spielberga – żeby były emocje, muszą być dzieci... Niestety „Falling Skies” od tego schematu nie odbiega. Także schematyczność postaci jest porażająca – mamy więc Nieskazitelnego Ojca Profesora Historii, Który Walczy Jak Komandos, Twardego Wojskowego, Który W Głębi Serca Jest Dobry, Panią Doktor, Która Skrywa Tajemnice, Zbuntowanego Nastolatka, Który Traci Dziewczynę... i tak dalej, i jeszcze więcej. Sam schemat fabuły to też nic odkrywczego – połączenie „Wojny światów”, „Dystryktu 9” i „V”. Na dodatek okraszone to wszystko niezbyt udanymi efektami specjalnymi – których na szczęście w tym filmie jest niewiele. I jeszcze te No dobrze – by nie zdradzić fabuły, przej- błędy logiczne – no bo jak inaczej nazwać fakt, że wśród cywili jest wielu dorosłych dę do tego, jak cały serial się odbiera. mężczyzn, a karabin dostaje trzynastoletni Pierwsze pięć odcinków może do ogląda- chłopiec? Tak pewnie miało być bardziej nia zniechęcić. Ilość patosu, scen z dzieć- dramatycznie – zresztą chłopiec ode-

Text: Bogdan Ruszkowski

teraz zastępca dowódcy grupy. Tom stracił żonę w czasie inwazji, a jego syn Ben został porwany i ma na sobie uprząż. Jego starszy syn, Hal jest zwiadowcą grupy – niepokornym szesnastolatkiem zakochanym w Karen, która także jest zwiadowcą. Najmłodszy syn Toma, ośmioletni Matt chciałby już walczyć z kosmitami...


gra w serialu dużą rolę. Wyszło jednak mało prawdopodobnie. Albo inna postać – Pope, degenerat, gwałciciel, morderca uwięziony w bazie, okazuje się specem od uzbrojenia i konstruuje broń zdolną pokonać mechy... Takich nielogiczności i naciągnięć jest zresztą znacznie więcej w „Falling Skies”, i to właśnie one powodują, że ten serial nie jest tak dobry, jak mógłby być. Na szczęście gdzieś tak od szóstego odcinka robi się ciekawie i bardziej mrocznie. Mniej już na siłę wciskanych sielankowych scen w stylu „zachowajmy człowieczeństwo”, a więcej walki, napięcia i zwrotów akcji. Aż do finału sezonu – odcinka 10. zatytułowanego „Osiem godzin”. Nie jest to mistrzostwo świata, ale daje nadzieję na to, że drugi sezon zrobi się wreszcie naprawdę mroczny i mocny. Zresztą udostępnione w sieci pierwsze trzy minuty pierwszego odcinka drugiego sezonu mają w sobie więcej akcji niż pierwsze cztery odcinki z sezonu pierwszego razem wzięte. No i są dużo bardziej mroczne... Zaskakujące zakończenie pierwszego sezonu daje możliwość rozwinięcia akcji serialu w zupełnie inną stronę, niż się spodziewamy. Trzeba mieć tylko nadzieję, że twórcy tego nie zmarnują i serial będzie coraz ciekawszy.

Skoro już sobie ponarzekałem, muszę wspomnieć o plusach „Falling Skies”. Przede wszystkim dobrze jest tutaj pokazana postapokaliptyczna sceneria. Zniszczone budynki, porzucone samochody, puste ulice, wyrastająca w sercu Bostonu gigantyczna konstrukcja – wszystko to tworzy przygnębiającą scenerię i może się podobać. Wiele wątków serialu rozwija się powoli, lecz w ciekawym kierunku. Pojawiająca się w końcowych odcinkach zupełnie nowa obca istota także daje możliwość różnych spekulacji. Tak więc „Falling Skies” może być dobrą produkcją. Na razie jest przeciętnie, ale przy ogólnym braku ciekawych produkcji telewizyjnych z tego gatunku (no bo jaki inny „czysty” s-f serial teraz się kręci?) „Falling Skies” można bez większego bólu obejrzeć. A jeśli przetrwacie pięć pierwszych odcinków, to zostaniecie nagrodzeni historią, która coraz lepiej się rozwija. I być może po finale sezonu tak jak i ja stwierdzicie, że warto czekać na drugą serię, której premiera zapowiedziana jest na czerwiec 2012 roku. „Wrogie niebo” („Falling Skies”). Sezon 1. 10 odcinków. Polska premiera: 22.04.2012 Stacja: Sci-Fi Universal. Producent: Steven Spielberg, Robert Rodat, Obsada: Noah Wyle, Will Patton, Moon Bloodgood, Seychelle Gabriel, Drew Roy.


-------------------------------------- Ocena: 2/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20l2 Ilość stron: 448

Tajemnica sprzed lat, niewytłumaczalne zdarzenia, seria makabrycznych morderstw i funkcjonariusze policji usiłujący (raczej mało skutecznie) ogarnąć chaos zbrodni, jednocześnie zwalczając przeciwności, jakie piętrzą się w ich życiu prywatnym. I główny bohater – spokojny, o artystycznej duszy i mrocznej przeszłości, kwiaciarz z Kazimierza Dolnego, wplątany w wydarzenia, których nie potrafi zrozumieć, ani – tym bardziej – im zapobiec. A to nie koniec atrakcji serwowanych przez autorkę „Bilbordu”: prócz mało wyrafinowanych scen (pseudo)erotycznych czytelnikowi oferowana jest zagadka śmierci kobiet w różnym wieku, których pozornie nic nie łączy, oraz poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób spokojna, kazimierzowska kwiaciarnia przeistoczyła się w miejsce zbrodni. Utwór Joanny Bujak to powieść, która konfuduje czytelnika: nie jest kryminałem, choć oferuje zagadkę detektywistyczną; jako dreszczowiec została napisana zbyt nieudolnie, by wzbudzać strach eskalacją przemocy (mimo że pomysł autorka miała przedni); na romans obyczajowy jest zbyt drastyczna; zaś lektura utworu przez pryzmat związków z literaturą erotyczną prowadzi na manowce. Niejasne też pozostają powody, dla których autorka wprowadziła wątek sugerujący manifestacje sił nadprzyrodzonych. A może powieść ta miała wpisywać się w nurt popularnego od jakiegoś czasu łączenia powieści grozy z romansem i powieścią tajemnic? Czytającemu trudno też zgodzić się na zmanierowany język, podporządkowujący obrazowanie świata przedstawionego

rozemocjonowanym opisom urody bohaterów i ich rozlicznych walorów. Być może taki sposób kreacji językowej robi wrażenie na spragnionych silnych doznań młodych wiekiem i stażem czytelnikach, jednak rychło zaczyna nużyć. Tym bardziej że autorka nie panuje nad tworzywem językowym i prócz stylistycznych potknięć (ich znaczącą część zlikwidowałaby zapewne uważniejsza korekta) język narracji zdominowany został przez jednostajność opisów kolejnych postaci, różniących się od siebie najczęściej jedynie imionami.

Text: Adam Mazurkiewicz

JOANNA BUJAK - Bilbord

Tym, co sprawia, iż warto – mimo wypunktowanych tu mankamentów – zatrzymać się nad „Bilbordem”, jest związek utworu z „literaturą kobiecą”. Połączenie to jest niezbyt udane, zarówno koncepcyjnie, jak i warsztatowo, jednak może wskazywać przyczyny porażki artystycznej, jaka stała się udziałem Bujak. Autorka zdaje się bowiem nieświadoma rozłączności wielu gatunków i nurtów powieści popularnej. Owszem, istnieją udane mariaże powieści grozy i romansu, należą one jednak raczej do wyjątków potwierdzających regułę niż prawidłowości. Tym bardziej, iż współcześnie promowana literatura zdaje się nie przystawać do konwencji detektywistycznej; o ile bowiem skłonni jesteśmy zgodzić się na kobietę niezależną emocjonalnie i zawodowo, o tyle emocjonalny metroseksualizm męskiego bohatera i obnażanie „kobiecości” jego psychiki pobudza raczej do śmiechu, niż skłania do poważnego traktowania takiej kreacji artystycznej. Tymczasem w powieści Bujak trudno zauważyć żartobliwy dystans do zdarzeń i bohaterów.

69


MEGAN IS MISSING Jeśli czytacie horrory i zdarza Wam się zawędrować poza obręb Grabarza, być może kojarzycie mnie z mojego macierzystego serwisu i pewnie zastanawiacie się, co tu właściwie robię. Otóż śpieszę wyjaśnić – mniej więcej od dwóch lat zajmuję się found footage genre i paradokumentem, więc postanowiłam dać publicystyczny upust mojej fascynacji tymi dwoma niezwykłymi gatunkami, a nie mogłam tego zrobić „u siebie”. Krótko i na temat: będę Was od teraz w regularnych odstępach czasu karmić krótkimi felietonami, w których opowiem o najgorszych, najlepszych i najmocniejszych filmach w osławionej przez „Blair Witch Project” konwencji. Mam tylko jedną uwagę: nie czytajcie ich przed obejrzeniem konkretnych tytułów, bo będę zdradzać mnóstwo szczegółów z fabuły. To nie będą recenzje zachęcające lub zniechęcające do seansu, ale raczej „lektura po”. To pierwszy felieton z cyklu, więc powinnam zacząć od początku, ale dla odmiany rzucę Was od razu nawet nie w środek gatunku found footage, ale w jedno z naj-

70

nowszych jego dokonań, czyli „Megan Is Missing” z zeszłego roku. To amerykańska produkcja z fabułą klasyczną wręcz do bólu – nastolatka nierozważnie nawiązuje znajomość przez internet i zostaje uprowadzona. W zasadzie nie musicie wiedzieć nic więcej, a i w kwestii fabuły niczego odkrywczego twórcy nie wymyślili. Co więcej, uważam, że „Megan Is Missing” pokazuje dwa najgorsze oblicza found footage. Przede wszystkim pierwsza godzina filmu stanowi najnudniejszy z możliwych zlepek byle jak nagranych i byle jak połączonych fragmentów nagrań z przeróżnych kamerek i wiadomości telewizyjnych, przez który bez odpowiedniej motywacji ciężko przebrnąć. Z początku trudno mi było pojąć, jak ktoś wykazujący się tak brutalną kreatywnością w ostatnich 20 minutach filmu, które chyba do końca życia zostaną mi w pamięci, potrafił stworzyć tak żenująco niskiej jakości początek. Potem jednak zdałam sobie sprawę, że stanowi to swego rodzaju preludium, które ma w perfidny sposób uspokoić odbiorcę – niczym mały diabełek siedzący na ramieniu widza i przekonujący go, że po tak słabym filmie nie ma co się spodziewać niczego szokującego. Filmowcy pokazują wyuzdaną Megan, której nawet podskórnie życzy się marnego losu, i słodką idiotkę Amy, wyraźnie kreowaną na płaczliwą ofiarę losu, preparując w ten sposób grunt podatny na sugestywne zakończenie. Wydawało mi się, że rozgryzłam zakusy filmowców w kwestii Megan – przecież nie mogli skrzywdzić niewinnej Amy, bo to byłby zbyt duży szok; bo opinia publiczna


Dlaczego? Bo ideą found footage jest tworzenie iluzji rzeczywistości, a oglądanie takiego filmu jak „Megan Is Missing” stanowi w takim samym stopniu komentarz na temat twórców, jak i widzów: oni – twórcy – kombinowali, jak w najmocniejszy sposób wykreować wstrząsające sceny, a my – odbiorcy – oglądamy to, choć zdajemy sobie sprawę, że wybierając taki gatunek, decydujemy się na coś, co ma za zadanie być jak najbliższe rzeczywistości, a więc poniekąd wybieramy... prawdę. A czy zgodzilibyście się na oglądanie prawdziwego nagrania gwałtu na czternastolatce? Ja nie, a jednak film obejrzałam i autentycz-

A po seansie pomyślałam sobie, że oto ujrzałam punkt kulminacyjny rozwoju found footage. Mam nadzieję, że nie przyjdzie mi obejrzeć filmu, który przekroczy i tę granicę.

Text: Agnieszka Brodzik

może łyknąć tylko gwałt na przedwcześnie dojrzałej seksualnie Megan. Tymczasem stało się zupełnie na odwrót i to Amy stała się główną bohaterką najgorszych 20 minut filmowej fikcji, jakie przyszło mi obejrzeć. Od lat oglądam horrory i choć daleko mi do fanów ekstremalnego gore czy jeszcze bardziej brutalnych gatunków, które pewnie istnieją, tylko ja nie mam o nich zielonego pojęcia, niejedno już w swojej karierze widziałam. Ale nie coś takiego i nie w ten sposób. Moi współlokatorzy pewnie przyzwyczaili się już do wrzasków wydobywających się z głośników w moim pokoju – w końcu found footage bardzo często składa się głównie z potępieńczych jęków. A jednak przy „Megan Is Missing” musiałam zmniejszyć głośność, bo było mi po prostu wstyd, że oglądam coś takiego.

nie boję się teraz wspomnieć o nim w magisterce, choć z pewnością film świetnie wpasowałby się w kilka najważniejszych jej punktów. Oglądając, a raczej spoglądając na ostatnie sceny, zastanawiałam się nad tym, jakie granice może mieć found footage i czy możliwe jest zrobienie czegoś bardziej niebezpiecznego niż iluzja rzeczywistego gwałtu na czternastolatce, ze wszystkimi jej koszmarnie dosłownymi pchnięciami – i okazało się, że tak, da się: oto moim oczom ukazała się bowiem zakrwawiona ręka oprawcy, a ja poczułam się, jakby właśnie dokonał się gwałt na moim mózgu. Ale to i tak nie przebije ostatnich kilku minut filmu, do których powinnam w zasadzie wrócić, bo przyciszyłam już tak mocno, że nie dosłyszałam połowy żałosnego kwilenia Amy. A znajdowała się w beczce, więc trochę kiepsko było ją słychać. Zresztą dekoncentrowały mnie też te robaczki wijące się przed kamerą i oprawca z pochwały godną pracowitością kopiący dół w siwoburym piachu. Każda sekunda tej paskudnie długiej sceny stawała się wiecznością i byłam w stanie uwierzyć, że twórcy zdecydowali się ukarać mnie w ten sposób za chęć obejrzenia „Megan Is Missing”.



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Instytut Wydawniczy Erica 20l2 Ilość stron: 382

Rok 1890, Warszawa. Do tego prowincjonalnego - z perspektywy imperialnej - miasta przybywa zdolny carski oficer policji, „zesłany” tu wskutek rozgrywek personalnych w otoczeniu dworu. Miasto wita go zamachem na przyjaciela, witającego przybysza na dworcu. Śledztwo w tej sprawie rychło uświadamia mu, że wplątał się w rozgrywki polityczno-personalne, związane z walką frakcji zarówno na carskim dworze, jak i między europejskimi monarchiami.

turowo obrazem rodzimego pozytywizmu; kwestie ideologiczne i narodowościowe są mu obce, a jego wizja Warszawy to nie tyle polemika z Prusem, co ze stereotypami wpływającymi na wyobrażenie dzisiejszego konsumenta dóbr pop-kultury na temat kresu wieku XIX. Medard zaprasza czytelnika do szczególnej kulturowej gry, podsuwając mu tropy, umożliwiające precyzyjną identyfikację roku akcji, jakkolwiek datowanie to jest pośrednie i zmusza odbiorcę do poszukiwań encyklopedycznych (protagonista utworu przybywa do Warszawy w dwa lata po sportowym wyczynie Józefa Hartsmangrubera, z 1888 roku). Szczególnego posmaku nabierają również pasje Van Houtena, pośród których na pierwszy plan wysuwa sie niezwykle popularna wówczas fascynacja sportem (tu mała dygresja: czy istotnie carski śledczy mógł już w roku opatentowania przez Dunlopa wynalazku, być właścicielem opon pneumatycznych, produkowanych przez Dunlop Pneumatic Tyre Co. Ltd.?).

Text: Adam Mazurkiewicz

MELCHIOR MEDARD - Carska roszada

Moda na retro kryminały, zapoczątkowana cyklem opowieści o Breslau Marka Krajewskiego przyczyniła sie nie tylko do odświeżenia pamięci o międzywojniu i ukazania go z odmiennej niż nostalgiczna perspektywy. Twórcy sensacyjnych zagadek sięgnęli i również w głąb czasu, odkrywając atrakcyjne czytelniczo oblicza zarówno XVII-wiecznego Gdańska („Fatum” Piotra Rowickiego), jak i późniejszych epok. „Carska roszada” wpisuje sie w ten nurt zarówno dzięki osadzeniu fabuły w Warszawie schyłku XIX stulecia, jak i dzięki sposobowi ukazywania miasta znanego głównie z kart „Carska roszada” jest przy tym sprawnie napisanym dreszczowcem sensacyjnoarcypowieści Bolesława Prusa „Lalka”. -politycznym, w którym dochodzenie Dwoistość epoki - będącej zarazem wy- w sprawie kryminalnej rychło zmienia sie kwitem marzeń o życiu w ustabilizowanej w śledztwo wątków skomplikowanej inrzeczywistości, jak i świadomością nie- trygi politycznej. Toteż powieść ta może uchronności jego kresu - Melchior Me- usatysfakcjonować nie tylko amatorów dard wykorzystał do stworzenia obrazu kryminałów retro, lecz również czytelniWarszawy, w którym piękno galanterii ków traktujących literaturę jako mentalny XIX-wiecznych obyczajów miesza się wehikuł czasu, pozwalający im na podróż z tendencjami do demitologizacji wizji do ostatniej z epok, nieskażonych dzisiej„pięknej epoki”. Interesujące, iż autor nie szym chaosem relatywizmu. rozprawia sie przy tym z utrwalonym kul-

73


IT TO USA, Kanada 1990 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Tommy Lee Wallace Obsada: Anette O’Toole Olivia Hussey Seth Green Dennis Christopher

X X

Text: Wiesław Czajkowski

X X X

„To” czyli historia prawdziwego zła, z jakim spotkała się grupa dzieci w wersji literackiej była pasjonującą, urzekającą niesamowitym klimatem opowieścią. Książką, czytając którą wraz z bohaterami czuło się duszny od strachu klimat, jakim było przesiąknięte miasteczko z czasów ich dzieciństwa. Dwuczęściowy mini-serial w reżyserii Tommy’ego Lee Wallace’a to jedynie próba uchwycenia tej wyjątkowej atmosfery, która sprawia, że mimo epickiego stylu i objętości (ponad tysiąc stron - w zależności od wydania) książka ani przez chwilę nie nudziła, czego o filmie niestety powiedzieć nie można...

TO, przybierające różne postaci, w tym postać upiornego clowna Pennywise’a. Grupa szkolnych przyjaciół zostaje zmuszona przez sytuację do tego, by rzucić złej sile wyzwanie. Dzieciaki stają do walki i udaje im się pokonać lecz nie zniszczyć siłę, która jest czymś o wiele bardziej strasznym niż przerażający clown-morderca. Po tym jak zło znika, bohaterowie składają przysięgę i zobowiązują się do tego, że w chwili gdy wróci ono do Derry staną do walki raz jeszcze - i tym razem zniszczą je już na zawsze. Mija trzydzieści lat i koszmar zaczyna się od początku. Odrodzone TO znowu morduje w Derry i, tak jak przed laty, dorośli mieszkańcy miasta nie są świadomi zagrożenia. Nasi

Na początek dwa słowa o fabule. Małym miasteczkiem Derry wstrząsa fala zbrodni, których ofiarami padają dzieci. Nikt z dorosłych nie dostrzega tego, że za tymi potwornościami stoi przerażające

„To” jest ekranizacją jednej z bardziej znanych książek Stephena Kinga. Jednak jest to kolejna ekranizacja książki Mistrza, która literackiemu pierwowzorowi nie dorasta do przysłowiowych pięt...

74


bohaterowie zapomnieli o tym, co stało się przed laty dopiero telefon od jedynego z grupy, który cały czas mieszkał w miasteczku przywołuje falę wspomnień i pamięć o przysiędze, której nie można nie dotrzymać... Oglądając ten film kolejny raz łapię się na tym, że nie jestem do końca pewien tego jak ocenić końcowy efekt. Na pewno docenić trzeba, że twórcy filmu próbowali zmierzyć się dziełem Kinga w podobny autorowi epicki sposób. Niestety nie do końca im się to udało. Wybierając formę mini-serialu można było pokusić się o dzieło kilkuczęściowe i uniknąć w ten sposób pomijania niektórych wątków. Dwie, trwające w sumie ponad trzy godziny części okazały się formą zbyt krótką by ukazać wszystkie wątki z książki Mistrza. Film dużo traci z powodu, co tu dużo mówić, po prostu kiepskiej gry aktorskiej. Aktorzy-dzieci wykonują swoją robotę naprawdę nieźle lecz wracający do mia-

sta dorośli bohaterowie to już prawdziwy koncert rażących niemal amatorskim poziomem koszmarnych min, boleśnie udawanego przerażenia i ogólnej aktorskiej niechlujności. Oglądając ten film dziś widać jak bardzo się zestarzał. Słabe (nawet jak na owe czasy) efekty specjalne po prostu śmieszą i skutecznie psują ogólne wrażenia z seansu. „TO” znacznie łatwiej wywoła dziś u widza drwiący uśmiech niż senne koszmary...

75


Wywiad z Maciejem Żytowieckim

Rozmawiał: Adam Mazurkiewicz

udaną powieścią Zadebiutował niedawnoma ak na swoim „Mój prywatny demon”, tów,jedn e możecie koncie parę innych teks mówktór rpi na znać z sieci. Do tego, jak możi,e„cie tce wkró nadmiar pomysłów” i być braźni w rejony, pozwoli się zaciągnąć wyozbadał. których dotąd jeszcze nieŻytowiecki. Panie i panowie: Maciej

76

zamknąć w krótkiej historii, jednak podczas pisania stwierdziłem, że to zbyt fajne, żeby przygodę z Ezrą i Paddingtonem kończyć tak prędko. Wcześniej publikowałem jedynie opowiadania, które ukazały się drukiem w zbiorach „Białe szepty” oraz „Nawiedziny”, zostałem laureatem kilku O ile pamiętam, zawsze chciałem pisać, niewielkich konkursów oraz zamieściłem chociaż pierwsze poważniejsze próby opowiadania w „Esensji” czy „Fahrenhemiały miejsce w okresie późnego liceum icie”. i studiów. A pierwsze nadające się do czegokolwiek –już po zakończeniu nauki. Do Czym dla Ciebie jest literatura grozy? samych książek z początku miałem nasta- Jakie spełnia zadania, czego oczekują wienie dość alergiczne, ale w którejś z klas czytelnicy? Czego Ty sam – jako odpodstawówki nastąpił przełom, dzięki Tar- biorca – po niej oczekujesz? zanowi, Panu Samochodzikowi i Władcy Pierścieni. Później do tego grona dołączył No cóż, niegdyś oczekiwałem od niej cykl „Xanth”, Guy N. Smith, Masterton czy przerażenia. Najzwyczajniej w świecie. „literalizacja” „Koszmaru z Ulicy Wiązów”, Jednak z czasem, kiedy ilość przyswojoktórej czwartą część czytałem ongiś pod- nych lektur rośnie, a i krzyżyki na karku czas przygotowań do wigilijnej kolacji, po przygniatają, człowiek przestaje się bać ciemku w swoim pokoju... Na wieczerzę w sposób oczywisty. Prawdziwy strach to przyszedłem tak przerażony, że ledwo co dzisiaj naprawdę rzadkość. Także dzisiaj oczekuję od literatury grozy czegoś innedo mnie docierało. go niż samo przerażenie – oczekuję orygiNatomiast, jeśli chodzi o moją debiutanc- nalności, większej swobody w traktowaniu ką powieść, pomysł oryginalnie miał się własnych bohaterów niż w pozostałych Zacznijmy stereotypowo: jaka była Twoja droga do literatury? Kiedy ilość przyswojonych książek, filmów, komiksów, spotkań (wymieniasz je jako inspiracje) przekroczyła „masę krytyczną”, by zaowocować własnym tekstem?


gatunkach literackich, a przy tym odwagi pójścia w sztampę, ale również wyciągnięcia z tej samej sztampy czegoś oryginalnego. Poza tym nie może być grzecznie. Zdecydowanie nie może. Myślę, że z czytelnikami jest podobnie, w gruncie rzeczy chcą tego samego, a jeśli uda się ich do tego przerazić, to mamy prawdziwe dzieło. Jak się czujesz jako pisarz kryminalnofantastyczny? Pojawiłeś się w środowisku twórców „opowieści z dreszczykiem” nieomal niczym jeździec znikąd i zyskałeś od razu wysokie noty. Ksenia Olkusz, jedna z najlepszych rodzimych znawczyń nowej literatury grozy, wysoko oceniła Twoja powieść na łamach „Creatio Fantastica”. Podobnie entuzjastycznie wypowiada się na temat książki Anna Siczek na portalu Kawerna.pl i anonimowy recenzent na portalu Zabookowani. Czy nie czujesz presji, by kolejne utwory dorównały entuzjastycznym ocenom tej powieści? Szczerze? Nie. Myślę, że będzie coraz lepiej. Mam na podorędziu mnóstwo pomysłów. Dalszy ciąg przygód detektywa Ezry już złożony w wydawnictwie, przy czym nie tylko ja jestem zdania, że druga część jest lepsza od poprzedniczki. Jeśli miałbym się czegoś bać, to pewnego zaszufladkowania – tymczasem pracuję nad dwiema kolejnymi powieściami odrobinę odmiennymi gatunkowo, aby tego uniknąć. Pierwsza ma miejsce w świecie Zmarłych, przenikającym naszą rzeczywistość, i opowiada o zabójcy Aniołów Stróżów. To fantasy z mocnymi akcentami paranormalnego horroru, nieskrępowana rozrywka. Natomiast druga, odrobinę cięższa gatunkowo, rozgrywać się będzie w trzech liniach czasowych i opowiadać będzie losy człowieka, który nie może umrzeć

i zawsze powraca po trzech dniach. Tutaj inspirowałem się odrobinę „Psychomechem” Lumleya, więc będzie to taki, hm, fantastyczny horror sensacyjny. Jako powieściowy debiutant co sądzisz o rodzimym rynku wydawniczym? Czy łatwo było znaleźć wydawcę gotowego zaryzykować i postawić na mało znane w branży nazwisko? Co radziłbyś pragnącym pójść w Twoje ślady? Mogę powiedzieć, że miałem sporo szczęścia. Akurat kończyłem „Mojego prywatnego demona”, kiedy w „Esensji” ukazał się „Wadliwy Zbawiciel”, opowiadanie, które zebrało bardzo dobre opinie, i pośrednio dzięki temu miałem okazję nawiązać współpracę z Ifrytem. Jakieś dwa albo trzy miesiące później podpisałem umowę z wydawnictwem, tak że ominęły mnie wszelkie perturbacje, o jakich słyszałem i czytałem na forach. Wydawnictwo na szczęście nie miało problemu z postawieniem na mało znanego pisarza, za co im serdecznie dziękuję. Co miałbym poradzić chcącym pójść w moje ślady? No cóż, zdecydowanie lepiej zacząć od krótkiej formy... Później rozgoryczenie będzie mniejsze. Ja napisałem ze czterdzieści opowiadań, zanim wziąłem się za powieść. Natomiast jak dzisiaj przeglądam te starocie, to mogę powiedzieć, że połowa nadaje się na śmieci, z dziesięciu może coś będzie, a dobrych jest raptem kilka. Chcielibyście tego uniknąć przy powieści, prawda? Szkoda pisać coś cztery miesiące, a później walnąć do kosza. Praktyka zmniejsza to ryzyko, chociaż nie eliminuje go całkowicie. „Mój prywatny demon” to jedynie Twój powieściowy debiut – w 2010 roku na łamach internetowej „Esensji” ukazały się miniatury Twojego autorstwa.

77


Z perspektywy czasu widać zbieżność ich poetyki z tym, co zaproponowałeś czytelnikom w powieści. Czy były one warsztatową wprawką przed większą formą czy też może pomysłami czekającymi – kiedyś w bliżej nieokreślonej przyszłości – na rozbudowanie?

Powieść jest mocno zakorzeniona w określonych zjawiskach kulturowych (amerykański „czarny kryminał”, kino noir, horror, thriller). Jaki jest Twój stosunek do tradycji literackiej i kulturowej? Co decyduje o wyborze z niej poszczególnych elementów?

Narzekam na nadmiar pomysłów, brakuje tylko czasu, żeby to wszystko spisać. Sądzę jednak, że pewne elementy będą się stale przewijać w mojej twórczości. Jako że wyrosłem na horrorach i fantastyce, z pewnością te dwa gatunki dominują, chociaż czasem machnę czysty kryminał albo nawet obyczaj. Lubię poruszać tematykę życia po śmierci, istot nadnaturalnych, zła, miłości i nienawiści, więc zapewne czasem da się odczuć pewne podobieństwa. Sposób pisania dostosowuję natomiast do historii, którą chcę opowiedzieć, chociaż pewne naleciałości charakterystyczne dla stylu pozostają.

Uwielbiam tradycyjne formy, gatunki zarówno literackie, jak i filmowe. Stanowią one dla mnie silne źródło inspiracji, a również stanowią bazę do zabawy z konwencją, kiedy wykrzywiam i zmieniam przygody, które każdy doskonale zna czy to ze stron książek, czy z ekranu. Czy nie ma czegoś przyjemniejszego, niż wziąć dobrze znanego bohatera, pozmieniać go, dodając i odejmując jakieś zestawy cech, a później wrzucić go w wir zupełnie nieprzewidzianych wydarzeń. Z pewnością takie podejście jest ważne w mojej twórczości. Na przykładzie „Mojego prywatnego demona” widać to doskonale: mamy tu detektywa po przejściach, alkoholika i drania, który cudem przywrócony do służby musi rozwikłać zagadkę morderstw... Zaczyna się znajomo, a idzie w całkowicie odmiennym kierunku, kiedy pojawia się ten niespodziewany gracz w osobie demonicznej kreatury.

W jaki sposób piszesz? Czekasz, aż ułoży Ci się gotowy konspekt całości czy też dla Ciebie samego jest zaskoczeniem kierunek rozwoju fabuły? Czy Twoi bohaterowie mają realne odpowiedniki?

Muszą zaistnieć trzy czynniki i dopiero Lubisz twórczość Raymonda Chandlera? W jaki sposób „chłoniesz” jego wtedy mogę siadać do pracy. widzenie świata i dystans do rzeczywiNajpierw jest pomysł i ogólne zarysowanie stości – poprzez lekturę czy filmowe miejsca i czasu opowieści. Później two- adaptacje? Pytam z dwóch powodów: rzę szczegółowy plan blokowy podobny w notce biograficznej nie wspominasz do tych, które robi się przy schematach o nim jako źródle inspiracji, a jednoczezarządzania albo algorytmach progra- śnie widać Chandlerowskie inspiracje mowych. Jestem wzrokowcem, więc nie w rysie Twojego bohatera. trawię planów spisanych w punktach. Na końcu dobieram najlepiej pasującą nar- Lubię. Lubię klasyczne filmy bazujące na rację, czyli: która osoba, jaki czas, czy jego twórczości, jak również jego dzieła. będzie prosto czy bardziej poetycko? I za- Podobają mi się porównania, które stostanawiam się, w jaki sposób będą mówić sował, a które dzisiaj nazywa się Chandlerowskimi. Na przykład jedno z moich bohaterowie.

78


ulubionych: „Pokój złapał mnie za chabety, okręcił kilka razy i walnął podłogą w twarz”. No, piękne to! Cud, miód i orzeszki. Naczytałem się swego czasu sporo opowiadań z tamtego okresu i muszę powiedzieć, że Chandler wybijał się ponad gatunkową normę i z pewnością zasłużył na estymę, którą się dziś cieszy. A Ezra? Ma pewne rysy Marlowe’a, a do tego szczyptę Brudnego Harry’ego i paru innych skurczybyków. Pozostańmy jeszcze przy „czarnym kryminale” jako (potencjalnym) punkcie odniesienia dla Twojej powieści. Czy nie sądzisz, że formuła cynicznego obserwatora upadku obyczajów (postaci fundamentalnej dla tego nurtu powieści kryminalnej), kierującego się własnym kodeksem, zdezaktualizowała się w czasach powszechnego relatywizmu wartości? Pytanie jest intencjonalnie prowokacyjne, bo Twój bohater to człowiek rozdarty między dwoma światami: zmitologizowanej literackiej wizji przeszłości i czytelniczą współczesnością. A jednocześnie obie rzeczywistości harmonijnie się w nim dopełniają. To dobry bohater na obecne czasy. Zresztą uważam, że postacie o silnie zarysowanej osobowości, charakterne, ale i rozdarte wewnętrznie, ścigane przez niechlubną przeszłość zawsze będą w cenie. Ważne jest tylko odpowiednie ich zaktualizowanie, gdyż muszą zagrać w czasach, w których zostali napisani... Zresztą zastój to według mnie jeden z gwoździ do trumny literackiego gatunku, co poniekąd przydarzyło się kryminałowi noir. Wszystko, co żywe, musi wciąż ewoluować i poddawać się nieustannej przemienianie. Nie oznacza to jednak, że jako źródło czy baza dla nowych opowie-

ści ten rodzaj kryminału oraz charakterystycznego bohatera się przejadł. Wprost przeciwnie – ważny jest tylko odpowiedni dobór dodatkowych składników fabularnego sosu. „Mój prywatny demon” to jedynie pozornie proste połączenie kryminału i literatury fantasy. Kilka razy w powieści padają słowa o śmiertelności istoty człowieczeństwa. Również status ontologiczny Awian pozostaje niedookreślony – równie dobrze to demony, co istoty, które osiągnęły niewyobrażalny poziom ewolucji. Czy taką migotliwość można uznać za Twój manifest światopoglądowy? Nie. Czuję się człowiekiem wolnym, dopuszczam wiele możliwości, jeśli chodzi o budowę świata, i staram się nie decydować na żadną. Jak dla mnie wszystko jest możliwe. Każdą możliwość dopuszczam z różną dozą prawdopodobieństwa, ale nie przekreślam niczego. Dzięki takiemu podejściu z równą uwagą traktuję przeróżne teorie, nie dowierzając żadnej, ale interesując się wszystkimi. O Awianach nie mówię zbyt wiele, pozostawiając czytelnikowi wybór. Czy to bardziej klasyczne demony, wyglądające może odrobinę inaczej, niż przyszło nam zakładać? Czy to „tylko” przybysze z innej planety, którzy przypadkiem nawiedzili Ziemię? Przecież nawet sama magia Awian jest dość „naukowa”. Skoro jednak są kosmitami, jak do tego ma się Księga Egzystencji, przy pomocy której kreślą wszechświat? Czy istoty uważane za nadnaturalne nie stoją na wyższym stadium ewolucji? Te i wiele innych pytań może urodzić się przy lekturze powieści, najważniejsza jednak jest sama historia Ezry i jego prywatnego demona.

79


Kto był pomysłodawcą strony graficznej książki? Pytam, bo jest ona jedynie pozornie siermiężna i można dopatrzeć się w doborze kolorów i kresce nawiązań do paper-backowych wydawnictw międzywojennych (wspomina o nich również bohater powieści, porównując własną sytuację do losów idoli masowej wyobraźni). Taka zamierzona jedność formalno-stylistyczna opowieści i fizycznego sposobu jej prezentacji to zapewne ukłon w stronę bardziej świadomego estetycznie czytelnika. Czy nie bałeś się jednak, że tą decyzją zrazisz młodszych wiekiem i stażem odbiorców bądź że powieść zniknie w zalewie kolorowych okładek? Oprawą zajęło się wydawnictwo, więc za wyjątkiem uzgodnienia pewnych walorów „technicznych” (np. marka samochodu), niewiele miałem tu do powiedzenia. Rodziło to niewielkie obawy, na szczęście kiedy zobaczyłem projekt, od razu przypadł mi do gustu. Przypomina trochę paper-backi, z którymi mógł mieć do czynienia Ezra, a równocześnie przy zobaczeniu „na żywo” można zauważyć fajne lakierowania, pomieszanie żywej rudości z szarymi barwami... Takie połączenie nowego z tym, co było. Trochę jak w samej powieści. Jest to z pewnością ukłon do bardziej świadomego czytelnika, który sprawia, że książka jest dziełem kompletnym i zintegrowanym na płaszczyźnie prezentacyjnej oraz treściowej, za co bardzo chciałbym podziękować Beacie Urniaż-Księskiej oraz Krzysiowi Księskiemu.

rynku należy do małych, prężnych wydawnictw, rywalizujących między sobą o klienta? Co w w takim razie z rozpoznawalnością marki i czymś, co można byłoby określić jako kulturowy branding? Przyszłość rynku księgarskiego w chwili obecnej jest wielką niewiadomą. Obawiam się, że wszystko beknie i klęknie na rok-dwa w związku z niedawnym kryzysem, praktykami handlowymi oraz wprowadzeniem podatku VAT. Już czyta się na forach, że jest niedobrze, a jaskółek znamionujących wiosnę nie widać. Skoro padają tak zasłużone czasopisma jak „Science Fiction Fantasy & Horror”, ciężko pozostać nadmiernym optymistą... Jeśli chodzi o to, kto będzie rozdawał karty na rynku za dwa-trzy lata, na dwoje babka wróżyła. Czy olbrzymy się utrzymają czy pękną im kolana? Czy niewielkie wydawnictwa przetrzymają obecną sytuację? Nie wiem. Nie znam takiego, który wie. Trzymam jednak kciuki za mojego wydawcę, gdyż ma on duży potencjał i może wiele zdziałać w branży. Poza tym daje realne szanse debiutantom, a to bardzo, bardzo dużo.

Jeżeli chodzi o mnie, to nie szukałem dalej. Ifryt wydał mi się na tyle ciekawą opcją, że podarowałem sobie dalsze wysyłanie tekstu, licząc, że nowy wydawca na rynku zadba o swój produkt w większym stopniu niż większy konkurent. Czy miałem rację, czas pokaże – na razie na listopad zapowiedziana jest kolejna część przygód Ezry, Wydawnictwo Ifryt funkcjonuje na ryn- którą złożyłem z początkiem roku... A ja ku czytelniczym od niedawna, a już ma piszę kolejne powieści. dalekosiężne plany. Dlaczego zdecydowałeś sie na nie, a nie na bardziej Ostatnio pojawia się coraz więcej rozpoznawalną i mającą większe tra- tekstów w różnych estetykach; wiele dycje w publikowaniu fantastyki Fabry- z nich to eksperymenty (bizarro fiction, kę Słów? Czy uważasz, że przyszłość drabble). Jak sądzisz – to zjawisko

80


wskazujące na tendencje rozwojowe fantastyki grozy czy przejaw jej bezsilności w obliczu tego, co niewyrażalne? Które z ekspansywnie rozwijających się zjawisk uważasz za najważniejsze dla rozwoju literatury grozy? Podoba mi się koncepcja bizarro... Do tego stopnia, że sam zamierzam coś w tym guście napisać na jesień, kiedy skończę bieżące projekty. Pierwszy raz zetknąłem się z tym pojęciem podczas lektury „Coś na progu” i od razu przypadło mi do gustu. Gdzieś podświadomie kojarzy się z kultowymi filmami, horrorami klasy B, groteską i satyrą, a przy tym polane jest solidną porcją miodności. Myślę, że w przyszłości może to być ciekawa i prężna gałąź literatury.

najbardziej lubię mieszanki, co zresztą widać w mojej twórczości. Horror sensacyjny i paranormalne fantasy to jest to, nad czym obecnie pracuję. Jakie masz – jako pisarz, ale i czytelnik – plany na najbliższą przyszłość? W kolejce do przeczytania obecnie mam „Nieśmiertelnego” Valente, „Sukkuba” Lee, „Suttree” Mccarthego, „Widma” Orbitowskiego, „Pełnię księżyca” Butchera, „Łowcę duchów” Hodgsona, „49 idzie pod młotek” Pynchona oraz „Zemsta najlepiej smakuje na zimno” Abercrombie. Następne w kolejce zakupowej będzie „Potomstwo” Ketchuma.

Pracuję obecnie nad powieściami, o których wspominałem, od czasu do czasu To naturalne, że przeróżne prądy kulturo- skrobiąc jakieś opowiadanie. Kolejne we mieszają się, ewoluują, tworzą prze- dwa ukażą się w najbliższych miesiącach dziwne mutacje. To objaw zdrowia. Sam w „Esensji” oraz latem w „Qfancie”.



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Wydawnictwo Ifryt 20l2 Ilość stron: 263

Chicago lat trzydziestych to miasto pamiętające jeszcze przestępczą karierę Ala Capone’a i restrykcje prohibicji, epokę swingu, jazzu i kobiet, które zaistniały w życiu społecznym dzięki ruchowi sufrażystek. Pośród jego ulic żyje detektyw, zagubiony nie tylko wśród zaułków zbrodni, ale też bezradny wobec istoty, która go opętała. Ezra bowiem musi uporać się nie tylko z maniakalnym, seryjnym zabójcą, lecz również sterującym nim nadprzyrodzonym bytem. Tytułowy „prywatny demon” – ni to istota nadprzyrodzona, ni to reprezentant obcej, zaawansowanej cywilizacji kosmicznej, potrafiącej manipulować energią i czasem – utrzymuje swego karmiciela przy życiu, jednocześnie zabraniając mu najprostszych przyjemności. Demon ma przy tym własny cel, którego osiągnięcie niekoniecznie jest zbieżne z interesami detektywa. Czasy opisywane przez twórców amerykańskiego „czarnego kryminału”, zmitologizowane za sprawą opowieści o perypetiach bodaj najsłynniejszego prywatnego detektywa tego nurtu - Sama Spade`a - to dla twórcy „Mojego prywatnego demona” punkt wyjścia. Autor snuje własną opowieść, przełamującą skonwencjonalizowany świat „kobiet fatalnych”, detektywów i zbrodni elementem nadprzyrodzony, którym w powieści Macieja Żytowieckiego jest możliwość wykorzystania magicznych mocy. Kontaminowanie różnych gatunków i nurtów powieściowych nie należy w kulturze popularnej do nowości. Również kryminał z elementami fantastyki baśniowej i grozy jest zakorzeniony w świadomości czytel-

ników (przykładem służy „Na tropach jednorożca” Mike’a Resnicka bądź seria powieści Glena Cooka o przygodach detektywa Garreta). Toteż decyzja Żytowieckiego by wykorzystać stereotypowe rozwiązania obarczona była sporym ryzykiem: z jednej strony, autor musiał zmierzyć się z legendą „czarnego kryminału” (oraz jego kinowego odpowiednika, filmu noir), z drugiej – zobowiązany był respektować czytelnicze nawyki i oczekiwania miłośników literatury fantasy. Rozdarty między Scyllą konwencji a Charybdą nowatorstwa, Żytowiecki potrafił jednak zarówno zachować własny styl, jak i opowiedzieć się wobec przywoływanej tradycji. Autor umiejętnie wykorzystuje egzotykę miejsca i czasu akcji, a element baśniowy współistnieje z kryminalnym.

Text: Adam Mazurkiewicz

MACIEJ ŻYTOWIECKI - Mój prywatny demon

Szkoda, że nie udało się równie precyzyjnie, co intrygi stworzyć pisarzowi świata przedstawionego – wprawdzie na pierwszy rzut oka prezentuje się on bez zastrzeżeń, jednak dokładniejsza lektury pozwala na wychwycenie kilku ahistoryzmów i nielogiczności. Nie są one szczególnie rażące, lecz umniejszają czytelniczą przyjemność. Szczególnie drażnią dwie kwestie: odwołanie w porównaniu do modeliny (s. 164; w USA pojawiła się ona dopiero po 1940 roku) oraz użycie przez głównego bohatera określenia „szmondak” (s. 260; pochodzi ono z jidisz i zostało przyswojone przez gwarę lwowskiej ulicy – czy mogło pojawić się w słowniku amerykańskiego detektywa bez europejskich korzeni?). Tym niemniej powieść jest godna uwagi i spędzonego nad nią czasu z pewnością nie można uznać za stracony.

83


Text: Adam Adamkiewicz

Horror jest jednym z najciekawszych gatunków filmowych, często niedocenianym czy to przez krytyków, czy przez zwykłych zjadaczy filmowego chleba. Pewne schematy i wytarte klisze, którym musi się nieco bardziej poddawać w imię przynależności gatunkowej, wywołują u odbiorców efekt zmęczenia i niechęć do zapoznawania się z kolejnymi produkcjami spod znaku strachu. Takim podejściem odbieramy samym sobie całe dobro, które horrory mogą nam dać – oczyszczenie (może jeszcze nie Arystotelesowskie, ale blisko) oraz szansę na lepsze poznanie samych siebie.

84

Oglądając kolejny horror, warto zastanowić się, jak właściwie odbieramy to, co widzimy na ekranie, jakie uczucia nam towarzyszą. Moim zdaniem zarówno wobec wydarzeń, jak i bohaterów odczuwamy znaną z „Poetyki” Arystotelesa litość i trwogę. Współczujemy postaciom, kibicujemy, ale jednocześnie nie zazdrościmy. Akcja, w której zostali osadzeni, budzi w nas strach. Pytanie tylko, czy i gdzie w tym wszystkim tkwi oczyszczenie? Niejedno dzieło kultury mówiło, jak bardzo ulżyć potrafi człowiekowi krzyk, wrzask. Przeglądając ofertę X muzy, od razu mogę stwierdzić, że kino moralnego niepokoju, komedia czy musical krzyku nam nie zapewnią (chyba że musical stanie się inspiracją dla osoby bez talentu muzycznego do rozpoczęcia kariery wokalnej, ale to się nie liczy), w przeciwieństwie do horroru. Trzeba tylko przestać narzekać na wspomniane już schematy (wyskoki zza winkla, otwarcie oczu kogoś, kto powinien dawno nie żyć, czy muzykę, która w każdym horrorze brzmi podobnie), po czym poddać się przebiegowi historii, nastrojowi – i krzyczeć. Oczyszczać emocje, bo nikt nie musi znać prawdziwych przyczyn

naszego krzyku, tylko my będziemy wiedzieć, czy krzyczymy, bo boimy się tego żywego trupa, czy może krzyczymy, bo tego potrzebujemy. Być może Arystoteles byłby wkurzony moimi rozważaniami, bo chociaż czujemy podczas oglądania horrorów i litość, i trwogę, to krzyk oczyszczający pojawia się już w trakcie akcji, a niekoniecznie towarzyszy rozwiązaniom. Twórcy horrorów często mają problem z zakończeniami, wydarzenia fabularne dają nadzieję na coś szokującego, przysłowiowy twist, a tu nic z tego. Udało się jednak wcześniej, mogliśmy zrzucić z siebie nieco emocji, więc niech Arystoteles wkurza się na twórców, a nie na mnie. Oczyszczeni i wykrzyczeni przechodzimy do sedna – samopoznania, które umożliwiają nam horrory. Oczywiście nie odpowiemy sobie na pytania typu: skąd pochodzimy, dokąd zmierzamy, czy istnieje Bóg itp. Ale nad każdym horrorem, który oglądamy, unosi się postać podobna do Wujka Sama z amerykańskich propagandowych plakatów i z wyciągniętym palcem pyta: a ty, czego się boisz?


Strach u swojej podstawy jest bezkształtny, jak kolor. Dopiero nasza głowa nadaje mu kontury, a horrory w tym pomagają, gdyż każdy film z tego gatunku ma w sobie nośniki strachu, ucieleśnienia naszych strachów. W ten sposób poznajemy coś w sobie, tworzymy definicje swojego przerażenia, nad którym możemy potem pracować. Wystarczy tylko znaleźć ten nośnik, który już po seansie wywołuje wewnętrzny niepokój. Czasem jednak horrory miewają problem z owymi nośnikami. Moim zdaniem świetnym przykładem obrazującym teorię nośników i problem przeładowania jest przez większość krytykowana, a przez nielicznych broniona druga część kultowego już chyba horroru „Blair Witch Project”, czyli „Book of Shadows: Blair Witch 2” w reżyserii Joe Berlingera, na podstawie scenariusza samego reżysera i Dicka Beebe z 2000 roku. Twórcy nawiązali do zamieszania, jakie miała wywołać pierwsza część w rodzinnej miejscowości pewnej sympatycznej wiedźmy i w te zamieszanie wrzucili bohaterów, którzy muszą zmagać się z całą plejadą strachów. Już przy kreacji bohaterów pojawia się pierwszy nośnik strachu – obcość. Bohaterowie nie tylko widzą się pierwszy raz na oczy, ale również ich stosunków ze społeczeństwem nie można uznać za szczególnie przyjazne. Dodatkowo wraz z przebiegiem fabuły na jaw wychodzi stara prawda, że tam, gdzie jest obcość, kryje się i stara, dobra tajemnica.

Czy boisz się kogoś, kogo nie znasz?

Kolejny nośnik to miejsce, naznaczone piętnem tragiczno-strasznych wydarzeń, które to piętno zawsze da o sobie znać co wrażliwszym ludziom. Oczywiście bohaterowie obok swoich tajemnic mają również tę wrażliwość, która zawsze zawiera w sobie zapowiedź strachu. Nawet przedmioty otaczające zagubione postaci „Księgi Cieni” mogą opowiadać sobą jakąś historię, która naszej głowie może przynieść strach. Scenografowie wykonali kawał naprawdę dobrej roboty, udowadniając, że dbałość o szczegóły procentuje. Warto przyjrzeć się wnętrzom domu jednego z głównych bohaterów, być może ktoś znajdzie tam coś dla siebie?

Czy przedmioty potrafią cię nastraszyć?

Jeśli wciąż nie znaleźliśmy postaci swojego strachu, możemy spojrzeć na drugi plan, który twórcy nieco powykrzywiali i wyolbrzymili. Policjanci nie wzbudzają naszej sympatii, z ich twarz wręcz pro-

85


mieniują negatywne emocje. Podobnie jak u innych mieszkańców miasteczka, którzy świdrują bohaterów spojrzeniami pod hasłem „nie chcemy was”. Zawsze jest szansa, że i my znajdziemy w ich oczach coś przerażającego. Z fizycznych nośników strachu przenosimy się do tych rozgrywających się na płaszczyźnie psychologicznej. Oto w akcji pojawia się konieczność przeprowadzenia śledztwa. Przed bohaterami mnożą się pytania pozostające bez odpowiedzi. Ratunkiem mogą okazać się nagrania z kamer. Jednak wraz z oglądaniem kolejnych taśm narasta strach przed prawdą. Z jednej strony dążymy do celu, z drugiej strony boimy się tam dotrzeć. A taśmy nie kłamią. Życie?

Boisz się prawdy, dotarcia do celu?

Chociaż codzienność i działania dla niej zarezerwowane mogą przerażać, w naszych głowach wciąż są regiony zarezerwowane dla nadrzeczywistości, są miejsca nieskażone racjonalizmem, które odbijają się w snach, a czasem karmione przez stres mogą skończyć się przewidzeniami. Wszystko to nas czeka, wyciąga swoją przerażającą dłoń. Joe Berlinger w swoim filmie ukazuje naszym oczom wiele nośników strachu. Na jednych się koncentruje, inne tylko delikatnie szkicuje. Dzięki temu my możemy

86

Czy nierzeczywiste może cię przerazić?

sobie odpowiedzieć, co tak naprawdę nas przeraża. Jaki nasz strach ma kształt. I choć chciałbym pozostać przy tym pozytywnym, nieco podniosłym tonie, to nie sposób nie zauważyć, że „Blair Witch 2” cierpi na tzw. syndrom bigosu. Każdy twórca horroru musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czym chce straszyć. Czy chce dać widzom kilka możliwości, czy skupić się na jednej. Ale Joe Berlinger zafundował nam solidne przejedzenie. W jego filmie wszystko ma straszyć – praktycznie każda postać, każda relacja i każdy przedmiot. A jeśli wszystko ma straszyć, to nic nie straszy do końca. I czujemy się tym bigosem nieco przejedzeni. Choć z drugiej strony baty, jakie „Księga Cieni” zebrała, są mocno przesadzone. Joe Berlinger, nawiązując do świetnej pierwszej części, zafundował odbiorcom przekrojówkę strachów, dzięki czemu możemy się zastanowić, co nas tak naprawdę przeraża, i po tym kłębku refleksji dojść w jakimś stopniu do samopoznania, bo wnętrze człowieka składa się nie tylko z potrzeb i poszukiwania miłości, wiary, przyjaźni itp. W tym wyjątkowym miksie znajduje się również strach, o którym warto się co nieco dowiedzieć. Więc obok poszukiwania Boga wraz z Bergmanem i jego „Jak w zwierciadle” warto zastanowić się nad swoimi lękami z „Blair Witch 2: Book of Shadows”.


- 25 MAJA RUSZA PREDSPRZEDAŻ!!

-------------------------------

NOWA DRUKARNIA! TRZYMAJCIE KCIUKI! tom 3 bĘdzie zawieraŁ KOLEJNE NUMERY DRUK i WYSYŁKI NA POCZĄTKU LIPCA OBIECUJEMY, WSZYSTKO pÓJDZIE ZGODNIE Z PLANEM! WIĘCej informacji na naszym FACEBOOKU! PRZEDSPRZEDAŻ BĘDZIE MIEĆ MIEJSCE NA ALLEGRO ORAZ W NASZYM SKLEPIE:

WWW.GRABARZPOLSKI.8MERCH.COM* *MoŻNA TAM KUPIĆ TAKŻe POPRZEDNIE TOMY

Ł? - MASZ ZESPÓ MUZYKĘ - TWORZYSZ HORROREM? INSPIROWANĄ Y GATUNEK!!! ŻD KA Ć BY S: - MOŻE Mp3 NA ADRE W Ę BK - WYŚLIJ PRÓ T NE Z. AR AB * WOJTEK@GR W 25.05.2012 YŁANIA PLIKÓ - TERMIN NADS RROROWA PIERWSZA HO JUŻ NIEBAWEM ZEZ PR A CD) WYDANA SKŁADANKA (N ED VISIONS!!! IT UN I O EG LSKI GRABARZA PO

ZIERNIK). NIE (NA PAŹD ŻE ULEC ZMIA EMY NA FB * TERMIN Mo POINFORMUJ E NI IA ZM EJ numerze O EWENTUALN i następnym


MIENTRAS DUERMES Bo widzicie, „Mientras duermes” opowiada o uczuciach, a może bardziej o kontraście – między ludźmi i uczuciami bardzo gorącymi, o iście hiszpańskich temperamentach a mężczyzną Reżyseria: pozbawionym możliwości odczuwania Jaume Balagueró szczęścia. I tak nasz bohater – Cesar, Obsada: w którego wciela się rewelacyjny aktor Brian Donlevy Luis Tosar – jest kimś w stylu gospodaGeorge Baker rza/dozorcy domu, na oko mniej więcej Carole Gray sześciopiętrowego. Spośród mieszYvette Rees kańców domu poznajemy małżeństwo z dwójką dzieci, pewną starszą kobietę i jej irytujące psy, jak również obiekt zainteresowania Cesara – seksowną, radosną Clarę, graną przez Martę Eturę (spoPrzemoc zostawmy jednak serii z czer- tkała się juz z Tosarem przy okazji „Celda wonym punkcikiem, bo „Mientras du- 211”, swoją drogą świetnego thrillera). ermes” wyreżyserowany przez tego nadzwyczaj utalentowanego pana wpisuje się w zupełnie inną konwencję hiszpańskich horrorów. Zastanawiałem się nawet nad jakąś nazwą, określeniem tego gatunku, ale najbliżej im byłoby chyba do emo-horrorów, a to kojarzy się niestety z subkulturą, która jest jednym z dowodów na nieustającą degrengoladę rasy ludzkiej. MIENTRAS DUERMES Hiszpania 2011 Dystrybucja: Brak

X X X X

Text: Łukasz Pytlik

X

Jeśli ktoś kojarzy nazwisko Balagueró, to przypuszczalnie dlatego, że pojawia się ono przy dwóch pierwszych częściach „[Rec]”. BARDZO DOBRYCH częściach, dodam, i jestem skłonny wyzwać na pojedynek tych, którzy twierdzą inaczej.

88


Cesar na pierwszy rzut oka wydaje się gospodarzem przemiłym – dla każdego ma dobre słowo, uśmiech, otwiera drzwi, sprząta, w czasie wolnym odwiedza chorą – chyba sparaliżowaną i niemą – matkę. Tylko że tejże matce opowiada rzeczy... nie należące do najmilszych i notorycznie doprowadza rodzicielkę do łez. A to dopiero początek….

incierto”, gdzie również mieliśmy do czynienia z wariacją na temat home invasion, ale na tym podobieństwa się kończą. Tu główną postacią, człowiekiem ukradkiem pociągającym za wszystkie sznurki jest Cesar – typ nad wyraz odrażający, ale przy tym... fascynujący, zresztą to w sporej mierze zasługa Tosara – aktora tak magnetycznego, że człowiek nie może się nim nacieszyć na Metodą małych kroczków, Cesar wysysa ekranie. z życia ludzi ich małe przyjemności. Ale to zaledwie gra wstępna przed głównym Napięcia tu sporo, przecież Cesar, włauderzeniem. Bo musicie wiedzieć, że mując się do mieszkania Clary, nigdy kiedy zapada zmrok, Cesar wślizguje się do końca nie wie, jak ta się zachowa. ukradkiem do mieszkania Clary, odurza Czy wróci sama, czy nie odkryje jego ją chloroformem i dopiero wtedy jego kryjówki, czy coś pójdzie nie tak. I rzeplan zrujnowania jej życia w sposób czywiście, są momenty, kiedy paznokcie ostateczny zaczyna nabierać realnych z nerwów zaczynają obgryzać się same. kształtów. Zatem szukać i oglądać, bo pewnie Ta ostatnia czynność może kojarzyć się u nas w kinach będzie o ten film ciężko. z – też bardzo dobrym – „El habitante

89


Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka

TECZKA AKT PERSONALNYCH Adam Adamkiewicz

GP: Autor artykułów frilancer.

Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Miłość do zwłok rozproszonych licznie po filmach i książkach oraz pociąg (nocny, z mięsem) do zaszczytów. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Wszystko, co wiąże się ze stanem nie bycia zwłokam i, szczególnie w dziedzinie nazywanej dumnie kulturą. I filozofię grzebania. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? Z nowszych: „Moneyball” i „Incepcja”, ze starszych za każdym

razem: „Blues Brothers”. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? Z klasyków: „Omen”. Z nietypowych: „Cień wampir a”. Z nowszych: „Naznaczony”. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Po przeczytaniu ogromnej cegły, dorwałem się do filmowe j ekranizacji „TO” Kinga. I lepiej było się nie dorywać… Freddy czy Jason? Freddy - za innowacyjne podejście do problemu bezsenn ości. Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Biografie, żeby wiedzieć, kogo już pogrzebałem, krymina ły, żeby wiedzieć, gdzie szukać kolejnych zwłok, fantastykę, żeby wiedzieć jak, być może, będziemy grzebać w przyszłości, horrory, żeby wiedzieć jak grzebać i poezję, żeby było ambitni e. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Przy rock’n’rollu i pochodnych najlepiej macha mi się łopatą. Przy bluesie najlepiej duma nad pogrzebanymi. Jak często jadasz surowe mięso? Zimą częściej, latem zmieniam na owoce. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Rozwijać się.


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20l2 Tłumaczenie: Robert Ginalski Ilość stron: 470

z żoną trenuje strzały na farmie, uświadamia, że Morrel zna się na broni i potrafi się nią posługiwać. Każda akcja, każda broń użyta przez bohaterów, każda technika walki jest opisana szczegółowo tak by nawet laik (jak niżej podpisany) mógł sobie nie tyle co wyobrazić, ale zrozumieć co właśnie dzieje w świecie przedstawionym. Co ważne, jest to napisane przystępnym językiem, a autor choć pokazuje, że potrafi, nie próbuje zanudzać czytelnika nadAaron Stoddard znany jako Cavanaugh mierną ilością detali. Wiemy akurat tyle jest byłym ochroniarzem i agentem do ile trzeba, by historia sprawiała wrażenie zadań specjalnych. Wraz z ukocha- realnej a akcja pędziła do przodu. ną żyje na farmie w Wyoming. Tam też zawiązuje się akcja gdy mężczyzna I tutaj również nie ma kłopotu. Intryga zonajpierw dowiaduje się, że otrzymał stała skonstruowana misternie i choć odw spadku po swoim byłym szefie agencję niosłem wrażenie, że na koniec akcja zoGlobal Protection Services, chwilę potem stała nieco na siłę przedłużona, to jednak zostaje zaatakowany przez uzbrojoną jest to lektura z gatunku tych, które się grupę zamachowców. Wprawdzie udaje czyta od deski do deski niemalże jednym mu się wydostać z pułapki, ale szybko tchem. Nieustające zwroty akcji, zawrotodkrywa, że zabójcy nie ustąpią tak ła- ne tempo, trzymający w napięciu finał i... two, co więcej, wkrótce zaczynają ginąć historia. Historia zawodu, technik walk, kolejni agenci, zarówno z agencji GPS, a przede wszystkim noży. Te odgrywają jak i federalnych służb. Mordercy nie w powieści rolę zdawać by się mogło epioszczędzają nawet rodzin ochroniarzy, zodyczną, niemniej pojawiają się w trakCavanaugh nabiera pewności, że zama- cie na tyle często, że można je spokojnie chy zostały zorganizowane przez jego nazwać bohaterami tła. I tu należy się dawnego przyjaciela służącego wraz plus i dla autora i dla wydawcy, najważz nim w oddziałach specjalnych. Wska- niejsze z nich zostały bowiem przedstazują na to metody i szczególne zamiło- wione na reprodukcjach na końcu książki. Drobiazg, a cieszy. wanie do noży, jakie cechuje zabójcę. David Morrell to uznany twórca thrillerów, z których najsłynniejsze to trylogia „Bractwo Róży”, „Bractwo Kamienia” oraz „Bractwo Nocy i Mgły”, a przede wszystkim „Pierwsza krew”, znakomita powieść, która została zekranizowana jako „Rambo”. Przypominam o tym, bowiem jak tytuł wskazuje, właśnie wydana powieść ma bardzo dużo wspólnego z twardymi mężczyznami, bezwzględnymi zabójcami, bezustanną akcją i... nożami.

Nie będę ukrywał, że lubię takie książki. Nie chodzi o thrillery, czy sensację, ale utwory, w których autor od początku przekonuje mnie, że wie o czym pisze. Już pierwsza scena, gdy Cavanaugh wraz

Text: Łukasz Radecki

DAVID MORRELL - Nagie ostrze (The Naked Edge)

Kto lubi wartką akcję, spiskowe teorie i intrygi, ten bez wahania powinien sięgnąć po „Nagie ostrze”. Realizm przedstawienia i staranność wykonawcza czynią z niej świetną pozycję wartą polecenia.

91


Thorgal: Kriss de Valnor TOM 2 - Wyrok Walkirii

.................................................................. Egmont 2012, 48 stron

Text: Bartłomiej Paszylk

Podobał Wam się pierwszy tom tego cyklu wywiedzionego z wieloczęściowej sagi o Thorgalu? Jeśli tak, to nie macie się czym martwić, „Wyrok Walkirii” Was nie zawiedzie – w końcu stanowi bezpośrednią kontynuację opowiadanych tam wydarzeń, a w związku z tym, że w retrospekcjach Kriss de Valnor przemienia się tu z dziewczynki w kobietę, robi się też odpowiednio seksowniej niż poprzednio. Jeśli natomiast tom pierwszy Was zawiódł bo zarówno pod względem graficznym, jak i fabularnym nie mógł równać się z najlepszymi opowieściami o Thorgalu, porzućcie nadzieję – dwójka nic tu nie zmieni. Scenariusz Sentego trzyma dobre tempo, ale w zasadzie niczym nie zaskakuje, brak mu tej szczególnej iskry, która wiele lat temu sprawiła, że tylu wielbicieli komiksów zakochało się w oryginalnej serii o Thorgalu. Podobnie ma się sprawa rysunków De Vity: na pewno są na dobrym

poziomie, na pewno udaje się za ich pomocą wytworzyć interesującą atmosferę, ale czy jesteście w stanie pokazać mi choć jedną planszę z „Wyroku Walkirii”, która zostaje w pamięci na dłużej? Oczywiście nie licząc tych z nagą Kriss de Valnor… Cóż takiego dzieje się więc w omawianym tomie? Otóż Kriss wciąż wspomina swoje lata młodzieńcze: swoją cenną przyjaźń ze szpetnie okaleczonym Sigwaldem i wpędzającą ją w nieustanne kłopoty żądzę zemsty za okropieństwa, jakie przydarzyły się jej w tomie pierwszym. Oba wątki zapewniają większą ilość seksu i przemocy niż w przeciętnym „Thorgalu” spółki Rosiński/ Van Hamme, ale nie wynagradzają niestety niedostatku fantazji nowych autorów jeśli chodzi o wzbogacenie postaci Kriss jakimiś cechami, których nie znalibyśmy z jej wcześniejszych przygód. Zresztą – czy można z czystym sumieniem winić za to Sentego i De Vitę? To przecież ograniczenie wynikające z zamysłu całej tej nowej serii – niby to mamy dopiero teraz dogłębnie poznać główną bohaterkę, ale przecież wszystko co najważniejsze – i najciekawsze – pokazano nam już znacznie wcześniej, w oryginalnym cyklu. Sporo narzekam, wiem. Ale, jak już sugerowałem na początku, „Wyrok Walkirii”, mimo wszelkich niedostatków, czyta się nieźle. I wbrew sobie samemu jestem ciekaw czy w tomie trzecim autorom uda się mnie czymś naprawdę zaskoczyć. Trzymam kciuki żeby tak się stało.


[ Marcin Rusnak - W Objęciach Nocy ]

Marcin Rusnak W Objęciach Nocy Budzę się. Nie wiem, który już raz tej nocy. Machinalnie sięgam po butelkę i przyciskam szyjkę do ust. Ból, który wcześniej rozsadzał mi łeb, teraz przypomina delikatne pulsowanie. Jest lepiej. Da się żyć. Patrzę za okno, ale przez szpary w opuszczonych roletach przeziera tylko ciemność. Biorę do ręki komórkę i sprawdzam godzinę. 7:23. Rano. Coś mi mówi, że o tej porze w połowie lipca nie może już być ciemno. Staram się o tym nie myśleć. Przewracam się na bok i próbuję zasnąć. *** Budzę się z kapciem w gębie, ale po bólu głowy zostało tylko wspomnienie. Za oknem dalej czarno. Rzut oka na wyświetlacz komórki sprawia, że natychmiast trzeźwieję. Kwadrans po dziesiątej. Podrywam się z łóżka i dopadam rolet. Podciągam je w górę szybkim, nerwowym ruchem. I nieruchomieję z przekleństwem na ustach. Na zewnątrz panuje ciemność. Gęsty mrok, rozpraszany tylko światłem z co poniektórych okien. Wygaszone uliczne latarnie jeszcze pogłębiają wrażenie, że niemal cały świat twardo śpi. Idę do kuchni. Przecieram oczy, z niedowierzaniem patrząc na wskazówki dwóch zegarów. Godzina się zgadza. Kwadrans po dziesiątej. W którymś z mieszkań rozlega się charakterystyczny warkot młynka do kawy. Nie wiem czemu, ale ten dźwięk w jakiś sposób mnie uspokaja. Może to po prostu świa-

93


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

domość, że gdzieś wokół jest ktoś jeszcze, kto próbuje sobie poradzić z niecodzienną rzeczywistością. Włączam telewizję. Odczuwam ulgę, bo okazuje się, że to nie mnie odbiło, ale cały świat dostał kuku na muniu. Na wszystkich programach leci to samo: pełne przejęcia głosy, blade twarze dziennikarzy i spikerów. Zdjęcia z Warszawy, Buenos, Londynu, Kalkuty. Ciemność. Wszędzie ciemność. Ani śladu słońca. Przez jakiś czas ślepię w telewizor, choć rozumiem z tego niewiele. Astrofizycy bredzą coś trzy po trzy i nikt nie ma pojęcia, o co im chodzi. Jakiś profesor z Łodzi sypie hipotezami, w które – widać na pierwszy rzut oka – sam nie wierzy. Całe szczęście, że religijni fanatycy jakoś jeszcze nie trafili przed kamery, bo ględzenia o końcu świata bym nie strawił. Sięgam po komórkę i wybieram numer ojca. Coś mnie ściska w żołądku i nagle zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo wolałbym być z rodzicami w tym ich cholernym Maroku, niż siedzieć samemu we Wrocławiu. A dwa tygodnie wolnej chaty zapowiadały się tak pięknie... – Maciek? – Słyszę w słuchawce głos matki. Biedactwo, ledwo nad sobą panuje. – Nie mogliśmy... Przerywają jej zakłócenia. – Mamo, nie słyszę, co mówisz. Powtórz, proszę. Odpowiadają mi trzaski przerywane momentami ciszy. I słowa, pojedyncze rwane słowa, strzępy zdań. Maciek, zadzwonić, boję się, ojciec, ciemno, Boże, sam. Rozmowa trwa ze dwie minuty, choć ciężko to nazwać rozmową. Słucham głównie zakłóceń, ale nie mam odwagi się rozłączyć. Wytężam słuch. Nieoczekiwanie każde wychwycone słowo okazuje się na wagę złota. W końcu nawet trzaski znikają i po drugiej stronie zapada cisza. Próbuję ponowić połączenie, ale nawet przeklęty operator nie raczy się zgłosić. Przeklinam siarczyście, głosem cieńszym niż bym chciał. Mam mokre policzki i cały drżę. Mimo szesnastu lat na karku i chwilowego statusu pana na włościach zaczynam czuć się jak przestraszony szczeniak.

94


[ Marcin Rusnak - W Objęciach Nocy ]

Odkładam komórkę, ale zaraz znowu po nią sięgam. Wybieram kolejne numery. Rafał, Piotrek, Weronika, nawet ciotka Wieśka. Żadnego sygnału. Nic. Przenoszę wzrok na telewizor i odkrywam, że w międzyczasie zniknął obraz. Śnieży na każdym kanale. Nawet nie mam już sił przeklinać. Nie wiem, co robić. Próbuję się opanować, mówię sobie, że jest przecież rząd, są rozmaite służby. To oni są od rozwiązywania problemów. Ja mam siedzieć na tyłku i czekać. Jakimś cudem zaczynam w miarę trzeźwo myśleć. Włączam wszystkie światła w mieszkaniu – sądząc po widoku zza okien, inni robią dokładnie to samo. Przygotowuję sobie grzanki z pasztetem i żółtym serem, największy możliwy kubek wypełniam po brzegi mocną herbatą. Odtwarzacz DVD wciąż działa, więc chwytam płytę z „Pulp Fiction” i siadam do oglądania. Trzeba czekać, mówię sobie. Po prostu przeczekać to... cokolwiek to jest. Cokolwiek się dzieje. Mija jakieś piętnaście minut, a na mnie powoli spływa spokój. Pełny brzuch, ciepły kubek w garści, przed oczyma kultowa scena z Travoltą i Jacksonem, których nie imają się kule. Czuję się prawie jak podczas jakiegoś samotnego wieczoru filmowego. Uparcie staram się nie patrzeć na zegarek, który wskazuje, że zaraz wybije południe. Na zewnątrz wciąż ten sam gęsty mrok. Spokój pryska w mgnieniu oka, kiedy nagle gaśnie ekran telewizora, a wraz z nim wszystkie światła. Powoli wstaję z kanapy i zbliżam się do okna. Żołądek podchodzi mi do gardła, kiedy widzę czarne sylwetki bloków pogrążone w ciemności. W budynku zapada cisza. Słyszę tylko swój oddech i bicie własnego serca. Wyobrażam sobie wszystkich tych ludzi, którzy podobnie jak ja stoją w ciemności i nasłuchują... Bóg jeden wie czego. Przez jakąś minutę wmawiam sobie, że to tylko przejściowa awaria; że zaraz wróci zasilanie, a ja – jak gdyby nigdy nic – zasiądę do przerwanego filmu. W świetle ża-

95


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

rówek, ze śliczną buźką Umy Thurman na ekranie mogę udawać, że wszystko jest w porządku. Bez tego zaczyna mi się robić nieswojo. Światło nie wraca ani po minucie, ani po dwóch, ani po pięciu. Powoli dochodzę do wniosku, że przydałoby się poszukać świeczek. Nagle coś zwraca moją uwagę. W bramie naprzeciwko błyskają niesione latarki. Patrzę, jak drzwi się otwierają i przed blok wychodzi dwóch mężczyzn. Świecą wokół, chyba starają się rozpoznać jakiś samochód. Idą wzdłuż bloku, kiedy nagle zatrzymują się, pierwszy kładzie dłoń na ramieniu drugiego. Celują latarkami w coś przed sobą. Stoją nieruchomo i mogę tylko sobie wyobrazić, jak marszczą brwi i mrużą oczy, próbując dokładniej dostrzec czarny kształt. Cokolwiek widzą, nie mam czasu się temu przyjrzeć. Mężczyźni nagle zawracają i biegną co sił w stronę bramy. Światła latarek błądzą po chodniku, zahaczają o trawnik. Przez okna dociera do mnie stłumiony wrzask. Wzdrygam się, ale zaraz przyciskam czoło do szyby i patrzę z przerażeniem, jak jeden z mężczyzn się przewraca, a jego latarka gaśnie. Jego towarzysz nie zatrzymuje się, pędzi co tchu w stronę drzwi. Słyszę kolejny krzyk i przyciskam dłoń do ust, żeby samemu nie zacząć wrzeszczeć. Drugi z mężczyzna dopada do bramy, szuka klucza. Latarka nagle wyślizguje mu się z dłoni, turla po chodniku, błyska światłem na wszystkie strony. Tym razem nie ma nawet wrzasku. Kiedy latarka nieruchomieje, widzę, jak mężczyzna zgina się i pada na ziemię. Jego głowa i ramiona trafiają w snop światła. Coś ciemnego zbiera się wokół niego na kształt kałuży i robi mi się niedobrze, kiedy dociera do mnie, że to krew. Naraz ktoś lub coś odciąga leżącego mężczyznę w mrok, w świetle samotnej latarki widać już tylko ciemną, wilgotną smugę na chodniku. Osuwam się na podłogę i zaczynam modlić. Wtedy to słyszę. Trzask, gdzieś w dole bloku. Wejście do budynku. Dobiegam do drzwi i przekręcam wszystkie zamki, zaciągam nawet łańcuch. Z kuchni biorę dwa największe noże i siadam w kącie. Słowa modlitw plączą mi się, głos więźnie w gardle. Nie mogę się skupić, a wyobraźnia podsuwa coraz to okropniejsze wizje.

96


[ Marcin Rusnak - W Objęciach Nocy ]

Nagle słyszę coś z korytarza i natychmiast milknę. Cisza rozciąga się w nieskończoność, zaciskam dłonie na rączkach noży tak mocno, że sam sprawiam sobie ból. Nie mam odwagi głośno odetchnąć. Niemal podskakuję w miejscu, kiedy słyszę słabe pukanie do moich drzwi. W jakiś dziwny sposób dźwięk ten kojarzy mi się z gałęziami stukającymi o zamkniętą okiennicę. Nie wiem czemu, ale przychodzi mi na myśl, że żaden człowiek nigdy by tak nie pukał. Płaczę cicho, bezgłośnie. Nic na to nie mogę poradzić. Wtedy słyszę głos, odrobinę tylko głośniejszy niż szept. Dociera z drugiej strony. – Otwórz mi. Wpuść mnie do środka. To ja. Wpuść mnie do środka. Z początku tylko ściskam mocniej noże. Później, kiedy dociera do mnie, czyj głos słyszałem, zaczynam wrzeszczeć. Nie jestem sam. Jak na komendę zaczynają wrzeszczeć ludzie w dziesiątkach mieszkań. Głos, który usłyszałem po drugiej stronie drzwi, należał do mnie. *** Zaczynam racjonalnie myśleć dopiero jakiś czas potem, kiedy dociera do mnie, że bezkształtny wrzask ucichł, zamilkł też głos po drugiej stronie drzwi. Rozlega się natomiast łomot z zupełnie innej części mieszkania, od strony balkonu. – Wpuść mnie! – Przez hałas przebija się kobiecy krzyk. – Proszę, wpuść mnie! Ruchy mam ślamazarne, jakby mięśnie nie chciały reagować na polecenia mózgu. Podnoszę się i powoli kieruję w stronę salonu. Krzyk ani na moment nie cichnie, ale strach nie pozwala mi przyspieszyć. Dopiero kiedy staję w progu pokoju i widzę sylwetkę tłukącą dłońmi w przeszklone drzwi, coś we mnie pęka. Dopadam wyjścia na balkon i przekręcam klamkę. Wadliwy mechanizm trzeszczy i najpierw udaje mi się tylko uchylić drzwi w pionie. – Wpuść mnie... Błagam, wpuść mnie! – Dziewczynie łamie się głos, płacz zatyka gardło. Kolejne uderzenia w szybę słabną, zwalniają. Ginie w niej nadzieja.

97


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

W końcu udaje mi się otworzyć te przeklęte drzwi i dziewczyna wpada do środka. Zamykam je zaraz za nią i padam na podłogę. Dyszę, jakbym dopiero co wniósł pełną lodówkę na czwarte piętro. Dziewczyna – ładna blondynka po dwudziestce; poznaję ją, bo mieszka obok od paru miesięcy – klęczy na podłodze i chowa twarz w dłoniach. Ryczy jak oszalała, a ja nie bardzo wiem, co mógłbym zrobić, żeby jej pomóc. – Już dobrze. – Uciekam się do banału i kładę dłoń na ramieniu. W pierwszej chwili podskakuje jak oparzona, potem rzuca mi się na szyję. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję... Wpija się we mnie, ledwo mogę oddychać. Czuję, jak cała drży, po szyi spływają mi ciurkiem jej łzy. Trzyma się mnie kurczowo, jak żadna dziewczyna kiedykolwiek wcześniej. Dobrze mi. Nie ma w tym ani szczypty seksualności, jest tylko bliskość drugiego człowieka, która może zdoła na moment odegnać przerażenie. Uspokajamy się. Zwalniają nasze oddechy, serca przestają tłuc się w piersiach. – Tak się bałam... Boże, jak ja się bałam. Myślałam już, że tylko mi się wydawało, że ktoś tu jest. Bałam się, że zostanę tam, na balkonie, wydana na pastwę... Nie kończy, urywa w pół słowa. Powoli odsuwa się ode mnie, jakby sama nie była pewna, czy chce to zrobić. Jest tak ciemno, że widzę tylko kontur jej twarzy, zarys sylwetki. Czuję jej brzoskwiniowy szampon i słodkawy zapach potu. – Skoczyłaś? Ze swojego okna? – Tak. Lądując, zahaczyłam o barierkę i upadłam. Chyba skręciłam kostkę. – Mogłaś spaść. Mogłaś się zabić. Milczymy. Żadne z nas tego nie powie na głos, ale jestem pewien, że jej wyobraźnia też właśnie podpowiada rozwiązania znacznie gorsze od szybkiej, niemal bezbolesnej śmierci ze skręconym karkiem. – Nie mogłam tego znieść. Nie sama. Kiwam głową. Wstaję z podłogi, a ona natychmiast przysuwa się bliżej mnie. Jakby się bała, że dokądś pójdę i ją zostawię. – Poszukam świeczek – tłumaczę. – Powinny gdzieś tu być. Minutę później siedzimy już w słabiutkim blasku pojedynczego płomienia. Świeczki są tylko trzy, zapachowe – prezenty dla mamy od jej przyjaciółek. Pali się cynamo-

98


[ Marcin Rusnak - W Objęciach Nocy ]

nowa. Sądząc po ich wielkości, światła starczy na dziesięć, może dwanaście godzin. – Jestem Maciek. – Aśka. Milczymy jakiś czas, wpatrzeni w świeczkę. Na zewnątrz zerwał się wiatr, w wentylacji budzi się do życia opętańcze wycie. Z mojej sypialni dobiega hałas rolet trzeszczących pod naporem kolejnych podmuchów. – Masz jakieś pojęcie... – zaczyna Aśka. – Masz jakieś pojęcie, co się dzieje? Bo ja nic z tego nie rozumiem. – Ja też nie. To wszystko... nie ma sensu. Po prostu nie ma sensu. Świat zwariował. Może... może po prostu trzeba to przeczekać. Wygląda na to, że Aśka nie ma lepszych pomysłów. Robi nam się zimno, więc przynoszę z sypialni swoją kołdrę i śpiwory z szafy. Pakujemy się do śpiworów i kładziemy na pościeli. Leżymy obok siebie, płomień świecy jest na wyciągnięcie ręki. Noże kuchenne wciąż trzymam blisko, choć nie wydaje mi się, żeby tak naprawdę mogły okazać się przydatne. Włączam komórkę. Wyświetlacz pokazuje godzinę 18:12. *** Czuwam przez długi czas. W pewnym momencie zmęczenie daje o sobie coraz bardziej znać – zamykam oczy, żeby dać im chwilę wytchnienia, a w między czasie znika ponad centymetr świeczki. Powieki mam ciężkie, senność przypuszcza szturm za szturmem. Toczę walkę z własnym zmęczeniem i przegrywam. W bloku panuje cisza. Na zewnątrz trwa zawierucha, trzeszczą rolety, powietrze świszczy w nawietrznikach. Jednak zawieja wydaje się odległa; obok słyszę tylko oddech Aśki i przechodzi mi przez myśl, że może już jest po wszystkim. Zamykam oczy. Odzyskuję przytomność jakiś czas później. Budzi mnie podrygujący spazmatycznie płomień świecy, której knot zaczyna tonąć w płynnym wosku. Jestem ledwo przytomny,

99


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

bo mija chwila, nim zdaję sobie sprawę z tego, że od strony drzwi słyszę jakiś szmer. Później zauważam, że dziewczyna już nie leży obok. – Aśka? Nie ma odpowiedzi. Szmer nie cichnie. W jednej chwili wraca niepokój, zaczynam się pocić. Sięgam po jeden z noży. – Aśka?! – powtarzam głośniej. Nie odpowiada mi ludzki głos, ale metalowe szczęknięcie. Rozpoznaję ten dźwięk i mało brakuje, żebym zmoczył spodnie. Zapominam o nożach. Zapominam o całym bożym świecie. To szczęknął zamek do drzwi. – Nie! Podrywam się z miejsca, z trudem wydostaję ze śpiwora. Po drodze przewracam świeczkę, wosk rozlewa się po podłodze, wątłe światło nagle gaśnie. W mieszkaniu nic nie widać, a ja jestem zbyt przerażony, żeby zastanawiać się nad tym, co robię. Pędzę przez korytarz, skarpetki ślizgają mi się na panelach. – Aśka, nie! – krzyczę. Drugie szczęknięcie. Drugi zamek. Został jeszcze jeden i... Dopadam do drzwi wejściowych, przy których widzę sylwetkę dziewczyny. Szarpię się z nią przez parę chwil i jakimś cudem udaje mi się ją odepchnąć. Obracam się w stronę zamków, ale Aśka natychmiast na mnie skacze. – To moja mama! Moja mama! Muszę ją wpuścić. Muszę ją wpuścić! Proszę... Krzyczy na mnie, wrzeszczy, bije gdzie popadnie – po twarzy, torsie, rękach. Nie próbuję się nawet zasłaniać, tylko chwytam ją mocno i uparcie ciągnę z dala od drzwi. Desperacja dodaje jej sił, pot spływa mi po plecach, łzy cisną się do oczu. Paznokcie dziewczyny drą mi skórę na rękach, ale nie poddaję się. Nie mogę. – Mamo! – wrzeszczy Aśka, kiedy czuje, że przegrywa. – Mamo, nie odchodź! Mamo... Wpuść ją, do cholery! Błagam cię, wpuść ją!!! Trzymam ją i proszę w duchu, żeby ostatni zamek wystarczył. Co prawda nikt nie atakuje drzwi, ale jakiś nienazwany zmysł podpowiada mi, że ktoś albo coś czeka za progiem.

100


[ Marcin Rusnak - W Objęciach Nocy ]

Mija chwila, po czym Aśka daje wreszcie za wygraną. Przestaje krzyczeć, przestaje mnie bić. Chowa twarz w dłoniach i płacze. Cicho. Żałośnie. Zza drzwi dobiega szept. Natarczywy kobiecy szept układający się w słowa, które są równocześnie prośbą, rozkazem i obietnicą. Jest w tym głosie coś, przez co włosy jeżą mi się na karku; coś, co sprawia, że oczyma wyobraźni widzę język przesuwający się po brudnym ostrzu, wargi pokryte krwawą pianą, coś mlaszczącego pomiędzy ruszającymi się pieńkami przegniłych, czarnych zębów. – Odejdź do diabła! – krzyczę. – Odejdź i zostaw nas w spokoju! Nieoczekiwanie zapada cisza. Czekam w bezruchu, Aśka też nie ma odwagi bodaj drgnąć. Mija dłuższa chwila, nim zdobywam się na to, żeby podejść do drzwi i z powrotem zamknąć co tylko się da. Później pomagam dziewczynie wstać. Przechodzimy do salonu. Zapałki idą w ruch, czas na drugą świeczkę. Pakujemy się do śpiworów. Obiecuję sobie, że teraz już nie zasnę. Nie teraz, kiedy wiem, z jakich sztuczek korzysta to coś, co czai się za drzwiami. – Twoja mama nie żyje, prawda? – pytam, kiedy wydaje się, że Aśka już się uspokoiła. Już myślę, że mi nie odpowie, ale w końcu wolno kręci głową. – Od roku – szepcze. – Skąd wiesz? Podpiera się na rękach, patrzy mi w oczy. – Też to słyszałeś... – Rozumie nagle. – Kto to był? Kto to był u ciebie? Przypominam sobie głos, który słyszałem przez drzwi. Mój głos. Albo raczej taki sam jak mój. Włączam komórkę i podaję Aśce. Przez pewien czas patrzy na ekran, widzę, jak drżą jej wargi, kiedy patrzy na zdjęcie moje i mojego brata, Mateusza. – Był ode mnie starszy o pół godziny. – Uśmiecham się słabo. – Zginął dwa lata temu. Wypadek samochodowy. Aśka oddaje mi telefon i obejmuje ramieniem. Czuję jej bliskość, jej ciepło, zapach jej szamponu kręci mi w nosie. Mija minuta, ale ona nie przestaje mnie przytulać. Jestem jej za to wdzięczny, choć sądzę, że sama potrzebuje tego nie mniej niż ja.

101


[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]

– Niech ta noc już się skończy – szepcze i zamyka oczy. Tym razem nie pozwalam sobie na słabość. Kiedy zaczynam przysypiać, wbijam sobie ostrze noża pod paznokcie albo kładę dłoń nad płomień świecy. Nie zasnę. Nie zasnę. Nie zasnę... Jestem jak pijany, kiedy nagle dociera do mnie, że w pokoju widać coraz więcej konturów. Gdy zerkam za okno i widzę, że niebo zaczyna różowieć, że zbliża się świt, mdleję ze zmęczenia. *** Nie mam pojęcia, która jest godzina. Od dłuższego czasu nie ruszyłem się sprzed okna. Patrzę, jak słońce mija najwyższy punkt na niebie i powoli zaczyna zmierzać w stronę horyzontu. Po przebudzeniu nie zastałem Aśki w mieszkaniu. Drzwi są wciąż zamknięte, więc wychodząc, musiała zabrać ze sobą któryś komplet kluczy. Mądra dziewczyna. Mam nadzieję, że jeszcze ją zobaczę. Ulice są puste. Wciąż nie ma prądu. Nie działa telewizja, komputery, komórki pozostają głuche. Z rosnącym niepokojem zastanawiam się, jak długo jeszcze potrwa ten dzień. Nie wiem, jak długo potrwa noc, która przyjdzie po nim.

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #37 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Wojciech Jan Pawlik Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Facebook.com/GrabarzPolski


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.