Grabarz Polski - Nr 43

Page 1

43

#

ZAPOMNIANE KSIĘGI JESTEM STONE, JESSE STONE WYWIADY: MICK GARRIS, ŁUKASZ HENEL RELACJE: NOCTURNA 2013, KRESKON 8 PRZEWODNIK PO FILMACH MICKA GARRISA

FILMY: Dziewczyna z sąsiedztwa | Inbred | Następny jesteś ty | Ostatni egzorcyzm 2 | Pacific Rim | Tasmanian Devils KSIĄŻKI: Arkadia | Ciemne terytoria | Dziedzictwo| Ogród zła |On | Panika | Panowie Salem | Pięćdziesiąt twarzy Greya (trylogia) | Pod kopułą | Spektrum | Testimonium | Uśpienie | Wylęgarnia PAWEŁ WAŚKIEWICZ „ŁAPY” MICHAŁ PROCNER „NEKROKRACI – ŻNIWA”

(OPOWIADANIE) (OPOWIADANIE)



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Videograf 20l3 Ilość stron: 254

Utwór Iwony Michałowskiej, pisarki nieznanej szerszemu kręgowi miłośników fantastyki, to powieść udana. Tym, co zwraca uwagę już w trakcie pobieżnej lektury, jest inwencja w potraktowaniu skonwencjonalizowanych motywów i tematów. Interesujące, że autorka odwołuje się do czytelniczych doświadczeń nie po to, by je ośmieszyć dzięki reductio ad absurdum, lecz aby zaproponować odmienne od dotychczasowego spojrzenie. Nie bez znaczenia z tej perspektywy jest uczynienie protagonistką kobiety – jeśli nawet czytelnik nie zgadza się z postulatami krytyki feministycznej, upatrującej w pisarstwie kobiecym sposobu na zaznaczenie odmienności płci, zmuszony jest dostrzec różnicę pomiędzy obrazami kresu świata, zawartymi w tekstach kultury prezentujących „męski punkt widzenia” (tak jest w serii gier „Fallout” i utworach Roberta J. Szmidta: „Apokalipsa według Pana Jana”, „Mały”, „Ognie w ruinach”), a tymi, w których oglądamy ostatnie dni ludzkości z perspektywy kobiecej, wśród których niedoścignionym wzorcem pozostają powieści: „Marianna i barbarzyńcy” Angeli Carter i „Pamiętnik przetrwania” Doris Lessing. Michałowska, odwołując się do tradycji Carter i Lessing, potrafiła zaproponować oryginalną opowieść, przetwarzając wykorzystywane przez autorów fantastyki postapokaliptycznej wątki tematyczne. Co ciekawe, czyni to odwołując się do tradycji powieści inicjacyjnej; bohaterka „Arkadii” nie tylko zostaje bowiem wprowadzona w świat zakładu (karnego?

wychowawczego?), którego reguły musi rozpoznać – staje również przed zagadką własnego istnienia, gdyż nie pamięta nic z poprzedniego życia. Za jej stan odpowiedzialne są procedury przyjęcia do jednostki, obejmujące „reset” pamięci. To kolejny, po postapokaliptycznym, trop pozwalający usytuować powieść w kontekście tradycji fantastyki – tym razem (anty)utopijnej. Istotnie: wraz z rozwojem fabuły tytułowa Arkadia okazuje się miejscem bliższym nowoczesnym odczytaniom „Utopii” Morusa i innym wzorowanych na niej renesansowych i oświeceniowych traktatom, w których akcentowane zostają niebezpieczeństwa wynikające ze standaryzacji warunków życia i potrzeb jednostek, oraz podporządkowaniu ich „wyższym racjom”.

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

IWONA MICHAŁOWSKA - Arkadia

Powieść Michałowskiej, mimo uproszczeń psychologicznego wizerunku postaci bohaterów – intencjonalnych zresztą, bo wynikających z zamierzonej kreacji protagonistki będącej zarazem pierwszoosobowym narratorem – „Arkadia” intryguje finezyjnym stopniowaniem napięcia fabularnego. Do tajemnicy (tak głównej bohaterki, jak i jej świata) dochodzimy stopniowo, gromadząc pojedyncze informacje. Każda z nich osobno jest bezwartościowa, dopiero zestawione tworzą obraz świata, w którym aby pozostać sobą, trzeba siebie zatracić. W jaki sposób rozwiązać ten paradoks? Na postawione tu pytanie czytelnik musi odpowiedzieć samodzielnie, jest to bowiem kwestia dalece wykraczająca poza ramy fikcyjnej opowieści.

3


THE GIRL NEXT DOOR DZIEWCZYNA Z SĄSIEDZTWA USA 2007 Dystr.: El Lobo Films Reżyseria: Gregory Wilson Obsada: Blythe Auffarth Ruth Chandler David Moran Danny Chandler

Recenzent: Łukasz Radecki

X X X X X

4

„Dziewczyna z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma to jedna z najbardziej przerażających książek, jakie kiedykolwiek czytałem. Oparta na prawdziwej historii nieszczęsnej Sylvii Likens, zabiera człowieka w podróż przez okrucieństwo i koszmar tak nieludzki, że wprost niewyobrażalny. A przecież całkowicie realny. Pamiętam, że z trudem pokonywałem kolejne strony, wciąż nerwowo jednak powracałem do lektury. I choć ekstremalny horror nie jest mi obcy, co wiedzą w zasadzie wszyscy, to jednak ta książka pozostanie dla mnie swoistym ekstremum. Nic dziwnego, że obawiałem się adaptacji. Z zupełnie innych jednak powodów.

Film opowiada historię młodej nastolatki, urodziwej Meg Loughlin (w tej roli Blythe Auffarth), która wraz z siostrą trafia po śmierci rodziców pod skrzydła swej apodyktycznej ciotki Blanche Baker (Ruth Chandler). Jednak zamiast miłości i ciepła, znajduje tu niewysłowione tortury, jakim poddają ją ciotka i jej trzej małoletni synowie, a wkrótce i inne dzieci z sąsiedztwa. Eskalacja okrucieństwa i brutalności nakręca się niczym spirala, które w końcu musi wystrzelić... Chociaż film jest raczej luźną adaptacją, to jednak poraża gęstą, mroczną atmosferą. Duża w tym zasługa aktorów, którzy wybitnego dorobku nie posiadają, a swoje szlify zbierali głównie w sitcomach i popularnych serialach. Ich oszczędne aktorstwo podkreśla jednak zimno i wyrachowanie, szczególnie widoczne u Ruth Chandler. Świetnym pomysłem było również dawkowanie szokujących zdarzeń i nie epatowanie widza efektami gore. Większość brutalnych scen została ukazana oszczędnie, co paradoksalnie jeszcze wzmogło efekt. Jestem pewien, że znajdą się tacy, którzy będą narzekać na brak krwawych „momentów”, ale nie ukrywajmy, że nadmierne zalewanie ekranu wnętrznościami i krwią właśnie uodparnia widza, a w skrajnych przypad-


kach działa wręcz rozbawiająco (wystarczy wspomnieć o „Martwicy mózgu” czy nowej fali japońskiego gore), nie brakuje też filmów zepsutych przez marne efekty specjalne. Tu jest wszystko to, co mnie odpychało od książki Ketchuma, a więc zezwierzęcenie młodych istot ludzkich, które tracą swoją niewinność kierowani przez niezrównoważoną osobę dorosłą i odbierają godność młodej dziewczynie w sposób przekraczający granice pojmowania. Fakt: książka jest brutalniejsza i bardziej przerażająca, podobnie jak oryginalna historia, niemniej film niewątpliwie należy do najcięższych i najbardziej poruszających, jakie dane mi było zobaczyć. Wstrząsające skrzyżowanie dramatu z thrillerem i horrorem (świetne zestawienie subtelnego, niemal sielskiego obrazu ameryki lat 50. z odrażającym horrorem rozgrywającym się w jednym

z domów), które bez dwóch zdań zapadnie w pamięć każdemu, kto zobaczy ten obraz. Tego typu filmów się nie poleca, podobnie jak i powieści Ketchuma. Kto się odważy, ten sam wkroczy w jeden z najbardziej odrażających koszmarów jakie stworzył człowiek swemu bliźniemu… Dobrze, że wreszcie, dzięki El Lobo Films, możemy udać się tam całkiem legalnie.

5



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Dobra Literatura 20l2 Ilość stron: 102

Autyzm jest trudną do zdefiniowania chorobą. Można posiadać jedynie kilka jej objawów i zostać uznanym za osobę autystyczną, można posiadać ich dużo, a być zakwalifikowanym jedynie do kategorii osoby cierpiącej na „zaburzenia ze spektrum autyzmu”. Granice pomiędzy byciem osobą autystyczną, osobą cierpiącą na zaburzenia ze spektrum autyzmu a osobą cierpiącą na zaburzenia psychiczne innego typu są bardzo trudne do określenia. Żeby móc jednoznacznie zakwalifikować człowieka do jednej z tych grup, potrzebna jest dokładna diagnoza specjalistów z wielu dziedzin. Próby definicji osoby mieszczącej się w spektrum autyzmu dokonał Krystian Głuszko. „Od jedenastu lat choruję na chorobę psychiczną, choć nie jestem na nią chory. Pan Bóg stworzył mnie inaczej niż Ciebie, mój mózg jest inny od urodzenia. […] mój inaczej skonstruowany mózg wywołuje u mnie objawy różnych chorób psychicznych. Nawet jeśli kiedyś odejdą, już zawsze pozostanę kimś innym od reszty, a Ty nigdy nie zobaczysz świata tak, jak widzę go ja”, pisze autor. Jak różna jest ta definicja od tego, co można znaleźć w Internecie, i o ile bardziej zrozumiała. Jednak jej wadą (a może zaletą?) jest to, że odnosi się ona tylko do jednego konkretnego przypadku. Przypadku Krystiana Głuszki. Jego książka „Spektrum” jest próbą przybliżenia nam świata takim, jakim widział go przez lata i jakim widuje go do tej pory autor. Świata wrogiego, pełnego nienawiści, odrzucającego. Niektórzy od takiego świata uciekają w alkohol czy narkotyki, Krystian próbował uciec bar-

dziej dosłownie, próbując pozbawić się życia, a gdy to się nie udawało, uciekał w okaleczanie. Widok własnej krwi działał na niego jak narkotyk... Świat Krystiana to jednak nie tylko depresja, osamotnienie czy poczucie bezsensu życia. W tym świecie było też miejsce na psychozy. To, co często oglądamy w kinie czy telewizji, gdy szukamy tam mocnych wrażeń, było dla niego czymś zupełnie realnym. Tak realnym, że dopiero lata terapii przekonały go, iż wszystko, czego doświadcza, jest jedynie wynikiem wadliwego działania mózgu.

Recenzentka: Jagoda Mazur

KRYSTIAN GŁUSZKO - Spektrum

Jednak „Spektrum” to nie tylko opis świata widzianego oczami chorego człowieka. To także opis chorej służby zdrowia. Terapii stosowanych w szpitalach psychiatrycznych: elektrowstrząsów i śpiączki insulinowej oraz lekarzy nakłaniających pacjentów chorych psychicznie – a więc nie będących do końca świadomymi, pod czym się podpisują – do wyrażenia zgody na wymienione zabiegi. Zabiegi, w wyniku których do listy zaburzeń pacjenta dochodziły kolejne. Książki Krystiana Głuszko nie poleciłabym każdemu. Jej pisanie było próbą uporania się z własną chorobą, nie zaś próbą wystawienia własnych cierpień na sprzedaż. Zarówno opisom rzeczywistości szpitali psychiatrycznych, jak i opisom psychoz Krystiana daleko do tego, co możemy przeczytać w thrillerach medycznych czy powieściach grozy. Tym jednak „Spektrum” różni się od takich powieści, że rzeczywistość tu opisywana jest prawdziwa (nawet jeśli wykreowana jedynie przez mózg autora) i że pozwala czytelnikowi zajrzeć do świata na co dzień mu niedostępnego.

7


Przewodnik po filmach

Micka Garrisa

Autor: Łukasz Radecki

Gdy myślimy o zasłużonych dla horroru reżyserach, do głowy natychmiast przyjdą takie nazwiska jak Fulci, Argento, Romero, Craven, Bava, Carpenter, Hooper, Gordon... Ciekawe ilu z Was pomyśli o Micku Garrisie, twórcy niezwykle zasłużonym i bardzo ważnym dla współczesnego kina grozy, ale wciąż stojącego w cieniu innych, wielkich nazwisk.

8

Twórca ów przyszedł na świat w Santa Monica 4 grudnia 1951. Pierwsze filmiki kręcił już podobno w wieku 12 lat, na taśmie 8 mm. Karierę rozpoczął od pisania niezależnych recenzji filmowych i muzycznych do magazynów „The San Diego Door”, „The L.A. Herald Examiner”, „Cinefantastique” i „Starlog”. W międzyczasie śpiewał w zespole „The Horsefeathers Quintet”, później został recepcjonistą w nowo powstałej firmie George’a Lucasa – Star Wars Corporation. Dzięki kontaktom jakie tam uzyskał już wkrótce pełnił zaszczytną rolę gospodarza programu „Fantasy Film Festival”, gdzie spotykał się ze znamienitymi nazwiskami świata filmów fantastycznych i horroru. Już wkrótce zaczął realizować pierwsze filmy dokumentalne ukazujące powstawanie takich klasyków jak „Skowyt”, „Coś” czy „Halloween II”. W połowie lat osiemdziesiątych Steven Spielberg zaproponował mu udział w projekcie „Amazing Stories”. Serial ten, jak sam tytuł wskazuje, opowiadał niezwykłe historyjki z pogranicza fantastyki i horroru (w bardzo familijnym wydaniu), ale wśród twórców znalazły się takie tuzy jak Martin Scorsese, Steven Spielberg, Tobe Hooper, Joe Dante, Danny De Vito, Robert Zemeckis i Clint Eastwood. W ciągu dwóch lat powstały dwa sezony (pierwszy liczył 24 odcinki,

drugi 21), a Garris maczał palce w 27 z nich, z tego aż do 9-ciu napisał scenariusz, a jeden - „Life on Death Row” - wyreżyserował. Szczególnie ten ostatni fakt jest niezwykle ważny, ale o tym później. Dość powiedzieć, że niewątpliwie połknął bakcyla i później czynnie współtworzył tak ważne serie jak „Koszmary Freddy’ego”, „Opowieści z krypty”, „Słodkie kłamstewka”, „Happy Town”, „Bag of Bones”. Niewątpliwie największe uznanie przyniósł mu jednak serial „Mistrzowie horroru”, do którego zaprosił najwybitniejszych reżyserów filmów grozy, którzy specjalnie dla niego stworzyli zapadające w pamięć krótkie horrory. Pomysł ten Garris powielał również jako scenarzysta „Oblicz strachu”. Osobnym epizodem w twórczości reżysera jest uwielbienie względem dzieł Stephena Kinga. Obaj panowie przyjaźnią się od czasu gdy Mick Garris zrealizował swój trzeci film pełnometrażowy, „Lunatycy”, oparty na scenariuszu mistrza literackiego horroru. Scenariusz jest wyjątkowy, ponieważ nigdy nie został wydany w postaci powieści. Film furory nie zrobił, ale King chętnie przyzwala na to by Garris adaptował jego dzieła, ten z kolei robi to w sposób coraz bardziej udany. O ile pierwsze próby (np. „Autostrada śmierci”) wypadły raczej średnio, to już nie sposób przejść obojętnie obok mini-


-seriali „Bastion” czy „Lśnienie”, ani tym bardziej intrygującej „Desperacji”. Dla porządku dorzućmy jeszcze scenariusze do serialu „Marzenia i koszmary” opartego na zbiorze opowiadań Kinga i stanie się jasne, że Garris jest chyba najbardziej oddanym miłośnikiem ekranizowania dzieł autora „Carrie”. Jeśli dodać do tego jego zapał jeśli chodzi o propagowanie horroru w telewizji przy pomocy

coraz to nowych seriali grozy, nie sposób nie docenić jego wkładu w rozwój sceny i w ogóle całego zjawiska, jakim są filmy wywołujące strach. Oczywiście znajdą się osoby, które będą narzekać na poziom wykonawczy, ale nie sposób odmówić Garrisowi zaangażowania i nie docenić dorobku, dzięki któremu niejeden z nas poczuł w młodości dreszcz niepokoju przebiegający po plecach.

Amazing Stories: Life on Death Row (1986) Jest to jeden z wielu odcinków serialu „Amazing Stories”, jednak o tyle ważny, że był to właśnie debiut reżyserski Micka Garrisa. I to nie byle jaki, bowiem historia (również jego autorstwa) opowiada o skazanym na śmierć więźniu, który w trakcie próby zbiorowej ucieczki zostaje porażony piorunem. W wyniku tego zdarzenia zyskuje moc uzdrawiania ludzi. W roli głównej Patrick Swayze, a sam scenariusz tak bardzo przypomina momentami „Zieloną milę” wiadomo kogo, że aż musiałem się upewnić i odkryć, że... Stephen King napisał ją dużo później. Dziesięć lat później.

Critters 2 (1988) Pełnometrażowy debiut reżysera, czyli kontynuacja przeboju o morderczych włochatych kulkach nie mógł się nie udać, o czym wspominałem pisząc już przy okazji wspomnianej serii. Garris znakomicie odnalazł się w konwencji czarnej komedii science-fiction, dokładając do tego większą ilość humoru i krwi. Jakby nie patrzeć, w ten sposób określił swoją przynależność do rozrywkowego kina klasy B. Chwała mu za to.

The Fly II (1989) Choć Garris był tylko jednym ze współtwórców scenariusza, nie sposób nie wspomnieć o tym kultowym filmie, będącym (znów) kontynuacją znakomitego remake’u Cronenberga. Chociaż do oryginałów nie przystaje, stanowi bardzo dobry przykład obrzydliwego i mocnego horroru z wiadomej klasy.

9


Psycho IV: The Beginning (1990) Czy można zrobić udany sequel tak wybitnego dzieła jak „Psychoza”? Część druga pokazuje, że przynajmniej częściowo tak, dalsze odsłony, że już niekoniecznie. Tym razem Norman Bates wyleczony i niegroźny opowiada w radiowej nocnej audycji o swoim trudnym dzieciństwie próbując wyjaśnić genezę swojego szaleństwa. Więcej tu dramatu obyczajowego niż prawdziwego horroru, niemniej jest to intrygujące spojrzenie na historię jednego z najsłynniejszych filmowych psychopatów.

Sleepwalkers (1992) Scenariusz napisał Stephen King, a reklam i trailerów tego filmu było swego czasu co niemiara. A jednak historia młodzieńca Charlesa i jego matki Alice, którzy okazują się specyficzną odmianą potworów prezentuje się dość średnio. Solidnie zrealizowany przeciętniak, który na pewno wystraszył wiele osób, mnie jednak jego czar nie dotknął...

Stephen King’s The Stand (1994) Mini-serial na podstawie jednej z najdłuższych powieści Kinga. Ludzkość zostaje niemal całkowicie wyniszczona tajemniczą chorobą, a na zgliszczach Ameryki dochodzi do tragicznych wydarzeń. Tu Garris pokazał, że potrafi w sposób treściwy i mocny przedstawić to, co napisał jego przyjaciel.

Quicksilver Highway (1997) Niewątpliwie jeden z najdziwaczniejszych horrorów z mainstreamowego nurtu. Opiera się na dwóch opowiadaniach mistrzów grozy - „Gryziszczęka” Stephena Kinga i „Polityka Ciała” Clive’a Barkera. Pierwsze opowiada o morderczej nakręcanej szczęce (!), drugie o buntujących się... dłoniach. Dodajcie do tego jeszcze szkatułkową formułę, w której rolę narratora pełni Christopher Lloyd w stroju pseudotranswestyty i otrzymacie film, którego bez odpowiedniego nastawienia obejrzeć się nie da. Ale jeśli mocno przymrużymy oczy, dostarczy głupawej, ale jednak rozrywki.

10


Stephen King’s The Shining (1997) Niewątpliwie najbardziej kontrowersyjny serial reżysera, będący niemal wierną adaptacją wybitnej powieści o tym samym tytule. Niestety, po pierwsze kreacja Stevena Webera jest dość banalna, a po drugie, film nie ma szans po arcydziele jakim było „Lśnienie” Kubricka. Jeśli jednak się zastanowić, to jednak ta wersja dokładniej opiera się na oryginale, jest mniej przewidywalna i jak zapomnieć o tej z Nicholsonem, to okaże się dobrą produkcją. W końcu Stephen King ceni ją bardzo wysoko.

Stephen King’s Riding the Bullet (2004) Młody, wyalienowany chłopak porzucony przez dziewczynę postanawia popełnić samobójstwo. Próba okazuje się nieudana, a on sam wkrótce otrzymuje wiadomość o wylewie matki. Młodzieniec stara się dotrzeć do niej łapiąc stopa. Nietrudno się domyślić, że nie będzie to decyzja dla niego szczęśliwa. O ile całość w opowiadaniu Stephena Kinga o tym samym tytule robiło wrażenie, tu wszystko zostało nadmiernie rozwleczone, rozdmuchane i udziwnione. Koniec końców, film jest słabiutki.

Masters of Horror: Chocolate (2005) Garris zwołał przyjaciół i znajomych do kolejnych odcinków serii „Master of Horror”, a sam wyreżyserował historyjkę opowiadającą o mężczyźnie, który zaczyna dzielić najpierw smak, a potem inne zmysły z tajemniczą, piękną kobietą. Próbując rozwikłać zagadkę pieczętuje swój los. Opowieść sprawdziłaby się znakomicie w serialach typu „Opowieści z krypty” czy „Amazing stories”, ale jak na „Mistrzów horroru” za mało tu... horroru.

Stephen King’s Desperation (2006) Kolejna adaptacja Kinga, wyjątkowo udana, przedstawiająca historię grupki ludzi, którzy stają w obliczu dramatycznych i przerażających zdarzeń o przedziwnej naturze. Nie sposób powiedzieć więcej by nie zdradzić sekretów i szoku jakiego dostarcza początek utworu, tutaj całkiem sprawnie przeniesiony na język filmu. Jest to dowód na to, że Garris coraz lepiej operuje językiem filmowym w odniesieniu do Kinga. Jest też więc i szansa, że może i nie zdeklasuje Franka Darabonta, ale dostarczy nam jeszcze bardzo dobrej adaptacji.

11


Masters of Horror: Valerie on the Stairs (2007) W drugim sezonie „Mistrzów horroru” Garris połączył siły z Clive’m Barkerem, a konkretnie wykorzystał jego pomysł i przedstawił intrygującą historię pisarza, który nie opublikował żadnej książki. Zamieszkuje on w domu, gdzie znajdują się podobni mu autorzy, odcięci od życia i skupieni na pracy twórczej. W budynku jest jednak jeszcze jeden lokator – cierpiący duch Valerie. Tym razem epizod udowadnia, że Garris potrafi nakręcić nastrojowy, intrygujący horror, który przypadnie do gustu miłośnikom opowieści bezkrwawych i nieoczywistych.

Fear Itself (2008) Jedenastoodcinkowy serial opowiadający rozmaite, tym razem zawsze horrorowe opowieści, do stworzenia których przyłożył rękę Garris. I znów obok znakomitego „Family Man” czy intrygujących „Echoes”, „Spooked” i „New Year’s Day” mamy przeciętniaki jak „Eater” czy „Skin and Bones”.

Stephen King’s Bag of Bones (2011) Dwuodcinkowy serial, wciąż niedostępny w Polsce, oparty na powieści Kinga o tym samym tytule. Pierce Brosnan w roli Michaela Noonana, znanego pisarza, który poszukuje spokoju i natchnienia po tragicznej śmierci żony. Garris wyjątkowo udanie oddaje klimat powieści, do tego stopnia, że przez pierwszą część skutecznie usypia naszą czujność i momentami wręcz przynudza, tak jak czynił to King w oryginalnym utworze. I choć jest dobrze, znów pojawia się kilka niepotrzebnych rozbieżności w stosunku do pierwowzoru. Patrząc na twórczość i dorobek Micka Garrisa można powiedzieć jedynie, że „ten się nie myli, kto nic nie robi”, a akurat ten reżyser i scenarzysta robi naprawdę dużo. I nawet jeśli na każdy przez niego stworzony serial przypadnie

12

tylko jeden świetny odcinek, to i tak będzie to dzieło warte zapamiętania. Wiedzą o tym wszyscy, którzy widzieli „Go to the Head with a Class” - jeden z najlepszych epizodów „Amazing Stories”.


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Albatros 20l3 Tłumaczenie: Wiesław Marcysiak Ilość stron: 336

„Ogród zła” to już ósma część przygód Jima Rooka, nauczyciela z West Grove Community College, który posiada specyficzny dar dostrzegania wszelkiej maści duchów, demonów i zjawisk nadprzyrodzonych. Graham Masterton stara się udowodnić, że jeden z jego flagowych bohaterów nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a jego perypetie nadal mogą być świeże i ciekawe. I chociaż pewnej wtórności nie dało się uniknąć, autor znów zabiera czytelnika na śmiertelnie niebezpieczną przejażdżkę. Zupełnie nowa jest natomiast szata graficzna polskiego wydania – polski wydawca nie tylko zaprojektował nowy layout okładki, ale też użył innego, kremowego papieru.

częścią tajemniczego rytuału mającego dać ludziom to, o czym każdy z nich marzy. Brakującym elementem układanki jest Jim i jego nadprzyrodzony talent. Czy nauczyciel ulegnie pokusom tajemniczego pastora Silence’a i weźmie udział w tworzeniu raju na ziemi? A może zamiast tego rozpęta się prawdziwe piekło?

Recenzent: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Ogród zła (Garden of Evil)

Jim Rook w „Ogrodzie zła” staje prawdopodobnie przed największym złem, z jakim do tej pory miał do czynienia – będzie musiał zmierzyć się nie tylko z potężnymi demonami, ale także z prawdziwą Apokalipsą, podczas której trupy wstają z grobów i dosłownie zalewają ulicę, rozszarpując żywych na kawałki. Na dodatek sprawa staje Jim Rook wreszcie zestarzał się prawi- się dla niego niezwykle osobista, a w efekdłowo i ma teraz około 40 lat. Masterton cie nauczyciel stanie przed największym kontynuuje pojedyncze wątki zaczęte moralnym dylematem w swoim życiu. w „Złodzieju dusz” – Tibbles nadal jest kotem, a nie kotką, relacja z Summer, sąsiad- O stylu Mastertona nie ma co się rozwodzić ką bohatera, wciąż ma znamiona przelot- – to nadal ten sam autor, którego książek nego romansu, a Jim co jakiś czas potrafi nie można odłożyć od ponad 40 lat. „Ogród odzywać się do swoich uczniów bardzo... zła” jest napisany po prostu świetnie. Fani dosadnie. Widać, w charakterze Rooka za- horroru nie powinni poczuć się zawiedzeszły poważne zmiany i musimy się do nich ni – książka jest brutalniejsza i mroczniejsza niż poprzednie części cyklu i trzyma po prostu przyzwyczaić. w napięciu już od pierwszego rozdziału. Jak co roku Jim powraca do West Grove Każdy z nich kończy się zresztą ciekaCommunity College, a nowy semestr wita wym cliffhangerem, dlatego ciężko jest po go kolejną tragedią. Do sufitu klasy, gdzie prostu przestać odwracać kolejne strony. mają odbywać się zajęcia Jima, przybita Chociaż to już nie ten sam Rook co kiedyś, zostaje naga młoda dziewczyna. Dookoła to jednak Masterton cały czas pozostaje ciała przygwożdżone zostaje natomiast taki, jakim go pokochaliśmy. A to najlepsza osiem białych perskich kotów. Ofiara zo- rekomendacja, by udać się do księgarni staje zidentyfikowana jako córka Jima i zostać świadkiem najcięższej przeprawy, Rooka, o której istnieniu bohater nawet jaka do tej pory czekała na nauczyciela nie wiedział. Morderstwa oczywiście za- z West Grove Community College. czynają się powtarzać, a każde z nich jest

13



Tak, zrobiłem między innymi właśnie ten „making of”. Miałem swój mały program w lokalnej telewizji kablowej i przeprowadzałem w nim wywiady m.in. ze Stevenem Spielbergiem, Johnem Landisem czy Joe’em Dante. Kręciłem też jakieś reklamówki dla nieistniejącego już studia AVCO Embassy, z którego wyszły takie tytuły, jak: „Skowyt”, „Mgła”, czy „Ucieczka z Nowego Jorku”. Moje reklamówki były kręcone pod konkretny rodzaj publiki, ludzi oglądających horrory i filmy science-fiction. Można powiedzieć, że byłem sam sobie szefem, więc zatrudniłem się do nakręcenia tych „making of-ów” (śmiech). Nakręciłem kulisy „Skowytu”, „Mgły” i „Skanerów”. Kosztowało mnie to tyle, co nic. Były świetne! O, dziękuję. To właśnie wtedy zacząłem się zastanawiać, jak te wszystkie elementy polepić ze sobą tak, by film miał sens. I żeby jednocześnie umieć opowiedzieć ciekawą historię. To był właściwie mój pierwszy większy projekt, który ujrzał światło dzienne. Nie zarobiłem na tym ani grosza, ale sam fakt, że mogłem być na planie tych produkcji, obserwować, jak te horrory powstają i przeprowadzać wywiady z twórcami – był niesamowity. Okazało się to dla mnie ogromną szansą.

Zdjęcie: www.nocturnafilmfestival.com

Filmy kochałem od zawsze, za dzieciaka oglądałem sporo telewizji, ale i czytałem dużo książek. Ojciec pracował jako artysta, ale ciężko było z tego wyżyć. Na początku też ciągnęło mnie do rysowania, chciałem tworzyć kreskówki, jak Joe Dante (śmiech). Potem w wieku 12 lat natknąłem się na twórczość Raya Bradbury’ego. Przeczytałem wszystkie jego książki. Porzuciłem rysunek na zawsze i wziąłem się za pisanie. Jak już w to wsiąknąłem jako nastolatek, pomyślałem, że świetnie by było pisać scenariusze filmów. Swój pierwszy napisałem parę lat później, w wieku 20 lat. Wcześniej, w gimnazjum, robiłem jakieś krótkometrażówki na 8-milimetrowej taśmie, ale to było jak miałem 12-13 lat. Kiedy potem zacząłem pisać te scenariusze, grałem jednocześnie w kapeli rockowej (to były lata 70.) i pomyślałem: „Kurde, byłoby super, gdyby udało nam się wybić z zespołem, zarobić trochę i mógłbym na poważnie pisać scenariusze” i może nawet reżyserować filmy. Trochę już czasu wtedy minęło od moich pierwszych prób pisania. Mimo że zawsze kochałem kino, muzykę i ogólnie sztukę, nigdy nie uważałem, że sam się jakoś szczególnie do tego nadaję. Ale zrobiłem to, spróbowałem. Choć byłem naiwny – dostałem szansę. Marzenie się spełniło. Tak. Kiedy dostałem swój pierwszy angaż jako scenarzysta miałem wprawdzie już 33 lata, ale propozycja przyszła od samego Stevena Spielberga. Więc jak na pierwszą pracę – całkiem nieźle (śmiech).

przypadkach, zwykła krótkometrażówka. Pierwszą przygodą na tym poletku był 8-minutowy dokument o kulisach powstawania słynnego „Skowytu”. Jak to wszystko się zaczęło?

Rozmawali: Sebastian Drabik, Eugenio Higueras Tłumaczenie: Kamil „Skolmon” Skolimowski

Dziękuję, że zgodził się pan udzielić tego wywiadu. Zacznijmy zatem od początku. Czy od zawsze marzył pan o pracy w przemyśle filmowym?

Kiedy już wyprodukował pan te dokumenty, czy wiedział pan, że to tym chce zajmować się w życiu?

Wiemy z pewnych źródeł, że pana debiutem nie była, jak w wielu innych Tak, ale jeszcze nie byłem pewien, czy

15


mogę to robić. Chciałem wciąż próbować. Pisywałem do szuflady. To były rzeczy, które nigdy nie zostały wykorzystane ani sprzedane, jednak całkowicie im się poświęciłem. Później nakręcił pan także dokument o powstawaniu kultowego „Goonies”, po czym nadszedł czas na scenariusz do debiutu z prawdziwego zdarzenia – „Fuzz Bucket”. Co było pierwsze – napisanie scenariusza czy zamysł na całą historię do filmu? Swego czasu zostałem zatrudniony jako jeden ze współtwórców „Niesamowitych historii” (pod czujnym okiem Stevena Spielberga – przyp. tłum.), nadzorowałem tam pisanie scenariuszy, była to praca na pełen etat. A skąd się wziął pomysł na „Fuzz Bucket”? Kiedy miałem dwanaście lat, moi rodzice rozwiedli się. To miało być bazą dla oddzielnego rozdziału „Niesamowitych historii”, ale Stevenowi nie spodobał się ten pomysł (śmiech) i odrzucił go. Studio Walta Disneya także chciało mnie swego czasu zatrudnić. Pewnie uznali, że skoro pracuję dla Stevena Spielberga, to muszę być niezły, nie pomyśleli, że mogę być dobry sam z siebie (śmiech). Akurat robili nową serię filmów zatytułowaną „Walt Disney przedstawia”. Chcąc zwabić mnie do siebie do studia, zaproponowali nie tylko napisanie scenariusza, ale i wyreżyserowanie nowego filmu dla tego cyklu. Jak już mówiłem, początek całej historii znałem z autopsji – dwunastolatek jest świadkiem tego, jak małżeństwo jego rodziców rozpada się. Ostatecznie w „Fuzz Bucket” aż tak smutno nie było, obyło się bez rozwodu, bohater po prostu słyszy w pewnym momencie kłótnie swoich rodziców. Studio Disneya nie chciało smutów (śmiech), więc wszystkie kłótnie

16

i mocne słowa zredukowano do zdania „Kochanie, martwię się o Mikeya”. Nikomu wcześniej nie mówiłem o tej historii, miło jest dostać takie pytanie… Dziękuję za podzielenie się tą historią. A tak w ogóle był pan zadowolony z efektów pracy nad „Fuzz Bucket”? Podobał mi się scenariusz, ale na polu reżyserskim film okazał się dość płaski. Mało w nim prawdziwego kina, nie rozumiałem wtedy reguł, jakimi rządzi się kinematografia, ale to było dobre ćwiczenie. Steven poprosił mnie potem o wyreżyserowanie jednego odcinka drugiej serii „Niesamowitych historii”. Powiedział mi później: „Wiesz co, gdybym wcześniej zobaczył ‘Fuzz Bucket’, nie poprosiłbym Cię o tę reżyserkę”. Nie podobało mu się (śmiech). Ale kiedy już wyreżyserowałem odcinek pt. „Cela śmierci” – był zachwycony. To było wielkie bum! Ale mocno na to zapracowałem, niezadowolony z ostatecznego kształtu „Fuzz Bucket”. Film niby okazał się sukcesem komercyjnym, bo leciał wciąż na Disney Channel, ale osobiście nie na to liczyłem. To nie miało w sobie emocji. Chciałem je tam zawrzeć, ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Mocno przemyślałem sobie, na czym to wszystko polega, gdzie tu miejsce na kino, gdzie na muzykę, gdzie na montaż. Mocno przyłożyłem się do tego, by na taśmie filmowej zawrzeć więcej niż stoi w scenariuszu. Coś w stylu: o, użyję tej soczewki, to oddam tę emocję, uwydatnię to tym filtrem i wszystko dopełnię tym dźwiękiem. I tu nie chodzi tylko o jakąś zabawę fotografią i obrazem. Po prostu wszystko sprowadzało się do ekspresji, ruchów, tego typu rzeczy. Chciałem, żeby przy „Celi śmierci” to już się udało i czuję, że akurat w tym przypadku wyszło świetnie. O tym też jeszcze nikomu nie mówiłem. (śmiech)


Dziękuję raz jeszcze (śmiech). Czyta mi pan w myślach, bo miałem zapytać o „Niesamowite historie” jako kolejny etap w pana karierze…

elementy humorystyczne, można powiedzieć, że była to jedyna komedia, w jakiej tworzeniu brałem udział. Bardzo mi się to podobało. Wprawdzie moja późniejsza „Autostrada strachu” też była robiona (śmiech) Cóż, tak jest po kolei. z przymrużeniem oka, ale „Crittersy” mają w sobie coś z prawdziwej kreskówki. Inna Później pracował pan z New Line sprawa, że okazały się potem totalną klaCinema przy drugiej części „Critter- pą. Nie odniosły żadnego sukcesu. sów”. Co przyciągnęło pana do pracy nad tym filmem? Śmieszne włochate Wielka szkoda, mnie tam się podobały. stwory, okazja do wykazania się przy współtworzeniu scenariusza, czy cho- Przetrwały w świadomości widzów. Dziwdziło o pieniądze? Budżet filmu był ne. Ze dwa lata temu zorganizowano całkiem wysoki, jak na tego rodzaju w kinie w Chicago powtórny seans tego produkcję, wynosił 4,5 miliona dola- filmu. Zaproszono mnie. Kino na 800 rów. osób, pełna sala, widownia oszalała podczas seansu. To było takie... No cóż, Nie, to nie jest dużo, zwłaszcza biorąc sprawiło, że poważnie zastanowiłem się pod uwagę te wszystkie efekty specjal- nad reżyserowaniem komedii (śmiech). ne. Wiesz, pierwsza część „Crittersów” Minęło „zaledwie” 25 lat. to była zrzynka z „Gremlinów”, które z kolei pochłonęły 20 milionów dolarów. Czy podczas kręcenia „Crittersów” Pierwsze „Crittersy” kosztowały dwa mi- miały miejsce jakieś zabawne zdarzeliony, co daje jedną dziesiątą budżetu nia? Ponoć miał pan problem z nakręprzeznaczonego na „Gremliny”. Sam film ceniem sceny z ogromną crittersową właściwie też jest jedną dziesiątą tego, kulą, która wytoczyła się z fabryki. co prezentowały „Gremliny”. Co się zaś W filmie to było bardzo zabawny motyczy sequela „Crittersów”: jako mało ment: kula wpada na jednego z uciedoświadczony reżyser nie chciałem an- kających, przygniata go i Crittersy gażować się w film obracający się tylko ogołacają go aż do szkieletu w bardzo wokół efektów specjalnych. Wolałem sku- krótkim czasie. pić się na samej koncepcji powstawania filmu. Jednakże była to moja pierwsza Nie pamiętam jakichś wyjątkowych wypoważna oferta wyreżyserowania pełno- padków... od tamtej pory minęło bardzo metrażówki, ciężko było odmówić, tym dużo czasu. bardziej, że lubię ten gatunek. Dostałem szansę napisania tej historii na nowo Więc może coś więcej o przygodach i wyreżyserowania jej. Projekt ten zawie- z kręceniem sceny z kulą? rał jednak w sobie wszystko, co ciężkie, jeśli chodzi o tworzenie filmów: okiełzna- Fakt, ciężko było to nakręcić. Mocno nie efektów specjalnych, miniaturyzację, skomplikowana sprawa, szczególnie pracę z dziećmi i zwierzętami, a do tego zważywszy na fakt, że... Hm, nie wiem, bardzo niski budżet. Nie było łatwo, ale czy słyszałeś komentarz w wydaniu DVD spróbowałem. Film miał w sobie liczne „Crittersów 2”. Jest w nim mowa o tym,

17


że mieliśmy dwie wersje kul. Jedną z nich była ogromna dmuchana piłka obklejona sztucznym futrem. Żeby ją ruszyć, trzeba było się za nią schować i mocno popychać. Na filmie, jeśli uważnie spojrzeć, widać w pewnym momencie dwóch technicznych, którzy wprawiają kulę Crittersów w ruch.

ście, „Koszmar...” pochodzi również ze stajni New Line Cinema”, więc nie musiałem obawiać się o prawa autorskie, jak to zwykle bywa w takich przypadkach. Potraktowałem to jako duże mrugnięcie okiem do naszych widzów.

Gdyby to pan był reżyserem „Koszmaru z Ulicy Wiązów”, czy przedstaNaprawdę? Muszę obejrzeć jeszcze wiłby pan tę historię inaczej niż Wes raz. Kiedy ostatni raz widziałem tę Craven? część, nie dostrzegłem zbyt wielu błędów. Myślę, że podobnie. Wes to mój kolega. Na jego miejscu ta scena bardzo by mi O, a jest ich tam dużo. Tak jak mówię: schlebiała. Jestem pewien, że spodobał szerokie ujęcie ciężarówki i rzeczonej kuli mu się motyw Freddy’ego w „Crittersach”. podążającej w stronę miasta. Mówiłem Później miałem okazję zrobić jeden z odo tym w komentarzu do wersji DVD: wi- cinków serialu „Koszmary Freddy’ego”. dać wyraźnie dwie pary biegnących nóg osób popychających kulę. (śmiech) Dru- Miałem o to zapytać. gą wersją była ogromna piłka z poprzyklejanymi sztucznymi pyskami Crittersów A, z tym też Cię ubiegłem! (śmiech). Restworzonymi przez specjalnych lalkarzy. żyserując ten jeden odcinek, wyświadZostała w studio i służyła jedynie do ujęć, czyłem przysługę Bobowi Shaye, jednegdzie robiliśmy zbliżenia. mu z szefów studiów New Line; zanim Warner Bros je wykupiło, to on przez lata Mniej więcej w połowie filmu jeden był tam głównym dyrektorem. Poprosili z bohaterów natyka się na reklamę mnie o wyreżyserowanie jednego z od„Koszmaru z Ulicy Wiązów”. Bardzo cinków serialu o Freddym, zgodziłem się chce się przemienić w postać z tego i miałem z tego niezłą frajdę. Praca z Rohorroru... bertem Englundem, odtwórcą roli Freddy’ego, była prawdziwą przyjemnością. We Freddy’ego. W ten sposób miałem okazję pracować z wieloma klasycznymi postaciami ze ... ale Charlie, inny bohater, sugeruje świata horroru: od Freddy’ego Kruegera kogoś innego (chodzi o ponętną mo- przez Crittersy aż do Normana Batesa delkę Playboya - przyp. tłum.) „Kosz- z „Psychozy”. To niesamowite. mar z Ulicy Wiązów” i „Crittersy” to filmy z tej samej wytwórni. Czy wspo- Która część „Crittersów” jest według mniana scena to mrugnięcie do fanów pana najlepsza? Freddy’ego, czy zwykły chwyt marketingowy? Oczywiście druga! (śmiech). Nie no, tak naprawdę to trudno stwierdzić. Podobało Pomyślałem, że fanom Freddy’ego mi się to, co wspólnie stworzyliśmy. To spodobałaby się taka scena. Rzeczywi- była ciężka praca, ale jestem zadowolony

18


z postaci, aktorów, humoru, że to wszystko doszło do skutku... Dwójka jest moim faworytem, bo to, jak by nie patrzeć, moje dziecko. Pozostałe części też uwielbiam. Leonardo di Caprio debiutował w trójce. Bardzo mi się podobała. Nie odniosła zbyt dużego sukcesu, przynajmniej do czasu wypuszczenia jej na VHS, ale w moim sercu ma specjalne miejsce.

klubu (śmiech). Przedstawiłem go Gilbertowi i Tobe’emu i w takim składzie nakręciliśmy trzy pierwsze odcinki „Koszmarów Freddy’ego”. Świetnie się przy tym bawiliśmy. To było coś w rodzaju „Opowieści z krypty”, tyle, że z Freddym w roli snującego historie Strażnika Krypty. Pomagałem robić trzy odcinki serialu. I tak poznałem Roberta. Też zostaliśmy kumplami. Wszyscy tam byliśmy dla sieZatem wróćmy może do serialu bie jak rodzina, świetnie się dogadywalio Freddym Kruegerze, którego jeden śmy. Pewnie jeszcze o to zapytasz, ale to odcinek pan zrealizował. Może nam wszystko doprowadziło mnie do projektu pan opowiedzieć coś więcej? „Mistrzowie Horroru”. Nie szaleję za nim jakoś specjalnie. Niezbyt dobrze to wyszło. Choć nie powiem - bawiłem się świetnie, kiedy kręciłem ten odcinek. Producentami serialu byli moi koledzy, Gilbert Adler i Bob Shaye. „Koszmary Freddy’ego” to właściwie pierwszy serial wytwórni New Line, coś jedynego w swoim rodzaju. Każdy odcinek trwał godzinę i przedstawiał dwie różne historie. Świetna obsada, niezły scenariusz, niski budżet i całość bez fajerwerków, choć zdjęcia kręciliśmy w Los Angeles. Wszystko zaczęło się od mojej długiej przyjaźni z Gilbem Adlerem. Pracowaliśmy razem w jednym miejscu jeszcze na długo przed moją przygodą z filmem. Zapoznałem go z Tobe’em Hooperem i Adler zatrudnił go potem do wyreżyserowania pierwszego odcinka „Koszmarów Freddy’ego”. O zrealizowanie dwóch następnych poproszono mnie i Toma McLoughlina. Jego też zapoznałem z Gilbertem. Loughlin to późniejszy reżyser m.in. szóstej części „Piątku, trzynastego”.

Serial o Freddym zdobył sporą popularność, nakręcono aż 44 godzinne odcinki. Jak pan myśli, czy wzięło się to jedynie z popularności postaci Freddy’ego? Na pewno w dużej części dzięki Freddy’emu. Ale czy serial był aż tak popularny? Raczej nie. „Koszmary Freddy’ego” nie przebiły się do dużych stacji telewizyjnych, emitowały go inne, mniejsze. Dzięki temu cały projekt nie pochłonął ogromnego budżetu i można było bez strachu o pieniądze nakręcić te 44 odcinki. Nie wydaje mi się jednak, żeby one trwały, jak mówisz, godzinę każdy. Raczej nie nakręcono aż tyle materiału. Może zrobili materiał na 22 godziny i podzielili to potem na 44 półgodzinne odcinki? No w każdym razie koszty nie były duże (śmiech), znana postać ze świata horroru przyciągnęła trochę widowni i całość wyszła jedyna w swoim rodzaju, jak na tamte czasy. Serial szedł raczej późno w nocy.

Oczywiście.

W 1992 roku nakręcił pan film pt. „Lunatycy” na podstawie scenariusza Tommy i ja mocno się zakumplowaliśmy Stephena Kinga. Pamięta pan emocje i tworzyliśmy wszyscy coś na kształt związane z tamtym projektem? Fakt,

19


że autorem historii był sam King, mu- poszło gładko, kontynuowaliśmy pracę siał być ekscytujący. i wszystko było jak gdyby nigdy nic. Napisałem sceny, w których gościnny udział To było dla mnie coś naprawdę ważne- brali Stephen King, Clive Barker i Tobe go. Od kiedy przeczytałem „Miasteczko Hooper. Ich postaci niekoniecznie miały Salem”, stałem się zagorzałym fanem wnieść wiele do samej historii, ale wieStephena Kinga. Byłem po prostu odu- działem, że takie epizodyczne role będą rzony. Jasne, pracowałem już wtedy ze smaczkami do wyłapania dla fanów. Mnie Spielbergiem, miałem za sobą „Crittersy” coś takiego na pewno by się podobało. i czwartą część „Psychozy”, ale szansa Najpierw widzimy Stephena Kinga, pona pracę z Kingiem była jedyna w swoim tem kamera nakierowuje się na Clive’a rodzaju. Film powstał w Columbia studio. Barkera i w końcu zjeżdża na postać To była poważna pełnometrażowa pro- Tobe’ego Hoopera. Następnie szybkie dukcja, coś wielkiego w hollywoodzkim ujęcie na gliniarza. Taki był zamysł i wiestylu. Budżet z czterech milionów dolarów działem, że fani to docenią. Taka gratka wzrósł do piętnastu. Jak na tamte czasy, zarówno dla nas przy kręceniu, jak i dla to było naprawdę dużo. Na początku za- nich przy oglądaniu. trudniono reżysera, który non-stop wprowadzał jakieś poprawki w scenariuszu. W epizodycznych rolach, oprócz KinCiągle coś było nie tak. Zwolniono go ga, Hoopera i Barkera, widzimy także w końcu i na krzesełku reżysera usadzo- Joe Dantego i Johna Landisa. Zaanno mnie. Zostałem poproszony o przy- gażowanie tuzów filmowego świata to wrócenie scenariusza do jego pierwotnej był pana pomysł? wersji, którą napisał Stephen King i naniesienie paru drobnych sugerowanych To moi dobrzy koledzy. Razem z Clive’em poprawek. To było niesamowite. Dużo pisywaliśmy już wcześniej razem. Wierozmawialiśmy ze Stephenem przez te- działem też, że za dzieciaka miał jakieś lefon. Pytałem go o scenariusz, o to, czy epizody aktorskie. Każdy reżyser to jedmam go napisać na nowo. Powiedział: nocześnie aktor-amator wykorzystujący „Nie. Pozwól, że ja się tym zajmę”. I już każdą możliwą okazję do wykazania się następnego dnia King przesłał mi fak- (śmiech). Panowie niekoniecznie byli sem poprawki do scenariusza. Praca zawodowcami w aktorstwie, ale ubaw z nim była wspaniałym doświadczeniem, przy kręceniu mieliśmy przedni. W mojej choć długo nie pojawiał się na planie pierwszej miniaturce filmowej, „Breaking filmowym. Aż któregoś dnia dostaliśmy Up”, wystąpił Joe Dante. Ja z kolei jestem info, że przyjedzie. Akurat jadłem płatki w jego „Skowycie”. Wystąpiłem też w jedśniadaniowe i tak się zdarzyło, że zła- nym dreszczowcu Johna Landisa. John małem sobie ząb. Pomyślałem: „O nie! za to pojawił się w trzech moich filmach, Przyjeżdża sam Stephen King i będzie z „Lunatykami” włącznie. Do kanonu tatu tylko dwie godziny!”. Musiałem się kich gościnnych występów brakowało więc mocno pospieszyć u dentysty. Na- tylko Stephena Kinga. Dzięki temu go kładano mi nową koronę na ząb, a ja poznałem osobiście. Co się zaś tyczy wciąż powtarzałem sobie: „Nie mogę się Tobe’ego Hoopera. Zajmowałem się prospóźnić!” (Garris gestykuluje, śmiech) mocją „Ducha” i poznałem go na planie Zatem założyli mi tę koronę. Wszystko tego filmu. Przy okazji przeprowadziłem

20


swój pierwszy telewizyjny wywiad. Wszyscy zostaliśmy dobrymi kolegami pracującymi w świecie horroru. I wtedy pomyślałem: „Wspólny występ to mogłaby być niezła zabawa”. Cóż, John Landis trochę mnie w tym ubiegł, bo już wcześniej miewał reżyserów-aktorów w swoich filmach. Ale zrobiłem to nie tyle dla siebie, co dla widzów. Siedzisz w kinie na filmie, który odniósł spory sukces, oglądasz i nagle mówisz: „Ejże, czy to nie przypadkiem Stephen King?” (teatralny szept Garrisa, wspólny śmiech) To prawda, tak to właśnie wygląda. Dwa lata później przypadło panu w udziale nakręcić kolejną adaptację prozy Stephena Kinga, „Bastion”. To była, według mnie, jedna z najlepszych jego historii przeniesiona na ekran. Jak to doszło do skutku? Nad tym filmem napracowałem się chyba najbardziej. Cały rok wyjęty z życiorysu! King był bardzo zadowolony z efektu końcowego „Lunatyków” i ogólnie z naszej współpracy. Cieszyłem się, mogąc zrealizować tamten film, choć nie był to jakiś kamień milowy w mojej karierze. W każdym razie King potem zagaił: „Wiesz co, w planach mamy ekranizację ‚Bastionu’ jako mini-serialu. Jako reżysera chcą wziąć Briana De Palmę. Jeśli się nie zgodzi, podjąłbyś się tego?” Wielkie nieba! Okazało się, że De Palma nie zamierzał brać wtedy na swoje barki mini-serialu telewizyjnego. Ale i ja nie byłem pewien, czy podołam. Uwielbiałem „Bastion”, to była moja ulubiona książka Kinga. Wtedy już pracowałem przy filmach kinowych, co było oczywiście większym prestiżem niż realizacje projektów telewizyjnych. Tu jednak chodziło o „Bastion”, dostaliśmy na to 28 milionów. To, jak na realia telewizyjne 1994 roku, było na-

prawdę dużo. Cztery odcinki, a właściwie cztery oddzielne filmy. Zapowiadało się fantastycznie. Zdecydowałem, że nie ma opcji, żebym nie spróbował. Pamiętam, że przyszedłem któregoś dnia do domu, siadłem na werandzie i miałem konfrontację z 460-stronicowym scenariuszem (tu Garris chwyta swój oprawiony w skórę notes i upuszcza go na stół, imitując dźwięk opasłego tomu uderzającego o blat). Zabrałem go do środka, myśląc: „No dobra, to teraz muszę to wszystko przeczytać… (wspólny śmiech) Poświęcę na to jedną noc i jeden dzień”. King napisał to na podstawie własnej książki i scenariusz wyszedł po prostu fenomenalnie. Tekst był niesamowity, ale jednocześnie ogromny objętościowo. Scenariusze, z jakimi miałem przedtem do czynienia okazały się przy tym naprawdę małymi tekstami. W scenach, które kręciliśmy w Las Vegas, brało udział sześciuset statystów, przy czym wcześniej trzydziestu to było dla mnie absolutne maksimum. Po raz kolejny miałem okazję nauczyć się czegoś nowego o robieniu filmu. Nie było to łatwe, codziennie kręciliśmy materiał w innym miejscu. Całość miała mieć charakter postapokaliptyczny, bez żadnych samolotów, pociągów, czy innych pojazdów w tle. Sceneria, gdzie kręciliśmy szersze ujęcia np. autostrad czy Times Square w Nowym Jorku, musiała być opustoszała. Dochodził też problem z hałasem. Kręcimy scenę i nagle dialog zostaje zagłuszony przez dźwięk przelatującego odrzutowca. Takie sytuacje były mocno kłopotliwe. Wyjechałem z domu na rok. Zdjęcia miały miejsce głównie w Utah, ale obejmowały też sześć innych stanów w USA. Potem etap postprodukcji, montażu, udźwiękowienia, dodanie muzyki, zgranie całości. Cały ten proces odbył się w Nowym Jorku. I to tam spędziłem sześć miesięcy z dala

21


od żony, która została w Los Angeles. Nie miałem łatwo, jednak byłem bardzo podekscytowany. Bardzo podobały mi się wszystkie te miejsca, w których kręciliśmy materiał. Budżet nie miał już znaczenia, plenery zawsze są potrzebne. Jeśli do tego trafi się naprawdę świetne miejsce do kręcenia szerokich ujęć, to wiadomo, że film nie będzie zwyczajnym projektem, tylko czymś wyjątkowym. W każdym razie, powstawanie „Bastionu” wspominam do dziś. Zazwyczaj mieliśmy dwa różne miejsca na zdjęcia do obskoczenia w ciągu jednego dnia. Wszystko szło sprawnie, przemieszczaliśmy się szybko, cały czas coś się działo. Do tego ekipa aktorska zgrała się wyśmienicie. To właśnie na planie „Bastionu” poznałem paru moich ulubionych aktorów... Nikt nie spodziewał się, że aż tak sprawy się potoczą. Totalne szaleństwo, pięć miesięcy zdjęć, ponad sto dni na planie. Codziennie nowe miejsce, w którym musieliśmy szybko się odnaleźć i przystąpić do pracy bez ociągania się. To było jak kierowanie wojskiem.

sześć przerw reklamowych, ale historia jest przedstawiona w tylko jeden wieczór. Musieliśmy wyczuć moment, w którym podczas śledzenia jednego odcinka widownia ma ochotę zaczerpnąć tchu i odpocząć na chwilę od oglądania. Jednocześnie należało rozegrać to tak, żeby po powrocie do seansu nasi widzowie nie zgubili sensu i dramatyzmu całej historii. Musieliśmy wiedzieć, jak stopniować i obniżać napięcie. (Garris manewruje dłonią, imituje rosnący i opadający dźwięk, pokazując, jak działa budowanie napięcia w scenie, która za chwilę zostanie przerwana blokiem reklamowym). Nie mam pojęcia, jak to opiszesz w didaskaliach do wywiadu. (wspólny śmiech) Spokojna głowa, coś wykombinujemy (śmiech). Rok 1997 przyniósł kolejną adaptację „Lśnienia”, tym razem pana autorstwa. Jak narodził się pomysł ponownego zekranizowania tej kultowej powieści? Wersja Kubricka nie była dla pana wystarczająco satysfakcjonująca?

Czy wiedział pan pod koniec zdjęć, że Według mnie ten obraz jest świetny jako powstałe 360 minut materiału będzie film Stanleya Kubricka, ale nie jako ekratrzeba pociąć na cztery części? nizacja powieści Stephena Kinga. Ale tu już nie chodzi o moją opinię. Takie zdaTak, w scenariuszu wszystko było rozpi- nie wyraził sam Stephen King... „Bastion” sane pod tym kątem. Wiedzieliśmy, że okazał się swego czasu największym zostanie to wyemitowane w ciągu czte- sukcesem w świecie mini-seriali. Każderech dni. To też było sporym wyzwaniem go z czterech wieczorów gromadziliśmy - nakręcić i zmontować wszystko tak, przy kolejnym odcinku 50 milionów Ameby w telewizji każdy rozdział miał swój rykanów. Stacja ABC rzekła mi potem: charakterystyczny początek i zakończe- „Cokolwiek zechcesz teraz zrealizować nie. Co więcej, długość każdej części - wchodzimy w to razem z Tobą”. Sam musiała pasować do wyznaczonych ram pomysł ponownego nakręcenia ekraniczasowych, trzeba było wziąć pod uwagę zacji „Lśnienia” wyszedł od Kinga, gdyż przerwy na reklamy i momenty w filmie, powszechnie wiadomo, że nie szaleje on w których się one pojawią. Działało to za bardzo za wersją Kubricka. Powieść trochę inaczej niż w typowej pełnome- zawierała w sobie pewne osobiste wątki, trażówce, gdzie na jeden film przypada które w tamtej adaptacji zostały pomi-

22


nięte. Zachęcony sukcesem „Bastionu” i tym, jak dobrze się przy jego realizacji dogadywaliśmy ze sobą, Stephen poprosił mnie o pomoc. Został producentem filmu i przez większość czasu był obecny przy kręceniu zdjęć. Nie traktowałem tego projektu jak remake, tylko jak coś w rodzaju wyzwania, coś, czemu musimy sprostać. Stephen napisał scenariusz. Zapewne byłem w tym wszystkim mocno naiwny, ale nie przeszkadzało mi to. Nigdy potem nie porównywałem naszej wersji do filmu Kubricka. Jego dzieło to zupełnie inny film... Nie mogę się zdecydować, która z książek Kinga, „Lśnienie” czy „Bastion”, jest moją ulubioną. Jednakże móc pracować przy ekranizacji obu, to było dla mnie coś fantastycznego! Jeśli chodzi o dobieranie obsady mojego „Lśnienia”, to pierwsze kroki skierowałem do Gary’ego Sinise’a. Zapytałem go, czy nie zechciałby wcielić się w rolę Jacka Torrance’a i o dziwo napotkałem wahanie. Nie był pewien, czy uda mu się, jak to określił, wejść w buty Nicholsona. Nie pomyślałem o tym (śmiech). Wiesz, o co mi chodzi - nie pomyślałem o tym, że pierwsze linijki jakiejkolwiek recenzji mojej ekranizacji brzmiałyby: „To nie to samo, co Nicholson. Nicholson zrobił to inaczej”. Mieliśmy zatem trochę problemów ze skompletowaniem obsady. Na horyzoncie pojawił się w pewnym momencie jeden angielski aktor (który, swoją drogą, zrobił potem całkiem niezłą karierę) i zaoferował, że podejmie tę rolę. Niestety, wycofał się w ostatniej chwili. Praktycznie na trzy dni przed rozpoczęciem zdjęć nadal nie mieliśmy obsadzonego Jacka Torrance’a. Nikt nie chciał być porównywany do Jacka Nicholsona. Aż pojawił się Steven Weber. Był znany z sitcomu “Skrzydła”, choć ja przed nawiązaniem z nim współpracy nigdy nie widziałem ani jednego odcinka. Ale to

dobrze, bo w ten sposób nie patrzyłem na Stevena jak na aktora komediowego. Pojawił się na czytanie scenariusza tego samego dnia, którego zaangażowaliśmy Rebeccę De Mornay do roli Wendy. Usiedli, przeczytali razem skrypt i od razu dostrzegłem niesamowitość, brawurę i odwagę Stevena. Okazało się, że jest nie tylko wielbicielem horrorów, ale i ogromnym fanem twórczości Stephena Kinga. Znał wszystkie jego dzieła. Znaleźliśmy go w ostatniej chwili, bo już wisiała nad nami groźba anulowania produkcji. Gdyby nie to, że Steven idealnie odnalazł się w sytuacji, film pewnie by nie powstał. To był ostatni dzwonek. Uff. Moim zdaniem Weber wypadł zjawiskowo, był naprawdę dobry. Tak, to prawda. Rok 1997 przyniósł ponadto inną ciekawą produkcję, „Autostradę strachu”. Tak. (śmiech) Film składał się z dwóch opowieści, jednej autorstwa Clive’a Barkera, drugiej - Stephena Kinga. Co skłoniło pana do połączenia tych dwóch historyjek? Rzeczywiście, pomysł wyszedł ode mnie. Stacja Fox nie słynęła wtedy z robienia filmów, debiutowali na rynku i produkowali głównie różne reality show i jakieś niskobudżetówki. Filmy telewizyjne to nie była ich domena. John McTiernan, późniejszy producent wykonawczy „Autostrady...”, chciał wraz z żoną zrobić coś w rodzaju pilota serialu o duchach. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby kanwę dla tego pilota stanowiła historia... Chwilę, która to była? (Garris myśli) Ta zawarta w Kingowskim opowiadaniu „Gryziszczęka”. Krótki, godzinny odcinek. Wtedy McTiernan

23


zdecydował, że to jednak powinno wyglądać trochę inaczej, ale na pewno we współpracy z Kingiem. Wszystko pewnie dlatego, że rozmowy rozpoczęły się tuż po zakończeniu zdjęć do mojego „Lśnienia”. Zaproponowałem: „A może nakręćmy film o gościu, który przemierza kraj i opowiada historyjki w stylu ‘Opowieści z krypty’? Napotyka różnych ludzi, prezentuje im wizję ich życia na zasadzie „co by było, gdyby”. Opowiastki ku przestrodze. To miał być rozrywkowy horror w starym stylu i z odrobiną humoru. Ludzie z Foxa byli naprawdę podekscytowani, że mogli zrobić film na podstawie opowiadania Stephena Kinga. O użyczenie drugiego opowiadania poprosiłem Clive’a Barkera. „Autostrada strachu” miała być jednocześnie oddzielnym filmem i pilotem do serialu. Ten jednak nigdy nie powstał. Pokazaliśmy te dwie historie i nikt już nie wrócił do tematu kontynuacji „Autostrady...” jako serialu. Zabrakło kogoś z branży, kto mógłby w tamtym czasie obejrzeć premierę naszego filmu i pomóc nam rozciągnąć to na kolejne odcinki. Traktowaliśmy to jako eksperyment, który się nie udał. „Autostradę...” nakręciliśmy z tą samą ekipą, która realizowała moją wersję „Lśnienia”. Było wspaniale powtórzyć przygodę z tymi ludźmi, tym razem znacznie bliżej domu, bo kręciliśmy w Los Angeles. Premiera filmu miała miejsce na festiwalu w Fantasporto. Bardzo dobrze wspominam kręcenie „Autostrady...”, świetnie mi się pracowało z Christopherem Lloydem, którego uwielbiam. Chris wystąpił w jednym z odcinków „Niesamowitych historii” autorstwa mojego (scenariusz) i Roberta Zemeckisa (reżyseria). Pracowało mi się z Chrisem tak wybornie, że dużo później zaangażowałem go do „Mistrzów Horroru”, do mojego odcinka pt. „Valerie na schodach”. Zatem, jak mówiłem, praca na planie „Autostrady...”

24

była dla mnie niesamowitą radochą, ale i ciężką pracą. Kręciliśmy dwanaście godzin dziennie. Film miał mieć w zamierzeniu wydźwięk satyryczny. Horror, ale komediowy. Historyjka Clive’a Barkera humorystyczna nie była, jednak chcąc zrobić to z humorem i nakręcić satyrę na Beverly Hills i operacje plastyczne, podrasowałem wszystko i podciągnąłem do ram komediowych. Wiemy zatem, że Clive Barker to pana kolega. Ale, tak obiektywnie - co pan sądzi o jego twórczości? Jest niesamowity. „Potępieńcza gra” to moja ulubiona powieść Clive’a. Z kolei „Księgi krwi” po prostu mnie rozniosły. On świetnie pisze. W pewnym sensie jest przeciwieństwem stylu Stephena Kinga. Stephen stara się nadać swoim historiom charakter realistyczny i wygląda to tak wiarygodnie, że przebiegają Cię dreszcze podczas czytania. A po drugiej stronie rzeki mamy Clive’a Barkera; jego zupełnie nowe światy, niesamowite sytuacje, które jednak rozpisane są tak wyraziście i sugestywnie, że przerażają czytelnika. Obaj panowie są różni od siebie, jednak zachwycają, każdy na swój sposób. Obsypał pan komplementami „Księgi krwi”. Może jest więc szansa na powstanie serialu opartego na tych książkach? Byłoby wspaniale. Już raz prawie się to udało ze stacją HBO. Mieliśmy w planach nakręcenie projektu, zatytułowanego „The Theather Of Blood”. Chcieliśmy tam wykorzystać dużo opowiadań Clive’a. Dostaliśmy prawa do ekranizacji. Miałem między innymi sprawować pieczę nad adaptacją opowiadania „W ciele”


dla Warner Bros. Scenariusz miałem już gotowy, ale wytwórnia w ostatniej chwili wycofała się z tego projektu. Mam zamiar sprawdzić, czy da się tę sprawę doprowadzić do końca, bo film na podstawie tego opowiadania mógłby być świetny. Znasz je, prawda?

Później pojawił się pomysł ze zrealizowaniem serii „Mistrzowie Horroru”.

i zaczęliśmy gdybać: „Jak świetnie byłoby nakręcić coś, nad czym nie wiszą jakieś odgórne zobowiązania i kontrole! Jak rewelacyjnie byłoby stworzyć własny serial!” Zastanowiłem się, jak można by wykorzystać talent tych wszystkich ludzi do nakręcenia czegoś takiego. Pracowałem już przecież przy „Niesamowitych historiach” i szczerze uwielbiałem takie mini-antologie jako produkcje dla TV. Za ideą zwykłych seriali za bardzo nie przepadałem, jednak możliwość stworzenia oddzielnych mini-filmów, połączonych w serię, gdzie najlepsi reżyserzy horrorów popisują się swoją bezkresną kreatywnością - pomyślałem: czemu nie? Może czas produkcji i budżet byłyby ograniczone, ale za to nikt nikomu nie narzucałby swoich pomysłów. Zapytałem kilku znajomych reżyserów, czy pisaliby się na taką przygodę, prezentując im dokładnie, jak by to wyglądało. Zgodzili się, jednak potrzebowali mieć to na papierze, w formie dokumentu. Kto tam był? Joe Dante, John Landis i (Garris zastanawia się)...

Tak!

Carpenter.

Naturalnie. Jestem wielbicielem twórczości Clive’a Barkera i trochę panu zazdroszczę znajomości z nim. (śmiech) Jeszcze za „czasów Stephena Kinga”, razem z Clive’em nakręciliśmy dla stacji ABC pilot serialu zatytułowanego „Spirit City USA”. Miał opowiadać o magiku, który został zamordowany i wraca z zaświatów jako paranormalny detektyw. Brzmi całkiem nieźle. To był pomysł Clive’a.

O, i widzę, że ma pan dziś na sobie świetną koszulkę! (śmiech; Garris rozchyla poły kurtki i pokazuje t-shirt z logo serialu “Mistrzowie Horroru”) Skąd pojawił się pomysł na serię? Jaki był pierwszy zamysł?

Carpenter, Toby Hooper, Stuard Gordon - wszyscy oni podpisali się pod tym. Pracę rozdzieliliśmy na trzy różne studia filmowe, jednym z nich było The Anchor Bay DVD Company. Zapytano mnie tam: „Ile to wyniesie i kiedy możemy zaczynać?”. Praktycznie od razu przystąpiliNa pewno słyszałeś o naszej słynnej ko- śmy do pracy. Największe marzenie na lacji. świecie zostało spełnione. Nie mogłem wymyślić sobie lepszego zawodu. (potwierdzam skinieniem głową) Udało się panu zebrać kilku wspaniaZorganizowaliśmy ją, żeby móc zin- łych reżyserów. Czy lista znamienitych tegrować się bardziej z ludźmi, którzy nazwisk, jakie wzięły udział w kręceniu pracują w tej samej branży. Zebraliśmy serialu, od początku do końca pozokilka osób, zasiedliśmy do poczęstunku stała taka sama?

25


Kiedy zaczyna się pracę nad serialem, trzeba się trzymać terminów i zobowiązań, nie można ciągle czegoś zmieniać (śmiech). Każdy z reżyserów miał mocno napięty grafik, miałem istne urwanie głowy z dogadaniem się i uporządkowaniem tego wszystkiego. Wesowi Cravenowi zajęte terminy uniemożliwiły współpracę z nami, mimo że bardzo chcieliśmy mieć go w swoich szeregach. Podobnie rzecz się miała z George’em A. Romero.

Kadokawa Pictures, przydzieliliśmy im budżet na realizację jednego z odcinków. Zaangażowano japońską ekipę filmową, wszystko zostało dograne na miejscu. Poleciałem do Japonii, by obserwować kręcenie zdjęć do odcinka Miike i to było dla mnie coś wspaniałego. Zatem, jak widzisz, lista nazwisk zaangażowanych do „Mistrzów horroru” mocno ewoluowała. (śmiech)

Serial okazał się dużym sukcesem i w niedługim czasie postanowiliście nagrać drugi sezon, a także oddzielTak, Romero bardzo chciał coś dla nas ny projekt w odcinkach, zatytułowany nakręcić. Kiedy już powstała lista osób, „Oblicza strachu”. Planuje pan jeszcze które wyreżyserują dla nas kolejne od- coś podobnego? cinki, ludzie zaczęli dopytywać z niedowierzaniem: „Naprawdę? John Carpen- Bardzo bym chciał. „Oblicza strachu” nie ter, Tobe Hooper? Oni wszyscy wezmą spełniły do końca moich oczekiwań. Były w tym udział?”. Podobało mi się to, nie emitowane w komercyjnej stacji, pojawiła powiem. (śmiech) Chciałem zatrudnić się cenzura odcinków, reklamy... W przytakże reżyserów, których wcześniej nie padku „Mistrzów horroru” główną bazą poznałem osobiście, np. Dario Argento. sukcesu była niezależność, uczestnictwo Zdarzyło się, że parę razy na niego wpa- tytułowych mistrzów gatunku. „Oblicza dłem, ale nie znaliśmy się zbyt dobrze. strachu” miały zostać odsprzedane od Myśląc o nim, stwierdziłem, że świetnie stacji do stacji, trafić do komercyjnej tebyłoby mieć w szeregach ludzi także spo- lewizji. Miałem wątpliwości. Porozmawiaza USA. Pojechaliśmy do Dario. Stwier- łem ze Stuartem Gordonem i kilkoma indził, że „to brzmi nieźle” (Garris zabawnie nymi reżyserami. Powiedzieli mi: „Dajmy naśladuje włoski akcent; śmiech). Okazał temu szansę, spróbujmy! Pamiętasz, jak się bardzo ciepłym i wrażliwym czło- było ze ‚Strefą mroku’? Z ‚Po tamtej strowiekiem, a także lojalnym kolegą. Lista nie’?”. Przekonali mnie. Potem pojawił się z biegiem czasu powiększyła się także o z kolei problem ze strajkiem scenarzykolejne świetne postaci, takie jak Takashi stów w Los Angeles. Udało nam się jedMiike. „Gra wstępna” w jego reżyserii bar- nak wyrobić z napisaniem kompletu scedzo mi się podobała. nariuszy do wszystkich odcinków przed rozpoczęciem protestów w Halloween Mnie również. Inne jego filmy też są 2007. Ze strajkiem wynikło spore zamieświetne. szanie, zatrudniono dziewięciu obcych mi scenarzystów, którzy brali udział w tych Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że Mii- protestach. Mieli przejąć moje obowiązki. ke zgodzi się wziąć udział w produkcji Studio zaczęło sugerować różne zmiany amerykańskiego serialu. Udało nam się i poprawki w scenariuszach, stacje telejednak dogadać z japońskim studiem wizyjne również chciały wtrącić swoje Szkoda.

26


trzy grosze, potem także reklamodawcy. Wciąż słyszałem, że mogę pozostać na planie jako producent, ale nie jako główny reżyser. Nie mogłem zgodzić się na te wszystkie zmiany wciąż przez kogoś wprowadzane. Serce mi krwawiło, ale musiałem zrezygnować z pracy nad „Obliczami strachu” jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Chciałem być autorem pierwszego odcinka serii, napisać do niego scenariusz i wyreżyserować go. Na krzesełko reżysera trafił jednak Breck Eisner. Nie zrozum mnie źle, wykonał kawał dobrej roboty, jednak scenariusz był pełen zmian w stosunku do pierwotnego zamysłu. Wszystko przez ingerencję stacji. Nie tak to miało wyglądać. Dlatego też liczę, że uda mi się jeszcze podjąć ten temat w przyszłości, nakręcić coś innego niż „Oblicza strachu”, ale i różnego od „Mistrzów horroru”. Rozegram to inaczej, pod inną nazwą i z innym podejściem.

nak według mnie wykorzystano już w tej materii wszystkie ciekawe pomysły. Pojawiło się parę dobrych tytułów, ale osobiście mam już dosyć „found footage”. (śmiech) To jest jak kręcenie wciąż tego samego filmu. Bez przerwy. Jasne, mieliśmy taki „Rec” - przykład rewelacyjnego wykorzystania stylu „found footage”. Jednak to nie była typowa stylizacja na dokument, film okazał się sam w sobie inteligentny i przemyślany. Patrząc zatem na ten przykład, stwierdzam: jeśli umiesz to zrobić właśnie tak, to czemu nie? Ale na dłuższą metę wolałbym wypatrywać już kolejnego zwrotu w gatunku, jakim jest horror, kolejnego kierunku, w którym mógłby podryfować. Plusem stylizowanych na dokument horrorów rzeczywiście są bardzo niskie koszty produkcji, ale mając do dyspozycji współczesne narzędzia do tworzenia efektów specjalnych i ogólnie do kręcenia filmów, można naprawdę nakręcić coś przemyślanego bez potrzeI bardzo dobrze. Wprowadzi pan zmia- by uciekania się do stylu „found footage”. ny, które będą mile widziane. A co pan sądzi o remake’ach? W zeTak. szłym roku mieliśmy ich całkiem sporo. Bardzo popularny wśród horrorów jest teraz gatunek „found footage”. Uważam, że to oznaka lenistwa. Remake Czy lubi pan takie stylizowane na do- jest potrzebny tylko wtedy, jeśli rzeczywikument filmy grozy? Czy według pana ście da się zrobić lepiej jakiś film. Ot, po to przyszłość gatunku? prostu. Owszem, w przeciągu ostatnich kilkunastu, kilkudziesięciu lat pojawiło Oj, mam nadzieję, że nie. (śmiech) się wiele wspaniałych remake’ów, takich jak: „Sokół Maltański”, „Coś” Carpentera, Dobrą stroną „found footage” jest to, „Mucha” Cronenberga... To są świetne że one rzeczywiście potrafią wystra- filmy, i są to remaki. Ale za większością szyć widza. Ponadto, co bardzo istot- tych wszystkich przeróbek za bardzo nie ne, są tanie w produkcji. „The Blair szaleję. Nie są lepsze od oryginałów. Witch Project”, na przykład, kosztował Uważam, że filmy, które warto nakrę60.000 dolarów i zarobił potem całe cić jeszcze raz to te, które nie odniosły mnóstwo pieniędzy. sukcesu przy pierwszym podejściu. Inna sprawa, że łatwo po prostu rzucić: „Nie Tak, to na pewno przepis na sukces, jed- lubię remake’ów” czy też „Lubię je” albo

27


„Remaki sa głupie”. Jednak nie warto tak generalizować, ja osobiście wolę przyjrzeć się każdemu takiemu filmowi oddzielnie. Są dobre i złe remaki, zależy od tytułu.

Nie, jeszcze nie.

Świetny film, pobudzający wyobraźnię i oryginalny. Nie wiem, czy uda mu się wypłynąć na szersze wody, ale właśnie to uwielbiam w festiwalach filmowych. Która dekada była według pana naj- To tam można zobaczyć perełki, których lepsza dla horroru filmowego? w kinach lub wypożyczalniach się nie uświadczy. Zależy pod jakim względem. No cóż, na pewno musiałbym wziąć pod uwagę To prawda. A co sądzi pan o współczewszystkie klasyczne filmy Universalu. snych horrorach? To z tej wytwórni pochodzimy, to nasza kolebka, jest jak nasz dom. Na pewno Jak już mówiłem - nie wydaje mi się, żeby wspaniałe były lata 70., a także koniec gatunek przeżywał obecnie jakiś wyjąt60. Jednym z najlepszych klasyków kowy rozkwit, ale czas jeszcze pokaże. są bez wątpienia „Dziecko Rosemary” Powtórzę - na pewno nie szaleję za remaz 1968 r., „Egzorcysta”, „Omen”, „Legenda ke’ami i sequelami. Takie projekty zalatują piekielnego domu”, „Nawiedzony dom”, mi cynizmem i obliczeniem na łatwy zysk, ten z lat 60. Tak, to były wspaniałe lata. nie ma tam pasji i miłości do filmu. Wielu Cenię również lata 80. ale nie chodzi mi tu ludzi kręci horrory w ten sposób i nie mam o slashery. Nie jestem ich fanem. Według im tego za złe - wykorzystują swoją szanmnie to nie były zbyt twórcze filmy. Studia sę, niemniej jednak ciężko jest się potem produkowały je, by zarobić pieniądze bez z takim filmem wybić. Samo kręcenie filpotrzeby zatrudniania wielkich nazwisk. mów jest fantastyczne, jednak to pisanie Pójście po linii najmniejszego oporu. scenariuszy zawsze będzie pociągało Horrory nastawione na tanie szokowanie mnie najbardziej. Weźmy taki „Szósty widza. Niektóre z nich, owszem, są cał- zmysł” – świetny scenariusz, świetna hikiem niezłe, ale większość raczej kiepska. storia. Chciałbym móc kiedyś powiedzieć Bardziej podobał mi się nurt giallo z lat 70. to samo o filmach z 2013 roku, ale teraz i 80. Rok 1986 przyniósł „Muchę” Davida ciężko jest cokolwiek przewidzieć. Cronenberga, a potem także „Nierozłącznych” jego autorstwa. To mój ulubiony film Zgadza się. Czy mógłby nam pan wyCronenberga. Lata 90. były rewelacyjne mienić nazwiska trzech reżyserów, przez wysyp ekranizacji Stephena Kinga. którzy według pana diametralnie zmieCo do obecnych czasów, to nie umiałbym nili świat filmowego horroru? wskazać. Może zapytaj mnie za dziesięć lat (śmiech). Ta dekada może okazać Na pewno George Romero i jego „Żywe się świetna, choć być może na razie się trupy” z 1968 r., James Whale, jeden taką nie wydaje. W większości obecnych z pierwszych, no i David Cronenberg. filmów nie wyczuwam jakiejś dużej kre- Mogę podać jeszcze więcej. atywności, jednakże raz na jakiś czas trafi się coś odkrywczego, szczególnie z kra- Śmiało. jów spoza USA. Nie wiem, czy słyszałeś o „Granicach bólu”? David Cronenberg był oryginalnym pio-

28


nierem, zdobył wielu naśladowców. Nigdy nie dorosłem mu nawet do pięt. John Landis i jego „Amerykański wilkołak...”, Joe Dante ze „Skowytem”... Ci panowie pokazali, jak umiejętnie łączyć horror z komedią, nie popadając w przesadę i zachowując cechy charakterystyczne dla gatunku filmowej grozy. Zarówno „Wilkołak”, jak i „Skowyt” to dla mnie arcydzieła. Wes Craven również wywrócił gatunek do góry nogami, jego „Koszmar z ulicy Wiązów” był niesamowicie oryginalny, miał swoją głębię, umiał zaskakiwać i był czymś o wiele więcej niż tylko horrorem o nastolatkach. Mamy też Guillermo Del Toro, który jest najprawdopodobniej największym filmowym wizjonerem naszych czasów. Uważam, że robi niesamowitą robotę, na którą nikt inny by się nie odważył. „Kręgosłup diabła” i „Labirynt Fauna” to wspaniałe dzieła. W horrorze uwielbiam możliwość łączenia surrealizmu z rzeczywistością. Podoba mi się to, że w tym gatunku można używać prozaicznych środków do uwolnienia wyobraźni w najbardziej zaskakujący sposób. W dramacie czy komedii tego nie uświadczymy. W horrorze używamy kamery, efektów cyfrowych i filmowych trików, by móc zobrazować to, co siedzi po ciemnej stronie, wyciągnąć niesamowitości ze świata snu, pokazać je na ekranie. Coś fantastycznego. To dlatego w tym siedzę, dlatego powstał ten gatunek, dlatego jego fani spotykają się na festiwalach czy konwentach. Nikt nie organizuje podobnych eventów dla westernów czy komedii. Jesteśmy poświęceni temu gatunkowi na zawsze.

Nie jestem zwolennikiem tego podgatunku, głównie dlatego, że niejednokrotnie podczas produkcji zabijano tam zwierzęta. Tak, chodzi m.in. o „Cannibal Holocaust” i „Cannibal Ferox - niech umierają powoli”. Tak. Nie mam ochoty oglądać zabijania zwierząt. Tym bardziej, że jestem wegetarianinem (śmiech). Takie sceny nie mają dla mnie nic wspólnego z rozrywką i są niehumanitarne. Nie jestem zwolennikiem cenzurowania filmów, jednak w tym przypadku... Po prostu nie chcę na to patrzeć. Ubój zwierząt pod względem dostarczania żywności to nie to samo, co zabijanie ich dla rozrywki. Jest taki film „Zombie - pożeracze mięsa”, uwielbiam go. Jest świetny, brutalny i fascynujący w swej oryginalności. Ta scena walki z rekinem - no ja pierdzielę! (śmiech) Kto by wymyślił coś takiego? Jak więc widać, pojawiały się w tym czasie naprawdę dobre włoskie tytuły, ale nie były to horrory kanibalistyczne. Największy problem z tymi filmami to właśnie kwestia zabijania zwierząt. Lubię, kiedy horrory są dosadne i przekraczają pewne granice, ale wywoływanie taniej sensacji to zdecydowanie nie moja broszka. Dobrze, to teraz może pan się zrelaksować (Mick Garris zaczyna się śmiać). Proszę zdradzić polskim fanom tytuł pana ulubionego filmu.

Nie umiem wymienić jednego ulubionego. W każdym gatunku mam jakiegoś faworyta, wiele zależy od mojego nastroju. A teraz nietypowe pytanie, o horrory Jeśli chodzi o klasyczne tytuły Universalu, włoskie. W latach 80. zalała nas fala to na pewno „Narzeczona Frankensteina” horroru kanibalistycznego. Widział jest moim ulubieńcem. Jednym z najleppan te tytuły? Co pan o nich sądzi? szych filmów, jakie widziałem, jest „Amerykański wilkołak w Londynie”, podobnie

29


„Nierozłączni”. Mógłbym też bez przerwy oglądać „Ducha” i „Szczęki”. Zaskoczeń nie będzie, lubię to, co inni. Cenię też produkcje Prestona Sturgesa, scenarzystę i reżysera z początku dwudziestego wieku. Zajmował się komediami. Tworzył genialne filmy, z fantastycznymi dialogami i postaciami. Był pierwszym scenarzystą, który jednocześnie reżyserował swoje własne filmy. Wcześniej, przed nim, takie połączenie było niespotykane. Nakręcił komedię zatytułowaną „Podróże Sullivana” opowiadającą o świecie Hollywood. Ten tytuł jest jednym z moich nie-horrorowych faworytów. Które filmy jeszcze cenię? Rewelacyjne „Dziecko Rosemary”, „Labirynt Fauna”. Choć „Kręgosłup diabła” podobał mi się chyba jeszcze bardziej niż „Labirynt...”. Mnie tak samo.

O, to ciekawe. Wyobraź sobie - chatka w lesie, nikogo w pobliżu, a ona przykuta do łóżka. Wkrótce do jej uszu dobiegają dźwięki jakiegoś zwierzęcia grasującego na zewnątrz... Tak to wygląda, cała akcja dzieje się w jednym miejscu. Wspaniała rzecz. Przez całą akcję kobieta leży naga, uwięziona na łóżku. Czytelnik się zastanawia, co by zrobił na jej miejscu. Polecam, koniecznie przeczytaj. Muszę po to sięgnąć. Mam też nadzieję, że uda się panu to zekranizować. Bardzo bym chciał móc się tym zająć, choć byłoby to niełatwe zadanie. Jak pan uważa, skąd u Stephena Kinga takie pasmo sukcesów? Czemu ludzie tak uwielbiają jego książki?

Oba są wspaniałe. W każdym razie, jeśli chodzi o ulubione filmy, każdego Przekaz w jego dziełach ma wydźwięk dnia mógłbym udzielić innej odpowiedzi. osobisty, jest bardzo ludzki. Kiedy czy(śmiech) tasz powieści Kinga, czujesz to, co chciał wyrazić, wręcz słyszysz to i widzisz. Jaką powieść Kinga chciałby pan jesz- Jest wielu pisarzy, którzy swoją twórczocze zekranizować? ścią zapewniają nielichą rozrywkę, ale w świat Stephena Kinga wchodzi się ot Bardzo chciałbym zająć się „Grą Geral- tak, z marszu. Używa niesamowitego da”. Znasz tę książkę? języka, pisze tak bogato, że to po prostu się czuje. (W tym momencie obaj słyszyZnam sporo twórczości Kinga, ale my dobiegające z oddali klaskanie, Mick tego akurat nie. rozgląda się i zastanawia, co się dzieje) Mamy tu gdzieś jakąś publiczność? Poznajemy tam historię pewnej kobiety. Jest ona żoną prawnika, otyłego dupka, Tak. który seksualnie znęca się nad naszą bohaterką. Pewnego razu zabiera ją do po- O co chodzi? (śmiech) Nie wiem, co się łożonego w głuszy domku nad jeziorem. dzieje, ale nieważne. W każdym razie, co Chce po raz kolejny w wyuzdany sposób się tyczy Kinga: jest świetnym gawędziazabawić się z żoną, przykuwa ją do łóżka. rzem, opowiada historie o każdym z nas. Kiedy zaczynają się pieprzyć, ten nagle Można poczuć, że jest się uczestnikiem pada na zawał... przedstawianych przez niego wydarzeń.

30


Czytamy o ludziach, których moglibyśmy spotkać na co dzień, o tym samym statusie społecznym, takich „everymanach”. Co ważne, King bardzo urealnia gatunek horroru, nikomu innemu się to nie udało. Ma się wrażenie, że pisze dla nas po prostu zwykły człowiek, mimo że uważany jest za najpopularniejszego pisarza wszech czasów. Ustępuje chyba tylko Joanne K. Rowling. Może autorka „Harry’ego Pottera” odnosi większe sukcesy, ale nie wydaje mi się tak ludzka i swojska, jak Stephen King. On mocno stąpa po ziemi, nie ma willi w Nowym Jorku, Los Angeles czy Beverly Hills i ta skromność wpływa na jakość jego pisania. King jest jak jeden z nas i to znajduje odzwierciedlenie w jego sukcesach.

Naprawdę? Ethan i Joel Coen napisali scenariusz. Wychodzi więc na to, że głównymi twórcami filmu będą bracia Coen, Angelina Jolie i Mick Garris (śmiech). Wybuchowa mieszanka! (śmiech) Tak. To robi na mnie wrażenie. Angelina jest świetnym reżyserem. To wspaniała kobieta i naprawdę cenię jej pracę. Cieszę się, mogąc być częścią tego przedsięwzięcia. Oprócz tego, w tym roku wychodzą trzy moje książki, reżyseruję też parę produkcji telewizyjnych. To dla mnie dobry rok.

Chętnie obejrzymy wszystkie nowe Zdradzi nam pan, nad jakim filmem produkcje pana autorstwa. obecnie pracuje? Niedawno wyreżyserowałem jeden odciPróbuję jednocześnie ogarnąć kilka nek serialu „Słodkie kłamstewka” dla wyprojektów. Nie jest łatwo pracować twórni Warner Bros. Produkcja kierowana równolegle nad wieloma pomysłami, do nastolatek, duży hit. Nigdy przedtem ciągle ma się wrażenie pracy od zera, nie pracowałem nad produkcjami dla tak jednak czuję, że biorę obecnie udział młodej widowni, jednak swego czasu row czymś wyjątkowym. Otóż, mój teść biłem przecież seriale, więc producenci został bohaterem pewnej książki, która poprosili mnie, bym udzielił się także przy pojawiła się wysoko w zestawieniach „Słodkich kłamstewkach”. Świetnie się bestsellerów ostatnich 2 i pół roku. Ty- przy tym bawiłem. Rzadko zdarza mi się tuł to „Unbroken”. Podczas II wojny mieć swój wkład przy czyimś serialu, ale światowej jego samolot rozbił się na jeśli już mam okazję, to jest to naprawdę Pacyfiku. Katastrofę przeżyło troje lu- dobrze spędzony czas, praca bez jakiejś dzi, w tym on. Dryfowali po oceanie na ogromnej presji. małej tratwie przez 35 dni. Potem jeden z nich zmarł. Po 45 dniach pozostała Wiem, że jeszcze nie był pan w Polsce. przy życiu dwójka została wyłowiona Zapytam jednak o jakieś skojarzenia przez Japończyków. Przez dwa i pół z naszym krajem. roku teść był jeńcem wojennym. To długa, ale naprawdę fascynująca historia. Polański. Będę producentem filmu na jej podstawie. Universal udostępni studio filmowe O, Polański. (śmiech Micka Garrisa) z dużym budżetem, a całość wyreżyse- A zna pan polskie jedzenie? ruje Angelina Jolie.

31


Troszkę tak, jednak, jako wegetarianinowi, pewnie ciężko by mi było zmierzyć się z waszymi specjałami. Kiełbasa. (Mick Garris wymawia słowo „kiełbasa” z idealnym polskim akcentem; śmiech obu) Świetnie, zna pan kiełbasę. Liczę na to, że uda mi się odwiedzić Polskę. Słyszałem wiele dobrego o Warszawie. Mam nadzieję, że uda się panu wpaść z wizytą. Z chęcią. Mam nadzieję, że i my się jeszcze spotkamy. Jak najbardziej. Uwielbiam przyjeżdżać na festiwale i poznawać ludzi z innych krajów. Jest mi miło, kiedy rozmówcy znają moją twórczość. Na co dzień nie jestem zbyt rozpoznawalny. (śmiech) Ale to dobrze. Podoba mi się to, że mogę spokojnie przejść ulicą. To jeden z wielu powodów dla których nie jestem aktorem. Bardzo też podoba mi się zwiedzanie innych krajów przy okazji mojej pracy: wyjazdy do Japonii przy okazji „Mistrzów horroru”, festiwale w Korei Południowej, Szwajcarii czy Hiszpanii. Czuję się rewelacyjnie jako ambasador horroru (śmiech).

mieli styczności w kinie. Wiele zależy od scenariusza i wyrazistych postaci, można je rozpisać tak, że widz ich nie polubi, lub przeciwnie - bohaterowie mu się spodobają i zafascynowana widownia zostanie z nami na te 60, 90, czy 120 minut. John Carpenter powiedział kiedyś: „Łatwo kogoś wystraszyć ujęciem czarnego kształtu, który przebiega znienacka z nagłym dudnię ciem”. (Garris składa dłonie do ust i wydaje dźwięk imitujący eksplozję). Podskoczysz w fotelu, ale kiedy film się skończy, już nie będziesz tego pamiętał. Co innego, jeśli zostaniesz skonfrontowany z podświadomymi i uniwersalnymi lękami... Jeśli to Cię poruszy, to będzie oznaczało, że twórcy dotarli do Twoich osobistych, głęboko zakorzenionych strachów. I moim zdaniem to jest właśnie recepta na sukces. Umiejscowić widza w świecie, w którym na co dzień żyje, pozornie bezpiecznym, i z nagła zbombardować go zaskakującymi, nieoczekiwanymi i zatrważającymi sytuacjami. Właśnie to próbuję robić w każdym swoim filmie. Świetnie powiedziane. Dziękuję za wspólnie spędzony czas, była to dla mnie bardzo ciekawa rozmowa. Cała przyjemność po mojej stronie. To mój pierwszy tak długi wywiad, bardzo mi się podobało.

Życzymy samych sukcesów z intereZatem ostatnie pytanie. Czy istnieje sującymi i strasznymi filmami! wypróbowany przepis na wyprodukowanie przeboju? Dziękuję (śmiech) Dla Ciebie również. Dzięki, było mi miło Was poznać. Oj, sam chciałbym wiedzieć. Wtedy każdy mój film byłby gwarancją sukcesu. (uścisk dłoni) Jak dla mnie, to kluczową rolę odgrywa element zaskoczenia publiczności, pokazanie im czegoś, z czym jeszcze nie

32


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Warszawska Firma Wydawnicza 20l3 Ilość stron: 362

Jan Maszczyszyn pojawiał się regularnie na łamach różnych pism w latach osiemdziesiątych XX wieku, debiutował nieco wcześniej, w 1977 opowiadaniem „Strażnik” , drukowanym w „Nowym Wyrazie”. Ten etap twórczości zakończył się pozornie w roku 1986 utworem „Spokój przeklętych myśli”, ogłoszonym na łamach „Feniksa” (następnie zostało ono przedrukowane w antologii „Dirra necessitas” w 1988). Koleje losu sprawiły, że pisarz znalazł się na antypodach i wydawałoby się, iż porzucił sztukę słowa, kiedy od 2011 roku pisarza zaczął udzielać się na portalu literackim „fantastyka.pl” i w pismach internetowych, zamieszczając tam sukcesywnie nowe utwory. W dwa lata później na rynku ukazało się „Testimonium” (część z zamieszczonych w nim opowieści miała premierę właśnie na rzeczonym tu portalu). Jak traktować ten zbiór? Jako próbę powrotu pisarza? A może przerwanie twórczego milczenia spowodowane było niezgodą na współczesne trendy obserwowane w literaturze fantastycznej? Już pierwsza, nawet najbardziej pobieżna lektura tomu, ukazuje zakorzenienie zebranych w nim opowieści w tradycji fantastyki przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku; to wówczas skonwencjonalizowane rozwiązania, właściwe hard science fiction zostały w rodzimej twórczości fantastycznej wzbogacone o refleksje filozoficzna i z kręgu nauk społecznych. Autor – będąc jednym z pisarzy, którzy w znaczący

sposób przyczynili się wtedy do przemian gatunkowych fantastyki naukowej – pozostał, na co wskazuje lektura „Testimonium”, wierny swojej wizji fantastyki. Zarazem, mając świadomość przemian gatunkowych, jakie zaszły w niej przez ponad ćwierć wieku (tj. od czasu publikacji „Spokoju przeklętych myśli”), pisarz nie powiela sprawdzonych niegdyś wzorców, traktując fantastycznonaukową rekwizytornię jedynie jako pretekst do refleksji na tematy wykraczające poza stereotypowe „awantury w Kosmosie”. Zmienił się też kontekst społeczny lektury i zapoznający się z utworami Maszczyszyna dziś czynią to przez pryzmat nowych nurtów filozoficznych (m.in. tez Paula de Fillippo, zawartych w „RIBOFUNK: The Manifesto”, będącego kluczem interpretacyjnym do odczytania „Nieboskiego Księżyca”).

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

JAN MASZCZYSZYN - Testimonium

Wciąż jednak, podobnie jak we wcześniejszej twórczości, w centrum uwagi pisarza stoi człowiek z jego egzystencjalnymi rozterkami, postawiony w obliczu sytuacji, które go przerastają; nawet wówczas, gdy – niczym we „Wnetwstąpieniu” – głównym bohaterem jest kosmita. Z tego względu „Testimonium” to lektura trudna; aby ją docenić trzeba mieć świadomość nie tylko przemian gatunkowych, jakimi podlegała fantastyka ostatniego ćwierćwiecza, ale i nie traktować jej wyłącznie w perspektywie pop-kulturowej zabawy skonwencjonalizowanymi schematami.

33


INBRED INBRED Niemcy, Wielka Brytania 2011 Dystr.: Brak Reżyseria: Alex Chandon Obsada: Jo Hartley Seamus O’Neill James Doherty Chris Waller

X X X

Recenzent: Rafał Świecki

X X

34

są solidnymi produkcjami i utrzymują kino grozy z Wielkiej Brytanii na wciąż wysokim poziomie. „Dog Soldiers”, „28 dni później” czy „28 tygodni później” pokazały, że brytyjski horror jeszcze Horror brytyjski to w zasadzie gatunek nie umarł i ma się całkiem przyzwoicie. na wymarciu. No bo postawmy sprawę jasno, od czasów świetności wytwórni „Inbred” to film, który doskonale wpaHammer, przypadającej na lata 50., 60. sowuje się w pewien trend panujący oraz kawałek 70., niewiele się raczej w horrorze, zwłaszcza niezależnym, wydarzyło dla rozwoju gatunku. Oczy- a mianowicie potrzebę składania hołdu wiście, ktoś może mi zarzucić że pomi- ku czci kinu gore i próbę reaktywacji nąłem Ridleya Scotta i „Obcego”, ale gatunku, tak naprawdę zapoczątkow tym wypadku nie stała za tym wytwór- wana przez Francuzów („Frontieres”). nia brytyjska. Próbą podniesienia się Fabuła jest tu tak standardowa, jak z kolan był „Hellraiser”, wyjątkowo uda- pozwalają na to reguły slasherów, czyli ny horror z pogranicza gore i slashera, sześcioro znajomych (w tym wypadku na podstawie prozy Clive’a Barkera. czworo wychowanków domu poprawGeneralnie sam Barker bardzo się za- czego i dwoje opiekunów) wybiera angażował w kręcenie adaptacji swoich się w odludną okolicę (wioska gdzieś książek i wydał na świat m.in. „Nocne w Anglii), gdzie napotyka tubylców, nie Plemię”, „Władcę iluzji”, „Candymana”, do końca przyjaźnie do nich nastawioco obrazuje jednocześnie pragnienie nych. Rzekłbym nawet, że pachnie tu zaistnienia w świecie grozy, ale również sztampą, zgodzicie się? brak tego typu produkcji na rodzimym rynku. Nie oznacza jednak, że horroru Czym więc wyróżnia się „Krwawa gobrytyjskiego dziś już nie ma. Ba, wcze- ścinność”? Każdy twórca chcący wyśniej wspomniana wytwórnia Hammer bić się w gatunku gore musi wymyślić wznowiła działalność pod banderą Exc- oryginalny sposób mordu, taki, dzięki lusive Media, wydając na świat m.in. któremu zostanie zapamiętany. Wiecie „Pozwól mi wejść” (2010) oraz „Kobie- o co chodzi, coś w stylu: „Tak, to ten tę w czerni” (2012). Powstało również film. Nie pamiętam o czym był, ale ta kilka filmów innych producentów, które scena była mocna!” Chandon wpadł na


dobre pomysły, przyznam, że dwa nawet mnie zaskoczyły, a jeden nieprawdopodobnie rozbawił, zaś wyróżnikiem tego filmu jest zawarty w nim wisielczy humor. Bo nieważne jest to, kim są nasi bohaterowie – przecież i tak wszyscy umrą. Nieważne jest to, gdzie się znajdują, byle ginęli efektownie. Wystarczy obejrzeć pierwszą scenę, podczas której właściciel baru i jednocześnie szef całej bandy prowadzi show, gdzie na różne sposoby morduje ludzi, oczywiście ku uciesze zebranej gawiedzi,

która klaszcze używając kamieni. Dla mnie jednak najbardziej wyróżnia się scena ostatniego zabójstwa, po której pada chyba najzabawniejsza kwestia w historii, kwintesencja czarnego, brytyjskiego humoru. Nie zdradzę oczywiście tych słów, ponieważ bez kontekstu tracą one swój urok. „Inbred” z pewnością nie jest horrorem rewolucyjnym, lecz nie pożałujecie czasu spędzonego na obejrzeniu tego filmu. Polecam.

35


Autor: Piotr Pocztarek

W czwartym odcinku „Zapomnianych ksiąg” po raz drugi gościmy postać legendarnego ale jednocześnie niesławnego Guya N. Smitha, autora którego książki były taśmowo publikowane przez nieistniejący już Phantom Press na początku lat 90. A teraz przyznajcie się – czyja przygoda z horrorem zaczęła się właśnie od powieści tego człowieka? Tym razem zabiorę Was do świata krwiożerczych cyganów i przeprowadzę przez mroczne bagno, które pochłonęło niejedno istnienie. Tytułowe „Trzęsawisko” stało się głównym motywem dwóch książek z bibliografii Smitha, opublikowanych odpowiednio w 1975 i 1984 roku. „The Sucking Pit” było drugą powieścią Guya N. Smitha. Pierwsza, „Werewolf by Moonlight”, która stała się pierwszą częścią trylogii, nigdy nie została wydana w Polsce. Smith umieścił akcję „Trzęsawiska” w lesie Hopwas (Hopwas, wieś w Anglii w hrabstwie Staffordshire jest miejscem urodzenia autora). Skąd my to wszystko znamy – domek na środku lasu, w którym

36

po śmierci tajemniczego wuja samotnie mieszka młoda, piękna i obowiązkowo seksowna cyganka Jenny Lawson. Las omijają wszyscy, krążą o nim dość mroczne legendy, ale Jenny jest blisko związana z naturą, a jej patriotyzm lokalny jest najwyraźniej na tyle silny, by nie spieprzać stamtąd w cholerę. Dziewczyna otrzyma po wuju niebezpieczne dziedzictwo – małą, czarną książeczkę (nie, nieoprawioną w ludzką skórę). W pamiętniku przypominającym nieco zapiski szaleńca zawarte są dziwne cygańskie zaklęcia, a także przepisy na upichcenie tajemniczych mikstur zapewniających wieczną młodość, siłę i potencję. Cokolwiek nie miałoby wpływu na Jenny – oddziaływanie wuja czy może cygańskie duchy – dziewczyna postanawia przygotować jeden z wywarów (przy okazji brutalnie zabijając ślicznego jeża) i spożyć go w dość dzikiej i gwałtownej atmosferze. Przemiana, jaka dokona się w Jenny, jest równie przerażająca co podniecająca – kobieta zmienia się ze spokojnej i cichej w morderczą i niezaspokojoną, żądną mocnego seksu nimfomankę. Ihaaa!


Guy N. Smith „Trzęsawisko” Wydawca: Phantom Press 1991 Tłumaczenie: Agnieszka Jankowska Ilość stron: 156 Ocena 3/6

Guy N. Smith „Trzęsawisko 2” Wydawca: Phantom Press 1991 Tłumaczenie: Agnieszka Jankowska Ilość stron: 183 Ocena 4/6

Drugą stroną medalu jest Chris Latimer, dotychczasowy chłopak Jenny, którego odmieniona dziewczyna zostawia, aby oddawać się „prawdziwym mężczyznom”. Zakochany młodzian z duszą reportera postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wyjaśnić tajemnicę przemiany swojej seksownej cyganeczki. Ta z kolei rozpoczyna morderczą krucjatę przeciwko facetom, a sama zostaje wzięta w obronę przez ogromnego, silnego Corneliusa, który jawi się jako strażnik tytułowego trzęsawiska. A no właśnie! My tu gadu gadu a o bagnie nikt nie wspomniał. Mroczna kadź pochłaniająca co i rusz nowe istnienia do miejsce wiecznego spoczynku całych pokoleń cyganów. Siła jego oddziaływania jest na tyle silna, że jego ofiary nie tylko mają dziwne wizje (najczęściej oczywiście o charakterze seksualnym), ale też posuwają się do makabrycznych zbrodni.

klasy B byłoby dla niego ogromną gloryfikacją. Bohaterowie są płytcy i papierowi, na dodatek cierpią na charakterystyczną dla Smitha tendencję do zakochiwania się w sobie w ciągu pięciu linijek tekstu. Wygląda to mniej więcej tak: - Jestem Chris. - A ja Pat. - Straszno tu w tym lesie, co? - Boję się tych cyganów, dobrze że jesteś tu ze mną. - Kocham cię, pobierzmy się. „Trzęsawisko” jest króciutką książeczką – nie dość, że wydanie Phantom Pressu mieści się w najmniejszej kieszeni, to jeszcze czcionkę z kilometra dostrzegłby niewidomy. Kolekcjonerskie wydanie z MHB Press (ze skądinąd cudowną okładką, zobaczcie sami) miało tylko 113 stron, u nas natomiast udało się to rozciągnąć do ponad 150. Kiepskie jakościowo wydanie nie jest zaskoczeniem absolutnie dla nikogo, kto pamięta standardy z początku lat 90., a kiepskie, tanie tłumaczenie, słaba redakcja i okazjonalne literówki również kłują w oczy jak zwykle.

Sex i gore. Gore i sex. Czegoś innego spodziewaliście się po naszej perełce, stałym bywalcu „Zapomnianych ksiąg”, Guyu N. Smithie? Muszę przyznać, że w porównaniu z pochłoniętym przeze mnie w całości, miejscami koszmarnie złym cyklu „Kraby”, „Trzęsawisko” jawi się całkiem przyjemnie. Nie sposób jednak nie zauważyć, że obOczywiście nadal nazwanie go literaturą cowanie z „Trzęsawiskiem” (może bardziej

37


z drugą częścią niż z pierwszą, ale o tym za chwilę), sprawia pewną perwersyjną przyjemność. Miłośnicy pulpy i horrorowych schematów poczują się tutaj jak w domu. Smith, chociaż styl ma koszmarny, dokonuje rzeczy o którą go nie podejrzewałem – potrafi wytworzyć w „The Sucking Pit” coś na kształt… klimatu. Jest brudno, mrocznie, klaustrofobicznie, a erotyka w najgorszym wydaniu w dziwny sposób dodaje książce czegoś na kształt pikanterii. Co jeszcze można powiedzieć o „Trzęsawisku”? Chyba sprawdza się tutaj słynne powiedzenie: „To jest tak złe, że aż dobre”. W 1984 roku powstał sequel nazwany „The Walking Dead” (!). Na długo przed tym, jak Robert Kirkman spopularyzował tę nazwę, Guy N. Smith obdarował nią powieść wydaną u nas jako „Trzęsawisko 2: Wędrująca śmierć”. Akcja przenosi się 10 lat do przodu, do momenty kiedy Chris Latimer stara się zapomnieć o koszmarze, w jakim uczestniczył dekadę wcześniej. Ziemia na której znajdowało się tytułowe trzęsawisko została sprzedana pod budowę luksusowego osiedla domków, za które odpowiada chciwy i gburowaty Ralph Grifton. Skąd my to znamy – budowanie nowoczesnego obiektu na cygańskim cmentarzysku chyba nigdy nie było dobrym pomysłem, co?

Ponieważ od premiery pierwszej części minęło 9 lat i chociaż trudno w to uwierzyć, Guy N. Smith napisał w międzyczasie prawie 30 innych horrorów. Można zatem spodziewać się, że jego styl chociaż trochę ewoluował. I faktycznie – „Trzęsawisko 2” czyta się nawet przyjemnie. Oczywiście nadal jest to typowy przykład kiczowatej nowelki, ale klimat nie zmienił się ani na jotę. To między innymi dzięki niemu Smith stał się autorem kultowym i jest nim do dziś. Autor buduje sceny grozy w podobnym schemacie co wcześniej, jednak mam wrażenie, że orgia przemocy i krwi wchodzi na kolejny poziom. Seks nadal stanowi istotny element tak zwanej fabuły, ale chyba jest go dla odmiany nieco mniej, a na pewno wydaje się mniej zwierzęcy. Co oczywiście nie znaczy, że jego dawka jest mniejsza niż w typowych horrorach tej klasy – nie u Smitha.

Mam wrażenie, że lepiej przy „Trzęsawisku” będą bawić się tylko wierni maniacy pulpowych horrorów, do tego dysponujący wiedzą na temat zawartości pierwszego tomu. Sporo tu nawiązań, a ciągłość wydaje się być lepiej dopracowana i poprowadzona niż miało to miejsce na przykład w przypadku cyklu o krabach. Zawodzi tylko zakończenie – szybkie, banalne i po Chris z braku lepszych rzeczy do roboty prostu głupkowate, no ale cóż, no spoilers powraca do lasu Hopwas na mały reko- allowed. nesans. Dziwnym trafem jego przybycie pokrywa się z momentem, kiedy w okolicy Czwarty odcinek „Zapomnianych ksiąg” za zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Latimer nami. Jeśli nie będzie piątego, to znaczy, zauważa, że las zastąpiony został żwiro- że wciągnął mnie „Ssący Dół”, co zapewwiskiem, a trzęsawisko zasypano tonami ne nie jest nawet w połowie tak przyjemne, piachu i skał. Budowa ruszyła pełną parą. jak mogłoby się wydawać po jego nazwie. „Ssący dół”, jak wszyscy nazywają bagno, Jeśli macie jakieś uwagi, przemyślenia, nadal pozostaje aktywny a jego tajemniczy zdjęcia lub po prostu życzenia odnośnie wpływ na ludzi jest nawet bardziej niebez- tego, co chcecie zobaczyć w przyszłości pieczny niż kiedykolwiek wcześniej. Demo- w tym dziale, to piszcie na pocztarus@wp.pl. ny pragną krwi i nowych ofiar. Do przeczytania!

38


-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20l3 Tłumaczenie: Piotr Kuś Ilość stron: 3l6

podrzuca też na każdym kroku kolejnych ociekających krwią i flakami zwłok (chociaż przyznaję, miejscami potrafi być brutalnie, abyśmy przypadkiem nie zapomnieli, że to nadal powieść grozy). Więcej natomiast tutaj budowania napięcia i nakreślania ponurej, mrocznej atmosfery, czemu służą liczne opisy mrocznych wędrówek po leśnych ostępach. Masterton myli tropy i właściwie do końca nie wiadomo, jaka tajemnicza siła kryje się w lasach, wywołując nieokiełznaną panikę i popychając ludzi do samobójstwa. Czy to mitologiczny bożek Pan czy może odpowiedź kryje się zupełnie gdzie indziej? Nie poznamy jej aż do ostatniej strony, a nawet Bohaterem powieści jest Jack Wallace, finał pozostawia odrobinę niedopowiedzedobrze prosperujący restaurator o polskich nia (nie mylić z niedosytem). korzeniach. Po śmierci żony, Agnieszki, samotnie wychowuje on swojego syna Spar- „Panika” to powieść powolna i nastrojowa, ky’ego, dwunastoletniego chłopca chorego kojarząca się bardziej z „Aniołem Jessiki” na zespół Aspergera. Pewnego dnia Jack czy „Muzyką z zaświatów” niż z klasyczotrzymuje przerażającą wiadomość – ko- nymi powieściami jak „Rytuał” czy cykl lega Sparky’ego popełnił samobójstwo na „Rook”. Można w niej doszukać się wyobozie skautowym. Ofiar jest zresztą wię- raźnie zarysowanego przesłania proekocej – jednocześnie życia pozbawiło się kil- logicznego, co w twórczości Brytyjczyka kunastu uczniów i grupka opiekunów. Czy też jest raczej rzadkością. I chociaż wizyta było to rytualne samobójstwo w ramach w Polsce była tylko krótkim przystankiem działalności sekty, brutalne morderstwo, na trasie Jacka Wallace’a, a mroczne taa może prawda jest daleko bardziej przera- jemnice II wojny światowej zostały przez żająca? Szybko okazuje się, że kilkadzie- autora potraktowane raczej pobieżnie, to siąt lat wcześniej pradziadek Jacka odebrał jednak Masterton udowodnił „Paniką”, że sobie życie w podobnych okolicznościach, nadal potrafi zaskoczyć powieścią orygiw lesie w dalekiej... Polsce. Aby rozwiązać nalną i wymykającą się często powielanym zagadkę, Wallace będzie musiał wybrać schematom. Wszyscy spragnieni nieco się do nadwiślańskiego kraju, gdzie czekać innych propozycji spod pióra Mistrza Grobędzie na niego straszliwa pradawna siła. zy powinni zwrócić na tę powieść uwagę. Zresztą kto nie chciałby poznać niejakiego „Panika” nie jest typową powieścią Ma- komisarza Pocztarka rozwiązującego zastertona. Próżno szukać tutaj wartkiej, gadkę tajemniczych zgonów w Puszczy pędzącej na łeb na szyję akcji, autor nie Kampinoskiej? „Panika” to jedna z tych powieści Grahama Mastertona, na którą najbardziej ostrzyli sobie ząbki polscy czytelnicy. Autor wielokrotnie podkreślał w wywiadach i na spotkaniach z fanami, że spora część fabuły osadzona zostanie w Puszczy Kampinoskiej i w Warszawie. Brytyjczyka szczególnie zafascynowały lasy, a także to, co działo się w nich podczas II wojny światowej, ze szczególnym naciskiem na masakrę najświetniejszych przedstawicieli polskiej inteligencji. Tak oto motywem przewodnim nowej powieści zostało odczucie, jakiego doświadcza człowiek samotnie przemierzający gęste leśne ostępy.

Recenzent: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Panika (Panic)

39


THE LAST EXORCISM PART II OSTATNI EGZORCYZM CZĘŚĆ II USA 2013 Dystr.: Kino Świat Reżyseria: Ed Gass-Donnelly Obsada: Ashley Bell Louis Herthum Julia Garner Spencer Treat Clark

X

Recenzent: Piotr Pocztarek

X X X X

40

Pomimo ogromnej dezinformacji panującej w kwestii dystrybucji „Ostatniego egzorcyzmu 2” w Polsce, udało mi się w końcu go obejrzeć. Wprawdzie pomimo szumnych zapowiedzi nie był on dostępny w sieci „Multikino” (czego chyba do końca nie wiedzieli nawet sami zainteresowani, najpierw obiecując, że film wejdzie do kina w późniejszym terminie, a potem usuwając nieprawdziwe wpisy ze swojej strony internetowej), ale w konkurencyjnym multipleksie dane mi było pocieszyć się nowym horrorem o ciekawej dla mnie tematyce. Troszkę. „Ostatni egzorcyzm” jednak nie okazał się ostatnim i dosięgła go moda na sequele, tak bardzo popularna zwłaszcza w gatunku, jakim jest film grozy. Zatem „The Last Exorcism Part II” (!) zaczyna się tam, gdzie „jedynka” się skończyła. Dosłownie. Błąkającą się po lasach Nell odnajdują mieszkańcy pewnego domku, po czym dziewczyna trafia do odizolowanego ośrodka, gdzie

ma zostać poddana terapii. Z początku nawet całkiem nieźle jej się wiedzie i Nell przynajmniej stara się powrócić do normalnego życia. Ma nawet koleżanki, ogląda się za nią chłopak (tak, też się zdziwiłem). Jednak Abalam nie zapomni tak łatwo o niedoszłej matce swojego dziecka. Niestety, „Ostatni egzorcyzm 2” został odarty z tego, co czyniło pierwszą część filmem wybijającym się ponad przeciętność. Konwencja paradokumentu zamieniona została na klasyczną. Postać pastora Cottona Marcusa, który był głównym bohaterem „jedynki”, wcale nie pojawia się w sequelu, a co gorsza – jego dalsze losy po tym, jak rzucił się na demona, pozostają nieznane (chociaż możemy się ich domyślać). Wprawdzie film otwiera krótka sekwencja wspominająca wydarzenia z „Ostatniego egzorcyzmu”, jest ona jednak zbyt chaotyczna, aby ktokolwiek ją zrozumiał. „Ostatni egzorcyzm 2” to film poprawnie nakręcony, względnie umiejętnie operujący klasycznymi motywami. Trochę łamańców ciała, trochę tajemniczych postaci w popieprzonych maskach, głuche telefony, dziwne wizje. Każdy, kto


pojawi się na horyzoncie, jest oczywiście opętany, aż do momentu kiedy na drodze Nell staje... „Zakon Prawej Ręki” w postaci dwójki Murzynów i kolesia o wyglądzie księgowego. Film wtedy niebezpiecznie blisko ociera się o padakę. Z drugiej jednak strony, całkiem przyjemnie bawi się nowymi zagadnieniami – jak chociażby zmagania ofiary (a co za tym idzie i demona) z popularnością zdobytą na YouTubie. Miły, ale jednak szczególik.

Ed Gass-Donnelly nie dostarczył może kompletnej żenady, ale czegoś innego spodziewaliśmy się po twórcy ciepło przyjętego „Small Town Murder Songs”. Przeniesienie akcji z zapyziałego Baton Rouge do miasta nie wyszło „Ostatniemu egzorcyzmowi 2” na dobre, w efekcie czego dostajemy kolejny taki sam film i o klasę gorszy sequel. A w kościach czuję, że ten ostatni egzorcyzm też nie był ostatni.

41



Wydawca: Zysk i S-ka 20l3 Tłumaczenie: Adrian Napieralski Ilość stron: 376

W przeszłości Salem spowijał mrok. Kult zła rósł w siłę, a grono jego oddanych wyznawczyń oddawało się tu swym niecnym, szatańskim praktykom. Grupie łowców wiedźm udało się je osądzić i brutalnie ukarać jednak zdołali zniszczyć jedynie ziemskie powłoki córek Szatana. Zło przetrwało i czekało na dogodny moment, by się odrodzić i dokonać krwawej zemsty na potomkach swych przeciwników. W czasach współczesnych do lokalnej rozgłośni radiowej w Salem trafia tajemnicza przesyłka z płytą podpisaną jako Panowie. Niczego nieświadoma didżejka Heidi odtwarza ja na antenie wywołując falę krwawych i przerażających zdarzeń... Zło powróciło do Salem! Sięgnąłem po tę książkę z ciekawości – w końcu nazwisko autora wystarczająco działa na wyobraźnię miłośnika horroru. Rob Zombie to świetny muzyk oraz twórca intrygujących filmów z tego gatunku. Dlatego też wieść o jego pierwszej powieści mocno mnie zaintrygowała. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się jednak po niej wiele. Ot, kolejny artysta, który szukając nowych dróg wyrazu sięgnął po literaturę. A dzięki amerykańskiej maszynie marketingowej nie mogło to przejść bez echa. Jednak kiedy powieść trafiła już w moje ręce i okazało się, że projekt powstał przy współpracy z utytułowanym autorem B. K. Evensonem (nie, nie znałem go wcześniej, ale od czego ma się internet) całość dawała więcej nadziei na dobrą literaturę grozy. I – jednym słowem – nie zawiodłem się.

dza się po latach w czasach współczesnych, ale ta mroczna historia zaserwowana jest tutaj w sposób na tyle ciekawy i dobry warsztatowo, że powieść naprawdę zasługuje na uznanie. Nie wiem, na ile w tej książce jest Roba Zombie, a na ile Evensona, jednak niewątpliwie duet ten ma coś dobrego do powiedzenia w obrębie literatury grozy. Jest tajemniczo, nastrojowo, jest krwawo i brutalnie. Wszystko serwowane w odpowiednich dawkach, napisane przystępnym, ciekawym stylem. Bohaterowie to nie zgraja nastolatków, ale realistycznie nakreślone postacie, z problemami, lękami i nadziejami. Zło wykorzystuje opętanie, pokazane w interesujący sposób, z perspektywy opętanej ofiary, która zachowuje resztki świadomości, co mocno oddziałuje na czytelnika... Zaś zakończenie... Zakończenie jest takie, jakiego możemy spodziewać się po Robie Zombie. A raczej takie, jakiego trudno się spodziewać. I to kolejny mocny atut powieści.

Recenzent: Mariusz „Orzeł” Wojteczek

of Salem) ROB ZOMBIE, B. K. EVENSON - Panowie Salem (The Lords -----------Ocena: 5/6 ----------------------

Otrzymujemy tu więc pełnokrwisty horror, który z całą pewnością będzie pretendował do grona najlepszych wydanych w tym roku w naszym kraju. Zombie zapowiada że film oparty na powieści będzie ostatnim dziełem z gatunku grozy w jego dorobku. Miejmy nadzieje, że to nieprawda, która służy tylko „podgrzaniu atmosfery” wokół powieści. Ja osobiście polecam ją wszystkim miłośnikom dobrego horroru i liczę, że to pierwsza, ale nie ostatnia książka tego duetu. Mam też nadzieję, ze polscy wydawcy przychylniej spojrzą w kierunku „Panowie Salem” eksploatują co prawda B. K. Evensona i coś z jego pokaźnego wyświechtany motyw kultu zła, który odra- dorobku ukaże się wkrótce w Polsce.

43


Paweł Waśkiewicz Łapy

Kiedy mój wujek pojechał w Bieszczady na coś, co nazywał „ekspedycją naukową”, nie przejąłem się zbytnio. Zignorowałem jego nieoczekiwany entuzjazm. Niech się starszy pan wyszaleje, tak chyba pomyślałem. Wujek miał ponad sześćdziesiąt lat i robił wrażenie bardzo żwawego – przynajmniej wtedy, gdy miał przed sobą cel do zrealizowania. Nigdy bym nie przypuszczał, że nie wróci z tej wyprawy żywy. Moja własna wycieczka w Bieszczady nastąpiła dwa tygodnie później. Dowiedziałem się o śmierci wuja od matki, która zadzwoniła do mnie późną nocą, cała we łzach. Nie czekałem długo. Ktoś musiał załatwić wszystkie formalności, a nie chciałem angażować w to rodzicielki. Zadzwoniłem do kolegi, zwanego przez znajomych Tomi, i zapytałem: – Hej, bracie, dalej zamierzasz jechać w góry? – Taki jest plan. Wiesz, która godzina? – Tak, pewnie jesz kolację. – Diabła tam, zdążyłem umyć zęby przed snem. Przerywasz mi grę wstępną. – Dobra, świetnie. Przyłączę się do ciebie. – Słucham? – Mam na myśli wyjazd. – Co za ulga. Może załapiesz się na zniżkę w hotelu. Odezwij się jutro o ludzkiej porze, co? Przez resztę nocy planowałem pospieszny wyjazd. Dopiero szybkie

44


Paweł Waśkiewicz - Łapy

spojrzenie na zegarek uświadomiło mi, że lada chwila będzie świtać. Wyskoczyłem z łóżka, przejrzałem potrzebne rzeczy i wyciągnąłem z szafy od dawna nieużywaną walizkę. Zamierzałem spakować ją najwcześniej wieczorem, ale nie zaszkodzi odrobinę się przygotować. Poszedłem do pracy i na kolanach wybłagałem od szefa zwolnienie na najbliższe kilka dni. Oczywiście zmyśliłem jakieś bzdury, żeby go przekonać. Gdybym spróbował mu powiedzieć, że mój wuj został rozszarpany na strzępy przez tajemnicze zwierzę gdzieś w górskich ostępach, a ja jadę porozmawiać o tym z lokalną policją, pewnie zostałbym wyśmiany i dostałoby mi się po premii. Tak czy inaczej wylądowałem u celu dokładnie dwadzieścia cztery godziny później. Było wczesne popołudnie, słońce świeciło, koszula przywarła mi do pleców i za wszelką cenę starała się doprowadzić mnie do szału. Tomi polazł w góry ze swoją dziewczyną Martą, a ja zostałem sam w dyszących z gorąca Ustrzykach Dolnych i musiałem coś ze sobą zrobić aż do wizyty umówionej z lokalnym komendantem policji. Włóczyłem się po terenie, podążając wzdłuż linii gęstego lasu, za którą wyrastały pagórki, wzgórza i smutne, szare góry. Nigdy tam nie byłem, słyszałem za to opowieści o cudownych widokach i zapierającej dech w piersiach roślinności. Stąd niczego takiego nie dostrzegłem. Komendant policji nazywał się Drzewiecki i miał sympatyczny uśmiech wypełniający połowę pulchnej, lśniącej zdrową czerwienią twarzy. Powitał mnie słowami: – Przykro mi, że widzimy się w takich okolicznościach. Jego entuzjazm jawnie temu przeczył, ale nie skomentowałem. Pewnie nieczęsto miał do czynienia ze sprawami tak spektakularnymi jak śmierć mojego wuja. Byłem w stanie go zrozumieć. – Jak do tego doszło? – zapytałem, kiedy już poprosił mnie o zajęcie miejsca. – To dość dziwna historia – ostrzegł.

45


Biblioteka Grabarza Polskiego

– Przygotowałem się na wszystko. Proszę zaczynać. – Pana wuj odesłał swoich pomocników do stolicy i został sam na jedną noc. Powiedział im, że musi poczynić jeszcze kilka przygotowań. Nie zrozumiałem dokładnie, o co chodziło, ale ludzie z Muzeum Historii Naturalnej nie byli zdziwieni. – Pewnie mają swoje procedury. – Pana to nie dziwi? – A powinno? – Może nie, na razie. Jeszcze nie słyszał pan reszty. Pewnie wie pan lepiej ode mnie, czym zajmował się wuj? – Tak bym tego nie określił. – Czyli przyda się streszczenie? – W paru zdaniach, jeśli się da. – Widzę, że szczególnie to pana nie ciekawi. – Podejrzewam, że uganiał się za starociami, jak całe życie. Nie dodałem tego na głos, ale byłem skłonny się założyć, że jego pamiątkowe popiersie będzie świetnie pasowało do kolekcji antyków, którą zebrał dla muzeum. – Rozumiem. Czyli nic pan nie wie – stwierdził z pewnym zadowoleniem Drzewiecki. – Tym razem to chyba była jakaś szczególna skamieniałość. Wydawał się nią bardzo... nakręcony. – Tak, sądzę, że można tak powiedzieć. – Policjant rozparł się wygodniej w fotelu. –Dzwoniłem do jego kolegów z uczelni. Znaleziono kości. Dinozaura. Proszę wybaczyć, że nie powtórzę jego nazwy. Słyszałem przez telefon, ale nie sposób tego diabelstwa wymówić. – Wierzę. – W każdym razie pański wuj i inni naukowcy są przekonani, że to bardzo istotne znalezisko. Trafili na nie dzięki jednemu z autochtonów. Lokalnemu pijaczkowi. On zawiadomił leśniczego, leśniczy muzeum. – Jak znalazł skamieniałość?

46


Paweł Waśkiewicz - Łapy

– To mniej istotne. Może się pan sam dowiedzieć. Mam komplet notatek, które należały do pańskiego wuja. – Dostanę je? – Razem z innymi rzeczami osobistymi. – A co z samym... wypadkiem? – To jest chyba najciekawsze, ale nie mam wiele do powiedzenia. To było dzikie zwierzę. Tak sądzimy. Ciało wuja znajduje się obecnie w lokalnym zakładzie pogrzebowym, oni mogą powiedzieć panu więcej o jego stanie. Ale tak pomiędzy nami – paskudnie to wyglądało. Na moje oko nie mogło to być nic mniejszego od niedźwiedzia. Jasny błysk w oczach świadczył o tym, że komendant chętnie opisywałby mi pikantne szczegóły aż do nocy, ale powstrzymał się ze zwykłej grzeczności. – Dziękuję, to chyba wszystko, co chciałem wiedzieć – powiedziałem i opuściłem biuro. Upał nie zelżał ani o jotę. Wróciłem do hoteliku i zastałem tam Tomiego i jego dziewczynę, zziajanych i wykończonych po ledwie kilkugodzinnej wędrówce. Pili sobie w najlepsze herbatę z prądem. Postanowiłem się przyłączyć. Kiedy skończyliśmy gadać, poszedłem do swojego pokoju i otworzyłem notatnik, w którym znajdowały się zapiski zmarłego wuja. Zacząłem je czytać: Śniadecki znalazł kości i zawiadomił o ich istnieniu leśniczego. Leśniczy, typ mrukliwy i niesympatyczny, dopiero po dwóch dniach suszenia głowy zdecydował się zadzwonić do kogokolwiek. I tak dowiedział się o tym Uniwersytet. Teraz jestem na miejscu od kilku godzin. Na rozmowę ze Śniadeckim cieszyłem się całą drogę – i przeszło mi natychmiast, gdy go zobaczyłem. Wuj nie używał na piśmie epitetów, które niewątpliwie cisnęły mu się do ust. Sądząc z relacji komendanta, znalazca skamieniałości był

47


Biblioteka Grabarza Polskiego

zwykłym pijusem. Zapis rozmowy ze Śniadeckim (przepisany ze stenograficznych notatek): Czy może mi pan powiedzieć jak doszło do odkrycia skamielin? Ś: Eee... Czego? Szczątków. Kości. Ś: No tak. Chodziłem sobie po okolicy, wie pan, dla zdrowia. Od czasu do czasu zdarza mi się wyjść, przecież mamy tu takie ładne tereny... Spacer nigdy nie zaszkodzi. To nie tak, że my miejscowi nie umiemy docenić tego, co mamy. Zawsze mówiłem, że nigdy nie chciałbym... Kości. Co z kośćmi? Ś: A, tak, one... Szedłem sobie leśną ścieżką i nagle z niej zboczyłem. Tak jakoś mnie... zniosło. Trochę jakby mnie co przyzywało, albo i nie... W każdym razie zszedłem na bok i tak sobie lazłem bez celu, przed siebie, aż nadziałem się na korzeń. Żeż w mordę, ale mnie on wkurzył, wyobraża pan sobie! Potknąłem się, przewróciłem, przeleciałem ślizgiem po liściach i dałem nura do rozpadliny. Jakem zobaczył tę ziemię w dole i korzenie drzew, to myślałem, że już po mnie. Ale na szczęście rymnąłem zdrowo na stertę zgniłego listowia. Czy mógłby pan przejść do rzeczy? Ś: Nie podoba się coś? Poniżej znajdowała się krótka notatka: (Jeśli mam być szczery, nic mi się nie podobało, a już na pewno nie pauzy, które Śniadecki robi po co drugim wyrazie. Patrzy wtedy w przestrzeń, jakby szukał tam zamordowanych oparami alkoholu szarych komórek. Próżne starania, jak na mój gust.) Przepraszam bardzo. Proszę mówić dalej.

48


Paweł Waśkiewicz - Łapy

Ś: (naburmuszony) No dobra. W każdym razie przeszedłem się po tej rozpadlinie. Szukałem wyjścia. Wspiąłem się po jednej ze ścian i sturlałem niżej, do jakiegoś dziwnego wąwozu. Poleżałem trochę na liściach, zresztą miałem jeszcze ze sobą w połowie pełną piersióweczkę... Potem zrobiło się ciemno. Troszeczkę pobłądziłem, wyszedłem na jakieś trawiaste zbocze. Hen daleko widać było nawet szlak turystyczny. Ucieszyłem się, że wracam do domu. I wtedy wśród kamieni na zboczu zauważyłem to coś. (Powstrzymałem się od śmiechu na tę wstawkę rodem z horroru. Udałem szok i zdumienie i słuchałem dalej.) Ś: Między tymi skałkami zobaczyłem łapy. Takie to mogłaby mieć sama kostucha. Długie, ostre i powykrzywiane. Z pazurami jak jasny gwint. Chciałem wiać, ale... tego... nogi trochę... odmówiły mi posłuszeństwa. Sturlałem się na kamulce. Okazało się, że te łapy to same kości. Żadne tam korzenie, chociaż leśniczy próbował mi tak wmówić. Tak mnie to przeraziło, że wstałem i pobiegłem... A potem wróciłem. Pomyślałem sobie, że może kogoś zainteresują. Na przykład pana. Odłożyłem na parę chwil zapiski wuja. Za oknem zapadały wieczorne ciemności, a na trawnik za hotelikiem wypełzła mgiełka. Miałem wrażenie, że jej opary formują się w zakrzywione palce. Pokręciłem głową. Niedobrze ze mną. Usłyszałem dzisiaj dziwne rzeczy, ale to jeszcze nie powód do wyobrażania sobie takich absurdów. Poszedłem do łazienki i wypłukałem resztkę smaku herbaty z prądem. Paskudztwo. Już więcej nie dam się w to wkręcić. Wróciłem do notatek. Wujek miał dojść przejrzysty, staroświecki charakter pisma, co ułatwiało mi czytanie. Zamierzałem skończyć je dzisiaj. Tknięty instynktem – lub może raczej uzależnieniem – włączyłem laptop i położyłem go obok na łóżku. Wi-fi łapało zasięg, choć niezbyt mocny. Wróciłem do lektury. Po rozmowie ze Śniadeckim wujek i jego po-

49


Biblioteka Grabarza Polskiego

mocnicy z uniwerku wzięli się na poważnie do pracy. Leśniczy doprowadził ich na miejsce. Zbocze wyglądało na zapomniane, co tłumaczyłoby częściowo, czemu nikt wcześniej nie zauważył leżących tam szczątków. Istniały jednak inne wątpliwości. Kości były tylko częściowo zagrzebane w glebie. Nie powinny być dobrze widoczne. Ziemia mogła się osunąć, ale nie było mowy o odsłonięciu tak dużego fragmentu szkieletu. Wuj sądził, że ktoś dobrał się do znaleziska wcześniej. Podejrzenie umarło jednak w zarodku. Na zboczu nie było najmniejszych śladów ludzkiej obecności – jeśli nie liczyć odciśniętych w błocie śladów Śniadeckiego – a już na pewno nic nie wskazywało na to, że ktoś tu kopał. Żadnych oznak roboty odkrywkowej. Udało się za to rozpoznać zwierzę, do którego należały skamieliny. Poza tym ustalono mniej więcej okres pochodzenia. Te ostatnie wieści szczególnie wstrząsnęły starszym panem. Posiłkując się Internetem, bez większych problemów przetłumaczyłem na ludzki język naukowe zachwyty wujka i odkryłem, że kości pochodziły z nie tak odległych czasów. Nieważne, ile razy poddawano je badaniom, wynik zawsze był jednoznaczny. Mogły mieć kilka tysięcy lat. Może się wydawać, że to dużo – ale mówimy o pozostałościach gada, który powinien wyginąć dziesiątki milionów lat temu. Prehistoryczny stwór znany był jako deinocheirus. Łacińska nazwa oznaczała niewyobrażalnie wielki szpon. Internet podpowiedział mi, że na całym świecie nigdy nie znaleziono pełnego szkieletu tej bestii. Tylko ramiona. Tak duże, że ich właściciel mógł być drapieżnikiem bardziej niebezpiecznym od ulubieńca popkultury, tyranozaura. Mój umysł przetwarzał to parę chwil. Potem wpisałem nazwę stwora w wyszukiwarkę grafiki. Trafiłem na zdjęcia z muzeów historii naturalnej i wiszące na wystawach kości z pokaźnymi szponami. Czasami dla porównania rozmiarów w kadrze stał człowiek. Łapy swą długością znacznie przewyższały wzrost każdej istoty ludzkiej.

50


Paweł Waśkiewicz - Łapy

Strach pomyśleć, jakich rozmiarów był ich właściciel. Zastanowiłem się. Kilka tysięcy lat temu po Bieszczadach ganiał stwór o pazurach tak dużych, że nie mógł nimi bezpiecznie podłubać w zębach. Brzmi jak piramidalna bzdura? Tak. Ale skąd się wzięły te kości? Postanowiłem wyjść się przewietrzyć. Następny ranek wstał blady i mglisty, ale mimo to nie zamierzałem wykorzystać go jako pretekstu do szybszego powrotu do domu. Rozmówiłem się pokrótce z Tomim i jego dziewczyną. Chodzenie własnymi ścieżkami zacząłem od odwiedzenia naszego gospodarza. Bez problemów dowiedziałem się, gdzie znajduje się leśniczówka. Nie czekałem na nic, tylko od razu udałem się na miejsce. – Chyba chciałby pan za dużo – stwierdził leśniczy, z wyglądu prosty, wąsaty mężczyzna w komicznym kapeluszu. Wpuścił mnie do wnętrza przestronnego, drewnianego domku. – To znaczy? – Nie jestem detektywem. Nie pomogę panu w śledztwie. – Kto powiedział, że prowadzę śledztwo? – Wieści szybko się rozchodzą. Pana wujek jest największą sensacją od czasu najpopularniejszej polskiej katastrofy lotniczej. Przynajmniej w naszej dziurze. – Komendant powiedział panu, że przyjdę? – Nie musiał. Kilka osób zdążyło przed nim. – Skąd pan wiedział, że nie jestem dziennikarzem? – Oni już się tym wszystkim znudzili. Zamiast grzebania w kościach i antycznych trupach wolą nieślubne dzieci i wokalistki bez majtek. Zapytałem go o miejsce zbrodni – bądź, jak wolicie, znaleziska. – Musi pan pójść przez las – zaczął tłumaczyć. – Na początku będzie pan szedł wytartą ścieżką, bodajże zielonym szlakiem. Potem do wąskiego, nieoznaczonego wąwozu. Na jego dnie jest druga ścieżka.

51


Biblioteka Grabarza Polskiego

Proszę iść wzdłuż niej, a dojdzie pan tam, gdzie znaleźli potwora. – Potwora? – Nie wiem, jak inaczej to nazwać. – Chce pan powiedzieć, że kości wciąż tam są? – Oczywiście, że nie. Zabrały je mądrale z muzeum. Jakby bali się, że rozgrzebią je turyści. Albo padlinożercy. Albo jedni i drudzy, bo przecież niewiele się różnią. Chrapliwy śmiech. – Jeśli kości zabrano, to chyba nie ma też za wiele do oglądania – stwierdziłem. – Mówię tylko, że nie ma tych kości, które znaleziono. – A pana zdaniem jest coś więcej? – Nie wiem. Właśnie to mnie niepokoi. Zastanawiałem się przez parę chwil nad tą wypowiedzią. Leśniczy kręcił wąsem z tak podręcznikowym niezadowoleniem, że nadawałby się do kreskówki Warner Bros. Choć – po namyśle – bardziej pasowałby do horroru klasy B, do roli właściciela małej stacji benzynowej, który posyła bohaterów fałszywym skrótem na pewną śmierć. – Co dokładnie pana niepokoi? – zapytałem. – Kości były świeże. – Względnie. Miały parę tysięcy lat. – Ale nie miały kilkudziesięciu milionów. A o ile pamiętam, te gadziska wybił wieki temu ogromny meteor? – Może nie wszystkie. – Cóż. Nie znaleziono reszty tego stwora. Proszę dodać dwa do dwóch. – Słucham? – Nie zastanawiał się pan nigdy, czemu zawsze znajdowano tylko łapy? Czytał pan już o deinocheirusie, prawda? – Tak. – Nie sądzi pan, że to dziwne?

52


Paweł Waśkiewicz - Łapy

– Bardzo dziwne. Ale pan chyba lubi teorie spiskowe. – Niech pan zapamięta to, co teraz powiem. W tych górach kryje się dużo rzeczy. Kiedyś Bieszczady były ostoją dla zbiegłych przestępców. Można było wybrać się na szkolną wycieczkę i nigdy nie było wiadomo, czy ktoś człowieka nie zadźga w lesie dla nowej pary butów albo dla paru pęt kiełbasy. – Wzruszająca historia – warknąłem z irytacją. – Przedtem bawili się tu w chowanego partyzanci. Wie pan, jaki z tego morał? – Że każde miejsce ma swoją historię? – Nie. Że to cholernie pojemne góry. Możecie się, mieszczuchy, nabijać z ich rozmiaru i wysokości, ale ja wiem... W nich można schować wszystko. Pożegnałem leśniczego i poszedłem wskazanym przez niego szlakiem. Rozmowa nie pomogła mi niczego zrozumieć, a jedynie zasiała nowe ziarna niepokoju. Wystarczyłoby na koszmarne sny przez kilka następnych miesięcy – mój wuj został rozszarpany przez niezidentyfikowane zwierzę po tym, jak odnalazł kości prehistorycznego gada, który wcale nie był taki prehistoryczny... A do tego miejscowy leśniczy snuł smętne opowiastki. Zaczynało się jak odcinek „Scooby Doo”. Za dużo skojarzeń z kreskówkami. Trafienie na drogę do wykopaliska nie stanowiło problemu. Bez trudu odnalazłem miejsce, w którym obozował wuj. Ziemia została rozgrzebana. Wiedziałem, że poza łapami niczego więcej tu nie znaleziono. Nie miałem jednak pojęcia, jak ogromny wysiłek włożono w bezowocne poszukiwania. – Hop siup, idziemy na wycieczkę – zaintonowałem. – Bierzemy misie w teczkę... Śpiewanie bezsensownych rymowanek to mój sposób na zabicie stresu. Zawsze miałem problem z opanowaniem się w miejscach publicznych. Nieważne, jak duże byłoby napięcie, śpiewanie takich rzeczy

53


Biblioteka Grabarza Polskiego

w obecności innych ludzi nie wchodzi w rachubę. Lubię swoją reputację człowieka poczytalnego i zdrowego na umyśle. Przeszedłem parę metrów w górę zbocza i natknąłem się na małe drewniane słupki, wystające z ziemi w równych odległościach. Wyglądało na to, że naukowcy nie posprzątali po sobie wszystkiego. Te słupki prawdopodobnie zaznaczały obszar wykopaliska. Możliwe, że niedawno była do nich przyczepiona jakaś taśma znakująca. Zszedłem do rowu w miejscu, gdzie był najpłytszy, a jego krawędź najmniej stroma. Ludzie z muzeum nie kopali bardzo głęboko – zapewne nie mieli na to czasu i środków – ale nie chciałem przez owoce ich starań ubrudzić sobie świeżych spodni, w których zapewne będę musiał wkrótce wracać pociągiem. Wciąż nucąc losowo dobierane rymy, przeszedłem się po terenie wykopaliska. Możecie pomyśleć, że zachowywałem się niepoważnie. Uwierzcie mi, byłem bardzo poważny. To przeklęte miejsce napełniało mnie takim lękiem, że nie mogłem powstrzymać się od mówienia do siebie. Minęło parę długich minut, nim zauważyłem, że zaczął padać deszcz. Ciężkie krople osiadały mi we włosach i spłukiwały kurz ze ścianek wykopu. Ziemia pod moimi stopami całkiem rozmiękła. Przestraszyłem się, że nie będę w stanie wdrapać się po ściance rowu bez zabrudzenia spodni. Postanowiłem nie czekać i nie ryzykować, że zamiast tego woda zaleje mnie w tej ciemnej dziurze. Wylazłem na zewnątrz bez większych strat na duszy i ciele, po czym szybko przyczaiłem się pod okolicznym drzewem. Jego rozłożyste gałęzie chroniły całkiem nieźle od bombardujących zbocze kropel. Tomi i jego dziewczyna rano chyba wspominali coś o opadach. Mogłem ich wtedy posłuchać. Ale cóż, było za późno. Musiałem też przyznać przed samym sobą, że moja wyprawa nie przyniosła żadnych skutków. Zobaczyłem trochę rozkopanej ziemi, wbite w miękki grunt paliki i trawę, mocno wydeptaną przez kilka par

54


Paweł Waśkiewicz - Łapy

butów. Nic poza tym. – Czerwone maliny – powiedziałem do siebie i umilkłem, bo nie mogłem znaleźć rymu. – Czerwone maliny... maliny... Stałem tak pod drzewem, zupełnie nie wiedząc, po co to wszystko robię. Gdybym był kompletnie głuchy – a do tego jeszcze ślepy i niewrażliwy na wibracje podłoża, czego także niezmiernie żałuję – nigdy nie zorientowałbym się, co się dzieje nieopodal. Moje życie, nie ukrywam, byłoby wtedy znacznie lepsze, a przyszłość bardziej świetlana. Usłyszałem głośny chrzęst, potem chrobot, a potem głębokie dudnienie, które odbijało się echem w głębi mojej klatki piersiowej. Głos był potężny jak bicie kościelnego dzwonu tuż nad głową. Potem poczułem, jak grunt drży mi pod nogami. Podniosłem głowę i rozejrzałem się. Przeklęty odruch. W pierwszej chwili widziałem tylko pokrywającą ziemię mgłę, szary zarys wzgórza i wznoszące się w tle drzewa, za którymi znajdowały się szlaki turystyczne. Widoczność nie należała do najlepszych, gdyż zacinający deszcz odbierał otoczeniu wrażenie trójwymiaru. Wszystko wyglądało płasko i odlegle i nieruchomo, z wyjątkiem... Fragment wzgórza naprzeciw mnie się poruszał. Otworzyłem szeroko oczy. Miałem nadzieję, że ruch ustanie. Że to tylko jakieś drganie na powierzchni moich gałek ocznych. Góra rozchyliła się. Nie wiem, na czym dokładnie polegało to zjawisko. Wydaje mi się, że tam, gdzie były skały i trawiaste wybrzuszenie na zboczu, nie mogło być niczego innego – ale mogę się mylić. Może zarówno ja, jak i grupa badawcza mojego wuja ominęliśmy jakiś ważny szczegół. Na przykład zasłonięte wejście do jakiejś jaskini. Nieważne jak, ważne – co. Z wnętrza ziemi wypełzł żywy kształt. Z początku nie widziałem zbyt wiele. Cokolwiek to było, wydawało się całkiem spore, przynajmniej rozmiarów człowieka, ale znacznie szersze, bardziej masywne. Wyglądało, jakby rozsadzało swoim ciałem

55


Biblioteka Grabarza Polskiego

ziemię. Trudno było określić kształt. Zwłaszcza w tamtym momencie, kiedy jeszcze sądziłem, że to, co widzę, jest torsem owej istoty, nie zaś jedynie jej głową. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie swój błąd. Wciąż przeciskało się przez otwór, rosnąc w oczach. Po chwili było już tak potężne, że gdyby nie zwijało się dookoła rowu, zapewne sięgałoby wyżej niż drzewa. Jego łeb stanowiła wielka bulwiasta kopuła przypominająca tulipan. Reszta korpusu zdawała się pulsować, zmieniać kształt. Zaniemówiłem, patrząc przed siebie z przerażeniem. To było ogromne. Naprawdę potężne, jeżeli pozwolicie mi powtórzyć. Zdaję sobie sprawę, że powiedziałem to już o kilka razy za dużo, ale nieważne, ile czasu minęło od tamtej chwili – to uczucie przytłoczenia wciąż mi towarzyszy. Jakby to nie owa istota mnie przeraziła, ale uniwersum w całej swej niezmierzonej obcości. Tak, skończyłem z kreskówkami i przerzuciłem się na gadkę rodem z Lovecrafta. No cóż, bijcie mnie, jeśli chcecie. Istota była gruba jak kilka zrośniętych ze sobą pni, ale faktura jej nieregularnego ciała niknęła za zasłoną deszczu. Zobaczyłem tylko coś, co wyłaniało się z korpusu niczym ostre poskręcane gałęzie. To jednak nie były konary... Łapy. Nie jedna para, ale kilka, na całej długości cielska. Nie wiem, jak lepiej to opisać. Stwór wykaraskał się ze swego legowiska i zaczął sunąć przez deszcz. Widziałem go może przez kilka minut. Nie zapomnę tego widoku. Nigdy. Wróciłem do leśniczówki spokojnym krokiem. Czułem się jak weteran wojenny niosący na barkach zwłoki poległego kolegi. Z tym że jeżeli coś rzeczywiście umarło podczas mojej wycieczki, to chyba tylko moja pewność siebie i racjonalizm.

56


Paweł Waśkiewicz - Łapy

Zastukałem do drzwi, a leśniczy otworzył mi niemal natychmiast. Gdy ujrzał moją twarz, powiedział: – Zrobię panu herbaty. – Nie ma potrzeby. – Jest pan śmiertelnie blady. To na pewno od zimna. Musi się pan ogrzać. Na tym cholernym deszczu... – To nie od zimna. – Proszę pana? – Nie mogę zostać, muszę iść. Wpadłem tylko, żeby panu powiedzieć, że... – Że co? – Proszę stąd uciekać. Ile sił w nogach. Leśniczy patrzył na mnie przez kilka długich chwil, a potem skrzywił się w parodii uśmiechu. Miałem wrażenie, że jego usta tworzą linię równoległą z błyszczącym wąsem. – A więc widział go pan – usłyszałem cichy szept. W pierwszej chwili nie zrozumiałem. Ale kiedy po chwili mój przemęczony i przeładowany stresem umysł znowu zaskoczył, chyba znów zrobiłem nietęgą minę. Leśniczy roześmiał się z uciechy. – Piękny z niego sukinsyn, co? – zapytał. – Z niego? – pokręciłem głową. – O kim... o czym pan do cholery mówi? Leśniczy nie odpowiedział. Z tym samym radosnym, naćpanym wyrazem twarzy bez słowa zamknął mi drzwi przed nosem. Przez chwilę patrzyłem w oszołomieniu, jak deszcz rozmazuje się na drewnie. Potem wróciłem do Ustrzyków. Ulice wyglądały nadzwyczaj zapraszająco i tak spokojnie, że nie mogłem oprzeć się ich urokowi. Wszedłem do pierwszego z brzegu baru. Nie było ich tutaj zbyt wielu, ale ten wyglądał dość porządnie. A poza tym i tak nie byłem w nastroju do wybrzydzania.

57


Biblioteka Grabarza Polskiego

– Piwo proszę – powiedziałem, stając przy ladzie. – Jest już w drodze. Barman starannie nalał mi sporą szklankę, pilnując, by nie zrobiła się zbyt duża piana. Cóż za solidność, przeszło mi przez głowę. – Sześć pięćdziesiąt – powiedział, podając mi napój. Zapłaciłem i wychyliłem duszkiem połowę szklanki. Otarłszy wargi, rozejrzałem się po zaciemnionym wnętrzu baru i zdałem sobie sprawę, że oczy większości ludzi są teraz skierowane w moją stronę. Nie miałem bladego pojęcia, ilu spośród nich to przyjezdni, a ilu to tubylcy, ale z jakiegoś powodu sądziłem, że mam do czynienia ze zdecydowaną przewagą tych drugich. – To ty? – zapytał ktoś siedzący blisko mnie. – Ja, czyli kto? – odparłem pytaniem na pytanie. Przez szalę przebiegł pomruk. – Siostrzeniec – odpowiedział inny głos. Miałem wrażenie, że rozmawiam ze zbiorową świadomością. Jakby bywalcy baru stanowili organizm połączony jednym umysłem. – Pewnie co drugi z nas jest czyimś siostrzeńcem – stwierdziłem filozoficznie. – Odpieprzcie się. Dajcie mi pić moje piwo. – Przykro mi – odezwał się głos tuż za moimi plecami. Odwróciłem się. Facet o nieprzyjemnej aparycji podał mi rękę. – Jestem Śniadecki – powiedział. – Śniadecki – powtórzyłem. To z nim rozmawiał mój wujek. Oto stał przede mną człowiek odpowiedzialny za niedawne znalezisko archeologiczne. – Przykro mi – zaczął raz jeszcze Śniadecki – bo to moja wina. Ode mnie się zaczęło. Kilka osób w tłumie pokiwało głowami. – Zachciało mi się sławy – ciągnął mężczyzna. – Trochę rozgłosu. Odrobiny szumu. Od lata nie rozmawiałem z nikim ciekawym w tej zapadłej dziurze. A to... no cóż, od lat sami próbowaliśmy zrozumieć.

58


Paweł Waśkiewicz - Łapy

Jakoś to wyjaśnić. Nie mieliśmy nikogo do pomocy. Kto by nam uwierzył? Byliśmy bez szans. – Bez szans – podchwycił barman, podając mi kolejną szklankę piwa. Nie zażądał zapłaty, więc wypiłem duszkiem. – Więc namówiłem leśniczego, żeby mi pomógł. Żeby rozpuścił wici. Te łapy... to jedyny ślad. – Śniadecki zrobił pauzę i zasępił się. – Nie mogliśmy liczyć na lepszy dowód. Potem okazało się, że leżały tam od dawna... Oczywiście, jakżeby inaczej. To może być pozostałość po... przemianie. – Przemianie? – Czasami... Tak sądzę ja, stojący tu za barem Zbyszek i jeszcze paru innych: czasami On odrzuca niektóre części. Większość gnije w ziemi. Ale nie wszystkie. Na sali panowała teraz absolutna cisza. Miałem wrażenie, że jakimś sposobem staję się częścią ich zbiorowego umysłu. – Łapy... Minęło mnóstwo czasu, odkąd ciało je odrzuciło. Mogły należeć do Niego. Ale mogły należeć do innego z Gatunku, tysiące lat temu. Nikt tutaj nie ma pojęcia, ile żyje ten sukinsyn. Czy jest sam jeden? Czy bywał w różnych miejscach na świecie? Czy ma matkę? Czy ma potomstwo? – Chcesz powiedzieć, że to... jak wąż zrzucający skórę? – spytałem, odzywając się po raz pierwszy od dłuższego czasu. – Nie. Nie jak wąż. On nie jest jak... nic. Jest... wyjątkowy. Czasem musi się przetworzyć. Nie wiemy czemu. Coś jest w jego ciele... Jest inne niż nasze. I czasami odrzuca elementy. Zwykle szybko się rozpadają. Kiedyś dwóch chłopów z okolic widziało, jak zostawił tylną część korpusu. Rozłożyła się w ciągu kilku godzin. Resztki były nierozpoznawalne. Trochę przypominały zgniłe rośliny. Jak na razie tylko te łapy zostały. Śniadecki patrzył na mnie, pełen wyczekiwania. Nie chciało mi się odpowiadać. Zresztą co takiego mógłbym mu powiedzieć? Nie żegna-

59


Biblioteka Grabarza Polskiego

jąc się, wyszedłem z baru. Idąc zalaną deszczem ulicą, zastanawiałem się, co takiego kryje się wśród gór. Skąd się wzięło. Czym się żywi. Po co istnieje. Jaki jest jego cel. Nie mogłem zasnąć w nocy. Nie wiem, jaki obłęd sprawił, że nie wyjechałem stamtąd tego samego dnia. Może nie chciałem zostawiać Tomiego i jego dziewczyny samych. Ale to kiepskie uzasadnienie. Nawet bym za nimi nie tęsknił. Byłem przerażony, ale jednocześnie czułem fascynację. Nie pamiętam, czy zdarzyło mi się to już przedtem w życiu. Chyba nie. Ale wiem, że mój wuj musiał zareagować tak samo. Gdy znów zaglądałem do jego notatek, niemal widziałem jego emocje. I kiedy znajdowałem się na krawędzi snu i jawy, nagle coś wyrwało mój umysł ze stanu uśpienia. Z początku nie miałem pojęcia, co to takiego. Rozglądałem się po zaciemnionym pokoju, szukając jakiegoś znaku wśród cieni. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że mrok jest gęstszy niż przed chwilą. Jakby coś odcinało dopływ światła. Przesłaniało okno... Odwróciłem się, ale nie ujrzałem niczego. Tam, gdzie powinno być nocne niebo za falującą zasłonką, znajdował się tylko kwadrat absolutnej czerni. Z tej pomroki dobiegł mnie głos: – Nie szukaj mnie. Z początku nie mogłem połączyć go z żadną znaną mi osobą, a brzmiał przecież tak znajomo... Dopiero po chwili skojarzyłem. Zupełnie jak mój wuj, tylko głębiej, jakby wołał do mnie z dna zawilgoconej studni. – Nieważne, co myślisz, nie szukaj mnie – rozległo się. Siedziałem jak skamieniały, mogłem tylko patrzeć w mrok i drżeć. – Jestem teraz częścią Tego – zabrzmiały ostatnie słowa. Dopiero wtedy ośmieliłem się przypuszczać, że ów głos naprawdę

60


Paweł Waśkiewicz - Łapy

należał do mojego wujka – lub przynajmniej do istoty, którą się stał. Ciemność za oknem zapulsowała i zniknęła, przesuwając się poza krawędź widzenia. Przez chwilę miałem wrażenie, że widzę monstrualnych rozmiarów korpus i zakrzywioną, przeraźliwie długą łapę. Ale mogło mi się tylko wydawać. Nie zasnąłem więcej tej nocy. Z samego rana spakowałem swoje rzeczy, załatwiłem ostatnie formalności z lokalnym zakładem pogrzebowym i uciekłem jak najdalej. Nigdy już tam nie wrócę. Co do mojego wuja: do tej pory nie mam pojęcia, co mu się przydarzyło. Chociaż bez wątpienia pochowaliśmy kogoś na cmentarzu miejskim, nie jestem pewien, czy trumna, na którą moja matka wylewała łzy, zawierała prawdziwe ciało jej brata. Cokolwiek jednak mu się stało i gdziekolwiek teraz był, nie mogłem mu już pomóc. Dlatego sam również zapłakałem na tym cichym pogrzebie. Gdybyście jednak zapytali, wierzę w to. Wierzę, że utracone części trzeba czymś zastępować. A skoro cykl trwał przez lata, przez tysiące lat... Cóż, przynajmniej mój wujek mógł w ten sposób stać się częścią historii świata, którą tak bardzo kochał.

61



Wydawca: Agharta 20l3 Ilość stron: 329

Renesans zainteresowania, jaki przeżywa obecnie twórczość prozatorska Stefana Grabińskiego, owocuje nie tylko wznowieniami wyborów nowelistyki, lecz również publikacjami o charakterze rozpraw krytycznoliterackich. Niemała w tym zasługa Wydawnictwa Agharta, które sukcesywnie wznawia niepublikowane najczęściej od międzywojnia (a niekiedy i od pierwodruku przed I wojną światową) krótkie formy prozatorskie. Na osobną uwagę zasługuje zwłaszcza tom „Wichrowate linie” (2012), do którego dołączone zostały autotematyczne komentarze Grabińskiego i jego najsłynniejszy szkic, poświęcony pisarstwu Edgara Allana Poego. Za podsumowanie tych inicjatyw należy uznać publikację stricte naukowej pracy poświęconej pisarstwu Grabińskiego, za jaką należy uznać opracowanie „Ciemne terytoria. Człowiek i świat w prozie Stefana Grabińskiego” Elizy Krzyńskiej-Nawrockiej. Praca ta godna jest szczególnej uwagi z kilku względów: przede wszystkim to, obok Trzeciak, jedna z niewielu badaczek prozy Grabińskiego, mająca solidny warsztat naukowy i świadomość metodologiczną wykorzystywanych sposobów odczytywania utworów, stanowiących bibliografię podmiotową – i takie wykorzystanie literatury przedmiotu, by sfunkcjonalizować różne propozycje badawcze. Autorka jest przy tym świadoma zmian, jakie dokonywały się – i dokonują – w humanistyce ostatnich lat (dowodem tej wiedzy jest obfite zestawienie bibliograficzne dołączone do pracy; stanowi ono nie tylko świadectwo erudycji ba-

daczki, lecz również wskazuje czytelnikowi pozycje umożliwiające samodzielne przestudiowanie omawianych przez Krzyńską-Nawrocką problemów). Referując specyfikę różnych podejść do opracowywanego materiału, potrafi zachować niezbędny dystans do różnych – niekiedy zaledwie modnych – metodologii.

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

ELIZA KRZYŃSKA-NAWROCKA - Ciemne terytoria. Człowiek i świat w prozie Stefana Grabińskiego -------------------------------------- Ocena: 6/6

Na szczególną uwagę zasługuje sposób wykorzystania przez badaczkę osiągnięć tzw. zwrotu kulturowego w humanistyce. Dzięki możliwościom, jakie otwiera on przed literaturoznawstwem, autorka sięga po wątki refleksji właściwe nie tylko namysłowi nad literaturą, lecz również potrafi wykorzystać wiedzę antropologiczną oraz osiągnięcia psychologii i filozofii przełomu XIX i XX wieku dla ukazania zakorzenienia Grabińskiego jako twórcy w kulturowym paradygmacie modernizmu. Takie interdyscyplinarne podejście wymaga nie tylko świetnej znajomości przywoływanych dziedzin i orientacji w ich specyfice, lecz przede wszystkim wysokiej dyscypliny badawczej; rychło bowiem sfunkcjonalizowanie narzędzi badawczych może przerodzić się w referowanie kolejnych (nierzadko sprzecznych z sobą) koncepcji. Autorce udało się tej pułapki uniknąć z powodzeniem – nie tylko potrafi odkryć zamaskowaną fabułą antropologiczną koncepcję świata i człowieka, lecz również osadzić ją w szerokim kontekście historycznym, wskazując zarówno na to, co w prozie Grabińskiego ukazuje jej zakorzenienie w tradycji literatury grozy, jak i na to, co jest nowatorskie.

63


Relacja i zdjęcia: Materiały organizatora

W dniach 16-18 sierpnia 2013 r. w Tomaszowie Lubelskim odbył się 8. konwent miłośników fantastyki Kreskon. Impreza miała miejsce w Gimnazjum nr 1 przy ulicy Kopernika 4, gdzie do dyspozycji konwentowiczów oddano parter budynku. Pierwsi uczestnicy przybyli na teren imprezy jeszcze przed otwarciem akredytacji. Nikt nie sprawiał problemów przy wejściu, dlatego zostali oni przyjaźnie wpuszczeni do „sleeping roomów” oraz poinformowani o godzinie, kiedy powinni stawić się w celu opłacenia wejścia. Część z przybyłych udała się na obiad lub pozwiedzać miasto. Inni spokojnie oczekiwali otwarcia na terenie szkoły. Organizatorzy w tym czasie kończyli przygotowania do rozpoczęcia Kreskonu. Na korytarzach pojawiły się plakaty promujące sponsorów oraz uprzednio wydrukowane kartki z oznaczeniami sal i przypisanym do nich programem. Składane były również „siateczki” konwentowe, w których każdy uczestnik dostał informator oraz pakiet reklam przygotowanych przez sponsorów. Kilkadziesiąt najszybszych osób miało również szczęście dostać łamigłówki logiczne oraz komiksy. Kiedy wybiła godzina 15:00, ruszyła akredytacja. Obyło się bez kolejki i jakichkolwiek przestojów, ponieważ równolegle pracowały dwie akredyta-

64

cje. Ostatecznie po pierwszej godzinie został jeden dyżur przy wejściu, zajmujący się jednocześnie obsługą „games roomu”. Lokalizacja tego ostatnio była o tyle sprytna, że już od wejścia widać było, że na konwencie coś się dzieje. Uczestnicy mogli zagrać w blisko sto różnych planszówek i gier karcianych z zasobów organizatorów oraz wypożyczonych od wydawców. W sobotę momentami okazywało się, że łączenie akredytacji i GR-u to nie jest najlepszy pomysł, bo potrafiły się utworzyć przestoje. Obsługa jednak stosowała rozwiązanie wynikające z kolejności podejścia do „lady”, więc nikt nie miał pretensji, że musi chwilę poczekać. Tuż przy wejściu znajdowała się tablica ogłoszeń, gdzie można było wpisać się na listę graczy w LARP-ie lub na sesję RPG. Tam też organizatorzy zamieszczali ważne ogłoszenia o przesunięciach w programie lub odnalezionych przedmiotach. Również przy stole obsługi znajdowały się pudełka, gdzie uczestnicy mogli wrzucać ankiety z sugestiami dla organizatorów oraz plastykowe nakrętki w ramach akcji charytatywnej na rzecz chorego Bartusia. W piątek i niedzielę program Kreskonu był niezbyt rozbudowany, szczególnie jeśli zestawiało się go z sobotą. Po trzy bloki na skrajne dni konwentu oraz sześć bloków w drugi dzień stanowiło


dysproporcję, przez którą część uczestników momentami się nudziła. Z pomocą przychodził „games room” oraz sala multimedialna sklepu „Virtual”. W tej ostatniej chwilami było jak w oblężonej twierdzy i trzeba było czekać ładnych kilkanaście minut, by zagrać w dowolny z kilkuset (!) tytułów gier. Ile by ich nie było, największym powodzeniem cieszył się „Guitar Hero”, w którego rozegrano aż dwa turnieje, oraz „Call of Duty”, w którym można było spróbować swoich sił w walce z zombie. Na tablicy prowadzona była statystyka punktów i na koniec konwentu zwycięzcy zostali uhonorowani nagrodami. W puli nagród za turnieje konsolowe były np. gry ufundowane przez Techland, a więc było o co walczyć.

konwent przez Łukasza Patro. Nie była to jednak jedyna pokazana publicznie praca Łukasza, ponieważ miał on na terenie imprezy całą wystawę swoich obrazów. Chętni mogli nawet nabyć upatrzone dzieła. Druga wystawa, tym razem prac graficznych, była innego autora – Marka Petryny. Obaj artyści to mieszkańcy Tomaszowa, którzy czynnie wpierali Kreskon, dodając mu klimatu swoimi pracami.

W sobotę rozgrywał się turniej bitewny „Warhammera 40.000”, który był jednocześnie pokazem różnego rodzaju ręcznie malowanych figurek i modeli. Program obfitował w konkursy i turnieje z nagrodami ufundowanymi przez sponsorów, których grono zasilało wiele dużych wydawnictw literackich oraz sklepów z gadżetami. Lokalne wsparcie zapewniło Starostwo Powiatowe, Urząd Miasta oraz Spółdzielnia Mieszkaniowa. W programie było sporo ciekawych prelekcji o wydźwięku historycznym. Nie zabrakło też pogadanek z fantastyki oraz związanych z kulturą japońską. Konkursy sprawdzały wiedzę z seriali, filmów oraz gier. Na wieczór zaplanowane było ognisko. Część uczestników wyruszyła już po południu, by zająć miejJako gość specjalny Kreskon odwiedził sce i zacząć zabawę szybciej. Ominęli Stefan Darda, który zgromadził zaintere- oni przez to odbywający się od kilku lat sowanych najpierw na swojej prelekcji, a następnie na spotkaniu autorskim, gdzie czytelnicy mogli zdobyć autografy na bestsellerowym „Domu na wyrębach” oraz trzech tomach cyklu „Czarny Wygon”. Jeśli ktoś nie zdążył zaopatrzyć się w książki naszego gościa, to mógł je nabyć bezpośrednio u niego przed i po spotkaniu autorskim. Stefan chętnie pozował do zdjęć ze swoimi fanami przy obrazie namalowanym specjalnie na

65


konkurs strojów, na którym uczestnicy prezentują się w samodzielnie przygotowanych przebraniach. Po konkursie nastąpiło zorganizowane wyjście na „Siwą Dolinę”, czyli miejsce ogniska. Organizatorzy dowieźli prowiant oraz tacki i widelce dla uczestników. Grupa przybyła najszybciej zdążyła już rozpalić ogień oraz znaleźć trochę chrustu i drzewa, chociaż i tutaj organizatorzy nie zawiedli, bo zjawili się ze skrzynką twardego Organizacja konwentu była skupiona na drzewa, które zapewniło ogień na kilka zaledwie dwóch osobach, a na miejscu godzin spędzonych przy rozmowach ze pomagała im kilkuosobowa grupa obsłuznajomymi. gi. Niewielką pomocą służyło jeszcze kilka osób „z doskoku”. Patrząc na całość Kreskon dobiegał końca w niedzielę z tej perspektywy, ósmy Kreskon nalei czuć było atmosferę zmęczenia. Mało ży zaliczyć do imprez bardzo udanych. osób przesiadywało w „games roomie” Było nieco negatywnych kwestii, jak oraz przy konsolach. Największą liczbę jakość toalet czy brak prysznica, który uczestników zgromadził konkurs muprzy trzech dniach letniej imprezy byłby zyczny, na którym walka była zacięta, zbawienny. Nie odbyło się kilka prelekcji a poziom trudności orbitował. Obsługa oraz turniejów, jednak nie ze względu powoli robiła porządek w nieużywanych na brak prowadzących, ale przez brak już salach, a kilkoro uczestników zgłosizainteresowanych. Zabrakło też jednej ło się do konkursu „Wielkie Sprzątanie z zapowiadanych dużych atrakcji, tj. poKonwentu”, gdzie za swój zapał zdobyli kazu jazdy na quadach, jednak w tym całkiem sympatyczne nagrody. Nadwypadku zawiódł podwykonawca, który szedł czas na kilka słów podsumowania, początkowo entuzjastycznie podszedł podziękowania i losowanie nagród spodo imprezy, a ostatecznie się nie pojaśród prelegentów i uczestników. Była to wił. Uczestników było nieco mniej niż ostatnia szansa na uśmiech szczęścia w czasie 7. edycji konwentu, przez co na Kreskonie w 2013 roku, jednak za rok momentami bywało pusto. Organizanadarzą się kolejne okazje. torzy prowadzili wśród uczestników ankietę z pytaniami, czy termin jest odpowiedni, co było na imprezie dobre, co zawiodło oraz jakie są sugestie na przyszłość. Wnioski na pewno zostaną wyciągnięte i za rok organizatorzy po raz kolejny przygotują dla wszystkich chętnych niesamowitą imprezę fantastyczną, na której po prostu trzeba być.

66


-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Forma 20l3 Ilość stron: 2l4

Na polskim rynku wydawniczym panuje przekonanie, że nie warto wydawać zbiorów opowiadań, zwłaszcza debiutantów, ponieważ słabo się sprzedają. Poza publikacjami antologii bądź książek pisanych w duetach, autorskich zbiorów opowiadań jest na polskiej scenie grozy jak na lekarstwo. Na szczęście, dzięki uznanej marce autora horrorów, jaką ostatnimi laty wyrobił sobie Robert Cichowlas, wydawnictwo Forma oddaje w ręce czytelników zbiór trzynastu opowiadań grozy pod tytułem „Wylęgarnia”. Książka przykuwa uwagę starannie przygotowaną szatą graficzną oraz oryginalnym, prostokątnym kształtem, ma formę kwadratu o wymiarach 18cm x 18 cm, która jest wizytówką wydawnictwa. „Wylęgarnia” ukazała się w serii CITY, promującej polską fantastykę i grozę. Pozostawmy jednak wrażenia wizualne na boku, skupiając się na treści. Robert Cichowlas już od pięciu lat regularnie i z powodzeniem publikuje horrory, a „Wylęgarnię” można uznać za dotychczasową summę twórczości autora. W zbiorze znajdziemy prawdziwy przegląd tematów grozy, począwszy od ghost story, gore, opowiadań obyczajowych z nutką grozy (za to iskrzących się od erotyki), skończywszy na typowych horrorach z nastrojowym klimatem wywołującym gęsią skórkę. Znajdziemy również groteskę zgrabnie wypełniającą intrygującą historię (tytułowa „Wylęgarnia”) oraz zajmujący motyw wampira, który został równie dobrze wykorzystany jak w przypadku prozy Magdaleny Kozak czy Sapkowskiego – to według mnie jedyne literackie przykłady, gdzie historia wampira w polskim wydaniu

wygląda przekonująco. Robert Cichowlas serwuje nam więc szeroki wachlarz własnych zainteresowań oraz udowadnia, że potrafi sprawnie żonglować w obrębie podgatunków horroru.

Recenzent: Jacek Piekiełko

ROBERT CICHOWLAS - Wylęgarnia

Autor nie sili się na kwieciste frazy; operuje przystępną składnią i płynnym językiem, co w efekcie pozwala czytelnikowi skupić się na fabule i cieszyć wciągającymi historiami. Jeżeli chodzi o horror, powszechnie uznaje się, że Masterton tworzy najlepsze opisy seksu. Jednak po lekturze „Spotkania po latach” oraz „Chorego układu” Cichowlasa, zastanawiam się, czy uczeń może przerosnąć mistrza? Te utwory robią niesamowite wrażenie właśnie dzięki sugestywnie przedstawionej erotyce oraz niebanalnym pomysłom. Jak dla mnie są faworytami tego zbioru. Ponadto na uwagę zasługuje humor goszczący w niejednym tekście, który nie psuje atmosfery grozy, lecz ułatwia utożsamianie się z bohaterami. Robert Cichowlas ma w zwyczaju rozładowywać emocje ciętym dowcipem. Oto próbka, przedstawiająca scenę, gdy bohater jednego z opowiadań ma nadzieję, że teściowa nie złoży mu kolejnej niezapowiedzianej wizyty: „[…] mamuśka bywała u niego niemal codziennie. Gotowała mu wegetariańskie obiadki, których nie mógł przełknąć […]. Teściowa… Jezu… Miał przechlapane. Jak w pieprzonych kawałach”. „Wylęgarnia” jest efektem jasno wytyczonej drogi, którą autor obrał dawno temu - pisanie horrorów wedle najlepszych anglosaskich wzorców, z zachowaniem własnego stylu i pomysłu na opowieści grozy. No i jest to również obietnica kolejnych, mrożących krew w żyłach tekstów Roberta Cichowlasa.

67


PACIFIC RIM PACIFIC RIM USA 2013 Dystr.: Warner Bros Reżyseria: Guillermo del Toro Obsada: Charlie Hunnam Idris Elba Diego Klattenhoff Charlie Day

X

Recenzent: Piotr Pocztarek

X X X X

Nie wiem, jak mam opisać fabułę „Pacific Rim” bez zniechęcenia Was do pójścia do kina. Wielcy kosmici wychodzą z dziury w oceanie, normalna broń zawodzi, wszystkie państwa świata łączą się więc, w efekcie czego powstaje program „Jaeger” – gigantyczne roboty sterowane przez dwóch współpracujących ze sobą, połączonych neurologicznie pilotów. Potem następuje dwugodzinna napieprzanka. Koniec. „Pacific Rim” to jeden wielki mokry sen każdego nerda albo małego chłopca, który nie przekroczył dziesiątego roku życia. Przecież wszyscy kochają wielkie monstra i wielkie mechy, prawda? A zwłaszcza w 3D. Guillermo del Toro zachowuje się więc, jakby wpuścili go do gigantycznej piaskownicy i dali takie zabawki, jakich tylko sobie życzy, zaznaczając, że nie spotkają go żadne konsekwencje, nawet jeśli wszystko popsuje. W obliczu końca cywilizacji nadzieją na powstrzymanie kosmitów jest dwóch niepokornych braci. Jeden ginie z ręki

68

(łapy?) potężnego stwora, drugi więc na jakiś czas zaszywa się na jakimś zadupiu. Jednak służba nie drużba, bohater powraca do wnętrza wielkiego robota, a jego partnerką ma być gorąca Japonka pałająca żądzą zemsty. W chwili zwątpienia pomagają im wspomnienia z dzieciństwa i/lub płomienne przemówienia dzielnego marszałka. „Today, we are cancelling the apocalypse!”. Serio?


Nie, serio o „Pacific Rim” nie da się mówić, a wszyscy, którzy zdecydują się go obejrzeć, muszą wiedzieć, że wizualia to jedyna rzecz, która w tym filmie może imponować. Del Toro zadbał o każdy szczegół, chociaż jego wizja bywa po prostu męcząca. Efekty świetlne, które towarzyszą każdej walce, stanowią doskonały przykład nadużycia jaskrawych barw, świateł, promieni czy laserów, które wypalają gałki oczne, niekoniecznie w tym pozytywnym znaczeniu. Same starcia kosmitów z robotami są natomiast nakręcone bardzo chaotycznie, co sprawia, że ich oglądanie wiąże się raczej z nikłą przyjemnością. „Pacific Rim” ogląda się jak kreskówkę – głupią, pełną akcji, całkowicie przerysowaną i po prostu nieciekawą. Przegięte akcje byłyby jeszcze do zaakceptowania,

gdyby do filmu nie wkradł się największy wróg takich produkcji – patos. Obsada również nie zachwyca, chociaż wyraźnie lepiej jest na drugim planie – Idris Elba jako twardy zwierzchnik sił zbrojnych, Charlie Day i Burn Gorman jako wyjątkowo szurnięci i ekscentryczni naukowcy czy jak zwykle bezbłędny Ron Perlman w roli wpływowego gangstera. Szkoda tylko, że Charlie Hunnam nie jest w stanie unieść filmu, podobnie jak nie mógł tego zrobić Taylor Kitsch w „Battleshipie”. Na domiar złego między tymi sztampowymi bohaterami niespecjalnie iskrzy, a zarysowane pomiędzy nimi relacje i konflikty są do bólu archetypowe – czy to relacja ojciec/syn, ojciec/podopieczna czy rywal/rywal. Nuuuda. Film nie wzbudza żadnych emocji, może oprócz zniecierpliwienia – dawno już tak bardzo nie pragnąłem, by seans się zakończył.

69



teresował. Przedstawiono pierwszego gościa. „Festiwal odwiedzi Mick Garris” – informowano. Pomyślałem, że startują całkiem nieźle i zacząłem rozważać możliwość wyjazdu, bo w końcu mogła to być wyjątkowa szansa spotkania jednej z osób, które miały ogromny wpływ na rozwój współczesnego horroru. Przedstawiono też kilka filmów, które miały być wyświetlane na festiwalu: amerykański „Jug Face”, kanadyjsko-francuski „Home Sweet Home”, „Meteletsa” - rosyjska produkcja z 2012 r.,

Zdjęcia: www.nocturnafilmfestival.com, Sebastian Drabik

O tym niecodziennym przedsięwzięciu dowiedziałem się miesiąc przed jego oficjalnym otwarciem. Na jednym z portali filmowych przeczytałem wiadomość, że zbliża się wart uwagi festiwal, którego: „nie chcesz przegapić”. Często im coś jest głośniej reklamowane, tym bardziej zawodzi, prawda? A jednak… Jakieś dwa dni później dotarła do mnie kolejna informacja o tym samym festiwalu, więc postanowiłem sprawę sprawdzić dokładniej. Na głównej stronie nie było wiele wiadomości, ale jeden z newsów bardzo mnie zain-

Relacja: Sebastian Drabik

Nocturna, festiwal fantastycznego kina, miał oficjalne otwarcie 3 czerwca bieżącego roku, lecz niecierpliwi fani okupowali sale kinowe już dwa dni wcześniej. Zacznijmy jednak od początku…

71


amerykański „I Am A Ghost”, produkcja z Filipin „Tiktik: The Aswang Chronicles”, hiszpańskie „Insensibles” i „Wax”, amerykański „Shiver” oraz kanadyjski „The Last Will And Testament Of Rosalind Leigh”. Filmy zostały podzielone na dwie grupy. Pierwsza obejmowała filmy biorące udział w rywalizacji, drugą miano zaprezentować poza konkursem. Segment konkursowy podzielono na podsektory: „Nocturna Official Fantastic”, „Nocturna Dark Visions”, „Nocturna Madness i „Shots (Short Movies)”. Filmy, które nie podlegały głosowaniu również zostały sklasyfikowane jako: „Opening Night”, „Nocturna Panorama”, „Nocturna Premiere”, „Nocturna Classics”, „Closing Night”. To ciekawy zabieg biorąc pod uwagę tak zróżnicowane kino. Niezłym pomysłem było również wyświetlanie krótkich metraży. Komunikat zapowiadający nowe tytuły, jeszcze bardziej zachęcił mnie do ponownych odwiedzin na stronie. Postanowiłem sprawdzić ludzi, którzy podjęli się zrealizowania tego projektu i wśród nazwisk trafiłem na reżysera dwóch części „La Herencia Valdemar” z Paulem Naschym (Jacinto Molina) oraz jego syna, Sergio Molinę. Jakieś trzy lata temu miałem okazję niebezpośrednio zamienić kilka słów z Sergio przy okazji wywiadu, który miał się odbyć z Paulem i po tak długim czasie miłym zaskoczeniem była wiadomość, że syn poszedł w ślady ojca. Co prawda nie został aktorem ani reżyserem, ale będąc jednym z twórców festiwalu, przyczynia się do promowania ciągle popularnego gatunku. Napisałem na adres e-mailowy Sergio Moliny. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Już następnego dnia

72

w elektronicznej skrzynce znalazłem maila od Sergio. Pisał, że cieszy się moim zainteresowaniem i zaprasza do odwiedzin zapewniając, że to dopiero początek atrakcji, które przygotowują. Zapytałem, co może być lepsze od odwiedzin Garrisa i po kilku dniach Sergio napisał, żebym odwiedził główną stronę. Zdziwiony (bo wydawało mi się, że odwiedzam stronę w miarę regularnie) sprawdziłem o czym może być mowa, i o mało nie spadłem z fotela! Aktualizacja nie dotyczyła filmów, ale przedstawiała kolejnego gościa Nocturny: Joego Dante. No! – pomyślałem. - Teraz mnie mają. Nie może mnie tam zabraknąć. Decyzja o odwiedzinach w Madrycie zapadła. Zacząłem dopytywać się o szansę na przeprowadzenie wywiadów. Molina skierował mnie do Raula, który organizował wywiady, a ten napisał, że postara się pomóc. Zacząłem przygotowywać pytania. Kilka dni później do grona zaproszonych dołączyli: Michael J. Bassett (który jednak ostatecznie nie był w stanie się pojawić) i Samuel Hadida – producent wielu świetnych filmów. Około dwóch tygodni przed rozpoczęciem imprezy, na oficjalnej stronie ogłoszono przybycie popularnej aktorki („Gra o tron”) Natalie


Dormer. Im bliżej było do inauguracji festiwalu, tym więcej pojawiało się równie ciekawych informacji. Do ekipy dołączyli: Colin Arthur, Neil Marshall, Federico Zampaglione, Juan Carlos Medina oraz wielu innych ludzi świata horroru. Dodatkowymi, atrakcjami, zapowiedzianymi w ostatnich chwilach, były: przedpremierowy pokaz „Obecności” Jamesa Wana, „Gremlinów” z taśmy 35mm, produkcji Paula Naschy’ego „El Huerto Del Francès”, dziewiątego odcinka trzeciego sezonu „Gry o tron”, oraz zorganizowanie dwóch dodatkowych dni przed oficjalnym otwarciem, na które zaplanowano prezentację „King of Thorn”, trylogii “Tetsuo”, „The Thieves”, „Generation Last”, a także „Dark Circles” i „After”. 8 czerwca, z samego rana, ja i Eugenio wyruszyliśmy do Madrytu. Długa męcząca podroż miała swój kres w hotelu Gran Hotel Conde Duque. Zameldowaliśmy się w recepcji, gdzie zauważyliśmy łysego, nieco zestresowanego mężczyznę ze smyczą Nocturny na szyi. Tym osobnikiem okazał się Raul, szef działu marketingu i prasy. Przywitaliśmy się, zamieniliśmy kilka słów i obiecaliśmy pojawić się w okolicach recepcji za godzinę. Raul dodał, że dziś będziemy mieli do dyspozycji Micka Garrisa! Nasz plan zaczynał działać. Udaliśmy się do hotelowego pokoju, gdzie odświeżyliśmy się po męczącej podroży. Po dwudziestu minutach dostałem wiadomość od Sergio, że Mick czeka na dole. Rozpoznaliśmy go od razu. Siedział w hotelowym fotelu. Po przywitaniu, przedstawieniu się (zaznaczyliśmy, że przyjechaliśmy z Polski), przenieśliśmy się do hotelowego baru. Siedliśmy przy jednym ze stolików, obok Nocturny Teamu. Ku naszemu zdumieniu, Mick

niemal od początku się rozgadał. Mówił jak świetnie czuje się w Hiszpanii, wspomniał, że uwielbia festiwale, a ten szczególnie z racji pierwszej odsłony. Z pełnym wywiadem możecie zapoznać się w tym numerze, ale warto wspomnieć, że Mick zadeklarował, iż bardzo chciałby odwiedzić kiedyś Polskę. Zapewniliśmy go, że będzie u nas mile widziany. Podziękowaliśmy za rozmowę, a ja zapytałem, czy nie zechciałby podpisać mi kilku filmów, które ze sobą przywiozłem. Uśmiechnął się i powiedział, że to żaden problem. Udaliśmy się do hotelowego hallu a tam na jednym z foteli zobaczyliśmy siedzącego wygodnie Joe Dante. Mick spotkał przyjaciółkę, więc zostawiliśmy go w dobrym towarzystwie i udaliśmy się na kanapę w pobliżu fotela Joe. Zacząłem szukać filmów, które przytargałem do podpisywania. Niektóre były w folii, wiec zacząłem ją zdejmować, kiedy pojawił się młody chłopak, ze smyczą Nocturny i zaczął zadawać pytania relaksującemu się Dante. W międzyczasie ktoś inny podszedł i zrobił zdjęcie. W końcu odważyłem się i podszedłem. Przedstawiłem się, zapytałem, czy możemy gdzieś usiąść i zaproponowałem coś do picia. Joe odparł, że za mniej więcej pięć minut już go tu nie będzie i spytał, czego sobie życzę. Odparłem, że byłoby wspaniale, gdyby zechciał

73


mi podpisać kilka filmów i dwa plakaty. Bez słowa chwycił flamaster i sięgnął po okładki. Po dwóch minutach skończył. Na widok plakatów „Gremlinów” wyraził spory entuzjazm, twierdząc że widzi pierwszy raz taki poster. Zdradziłem mu, że to robota fana i dodałem, że mnie także się podobają. Podziękowałem za autografy, uścisnąłem dłoń i zauważyłem stojącego nieopodal Micka. Już chciałem go poprosić autografy, gdy pojawiło się kilka osób, z którymi na z edycji nosiła osobistą dedykację reżysera, a druga jedynie autograf. Po obaj nasi rozmówcy odeszli. podpisaniu egzemplarzy spytałem, jak Po spakowaniu zdobyczy i umieszcze- idą prace nad nową, opartą na komikniu ich w hotelowym pokoju wyruszy- sie produkcją, o roboczym tytule „I Am liśmy na zwiedzenie okolic. Zależało Legion”, o której słyszałem już jakieś nam na zlokalizowaniu kina. Nie było dwa lata temu. Westchnął tylko i odparł, ono zbyt oddalone od hotelu i okazało że projekt jest jeszcze na etapie konsię całkiem spore, ale dokładniej mo- struowania budżetu i zdaje się, że pogliśmy je zobaczyć dopiero później. trwa to jeszcze trochę, ale planują zaTymczasem udaliśmy się więc wrzucić cząć działać za mniej więcej dwa lata. coś na ząb. Po posiłku wróciliśmy do W kilku zdaniach streścił nam fabułę hotelu. Po drodze spotkaliśmy Rau- i dodał, że film będzie nieco różnił się od la. Wcześniej wyczytałem, że jednym komiksu, ale klimat pozostanie ten sam. z członków jury oceniającego segment Zapewniliśmy, że czekamy z niecierpli„Official Fantastic” jest Nacho Cerdá, wością. Zadałem mu pytanie dotyczące więc postanowiłem dowiedzieć się od możliwości remasteringu HD „Trylogii Raula, czy nie wie czasem, gdzie moż- śmierci”, jednak odpowiedz była negana spotkać Nacho. Chciałem dać mu do tywna, chociaż może po moim pytaniu podpisania hiszpańską edycję „La Trilo- zarówno Nacho, jak i studio zaczną gía de la Muerte” i zamienić z nim kilka zastanawiać się nad odnowieniem tej słów, w końcu taka okazja nie zdarza niezwykłej trylogii, w końcu świetna się codziennie. Raul powiedział, że po- hiszpańska edycja już od dawna ma winien tu być niebawem i rzeczywiście wyczerpany nakład. Na koniec dodał, tak się stało. Z windy wyłoniła się znana że razem ze studiem montowali fajny mi postać. Raul i Nacho przywitali się, projekt dla Nocturny złożony z krótkich po czym nasz znajomy przedstawił nas sekwencji najpopularniejszych filmów. sobie. To było niezwykle ekscytujące Pożegnaliśmy się i w dobrych nastropoznać kolejnego reżysera, którego jach zajęliśmy się swoimi sprawami. cenię i lubię. Spytałem, czy znajdzie Wspólnie z Eugenio uzgodniliśmy, że dla nas chwilę. On skinął głową, zamie- chyba czas zgłosić się do biura po akrenił kilka słów z Raulem i usiedliśmy na dytacje. jednej z hotelowych kanap. Wyjąłem z plecaka dwie edycje „Trylogii śmierci” W pokoju było gwarno, bo oprócz i za chwilę, zgodnie z moją prośbą, jed- dwóch pracowników było tu jeszcze

74


kilku interesantów. To chyba jakaś specjalność tej nacji - czterech rozmawiających Hiszpanów robi hałas za sześciu. Nadeszła nasza pora na przedstawienie się i zabranie identyfikatorów. Miły pan wręczył nam dwie oficjalne torby z logotypem festiwalu. Szukał jeszcze koszulek, ale ich zapas zdążył się już wyczerpać. W zamian dostaliśmy kilka ulotek i obszerną listę wszystkich filmów (łącznie z krótkimi metrażami), które były i będą grane. Przemiła dziewczyna zaproponowała nam darmowe wejściówki na dzisiejsze filmy, jednak bez „Obecności”, bo ilość wejściówek była ograniczona i wszystkie rozdano w ekspresowym tempie (co nie było dziwne, jako że pokaz miał miejsce ponad miesiąc przed oficjalną, światową premierą). Prócz „Obecności” dużym zainteresowaniem prasy cieszyły się: „Gremliny”, „The Complex” i „Dark Skies”, a do wyboru zostały: „The Last Will And Testament Of Rosalind Leigh”, na który bilety zdążyliśmy już wydać pieniądze na dwa tygodnie przed rozpoczęciem Nocturny, anime „Berserk II” oraz „Shiver”. Nie mieliśmy specjalnej ochoty na anime, więc wybór padł na „Shiver”. Chociaż coś mi mówiło, że może to być kiepski wybór... Czy moje obawy były uzasadnione, dowiecie się nieco dalej.

swoimi ulubionymi filmami, a u jednego widziałem nawet VHS ze „Skowytem”. Wykorzystałem sytuację i zrobiłem sobie zdjęcie z Mickiem Garrisem, który miał chwilę przerwy, a później, gdy zrobiło się mniej tłoczno wypatrzyłem Nacho Cerdę i również z nim uwieczniłem swój udział w tym wspaniałym przedsięwzięciu. Później jeszcze zamieniłem kilka słów z Sergio, synem Paula Naschy’ego, ale natłok obowiązków Moliny nie pozwolił nam na dłuższą pogawędkę, więc na następny dzień umówiliśmy się na długą rozmowę. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się aż takich tłumów.

O 16.30 zaczynała się projekcja „Gremlinow” z taśmy 35mm, a o 17.00 „Shiver” (nie licząc krótkich metraży przed filmami). Prócz pokazu sławnych „Gremlinów” w sali nr 1. miało nastąpić wręczenie specjalnej nagrody dla Joego Dante. Fani nie zawiedli i ostatni spóźnialscy byli zmuszeni pocieszyć się pokazem „The Last Will And Testament Of Rosalind Leigh”. My już oglądaliśmy „Gremliny” tyle razy, co prawda nie z taśmy 35mm, ale z DVD, że tylko uczestniczyliśmy we wręczeniu specjalnej nagrody, a później w ciszy oglądaliśmy na małym ekranie projekt, o którym wcześniej opowiadał nam Nacho Cerdà. Mniej więcej piętnaście miZbliżała się szesnasta, więc udaliśmy nut przed rozpoczęciem filmu, udaliśmy się w kierunku kina. Już z daleka widać było spory tłum. W środku rozstawiono plansze z logotypami festiwalu i sponsorów. Na ich tle stał Mick Garris a kilka metrów dalej pozował Joe Dante. Błysk fleszy, światła kamer i krótkie wywiady z gwiazdami oraz z przybyłymi fanami. Po chwili sesje zdjęciowe z fanami, którzy zechcieli mieć pamiątkę, ale nie tylko w postaci zdjęć, bo sporo fanów przyniosło wydania DVD, ze

75


się na pierwsze piętro. Dziesięć minut przed seansem osoba sprawdzająca bilety wpuszczała chętnych na seans. Zajęliśmy wygodne fotele i poczuliśmy przyjemny chłód, ciesząc się, że klimatyzacja działa. Mniej więcej dwie minuty przed czasem w sali pojawiły się cztery osoby: Joe Dante, Mick Garris, jakaś pani w średnim wieku, oraz facet, którego wcześniej widziałem już wiele razy, a który okazał się być dyrektorem całego przedsięwzięcia. Kiedy grupka stanęła pod ekranem wreszcie rozpoznaliśmy kobietę, była to Elizabeth Stanley. Prócz niej pojawiła się jeszcze tłumaczka i dwie osoby z teamu Nocturny. Przystawką przed „The Last Will And Testament Of Rosaling Leigh” miało być „Dark Path Chronicles” i producentka tego obrazu w kilku zdaniach streściła kulisy produkcji. Był to pilot serialu, który został wyprodukowany dla VOD (reżyserem i scenarzystą serialu jest Mary Lambert). Producentka pokazała, że ma poczucie humoru i zażartowała, że zapewne jesteśmy tymi, dla których zabrakło już biletów na „Gremliny”, na co zebrani odpowiedzieli śmiechem. Ja się tylko delikatnie uśmiechnąłem, bo to w końcu był nasz świadomy wybór. Chcieliśmy zobaczyć coś nowego (choć projekcja z taśmy 35 mm kusiła). Wracając do przemowy, po zabawnym wstępie producentka nietypowo zaczęła rekomendować reżyser-

76

kę, przedstawiając ją jako twórczynię kilku produkcji muzycznych, chociaż lepiej zorientowani wiedzieli, że Mary Lambert ma na koncie takie filmy jak „Smętarz dla zwierzaków”. Na koniec zdradziła nam, że pilot był już trzykrotnie zmieniany i będziemy mięli przyjemność oglądać czwartą odsłonę. Po wstępie, producentka podziękowała za przybycie a zaraz po tym zgasły światła i byliśmy widzami bardzo fajnego spotu reklamującego Nocturnę. Jeśli chcecie zobaczyć rewelacyjnie animowanego Wielkiego Przedwiecznego, Cthulhu, to nic prostszego, bo ten 30 sekundowy filmik jest na portalu youtube. Przybyli fani nagrodzili film oklaskami i gwizdami zachwytu i trzeba przyznać, że się należały, bo Onirikal Studio odwaliło kawał dobrej roboty. Zaraz po prezentacji spotu zaczęli wyświetlać pilot „Dark Path Chronicles”. Przywitał nas ciemny obraz i głośna metalowa muzyka, a potem wampir na drzewie szczerzący swe lśniące zęby. Wyglądało to bardziej komicznie, niż strasznie, ale nie zraziłem się tym początkiem i już bez uśmiechów oglądaliśmy dalej. Niestety wyraźnie widoczny niski budżet kładł produkcję na łopatki. Jeżeli udało się zbudować jakiś klimat, zaraz było to niszczone mierną grą aktorów i trzeba przyznać, kiepskim scenariuszem, bo niby jak za-


z ulgą. Może film nie oferuje nam szybkiej akcji, sporej ilości efektów specjalnych (chociaż jest ich kilka), lecz dostajemy ciekawie opowiedzianą historię, której jednak nie będę zdradzał. Zachęcam Was do sięgnięcia po tę produkcję, szczególnie jeżeli stawiacie bardziej na klimat, niż na wartką akcję.

reagować na sytuacje, gdy pogryziona Samantha udaje się do Ojca Raymonda a ten widząc ślady pokąsania mówi: „On cię ugryzł. Ten człowiek jest zły.” Również optymistycznie nie nastrajał nas widok owego księdza przygotowującego się do decydującej walki. Oto bowiem obserwujemy go zdejmującego wierzchnie okrycie i widzimy… perfekcyjną muskulaturę kulturysty. Wygląda to komicznie, co również gdzieniegdzie zostało wyśmiane na sali, a mnie skojarzyło się z księdzem karateką z „Martwicy mózgu”, jednak nie ze względu na fizyczne podobieństwo, lecz absurdalność postaci. Trudno jest mi wskazać jakieś pozytywne strony tego obrazu... Może całkiem nieźle wypada muzyka? To jednak za mało. Ja z pewnością nie sięgnę po pozostałe odcinki. Po zakończeniu projekcji zapaliły się światła, widzowie podziękowali za seans oklaskami i Joe Dante, Mick Garris, Elisabeth Stanley oraz Luis Rosales wymknęli się z sali. Teraz już czekaliśmy na właściwy seans. Pierwszym, co przyszło mi do głowy, gdy zobaczyliśmy czołówkę „The Last Will And Testament Of Rosalind Leigh” była myśl: „Oho, od razu widać znacznie większy budżet i od pierwszych minut czuć odpowiedni klimat”. Jak to dobrze, zobaczyć dla odmiany w pełni profesjonalną produkcję. Odetchnąłem

Po wyjściu z kina udaliśmy się na kolację, bo za dwie godziny mieliśmy seans „Shiver” z Dannielle Harris oraz Casperem Van Dienem. To drugie nazwisko budziło moje obawy, bo chociaż aktor sprawdził się w „Żołnierzach kosmosu”, to reszta filmów, w których grał była poniżej średniej. Nie mięliśmy zbytnio czasu na szukanie jakiegoś specjalnego lokalu, więc zadowoliliśmy się pizzą i wróciliśmy do kina, bo według planu, mniej więcej godzinę wcześniej powinien rozpocząć się seans „Obecności”, a my chcieliśmy zobaczyć, jak będzie wyglądało zainteresowanie filmem. Bilety zostały wyprzedane co do ostatniego, co nie było zbytnim zaskoczeniem. Wszyscy widzowie zostali zobowiązani do podpisania klauzuli, a dodatkowo przy wejściu zamontowano bramki do wykrywania metali. Ochroniarze również nie próżnowali. Każdy widz został zmuszony do zostawienia wszystkich urządzeń, które mogły nagrać dźwięk i obraz. Wszystkie te procedury spowodowały, że seans rozpoczął się ze sporym opóźnieniem. Udaliśmy się ponownie na pierwsze piętro, gdzie czekała już gromadka widzów, którzy świadomie wybrali „Shiver”, bądź też zabrakło im szczęścia i jak my, nie zdobyli biletów na „Obecność”. Ostatecznie w sali na 250 miejsc zasiadło około 60. Chyba wiedzieli na co się decydują. Trzeba przyznać, że przystawka w postaci hiszpańskiego

77


shorta „Horizontal” robiła wrażenie. Postapokaliptyczny klimat, potwory, poprawne aktorstwo i dobra reżyseria nie pozostawiły niedosytu. Czego nie mogę niestety powiedzieć o samym „Shiver”. Jedynie gra Danielle Harris i kilku innych, drugoplanowych aktorów dawała radę. Casper Van Dien powinien po „Żołnierzach kosmosu” pozostawić aktorstwo innym. W roli detektywa wypadł naprawdę blado. Z drugiej strony, jeśli nie brać tej produkcji za 4 miliony na serio, a potraktować ją jako komedię, to można się nawet nieźle bawić. Wiele osób na sali poszło tym tropem i mniej więcej od połowy filmu, co jakiś czas cała sala wybuchała salwami śmiechu. Co do scenariusza, to był on mocno przeciętny, ale kilka krwawych scen wypadło nienajgorzej. Jeżeli nie obejrzycie tego filmu, nic wielkiego się nie stanie, ale pamiętajcie, jeśli wpadnie wam w ręce, nie bierzcie go na poważnie.

dziej „Mr. Bear”, a z filmów długometrażowych widzowie docenili „I am a Ghost”. Jury z sekcji Madness glosowało na „A Little Bit Zombie”, jury z sekcji Dark Vision doceniło starania ekipy filowej „Resolution”, nagrodę za najlepsza muzykę zgarnął Johan Söderqvist za “Insensibles”. Za najlepsze efekty uznano te z „Wither”, najlepsze zdjęcia wykonał Wedigo von Schultzendorff do filmu „Forgotten”, za najlepszą grę aktorską nagrodzono Lauren Ashley z „Jug Face”, ale nie była to jedyna nagroda, jaką zgarnął ten film, bo jury doceniło również jego scenariusz. „Wither” prócz nagrody za efekty specjalne zgarnął również nagrody za reżyserię i najlepszy film.

Po rozdaniu nagród Luis Rosales podziękował wszystkim za dobrą pracę, widzom za liczne przybycie i wszystkim zaproszonym osobistościom za stawienie się na festiwalu. Zaś ostatnie słowa napełniły mnie oczekiwaniem: „Do zoOstatnią projekcją na głównej sali było baczenia w przyszłym roku”. „Dark Skies”, które ominęliśmy i pojawiliśmy się na zakończeniu, o 2:30 W sumie, pierwszą edycję Nocturny w nocy, w trakcie którego zostali ogło- uważam za udaną i na pewno pojawię szeni zwycięzcy. Tak wiec za najlepszy się tam w przyszłym roku. Być może hiszpański krótki metraż uznano „Hu- ktoś z Was postanowi się wybrać i spoman Core”; za międzynarodowy krótki tkamy się na miejscu. Zachęcam, bo metraż nagrodę dostały: „L’Heritage” oprócz festiwalu, Madryt ma jeszcze i „Death of a Shadow”, widzom jednak wiele do zaoferowania! z krótkich metraży spodobał się bar-

78


-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Czarna Owca 20l3 Ilość stron: 476

„Czarna Seria” nieprzypadkowo kojarzy się miłośnikom literatury kryminalnej z prozą najwyższych lotów; to w niej ukazała się większość znaczących artystycznie utwór, dzięki którym rodzimy czytelnik otrzymał przegląd trendów w światowej (głównie skandynawskiej) opowieści o „zbrodni i karze”. Sygnująca tę serię oficyna wydawnicza Czarna Owca postawiła sobie za punkt honoru druk jedynie najcelniejszych powieści, których autorzy przetwarzają wzorzec gatunkowy tak, aby każdorazowo lektura drukowanych w niej opowieści była niezapomnianą czytelniczą przygodą, pozwalającą cieszyć się nie tylko artyzmem, ale i bogactwem poruszanej ważkiej problematyki społeczno-obyczajowej. Toteż znalezienie się w tak doborowym gronie twórców, prezentowanych w serii, stałoby się nobilitacją dla każdego z pisarzy; cóż dopiero, gdy jest to, jak w wypadku Marty Zaborowskiej, debiutantka. Trudno zresztą uwierzyć, iż jest to powieść osoby zgłębiającej dopiero arkana „sztuki słowa”. Poprowadzona misternie intryga, zawikłana fabuła i pogłębiony wizerunek psychologiczny postaci, osadzonych w realistycznie oddanej rzeczywistości polskiej prowincji (kapitalna pod tym względem jest scena sporu policjantów z pracownikiem cmentarza i ukazanie mentalności ludzi, którzy dostali swoje „pięć minut sławy”) nie są jedynymi zaletami „Uśpienia”, choć one same wystarczyłyby, aby uznać ową powieść za doskonały przykład literatury kryminalnej. To bowiem, co zazwyczaj

bywa wartością samoistną - ciekawie poprowadzona akcja - dla Zaborowskiej stanowi zaledwie punkt wyjścia do rozważań na tematy dalece przekraczające problematykę literatury popularnej, w obrębie której zwykło się sytuować kryminał.

Recenzent: Adam Mazurkiewicz

MARTA ZABOROWSKA - Uśpienie

Tym, co świadczy o odrębności propozycji artystycznej pisarki jest jej dogłębna znajomość skandynawskiej prozy kryminalnej. Autorka „Uśpienia” to zarazem niezwykle uważna czytelniczka, potrafiąca w interesujący koncepcyjnie sposób wykorzystać przemyślenia kolegów (i koleżanek) po piórze. Toteż jakkolwiek lektura jej powieści jest sama w sobie niezwykłym estetycznie przeżyciem, odczytywana przez pryzmat lekturowych doświadczeń Zaborowskiej obnaża reguły proponowanej gry w rozpoznawanie schematów i wątków, po które pisarka sięga. Biorąc pod uwagę kreację głównej bohaterki i delikatnie naszkicowany – ledwie zasugerowany – wątek nadprzyrodzony, można dopatrywać się „powinowactw z wyboru” między powieścią Zaborowskiej a twórczością Yrsy Sigudardóttir; z kolei nagromadzenie psychopatycznych postaci przywodzi na myśl niezwykle popularne przed kilku laty opowieści Sebastiana Fitzeka. Wskazywane tu literackie paralele nie mają na celu umniejszenia wartości utworu polskiej pisarki; przeciwnie – uświadamiają, że dobry autor potrafi uczyć się od najlepszych. Dlatego tym niecierpliwiej czekamy na zapowiadaną kontynuację przygód bohaterów „Uśpienia”.

79


TASMANIAN DEVILS TASMANIAN DEVILS Kanada 2013 Dystr.: Brak Reżyseria: Zach Lipovsky Obsada: Danica McKellar Kenneth Mitchel Mike Dopud Roger R. Cross

Recenzent: Wiesław Czajkowski

X X X X X

80

współpraca ta może przynieść. Jednak, jak już pisałem, dałem się wywieść na manowce zręcznie zmontowanym zwiastunom oraz newsom mówiącym o tym jaki to świetny i krwawy szoł bęKino grozy jest generalnie gatunkiem dziemy oglądać na ekranie. Ale do rzeprzeznaczonym dla szczególnego ro- czy i od początku… dzaju fanatyków. Niejeden raz przyszło już nam przekonać się o tym, że nawet „Diabeł tasmański” to historia grupy najbardziej kuriozalny pomysł kryć base jumperów, którzy wyruszają na w sobie film, który autentycznie przy- wyprawę w niedostępne i dzikie rejony kuje mnie do ekranu na długie minuty. Tasmanii. Wypadek, który przydarzy Dlatego też koncept wykorzystania się naszym bohaterom już na samym w opowieści z dreszczykiem owianego początku filmu sprawi, że zamiast szuzłą sławą zwierzęcia, jakim jest diabeł kać kolejnego klifu, z którego można by tasmański, dodatkowo wzmocniony skoczyć (tym bowiem zajmują się base aspektem demonicznym i, co by nie jumperzy), będą musieli stoczyć zaciemówić, całkiem udanymi trailerami kły bój z monstrum prosto z piekielnych dawał nadzieję na dobry, mocny film. odmętów. Chciałbym napisać o fabule Dziś, gdy seans mam już za sobą, tego filmu więcej, ale niestety zwymam ochotę powiedzieć jedno. Za- czajnie całą opowieść zawrzeć można prawdę powiadam wam, jest to jeden w tym jednym boleśnie wręcz ubogim z gorszych horrorów, jakie oglądałem zdaniu. Oczywiście w streszczeniu filw swoim już wcale nie tak krótkim życiu. mu należy też ująć spotkanie z dzielnym oddziałem strażników rezerwatu z Alex Już sam fakt, że na jednym planie filmo- (McKellar) na czele. Film ten to po prowym spotkały się tutaj osobowości tej stu zapis ucieczki naszych bohaterów miary co Danica McKellar (dziewczyna ściganych przez potworne kreatury. Co Kevina z serialu „Cudowne lata”) oraz chwila ktoś ginie, a ktoś inny podejmuje Zach Lipovsky (reżyser serialu „Gęsia próby walki, ale wszystko to dzieje się skórka”), powinno dawać do myślenia bez większych emocji. Wydawać by się i przestrzegać przed efektem jaki mogło, że tak nakreślona fabuła daje


duże pole do popisu twórcom efektów specjalnych. Jednak ani sam tytułowy potwór (tandetna animacja komputerowa), ani tym bardziej efekty gore, nie robią dobrego wrażenia. Właściwie to jeśli widzieliście trailer to widzieliście też całą dawkę gore jaka jest obecna w tym filmie.

tasmański” dostarczy mi sporej dawki niewybrednej i krwawej rozrywki obficie okraszonej humorem tak czarnym jak futro rzeczonego diabła. Stało się jednak inaczej. Film ten zawodzi właściwie w każdym aspekcie, oceny nie ratują ani „aktorzy” ani tym bardziej poziom techniczno- realizatorski bo też obie te kwestie zasługują co najwyżej na oceNie licząc na wyjątkowy poziom su- nę mierną. Krótko mówiąc jest to prospensu czy przerażającą atmosferę, pozycja tak fatalna, że chciałbym Was spodziewałem się tego, że „Diabeł przed nią z całego serca przestrzec.

81



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Rebis 20l3 Tłumaczenie: Ewa Wojtczak Ilość stron: 229

Już od pierwszej strony Ma„Dziedzictwo” to jeden z pierwsterton chwyta czytelnika szych horrorów Grahama Maza… no, powiedzmy, że za stertona. W 1981 roku pozycja kark. Opisywane zdarzepisarza była już ugruntowana nia nie ociekają litrami krwi, kilkoma świetnymi powieściaw powieści próżno też szumi, mimo to Brytyjczyk nie czuł kać namnożonych scen wysię jeszcze królem współczeuzdanego seksu, a mimo to snej grozy i nie tworzył wydumanych, epickich scenariuszy. Zyskiwał od początku do końca jesteśmy w stanie wyczuć ogromny niepokój. Sposób na tym najbardziej klimat jego książek. w jaki autor prezentuje życie przeciętRicky Delatolla handluje antykami. Pew- nej rodziny, która z dnia na dzień staje nego niedzielnego popołudnia odwiedza w obliczu oddziaływania złych mocy go tajemniczy handlarz i sprzedaje mu i stara się przy tym nie stracić rozupo korzystnej cenie zbiór mebli. Pośród mu jest po prostu perfekcyjny. Pisarz przeciętnych egzemplarzy znajduje się udowadnia, że to nie krew i flaki rodzą jeden bardzo niezwykły okaz – bogato w czytelnikach grozę, a dobry pomysł, rzeźbione, mahoniowe krzesło. Bohater opisy, dialogi i klimat. nie wie jeszcze, że wszedł w posiadanie opętanego przez diabła rekwizytu, Niestety, do beczki miodu dochodzi łyżktóry w krótkim czasie zamieni życie ka dziegciu. W tym wypadku jest nią, jak to u Mastertona nieszczęśliwie bywało Ricky’ego i jego rodziny w piekło. – scena finałowa. Nie chcąc zdradzać Tajemnicze wydarzenia następują po szczegółów tym, którzy powieści jeszsobie w szybkim tempie – na początku cze nie czytali wspomnę jedynie, że jest są to niegroźne znaki obecności złych ona niedorzeczna, banalna i ociera się mocy, takie jak obumieranie flory, czy o szeroko zakrojone pojęcie absurdu. kłopoty z czasem. Groza narasta, kiedy Zakończenie powieści nie jest może pojawiają się pierwsze ofiary śmiertelne. w stanie zniszczyć bardzo pozytywnych Delatolla nawiązuje współpracę z Da- odczuć, które wywołuje „Dziedzictwo” videm Searsem, któremu podejrzanie jako całość, tym niemniej zostawia na mocno zależy na pozyskaniu mebla dla twarzy czytelnika grymas niedowieswojego klienta. Okazuje się, że David rzania. Powieść polecam oczywiście skrywa pewną tajemnicę, której ujawie- wszystkim fanom dobrych horrorów nie doprowadzi do dramatycznych wy- z klimatem rodem z klasy B (wbrew darzeń. Stawką staje się najpierw życie pozorom , to nie jest wada), ostrzegam syna głównego bohatera, a potem is- jednak, że finał zupełnie nie pasuje do reszty książki. tnienia setek niewinnych obywateli.

Recenzent: Piotr Pocztarek

GRAHAM MASTERTON - Dziedzictwo (The Heirloom)

83


JESTEM STONE, JESSE STONE Autor: Adam Adamkiewicz

KIM JEST JESSE STONE? Każdy, kto przegląda programy telewizyjne w poszukiwaniu propozycji filmowych mogących być gwiazdą wieczornego seansu, na pewno natknął się na nazwisko Jesse Stone. Bez porządnego opisu, podtytuły takie jak „Skażona niewinność”, „Nocne przejście” lub „Zimny jak głaz” mogą sugerować różne gatunki, od rodzinnego dramatu zacząwszy na akcyjniaku klasy B skończywszy. Warto pamiętać, że za tym kamiennym nazwiskiem (swoją drogą nazwisko pasuje idealnie do najczęstszej miny bohatera) kryje się policjant wykreowany przez, nieco zapomnianego dziś, Toma Sellecka, który w małym portowym miasteczku w okolicach Bostonu musi rozwiązywać kolejne zagadki kryminalne.

Zanim jednak za przygody Jesse Stone’a zabrał się sztab filmowców, historia miała swój początek w serii kryminalnych książek, nieżyjącego od 2010 roku autora Roberta B. Parkera. Na naszym rynku wydawniczym znaleźć można cztery lub pięć kryminałów owego pisarza, jednak żadna z owych pozycji nie przybliża nam policjanta z miasteczka Paradise. Możemy za to poznać prywatnego detektywa Spensera (np.: „Na chybił trafił”), pierwszego seryjnego bohatera Roberta B. Parkera, który był pewnego rodzaju odnośnikiem podczas kreacji interesującego nas Stone’a. Zatem dopóki nie zostanie wydana przynajmniej jedna część serii, możemy zostawić na boku rozważania jak wiernymi ekranizacjami są filmy. Zamiast tego pozostaje dać się wciągnąć tym interesującym historiom. • • • • • • • •

Na przestrzeni lat 2005-2013 mogliśmy na ekranach telewizorów podziwiać osiem pełnometrażowych filmów, tworzących swoiste uniwersum. Wszystkie kolejne części, opowiadające historie tytułowego bohatera oraz innych mieszkańców Paradise są czymś w rodzaju serii telewizyjnej. Z każdą kolejną produkcją wracamy do znanego nam świata, losy postaci suną swoimi ścieżkami, splatając się ze sobą w kolejnych odcinkach, a wszystko dzieje się na pięknych przyrodniczo terenach Nowej Anglii.

84

„Stone Cold ” 2005 „Jesse Stone: Night Passage” 2006 „Jesse Stone: Death in Paradise” 2006 „Jesse Stone: Sea Change” 2007 „Jesse Stone: Thin Ice” 2009 „Jesse Stone: No Remorse” 2010 „Jesse Stone: Innocents Lost” 2011 „Jesse Stone: Benefit of the Doubt” 2012

„TU NIE MA DETEKTYWÓW” Gdyby zrobić sondę wśród ludzi zainteresowanych kryminałem z pytaniem: „Co jest pierwszym elementem, na który zwracasz uwagę czytając/oglądając?”, myślę, że wiele osób odpowiedziałoby „postać głównego bohatera”. To właśnie on ciągnie całą opowieść na swoich barkach, przez pryzmat jego myśli i jego życia śledzimy akcję, dlatego bardzo ważne jest, żeby był „jakiś”. Zaciekawiał, przyciągał, ale jednocześnie zmuszał do niejednoznacznych przemy-


śleń. Zasługiwał na pochwałę, a czasem wsze ma możliwość współuczestniczenia na naganę. Jesse Stone spełnia te kryteria. w śledztwie, bo choć policjanci starają się zdobywać dowody, to z reguły jest ich mało i wtedy często główny bohater wpada na pomysł, którego postanawia się trzymać – albo w majestacie prawa, albo na własny koszt. Nam pozostaje jedynie śledzić jego poczynania, które czasami przypominają stąpanie po bardzo kruchym lodzie (zresztą jeden z tytułów to właśnie „Kruchy lód”).

Zanim rozpoczął pracę w policji Miasta Aniołów, był dobrze zapowiadającym się baseballistą, któremu na drodze stanęła kontuzja. Jak się okazało, owa kontuzja, była tylko kamieniem poprzedzającym lawinę, gdyż zaraz potem przyszedł rozwód z ukochaną żoną, problem alkoholowy rzutujący na pracę w policji i wreszcie swoiste zesłanie do rajskiego piekła, czyli miasteczka „Paradise”. Chociaż bohater może pochwalić spokój miejsca, mniejszą ilość roboty czy piękne kobiety, to pewne rzeczy wciąż tkwią drzazgą. Swoich szefów się nie wybiera, na podwładnych wpływ ma się niewielki, a w sklepach dorosłym zawsze sprzedadzą alkohol, który pomaga zapomnieć o tym, co bohater zostawił za sobą.

Z kolei dosyć ciekawe są momenty, w których Jesse rozmawia ze świadkami lub podejrzanymi. Jest dobrym rozmówcą, inteligentnym, kulturalnym i skracającym dystans, dzięki czemu te konwersacje potrafią wywołać uśmiech na twarzy, a powstające czasami relacje stają się naprawdę sympatyczne i ciepłe. Dobrym przykładem jest swoista przyjaźń głównego bohatera z winnym w jednej z pierwszych spraw Stone’a, który po odsiedzeniu wyroku dosyć często pomaga szefowi policji lub dziwna relacja z miejscowym drobnym gangsterem, który nieraz staje się nieoficjalnym informatorem. Warto pamiętać, że w małych miasteczka nawet duże sprawy płyną spokojniejszym nurtem, także Jesse ma również dużo czasu na walkę ze swoimi problemami. Owa walka toczy się w zasadzie w każdej części i kiedy już wydaje się, że bohater jest bliski zwycięstwa – nadchodzi porażka. Dzięki temu możemy cały czas śledzić nie tylko rozwój sprawy kryminalnej, ale również rozwój wewnętrzny bohatera, który wielu rzeczy próbuje, by swoje słabości pokonywać. Staje się przez to bliższy nam, bardziej ludzki.

Jednak za dnia jest policjantem i tej robocie stara się poświęcać w całości. Próbuje nie tylko zwiększyć znaczenie i prestiż miejscowej policji (walka o czapki – niby nic, a jednak coś), lecz również rozwiązywać mniej lub bardziej skomplikowane sprawy kryminalne. Chociaż raczej nie ma do czynienia z seryjnymi mordercami, to kim by morder- Zdanie zacytowane w tytule, pochodzące ca nie był – pracę trzeba wykonać, materiał z któregoś z odcinków, dobrze oddaje chadowodowy zebrać i świadków przesłuchać. rakterystykę postaci Jesse Stone. To nie detektyw, to zwykły człowiek, który wierzy Sposób pracy Jessego Stone opiera się swoim przeczuciom i stara się łączyć szczew dużej mierze na intuicji i momentami góły w logiczną całość. Tylko tyle i aż tyle. może to trochę irytować. Widz nie za-

85


GRZECHY MAŁYCH MIASTECZEK Za zbrodniami, z którymi walczy Jesse Stone stoją ludzie, których widzimy codziennie – sąsiad z naprzeciwka, sklepikarz w sklepie osiedlowym, zazdrosna sekretarka, pomniejszy, miejscowy gangster. Oczywiście, bez obawy, nie zdradziłem żadnych zakusów fabularnych – chodzi o prosty fakt, że to zwykli mieszkańcy decydują się z takich lub innych powodów na pójście drogą zbrodni. Wszystko zaczyna się od emocji targającymi ludźmi, a owe emocje krążą wokół pieniędzy, narkotyków czy seksu. Wszystko to jednak przyjmuje skalę mikro i tylko czasem śledztwo wychodzi poza obręb miasteczka by przenieść się chociażby na teren pobliskiego Bostonu.

Nawet jeśli niektórzy winni śnią wielkie sny o potędze, to nie łaszą się na całe USA lub świat – zostają ze swoimi niecnymi planami w mieście i okolicach. Czasami można odnieść wrażenie, że kolejne produkcję spod znaku „Jesse Stone’a” pokazują genezę wielkich zbrodni, próbują odpowiedzieć na pytanie, gdzie i jak ci bardziej znani i straszni przestępcy zaczynali. Warto tak na te rajskie zbrodnie spojrzeć. „TO MAŁE MIASTO” Kolejny cytat mówiący w zasadzie wszystko o specyfice miejsca, w którym naszemu policjantowi przyjdzie działać. Przede wszystkim – każdy zna się z każdym. Ma to swoje plusy i minusy, które coraz częściej zauważamy wraz z głównym bohaterem. Z jednej strony wiele osób chce pomóc, jeśli tylko ma coś do powiedzenia to współpracuje, a i o przysługę mniejszą lub większą zawsze łatwiej.

Z drugiej strony plotki roznoszą się bardzo szybko, ciężko mieć swoje tajemnice, a wspomniana sympatia i ciepło płynące od ludzi sprawiają, że Jesse Stone czasami angażuje się w swoje śledztwa uczuciowo, przez co opuszcza swoją gardę zarówno wobec wrogów, jak alkoholu Nie znajdziemy tutaj jednak szeroko zakro- i samotności. jonych śledztw, wyjazdów do innych stanów czy wręcz państw (co np. niejakiemu Wallanderowi się zdarzało) lub współpracy różnych organizacji. Nie pojawią się również stosy trupów czy morderstwa o jakimś artystyczno-okultystycznym zacięciu. Bywa brutalnie, ale w granicach znanych z gazet czy codziennych wiadomości. Jeśli już pojawiają się narkotyki to na niewielki użytek kilku zamieszanych osób, nie od razu całe mafie i kartele, a seryjny morderca okazuje się nietypowym „serial killerem”.

86


W małych miastach mieszkańcy mają specyficzne podejście do życia. Przeszłość wciąż w nich pulsuje, dlatego przybyszowi z dużego miasta ciężko się odnaleźć, zrozumieć wszystkie niuanse. Jednocześnie nie ma tutaj wielkich planów na przyszłość, wszystko wydaje się prostsze i łatwiejsze, dzięki czemu bohaterowie moją się skupić na swoich sprawach, którym twórcy poświęcają sporo metrów taśmy filmowej. W „Paradise” łatwiej również o prawdziwe emocje. Wzajemne relacje postaci, widujących się w tych samych kawiarniach, na tych samych małych uliczkach rozwijają się, napełniają wieloma barwami, przez co czasami życie osobiste bohaterów zaskakuje nas bardziej niż tożsamość mordercy. Jesse Stone staje się przyjacielem i powiernikiem kilku osób (kolegów i koleżanek policjantów, byłych skazańców, trudnej młodzieży), co z kolei powoduje, że jego własne problemy leżą nietknięte i ropieją, a alkohol i pita litrami kawa nie są w stanie pomóc.

ucieszyć każde lubiące wrażenie estetyczne oko. CZY JESSE STONE’A WARTO DODAĆ DO ZNAJOMYCH? Ja na powyższe pytanie odpowiedziałem sobie już po obejrzeniu pierwszej części i do dzisiaj śledzę wszystkie kolejne filmy. Szkoda, że wydawca zaprzestał wydawania kolejnych DVD, zawsze jednak pozostaje telewizja. Cykl o Jesse’m Stone’ie zaciekawia kryminalnymi zagadkami, pozwala odnieść się do pogłębionych relacji między bohaterami, lecz jednocześnie daje odpocząć, zarówno oczom, które mogą podziwiać piękne widoki, jak i głowie, wielkiej fance kryminałów, zmęczonej już trochę skandynawskim spleenem, brytyjską elegancją czy polskim retro.

Niektórzy mogą narzekać na prostotę kryminalnych zagadek, brak większych zaskoczeń fabularnych czy wreszcie na specyfikę pracy samego Stone’a, ale Każdy ważniejszy bohater posiada ja- mimo wszystko wciąż warto nad tymi filkąś swoją historię i swoje pięć minut by mowymi śledztwami się pochylić i poczuć wybrzmiała. Nawet relacja głównego przyjemność płynącą z seansu. bohatera z psem nie należy do łatwych. Odnoszę wrażenie, że psychologicznie Właśnie „przyjemność” to pierwsze słowo, w każdej kolejnej produkcji wszystko jest które przychodzi mi na myśl, kiedy myślę na swoim miejscu, a płaszczyzny krymi- o tej ośmioczęściowej serii telewizyjnej. nału i filmu obyczajowego przenikają się Z mieszkańcami miasteczka „Paradise”, z ich zwyczajnymi życiem i, bliskimi nabardzo płynnie. szym, problemami obcuje się po prostu Warto również wspomnieć o wyglądzie przyjemnie. Bez zbytniego zagłębiania samego portowego miasteczka, które na- się w filozofię, zło i brud możemy poleży do tych urokliwszych. Zdjęcia kręco- czuć się komfortowo, usiąść wygodnie no w Kanadzie, państwie znanym z ładu, w fotelu, zagryźć jakąś smaczną kanapkę uroku i pięknej zieleni, co twórcy często i nie żałować czasu poświęconego którejś podkreślają ładnymi zdjęciami i spokojną, z kolejnych części. sondującą „Paradise” pracą kamery. Samotny dom głównego bohatera, czyste, wąskie uliczki czy niewielki port mogą

87



-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20l0 ka Tłumaczenie: Tomasz Wilusz, Agnieszka Barbara Ciepłows Ilość stron: 928

gorycz, smutek, odrzucenie Zabierałam się do tego 3 razy.. i osamotnienie. Nie dlatego, że nie przebrnęłam za pierwszym razem, tylko wizja Wszelakich ornamentów jest przeczytania 1000 stronicowej tu, jak zwykle u Kinga, całe książki była delikatnie mówiąc mnóstwo: mamy sążniste opiprzytłaczająca. W związku z tym sy opisy dotyczące obecnych zamiast ponad kilogramowej wydarzeń, przeszłości miacegły zawsze wybierałam coś steczka i targających bohatecieńszego. Ostatecznie początkowy plan przeczytania powieści świeżo rami uczuć... Tego akurat można było się po Stephenie Kingu spodziewać. Jego po zakupie, legł w gruzach. książki zawsze ociekają ogromną dozą W końcu zaczęłam po raz trzeci. Tym ra- przemyśleń, a co za tym idzie, skłaniają zem wynik końcowy okazał się sukcesem. czytelnika do zadumy. Na samym początNie tylko ze względu na fakt przeczytania ku książki spotykamy się z dokładną listą samego dzieła, ale i ze względu na to ludzi (i zwierząt) obecnych w mieście. Lista uczucie, które pozostaje po zakończe- ta ciągnie się przez kilka stron. Możemy niu ostatniego zdania. Jednym słowem poznać imię każdego z osobna, a także (a raczej czterema): dłuższe zamyślenie dowiedzieć się o każdej z tych osób kilku interesujących rzeczy. Czego minie osobii kontemplacja. ście zabrakło, to podobna lista na końcu Akcja zaczyna się na dobre już od pierw- książki. No bo co zrobiłam po tym, gdy już szych stron książki. Nad Chester’s Mill całą tę cegłę zamknęłam? Wyjęłam długopojawia się tytułowa kopuła , w związku pis i zaczęłam tworzyć listę ocalałych. Jak z czym ruch w mieście zostaje zakłócony, się można było domyślić, takowe osoby pojawia się panika, roztargnienie i śmierć. oczywiście pozostaną. Ilu ich będzie? JedTa ostatnia będzie się pojawiać coraz na osoba, dwie, trzy? Może drużyna piłkarczęściej i coraz bardziej nieoczekiwanie. ska albo liczna klasa szkolna? Wybuchający samolot oznajmia większosci mieszkańców, że coś się wydarzyło. Prawda jest bowiem taka, że każdy Mało kto, a nawet skłonię sie ku temu, że z mieszkańców Chester’s Mill ma własną, nikt, nie zdaje sobie sprawy, że normalne fascynującą historię, własne klęski, rozżycie w miasteczku właśnie dobiegło koń- czarowania i łzy. Ja każdego z bohaterów ca. Niektórzy nie zobaczą już rodziny, nie powieści Kinga poznawałam niespiesznie wyjadą do szkoły do innego miasta czy też przez dobrych kilkanaście dni i muszę stanu, nigdy nie poznają smaku pierwszej przyznać, że było to niezwykle pouczająmiłości czy też sukcesu. Od teraz władzę ce i pozostawiło we mnie więcej powodów w mieście przejęła żądza. Jedyne, czego do przemyśleń i zadumy, niż się spodziejeszcze mogą doznać pod kloszem to wałam…

Recenzentka: Żaneta Sieroń

STEPHEN KING - Pod kopułą (Under the Dome)

89


W tym numerze „Grabarza” prezentujemy Wam sylwetkę pisarza, którego powieść „On” podniosła poprzeczkę rodzimym autorom zajmującym się literaturą grozy. Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Łukaszem Henelem, z którego dowiecie się m.in. jak w Polsce ma się gatunek grozy oraz gdzie najlepiej wyruszyć w poszukiwaniu mrocznych przygód. OD NAUK TAJEMNYCH PO HORROR.

WYWIAD Z ŁUKASZEM HENELEM

Rozmawiała: Żaneta „Fuzja” Wiśnik

Filozofia i groza to chyba tematy dosyć sobie odległe? Skąd więc takie zainteresowania? Z jednej strony dojrzałe filozoficzne rozmyślania a z drugiej, co tu dużo mówić, literacka groza, która przez wielu jest traktowana mało poważnie. Filozofia i groza to wcale nie są tak odległe tematy jak mogłoby się zdawać. Ludzie uprawiający filozofię, szczególnie klasyczną, często starali się poznać tajemnice bytu, nierzadko poruszając się - mówiąc w przenośni - mało uczęszczanymi ścieżkami. Myśleli samodzielnie i niektórzy z nich przypłacili to śmiercią na stosach. Na przykład w renesansie wielu filozofów pisało pisma hermetyczne, przeznaczone dla wąskiego grona odbiorców. Interesowali się magią lub budowali dla niej teoretyczne podstawy. Weźmy na przykład Giordana Bruna czy Pietro Pomponazziego. Ich pisma zostały swego czasu potępione i zakazane. Filozofia często ocierała się o „nauki tajemne” i okultyzm, a stąd już niedaleko do horroru i grozy. Nieco niepoważne traktowanie grozy w naszym kraju jest dla mnie nie do końca zrozumiałe… korzenie horroru tkwią już w średniowieczu, a bardzo możliwe, że w jeszcze bardziej zamierzchłych czasach. Strach, śmierć, wiara w duchy

90

i życie pozagrobowe – to towarzyszyło ludziom od zawsze. Sądzę, że bardzo ważnym okresem dla rozwoju horroru był romantyzm. To wtedy powstawały wiersze i poematy rojące się od zjaw, pokutujących dusz, starych tajemnic i mrocznych opisów przyrody. U nas jednak niemal od zawsze prym wiodła literatura podniosła i pisana często „ku pokrzepieniu serc”. Na szczęście Polska coraz bardziej otwiera się na zewnętrzne trendy i literacka groza zdobywa sobie coraz szersze grono zwolenników. I bardzo dobrze, bo to często naprawdę świetna literatura. No właśnie: jak oceniasz polską literaturę z gatunku grozy? Wydaje się, że mimo wszystko niewiele jest książek prezentujących najczystszą jej postać? Tych książek na szczęście przybywa. Mamy wielu dobrych pisarzy: Cichowlas, Orbitowski, Darda… niemniej jeszcze wiele jest do zrobienia. Jeśli chodzi o klasyczne powieści grozy, rzeczywiście jest ich niewiele. Mam nadzieję, że uda mi się to nadrobić… W książce próżno szukać jakichś szczególnie makabrycznych opisów. Większość historii opiera się na specyficznym budowaniu napięcia, charakterystycznym dla typowych historii o du-


chach (tu coś stuknie, tam coś puknie), natomiast wszelkie „zgony” opisujesz dosyć subtelnie – czy właśnie tym według Ciebie powinna się cechować prawdziwa powieść grozy? A jeśli nie lub nie tylko, to czym jeszcze? Każdy pisarz ma swój styl. Jeden lubi epatować makabrą, inny straszy bardziej „subtelnie”. Uwielbiam książki Jonathana Aycliffe’a, „Pokój Naomi” i „Szepty w ciemności”. Są oparte właśnie na powolnym budowaniu nastroju. Według mnie najbardziej boimy się tego, co jest „ukryte” i nie do końca wyjaśnione. Moim zdaniem zawsze warto pozostawić przestrzeń dla wyobraźni. Czytelnik wypełni ją tym, czego lęka się najmocniej. Stad brak dosłownej „rzezi i flaków”. Sądzę, że zło skryte w mroku i przyczajone w kącie piwnicy jest jeszcze straszniejsze…

Najczęściej znajdują się one właśnie na prowincji, a wiedzę o przyczynach tych fenomenów posiadają zwykle starsze osoby żyjące w danej okolicy z dziada pradziada. Skąd inspiracja do napisania powieści „On”? Bezpośrednią inspiracją była moja wizyta w pałacu w Wąsowie, w województwie wielkopolskim. Niedaleko w lesie znajduje się zapomniany grobowiec dawnych właścicieli… wybrałem się tam na spacer i wyobraźnia sama zaczęła mi pracować… Zacząłem obmyślać historię o biznesmenie, który zakupuje taki właśnie pałac… po czym okazuje się, że coś zaczyna go „osaczać”.

Znasz miejsca w Polsce, które mógłbyś polecić poszukiwaczom mocnych paranormalnych wrażeń? Jakieś miejskie Czytając powieść „On” odniosłam legendy, które wydają Ci się szalenie wrażenie, że z pełną premedytacją ciekawe i warte sprawdzenia? wybrałeś polskie realia do stworzenia fabuły. Powieść pełna jest swojskiego Szczerze polecam Międzyrzecki Reklimatu i licznych odwołań do polskiej jon Umocniony. Właśnie tam rozgrywa małomiasteczkowości, co według mnie się akcja powieści „Szkarłatny blask”. stanowi jej ogromny atut. Czy nasz kraj W lasach Niemcy zbudowali potężny sysjest wyjątkowy pod względem niesa- tem podziemnych fortyfikacji. Wiąże się z nim wiele tajemniczych opowieści przemowitości? kazywanych sobie przez mieszkańców. Jak najbardziej. Polacy są narodem silnie Niejeden twierdzi, że w lesie zetknął się uduchowionym. Nie są urodzonymi ra- z czymś niezwykłym – głosem mylącym cjonalistami, jak na przykład, oczywiście drogę, dziwnymi światłami lub „czarnym myśląc pewnymi uogólnieniami – Fran- kształtem przemieszczającym się nisko cuzi. Religia, a także wiara w zdarzenia pośród drzew”. Być może są to jedynie nadnaturalne, zawsze odgrywała w naszej legendy, a jednak w gęstwinie odnalatradycji ogromną rolę. Mocno pamiętamy złem sporo zastanawiających ruin. Nie do o swoich zmarłych, chcemy, by byli blisko końca wyglądały na zwykłe bunkry… jeśli nas… i myślę, że w pewnym sensie nasze w lesie odkrywasz pozostałości po starej pragnienia się spełniają. Nie ma w Polsce kaplicy i coś, co wygląda na zabezpieczomiasta, gdzie nie byłoby nawiedzonego ne kratami grobowce, a w pobliżu kości domu, który ludzie wolą omijać z daleka. zwierząt – wyobraźnia pracuje. W Polsce mamy mnóstwo pałaców, dworów i zamków cieszących się złą sławą. Interesującym źródłem informacji na temat

91


takich niezwykłych miejsc może być też strona opuszczone.com. Znajdziecie na niej zdjęcia wielu zapomnianych szpitali, obiektów przemysłowych i szkół… wraz z namiarami na mapie. Myślę, że wyprawa w takie miejsca może dostarczyć dreszczyku emocji fanom zjawisk paranormalnych. Sporo z tych budynków ma opinię nawiedzonych, jak na przykład opuszczony szpital psychiatryczny w Owińskach.

sprawami. Wszechświat jest ogromy, nie tylko w czasie i przestrzeni, lecz również w swojej wielowymiarowości i energii, jaka w nim drzemie. Sądzę, że mogą istnieć inne inteligencje egzystujące w odmiennych od naszego wymiarach Wszechświata, być może całkiem „blisko” nas… To, że czegoś nie widzimy - wcale nie oznacza, że tego nie ma.

Jak myślisz, czy gdybyś był postawioA może sam przeżyłeś kiedyś coś nie- ny w takiej samej sytuacji, jak Twój samowitego, co w jakiś sposób też bohater, zachowałbyś się podobnie? Upór w trwaniu przy swojej decyzji ukształtowało Twoje upodobania? o utworzeniu hotelu w tak koszmarnym Temat śmierci i życia pozagrobowego miejscu zadziwiał, stąd moje pytanie od dawna budził moją ciekawość. Inte- – gdyż ja niewątpliwie wzięłabym nogi resowały mnie sprawy niezwykłe, nie- za pas już po pierwszej nocy. wyjaśnione. Poza tym – wystarczy, że odwiedzę jakieś szczególne miejsce i już Niewykluczone, że ja również wziąłbym przychodzą mi do głowy pomysły. Tak było nogi za pas, choć może powstrzymałaby z Międzyrzeckim Rejonem Umocnionym. mnie wrodzona ciekawość. Mówi się jedW zasadzie wiadomo, kto i dlaczego go zbu- nak, że fatalne miejsca mają w sobie coś, dował… a jednak, czy wiemy już wszystko? co pozwala im „usidlić” człowieka, którego A jeśli… no właśnie, od tego „a jeśli…” zwy- „pragną”. Biznesmen dostaje się właśnie pod wpływ takiej mrocznej siły. Być może kle zaczyna się pomysł na książkę. jego motywacje są po części natury psyWierzysz w to co piszesz? Mam tu chologicznej. Jest to człowiek pochodzący oczywiście na myśli ogół dziwnych zja- z biednej rodziny. Perspektywa posiadania własnego pałacu fascynuje go. Nie wisk, a nie konkretne historie… zapominajmy też, że często szuka racjoOczywiście, że wierzę w to co piszę. Jesz- nalnego wyjaśnienia. Przez długi czas pocze dwieście lat temu mieliśmy zupełnie dejrzewa, że ktoś straszy go celowo. inne wyobrażenie o Wszechświecie niż te- W końcu sam zaczyna ulegać „szaleńraz. Obecnie zrozumieliśmy, że jesteśmy stwu”, lub… opętaniu. w stanie postrzegać jedynie mikroskopijny fragment rzeczywistości. Weźmy prosty Jak wyglądają Twoje kolejne wydawniprzykład. Gdybym cofnął się o kilkaset cze plany? lat w czasie i stwierdził, że nasze ciała w każdej chwili są przenikane przez nie- Następna w kolejności jest powieść zwykłą emanację, w której może być ukry- „Szkarłatny blask”, która ma ukazać się już ta słyszalna dla ucha muzyka – zostałbym 21 października nakładem Wydawnictwa bezapelacyjnie uznany za szaleńca. A jed- Zysk i S-ka. Obecnie pracuję nad książką nak można przekonać się o tym osobiście, o roboczym tytule „Leśniczówka” oraz plawłączając radio. Tę emanację nazywamy nuję wydanie własnego zbioru opowiadań, falami radiowymi. Podobnie jest z innymi oczywiście grozy.

92


-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Videograf 20l3 Ilość stron: 288

Z reguły powieści polskich autorów przerażają mnie – ale w niewłaściwy sposób ponieważ po prostu nie mam zaufania do większości rodzimych pisarzy. Jednak czasem, a ostatnio coraz częściej, zdarzają się wśród naszych tytułów istne perełki, które czyta się naprawdę ciekawie oraz przyjemnie. Jedną z powieści, która wzmocniła we mnie wiarę w ojczystą literaturę rozrywkową jest książka „On” autorstwa Łukasza Henela. Zaczyna się niewinnie – pewien mężczyzna zabiera burzliwej nocy autostopowiczkę, nie spodziewa się jednak, że spotkanie to zapoczątkuje przerażający i niezwykły okres w jego życiu. Ten sam mężczyzna jakiś czas później kupuje pod Poznaniem stary i zrujnowany pałacyk, gdyż dostrzega w nim pewien potencjał oraz możliwość szybkiego zysku. Prace remontowe zostają ukończone, gospodarz wprowadza się na nowe włości, by mieć na oku teren. Od tamtej pory, w pobliżu pałacyku zaczynają dziać się bardzo dziwne i niepokojące rzeczy. Ktoś prześladuje bohatera, a nowo odrestaurowany przyszły hotel wydaje się być zamieszkany przez rządną krwi istotę. Choć kto wie, być może wszystkie te odczucia to jedynie wytwory zmęczonej ciągłą samotnością, wyobraźni bohatera?

jest jej swojskość. Autor nie próbował na siłę sprawić, by fabuła jego książki nabrała „zagranicznego” charakteru. Oparł wszystko na typowej polskiej małomiasteczkowości i osiągnął dzięki temu piorunujący efekt. Warto też wspomnieć, że język powieści jest naprawdę zgrabny i płynny. Dialogi między bohaterami są naturalne, dzięki czemu książkę czyta się naprawdę przyjemnie.

Recenzentka: Żaneta „Fuzja” Wiśnik

ŁUKASZ HENEL - On

Jedyne co rzuciło mi się w oczy, i co stanowi minus powieści to fakt, że niezbyt uważny czytelnik, może nie zauważyć wyraźnego połączenia między postacią Beaty a postacią księdza Jacka, jednak myślę, że nie jest to zbyt duża wada, a co więcej nie jest to w stanie popsuć zabawy jaką gwarantuje „On” Henela.

Wydaje mi się, że można tę powieść z czystym sumieniem uznać za jedną z ciekawszych krajowych publikacji prezentujących grozę w czystej postaci. Dlatego też wszyscy miłośnicy strachu nie powinni zwlekać z zapoznaniem się z tą książką; może i okładka nie jest zbyt zachęcająca, ale jednak skrywana za nią treść jest jak najlepszej jakości. Autor podnosi poprzeczkę wszystkim rodzimym pisarzom parającym się literaturą grozy, jestem też przekonana, że zapaleni czytelnicy, którzy pokochali powieści Stefana Dardy będą zachwyceni Finał tej historii jest bardzo zaskakujący, powieścią „On”. Polecam! jednak największym plusem powieści

93


YOU RE NEXT NASTĘPNY JESTEŚ TY USA 2011 Dystr.: 2M Films Reżyseria: Adam Wingard Obsada: Sharni Vinson Nicholas Tucci Ti West Joe Swanberg

X X X

Recenzent: Piotr Pocztarek

X X

94

żeństwo zaprasza swoich trzech synów i córkę (oraz ich partnerów) na uroczystą kolację. Jak to w rodzinie bywa, szybko dochodzi do pierwszej kłótni między dwoma braćmi. Awantura szybko zostaje jednak przerwana poprzez nagłe morderstwo, dokonane z zewnątrz za pomocą... kuszy! Rodzinne spotkanie szybko zamienia się w morderczą, niezwykle krwawą i brutalną walkę o przetrwanie, w której nie zabraknie momentów strasznych i zaskakujących.

„Następny jesteś ty” to produkcja Adama Wingarda, która powstała jeszcze przed jego udziałem w ciepło przyjętych projektach „V/H/S” i „V/H/S 2”. Póki co film jest dla mnie jednym z największych zaskoczeń tego roku. Inna sprawa, że nie potrafię do końca określić, czy było to Największą zaletą, ale też paradoksaldla mnie doświadczenie pozytywne czy nie gigantyczną bolączką, jest nierówna wręcz przeciwnie. atmosfera panująca na ekranie. Z jednej strony, zagrożenie jest śmiertelnie Wszyscy jesteśmy już zmęczeni wy- poważne, z drugiej jednak, nie sposób świechtaną formułą horrorów, do bólu siedzieć na krawędzi fotela, kiedy boprzewidywalnych i po prostu nudnych. haterowie zachowują się irracjonalnie, „You’re Next” wychodzi naprzeciw na- sami eliminują się przez przypadek lub szym oczekiwaniom i stawia na inte- też używają do eksterminacji niecodzienresujący mariaż gatunkowy. Mamy tu nych narzędzi (vide mikser). To nie jest bowiem do czynienia z home invasion komedia w stylu „Wysyp żywych trupów”. slasherem nie stroniącym od gore i po Żarty są tak naprawdę mrugnięciami brzegi wypełnionym akcentami kome- w stronę widza i to takiego bardzo dobrze diowymi. Nie liczcie jednak na słodkie obytego z horrorem. śmichy-chichy, ponieważ każdy wybuch dobrego humoru szybko gaszony jest ar- Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że cybrutalną przemocą i toną flaków. Tym podobna mieszanka wybuchowa dla samym Wingard nawet przez moment nie wielu widzów będzie po prostu niestrawpozwala nam sądzić, że jego historia jest na. Chociaż żonglowanie motywami to niepoważna. po prostu świetna zabawa. Agresorzy w przerażających maskach zwierząt to Sama fabuła jednak złożonością nie tak naprawdę zwykli ludzie wynajęci do powala. Mamy do czynienia z klasycz- brudnej roboty, co stanowi miłą (chociaż nym zjazdem rodzinnym – bogate mał- już niezbyt oryginalną) odskocznię od


niezniszczalnych i niepokonanych morderców, którym wszystko aż do samego finału uchodzi na sucho. Również protagoniści mają swoje wady i chociaż część z nich szybko „znika” z planu, to pozostali dają czadu. Zwłaszcza ci, którzy przetrwają do samego końca. Brak powagi na pewno wielu miłośnikom klasycznego horroru zupełnie nie podejdzie, jednak widzowie lubiący się bać znajdą tu parę przerażających scen, spotęgowanych dobrze dobraną muzyką i całkiem niezłą pracą operatorską (chociaż nie pozbawioną wad). Aktorzy dają radę – wkurzają ci, którzy mają wku-

rzać, reszta budzi sympatię albo pełni funkcję seksownego dodatku. Już teraz wiem, że spora część widowni nie zrozumie intencji Wingarda i przypnie filmowi „You’re Next” łatkę po prostu nieudanego horroru. Sam film też oferuje za mało, żeby specjalnie go bronić – może i jest lepszy od „Nieznajomych”, ale do „Funny Games” mu daleko. Z kolei „Krzyk” i „Dom w głębi lasu” konwencją bawiły się o wiele lepiej – zarówno technicznie, jak i merytorycznie. Świadomy wad i zalet, wiedząc, że film znajdzie zagorzałych zwolenników i przeciwników, ocenę wystawiam Wingardowi na zachętę.

95



Wydawca: Sonia Draga 20l2, 20l2, 20l3 Tłumaczenie: Monika Wiśniewska Ilość stron: 608, 632, 688

„Pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi.” Ta parafraza piosenki wykonywanej przez Jerzego Stuhra przychodzi mi do głowy, gdy mam się wypowiadać na temat będącej objawieniem ubiegłego roku trylogii „Pięćdziesiąt odcieni” Eriki Leonard, ukrywającej się pod pseudonimem E.L. James. Powieści doczekały się już omówień nie tylko w kobiecej prasie. Nad fenomenem ich popularności zastanawiali się psychologowie, socjologowie i krytycy literaccy. Rozpisywano się o tym, jak powieści o Christianie Greyu i jego upodobaniach seksualnych zwiększyły zainteresowanie kobiet bardziej perwersyjnym seksem i światło dzienne ujrzał dla niektórych egzotycznie brzmiący skrót BDSM. Na fali popularności pierwszego tomu trylogii półki księgarskie zaczęły zapełniać klony Christiana Greya, a firmy odzieżowe w Stanach Zjednoczonych zajęły się projektowaniem ubranek niemowlęcych dla dzieci urodzonych 9 miesięcy po tym, jak mama skończyła czytać „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.

RecenzentkA: Jagoda Mazur

Shades of Grey), ERIKA LEONARD - Pięćdziesiąt twarzy Greya (Fifty Ciemniejsza strona Greya (Fifty Shades Darker), Nowe oblicze Greya (Fifty Shades Freed) -----------------------------------------Ocena: l/6

Para głównych bohaterów powieści E.L. James to niewinna i nieśmiała Anastasia Steele oraz piękny, seksowny, nieprzyzwoicie bogaty, seksowny, zaborczy, inteligentny, a przy tym bardzo seksowny Christian Grey. Spotykają się przez przypadek i od razu wywierają na sobie nawzajem wielkie wrażenie. Kilka dni później już są w sobie zakochani bez pamięci, choć tak wiele ich dzieli. Ona biedna i niewinna, on bogaty i zepsuty, poza tym skrywający mroczny sekret. Ona – choć nie śmie o tym marzyć – pragnie wielkiej romantycznej miłości. On ma nieco bardziej perwersyjne zamiary – chce z Any uczynić swoją kolejną Uległą. Christiana bowiem nie fascynuje – jak on to nazywa – seks waniliowy, czyli pozbawiony erotycznych gadżetów i perwersji. Dla niego w seksie nie ma żadnej spontaniczności, jest zaś, podobnie jak w każdej innej dziedzinie życia, totalna kontrola. Choć perwersyjne upodobania ukochanego budzą w Anie sprzeciw, Christian jest tak cudowny, a seks z nim tak ekscytujący, że godzi się spróbować. Tak w przybliżeniu wygląda fabuła „Pięćdziesięciu twarzy Greya”.

97


W „Ciemniejszej stronie Greya” Pan Szary (jak czasami go nazywa tłumaczka, średnio radząc sobie z grą słów) nie okazuje się ani o odcień bardziej mroczny niż był w pierwszej części trylogii. Bohaterowie nadal większość czasu spędzają uprawiając seks. Niezmiernie ekscytujący seks. Dla kochanków. Czytelnika opisy paru pozycji i ciągłych orgazmów Any oraz jej zachwytów nad urodą partnera mogą uśpić. Zwłaszcza że język autorki jest jeszcze uboższy, niż lista pozycji miłosnych opisywanych w powieściach. Jednak pomiędzy jednym a drugim orgazmem pojawia się trochę akcji. Anastazja spotyka dwie byłe swojego ukochanego: byłą Uległą oraz byłą Dominę. Ta pierwsza usiłuje pozbawić życia swoją następczynię, ta druga, złośliwie nazywana przez Anę panią Robinson, wspomaga pannę Steel „życzliwymi” radami. Jednak nie tylko kobiety zagrażają naiwnej bohaterce. Jej szef nazbyt jednoznacznie okazuje jej swoje zainteresowanie. Ktoś także zdaje się nastawać na życie pięknego Christiana. Czytelnik nie zdąży jednak przeżyć chwil grozy. Ponieważ Mr. Grey ma obsesję na punkcie kontroli i zdaje się posiadać nieograniczone zasoby finansowe, wszystko dobrze się kończy, nim naprawdę zdąży się zacząć. Jeśli ktoś uznał dwa pierwsze tomy trylogii za stanowczo zbyt mocno przesłodzone, to trzeci zdać mu się może zupełnie niestrawny. „Nowe oblicze Greya” ukazuje nam Anę jako szczęśliwą małżonkę Christiana. Małżeńskie szczęście zdaje się jednak wypływać jedynie z udanego pożycia. Anastasia wciąż lekceważy polecenia męża, co jego doprowadza do wściekłości. Jednak każda

98

małżeńska kłótnia kończy się dobrze: co najmniej jednym orgazmem. Na zakończenie – niespodzianka. Gdy poznamy już tytułowe nowe oblicze Greya, autorka raczy nas sceną z początku pierwszego tomu, tym razem widzianą z perspektywy Christiana. Zamysł ciekawy, ale potencjał niewykorzystany. Już wcześniej Christian opowiadał Anie o wrażeniu, jakie zrobiła na nim przy pierwszym spotkaniu, i o swoich planach względem niej, po co więc powtarzać raz jeszcze dokładnie to samo? Anastasia – choć niewiarygodnie głupia, jest kobietą bardzo oczytaną. Ceni sobie twórczość Thomasa Hardy’ego, Jane Austen czy Charlesa Dickensa. Odwoływanie się do pisarzy, u których zarówno forma, jak i treść tworzonych przez nich powieści odgrywa istotną rolę, to w moich oczach największy zgrzyt w trylogii. Owszem, w serii o Christianie Greyu także forma współgra z treścią – mamy tu do czynienia z fatalnie napisaną (a dla czytających po polsku – równie fatalnie przetłumaczoną), nudną i zupełnie niewiarygodną historią miłosną z irytującymi bohaterami. Prasa rozpisywała się o tym, jak duży wpływ wywarła trylogia o pięćdziesięciu odcieniach na życie erotyczne kobiet, jak masowo zaczęły odwiedzać sex shopy i jak dzięki powieściom Eriki Leonard zaczęto coraz więcej mówić i pisać o BDSM. Zachęceni takimi reklamami czytelnicy doznali rozczarowania, bowiem ani seks opisywany przez autorkę nie jest tak perwersyjny, jak artykuły sugerowały, ani nawet o osławionym BDSM bondage&discipline, sadism&masochizm (tudzież dominantion&submis-


sion) nic dowiedzieć się z książek nie można. Nawet gorzej, jeśli ktoś chciałby czerpać wiedzę na temat relacji BDSM z powieści Eriki Leonard, może nabrać błędnych przekonań co charakteru tej relacji. Jednak zarzuty tego typu zdają się być zupełnie krzywdzące dla autorki, gdyż – jak sama przyznała w wywiadzie udzielonym czytelnikom portalu LubimyCzytać.pl – jej intencją nie było napisanie powieści erotycznych tylko powieści o miłości, gdyż powieści erotycznych to ona nie czytuje, ponieważ uważa je za nudne. Jak powszechnie już wiadomo, twórczość Eriki Leonard ma swoje źródła w fan fiction sagi „Zmierzch” Stephanie Meyers. Brytyjce brakowało w owej serii erotyki, więc stworzyła nieco bardziej pi-

kantną wariację na ten temat. Niewykluczone więc, że za jakiś czas ukaże się książka hard porno powstała z fan fiction „Pięćdziesięciu odcieni”. Wszak wystarczy tylko pokusić się o dokładne opisanie życia erotycznego Christiana zanim poznał Anę. Albo – żeby było jeszcze ostrzej – rozwinąć wątek którejś z byłych uległych, dla której układ z Christianem był zbyt mało urozmaicony i zapragnęła być uległą (albo dla odmiany Panią) dla kogoś, kto nie uznawałby „zakazów bezwzględnych”, będących załącznikiem do umów Greya z Uległymi. Wówczas już nikt nie będzie mógł narzekać na zbyt małą zawartość porno w porno, o ile autorem fan fiku będzie ktoś, kto zarówno o BDSM, jak i o zastosowaniu różnych gadżetów erotycznych ma większe pojęcie niż Erika Leonard.



Michał Procner Nekrokraci – Żniwa

Powietrze przed knajpą jest ciężkie, lepkie. Dookoła pachnie ziemią. Jak w grobie. Na ulicy jeszcze większy tłok i hałas niż w środku. Za mną próg lokalu przekracza Harrison. Chłop musi się schylać w niemal każdych drzwiach, taki jest wielki. Spod płaszcza wystaje groteskowo toporna sztuczna ręka wykonana na starą modłę. Stalowa, mocno już nadgryziona zębem czasu. Zresztą podobnie jak jej właściciel. Ile razy mu nie powtarzałem: „Skołuj sobie, chłopie, normalny przeszczep. Mogę ci to załatwić, bez problemu”. Ale on nic, że niby ideały. Sranie w banie, taka moja opinia. Dookoła pełno ludzi, jak zwykle w Podziemiu. Całe rzesze postaci o pustych spojrzeniach, szary tłum. Cholerna dziura nigdy nie śpi, zawsze coś się dzieje. Ze wszystkich stron walą po oczach neony i ekrany wyświetlające reklamy. Stajemy przed meliną, wielkolud pali. Praktycznie nigdy nie wyjmuje peta z ust. Koleś spala chyba ze dwie paczki dziennie. Gdyby żył, pewnie miałby z tym problemy, jakieś choroby – raka czy inne badziewie. Szczęśliwie żaden z nas już od dawna nie musi oddychać. W końcu Harrison dopala i grzmi do mnie basowym głosem: – Lecę do roboty, kasa się sama nie zarobi. Mam do zrobienia pięć kulasów na wczoraj, czas nagli. Chłop się marnuje, naprawdę. Kiedyś był jednym z najlepszych pilotów. Pracowaliśmy zawsze razem, w każdych warunkach, ale tylko za odpowiednie wynagrodzenie. Wyrabialiśmy dwieście procent normy

101


Biblioteka Grabarza Polskiego

pozyskania i żyliśmy z tego jak królowie. A teraz? Teraz on robi przeszczepy na zamówienie. Jak w jakimś średniowieczu, dla degeneratów. I zarabia na tym nędzne grosze, ledwie mu na te jego fajki starcza. No to mu mówię, jak zwykle zresztą: – Zastanów się nad lepszą pracą, stać cię na więcej. Licencję można odnowić, da się załatwić. A teraz to zupełnie inna stawka niż kiedyś. Nie ma już takich pilotów jak my i nigdy nie będzie. Nagle widzę przed nosem wycelowany wskazujący paluch Harrisona. – Nie pieprz, Gabriel. Nie wciskaj mi tu żadnej nekrokrackiej propagandy, uprzedzam cię – cedzi przez zęby nagle mocno wkurzony. Na tym polu nigdy się nie zgadzamy. Stoimy, gapiąc się sobie wzajemnie w gały. Sytuacja jest patowa, ani nie dojdziemy do porozumienia, ani na pięści się tego nie wyjaśni. Kiedyś takie sprawy były prostsze. Szczęście w nieszczęściu, niewiadomo skąd napatoczył się jakiś menel. – Panowie, rzućcie grosza dla kaleki... – bełkocze, wciskając się między nas. Spod urwanego kawałka czaszki wystaje mu obleśnie szara tkanka, zamiast lewej nogi od biodra w dół wisi smętny różowy strzęp. Kolejna biedna ofiara złego świata. Cholerny degenerat. Więc jest już spokojniej, emocje opadają. Olewamy obwiesia, rzucamy sobie przyjacielskie spojrzenie, uśmiech – i każdy idzie w swoją stronę. Droga do celu wiedzie w górę, przez wszystkie piętra miasta. Najpierw trzeba się wyrwać z Podziemia. Jak sama nazwa wskazuje, miejsce leży pod ziemią. Kiedyś to miało symboliczne znaczenie, teraz niewielu już o tym pamięta. Zbudowane na ścianach walcowatej dziury, głębokiej na parędziesiąt metrów, Podziemie ma budowę piętrową. Poziomy łączy ze sobą system schodów, wind i mostów tworzących cięciwy na przekroju wykopu. Nie jest łatwo się w tym połapać, co chwila gdzieś pojawia się nowe przejście, a jedno-

102


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

cześnie inne dwa idą w ruinę. Trzeba być na czasie. Nielegalny handel kwitnie tu w najlepsze, karmiąc się odrzutami z góry. Każdy, kto jakimś sposobem zyskał dostęp do ciekawego towaru, może na nim zrobić interes. Na sprzedaż idzie wszystko: od staroci w stylu implantów somatycznych i nanowspomagaczy aż po świeże kończyny i organy z niejasnych źródeł. Słyszałem kiedyś, że po znajomości można nawet gdzieś dostać Żywych. Coś jak zestaw części zamiennych. Można mieć nadzieję, że kompletny. Oczywiście jest również hazard. Od klasycznych kasyn aż po nielegalne areny walk dla ghuli. Do tego nieodłącznie burdele i kluby nocne. I jeszcze jedno, nie da się zapomnieć. Degeneraci. Pieprzona banda nierobów, nic tylko snują się bez celu, w kółko po poziomach Podziemia. Takim się wydaje, że jak nie ogranicza ich czas, to nie muszą nic konkretnego robić. Całymi stadami obsiadają mury, chodniki, zalegają w alejkach. Śmierdzą, nie dbają o siebie. I tylko gapią się pustym wzrokiem, cały czas się gapią. Nienawidzę ich. A to wszystko na kupie, jedno na drugim. Wszędzie światła, muzyka, hałas. Bez ustanku coś się dzieje, nie ma chwili spokoju. I nigdy, nawet na moment nie przestaje drgać, pulsować jak żywa istota. Nic z resztą dziwnego – mieszkańcy nie muszą przecież spać. Nareszcie wychodzę nad poziom gruntu. Tutaj zaczyna się część przemysłowa miasta. Ogromne budynki hut, fabryk i hangarów pokrywają teren dookoła Podziemia. Niebo dookoła jest wciąż zasnute obłokami toksycznych spalin i oparów. Wyższe zabudowania nikną w smogu. Nikogo już nie obchodzą normy zanieczyszczeń, liczy się produkcja. Na ilość, tempo. Miasto wciąż się rozrasta. Gdyby nie dym, z góry można by zobaczyć kilka koncentrycznych okręgów muru o środku w centralnie położonej dziurze. Ochrona przed ghulami, rzecz konieczna. Za każdym razem, kiedy dochodzi do poważniejszego wypadku na terenach poza murem, władze zlecają wybudowanie kolejnego, większego. Jak

103


Biblioteka Grabarza Polskiego

słoje na przekroju drzewa. Ulicami walą kolumny pojazdów, ziemia drży pod kołami. Dostawy do hut z kopalni, części do fabryk, elementy do warsztatów. Wszystko w swoją stronę. Przywodzi na myśl gigantyczne mrowisko, każdy w swoją stronę ze swoimi sprawami. Ale ogólny efekt tworzy to miasto, buduje je. Daje pozory życia. Ten poziom mijam szybko i bez przeszkód, przemykając między samochodami, klucząc między fabrycznymi murami. Wciąż wspinam się w górę. Nie czuję zmęczenia mimo setek pokonanych schodów. Martwe ciało ma swoje zalety. Dalej wstępuję na poziom upraw. Niewielu szarych obywateli ma choć blade pojęcie o tym, jak wygląda wnętrze tego poziomu. Gigantyczne sale mieszczą w sobie hodowle Żywych. Wykorzystuje się tu najnowsze odkrycia inżynierii genetycznej, aby zwiększyć produkcję ożywionej tkanki. W ten sposób miasto zyskuje plon w postaci zasobu odnawialnego. Jakoś musimy sobie radzić w martwym świecie. Dookoła jednego z wejść na teren hodowli faluje jakiś tłum. Zbliżam się. Oszołomy. Jak wszędzie, gdzie robi się coś dla dobra ogółu. Zawsze musi pojawić się grupa takich, co za nic mają cudze wysiłki. Stoją i skandują: „Dajcie Żywym żyć!”. Paranoja. Na transparentach napisy w stylu „Sami jesteśmy sobie winni”, „Stop hodowli ludzi” i inne takie bzdety. Dla mnie to jest jeden wielki show – jeden jest taki, co na tym jakoś zarobi, a reszcie się wydaje, że walczą dla idei. Dobrze, że nie mam na sobie munduru, jeszcze by mi się oberwało. Odruchowo macam kaburę pod kurtką. Wszystko na miejscu. Przechodząc, chwytam wzrokiem kilku, co nie starają się nawet ukryć przeszczepionych kończyn. I skąd je niby wzięli, jak nie od Żywych? Hipokryzja w czystej postaci. Na szczęście już po chwili zostawiam całą tą szopkę za sobą i lecę dalej w górę. Ostatnie piętra miasta to kwatery mieszkalne pracowników rządu, wojskowych i co bogatszych obywateli ceniących spokój i este-

104


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

tykę. Między tym wszystkim parę instytutów naukowych i laboratoriów. Wszystko czyste, sterylne. A nad miastem na tle nieba góruje Iglica. Iglica jest siedzibą Rady i jednocześnie jedynym powstałym dotychczas na świecie portem nadprzestrzennym. Wyniosły czarny budynek o kształcie wąskiego stożka, wysoki na kilkaset metrów. Na całej długości i na szczycie jarzą się rzędy czerwonych świateł ostrzegawczych. Całość wieńczy płaski dysk mieszczący centrum koordynacji skoków nadprzestrzennych. Wygląda jak nabity na bardzo długą igłę świecący talerz. Gdyby nie Iglica i Rada, cała ta martwa kompania już dawno rozpadłaby się w proch. Panowie Radni już kilka miesięcy po katastrofie trzęśli całym towarzystwem. Powód? Najlepiej opanowali sztukę kontroli nad martwym ciałem, zachowali zdrowy rozsądek. Nie poddali się ogólnej degeneracji i podnieśli ludzi, skłonili do działania. Tych, którzy chcieli, oczywiście. Reszta pewnie lata sobie dookoła z wiatrem. Cała przeprawa przez Nekropolię zajęła mi niespełna godzinę. Ostatecznie staję przed jednym z czterech wejść do Iglicy. Jak zwykle podziwiam sobie chwilę widok z dołu. Wspaniały, niezmiennie. Zawsze mam wrażenie, że budowla przewraca się w moim kierunku. Złudzenie optyczne przez poruszające się na niebie chmury. Ale starczy obijania się. Strażnik przy wejściu patrzy na identyfikator tylko dla formalności, zna mnie dobrze. Kiwa lekko głową i daje znak, że mogę iść. W holu znajduję najbliższą windę i jadę na samą górę. Obsada kabiny zmienia się co najmniej trzykrotnie, zanim docieram na szczyt. Urzędnicy, naukowcy, politycy. Ci ważni. Wszyscy w garniturach albo kitlach. Aż się głupio czuję, ubrany po cywilnemu. Drzwi windy otwierają się, ukazując moim oczom znajome rzędy stołów zastawionych sprzętem komputerowym. Zewsząd szum wentylatorów chłodzących setki procesorów, szelest tysięcy naciskanych przycisków przez setki par rąk. Centrum kontroli podróży nadprzestrzennych. Mózg iglicy.

105


Biblioteka Grabarza Polskiego

Kieruję się w prawo, mijając informatyków, nawigatorów, matematyków, astrofizyków i rzesze pozostałych, nawet nie wiem, jak się nazywają ich specjalności. Pogrążeni w myślach, zabiegani, ciągle coś notują. O, jest także sprzątaczka. Miło widzieć kogoś stąpającego twardo po ziemi. Szatnia. Reszta pilotów eskadry już tu jest, czekają. Kiedy wchodzę, jedenastu ubranych w stroje ochronne starszych pilotów staje na baczność i salutuje. – Spocznij! – zaczynam formalnie, respekt musi być. – Rozumiem, że plan akcji macie wyryty na mózgu dłutem? – Tak jest, sir! – zgodnym chórem odpowiadają piloci. Dobre chłopaki, to przecież nie jest wojsko. Takie zwyczaje utarły się jakoś same wśród nas. Dziś widzę tu trzy nowe twarze, ale ośmiu pozostałych to stare wygi. Większość to byli piloci myśliwców, maszyn kroczących, kierowcy czołgów lub astronauci, przekwalifikowani do pilotażu żniwiarzy. Dwie identycznie uśmiechnięte gęby porośnięte rudą szczeciną to bliźniaki Rendson. Obaj awansowali z pilotów myśliwców, teraz mają miejsca w szturmowcach. I wszystko dosłownie robią razem i tak samo. Szału można dostać. Ale przydaje się przy koordynacji działań – mówisz do jednego, drugiemu nie musisz powtarzać. Dalej widzę Benneta – nieco zbyt tęgiego, ale niesamowicie przyjaznego typa. Prowadzi przenośnik, dawniej obsługiwał jakieś prototypowe żurawie budowlane. Ponoć brał udział w budowie Iglicy. Ma tytuł doktora w jakimś zakresie fizyki, którego nazwy nawet nie pamiętam. Mądrala. W kącie, przycupnięty na ławce siedzi szpakowaty Reflauvelet, pilot trzeciego szturmowca. Jak zwykle kręci pod nosem bujnego wąsa. Przeszczepia go sobie chyba co tydzień, zawsze jest w idealnym stanie. Chodzą słuchy, że jest doskonałym florecistą, ale on sam nigdy się z niczym nie zdradzał. Kiedyś pilotował samoloty pasażerskie, potem prototypowe pojazdy orbitalne. Z tyłu, za zebranymi odnajduję wzro-

106


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

kiem Clyde’a. Popija kawę z papierowego kubka. Kofeinowy maniak. Gość ma bzika na punkcie pracy, cały czas na chodzie. Poza żniwami pracuje jako kierowca i pilot w trzech niezależnych firmach. Kiedy żył, sen przeszkadzał mu w robieniu wszystkiego, co chciał. Teraz nie ma problemu. Patrzę na listę jak zawsze leżącą w mojej szafce. Piloci, którzy tu trafiają, to najlepsi z najlepszych, inaczej cała operacja nie miałaby sensu. Trzech nowych to Doodman, Gray i Nowakovsky. Podnoszę wzrok na żółtodziobów. Ten ostrzyżony jak komandos, niski i barczysty to pewnie Doodman. Były pilot bombowca, zawodowy żołnierz. Nie przepadam za takimi, ale w akcji zwykle się sprawdzają. Szara mysz z tyłu to na pewno Gray. Według listy nie było maszyny, którą by jeszcze nie sterował. Ciekawe. Szczególnie, że obie ręce ma przyszyte. Ostatni z nowych jest naprawdę duży. Patrząc na nazwisko, wnioskuję europejskie pochodzenie. Nie wiem, skąd się tu wziął, jest eksczołgistą. Przyglądam mu się uważniej. Młody stoi prosty jak słup. Twarz nie zdradza emocji, ale wygląda nieco dziko. Łysa głowa, niebieskie oczy, jasne brwi. Na kolejnych kartkach mam streszczony plan działania oraz dane zebrane przez sondy. Dwugodzinna akcja w średnio rozwiniętym technologicznie świecie. Celem jest miasto odległe o siedem do piętnastu kilometrów od punktu docelowego. Na tej planecie miała dotychczas miejsce jedna akcja. Należy brać pod uwagę ewentualny opór autochtonów. Czas otwarcia tunelu – 14.00 do 14.05, a następnie 16.00 do 16.05. Kto nie wróci, ten ma przejebane. Bułka z masłem, dobry materiał do szkolenia nowych. „Ewentualny opór” przy takim poziomie technologicznym niespecjalnie mnie martwi. W najgorszym wypadku możemy oberwać jakimś prymitywnym laserem, o plazmie nie ma mowy. Przy odpowiedniej organizacji działań nic nam nie grozi. – Uważać teraz, bo nie będę powtarzał. Kieruję słowa głównie do nowych pilotów. Podczas ostatnich żniw straciliśmy trzech dobrych kolegów. To był wypadek, a wypadki się zdarzają. Jedyne, co można zrobić,

107


Biblioteka Grabarza Polskiego

to myśleć! Zapobiegać! Nie szaleć! Dostaniecie w swoje ręce najlepszy sprzęt, jaki ta ziemia nosiła, ale nic nie jest niezniszczalne. Wy też nie! Nikt nie będzie się za wami oglądał, jak zostaniecie uwięzieni we wraku. Zrozumiano? – Tak jest, sir! – chór ponownie brzmi bez najmniejszych dysonansów. Dobrze. Czas się ubrać, niedługo startujemy. Zdejmuję ze stojaka kolejne części kombinezonu. Strój jest specjalnie zaprojektowany, aby zintegrować pilota z maszyną, zwiększać do maksimum poziom kontroli. Poszczególne elementy znam na pamięć, nawet nie myślę przy ubieraniu. Kamizelka – jako podkład. I spodnie. Potem buty, razem z nagolennikami. Wszędzie gniazda łączności z maszyną. Dalej napierśnik, rękawice. Wszystko w kolorze czarnym ze złotymi „zdobieniami” przewodów i gniazd. Ostatni jest hełm, z kulistą szybą chroniącą od refleksów światła. Za każdym razem, kiedy szykuję się do żniw, przypomina mi się życie. Mam na myśli życie, to przed katastrofą. Ile się od tego czasu tak naprawdę zmieniło, nie mogę ocenić. Z jednej strony, właściwie wszystko, a z drugiej – praktycznie nic. Najmocniej pamiętam chwile na krótko przed tym incydentem.

Wtedy do roboty jechałem bezpośrednio ze szpitala. Caroline była tam od miesięcy, według lekarzy nie zostało jej już więcej niż parę tygodni życia. Doskonale pamiętam czas upływający od dnia do dnia, kiedy siedziałem z nią na sali. Kiedy tylko mogłem. Jak zwykle nic poza tym się nie liczyło. Śmieszne z perspektywy czasu. Z Harrisonem zdecydowaliśmy się na diabelnie trudną robotę, przy ścince tych największych drzew. Prawdziwe kolosy, wagę sztuki liczyło się w setkach ton. Nie pamiętam, jak się nazywały. Propozycja tej pracy była skierowana specjalnie do nas jako najlepszych kierowców LMK. Podobno oddanie roboty w ręce kogoś innego, mniej doświadczonego

108


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

wiązałoby się ze zbyt wielkim ryzykiem dla firmy. Ja zgodziłem się ze względu na Caroline, miałem nadzieję uzbierać na bardzo kosztowną operację dla niej. Mogła jej dać jeszcze trochę normalnego życia, tak mówili mądrale. Wtedy to miało tak wielkie znaczenie. Mój partner zawsze był po prostu łasy na kasę. Powtarzał zawsze, że żadna praca nie hańbi. W przeciwieństwie do mnie – dalsze wydarzenia bardzo go odmieniły. Przed szpitalem czekał na mnie samochód. Przestrzeń kierowcy wypełniał swoim zwalistym cielskiem Harrison. Był podekscytowany, przez co całe wnętrze pojazdu wypełniał gęsty dym z papierosa. Też paliłem w nerwach. Droga prowadziła na lotnisko, stamtąd małym samolotem wynajętym specjalnie dla nas polecieliśmy na teren ścinki. Ta część jakoś umyka mi z pamięci, byłem wtedy zestresowany i starałem się skupić na robocie. Dopiero późniejsze wspomnienia są w miarę kompletne. Z góry las robił niesamowite wrażenie. Drzewa miały tam wysokości przeciętnych wieżowców. Po konarach można by było spacerować jak po chodniku. Nikt już nie próbował liczyć, ile mają lat. Stanowiły dom dla tysięcy gatunków zwierząt zamieszkujących gigantyczne sekwoje na całej wysokości. Właśnie, one się nazywały sekwoje, te kolosy. To ostatnie miejsce, gdzie te rośliny żyły jeszcze dziko. Zieloni robili wszystko, żeby nie dopuścić do jego zniszczenia, ale w końcu biurokracja i duże pieniądze zwyciężyły. A my mieliśmy w perspektywie naprawdę duży zarobek. Na skraju lasu widać już nasze maszyny. Trzeba je było tu zwozić w częściach z fabryk i składać na miejscu, takie są wielkie. Budynki zaopatrzeniowe pod nimi wyglądają jak zbudowane z klocków, małe pudełka pod nogami kolosów. Potężne korpusy żniwiarek wykonane z pancernych blach zawieszone były na sześciu nogach. Spod każdego wystawały po dwa ramiona zakończone ramionami operacyjnymi – jed-

109


Biblioteka Grabarza Polskiego

no wyposażone w piły, drugie w chwytaki. Ogólny efekt przywodził na myśl wyjątkowo przerośnięte chrząszcze goliaty o połyskujących metalicznie pancerzach. Cały projekt żniwiarek wykonano specjalnie z myślą o wycięciu tego lasu. Większość pojemności korpusów maszyn zajmowały spalinowe silniki wysokoprężne. Oryginalny projekt miał, zdaje się, napędzać jakieś długodystansowe statki transportowe. Firma produkująca LMK znalazła dla nich zastosowanie również w swoich maszynach. Główny moduł zasilał mniejsze silniki hydrauliczne, poruszające nogami i ramionami żniwiarek. Zakład, dla którego pracowaliśmy, kupił je za jakieś niewyobrażalne sumy pieniędzy. Podobno miały się wkrótce zwrócić ze sprzedaży drewna. Poza maszynami i budynkami dookoła placu stał kordon policyjnych suk, szeregi gliniarzy z tarczami. Odgradzali teren ścinki od tłumu protestujących zielonych. Harisson mówił o nich „oszołomy”. Osobiście nie lubiłem zastanawiać się nad tym, kto ma rację, po czyjej stać stronie. Tak czy inaczej nie miało to znaczenia. Nie miałem zamiaru wycofywać się w ostatniej chwili z powodu bandy pseudoekologów wykrzykujących kolące w serce hasła. Za dużo miałem do stracenia. Samolot wylądował. Drzwi się otwarły, a moje uszy wypełnił szum tysięcy głosów wołających „Mordercy!”. O nas tak mówili, o mnie i Harrisonie. Za sobą usłyszałem, jak wielkolud pluje z obrzydzeniem. Idąc, starałem się nie patrzeć na protestujących, wywoływali jakieś dziwne poczucie winy. Szybkim krokiem przecięliśmy niewielki plac, na którym wylądowaliśmy. Skierowaliśmy się do szatni w jednym z budynków. Tam przebraliśmy się w stroje robocze, podpisaliśmy protokoły przybycia i wzięliśmy się do roboty. Mało rozmawialiśmy, nieswojo się robiło od tego nieustającego „Modrercy, mordercy”. Kiedy rozchodziliśmy się do swoich maszyn, usłyszałem, jak Harrison mówi pod nosem: „coś wisi w powietrzu, coś pójdzie nie tak”.

110


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

Dziś, kiedy to wspominam, bierze mnie śmiech. Pomyślałem wtedy, że dał się ponieść emocjom, że sytuacja tak na niego wpłynęła. Teraz wiem, ile w tym było prawdy, jakie chłop miał przeczucie. Silniki żniwiarek pracowały już, kiedy lądowaliśmy, więc były rozgrzane i gotowe do pracy. Wtedy bardzo różniły się od dzisiejszych, nic nie trzeba było przypinać, zakładać specjalnych pancerzy pokrytych gniazdami. Siadało się tylko na fotelu, do poruszania kolosem wystarczały trzy pary manetek, pedały i zestaw przycisków. Czysta prostota. Oczywiście przeszliśmy przed tą ścinką serię szkoleń i symulacji. W końcu nikt na świecie nie prowadził jeszcze takiego sprzętu. Po chwili zobaczyłem, jak daleko pode mną kontroler daje chorągiewką znak. Znaczy, że strefa zagrożenia jest czysta. Sprawdziłem, czy wszystko działa, jak należy, poruszałem ramionami, uniosłem nogi na próbę. Z daleka maszyna musiała teraz wyglądać jak bardzo nerwowy gigantyczny owad. Kabina lekko drżała, chwiała się na amortyzatorach. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo tam na dole mieli teraz małe trzęsienie ziemi. Wszystko w normie, wskazówki zegarów bez zmian – na zielonych polach. Dokładnie jak w symulatorze. Ruszyłem. Pamiętam, że zaskoczyła mnie płynność ruchów goliata, w kabinie praktycznie nie dało się odczuć jego kroków. Zostawiając za sobą w ziemi ślady jak kratery, zacząłem ścinać. Robota przebiegała wręcz rutynowo, padało drzewo za drzewem. Każde ważyło setki ton, ale większość nie stanowiła większego wyzwania dla żelaznego monstrum. Dookoła unosiły się w powietrze chmary ptaków, lądowe zwierzęta uciekały spod nóg żniwiarek. Obalone sztuki od razu okrzesywaliśmy, a następnie odciągaliśmy na stos. Czasami widziałem maszynę Harrisona po lewej. Były tam specjalnie wyznaczone pasy ścinki, żeby nie poprzewracać drzew na siebie wzajemnie. Oczywiście taki wypadek byłby tragiczny w skutkach, więc ściśle trzymaliśmy się swoich miejsc. I tak dobrych parę godzin. Mimo pozornej łatwości i prostoty tej pracy wymagała ona wciąż ogromnej uwagi, koncentracji.

111


Biblioteka Grabarza Polskiego

Kiedy więc spotkałem się z tym feralnym drzewem, byłem już całkiem porządnie zmęczony. Było chyba największe w całym lesie. Zbliżyłem się do pnia, kiedy nagle przede mnie wbiegła grupa ludzi. Ledwie zdążyłem wyhamować, paru prawie wpadło pod jedną z przednich nóg. Zieloni musieli przebić się przez policję. Teraz z minami herosów przytulają się do kory. Super. Zatrzymałem maszynę i czekałem spokojnie, aż ktoś ich usunie. Opornie to szło. Z nudów obserwowałem giganta, którego z takim poświęceniem bronili. Jezu, ale był wielki. Musiał być najstarszy w całym drzewostanie. Czubek z mojej perspektywy był tak wysoko, że wydawał się dotykać nieba. Dookoła wciąż latały stada ptaków. Dziwne. W końcu oszołomy przegrały nierówną batalię z pałkarzami. Ich gesty wyglądały tak dramatycznie i rozpaczliwie. Jakby naprawdę zależało im osobiście na tej konkretnej roślinie, jakby to był dla nich ktoś bliski. Zastanawiam się często, czy zrobiłbym to, gdybym znał konsekwencje. Czy zrezygnowałbym ze ścięcia tego drzewa, czy suma strat i zysków zmieniłaby moją decyzję. Po latach nadal uważam, że nie zmieniłbym zdania. Chwytnym ramieniem maszyny podparłem pień na wysokości jakichś czterdziestu metrów. Przy tak wielkiej roślinie dawało to wprawdzie jedynie pozory bezpieczeństwa, ale zawsze coś. Następnie drugim z ramion wyciąłem zawiasę po przeciwnej stronie drzewa. Potem podciąłem jeszcze z boków, tworząc wewnętrzną stronę punktu, w którym miało nastąpić złamanie. „Trociny” przecinające powietrze dookoła miały rozmiary ludzkiej głowy. Wokół korony olbrzyma wciąż latało pełno ptaków. Co jakiś czas na szybę kabiny spadały z góry ich odchody. Dotąd było łatwo, ale teraz trzeba się było naprawdę skupić. Jeden błąd mógł mnie kosztować życie. Zacząłem ciąć drewno od swojej strony. Piła zagłębiła się na maksymalną głębokość, jednak sztuka nawet się nie zachwiała. Spojrzałem w górę, ale widoczność znacznie ograniczyła mi wciąż rosnąca ilość ptasiego gówna. Niedobrze. „Skąd tu tyle pta-

112


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

ków?” – kołatało mi się po głowie. Wyciąłem klin i wgryzłem się ponownie. Na czoło wystąpił świeży pot, zalał oczy. Nie zwracając na niego uwagi, ciąłem dalej. W końcu wcięcie było na tyle głębokie, że groziło zakleszczeniem piły. Nie wiem, czy dałoby się ją potem w ogóle wyciągnąć. Cofnąłem ramię żniwiarki, po czym wycelowałem w szparę działko pneumatyczne. W odpowiednich miejscach wstrzeliłem w drewno żelazne kliny. Zdziwiony zauważyłem, że w górze ptaków wręcz przybyło mimo ogromnego hałasu i niebezpieczeństwa. Górna szyba kabiny była już w większej części obesrana. Raz po raz kląłem na głos, wyzywając żywe bombowce od najgorszych. Już bez ryzyka zakleszczenia wyciąłem sprawnie ostatnią część rzazu ścinającego. Na szczęście przedni wizjer był w miarę czysty. Dziękowałem w duchu matce naturze, że ptaki nie były w stanie srać w kierunku poziomym. Sekwoja stała już tylko na zawiasie, dalsze cięcie byłoby głupotą. Pozostało już tylko jedno. Ostatni etap był najgorszy. Zwolniłem uchwyt ramienia, kleszcze rozwarły się. Cholera, ona dalej stała. Dokładnie pamiętam rosnące napięcie, stres. Robiło się niebezpiecznie. Musiałem działać szybko, prawie bez myślenia. – Teraz zobaczymy, na co stać to badziewie – powiedziałem sam do siebie, decydując się na kolejny krok. Bardzo ryzykowny, ale jednocześnie jeden z niewielu możliwych. Wysunąłem w tył tylne nogi żniwiarki, zaparłem je o grunt. W tym samym momencie zacząłem prostować chwytne ramię i naparłem na pień drzewa. Słychać było jęk stali, naprężającej się konstrukcji. Taka decyzja jest jednorazowa. Jeśli w tym momencie bym się zawahał, roślina wygięłaby się w moją stronę i prawdopodobnie runęła na maszynę. Wskaźniki ciśnienia drgały na granicy dopuszczalności. A ona dalej trzymała się pionu, jakby walczyła z mechanicznym potworem. Trzask. Chwilę potem seria kolejnych. Puściło! Żniwiarka lekko prze-

113


Biblioteka Grabarza Polskiego

sunęła się do przodu, kiedy ostatnia linia obrony sekwoi padła. Ostatecznie drzewo przewróciło się, ciągnąc za sobą deszcz połamanych gałęzi. Wstrząs czułem nawet w miękko zawieszonej i wytłumionej kabinie pojazdu. Z ziemi podniósł się potężny obłok pyłu i najróżniejszych wirujących w powietrzu odłamków drewna. Otarłem z ulgą pot pokrywający czoło. Chwilę trwałem bez ruchu, patrząc przez zasyfioną szybę na ogrom zniszczeń, jakie poczyniłem. Nie mam bardziej wyraźnych wspomnień w życiu. Ptaki odlatywały, a ja zacząłem okrzesywanie. Potem pociągnąłem kolejnego trupa do składu. Na miejscu zauważyłem jakieś zamieszanie. Znowu zieloni. Odstawiając drzewo na miejsce, uważnie obserwowałem plac. Nigdy niewiadomo, co komu strzeli do głowy. Jakiś obrońca uciśnionych gotów mi znowu wlecieć pod nogi w akcie buntu. Niespodziewanie, kontroler dał mi z daleka sygnał STOP. Zaniepokojony zabezpieczyłem maszynę i wysiadłem z kabiny. Od ziemi dzieliła mnie trzydziestometrowa drabina. W połowie drogi w dół dostrzegłem kątem oka jednego z oszołomów biegnącego w moją stronę. Trzymał coś w ręce, coś czarnego. Za nim grupa policjantów, krzyczeli. Ryk silnika z góry zagłuszył ich słowa. W końcu mężczyzna zatrzymał się i wyciągnął przedmiot przed siebie. Kiedy doszło do mnie, co się dzieje, było za późno. Ostatnią moją myślą w życiu było chyba „Skąd się biorą tacy skurwiele?”, nie pamiętam. Potem był ból, ostry i rwący. Odpadłem od drabinki. Po krótkim locie uderzyłem plecami o ziemię. Byłem nieprzyjemnie zdziwiony, że zachowałem przytomność. Przez pulsujące w uszach ciśnienie słyszałem strzały, ale już nie w moim kierunku. Dziwnie wiele strzałów. Co za ból! Zebrałem siły i uniosłem głowę. W środku mojej klatki piersiowej ziała koszmarnie karmazynowa dziura. Oszołomiony sięgnąłem do niej

114


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

ręką i pomacałem palcami. Do dziś nie wiem, dlaczego to zrobiłem, byłem przerażony jak nigdy. Pomyślałem, że już pewnie umarłem i mi się wydaje czy coś. Przynajmniej pierwsza część się zgadzała. Późniejsze wydarzenia są już w mojej głowie bardzo mętne. Widziałem tego zjeba, który mnie zastrzelił. Wyglądał jak sitko. Stał prosto, gapiąc się na otwory w swoim ciele. Potem karetka, zdezorientowani lekarze. I niesamowicie długa seria kolejnych afer, wypadków i niejasności. I tak przez parę dni. Dla mnie to się nie liczyło. Kiedy tylko stało się to możliwe, pojechałem do szpitala. Do Caroline. Nie dochodziło do mnie jeszcze dlaczego, ale już wiedziałem, co się stało. Kolejny wyraźny obraz jak zdjęcie w głowie. Wpadłem na salę w szpitalu, za mną rozwrzeszczani lekarze. A ona? Ona siedzi na łóżku. I się uśmiecha. Ostatni raz robiła to chyba pół roku wcześniej. I nic mnie nie obchodziło, nic poza tym. Świat miałem za nic. Cała zarobiona kasa plus odszkodowanie za mój wypadek dały nam nowe życie. Śmieszne, że sprawa z „końcem świata” zeszła jakoś na drugi plan. Cieszyliśmy się sobą, żyjąc w luksusie. Kiedy skończyła się kasa zarobiona na ścince, dorobiłem na udzielaniu wywiadów i opisywaniu tamtego feralnego dnia. Nawet wydałem książkę. W końcu byłem pierwszym, który umarł, ale nie umarł. Nieumarłym. Naukowcy prześcigali się w hipotezach i domysłach, zdań było tyle co ludzi. Ostatecznie ustalono, że miał miejsce jakiś niespotykany fenomen związany ze ścięciem konkretnego drzewa. Pojawiło się to śmieszne sformułowanie, „Drzewo Życia”. Mądrzy na podstawie swoich dociekań odkryli, że w żywych komórkach ustały procesy wzrostu, rozmnażania i starzenia. Taki przynajmniej był ogólny wniosek wyciągnięty ze stosów niezrozumiałych słów i sformułowań. A efekt? Nikt już nie umierał ze starości, nikt też się nie rodził. Wszelkie inne potrzeby, jak jedzenie czy sen, stały się fakultatywne. Chcesz jeść – jesz, nawet strawisz i wysrasz. Lubisz spać? Śpisz, tylko po co. Przecież się nie męczysz.

115


Biblioteka Grabarza Polskiego

Euforia mas ludzkich rozerwała narody, zniszczyła granice i prawa. Na pierwszy rzut oka sytuacja była idealna. Oczywiście pozornie, ludzie mają tendencję do wybiegania myślami najwyżej tydzień do przodu. Ale, jak już mówiłem, dla mnie to się nie liczyło, dalej się nie liczy.

Sala hangaru bije już od drzwi falami gorąca, posadzka lekko drży. Słychać ciężki, basowy pomruk silników żniwiarzy. W ogromnej hali stoi dziewięć maszyn, skierowanych przodem w stronę bramy nadprzestrzennej. Na przedzie trzy szturmowce o ciężkich pancerzach i bogatym uzbrojeniu bojowym. Kształtem przypominają nieco spłaszczone owady o ceramicznych tarczach zamiast skrzydeł. Już ich rozmiary robią wrażenie, a są najmniejszymi z gigantów. Za pierwszym rzędem ustawione są dwa zbieracze. W przeciwieństwie do tych poprzednich nie posiadają praktycznie pancerza ani broni. Zamiast tego każdy dysponuje czterema długimi, segmentowanymi ramionami. Świeżo nasmarowane wyglądają jak czarne, oślizgłe pijawki. Na końcu każdej z nich zwisa zestaw delikatnych, przypominających włosy rurek. Kryją w sobie najwyższą technologię z zakresu robotyki, jaką udało nam się osiągnąć. W akcji działają prawie samodzielnie, wymagają tylko niewielkiej kontroli ze strony pilota. Następne w kolejce znajdują się dwa przenośniki. Złożonością konstrukcji przewyższają je jedynie zbieracze. Przenośniki posturą przypominają ogromne komary o uniesionym w górę odwłoku. W środku „owada” znajdują się rzędy komór wyposażonych w aparaturę podtrzymującą życie uśpionego plonu przekazywanego przez zbieraczy. Odwłok każdej z maszyn jest odizolowany od warunków zewnętrznych przez wielowarstwowe pancerze, wykonane z ołowiu, hartowanej ceramiki i tytanu. Inaczej cenny materiał rozrodczy mógłby ulec uszkodzeniu podczas skoku nadprzestrzennego z powrotem na Ziemię. Ostatnie z gigantów to kosiarze. Mają za zadanie powstrzymać wszelki opór stawiany przez autochtonów podczas żniw. Kształtem naj-

116


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

bardziej przypominają prastare LMK, poruszając się na sześciu wielkich nogach. Powierzchnię kolosa pokrywa praktycznie niezniszczalny pancerz, wytrzymujący niesamowite naprężenia i temperatury. Na korpusie zamontowana jest broń najróżniejszej maści, mająca chronić delikatne zbieracze i przenośniki. Najbardziej rzucają się w oczy ogromne lufy wyrzutni antymaterii. Ostatni krzyk mody w przemyśle zbrojeniowym. Dookoła nich pozostałe wieżyczki laserowe wyglądają mizernie i jakoś niegroźnie. Moje miejsce jest właśnie w jednym z kosiarzy. Szczęśliwie, znaną z LMK drabinę zastąpiono w tych modelach przenośną windą. Rzucam ostatnie spojrzenie na pilotów, po czym wjeżdżam do góry. Kabina zaprasza mnie do środka otwartym od dołu włazem. Jej rozmiary mają się nijak do ogromu całego kosiarza. Kształtem i rozmiarem kojarzy się nieodmiennie ze stojącą pionowo trumną ze szklanym oknem. W środku jest wypchana kablami, monitorami i wskaźnikami tworzącymi nieogarnięte kłębowisko. W moim modelu zainstalowano dodatkowo centrum dowodzenia eskadrą w postaci jeszcze jednego monitora i konsoli komunikacyjnej. Podłączanie się do systemu operacyjnego maszyny zajmuje mi nieco czasu, mimo że znam wszystkie ruchy na pamięć. Jak zwykle wszyscy piloci podłączają najpierw przewody komunikacji i puszczają w eter swoje narzekania. Gdyby ta częstotliwość była cenzurowana, dałoby się słyszeć jedynie pisk. Z pozoru wszyscy są wyluzowani, spokojni. Cisza przed burzą. Na konsoli komunikacyjnej zgłaszają się kolejno systemy poszczególnych maszyn. W długich wierszach wyświetlane są wszelkie dane: od odległości jednostki od mojego kosiarza aż po tętno pilota. Najpierw wskoczyli ci skubani bracia, Rendsonowie. Przy nazwiskach symbole szturmowców. Następnie pojawia się Gray, pilotujący lewego zbieracza. Bez zdziwienia stwierdzam, że tętno chłopaka wystaje lekko ponad normę. W końcu to pechowa pozycja.

117


Biblioteka Grabarza Polskiego

Następni są Bennet, Clyde i Reflauvelet, kolejno przenośnik, zbieracz i ostatni szturmowiec. Chwilę po nich pojawia się Nowakovsky w prawym przenośniku i Doodman w kosiarzu obok mnie. Rutynowo każę odliczyć obecność, puszczam program sprawdzający zgodność systemów. Brak problemów, można zaczynać. – Tu kapitan eskadry nadprzestrzennej Gabriel Mortisson do kontroli skoków. Zgłaszam gotowość do wykonania skoku – mówię bezbarwnym głosem. – Tu kontrola skoków, słyszymy cię bez zakłóceń. Generacja tunelu nadprzestrzennego w toku. – Odpowiedź równie płaska i bez emocji. Podłoga hangaru zaczyna drgać, kiedy czarne usta generatora wirują coraz szybciej. Nie mam bladego pojęcia, na czym polega skok nadprzestrzenny. Kiedyś znajomy astrofizyk próbował mi to wytłumaczyć. Mówił coś o zginaniu kartki i dżdżownicach, ale i tak nic nie rozumiałem. Myślę, że i tak wiem o tym więcej niż on. To jest ogromna różnica – siedzieć w laboratorium i puszczać tunelami myszy, a wchodzić w tunel samemu. Za pierwszym razem omal się nie skitrałem z wrażenia. W centrum generatora pojawia się jasny punkt. Obręcze osiągnęły maksymalną prędkość i drżenie przestało być odczuwalne. Na konsoli obok nazwiska Gray widzę informację o szybkim tętnie krwi. Żółtodziób się stresuje. I na cholerę mu były symulacje, treningi. Gotów coś namieszać ze strachu i miliony dolarów pójdą w błoto. Mało tego, ci po drugiej stronie dokonają skoku technologicznego o parę tysięcy lat, kiedy rozmontują wrak zbieracza. Do takich akcji nie można dopuszczać. – Gray, wszystko w porządku? Nie stresuj się, chłopie, to nie jest miejsce dla mięczaków. – To mój pierwszy skok, sir. Proszę się nie martwić, dam radę. – Nawet przez radio słyszę, że jego głos drży. – Spokojnie, staryy, masz nas od czegooś. Nic ci nie będziee, bez oba-

118


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

aw – odzywa się spokojnym głosem Reflauvelet. Jak zwykle zaciąga tym swoim śmiesznym akcentem. Mógłby niańczyć dzieci z takim podejściem. – A jak coś pójdzie nie tak, to przerobimy szybko twój wrak na gorącą plamę. Nawet nic nie poczujesz! – To był Doodman. Zaczynam go nie lubić. Zbyt pewny siebie, pcha się przed szereg. W eterze zrobił się mały chaos, wszyscy komentują i śmieją się do mikrofonów. Tak naprawdę się boją, ale próbują to ukryć. Doodman nie żartował z niszczeniem wraków, taka była procedura. Zapobieganie niepożądanym skutkom zbytniej ingerencji w inne światy, tak to tłumaczyli ci z góry. Lepiej zostawić po drugiej stronie plamę płynnego metalu niż maszynę do naprawienia. Tunel jest już prawie otwarty, trzeba uspokoić towarzystwo. – Cisza, koniec głupich uwag! – stanowczym tonem ucinam paplaninę. – Skupić się na planie, nie chcę żadnych wypadków! Rozmowa urywa się, mam posłuch. Sam też bym sobie pogadał, pośmiał się. Teraz muszę dla nich być przykładem, na zabawę przyjdzie czas później. – Uwaga, do wszystkich jednostek! – odzywa się głos z kontroli skoków. – Tunel gotowy do skoku za pięć... cztery... trzy... dwa... Tunel otwarł się ostatecznie z głośnym hukiem. Hangar zadrżał, a my ujrzeliśmy świat po drugiej stronie. W oddali widać było tamtejsze budynki. – Tunel w celu, brak zakłóceń. Powodzenia i udanych żniw. – Tym razem głos z kontroli zdradził nawet lekkie podekscytowanie. – Ruszać się! – krzyczę. – Szturmowce, formować kordon po drugiej stronie! Tracimy łączność na dwie minuty, od teraz! Chłopakom nie trzeba dwa razy powtarzać. Kolejno przekraczają lustro tunelu i stawiają pierwsze kroki po drugiej stronie. Po pancerzach gigantycznych much przetaczają się wyładowania elektryczne, uderzając w sufit hangaru. Chwilę później ostatni opuszcza halę.

119


Biblioteka Grabarza Polskiego

– Zbieracze i przenośniki, jazda, po kolei. I trzymać się szturmowców. Utrata komunikacji na jedną minutę. Główny element całego przedstawienia rusza do tunelu. Przenośniki muszą przełazić na ugiętych nogach, inaczej „odwłoki” otarłyby się o obręcz generatora. Tym razem efekty wizualne są ograniczone, pancerze tych maszyn nie zbierają ładunków. Skok odbywa się więc jedynie w akompaniamencie cichego szmeru, jak przy dotknięciu kineskopu palcem. – Doodman, zamykasz pochód. Utrata łączności na piętnaście sekund. – Ostatnia komenda po tej stronie. Ruszam przed siebie, maszyna stąpa ciężko po posadzce hali. Zawsze, kiedy przechodzę tunelem, mam wrażenie, że wchodzę pod wodę. Zmienia się ciśnienie, oświetlenie, cały krajobraz. Oczywiście większości tych czynników nie odczuwam we wnętrzu kosiarza, ale jednak. Za mną tunel przekracza Doodman. Chwilę później zawieszony w powietrzu okrąg, za którym widać nasz rodzimy świat, znika z cichym pyknięciem. – Wszyscy obecni? Odpowiadają mi kolejno wszyscy piloci. Brak problemów, nawet głos Graya jakiś spokojniejszy. – Zatem skok nam się udał – mówię spokojnym głosem. – Za dwie godziny w tym miejscu mamy tunel do domu. Włączam radar, obserwuję obrazy z kamer. Nasz cel leży jakieś dziesięć kilometrów przed nami. Nie powinno być trudno, droga tam i z powrotem zajmie jakieś czterdzieści minut, więc na żniwa zostaje nam ponad godzina. – Dobra, panowie, nie ma czasu do stracenia – oznajmiam. – Trzymać szyk, dostosować prędkość do przenośników. Ruszamy do miasta. Na gruncie, po jakim się poruszamy, kolosy rozwijają bezpieczną prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę. Trzeba wciąż uważać, gdzie się staje – dane dotyczące ukształtowania terenu są pobieżne i nie

120


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

zawsze potwierdzają się w praktyce. Zdarzyło mi się parę razy stracić cenne minuty akcji na wyciąganie maszyn, które ugrzęzły w sypkiej glebie czy jakimś jeziorze. Szczęśliwie nic takiego nie ma miejsca. Krajobraz jest dość monotonny, pokryty nielicznymi kępami drzew. Tu i ówdzie przekraczamy linie komunikacyjne autochtonów – betonowe drogi, linie energetyczne i inne takie starocie. Malutkie pojazdy zatrzymują się czasem na nasz widok, a kierowcy wychodzą na jezdnię i stoją z rozdziawioną gębą. Niektórzy robią zdjęcia. Na ich szczęście nie interesują nas pojedyncze osoby. Do celu jeszcze pięćset metrów. Czas zacząć show. – Cel w zasięgu. Szturmowce jeden, dwa i trzy, wystrzelić anestetyk. – Zamiast odpowiedzi widzę serię błysków na przedzie kolumny. Zbiorniki pełne usypiającego gazu pomknęły w stronę miasta wysoką parabolą. Nie zatrzymujemy się ani na moment. Zanim dotrzemy na miejsce, środek powinien już działać. Docieramy do pierwszych budynków. Pechowcy mieszkający na przedmieściach, gdzie nie dociera gaz, rzucają się do chaotycznej ucieczki między stopami gigantów. Przed nami miasto tonie w usypiającym oparze o lekko zielonkawym kolorze. Jeszcze zanim wydaję komendę, czoło kolumny otwiera się i obchodzi centrum miasta z dwóch stron. Dwa szturmowce po lewej, pozostały jeden w prawo. Ich zadaniem jest obserwacja granic miasta. Zbieracze i przenośniki prostują szczudłowate nogi i kierują się w środek miasta. Poruszają się sprawnie wśród budynków, omijając te większe, przechodząc nad niskimi. Z daleka przypominają pająki korsarze, co jakiś czas zniżając łby i lustrując zakamarki ulic. W obłokach gazu snujących się po mieście widok nabiera dodatkowo upiornego klimatu. Tymczasem Doodman i ja krążymy w okolicy, obserwując pracujących w centrum. Co jakiś czas słyszę w radiu wypowiedzi członków eskadry. – Bennet, podejdź tu na moment. Mam duże skupisko. – To Clyde zbierający plon w ścisłym centrum.

121


Biblioteka Grabarza Polskiego

– W drodze, momencik – odpowiada jak zwykle sympatyczny Bennet. – Dziś mamy dobry dzień, chłopaki, pełno śpiochów na ulicy. – U nas też sielanka, horyzont spokojny – włącza się jeden z Rendsonów. Między wieżowcami widzę, jak Bennet zbliża się do Clyde’a. Po chwili zbieracz przekazuje giętkimi ramionami żywy plon do komór przenośnika. Faktycznie, obfity plon. – Gray, Nowakovsky, jak tam wasza sytuacja? – Dwóch nowych pracuje razem na jednym stanowisku. Muszę trzymać rękę na pulsie. – Wszystko gładko, sir, u nas również duży zbiór. – Koło nazwiska Graya nadal wyświetla się puls nieco ponad normę. W głosie słychać podniecenie. Przełączam się na kanał prywatny i nadaję do Doodmana. – Obserwuj zespół na wschodzie, nigdy nie wiadomo. – Taaa jest, szefie – odpowiada mi wyluzowanym tonem komandos. Czy on tam żuje gumę czy mi się wydawało? Gość mi się w ogóle nie podoba. Jest zbyt pewny siebie, zdecydowanie. Po swojej prawej widzę, jak jego maszyna przesuwa się na wschodnią stronę miasta. Wracam do mojego zespołu. Zbieracz regularnie wznosi ramiona i przykłada bezwładne ciała do wlotu przy korpusie przenośnika. Tam plon odbierają delikatne nanorury i układają bezpiecznie w komorach transportowych. Trwa to już dobre pół godziny. Spokój przerywają komunikaty z dwóch różnych stron praktycznie w jednym czasie. Pierwszy nadaje Reflauvelet: – Obcee pojazdyy powietrzne na północnyy zachód od miastaa, zbliżają się z dużąą prędkościąą. Zaraz po nim zgłasza się rozgorączkowany Gray: – Zgłaszam obecność obcych pojazdów latających w centrum! Wtedy wiele rzeczy dzieje się naraz. Chcąc najpierw wydać rozkazy szturmowcom, nie zauważam idiotycznego zachowania Doodmana. – W razie potwierdzenia wrogich... – zaczynam rozkaz, ale w poło-

122


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

wie urywam, widząc, jak kosiarz tego debila wbija się między budynki. – Doodman, zawróć! – wrzeszczę do mikrofonu. Ale żółtodziób nie reaguje. Na grzbiecie jego kosiarza poruszają się już działa. Włącznie z tym największym. Powoli znika w kłębach pyłu i odłamków walących się dookoła wieżowców. Co on wyrabia? Wciąż nie ruszam się z miejsca, to i tak na nic. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to nadawać. – Doodman! Zatrzymaj się! – Sir, co robićć z tymii pojazdamii? – Odwołuję... – Ostatni komunikat należał do Graya. Przerwał go ostry szum w eterze. Grunt pod nogami żniwiarek zadygotał. Nad miastem podniosła się niebieskawa łuna, powietrze przecięły łuki wyładowań. Przerażony patrzę, jak dach jednego z najwyższych wieżowców pochyla się, by chwilę później zniknąć. Ziemią targnął kolejny wstrząs. Zewnętrzny termometr wskazał temperaturę osiemdziesięciu stopni, a przecież stoję paręset metrów od Doodmana. Kiedy trzeszczenie ustało, zapanował komunikacyjny chaos. Wszyscy przekrzykiwali się, zadając dziesiątki pytań, a ja nie mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą zobaczyłem. Ale szybko zbieram się w sobie. Nie można tego przecież tak zostawić. – Cisza w eterze! – wydaję szybki rozkaz. Piloci od razu zamilkli. – Meldować, co zaszło? Gray? Odpowiada mi cisza. – Sir, pojazdy wrogaa w zasięguu! – Sir, melduje Nowakovsky! – Tego chłopa słyszę dziś pierwszy raz. – Maszyna Graya pod gruzami, brak jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego! Melduję także uszkodzenie mojej maszyny. – Czy szkody są poważne? – wyduszam przez zaciśnięte ze złości i niemocy zęby. Nie czekając na odpowiedź, dodaję: – Clay, Bennet, odwrót. Ustawcie się za miastem. Rendson pierwszy i drugi, osłaniać ich.

123


Biblioteka Grabarza Polskiego

– Zdolność poruszania lekko upośledzona, sir – odzywa się Nowakovsky. – Ale dam radę wyjść. – Dobrze. Dołącz do... Z drugiej strony miasta widać jakieś zamieszanie. Kolejne łuny biją w powietrze, tym razem pomarańczowe. – Sir! ...elduję agre... strony autocht...! Od...adaać ognieem? – Komunikat Reflauveleta zagłuszają trzaski i szum. Tego tylko brakowało. Jak mogłem zlekceważyć jego komunikaty? – Odpowiadać ogniem i wycofywać się! Nowakovsky, dołącz do reszty, natychmiast! – Jakie rozkazy, sir? – to Doodman. Ile ja bym teraz dał za spotkanie z tym kretynem sam na sam. – Poczekaj, aż przenośnik opuści teren. – Na chwilę przerywam. Ostatni raz rozważam to, co za chwilę powiem. Nie ma innej opcji, zbieracz Graya jest najpewniej w rozsypce. Łączności nie ma, ale na ekranie widzę wciąż jego tętno. Wyciąganie go teraz nie ma najmniejszego sensu, zbyt duże ryzyko. Do tego siły autochtonów mogą sprawiać problemy. – Poczekaj, aż będzie czysto i zniszcz wrak – mówię w końcu. – Następnie dołącz do kolumny, prowadząc ogień zaporowy. Rendsonowie i pierwszy zespół już czekają przed miastem. Na szturmowcach wieżyczki poruszają się nieznacznie, gotowe do strzału. Widzę maszynę Nowakovsky’ego wyłaniającą się z kurzawy. Jedna z sześciu delikatnych nóg przenośnika wisi bezwładnie, kolejna jest poważnie uszkodzona. Stalowy pająk zostawia za sobą ślad z oleju i fragmentów pancerza. Z drugiej strony Reflauvelet cofa się w naszą stronę, plując czerwonym ogniem we wroga. Przed jego szturmowcem powietrze płonie dziesiątkami wybuchów. Nie widać nawet, czym nas atakują. Kiedy Nowakovsky dołącza do reszty, ponownie w mieście rozbłyska intensywne światło. Do wytłumionej kabiny dochodzi jedynie lekkie drżenie i cichy odgłos gromu. Nazwisko Graya na ekranie przez chwilę mruga na czerwono, potem gaśnie.

124


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

– Odwrót! Dostosować prędkość do drugiego przenośnika! Nikt nie daje sobie powtarzać. Teraz widzę przy każdym nazwisku oznaki zdenerwowania w postaci szybko drgających wykresów pulsu. Szturmowce Rendsonów, przenośniki i pozostały zbieracz ruszają w powrotną drogę. Ja czekam, obserwując zmagania Reflauveleta. Automatycznie naprowadzane działa laserowe w zastraszającym tempie radzą sobie z nadlatującymi agresorami. Po paru chwilach zapada względny spokój. Doodman wyłania się z rumowiska i rusza za pozostałymi. W końcu i ja się odwracam i opuszczam pobojowisko. Przede mną kolumna porusza się powoli, uszkodzone odnóża przenośnika nie pozwalają na wiele. Do tunelu powrotnego zostało nam niecałe pół godziny. Szybko liczę w głowie, obserwując prędkościomierz. Będziemy na styk. Czuję, jak adrenalina przejmuje władzę nad moim ciałem. Jeszcze nie jesteśmy w domu, to jeszcze nie koniec. Niestety, jak zwykle mam rację w przeczuciu. Zaraz za połową trasy maszyna Nowakovsky’ego nagle zapada się dwiema sprawnymi lewymi kończynami w grunt. Pozostałe nogi z tej strony bezskutecznie próbują wyciągnąć uwięziony pojazd. – Kolumna, stop! – rozkazuję. – Rendson jeden, wyciągnij przenośnik. Rendson dwa, Reflauvelet, osłaniać ich. Doodman, pilnuj pierwszego zespołu. Zaczynam się poważnie denerwować. Zostało tylko piętnaście minut do tunelu. Złe myśli napływają do głowy. Na radarze pojawiają się ponownie punkciki oznaczające obce jednostki. – Rendson dwa, Reflauvelet! Ogień zaporowy! Doodman, bądź w pogotowiu! Z oddali rozpoznaję szybko nadlatujące myśliwce. Niedobrze. Stawiam systemy bojowe kosiarza w stan gotowości, słyszę, jak wieże na korpusie maszyny poruszają się. – Rendson jeden, jak sytuacja? – Mamy tu podmokły teren, sir! Nowakovsky jest coraz głębiej! To

125


Biblioteka Grabarza Polskiego

może zająć parę minut! Widzę, jak puls Nowakovsky’ego idzie w górę. Cholera, dwóch nowych, w pierwszej akcji. Co za pieprzony pech. Myśliwce w zasięgu. Wszyscy naraz tniemy ich laserami z szybkich wież, czerwone smugi gorąca sieją spustoszenie w maszynach wroga. Jeden z samolotów spada zaraz obok nogi mojej maszyny, wyrzucając w górę kawały ziemi, buchając płomieniem. Jednak kilka z nich przebija się, nasza broń nie była dość skuteczna. Prymitywne rakiety mkną w naszą stronę. Przez chwilę widoczność przesłaniają fale ognia. System maszyny nie przestaje jednak ani na sekundę pruć we wroga, czym tylko może. – Sir, Nowakovsky oberwał! – słyszę w słuchawkach. To Rendson. Ale pilot przenośnika wciąż żyje. – Nowakovsky, zgłoś się! – Zgłaszam się, sir! Melduję krytyczne uszkodzenie pojazdu! Nie mogę poruszać się dalej. – Wypowiedź jest okraszona trzaskiem ognia gdzieś niedaleko mówiącego. Głos żółtodzioba jest przytłumiony, pozbawiony emocji. – Pozostali bez szwanku? – pytam, tłumiąc nerwy. Wszyscy odpowiadają, zgłaszając jedynie niewielkie szkody. Znowu zapada cisza, wszyscy wiedzą, co zaraz ma się stać. W oddali zawracają pozostałe myśliwce, szykują się do kolejnego natarcia. Pewnie niedługo będzie ich więcej. Przenośnik Nowakovsky’ego leży przewrócony na bok. Po lewych kończynach zostało już tylko wspomnienie. Dookoła wszystko płonie. Niespodziewanie w mojej głowie pojawia się myśl. Niebezpieczna i brawurowa, ale nie mogę się jej oprzeć. – Nowakovsky, opuść maszynę! Odbierzemy cię z dołu! – nadaję, sam nie do końca wierząc w to, co mówię. – Clay, wpakuj go do komory transportowej, jak tylko będzie na ziemi. – Sir, ja... – jąka się Nowakovsky. Clay już wysuwa ramiona zbieracza.

126


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

– Chcesz tu zostać? – Nie, sir! – To wykonaj rozkaz, bez gadania! Więcej już się nie odezwał. Z napięciem obserwuję, jak jego nazwisko również znika z listy na konsoli komunikacyjnej. Na zewnątrz warunki są koszmarne, siły autochtonów wykorzystują przeciw nam rakiety z ładunkami zapalającymi i rozrywającymi. Nowakovsky’ego od środowiska dzielić będzie jedynie strój ochronny, nieprzystosowany do takich akcji. Myśliwce są coraz bliżej, sekundy dzielą nas od kolejnego starcia. – Nie widzę go, sir! Roboty nie mogą go znaleźć – melduje Clay. Zaraz po tym znowu rozpętuje się piekło. Czuję potężny wstrząs, musiałem oberwać. Ponownie widoczność spada na parę sekund do zera. System bojowy kosiarza informuje mnie, że moja maszyna odniosła jedynie lekkie uszkodzenia, ale zbliżają się kolejne jednostki wroga. – Clay, znalazłeś go? – pytam bez specjalnej nadziei. – Nie, sir, wciąż szukam. – Clay jest skupiony, odpowiada powoli. Teraz widzę, że zbieracz stracił podczas ataku jedno z ramion. Pozostałe trzy wirują w kłębach dymu przy ziemi. – Nie miał szans przeżyć. Odwrót, pełna prędkość na tunel. Ale to było głupie, przez całą tę akcję możemy teraz nie zdążyć do domu. Zaczynam zawracać kosiarza, jednocześnie plując sobie w brodę za własną lekkomyślność. Z boku widzę, że Clay wciąż błądzi po omacku ramionami zbieracza. – Clay, rusz się! – krzyczę na niego, mocno już wkurwiony. – Nie znajdziesz go, na pewno nie w całości! – Jeszcze moment, sir. – Wciąż jest całkowicie skupiony. Cholerny maniak. – Jeszcze kilka chwil... Pozostałe maszyny oddalają się z dużą prędkością. W oddali widać już kolejną falę myśliwców. Jeśli się nie ruszymy, na pewno zginiemy. Nie mogę odejść bez Claya, muszę być ostatni w tunelu. Jestem kapita-

127


Biblioteka Grabarza Polskiego

nem, kapitan odchodzi ostatni. Działa skierowane są już na wroga, a ja przestaję myśleć nad czymkolwiek. Podnoszę palcem bezpiecznik wyrzutni antymaterii. – Jest! Mam go, sir! – Podniecony głos Claya przywołuje mnie do rzeczywistości. Nie mogę uwierzyć, ale nie zastanawiam się nad tym. Ogarnia mnie nagła ulotna radość. – Idź do tunelu! Osłaniam cię! Zbieracz Claya rusza pędem za innymi, w jednym z ramion widzę jakiś kształt. Nowakovsky? Kiedy jest już w bezpiecznej odległości, wypalam we wrak maszyny Nowakovsky’ego ładunek materii ujemnej. W kilka sekund cud inżynierii anihiluje, zostawiając po sobie jedynie kałużę ciekłego metalu. Zaczynam cofać się za zbieraczem, ale wiem już, że nie zdążę do tunelu przed kolejnym atakiem. Zostawiam za sobą plamę spalonej ziemi po poprzednim starciu i rozpędzam kosiarza do maksymalnej prędkości. Setki ton masy pędzą teraz z niebezpieczną prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przy takich prędkościach w kabinie nie jest już spokojnie, wszystko się trzęsie. System ostrzega mnie o jednostkach wroga w zasięgu. Włączam opcję ofensywną i skupiam się na drodze. W oddali widzę już otwarty tunel, pozostali kolejno znikają w kręgu światła. Kosiarzem wstrząsa seria wybuchów. Kabinę zalewa żółte światło. Zamykam na moment oczy i proszę w duchu wszystkie wyższe instancje o odrobinę szczęścia. Wstrząsy ustają, ponownie patrzę na ekrany. Nogi nie ucierpiały, na szczęście. Stan pokrycia górnego jest jednak opłakany, większość dział zniszczona. Nie mam się już jak bronić, ale to nieważne. Maszyna dalej pędzi do tunelu, to się teraz liczy. Udało się. Stalowy kolos dopada tunelu w ostatniej chwili. Wpadam z pełną prędkością do hangaru, ledwie wyhamowuję przed innymi żniwiarzami. Za moimi plecami tunel zamyka się bezgłośnie.

128


Michał Procner - Nekrokraci - Żniwa

Wychodzę z iglicy na plac zalany przyćmionym światłem zmierzchu. Staram się oczyścić głowę z buzujących emocji, uspokoić się. Nie przychodzi to łatwo. Zaraz po zakończeniu akcji okazało się, że Nowakovsky miał niemożliwego farta. Kiedy wyciągaliśmy go z chwytaka zbieracza, nie miał na wet jak krzyczeć. Jego tors był poszatkowany przez fragmenty jakiejś blachy, duża część dodatkowo spłonęła. Nogi nie dotarły na drugą stronę w ogóle. Mimo to głowa żółtodzioba jakimś cudem wcale nie ucierpiała i właśnie wieźli go do kliniki. Dostanie tam nowe ciało ufundowane przez rząd. Upewniwszy się, że z poszkodowanym wszystko gra, popędziłem do szatni. Tam Doodman dostał bardzo solidny wpierdol. Reszta chłopaków odciągnęła mnie, dopiero kiedy tamten nie mógł się już ruszać. Szczęściarz. Oczywiście nie obyło się bez uciążliwych raportów i dochodzenia. Do tego sprawa dotkliwego pobicia w szatni portu nadprzestrzennego musiała zostać natychmiastowo wytłumaczona przed radą. W sumie wyszedłem na swoje, dostałem jedynie naganę i wpis o agresji w aktach. Doodman został wydalony ze służby i skierowany do sektora fabrycznego. Połamane kończyny będzie musiał naprawić z własnych pieniędzy, dodając do wydatków grzywnę za zniszczone maszyny. Sprawę śmierci Graya rada ma dopiero rozpatrzyć. Werdykt nie będzie raczej przychylny dla tego debila, który tłumaczył przed wysokimi konieczność użycia antymaterii przeciwko cywilnemu śmigłowcowi. A teraz, po pięciu bitych godzinach przepraw z biurokracją, w końcu mam wolne. I idę do domu. Nie mam daleko, schodzę tylko parę poziomów w dół. Potem przechodzę dwie przecznice między budynkami mieszkalnymi. Na rogu skrzyżowania przed moim domem zatrzymuję się jeszcze w kiosku. W środku leci strasznie stary kawałek Nine Inch Nails, nie pamiętam tytułu. „Shame on us, doomed from the start” – głos Reznora płynie

129


Biblioteka Grabarza Polskiego

z radia, mocno przytłumiony. Biorę dzisiejszą gazetę z półki. W oczy rzuca się nagłówek pierwszej strony: „Czy jesteśmy ekologiczną czarną dziurą?” Wpatruję się w litery przez kilka sekund, po czym wzruszam delikatnie ramionami. Nie chce mi się nad tym teraz zastanawiać. Płacę babce za ladą i kieruję się do wyjścia. „May God have mercy on our dirty little hearts” – woła za mną cicho Reznor. Minutę później otwieram już drzwi mieszkania. Przekraczam próg powoli, delektując się chwilą. Caroline ukazuje się na moment moim oczom. Odziana jedynie w ręcznik, włosy ma mokre od kąpieli. Uśmiecha się, rozczesując kasztanowe fale. – Jak w pracy? – pyta. Po prostu, jak zawsze. Potem znów znika gdzieś w łazience. Ja więcej nie potrzebuję, naprawdę. Cokolwiek by się nie działo, kiedy wracam do domu – więcej mi nie trzeba. Tylko zobaczyć ją jeszcze raz, kolejny. Cieszy mnie to każdego dnia, a w perspektywie mam jeszcze całą wieczność. I – poważnie – nie obchodzi mnie, że świat nie żyje.

KONIEC

GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #43 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Wojciech Jan Pawlik Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net

Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Facebook.com/GrabarzPolski


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.