190 minute read

Decibels’ Storm

Next Article
Zelazna Klasyka

Zelazna Klasyka

lub o jego ulubionej muzyce rockowej" Znamienne, że w tym samym amerykańskim czasopiśmie pojawiły się cytaty z brytyjskiego pisma "Music Echo". Ewolucja następowała jednak stopniowo, a prasa nie nadążała za gwałtownie zmieniającymi się upodobaniami młodzieży. W 1969 roku zadebiutował proto metalowy zespół Led Zeppelin. Nieletni ich uwielbiali; potrafili stać na mrozie po kilkanaście godzin w kolejce do kasy biletowej przed koncertem. Dziennikarze wręcz przeciwnienienawidzili tych zaprzedających dusze diabłu demoralizatorów. Pod koniec dekady lat sześćdziesiątych i jeszcze w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych mało kto ośmielał się w ogóle pisać publicznie o fenomenie Jimmy'ego Page'a, czy też o wzbudzających zgorszenie jękach Roberta Planta. Czyżby Anglicy byli zbyt autentyczni? Przewijając suwak na osi historycznej do 2023 roku, co takiego wydarzyło się w międzyczasie, że Luke Lethal oskarża dziś zespoły na nowo odkrywające "true 80's metal" o przewidywalność? Co takiego nieprzewidywalnego słychać na debiutanckiej płycie jego zespołu Acid Blade pt. "Power Dive"? Jak Acid Blade wypada na tle legendarnych dzieł NWOBHM? Dlaczego ktokolwiek krzywi się na myśl o recenzowaniu tego albumu na łamach "Heavy Metal Pages"? Czy Niemcy przekroczyli granice dobrego smaku? Może oskarżyli innych o brak kreatywności, a sami nie dają powodu, by po przeczytaniu typowej recenzji załączać "Power Dive"? Owszem, dają, Luke Lethal sam popełnił recenzje własnej płyty w ramach odpowiedzi na pytanie w wywiadzie, który możecie przeczytać w niniejszym numerze HMP. Ja nie mam już nic więcej do dodania. A Wy posłuchacie sami, czy oddacie osąd pod wyłączność innych metalowców? (-)

Sam O'Black

Advertisement

nad 30 lat stażu, tylko pod tą nazwą - może to wypalenie, albo niemożność wyrwania się z gatunkowych schematów? Nowy - śpiewa od pięciu lat - wokalista Mike Slembrock jest dobry, są tu też niezłe pojedyncze numery, jak "The Judas Kiss" czy ballada "Waiting For Rain", ale to nie EP czy MLP, ale album, trzeba wypełnić czymś ciekawym te 45 minut z okładem. Brzmiące niczym automat bębny ("Deceptor" i kilka kolejnych utworów) też w niczym tu nie pomagają, odzierając te nieco ciekawsze utwory z mocy. (2,5)

Wojciech Chamryk

Anguish Force - The W8 Of The Future

2022 Wanikiya

After All - Eos

2022 Metalville

Kiedyś kibicowałem tej belgijskiej grupie, ale to dawne czasy, bowiem z każdą koleją płytą After All coraz bardziej grzęźli w koleinach przeciętności. "Eos" wpisuje się niestety w ten ciąg: niby nie można tej płycie wiele zarzucić, ale jako całość jest tylko poprawna, nie ma tu niczego, co wywołałoby efekt "wow"! 10 album, po-

Algebra - Chiroptea

2022 Unspeakable Axe

Nazwa zdawałaby się sugerować coś technicznego, ale nic z tych rzeczy; ten szwajacarski zespół, a tak naprawdę projekt, bo poza dwoma liderami tworzy go sesyjna sekcja rytmiczna, gra niezbyt skomplikowany thrash. Do tego niestety nad wyraz monotonny, bo kilka utworów zaczyna się bardzo podobnie, od pseudo akustycznych wstępów. Do tego wyraźnie słychać, że Nick Abery i Ed Nicod zafiksowali się na punkcie wczesnej Metalliki, dzięki czemu kilka utworów z ich czwartego, co podkreślam, albumu brzmi tak, jakby pochodziło z wczesnego repertuaru Jamesa, Larsa i spółki. Od doświadczonych w sumie muzyków można już jednak wymagać czegoś więcej, chyba że za wystarczający ukłon w stronę nowoczesności uznamy okazjonalne blasty czy różnicowanie partii wokalnych, od ryku do czystego śpiewu. Mnie takie granie absolutnie nie wzrusza, może jednak kogoś zainteresuje. (2)

Wojciech Chamryk

Włosi obijają się na metalowej scenie już od połowy lat 90., a "The W8 Of The Future" jest ich ósmym albumem. Od takich wyjadaczy można więc wymagać nieco więcej niż tylko solidnego heavy/power/thrashu, nawet jeśli zawartość tego albumu może się podobać. Diabeł jednak tkwi w szczegółach: w rozwleczonym ponad miarę "Birth Of A New Star" chórek w refrenie zawodzi niczym chór żebraków pod kościołem, co powtarza się niestety w "Saturn's Rings", a jeszcze dłuższy "The Kingdom Of The Hidden Planet" jest zbyt monotonny. Nie wiem też czym miał być "Metal Disco Satellite", żartem czy próbą odświeżenia metalowej formuły, ale te dyskotekowe wokale w stylu lat 70. są tu zupełnie od czapy. Mamy jednak również lepsze momenty: "Stay Away From The Black Hole" uderza i muzycznie, i wokalnie, chórki też są zdecydowanie lepsze; szybki "Pay For The Mistakes Of Others" ze skandowanym refrenem i kojarzący się z wczesnym Helloween "The Weight Of The Future" też potwierdzają, że można. Nie wiem od czego to zależy, może od wnikliwszej selekcji pomysłów już na etapie komponowania, samej aranżacji czy w końcu od braku producenta z zewnątrz, ale fakt jest fakem, jako całość "The W8 Of The Future" jest po prostu nierówna, gdzie tak pół na pół mamy świetne i takie sobie utwory. (3,5)

Wojciech Chamryk

Arkham Witch - Swords Against Death 2022 Metal on Metal

Dziesięć lat wcześniej Arkham Witch przedstawił się w utworze "We Are From Keighley" (2012) jako przedstawiciele klasy robotniczej dumni ze swego industrialnego pochodzenia. Trzon zespołu tworzy małżeństwo gitarzysty rytmicznego i wokalisty Simon Iff? oraz perkusistki Emily Ningau- ble, a także gitarzysty prowadzącego Aldo "Dodo" Doom. Ostatnio wyciągnęli miecze, by przeciwstawić się śmierci. Wszem i wobec ogłaszają swoje poglądy i podejście do życia oraz śmierci. Robią to z lekką ironią i z pikantnym poczuciem humoru, dlatego przed wysłuchaniem płyty warto wrzucić na luz, żeby nie poczuć się urażonym. Sporo w nich takiej zaczepnej, punkowej bezpośredniości, możliwe że typowej dla mieszkańców Zachodniego Yorkshire, a może wyjątkowej tylko dla nich. Lato 2015 roku spędziłem w Manchesterze, czyli jakieś 50 kilometrów na południowy zachód od Keighley. Pamiętam, że nawet stosunkowo zamożne dzielnice straszyły post-kapitalistycznym fatalizmem. Pod sympatycznymi pozorami kryła się de-grengolada. Pod oficjalnym uniformem - pasywna agresja. Nie czułem się tam jak u siebie. Walkę na miecze z kosiarzem uznaję więc za dowcip. Co do zawartości muzycznej albumu "Swords Against Death", fajnie wyszło im dziesięć utworów składających się na tą płytę. Przyznam, że zagrano je z zyciem. Jestem pełen uznania za ich pomysłowość i unikalny styl. Słyszałem kiedyś opinię, że heavy/doom czerpie przede wszystkim z Black Sabbath, a różnice sprowadzają się do niuansów. Arkham Witch pokazuje, że niekoniecznie. Tak się ich kategoryzuje, ale z drugiej strony można polemizować, czy ich muzyka w ogóle pasuje do kategorii heavy/ doom. O ile kawałek "Yog-Sothoth" jak najbardziej tak, to już następujący po nim świetny banger "Hammerblow" oraz numer tytułowy zahaczają o thrash. Przez niemal całą długość krążka panuje o wiele żywsza atmosfera niż w archetypowym, przytłaczającym doomie. Atmosfera miejscami wręcz epicka, aczkolwiek bez popadania w kicz. Prędzej można zarzucić im zbyt grubiańskie, niż zbyt sztuczne brzmienie, co przecież dla wielu słuchaczy stanowi zaletę. Tu "Intro" znajduje swe uzasadnienie. Dziecięcym głosem proszą, by słuchać Arkham Witch odpowiedzialnie, to znaczy ostrożnie. Ostrzeżenie okazuje się uzasadnione przy słuchaniu złowieszczego "Reap Your Soul". Parodia czy powaga? (4,5)

Sam O'Black

Arrayan Path - Thus Always To Tyrants

2022 Pitch Black

Arrayan Path zawsze kojarzył mi się z epickim power metalem, gdzie melodyjny symfoniczny power metal miesza się z epickim metalem. Oczywiście jakieś inne dodatki również można było odnaleźć, chociażby progresywne. Niemniej to ten melodyjny symfoniczny power metal wydawał się, że najbardziej dominował w twórczości Cypryjczyków. Jednak na "Thus Always To Tyrants" ta przewaga przechyla się na korzyść epickiego metalu. Ogólnie wszystkie składowe osiągają na nim wyjątkową równowagę, która tylko wzmaga zainteresowanie słuchacza płytą. Być może wynika to z tematu, jaki podjęli się muzycy Arrayan Path na najnowszej płycie. Ogólnie jest to koncept, który dotyczy się króla Evagorasa z Salmi żyjącego w latach w latach 410-374 p.n.e. Epickość podkreślają również pojawiające się co jakiś czas ozdobniki orientalne i etniczne. Zresztą wszystkie są bardzo ciekawe wymyślone i wyeksponowane. Dość wyraziście podkreślone są również partie gitarowe. Wyjątkowo mocno wybrzmiewa także głos Nicholasa Leptosa. I to właśnie te czynniki malują mocne epickie rysy w muzyce na "Thus Always To Tyrants". Zresztą pozostałe elementy typu orkiestracje, czy melodyjne power metalowe tyrady pracują na korzyść epickości całego albumu. Większość utworów jest długa, jedynie trzy z nich nie dobiega do pięciu minut. Za to wszystkie są znakomicie wymyślone i skonstruowane, w dodatku są różnorodne i dzieje się w nich sporo, ale jednocześnie zawsze jest jakiś temat, który łatwo absorbuje uszy. Nad każdym można zatrzymać się dłużej i wypunktować jego dobre strony, ale mnie najbardziej pasuje bardzo epicki i majestatyczny, na początku wręcz doomowy "The King's Aegis… They Came From the Taygetos Mountains". Do tego mógłbym dorzucić bardzo hard'n'heavy "Crossing Over to Phoenicia" z ciekawie, ale incydentalnie wykorzystanymi Hammondami. Zresztą mógłbym wymieniać po kolei każdy kawałek, bo każdy ma coś, co go wyróżnia. Na albumie znakomicie wybrzmiewają gitary Socratesa Leptosa i Christoforosa Gavriela, panowie grają i współ- pracują ze sobą jak w typowych klasycznych heavymetalowych formacjach. Oczywiście wszystko by tak nie brzmiało, gdyby sekcję rytmiczną obsługiwali mało kreatywni muzycy, a perkusiście Miguelowi Trapezarisowi i basiście Stefanowi Dittrichowi nie brakuje wyobraźni i talentu. Dopełnia to już chwalony głos Nicholasa Leptosa. Po prostu muzykom Arrayan Path wyjątkowo udało się napisać dobry materiał. Moim zdaniem warto sięgnąć po "Thus Always To Tyrants". (4)

Astral Experience - Esclavos del Tiempo - Clepsidra, Pt 1 2022 Art Gates

Astral Experience to hiszpańska formacja, która istnieje od roku 2009. Do tej pory nagrali dwa pełne albumy i dwie EP-ki. "Esclavos del Tiempo - Clepsidra, Pt.1" jest tą drugą. Hiszpanie grają progresywny power metal, czyli coś, co jest zderzeniem ambitnego power metalu spod znaku Kamelot czy Angra z progresywnym metalem, na którego czele mamy Dream Theater. Do tego muzycy Astral Experience dodają elementy współczesnego nowoczesnego metalu oraz coś z symfoniki i muzyki klasycznej. Otwierający utwór "Marionetas de cristal" jest bardzo dynamiczny i gęsty, jego moc podkreśla mocno wyeksponowane współczesne granie. Do tego w podkładzie przewija się wiele różnych symfonicznych klimatów, ale zaaranżowanych tak, aby nie przebijały się ponad przypisane im tło. Oczywiście muzycy nie zapominają o ciekawych riffach, solach oraz melodiach. "Reloj de arena" jest bardziej zwiewne i łagodne, muzyka płynie w nim od początku do końca na pełnym luzie. Mamy gdzieś w okolicach środka utworu trochę mocniejsze i współczesne gitary, ale nie są one zaakcentowane z pełną mocą. W kontraście jest modelowe solo gitarowe. "Abismo" to taka mieszanka opisanych powyżej podejść do muzyki. Mocne bardziej nowoczesne akcenty opisane są bardziej lirycznymi dźwiękami. Te mocne gitarowe partie niekiedy zagrane są z technicznym podejściem - tak jak na początku drugiej części tego kawałka - co dodaje muzyce jeszcze więcej smaku. Podobną rolę odgrywa zwolnienie z kilkoma dźwiękami gitary akusty- cznej, choć wykorzystano tu inną estetykę i emocje. Także kontrasty to prawdziwa twarz tej kompozycji. Natomiast "Mil batallas" to taki miszmasz wszystkich atutów muzyki Hiszpanów z bardzo kreatywnym podejściem i dotykiem niezwykłego telnetu. Jedynie mogę dodać, że w "Mil batallas" te wolniejsze elementy są jeszcze bardziej liryczne oraz mamy chwilę, gdzie orkiestracja jest trochę bardziej wyeksponowana. Bardzo dobrym przewodnikiem po muzyce Astral Experience jest wokalista, ze swoim ciepłym, acz wystarczająco mocnym wokalem. Poza tym ma smykałkę do świetnych melodii oraz śpiewa po hiszpańsku, co dla mnie jest miłą odskocznią od anglojęzycznej większości materiałów. O produkcji i brzmieniu napisze jedynie, że jest doskonała. Także mamy do czynienia z kolejnym niezłym progresywnym zespołem oraz jego całkiem ciekawą artystyczną wizją. (4)

Avantasia - A Paranormal Evening with the Moonflower Society 2022 Nuclear Blast

Coraz częściej czytam narzekania na Tobiasa i jego Avantasie. Nie do końca rozumiem tę sytuację, bowiem Sammet ciągle śmiało idzie środkiem obranej przez siebie drogi. I może właśnie o to chodzi. Może poniektórzy fani znudzili się tym kierunkiem i woleliby, aby Tobias gdzieś tak na chwilę zboczył w nowe rejony. Tylko gdzie? Bo przecież Sammet w swojej muzyce miesza wiele stylów i podstylów, więc dzieje się w niej zawsze wiele ciekawego. Także co jeszcze miałby zrobić? Być może problemem jest to, że jego Avantasia skierowała się w stronę melodii łatwo wpadających w ucho, niekiedy ocierających się o stylistykę pop. No to może być problem, choć Avantasia nigdy nie uciekała od melodii. Myślę jednak, że dylemat leży gdzieś indziej, nie w formule wymyślonej i tak udanie eksploatowanej przez Tobiasa, jego kolegów i koleżanki. Po prostu niektórym przejadło się słuchanie tak dobrze wyprodukowanej muzyki z pogranicza melodyjnego power metalu i symfonicznego metalu, z elementami rock-opery, progresywnego metalu, heavy metalu itd. W tym wypadku nie dziwię się wcale, bo- wiem w tej materii jesteśmy zasypywani niesamowitą ilością propozycji i to na wysokim poziomie. Wróćmy jednak do "A Paranormal Evening with the Moonflower Society". Zaczyna się bardzo rozśpiewaną kompozycją "Welcome to the Shadows", której nigdzie się nie śpieszy, utrzymaną w stylu melodyjnego symfonicznego power metalu ze znakomitym tajemniczym klimatem. I to w zasadzie jest kierunek, który obrał ten album. Kontynuowany jest on przez chwytliwy "Kill the Pain Away" (Tobias i Floor Jansen w roli głównej), singlowy i podniosły "Misplaced Among the Angels" (znowu duet z Floor Jansen) z mniejszą dawką charakteru, wolny i rzewny "Paper Plane" (z Ronnie Atkinsem), a także żwawy, optymistyczny "Scars" (z Geoffem Tate). Natomiast "The Moonflower Society" to takie połączenie melodyjnego symfonicznego power metalu z rozbrykanym melodyjnym power metalem, ale robotę robi tu także głos Boba Catley'a. Tego rozhasanego power metalu na "A Paranormal Evening with the Moonflower Society" też trochę znajdziemy. Zacznijmy od "The Inmost Light", które jest takim melodyjnym połączeniem Edguy i Helloween, a to pewnie z tego powodu udzielania się w tym kawałku Michaela Kiske. Następnie mamy całkiem niezły "A Tame The Storm" z Jornem Lande oraz całkiem chwytliwy "Rhyme and Reason" z Erickiem Martinem. Jednak na uwagę zasługuje utwór "The Wicked Rule the Night", który zaczyna się nawet agresywnie, a tę wściekłość świetnie podkreśla głos Ralfa Sheepersa. Chwile później kawałek nieco łagodnieje i wchodzi głos Tobiasa, ale ciągle jest moc. I tu taka dygresja, może czas, aby obudził się Edguy i przypomniał się krążkiem z taką zadziorną wersją power metalu. Może to ożywiłoby fanów Avantasii oraz pozwoliło im inaczej spojrzeć na solowe dokonania Tobiasa. Na koniec tej recenzji zostawiłem sobie kompozycję "Arabesque". To jedna z tych, co można nazwać ją minisuitą. W takich utworach zawsze kotłuje się od pomysłów i miesza się w nich wszystko, czym przepełniony jest sam Sammet

Ten utwór zaczyna się potężnym i mrocznym motywem na kobzach rodem ze szkockich wzgórz, po czym przechodzi w temat orientalny. Oba te tematy przemykają przez całą suitę, utrzymując moc, przesłania tej pieśni. Nie brakuje również różnych klimatów oraz kontrastów. Natomiast całość przesłania podkreślają głosy Tobiasa oraz Jorna Lande, oraz Michaela Kiske. Całkiem niezła kompozycja o świetnej konstrukcji i z ciekawymi tematami, jed- nak zabrakło w niej fajerwerków lub innego efektu "wow". To samo można powiedzieć o samym albumie. Tym bardziej, że jak zwykle brzmi on znakomicie, więc aż takie narzekanie na Tobiasa Sammeta mija się z celem. (4)

\m/\m/

Battering Ram - Second to None

2022 Uprising!

"Second to None" naprawdę dobrze się słucha, od pierwszego kawałka "What I've Become" poczułem, że ta płytka może mi się spodobać. Niezwykle cenie sobie melodyjność utworów i to właśnie przekonało mnie w Battering Ram, melodii nie brakuje w wokalu, nie brakuje jej też w obu gitarach, świetnie ze sobą pracują posłuchać tego można w refrenie "Too Late", ale spokojnie ciężko też jest, zachęcam do kawałka "Hold On" Battering Ram od razu skojarzył mi się z Volbeatem jednak ten pierwszy jest bardziej metalowy, cięższy. Nie chce określić kapeli metalowym popem, ale rzeczywiście, momentami jest dość schematycznie, ale myślę, że ten odłam już to do siebie ma. Moim osobistym faworytem jest zamykający "Battering Ram", nie wytłumaczę, dlaczego, po prostu numer mi się spodobał, może fakt, że początek skojarzył mi się z utworami Seether'a miał na to wpływ. "Second To None" to porządny album, jest ciężko i jest melodyjnie, mimo to brakuje mi tam duszy i charakteru samego zespołu, nie słyszę na tej płycie czegoś osobliwego dla Battering Ram. Chętnie go puszcze, aby wypełnić ciszę, czy żeby zająć czymś myśli, jednak szybko o nim zapomnę i nie wiem czy jeszcze do niego wrócę.

Francuski zespół Black Hole powstał w roku 1995 w miejscowości Miluza. Jednak intensywniejszą działalność rozpoczął dopiero w tym wieku. Najpierw wypuścili EP-kę "Lost World" (2016), a dwa lata później wydali pełny album o tym samym tytule. Po kolejnych czterech latach możemy słuchać ich drugiego pełnego krążka zatytułowanego "Whirlwind Of Mad Men". Muzycznie Francuzi manewrują pomiędzy symfonicznym melodyjnym power metalem a melodyjnym progresywnym metalem. Od czasu do czasu można natrafić na pewne elementy neoklasyczne. Niekiedy muzyka może kojarzyć się z Angrą, Kamelot, Darkwater, Conception czy Pagan's Mind. Mimo wszystko muzycy Black Hole starają się, odcisną na muzyce własne piętno. Kompozycje są solidne, nie mają jakichś zawiłych konstrukcji, są pełne klimatu, kontrastów oraz melodii. Jednak brakuje im kropki nad i, aby mówić, że są intrygujące czy wciągające. Dla mnie wyróżniają się jedynie bardziej epicko-progresywny "Legend of Justine", balladowy i podniosły z elementami hard rocka "My Precious Dream" oraz rozhasany i pełen werwy "My Friend". Ile brakuje kawałkom Black Hole, wystarczy posłuchać coverów "Fear of the Dark" (Iron Maiden) i "Dream On" (Aerosmith), które znalazły się na samym końcu krążka. Myślę, że różnicę czuć od razu. Niemniej nie ma co narzekać, francuscy muzycy zrobili wszystko, aby ich muzyka mogła się podobać oraz sprostać wymaganiom ambitniejszym słuchaczom. Ogromny wpływ na odbiór muzyki Black Hole z pewnością miał niesamowity głos wokalisty Fabio Torrisi. Jak go słuchałem kojarzył mi się przede wszystkim z Johnnym Gioeli, następnie z Ronnie Romero, a czasami z Philem Moggiem. Może zestawienie nie jest jakieś najlepsze, niemniej mówi jakiej klasy jest sam Pan Torrisi. Chociaż przy okazji "Dream On" można zauważyć, że ciężko mu przeskoczyć umiejętności Stevena Tylera. No, ale z nim niewielu śpiewaków może się mierzyć. Ogólnie Fabio Torrisi to niesamowita ozdoba Black Hole, jak i samego albumu "Whirlwind Of Mad Men". Bardzo dobrze wypadają również instrumentaliści, świetnie wykonują swoje partie, co jest słyszalne dzięki doskonałym brzmieniom i znakomitej produkcji. Dla przykładu nie mam problemu ze śledzeniem linii basu, dobrze brzmiącego basu. Proporcje instrumentów również są dobrze ustawione, jednak ze względu na rodzaj muzyki mamy do czynienia z dość sporą ilością partii klawiszy. Myślę, że dla równowagi przydałaby się druga gitara, ale co ja tam wiem. "Whirlwind Of Mad Men" to dobry i solidny album, nie pcha się przed szereg, a i tak daje kupę satysfakcji. Fani progresywnego melodyjnego power metalu będą mieli spory problem do rozwiązania, bo to kolejna propozycja, którą warto wziąć pod uwagę, przy kolejnych zakupach. (3,7)

\m/\m/

Blackrain - Untamed

2022 Steamhammer/SPV

Od jakiegoś czasu zainteresowanie glam/sleaze metalem ponownie wzrosło, także i do nas z rzadka coś z tej sceny trafia. Okazało się, że francuskie Blackrain też zachwyciło się takim graniem. Muzyka i kawałki na ich najnowszej płycie "Untamed" bardzo mocno nawiązują do klimatów amerykańskiej sceny rockowej z lat 80. Można powiedzieć, że wszystkie utwory są zgrabnie napisanie według starych receptur, mają w sobie niezłego zadziora, kilka fajnych riffów, jakieś trafione sola, trochę groove'u w sekcji rytmicznej i przede wszystkim sporo chwytliwych melodii i refrenów do skandowania. Także słucha się tego całkiem fajnie. Brzmienia odnotowują również fascynację dawną epoką, jednak czuć też dotyk współczesnej nagraniowej techniki, co nie jest nawet złe. Dużo gorsze są momenty gdy Francuzi decydują się na aranżacje na modę współczesnego disco-metalu. Czasami wyskakuje to niespodziewanie, jak na początku kawałka "Kiss The Sky", ale przeważnie czai się to cudo gdzieś tam z tyłu, w cieniu głównego tematu, co niestety nie daje komfortu takiemu słuchaczowi jak ja. Najgorzej jednak jest w "Neon Drift", gdzie taki specyficzny, klimatyczny disco-metal rozpanoszył się na dobre. Niemniej mam nadzieję, że "Untamed" zapamiętamy dzięki singlowemu "Summer Jesus" (o dziwo kawałek ma przesłanie), czy też "Set The World On Fire" podszytego rytmiką kojarzoną z rdzennymi Amerykanami, a nie przez wspomniany wcześniej koszmarek. Płyta brzmi przyzwoicie. Podobają mi się brzmienia gitar i basu, choć perkusji też niczego nie brakuje. Wokal jest zacny, mocny, melodyjny, ale tam, gdzie trzeba rockowo szorstki. Można gonić muzyków Blackrain, można ich chwalić, ale i tak "Untamed" zdobędzie popularność wśród współczesnych fanów glam/ sleaze metalu. Ba, pewnie starsi zwolennicy tej pstrej epoki też sobie go upodobają. Ja niestety zdecydowanie wolę te stare klasyki glam metalu z lat 80. Moim zdaniem są nie do pobicia. (3)

\m/\m/

Black Rose - WTF

2022 Pure Steel

Ten zespół nigdy nie miał szczęścia do okładek, o czym przypomina nie tylko debiutancka płyta "Boys Will Be Boys", ale również najnowsza, ale pod innymi względami "WTF" udała się Black Rose nad podziw. W latach 80. mieli pecha, później zanotowali ponad 20-letnią przerwę - może teraz w końcu zła karta się odwróci?

Byłoby dobrze, bo nawet jeśli nie jest to jeden z najbardziej znaczących zespołów nurtu NWOBHM, to jednak trudno go sobie wyobrazić bez Steve'a Bardsley'a, Kenny'ego Nicholsona i Paula Fowlera, których od początku reaktywacji wspiera Kiko Rivers Od razu rzuca się w uszy, że Black Rose nigdy tak mocno nie brzmieli - starsze zespoły zwykle z wiekiem łagodnieją, oni przeciwnie, konkretnie dorzucają do pieca. Atutem tego materiału jest również jego zamierzona prostota: nikt tu nie sili się na wirtuozerię czy wielopiętrowe aranżacje, muzycy postawili na konkret lat 80. w mocarnej oprawie dźwiękowej, grając przy tym swobodnie i z wielkim czujem. Nie znaczy to, że zapomnieli o urozmaicaniu poszczególnych kompozycji, różnicując choćby refreny "Crazy Mental Bad" i "Devils Candy", albo dodając więcej melodii, tak jak w "Pain" czy "Under My Skin", ale to cały czas jest archetypowy metal sprzed lat, który równie dobrze mogliby napisać jeszcze w końcówce lat 80. Tym większa szkoda, że wtedy nie zdołali się przebić - może teraz zyskają w końcu należny szacunek i status klasyków, o ile rzecz jasna nie zmarnują potencjału "WTF", wydając kolejny album po iluś latach, tak jak to było teraz. (5)

Wojciech Chamryk

Blackslash - No Steel No Future

Jasna sprawa, bez stali, koła i kilku innych epokowych wynalazków bylibyśmy teraz jako ludzkość w zupełnie innym miejscu i z niezbyt ciekawą przyszłością. Blackslash idą jednak innym tropem, odnosząc się tym tytułem do uwielbianych przez siebie gigantów metalu. I to tego najbardziej oldschoolowego, zero nowoczesności, co sugeruje już zresztą nawet image młodych muzyków, wyglądających tak, jakby zaczynali grać w roku 1983, nie 2007. Najwięcej słyszę tu nawiązań do Iron Maiden, przede wszystkim w warstwie gitarowej, ale Christian Haas i Daniel Hölderle musieli równie często słuchać Thin Lizzy, o czym świadczą choćby melodyjne unisona. Poszczególne kompozycje są surowe brzmieniowo, ale jednocześnie całkiem chwytliwe, a Clemens Haas wokalista o niskim, zadziornym głosie, bardzo dobrze się w nich odnajduje. Jak dla mnie najmocniejsze punkty czwartego albumu Blackslash są dynamiczny opener "Queen Of The Night", wyrazisty rytmicznie "Midnight Fire" z dynamicznym riffem oraz bardzo nośny i zarazem totalnie 80-sowy "Gladiators Of Rock", ale "No Steel No Future" zawiera znacznie więcej miłych dla uszy fanów starego metalu, równie ciekawych i dopracowanych utworów. (4,5)

Wojciech Chamryk

Candlemass - Sweet Evil Sun 2022 Napalm

Candlemass to jedna z tych kapel, które że tak to ujmę, bardzo ładnie się starzeją. Mimo upływającego czasu nie gubią nic ze swojej mocy, a doświadczenie zdobyte przez dekady potrafią przekuć w muzyczny majstersztyk. Szwedzi już po raz trzynasty zabierają nas w niezwykłą podróż. Taką, w której z jednej strony aż się roi od roi i się od posępnych, wolnych riffów, z drugiej zaś słychać rockandrollowe podejście do grania. Słychać je w bardzo melodyjnych refrenach, które nieźle potrafią się wryć w banię. Tak, że później człowiek sam się łapie na fakcie, że mimowolnie nuci to sobie pod nosem. Przynajmniej moja skromna osoba miała tak z takim "Angel Battle", czy choćby numerem tytułowym. To jednak nie jedyne cudeńka ,jakie tu znajdziemy. Nietaktem wręcz byłoby niewspomnienie tutaj o niesamowitym "When Death Sights". Ten utwór zawiera dosłownie wszystko, co w twórczości Szwedów, jak i całym tym gatunku jest esencjonalne. Strzałem w dziesiątkę (nie po raz pierwszy zresztą) było zaproszenie do udziału znanej z grupy Avatarium wokalistki Jannie-Ann Smith. Jej głos w połączeniu ze śpiewem Johana tworzą kontrast dający wręcz piorunujący efekt. Prawdziwą bombą jest też kawałek "Scandinavian Gods"

To właśnie w tym kawałku Johan

Längquist udowadnia swą klasę potwierdza fakt, że jest on wokalistą wręcz stworzonym, by dumnie dzierżyć mikrofon właśnie w tej, a nie żadnej innej kapeli. Tak swoją drogą, słuchając omawianego albumu, zacząłem się zastanawiać, jakby potoczyła się historia Candlemass, gdyby Johan po pierwszym albumie zdecydował się na kontynuowanie współpracy z tym zespołem… Tego się nie dowiemy, ale przyznam, że już w 2018 pierwsze informacje o jego ponownym wstąpieniu szeregi tego bandu wywołały niezwykłą radochę w moim ser duchu. Żeby tu zbyt długo nie pierniczyć, podsumujmy krótko. Podobał Wam się "Epicus Doomicus Metallicus"? Jeżeli odpowiadacie twierdząco, to "Sweet Evil Sun" jest albumem zdecydowanie dla Was. Wszystko i na temat. (5)

Bartek Kuczak

swobodna, progresywana w formie, mająca też w sobie coś z ducha space rocka lat 70. ubiegłego wieku i do tego z gościnnym udziałem wokalisty Keatona Lyona, brata KC. Nie brakuje też jednak na tej płycie sporej dawki iście metalowego ciężaru, takjak choćby w napędzanym blastami "Fire-Eater", chociaż sound całości jest jednocześnie dość sterylny i jakby mechaniczny. Wrażenie robi też umiejętne wykorzystanie syntezatorowych partii, nierzadko dublujących gitarowe riffy, co tylko dodaje całości specyficznego klimatu. Sześć premierowych kompozycji dopełniają cztery bonusy, nowe wersje numerów znanych z "The Ultimate Multiverse". Zyskały nowe partie wokalne KC Lyona i niektóre gitarowe partie, a całość została zremasterowana, tak więc w wersji CD "A Dream If Ever There Was One" to ponad godzina urozmaiconej, skrzącej się różnymi barwami, muzyki. (6)

Chaos Over Cosmos - A Dream

If Ever There Was One

2022 Self-Released

Chaos Over Cosmos kontynuuje swą progresywno-metalową kosmiczną wyprawę w klimatach s-f. Co ważne załoga pozostała ta sama: odpowiedzialny za całość instrumentalnych partii gitarowy wirtuoz Rafał Bowman i wszechstronny wokalista/tekściarz KC Lyon. Muzyka jest już wspólnym dziełem obu panów i trudno się nią nie zachwycić, bo to faktycznie wysokie loty. Tak jak na poprzednich wydawnictwach Chaos

Over Cosmos mamy tu przede wszystkim długie, wielowątkowe i rozbudowane utwory, z "A Mantra Of Opression" oraz "Ebb And Flow(ers)" na czele. Imponuje zwłaszcza ta ostatnia, trwająca blisko 11 minut kompozycja:

Collage - Over and Out

2022 Mystic

Powrót Collage do działalności wydawniczej, to jeden z tych, o których mało kto chyba myślał w kategoriach możliwości. Wszak ostatni studyjny album "Safe" grupa wydała w 1996 roku, a potem, na wiele lat słuch o niej zaginął. Okazuje się jednak, że o takiej ewentualności cały czas myśleli sami muzycy, o czym przeczytać możecie w zamieszczonym w tym numerze wywiadem z gitarzystą, Michałem Kirmuciem Darując sobie szczegóły powstania albumu, należy zadać sobie pytanie, czy powrót ten jest udany? Zepsuję napięcie i napiszę od razu, że tak. "Over And Out" to dobry a momentami nawet porywający album, który nie odbiega za bardzo od wypracowanej przed laty przez grupę stylistyki. Choć są tu też niespodzianki, jak w moim ulubionym, najbardziej przebojowym kąsku tego zestawu, czyli "What About The Pain (A family album)". Utwór ten stanowi świetną przeciwwagę do poprzedzającego go, bardzo rozbudowanego i niezbyt przystępnego, przy pierwszych przesłuchaniach, kawałka tytułowego. Jest zwarty, konkretny i obdarzony wspaniale wwiercająca się w ucho partią chóru dziecięcego, który wyśpiewuje tytułowy refren. Po prostu cudo i jeśli mielibyście sięgnąć tylko po jeden kawałek z tej płyty, niech będzie to właśnie "What About The Pain". Przy okazji, nie sposób pominąć w tym momencie wkład, jaki wniósł nowy w grupie (przynajmniej wydawniczo), wspomniany już Michał Kirmuć w muzykę. Zastąpienie gitarzysty tak charakterystycznego jak Mirosław Gil nie mogło być czymś łatwym. Dobrze więc, że Michał ani nie stara się kopiować rozwiązań charakterystycznych dla swojego poprzednika, ani również odżegnywać od jego stylu. Szuka swojej drogi, gdzieś pomiędzy tymi ścieżkami i wychodzi to bardzo zadowalająco. Muszę pochwalić też Bartka Kossowicza, również albumowego debiutanta w szeregach grupy, który pełni rolę wokalisty. Chociaż początkowo brakowało mi trochę Roberta Amiriana, szybko usłyszałem w głosie Bartka odpowiednią emocjonalność i wszechstronność, tak potrzebną wielowątkowym kompozycjom zespołu. Z sumienności wspomnę o świetnych partiach perkusji, stworzonych oczywiście przez Wojtka Szadkowskiego (chociaż w rozpoczynającym album utworze tytułowym, momentami wydają mi się nieco nadmiarowe i przeszkadzające), charakterystycznych barwach instrumentów klawiszowych, obsługiwanych przez Krzysztofa Palczewskiego (gdzie trzeba to budują atmosferę, czasem o kosmicznym, gdzie indziej filmowym charakterze, ale potrafią dostarczyć też dość odjechanego zestawu nut) czy unoszącego się gdzieś w środku tego basu Piotra Witkowskiego. To zawodowi muzycy i niczego innego niż porządnego dostarczenia się tu nie spodziewałem. "Over and Out" to pięć utworów i niemal godzina świetnego rocka o progresywnej barwie. Świetnie, że ten zespół wrócił. Świetnie też, że ponoć planuje większą serię koncertów w tym roku. Muzycy Riverside nie muszą się przejmować, że tym im zostało dzierżyć tę pochodnię dalej. (4,8)

Igor Waniurski

bum "Man Made", dostępny w wersji cyforwej oraz na CD i kasecie, to jednak thrash bez cienia oryginalności, zżynka ze Slayera czy Nuclear Asaault, a wokalista

Brandon James brzmi niczym młodszy brat wokalisty tej pierwszej formacji. Nawiasem mówiąc John Araya również śpiewa, zaczynał bowiem jeszcze w latach 80. w Bloodcum, tak więc w tym kontekście twórczość Cruel Bomb wydaje się jeszcze mniej potrzebna. Szkoda, bo są tu momenty ("Dogs Of War") świadczące o tym, że stać tych młodych muzyków na coś własnego, ale skoro wolą imitować innych wolna droga. (1)

Wojciech Chamryk

Cruel Bomb - Man Made

2022 Self-Released

To amerykańskie trio najwyraźniej jest przedstawicielem coraz powszechniejszego przekonania, że albumy to przeżytek, wydając tylko krótsze materiały. Minial-

Długo zajęło Brytyjczykom z Dark Forest przebijanie się do czołówki sceny podziemnego heavy metalu, ale chyba możemy powiedzieć że te 20 lat działalności nie spełzły w tej materii na niczym. Nazwa jest rozpoznawalna, nad zespołem czuwa jedna z bardziej szanowanych wytwórni w branży, a kolejne albumy (szczególnie od czasu "Beyond the Veil") cieszą się za każdym razem całkiem sporą uwagą metalowej braci. Dodatkowo muzycy wypracowali już bardzo rozpoznawalny styl - do tego stopnia, że w zasadzie trudno zaskoczyć się muzyką prezentowaną na kolejnych krążkach. I pewnie możnaby rozpatrywać to w kategoriach zarzutu, gdyby nie fakt, że za każdym z nich idzie mniejszy lub większyale zawsze widoczny - progres jakościowy (a szczególnie songwritingowy). EPka "Ridge & Furrow" jest w założeniu wydawnictwem okolicznościowym, na okrągłą rocznicę istnienia zespołu. Panowie odstąpili jednak od pierwotnego pomysłu re-recordingu (dzięki Bogu!) i tak od utworu do utworu udało się wysmażyć 25-minutowy, niemal w całości premierowy materiał. I tak naprawdę wszystko to, co napisałem wyżej mogłoby posłużyć za jego pełną recenzję. Chciałoby się powiedzieć, że Dark Forest is Dark Forest, as it best "Ridge & Furrow" to kolejny krok na leśnym, baśniowym szlaku krainy Albionu, którym ekipa Christiana Hortona podąża kolejną dekadę. Mamy tu więc cztery nowe numery przepełnione podniosłym klimatem i chwytliwymi (chyba jeszcze bardziej niż dotąd!) melodiami, a także jedno wznowienie starszego przeboju (bardzo zgrabnie odegrane "Under the Greenwood Tree", pięknie wpasowujące się w konwencję całości). Tym, którzy z "Ciemnym Lasem" nie mieli dotąd do czynienia, wyjaśniam: panowie po prostu kochają Iron Maiden, więc dostajemy tu charakterystyczne galopady i gitarowe harmonie ("Skylark"), "rycerskie" zaśpiewy (dosłownie w każdej piosence) czy basowe smaczki z celtyckim klimatem ("The Golden Acre"). Do tego dołóżmy sobie szczyptę power metalowego uderzenia i sporo folkowego nastroju. Odsyłam zresztą do rozmowy z Christianem Hortonem, w którym ujawnia on jak wielki wpływ na powstanie materiału miały jego długie spacery przez angielskie wsie i obcowanie sam na sam z naturą. Efektem jest bardzo spójny materiał, okraszony idealnie dopasowaną okładką, nasuwającą skojarzenia z tolkienowskimi obrazami Shire'u czy po prostu pięknymi pejzażami brytyjskiej przyrody, wyczuwalnymi niemal namacalnie. W zasadzie każdy utwór (oprócz instrumentalnego akustyka "Meadowland") ma tę hymniczną chwytliwość i podniosłość - bardzo "jasną", pozytywną, niby triumfalne pieśni kończące na wieczność czasy mroku (nomen-omen, na przekór nazwie zespołu). Nie potrafię wybrać najlepszego momentu tej płyty - każdy numer ma swoją charakterystyczność i każdy wyróżnia się na plus. Do tego za zaletę poczytuję długość materiałupoprzednie krążki Brytyjczyków bywały dla mnie po prostu za długie i pod koniec słuchacz miał prawo czuć się znużony - bo prawdą jest, że głównym zarzutem w stronę chłopaków będzie jednak dość marne zróżnicowanie kompozycji. Co tu dużo mówić, mimo wszystkich zalet, gdyby "Ridge & Furrow" trwało 20 minut dłużej, mogłoby zacząć zlewać się w przyjemną dla ucha, ale jednak zbyt jednolitą masę. Na szczęście dostajemy tu tylko esencję, która zatrzymuje uwagę od początku do końca. Słowem - Dark Forest w najlepszej, a do tego skondensowanej formie. Może i bez wielkiej finezji, może trochę monotematyczna, ale mimo wszystko ta muzyka to czysta przyjemność. (4,8)

Piotr Jakóbczyk

Dead Lord - Dystopia

2022 Century Media

U Dead Lord bez zmian, wciąż są zafiksowani na punkcie Thin Lizzy . Na "Surrender" sprzed dwóch lat grali jak na "Chinatown", a na nowym MLP "Dysto- pia" cofnęli się o kilka lat, tak do połowy lat 70., brzmiąc nieco lżej. To jednak cały czas jest granie zakorzenione w dokonaniach Lizzy tak bardzo, jak to tylko jest możliwe, co potwierdzają utwór tytułowy i "I staden som aldrig slumrar till": unisona, melodie, warstwa rytmiczna kojarzy się jednoznacznie z grupą Phila Lynnota. Do tego w niektórych przeróbkach, bo mamy tu jeszcze cztery covery, tak jak w "Sleeping My Day Away" D-A-D czy w "Hands Down" Moon Martina jest podobnie, chociaż w tym ostatnim Hakim Krim stara się odchodzić od maniery Lynnota. Dlatego, chociaż w "Moonchild" Rory'ego Gallaghera nie ma aż tak wyraźnych nawiązań do Thin Lizzy, a "Ace In The Hole" Winterhawk brzmi tak, jakby The Who próbowali grać bluesa, to jednak mając do wyboru oryginał i kopię nie będę zastanawiać się ani sekundy - Dead Lord to tylko sprawni, pozbawieni oryginalności naśladowcy swych wielkich poprzedników. (3)

Wojciech Chamryk

D e a t h g e i s t - P r o c e s s i o n O f Souls

2022 Punishment 18

Brazylijskie podziemie to niewyczerpalna kopalnia już od lat 80. ubiegłego wieku, a ekstremalny metal wciąż ma się w tym kraju lepiej niż dobrze. Deathgeist są z Sao Paulo, istnieją szósty rok i grają thrash, a "Procession Of Souls", a jest ich trzecim albumem - drugi przepadł z powodu pandemii. Przełomowy czy nie przełomowy, to ponad 30 minut solidnego, a momentami wręcz porywającego thrashu. Nawet nie w kontekście poziomu, chociaż umiejętności i warsztat jak najbardziej są; raczej w znaczeniu energii, pasji i generalnie entuzjastycznego podejścia do grania. Dzięki temu nawet te bardziej oklepane utwory w rodzaju "Morcocks" czy "Far From Reality" tylko zyskują, tym bardziej, że wokalista Adriano Perfetto staje na wyso- kości zadania, wywrzaskując zadziornie brzmiącym głosem kolejne frazy. A mamy tu przecież utwory znacznie ciekawsze, jak choćby opener "The Greed's Inferno", "Living Dead Melody" z balladową wstawką, mocarny (kłania się Black Sabbath) "Nightmare's Chamber" i najciekawszy z nich, intensywny, ale też zarazem melodyjny i bardzo precyzyjny w warstwie rytmicznej "Depressove Thoughts" - dobrze, że włoska wytwórnia wznowiła tę płytę, bo dzięki temu będzie łatwiej dostępna. (4,5)

Wojciech Chamryk

D e a t o n L e m a y P r o j e c t - T h e

Fifth Element

2022 Progressive Promotion

Deaton Lemay Project to formacja założona przez fanów progresywnego grania, klawiszowca Roby'ego Deatona i perkusistę Craiga LeMay'a. Ich muzyka to progresywny rock/metal, który roztacza się od AOR-u, poprzez rocka, rocka progresywnego, hard rocka, heavy metal, power metal po progresywny metal. Jak odpaliłem "The Fifth Element" jej pierwsze dźwięki skojarzyły mi się z Yes z okresu "90125", ale tych skojarzeń jest więcej, bo oprócz ogólnie Yesów, niektóre dźwięki przypominają Genesis, ELP czy UK. Jednak zdecydowanie więcej powiązań znajduję w amerykańskim rocku z 70. i w takich zespołach jak Styx, Kansas, a nawet Toto. Kolejną ważną składową muzyki panów Deatona i Lemay'a dotyczy progresywnego metalu i tu możemy doszukiwać się inspiracji Symphony X czy Dream Theater. Najciekawsze w tym wszystkim jest świetne mieszanie tych wszystkich stylów i wpływów, są one w muzyce tego duetu wyraziste, ale jako całość stanowi bardzo intrygującą propozycję. W ten sposób wręcz pracują na własny styl. W ich muzyce zderzają się dynamika oraz wszelkie ckliwe i bardzo urokliwe tematy. Dużą rolę odgrywają tu melodie i głos śpiewaczki. Nie jest to typowy żeński wokal, do którego przyzwyczaiły nas wszelkiej maści divy. Jest nią irańskiego pochodzenia Hadi Kiani, a barwą głosu przypomina... Dennisa De Younga z początków jego kariery. Dość zajmująca sytuacja. Kompozycje nie są jakieś króciutkie ani strasznie długie, a nawet jak są dłuższe to, absolutnie tego nie odczuwamy. Każda z nich jest świetnie wymyślona, zaaranżowana, i zagrana, więc w czasie słuchania płyty wciągają swoim nieodpartym urokiem oraz zarażającym optymizmem. Być może dlatego ciężko mi wytypować tą najlepszą, chociaż taki instrumentalny zagrany na fortepian "Dragonfly" może o ten tytuł konkurować. Natomiast jakiegoś słabego momentu na "The Fifth Element" nie usłyszałem. Być może melomani i najwięksi fani progresu coś tam wynajdą, chociażby może im nie podobać się ów zbyt duży optymizm. Oprócz ojców założycieli oraz wokalistki na płycie możemy usłyszeć znakomitą grę gitarzystów Ehsana Imani i Josha Marka Raja. Nieraz stanowią o wyrazistości danego utworu. Poza tym mamy dwóch basistów Johna Haddada i Charles'a Berthouda. Grono instrumentalistów uzupełnia skrzypaczka Liza Evans, która zagrała niesamowite partie w utworze "Air". Brzmienia i produkcja "The Fifth Element" utrzymana jest na dobrym poziomie. Myślę, że fani w tej kwestii powinni być usatysfakcjonowani tak jak ogólnie całą płytą. (4,5)

\m/\m/ trafią grać, nie ma co czynić im z tego powodu ujmy. Podejrzewam, że brzmienia uzyskali takie, jakie chcieli. Także zwolennicy nowoczesnego ciężkiego grania z pewnością będą zadowoleni z propozycji DevilsBridge. Natomiast ja będę starał się jak najszybciej zapomnieć o "Sense Of". No i nie oczekujcie ode mnie oceny...

\m/\m/

DevilsBridge - Sense Of

2022 Fastball Music

DevilsBridge i ich płyta "Sense Of" trafiła do mnie jako heavy metal. Jednak tego heavy metalu, tego tradycyjnego jest, jak kot napłakał. Tak samo jak hard rocka czy progresywnego rocka. Na "Sense Of" odnajdziemy te wszystkie wspomniane elementy, ale są to bardziej akcenty lub inne ozdobniki. Domeną DevilsBridge jest współczesny nowoczesny heavy metal wymieszany z podobnymi metalowymi odmianami, czyli roi się od przedrostków groove, alt, nu i innych takich. Niczego nie zmienia głos wokalistki Dani Nell, który jest mocny i stricte rockowy. Jest to w zasadzie jeden jasny promyk w całym wizerunku Szwajcarów. Także przez ponad pięćdziesiąt minut płyta przeskakuje z kawałka na kawałek i w żaden sposób nie potrafi mnie sobą zainteresować. Mojego podejścia nie zmienia również uporczywe kolejne odtwarzanie albumu w całości. Nie wiem, czy w ten sposób nawet lekko sobie nie obrzydziłem DevilsBridge. Niemniej muzycy po-

Disquiet - Instigate To Annihilate

2022 Soulseller

- Słuchajcie, już najwyższa pora wydać kolejną płytę, bo ludzie naprawdę o nas zapomną - zagaił basista. - A mamy jakieś nowe numery? - dopytywał wokalista. - Jasne, ale takie co zawsze, death/thrash - wyjaśnił perkusista. - To nic z tego, nie chwycązwątpił gitarzysta. - Nie martw się, napiszemy lepsze, takie pod małolatów, unowocześnimy brzmienie, zaprosimy wokalistki, tak jak Kreator i zrobimy z tego single - będzie dobrze!pocieszał go drugi. Niestety zawartość trzeciego albumu Disquiet zdaje się potwierdzać, że muzycy podeszli do "Instigate To Annihilate" właśnie w taki koniunkturalno/merkantylny sposób, proponując metal w wersji light. Syntetyczny brzmieniowo, z melodyjnymi refrenami zaczerpniętymi ze współczesnego popu ("Rise Of The Sycophants"), a nawet z wycieczkami w stronę rapu ("Destroyance"). To też był numer singlowy, podobnie jak mdły "Wrecked" z wokalnym wsparciem Vicky Psarakis oraz "The Final Trumpet" z udziałem znanej z Delain Charlotte Wessels. Ten drugi jest nieco ciekawszy, pomimo popowych akcentów, ale i tak najbardziej zapada z niego w pamięć wokaliza kojarząca się z "Upiorem w operze". Są tu rzecz jasna również numery na poziomie (mocarny "Sicario" z melodyjną solówką, siarczysty - blasty - "Demonic Firenado", ale jakoś dziwnie wyciszony czy instrumentalny "A Dying Fall"), jednak fani prawdziwego metalu mogą bez większej straty odpuścić tę płytę. (1,5)

Wojciech Chamryk

Distrüster - Sic semper tyrannis

2022 Ossuary "Sic semper tyrannis" to debiutancki album tej krakowskiej grupy, ale muzycy nie należą do nowicjuszy: Kosa i Uappa Terror

(znany też z Terrordome) grali wcześniej razem w Deathreat, nowy perkusista James Stewart jest powszechnie kojarzony z długoletniego stażu w Vader, zaś obecnie jest członkiem Decapitated. Po takim składzie można się więc było spodziewać czegoś co najmniej dobrego i tak też się stało. Distrüster łoi nad wyraz kompetentnie speed/thrash/death metal z punkowymi i crustowymi naleciałościami. Te ostatnie są najbardziej słyszalne w utworach najkrótszych, takich jak "Die!" czy niespełna półminutowy "A.P. O.S". W innych metalowa agresja i potężne uderzenie płynnie splatają się z prostotą punkowej ekspresji (świetny "Martyr's Game"!), albo mamy ostrą jazdę, brzmiącą tak, jakby Discharge wzięli na warsztat jakiś kipiący energią numer Motörhead i jeszcze bardziej podkręcili tempo. ("Now"). Są też rzecz jasna utwory bardziej zróżnicowane aranżacyjnie ("To Live Beautifully") czy nawet całkiem, jak na tę stylistykę, melodyjne ("Over And Over"), co czyni zawartość tego 35-minutowego albumu jeszcze bardziej urozmaiconą. Singlowe "Nobody Dares" i "Burning. Open. Wounds" też są niczego sobie. No i ten finał, czyli ponad sześciominutowy kolos "Calm Under Fire", jak dla mnie prawdziwa perełka i opus magnum tej bardzo udanej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Dragonhammer - Second Life 2022 My Kingdom Music

Piąty longplay rzymskiego Dragonhammer pt. "Second Life" to koncept album opowiadający o otrzymywaniu drugiej szansy w życiu. Odkrywa przed nami refleksje na temat fundamentalnych motywacji, demotywacji, wyzwań i triumfów bohatera pochodzącego z zamierzchłej przeszłości, ale kierującego się myślami i uczuciami wciąż aktualnymi w obecnych czasach. Ma wymiar uniwersalny, ale co najmniej w części odzwierciedla osobiste historie twórców. Jeśli nawet pojawiają się na nim jakieś wątki fantasy, zostały one poddane refleksji próbującej odnaleźć odpowiedź na pytanie, co naprawdę liczy się w życiu. Płytę zarejestrowano w nowym składzie, który wnosi Dragonhammer na poziom wyższy niż kiedykolwiek dotąd. Trzech nowych muzyków: wokalista Mattia Fagiolo, gitarzysta Alessandro Mancini oraz perkusista Marco Berrertoni wzięło aktywny udział w procesie twórczym. Pomimo młodego wieku (poprzedni wokalista i gitarzysta Max Aguzzi mógłby być ich ojcem), to właśnie dzięki ich zaangażowaniu warstwa instrumentalna Dragonhammer dorównuje dojrzałością przekazowi lirycznemu. Utwory brzmią dynamicznie, a przy tym są poukładane i mogą z łatwością zapadać w pamięć. Nie zaskakują niczym dziwnym, za to mają potencjał, by natychmiast przypaść do gustu zwolennikom gatunku i pozostać na dłużej wśród lubianych nowości. Z ciekawości sprawdziłem, jak nowy materiał prezentuje się w porównaniu do poprzedniego krążka "Obscurity" (2017). Poszczególne instrumenty są obecnie lepiej zharmonizowane, odgrywają podobną rolę w całokształcie i klawisze nie wychylają się już tak bardzo na pierwszy plan. Dźwięku perkusji nie skomentuję, bo choć wolałbym surowsze bębny, to euro - powerowa grupa docelowa niekoniecznie. Słuchając "Second Life" jestem pewien, że wszystkie pomysły mają swoje uzasadnienie i znajdują się w perfekcyjnym miejscu, włącznie z pozostawioną na sam koniec pięciominutową intstrumentalną owerturą. Z wywiadu umieszczonego dnia 25 października 2018 roku na YouTube wynika, że prace nad albumem rozpoczęły się co najmniej cztery lata przed premierą. Nie ulega wątpliwości, że na jego realizację przeznaczono mnóstwo czasu, nic nie pozostawiono przypadkowi i dołożono wszelkich starań, żeby efekt wyszedł jak najlepiej. Tym samym Dragonhammer dołączył do krajan z Secret Sphere i Trick Or Treat, którzy również wydali w 2022 roku jedne ze swych szczytowych euro - powerowych dzieł. "Second Life" korzystnie prezentuje się nie tylko na tle włoskiej sceny melodyjnego speed/power metalu. Ciekawe, że jako pierwszy promocyjny koncert Dragonhammer wskazał na polski festiwal Steel Fest 2023 Można wybrać się na ich występ 26 sierpnia w Stalowej Woli, ewentualnie jeśli komuś bliżej to zagrają również w którymś z dni 17-19 sierpnia na festiwalu Rock Castle 2023, około 36 kilometrów na południowy zachód od czeskiego Brna. Na pewno nie będą to ich jedyne występy, ale po- twierdzili i ogłosili je w pierwszej kolejności. (4)

Sam O'Black

Emerald Sun - Metal Dome

2015 Fastball Music

Dragonland - The Power Of The Nightstar

2022 AFM

Trudno opisać słowem ten album, a raczej dzieło sztuki. "The Power Of The Nightsar" to kompozycyjna jedność, definicja power metalu i progresywnego charakteru. W niektórych momentach, kiedy odsłuchiwałem płyty, przy zamkniętych oczach, przenosiłem się do innej rzeczywistości. Myślę, że taki właśnie był zamysł twórców, płyta pozwala nam wyobrazić sobie całe nowe uniwersum. Produkcyjnie pełna przestrzeni, donośna a momentami nawet podniosła. Fakt, że brzmi jak soundtrack z filmu czy gry sci-fi raczej wiernego fana Dragonland nie dziwi, ale i tak warto o tym wspomnieć. Jakość muzyki wcale nie odstaje od całego klimatu jaki generuje, wirtuozyjne partie gitarowe czy perkusyjne. W świetny sposób wykorzystane instrumenty instrumenty elektroniczne, a do tego pięknie prowadzone melodie wokalne, nostalgiczne i momentami wzruszające. Mam wrażenie, że muzycy z Dragonland, zostali stworzenia do komponowania i grania, a "The Power Of The Nightstar" tylko to potwierdza. Nie chcę i uważam, że nie mam prawa się tutaj czegokolwiek czepiać, może tylko tego, że trzeba było na niego czekać 10 lat. Dziękuje i zapraszam w podróż do innego świata. (6)

Eleine - Acoustic In Hell

2022 Atomic Fire

Powiem wam szczerze, że parsknąłem śmiechem, gdy usłyszałem akustyczną wersję melodyjnego symfonicznego power metalu granego przez szwedzki Eleine Nieładnie z mojej strony, wręcz teraz czuję się z tym głupio, ale odarta muzyka z tej całej masy dźwięków, tego patosu i tych przeładowanych aranżacji mocno

Niedawno pisałem o ostatnim krążku greckiego Emerald Sun "Kingdom Of Gods". Płyta nie powaliła mnie na kolana, ale ujęła ogólną muzyczną solidnością. Niemniej wystarczyło to, do podjęcia się odszukania ich wcześniejszych dokonań. Na pierwszy album, na który się natknąłem, to właśnie omawiany "Metal Dome" z 2015 roku. W sumie muzykę z tego dysku mógłbym opisać podobnie jak tę z "Kingdom Of Gods". Zespół muzycznie był już w pełni ukształtowany. Ich power metal na "Metal Dome" ciążył ku stylowi Gamma Ray czy Stratovariusa z lat 90., ale też ku takim kapelom jak Iron Savior, które wystartowały bliżej nowego stulecia. Co ważne ich power metal korzeniami sięga również europejskiego oldschoolowego power metalu (w stylu Helloween z okresu Keeperów), epickiego metalu (tu kłania się Manowar), a także klasycznego heavy metalu (w tym wypadku króluje Iron Maiden). I właśnie te elementy decydują, że docenia się muzyczna solidność tej formacji. Rzetelnie jest również wśród kompozycji, są całkiem fajnie wymyślone i zaaranżowane, sporo się w nich dzieje, ale bez progresywnej przesady. Jest kilka kompozycji co wciągają słuchacza swoją powerową szlachetnością, począwszy od openera "Screamers In The Storm" poprzez "Racing With Destiny", "Dust Bones", aż do "Legacy Of Night". Jednak pozostałym utworom niewiele brakuje dla wyrazistszego wyeksponowania się na płycie. Wystarczy posłuchać "Black Pearl", "No More Fear", "You Won't Break Me Down", a szczególnie z pięknym balladowym wstępem "Freedom Call". Jednak tym utworom niewiele brakuje, aby zaliczyć wpadkę. Tak jak w wypadku "Blood On Your Name", który wybrzmiewa niczym typowy powerek z początku lat 2000. sygnowanym włosko-fińskim stemplem. Do wyróżniających się kompozycji można dodać również bardziej marszowy i epicki "Metal Dome". No właśnie, Greccy muzycy dbają również o różnorodność nie tylko w samych kompozycjach, które przeważnie są szybkie, rozpędzone, z nośnymi melodiami, ale od czasu dodają trochę odmienny kawałek. Wspomniałem niedawno o "Metal Dome", odnotować trzeba też naprawdę dobrą balladową kompozycję "Mere Reflection" oraz bardziej "bardowski "Call Of Nature", w którym wokalistę wspomaga kobiecy głos. Jeśli chodzi o wykonanie to, można powiedzieć, że wykracza ono ponad przeciętność. Znakomite są partie gitarowe, nie dość, że panowie Georgiadis i Athanasiadi świetnie współpracują przy unisonach to, też potrafią zachwycić partiami solowymi. Bardzo dobrze pracuje sekcja rytmiczna, szczególnie świetnie słucha się basowego klangu Taumanidesa przypominającego Harrisa z Ironów. Mamy też klawiszowca Gioldisisa, jego partie są słyszalne, niekiedy wyraziście, ale są to bardziej aranżacyjne ozdobniki, niż jakaś plama bezbarwnej elektroniki. Jednak najjaśniej wybrzmiewa głos Steliosa "Theo" Tsakiridesa, bardzo klasyczny i górujący - w pozytywnym sensie - nad muzyką Emerald Sun. Brzmienie "Metal Dome" jest typowe i ciągle niezłe, choć wydaje mi się, że zaczyna zalatywać lekko "myszką". Niemniej to ciągle niezły album dla maniaków melodyjnego power metalu, ale tego z klasą. (3,5)

Emerald Sun - Under The Curse Of Silence

2018 Fastball Music

"Under The Curse Of Silence" to płyta wydana pomiędzy "Metal Dome" a "Kingdom Of Gods". Zawiera ona wszystko, na czym zespół się wzorował oraz wszystko, co sam wymyślił i zinterpretował. Jednak ten krążek wyróżnia się trochę innym podejściem do produkcji i brzmienia. Tak jak wspomniałem muzycznie ciągle mieści się to w melodyjnym o oldschoolowym posmaku power maetalu z pewnymi ambicjami. Grecy nadal bardzo poważnie podchodzą do samego pisania muzyki oraz jej odegrania. Nie ma zmiłuj także przy brzmieniach i produkcji. Niemniej w wypadku "Under The Curse Of Silence", kompozycje, aranżacje i brzmienia są mocno dopieszczone, bardziej to kojarzy się z dokonaniami Iron Savior czy Firewind Można to przyjąć za atut, ale niestety również zapewne uchybienie. Dla mnie w ten sposób muzyka Emerald Sun stała się bardziej powszednia, zwyczajna, wtapiająca się w cały nurt melodyjnego power metalu. Są oczywiście pewne wyróżniki jak dość mocno akcentujący swoją obecność, rozpędzony opener "Kill Or Be Killed" czy epicki w przekazie "Land Of Light". Wyróżnić powinno się również balladowy "Juorney Of Liffe", mimo że niekiedy melodie wpadają w popowe wibracje. Niezmiennie można zachwycać się również wykonaniem Greków, jak niesamowitym głosem "Theo" Tsakiridesa. Niemniej, jak dla mnie, to "Under The Curse Of Silence" to jak na razie najsłabsza propozycja Emerald Sun Zespół wydał jeszcze "Escape from Twilight" (Limb Music 2007) oraz "Regeneration" (Pitch Black 2011). Wydaje mi się, że te płyty gościły na lamach naszego magazynu (choć głowy nie dam sobie uciąć). Pisze się jeszcze o "The Story Begins", ale jeszcze nie natrafiłem na nic konkretnego o tym wydawnictwie. Niemniej wydaje mi się, że nazwę Emerald Sun każdy fan melodyjnego power metalu o oldschoolowych preferencjach powinien zapamiętać. Może ich muzyka wam głowy nie urwie, ale zapewni odpowiedni komfort z obcowaniem z ich muzyką. (3) mnie rozbawiła. Jednak, gdy ochłonąłem, zdałem sobie sprawę, że do takiego opracowania Szwedzi nie tylko musieli mieć wyobraźnię, trochę talentu i umiejętności, ale przede wszystkim niezłej wiedzy muzycznej. Nie tak łatwo, tak bogatej muzyce nadać charakteru za pomocą paru bębenków i gitary akustycznej, a muzykom Eleine to się udało. Dla mnie główną rolę odegrał perkusista, który na podstawowych bębenkach, prostymi uderzeniami wystukuje rytm. Plemienny, hipnotyczny, okultystyczny, transowy. W ten sposób wciąga słuchaczy, zatrącając ich w zniewalającej pulsacji. Gitara akustyczna przede wszystkim wspiera owe natchnione dudnienie, choć bywa, że zaczyna nadawać muzyce charakteru. Na tym tle wybrzmiewa głos Madeleine "Eleine" Liljestam. To ona kreuje melodie oraz to dzięki niej pozostajemy przy świadomości, że to muzyka Eleine, a nie kogoś zupełnie innego. Poza tym niedowiarkowie mogą zorientować się o wartości głosu tej wokalistki, bowiem głos Madeleine w tym wypadku wybrzmiewa w pełnej krasie. Typowym dla Szwedów jest wspieranie głosu wokalistki growlem. Bywa wtedy na płycie straszno i śmieszno, ale także ten głos znakomicie wpisuje się w klimaty etnicznookultystyczne tego wydawnictwa. Czasami bywa też, że Pani Liljestam towarzyszy czysty głos męski (chociażby w "Ava Of Death" czy "Hell Moon".). Płyta zawiera osiem pieśni i trwa trochę ponad pół godziny, więc nie ma możliwości znudzić się "Acoustic In Hell". I pozostając przy szczerości, wolałbym usłyszeć następną płytę Eleine w wersji akustycznej niż tej właściwej, orkiestrowej. Przynajmniej jeszcze ten jeden raz. (3,7)

\m/\m/ black metal wyszkowskiej formacji zyskał zupełnie inne oblicze, dzięki akcesowi Karoliny Matuszkiewicz i wzbogacenia brzmienia nie tylko kobiecym głosem, z białym śpiewem na czele, ale również etnicznymi instrumentami. Efekt jest nad wyraz udany, a do tego iście kompleksowy, gdyż w żadnym razie nie jest to tylko koniunkturalny zabieg aranżacyjny, mający w jakiś sposób urozmaicić poszczególne utwory. Odbieram to jako coś znacznie bardziej zaawansowanego, tym bardziej, że jest też ona autorką czysto folkowej, finałowej kompozycji "Zdążyć przed deszczem" , o której Kaman nie bez racji mówi, że to kołysanka i pogrzebowa pieśń jednocześnie: przejmująca, pełna rozpaczy, ale też jakiejś nadziei. W tym momencie trzeba już koniecznie wspomnieć, że warstwa tekstowa "Ciszy po Tobie" jest równie nieoczywista, mamy tu bowiem zestaw utworów traktujących o obecnej kondycji moralnej współczesnego człowieka, gdzie tradycyjne wartości znaczą coraz mniej, co sugeruje również bajeczna w swej perfekcji i wielowymiarowości okładka/szata graficzna autorstwa Anny Malesińskiej Mroczna, brutalna i różnorodna muzyka perfekcyjnie to wszystko ilustruje i dopełnia, czego efektem są tak udane kompozycje jak "A jeśli umrę...", "Pokocham tę ciszę po tobie" czy "Iskra pod śniegiem". Co napisawszy nie pozostaje mi nic innego jak dać "Ciszy po Tobie" (6) - otwarte w tej sytuacji pozostaje pytanie czym Faust zaskoczy nas na następnej płycie i jak ją ocenić, ale abyśmy zawsze mieli tylko takie dylematy.

Wojciech Chamryk nież. Jednak teraz nie jestem pewien, czy są w stanie powtórzyć ten wyczyn. Szwedzcy muzycy, powracając do nagrywania, pozostali przy melodyjnym power metalu z początku lat 2000. Owszem wykonują go z zapałem, z werwą, zaangażowaniem, jest on dość ciekawie wymyślony, zagrany naprawdę dobrze, tworząc wrażenie zespołu bardziej niż solidnego. Czuć w nim też germański oldsachool w stylu Helloween. Niemniej taki power metal już nie robi na mnie wrażenia. Muzycy tych ekip muszą mnie zaskoczyć, zaintrygować, spróbować wciągnąć w swoje muzyczne opowieści. Niestety w wypadku nowej płyty Freternii w tej kwestii nic się nie dzieje. W pewnym momencie w "Flame Eternal" Szwedzi dokładają do pieca przypominając nieco Primal Fear, a to praktycznie nic w kontekście całego krążka. Są też inne plusy. Przede wszystkim są to partie gitar, niezłe riffy i sola (tych ostatnich jest więcej). Bardzo dobrze spisuje się też śpiewak Pasi Humppi, dość często brzmi klasycznie, choć czasami nie potrzebnie wyciąga swoje wokale. Jednak ciągle wszystko to mieści się w ramach: solidny przedstawiciel europejskiego melodyjnego power metalu. (3,5) \m/\m/ łem, ale jedynie solidnych. Przy takim stylu dużą rolę odgrywają wokaliści. Francuski śpiewak Sebastien Chabot ma świetny tembr, łatwo kreuje melodie, w jego głosie jest też trochę mocy, ale bardziej operuje ciepłem i promieniuje optymizmem. Na płycie jest dziesięć kawałków, ich czas trwania to 44 minuty, więc jest w sam raz, aby nie poczuć niedosytu, albo znudzić się krążkiem. Czy warto było czekać na "Endless Horizon"? Tę kwestię rozstrzygną fani Galderii oraz melodyjnego power metalu kupując płytę lub zaglądając na serwisy cyfrowe udostępniające muzykę. Nie sądzę, aby ktoś poza tej grupy zwrócił uwagę na Francuzów. (3) \m/\m/

Gravety - Bown Down

Faust - Cisza po Tobie

2022 Szataniec

Jak już podkreśliłem we wstępie do wywiadu "Wspólnotą brudnych sumień" Faust podniósł sobie poprzeczkę bardziej niż wysoko. Z tym większą satysfakcją spieszę donieść, że najnowszym albumem "Cisza po Tobie" grupa Tomasza "Kamana" Dąbrowskiego nie dość, że pokonała ją bardzo pewnie, to w dodatku ze sporym zapasem, tworząc kolejne arcydzieło. Teraz thrash/death/

Freternia - The Final Stand

2022 ROAR

Przygoda szwedzkiej Freternii rozpoczęła się w roku 1998 w miejscowości Boraz. Formacja działa do tej pory, ale między drugim albumem "A Nightmare Story", a trzecim "The Gathering" jest siedemnaście lat zastoju wydawniczego. Ponoć w roku 2009 wydali EP-kę "Age of War", ale tak naprawdę nic o tym nie wiem. Startując z albumem "Warchants & Fairytales" wydanym w 2000. roku oraz jego następcą "A Nightmare Story" z 2002 roku, zwrócili uwagę miłośników melodyjnego power metalu i nie tylko. Naszej redakcji rów-

Galderia - Endless Horizon

2022 Massacre

Niedawno recenzowałem nową płytę szwedzkiej Freternii. Ogólnie rzecz biorąc jest ona podobna do Galderii, bowiem obie kapele sprawiają wrażenie, że są z tej samej półki. Francuzi również prezentują melodyjnym power metal z początku lat 2000. oraz chętnie nawiązują do niemieckiego oldschoolowego power metalu, ale oprócz odniesień do Helloween możemy znaleźć również inspiracje Running Wild. Od samego początku czuć, że muzycy Galderii starają się, aby ich muzyka i utwory były w miarę interesujące, miały własne cechy, posiadały chwytliwe tematy i melodie, odpowiednio brzmiały oraz żeby wszystko było dobrze wykonane. Można powiedzieć, że udaje się im to wyśmienicie. Fani takiego melodyjnego europejskiego power metalu będą z pewnością usatysfakcjonowani. Niestety na "Endless Horizon" nie ma nic z efektu "wow", co raczej wprowadza w formację do grona grup z potencja-

Teoretycznie można łączyć thrash i doom metal; czemu nie w muzyce trzeciej dekady XXI wieku wszystko jest możliwe. Gravety wychodzi to jednak tak sobie, bo własnych pomysłów nie mają za wiele, co kończy się trywialnym połączeniem Metallki i Candlemass, tak jak w utworze tytułowym. Są też utwory ciekawsze, jak zróżnicowany pod względem tempa "Tower Of Ghenjei", stricte doomowy "Red Mountain" czy miarowy, surowy "Braveness Beyond Fear". Jednak najlepiej niemiecki kwintet wypada w utworach o epickim rozmachu, jak "Carry On The Flame", a i wokalista Kevin Portz zdaje czuć się w nich najpewniej. Może więc do trzech razy sztuka? (3)

Wojciech Chamryk

Green King - Hidden Beyond Time

2022 The Sign

Heavy/doom starej szkoły - niby przerabialiśmy to już setki, jak nie tysiące razy, ale w wydaniu tego fińskiego kwartetu jak najbardziej ma to sens. Od razu intryguje mocne, surowe brzmienie, idealnie pasujące do takiej stylistyki; słychać, że ktoś nad nim popraco- wał, nie poszedł na łatwiznę. Dodajcie do tego nie tylko ciekawe riffy, ale całe oparte na nich kompozycje, gdzie zwłaszcza "Gates Of Annihilation" i "Steel Of Ice" robią bardzo dobre wrażenie. Równie korzystnie wypada Eliel Salomaa, mający zadziorny, mocny głos. Doskonale sprawdza się on w tych mocniejszych, typowo metalowych i szybszych numerach z motorycznymi bębnami, szczególnie w "Tervakiituri" i "Lifetakes". Ten drugi naprawdę zachwyca: nie tylko metalowym uderzeniem czy popisowymi solówkami, ale też odniesieniami do metalu przełomu lat 70. i 80. Udany to debiut, oby więcej takich płyt. (5) ennie, mimo że słuchałem albumu niezliczoną ilość razy. Poszcze-gólne utwory są jednocześnie bez-pośrednie i chwytające, a przy tym wcale nie przewidywalne. Zo-stały mistrzowsko zaaranżowane. Dominują szaleńcze tempa, ale zdarzają się w nich też motywy doom metalowe ("Rise Above The Skies") czy nawet balladowe ("What Have I Become"). Ow-szem, to emocjonujące dzieło, ale stoi za nim wirtuozerski warsztat i pomysłowe harmonie, podporządkowane całokształtowi. Tu i tam słychać imponujące solówki gitarowe i wyraziste rytmy. Można zachwycać się bogactwem pomysłowych zagrywek. Debiut Hammerstar pokazuje, jak zrobić praktyczny użytek z dokładnie opanowanego rzemiosła. Uchwycono na nim indywidualną wrażliwość twórców, która emanuje istotą amerykańskiego metalu. Swobodnie wyrażono artystyczną unikalność, ale z uwzględnieniem osobistych inspiracji, składających się na wszystko to, co nazywamy true epic heavy metalem. (5)

Sam O'Black

Debiutancki album Hammerstar to gratka dla tych, którzy pamiętają zespół Skullview. Amerykanie grali niesamowicie entuzjastyczny epicki heavy metal. Zwłaszcza ich ostatni album "Metalkill the World" (2010) stanowił kwintesencję oddania dla metalowej sprawy. Szkoda, że później zrobiło się o nich cicho. Widocznie instrumentaliści nie byli w stanie pogodzić pozamuzycznych karier zawodowych z intensywnym trybem koncertowym. O żadnym projekcie wokalisty Mike "Earthquake" Quimby Lewisa też później nie usłyszałem, aż tu nagle wpadła do recenzji płytka nazwana Hammerstar. W pierwszej chwili pomyślałem, że to krzyżówka Helstara z Hammerfall. Na szczęście nie musimy bać się wampirów ani sztucznego mieszania powermetalowych odcieni. Hammerstar brzmi konkretnie, a co najważniejsze - nie mniej entuzjastycznie co Skullview. Całość zaczyna się od porywającego wrzasku, który bez ostrzeżenia wprowadza w wojowniczy nastrój. Quimby od razu daje z siebie najlepsze, co ma do zaoferowania. Jeśli ktoś zapytałby mnie o przykład najbardziej entuzjastycznego krzyku w historii epickiego heavy metalu, wskazałbym właśnie na ten. Oprócz genialnych wokali, bardzo mocną stroną płyty jest również żywiołowe wykonanie i podkreślające ekspresję brzmienie. Podoba mi się, że wszystkich muzyków roznosi, jakby chcieli wyskoczyć z głośnika. Metalowa ekscytacja udziela mi się niezmi-

Hammers of Misfortune - Overtaker

W sumie, to nie wiem, co dzieje się na tym albumie. Moim zdaniem, "Overtaker" brzmi jak heavy metal z dwukrotnie przyśpieszonym tempem. Musiałbym zainstalować sobie jakąś apkę i spowolnić nagrania, żeby je wygodnie słuchać. Ponieważ jednak muzyka może pełnić funkcję zarówno użytkową, jak i abstrakcyjną, a "Overtaker" wypada korzystnie, jeśli spojrzymy na niego pod kątem abstrakcyjnym, to pozostańmy przy oficjalnej wersji. Płyta dowodzi, że gatunek techno thrashu nie jest wcale wyczerpany i że nadal można grać w jego ramach coś nowego. Słychać, że John Cobbett wykroczył mocno poza swą artystyczną strefę komfortu, bo choć Hammers of Misfortune był już wcześniej innowacyjny, to tym razem zaproponował album nieprzystający nawet do konwencji własnego zespołu. To nie było jednak tak, że jeden utalentowany muzyk zamknął się na odludziu i doznał wizji, tylko więcej osób wzięło udział w procesie twórczym. Blake Anderson z Vektor zagrał wszystkie blasty i partie perkusyjne w karkołomnych tempach, które znacząco wpłynęły na charakter całości. Ogromną rolę odegrała również wokalistka Jamie Myers o przerażająco - anielskim, żeby nie powiedzieć demonicznym, głosie. Bez niej też wydźwięk "Overtaker" byłby kompletnie inny. Nie wyszło im dzieło gwarantujące usatysfakcjonowanie wszystkich metalowców, ale za to oferujące sporo nietypowych wrażeń. Gdybyśmy podeszli do nowego Hammers of Misfortune ze standardowym zestawem thrashowych oczekiwań (np. fajne riffy, old schoolowy klimat) oraz standardowym zestawem thrashowych alergii (orkiestracje, klawisze), płyta nie zyskałaby zbyt pochlebnej opinii. Nie jest specjalnie old schoolowa, ciężko z tego galimatiasu wyłowić ciekawe riffy, a orkiestracje i klawisze owszem występują. Nawet jak instrumentaliści wymiatają, to poszczególne motywy wypadają przeciętnie, chociaż najbardziej podobają mi się progresy w kawałku "The Raven's Bell". Elementy składowe kompozycji są tylko środkiem do pobudzania słuchaczy, a nie celem samym w sobie. Zastanawiałem się, czy niektóre techniczne ozdobniki pełnią funkcję wyłącznie dekoracyjną, ale John Cobbett odpowiedział w wywiadzie, że każdy dźwięk jest celowy. Wobec tego "Overtaker" wymaga pełnego skupienia i lepiej nie sprawdzać go podczas jazdy samochodem. (4) dźwięki. W tym niesamowitym brzmieniowym miszmaszu mimo wszystko sporą rolę odgrywa progresja. Myślę, że właśnie ona spaja ten cały kocioł dźwięków. Dzięki niej da się ogarnąć te blisko siedemdziesiąt minut muzyki podzielone na dwanaście dość długich kompozycji. Już skupienie tak wielu podgatunków daje wyobrażenie, że w utworach musi dziać się naprawdę wiele. W sumie Słoweńcy muszą mieć sporą wyobraźnię, żeby to ogarnąć. No i ogarniają. Bardzo dużą rolę w muzyce Hei'An odgrywają również kontrasty. Jak usłyszymy ciepłe i pełne blasku dźwięki to możemy być pewni, że za chwilę zaleje nas mrok, a może nawet strach. Gdy część kompozycji niesie pewien optymizm, albo lekką zadumę czy melancholię to za chwilę doznamy uczucia depresji, rozpaczy, a nawet może paniki. Także obok zwiewnych, lekkich i rachitycznych dźwięków swobodnie goszczą te upiorne, okropne i przerażające. Na "Imago" przeważa czysty melodyjny śpiew, ale bez blackowego skrzeku, growlu czy innego nowoczesnego krzyku też nie może się obejść. Całe szczęście nad wszystkim bierze górę melodia, to ona ostatecznie przewodzi całemu albumowi. I chyba dzięki niej mogłem z przyjemnością i zainteresowaniem przesłuchać kilkakrotnie ten krążek. "Imago" to niesamowicie ciekawa i wciągająca muzyka, którą w zasadzie cały czas poznaje się na nowo. No i płyta ta jest z tych, co słucha się w całości, ważny jest na niej każdy moment, każdy dźwięk. Zresztą za dowolnym włączeniem "Imago" tych dźwięków znajduje się coraz więcej. Wykonanie oraz zestawienie brzmień też jest obłędne. Właśnie dzięki tym wszystkim elementom, mimo że muzyka Hei'An nie należy do moich ulubionych, tak bardzo ten krążek przypadł mi do gustu. (5)

Hei'An - Imago

Słoweńcy z Hei'An określają swoją muzykę jako post-progressive/post-modern metal. Dużo w tym prawdy, bo przeważa w niej całe mnóstwo współczesnych odmian rocka i metalu. Także mamy głównie alternatywne odmiany rocka i metalu, czyli przedrostki post, modern, indie, garage migają nam w uszach niczym w kalejdoskopie. A przecież to tylko podstawa muzyczna Hei'An, bo w ich muzyce można doszukać się jeszcze elementów melodyjnego black metalu, symfonicznego metalu, melo-deathu, nu-metalu, groove metalu, progresywnego rocka i metalu, jazz-rocka, fusion itd. Słowem uczta dla wrażliwych uszu i ludzi czułych na wszelkie

\m/\m/

Helios - Touch The Sun 2022 Stormspell

Niby kolejni debiutanci, ale to bez wyjątku starzy wyjadacze, ze znanym z wielu zespołów, przede wszystkim Control Denied, wokalistą Timem Aymarem. Jego partie są bez dwóch zdań najmocniejszym punktem "Touch The Sun" : śpiewa bardzo pewnie, świetnie różnicuje partie w po- szczególnych utworach (żyleta w tytułowym, niżej w "That's What You Get", delikatniej w balladzie "You Knew It All A Long"), ale muzycznie nie jest już tak ciekawie. Za dużo mamy tu niestety ewidentnych zapożyczeń (Black Sabbath, Dio czy Judas Priest to przykłady pierwsze z brzegu), a i czystszy stylistycznie US power metal też niezbyt Helios wychodzi. Są tu rzecz jasna pewne przebłyski potencjału, zwłaszcza w "Mystery" ze świetnymi organowymi/syntezatorowymi brzmieniami, ale jak dodamy jeszcze do tego syntetycznie pykającą perkusję to wniosek końcowy jest jednoznaczny: mamy tu świetnego wokalistę, który nie za bardzo może rozwinąć skrzydła. (2)

Wojciech Chamryk

Hellspike - Dynasties Of Decay

2022 Metal On Metal

Na debiutanckim "Lords Of War" z 2020 Hellspike nieźle dali czadu, teraz też nie spuścili z tonu. Schemat niby jest ten sam, bo przeważają bardzo szybkie, utrzymane w stylistyce speed/ thrash metalu z pierwszej połowy lat 80., dynamiczne utwory, z tytułowym openerem czy "Gone To Waste" na czele. Ponownie mamy też kompozycję instrumentalną, melodyjną niczym stare numery Running Wild "On Through The Time" oraz wściekle ekstremalny numer "Ruthless Invasion", ale jednocześnie Rick Metal z kolegami zaczynają z powodzeniem poszukiwać nowych rozwiązań. I tak pięknie się rozpędzający "They Live" ropoczyna iście domowy wstęp, "Divide To Rule" to kolej-ny w dorobku zespołu, siedmio-minutowy, dopracony kolos, w którym trafiła się nawet balladowa wstawką, a "Hegemony De-fied" jeszcze bardziej czerpie z tradycyjnego metalu lat 80. I takie podejście rozumiem, tym bardziej, że grane jest to wszystko z ogromną pasją. Tyle, że odpadł element zaskoczenia, więc tym razem ciut niższa nota. (4,5)

Wojciech Chamryk

Hemesath - So Schön

2022 Echozone

Posłuchałoby się czegoś fajnego, ale nic z tego, trafiły mi się jakieś popłuczyny po Rammstein Oczywiście to w pewnym sensie uproszczenie, ale nie ma się co czarować, bo taki "Elysium" to praktycznie żywcem ta grupa, szczególnie w warstwie wokalnej, chociaż starsi i bardziej utytułowani koledzy Hemesath grają rzecz jasna w wyższej lidze. Młodziaki za sprawą "So Schön" niczym tej ich pozycji nie zagrożą, chociaż to płyta skonstruowana w myśl zasady dla każdego coś dobrego, rozpiętego pomiędzy rockiem gotyckim, metalem industrialnym i nowoczesnym popem. Takie podejście ma też jednak zasadniczą wadę, bo grając dla wszystkich gra się jednocześnie dla nikogo, a hasło alternatywny metal nie jest już tak nośne jak w połowie lat 90. Ktoś z wytwórni płytowej doszukał się tu gdzieś nawet chwytliwego hard rocka, dobre. Jasne, można tego posłuchać, zwłaszcza "Dies eine Leben" czy ballady "Flieg", ale jeśli najlepsze na trwającej 40 minut płycie utwory są de facto klonami numerów Rammstein nie ma co zawracać sobie czymś takim głowy. (2)

Wojciech Chamryk i ostrzejszym śpiewem lidera ("Take It All", "Razzle Dazzle", najbardziej z nich surowy "Takin' My Heart Back"), a do tego mroczne i podniosłe (świetny "Mistress Of The Dark"). Instrumenty klawiszowe nowego w składzie, znanego z Touch Marka Mangolda, często są wyeksponowane, na czym ciut progresywny "House Of The Lord" czy mający w sobie coś z ducha Rainbow (wstęp kojarzący się ze "Stargazer") "Dreamin' It All" z organową solówką. Takie brzmienia królują również w "Road Warrior", zaś "Avalanche" i "Angels Fallen" to bardziej balladowe klimaty: pierwsza z fortepianowym akompaniamentem, druga znacznie mocniejsza. Jest więc tak jak kiedyś, a może nawet i lepiej, zważywszy, że James Christian to już nie młodzieniaszek, tak więc (5) jak najbardziej zasłużone.

Wojciech Chamryk wy numer na w sobie coś z punkowej zadziorności, a finałowy "Twilight" jest mroczny i zróżnicowany. Dlatego warto sięgnąć po tę płytę, nie tylko po to, by odbyć nostalgiczną podróż do czasów świetności nie tylko Hydra Vein, ale też Virus, Onslaught czy Xentrix, ale głównie dlatego, by przekonać się, że bohaterowie niniejszej recenzji wciąż są w formie i mają do przekazania coś ciekawego muzycznie. (5)

Wojciech Chamryk

Hypnosaur - Doomsday

2022 Revenge Of The Bat

House Of Lords - Saints And Sinners

2022 Frontiers

House Of Lords to już rzecz jasna nie ten sam zespół co w początkach kariery. Już od blisko 20 lat nie ma w składzie jego założyciela, bowiem Gregg Giuffria zajął się zupełnie innymi interesami, jednak wokalista James Christian czuwa nad tym, by zespół nie rozmieniał się na drobne. Dlatego 13 już album House Of Lords to powrót do wysokiej formy z czasów debiutu, "Sahary" czy "Demons Down" "Saints And Sinners" to melodyjny hard/ AOR rock najwyższej próby: z jednej strony zakorzeniony w latach 80., ale z drugiej świeży i porywający energią. Mnóstwo tu więc przebojowych refrenów i pięknych melodii (od utworu tytułowego czy "Roll Like Thunder" trudno się uwolnić, a to tylko przykłady pierwsze z brzegu). Są też mocniejsze, znacznie szybsze utwory z silniej zaznaczoną gitarą

Hydra Vein - Unlamented

Nagrania tej brytyjskiej formacji nigdy nie elektryzowały licznych słuchaczy, zresztą tak naprawdę nie było na to większych szans, z racji jej podziemnego statusu i krótkiego czasu istnienia. Albumy "Death Than False Of Faith" i "After The Dream" pozostały jednak we wdzięcznej pamięci fanów brytyjskiego thrashu i kolekcjonerów, zaś teraz dołączył do nich trzeci. Mogłoby wydawać się, że powrót po 20-latach milczenia, w dodatku w składzie mającym mało wspólnego z tym oryginalnym, mija się z celem, ale Hydra Vein, a konkretnie basista

Damon Maddison gitarzysta

Danny Ranger, bo tylko oni pamiętają początki grupy, wspierani przez młodszych kolegów, dokonali niemożliwego. Przede wszystkim nie mogłem sobie wyobrazić Hydra Vein bez charakterystycznego wokalisty Mike'a Keena, ale jego następca James ManleyBird sprostał wyzwaniu i jego partie są mocnym punktem powrotnego albumu grupy. Muzycznie też jest zacnie: to thrash ostry, siarczysty i bezkompromisowy, ale niepozbawiony też melodii, dzięki czemu do "Eradication Zone", singlowego "Age Of Plague" czy "Blood Eagle Dawn" chce się wracać. Dla odmiany "Does The End Justify The Means?" mógłby spokojnie trafić na którąś z pierwszych płyt Hydra Vein, tytuło-

Tytuł i okładka (Rafał Wechterowicz, a jakże) sugerujące coś tradycyjnie metalowego czy doomowego, a tu niespodzianka - warszawski kwartet pełnymi garściami czerpie ze skarbnicy nie tylko hard 'n' heavy, proponując jedyną w swoim rodzaju, wysokooktanową, rock 'n' rollową mieszankę. Bardzo dynamiczną, niekiedy faktycznie o iście metalowej intensywności ("Godfucker"), ale jednak zdecydowanie przeważa w niej hard rock/proto-metal, tak jak w tytułowym openerze czy w "Circle"). O ich oryginalności stanowią organowe partie wokalisty Bartosza Kulczyckiego i gitarowe Michała Siedleckiego, ale w tyle nie pozostaje też sekcja Marcin Jastrzębski/Marcin Szóstakowski, dzięki czemu "On The Run (Bang Bang)" czy instrumentalny "Huisuke" zapamiętujemy jako całość, a nie tylko z racji imponujących solówek. Mamy tu też wpływy punka, stoner czy nawet gotyckiego rocka, a do tego praktycznie każdy z tych 10 utworów to potencjalny przebój, gdzie refreny choćby "Desert Tornado", "The Hole" czy "Heart Of Stone" zapamiętuje się już po pierwszym odsłuchu. Muzycy deklarują: "lubimy jak jest głośno i do tego mrocznie, ale najważniejsze żeby muzyka chwytała, bujała, a refreny muszą zostawać w głowie" i na debiutanckim LP ("Doomsday" ukazał się tylko na winylu i wersji cyfrowej) zrealizowali to w 100 %. Do tego udała im się również sztuka nie lada, gdyż ten album może trafić do bardzo zróżnicowanej grupy odbiorców, lubujących się w różnych odmianach rocka, a do tego każdy ze słuchaczy może, nie bez podstaw twierdzić, że to właśnie jego muzyka jest na "Doomsday" na planie pierwszym - i nie będzie się w żadnym razie mylić, ponieważ wszystko jest tu jednocześnie bardzo zróżnicowane, ale też zarazem nad wyraz spójne, a to już sztuka nie lada. (5)

Wojciech Chamryk

Idol Throne - The Sibylline Age 2022 Stormspell

Chłopaki z Indiany stąpają po grząskim gruncie. Postanowili stworzyć zespół, który będzie bazował na ich inspiracjach z młodości, jednocześnie wykorzystując umiejętności, jakich nabyli, grając w wielu metalowych kapelach. Efekt? Uzyskanie równowagi między thrashem, US powerem i prog metalem. Może i grunt grząski, ale w błocie jeszcze nie wylądowali. Receptą na taką skuteczność jest być może duża samoświadomość. Muzycy Idol Throne wiedzą, że muzyka nie jest tworzona dla muzyki, tylko do słuchania i wszelkie progmetalowe odjazdy w porę należy kontrolować, wyhamować i naprowadzić na prostsze tory. W efekcie dostajemy dy- namiczny album, w którym jednocześnie kryją się smaczki rodem z Symphony X i jednocześnie chwytliwe melodie. Gitarowo bardzo wiele się dzieje, ale riffy, solówki czy ozdobniki w ogóle nie przesłaniają struktury kompozycji, przez co kawałki wydają się nośne i dobrze się ich słucha jako całości. A ponieważ proporcje thrashu/poweru i progu się zmieniają (np. na korzyść thrashu w "Sacred Fire" lub progu w "Crown of Fools") płyta wydaje się naprawdę różnorodna. I to mimo wielu wspólnych, spójnych elementów, takich jak ostre jak brzytwa brzmienie czy melodyjne linie wokalne. Muzycy Idol Throne mają już spore doświadczenie w innych kapelach, ale "The Sibylline Age" to debiutancka płyta pod tym szyldem. (4,5)

Strati

Incursion - Blinding Force

2022 No Remorse

EP-ka "The Hunter" z 2020 roku zapowiadała, że Incursion może przynieść fanom oldschoolowego heavy metalu dużo radości. Moim zdaniem potwierdzeniem tego jest ich najnowszy, a w sumie debiutancki, pełny studyjny album "Blinding Force". Zawarta na nim muzyka to ciągle dynamiczny i pełen wigoru tradycyjny heavy metal utrzymany w klimacie lat 80. zeszłego wieku. Może on kojarzyć się z Jag Panzer, Omen, Riot, tylko że Incursion praktycznie w tym samym czasie prowadził swoją działalność. Po prostu chłopaki robili to co ich wtedy nakręcało. Są też echa innych wpływów, głównie kapel z Wielkiej Brytanii, typu Black Sabbath z Dio, Raven, Judas Priest, Iron Maiden itd. Amerykanie mogą też co niektórym przypominać współczesne zespoły typu Riot City, Traveler itd. Także środowisko muzyczne tej formacji jest naprawdę zacne. Podkreślają to też same kompozycje, każda inna, równie ciekawa i z potencjałem, aby zainteresować sobą swoich słuchaczy. Jest w nich zadzior, ale także mamy sporo dobrych melodii. Mnie akurat najbardziej pasują te najszybsze, czyli "Vengeance" ze świetnymi solówkami i prawie speed metalowy "Master Od Evil"

Niemniej swoich faworytów mógłbym upatrywać również w nośnym "Running Out", "judasowskim" "The Sentinel" czy bardziej epickim, "maidenowskim" "Riot Act" . Zresztą pozostała część krążka też ma swój charakter i można wyłowić z niej dla siebie coś ciekawego. Heavy metal Incursion cechuje współczesne brzmienie, ale takie, którego korzenie sięgają w lat 80. Mnie takie podejście mużyków pasuje i jak najbardziej jest to dla mnie dużym plusem. Muzycy sprawnie używają swoich instrumentów, choć nadmierną wirtuozerią nie epatują, bowiem ogólnie Amerykanie bazują bardziej na bezpośredniości, solidności i konkretnym podejściem do tematu. Muzycy Incursion wraz z "Blinding Force" potwierdzili swój potencjał i aspiracje. Fani oldschoolu mogą już teraz cieszyć się, że na półce przybędzie kolejny udany krążek. (5)

\m/\m/

Inner Urge - Consume And Waste 2022 Self-Released

Pochodzący z Brytyjskiej Kolumbii fan Dream Theater o imieniu Matt Whitehead skomponował na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat dziewięć heavy metalowych utworów. Do ich zaśpiewa- nia zaprosił znalezionego na You Tube tureckiego wokalistę uwielbiającego Nevermore, Berzana Önena. Celowo już w pierwszym zdaniu podałem ich główne inspiracje, ponieważ na podstawie samego słuchania powstałego albumu "Consume And Waste", nie wpadłbym akurat na te nazwy. To dobrze świadczy o kreatywnym potencjale twórców, gdy grają muzykę inną od tej, która najbardziej ich inspiruje. Płyta jest znacznie bardziej zwarta, bezpośrednia i konkretna od typowych majstersztyków Dream Theater. Nie wychwyciłem zapożyczeń z Nevermore, choć nie twierdzę, że ich tam nie ma. Moim zdaniem, warstwa instrumentalna bardziej podpada pod melodyjny heavy metal z epickim zacięciem. Nie doskwiera mi uczucie obcowania z kalką żadnego metalowego pioniera, ewentualne podobieństwa widzę w pojedynczych niuansach, np.: do Iced Earth (szczególnie masywny, z premedytacją wleczący się akompaniament w refrenie "I Am Inside", czy też nagłe zmiany temp w "Liberate Your Mind"), Black Majesty (specyficznie zamaszysta melodyka kontrastująca ze stukaniem melo-powerowego automatu perkusyjnego w "Stand Strong" oraz w "Chosen One"), lub Judas Priest (chociażby harmonie w dialogach gitarowych). Poza tym na płycie pojawia się mnóstwo tradycyjnie heavy metalowych riffów, daje o sobie znać skłonność do agresji ("Chosen One"), ale i balladowa wrażliwość (początek "Liberate Your Mind", gwizdany początek oraz końcówka "A Matter Of Time", wyjątkowo kunsztowne zwolnienie w środkowej części "Relentless Quest"; jako całość wcale nie są to ballady, ale wskazane fragmenty noszą znamiona ballad). Jeśli chodzi o wokale, kojarzą mi się one z Timem Owensem (gdzież on nie śpiewał?) oraz z Svenem D'Anna (Wizard, Feanor), na pewno nie z Warrelem Danem (Nevermore). Inner Urge brzmi na "Consume And Waste" solidnie i teoretycznie po zwerbowaniu dodatkowych osób może przekształcić się w porządny zespół heavy metalowy. Wygląda jednak na to, że już zapowiadany drugi album będzie bardziej progresywny, bo ponoć składa się z kawałków o długości 7-12 minut. W drugiej części niniejszej recenzji chciałbym odnieść się do tekstów utworów z

"Consume And Waste". Warto się nad nimi samodzielnie zastanowić, ponieważ restrykcje pseudo-kowidowskie i po-pseudoszczepienne zgony nie są jedyną oznaką dokonywanej tu i teraz zbrodni przeciwko ludzkości. "Where is too far? What stage is enough? This is where we are / There has been too much" ("Stand Strong"). Przekaz liryczny jest zatem stanowczo anty-kapitalistyczny. Nie dochodzi do źródła tego zbrodniczego systemu w postaci sabataizmu ani franksizmu, ale bardzo precyzyjnie podejmuje poważne problemy wynikające z konsumpcyjnego zacietrzewienia kapitalistów. "(You) consume and waste, destroying all the land / consumed by hate, we'll never understand" ("Relentless Quest"). Jasno mówi nam, że istnieje alternatywa, że możemy oswobodzić się z ucisku ludzkości przez archontyczną elitę. "Still we must not relent / we haven't lost. Not yet". Żeby tego dokonać, wszyscy musimy kategorycznie przeciwstawiać się złu. "We will not create violence, we'll rebuild and fill in the holes" ("Never Forsaken"). Świat fizyczny odbierany przez ograniczone ludzkie zmysły może wydawać się pozbawiony nadziei na lepsze jutro, ale tym właśnie jest - światem postrzeganym ograniczonymi zmysłami słuchu, wzroku, smaku, dotyku i węchu. "Now you put in your all but it's in the wrong place and you're suffereing's seen on your body and face" ("A Matter of Time"). A przecież ludzkie zmysły są tak ograniczone, że kompletnie nie nadają się do pełnego rozpoznania rzeczywistości. "Killing expectations makes me free again" ("Liberate Your Mind"). Wszyscy jesteśmy istotami ponadmaterialnymi, tylko musimy nauczyć się mówić kapitalistom głośne i wyraźne NIE. "The lies and hatred can be quelled from all the land / act now and don't back down, don't cower, take a stand" ("A Matter of Time"). Od momentu, gdy wszyscy zauważymy, że rzeczywistość nieskończenie wykracza poza nasze wrażenia zmysłowe, żadne ugrupowanie ucisku gatunku ludzkiego nie będzie już mieć najmniejszych szans, by zamieniać nasz świat w piekło. "We'll never bend / we'll never bow / Our revolution begins now" ("Never Forsaken"). (4,5)

Sam O'Black

Iron Allies - Blood In Blood Out 2022 AFM

Istnieją takie płyty, o których nie trzeba nic mówić ani pisać, bo bronią się same. Wystarczy je posłuchać i od razu wiadomo, że to jest to. Świetne brzmienie, rasowy styl, groove, roznosząca energia, fantastyczne riffy, urzekające solówki, wyborne wokale, genialny feeling, chwytliwe momenty, czad - to wszystko znajdziemy na "Blood In Blood Out" . Jednym słowem: klasa. Oczywiście, za wydawnictwem stoją nieprzeciętni muzycy, ale nie nazwiska tu grają. Wręcz przeciwnie - gdybym nie wiedział, kto to zrobił, uznałbym na podstawie samych dźwięków, że jacyś ludzie o statusie mistrzów świata. Inaczej być nie może, bo tak naprawdę formuła jest typowo heavy metalowa (aczkolwiek podszyta szacunkiem do bluesująco hard rockowych fundamentów), technika niewyszukana, a jednak wykonawcza siła rażenia przeszywa na wskroś i czyni niesamowitą różnicę na tle mnóstwa zdawałoby się podobnych albumów. Teoretycznie poszczególne zastosowane patenty i rozwiązania muzyczne są często cliché, ale dzięki temu, że powstałe na ich bazie dwanaście utworów o łącznej długości pięćdziesięciu dwóch minut zostały podane na świeżo, z pewnością rezonują z gustem wielu zwolenników tradycyjnego podejścia do heavy metalu. Mało tego. Wypadają soczyście, tryskają życiem i ekscytują. Mogą sprawić mnóstwo radości tym maniakom, którym wydaje się, że wszystko już słyszeli. Mogą też zawrócić w głowie nastolatkom, które dopiero co wyrabiają sobie muzyczne upodobania. Inspirują do wzięcia udziału w zabawie. Tylko czekają, by nadać komuś wkraczającemu w dorosłość treść i sens życia. Powodują, że najbardziej nieśmiałe osoby zaczynają śpiewać i niewerbalnie okazywać euforię. To jest dojrzały metal, więc liryki naturalnie nie niosą szczególnie radosnych ani naiwnych treści, ale metalowa dusza płonie przy tym albumie pozytywnie uskrzydlającym ogniem. Mimo że mamy do czynienia z debiutanckim longplay'em nowopowstałego zespołu, który brzmi bardzo współcześnie, to moim zdaniem sound perfekcyjnie łączy najlepsze cechy nowoczesności i old schoolu. To tutaj wyznaczane są potencjalne trendy i wzorce do naśladowania dla kolejnych pokoleń heavy metalowców XXI wieku (nadzieja umiera ostatnia). Masywny i muskularny, wgniata w fotel jak analogowe produkcje nigdy by nie wgniatały, ów dźwięk nie pozwala jednocześnie zapomnieć, że pochodzi od ludzi z krwi i kości. W pewnym sensie "Blood In

Blood Out" jest organiczne, a już na pewno autentyczne. Szczerze podano na nim serce na tacy i kazano się częstować, ile zapragniemy. A jeśli nasz głód takich dźwięków jest wiecznie niespożyty, to tym lepiej. "Bierzcie i pijcie z niego wszyscy. To jest bowiem kielich krwi mojej, nowego i wiecznego przymierza, która za Was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. To czyńcie na moją pamiątkę". (6)

Sam O'Black

Iron Kingdom - The Blood Of Creation

2022 Self-Released

Już na poprzednim albumie "On The Hunt" ta kanadyjska grupa zaproponowała tradycyjny, melodyjny heavy metal na wysokim poziomie, znacznie ciekawszy niż na pierwszych płytach. Teraz, kiedy skład z nową gitarzystką Megan Merrick okrzepł, a pandemiczna przerwa dała dużo czasu na komponowanie i dopracowanie materiału, Iron Kingdom weszli na znacznie wyższy poziom. Inro jak intro, ale "Sheathe The Sword" po prostu zachwyca, łącząc wpływy starego Rainbow z epickim metalem lat 80. Równie archetypowy jest "Queen Of The Crystal Throne", "Hunter And Prey" to dynamiczny i melodyjny US power, a "Witching Hour" łączy nie tylko takie akcenty, ale też echa dokonań Iron Maiden, szczególnie w warstwie gitarowej. Mógłbym tu śmiało wymienić kolejne utwory, ale mija się to z celem, lepiej po prostu ich posłuchać. No i finał, trwający ponad 13 minut, "The Blood Of Creation", prawdziwy majstersztyk - jeśli Chris Osterman, jednocześnie świetny wokalista i Megan Merrick na kolejnych płytach pójdą tym śladem, to o dalsze losy Iron Kingdom możemy być spokojni. (6)

Wojciech Chamryk

Ironhawk - Ritual of the Warpath 2022 Dying Victims Brud, obskurność i surowizna. To pierwsze trzy słowa, jakie przychodzą mi na myśl podczas obcowania z pierwszym longplayem australijskiego Ironhawk. Grupa ta gra dość specyficzne połączenie punku, speed metalu i blacku (w jego wczesnej formie). Jeśli chodzi o proporcje, to tego pierwszego jest tu najwięcej, jednak absolut- nie fakt ten w żaden sposób nie zaburza metalowego charakteru. Granie tych gości (i jednej gościówy) można określić jako spotkanie archaicznego Bathory z The Exploited z okolic "Fuck The System". Dodajmy jeszcze do tej całej mieszaniny obskurną, wręcz piwniczną produkcja, która wcale nie wynika z jakichś ograniczeń kapeli, tylko jest planowanym, dobrze skalkulowanym zabiegiem. Jeśli chodzi o celowe zohydzanie własnej muzyki, to Ironhawk osiągnął w tym perfekcję, wyprzedzając tym samym nawet niekwestionowanych mistrzów w tej dziedzinie, czyli Darkthrone. Ten album brzmi naprawdę przeokropnie (i przepięknie zarazem). Jeśli chodzi o power, to "Ritual of the Warpath" można śmiało porównać do spotkania przesympatycznego pana noszącego markowe ubrania w jakiejś ciemnej uliczce. Przy czym trzeba tu zaznaczyć, że owy dżentelmen nie jest z tych, co bawią się w jakąś zbędną kurtuazję i spoufalanie się. Nie jest on ulicznym psychologiem - wolontariuszem (nie usłyszysz od niego pytania "Masz jakiś problem?"). Nie zamierza on też wchodzić w rolę darmowego przewodnika dla zbłąkanych turystów (nie masz co liczyć na pytanie "Zgubiłeś się?"). Po prostu od razu bez żadnego pardonu wali w mordę, a gdy już padniesz na ziemię, to dostajesz jeszcze parę kopniaków głowę i brzuch. Na "Ritual of the Warpath" też nie uświadczysz żadnego zbędnego pieszczenia się. Dostaniesz za to serię konkretnych ciosów. Żadnych ładnych melodyjek, żadnych ozdobników czy innych duperel. Ten album to po prostu jedna wielka cuchnąca ohyda. I tak ma k***a być!!! Amen. (5)

Bartek Kuczak

nie słyszymy, ale za to od razu czujemy, że muzycy tej formacji podchodzą do swojej muzyki z dużą dozą ambicji. Większość kompozycji z tej płyty bije w nas swoją bezpośredniością, która ma swoje źródła w klasycznym heavy metalu i power metalu. W takich wypadkach dla większości Brazylijczycy będą kojarzyć się z Iron Maiden czy Helloween. Ma to jakieś uzasadnienie. Czasami jednak mamy nieśmiałe wycieczki w rejony progresywnego metalu, które niosą lekkie echa Queensryche, Fates Warnig czy Symphony X. Kolejny ważnym wykładnikiem muzyki Ivory Gates są melodie, wręcz znakomite, które są podkreślane niezłym głosem Felipe Travaglini. Partie instrumentalistów są wymyślone i zagrane z naprawdę dużą wyobraźnią, acz bez nastawienia do jakiegoś zawiłego gmatwania. Pewnie dlatego perkusja pracuje konkretnie, bas miło pulsuje, a gitara kreuje świetne pasaże i niezłe sola. Ten efekt podkreśla świetne brzmienie, dzięki czemu każdy instrument ustawiony jest w odpowiednich proporcjach i słyszany jest naprawdę klarownie. Wszystko zaś oplata aura przychylności i pewnego optymizmu. Wystarczy posłuchać sobie instrumentalnego "Duality" , w który dodatkowo wpleciono fragment inspirowany latynoskim folkiem. Swoją drogą znakomity pomysł. Świadczy to, że muzycy kładli mocny nacisk na urozmaicenie swoich kompozycji i w zasadzie udało im się osiągnąć ten cel. Na pewno nie można powiedzieć, że utwory wyszły spod jednej sztancy. Dla przykładu tą różnorodność podkreśla coś na wzór ballady i wolnej klimatycznej pieśni, jaką jest "The Leaves of Winter". Album kończą dwa bonusy. "Betrayal Of The Heart" i "Devil's Dance". Pochodzą z wcześniejszych wydawnictw Ivory Gates, ale po raz pierwszy zaśpiewane zostały przez Felipe. Poza tym pierwszy z nich bardzo wyraziście zaznacza fascynacje Brazyliczyków melodyjnym progresywny metalem. Ogólnie "Behind The Wall" to całkiem niezła pozycja, tylko czy zdoła zaistnieć w takiej przepastnej masie nowości z progmetalowego świata? (3,7)

\m/\m/

Jaded Heart - Heart Attack

2022 Massacre taki melodyjny metal (teraz określany hard rockiem) był na topie. Jaded Heart mieli jednak pecha o tyle, że na poważnie zaczęli działać pod koniec dekady, kiedy czas świetności takiego grania właśnie mijał. Nic sobie jednak z tego nie robili, wyrastając z czasem na jedną z ikon melodic rocka nie tylko w Niemczech, ale też i w Europie. "Heart Attack" bez dwóch zdań ugruntuje tę pozycję, bo to materiał kipiący energią i przy tym niesamowicie przebojowy. Co numer, to przebój - nie ma w tym stwierdzeniu krzty przesady. Do tego nie jest to jakieś mdłe pitolenie, bowiem nie brakuje tu mocnych riffów, soczystej sekcji i dynamicznego śpiewu Johana Fahlberga. Więcej, w niektórych utworach robi się naprawdę ciężko i mrocznie ("Midnight Stalker"), a "Lady Spider" to wręcz speed/thrashowa galopada. I takie podejście rozumiem - tu nikt, mimo wieku i stażu, nie rozmienia się na drobne, nie ma też epatowania dawno wyblakłymi patentami, ale jest nowa jakość oparta na świetnych wzorcach sprzed lat. (5)

Wojciech Chamryk

z biegiem lat wpada w pułapkę systemu, zaś muzycznie dopracowany i urozmaicony. Czasem, jak dla mnie, zbyt nowoczesny, podbity elektroniką ("Rise Up", "Living The Dream" czy zbyt wypolerowany brzmieniowo "Tears Of Blood"), ale numer tytułowy, mroczny i podniosły "Black Sun" czy "Desire" o mocy porównywalnej z Black Sabbath ery Ronniego Jamesa Dio sprawiają, że szybko zapominamy o tych zbędnych w sumie ozdobnikach czy niedociągnięciach, albo raczej robieniu oka do młodszej publiczności. A przecież tuż obok czają się jeszcze zróżnicowany "Tortured Soul", wzbogacony chóralną partią i z mocnym śpiewem lidera, przejmujący "Dark Night" oraz iście epicki "Requiem", balladowopodniosły finał płyty. I tak jak Turner zwykle nie schodził na swoich płytach poniżej pewnego, dość wysokiego poziomu, to na "Belly Of The Beast" zaproponował coś odmiennego i do tego ciekawego - najwyraźniej coś takiego jak druga, a może nawet i trzecia, młodość jest jak najbardziej możliwa. Hughes, Osobourne, teraz Turner - kto następny? (5)

Wojciech Chamryk

Katatonia - Sky Void of Stars

2023 Napalm

Joe Lynn Turner - Belly Of The Beast

2022 Mascot

Ivory Gates - Behind The Wall

Brazylijski Ivory Gates zaliczany jest do grona zespołów progresywnego metalu. Na "Behind The Wall" może tego bezpośrednio

Weterani melodyjnego hard'n' heavy trzymają się mocno, a ich 15, tak więc w pewnym sensie jubileuszowy, album pokazuje, że wena wciąż im dopisuje. Zespół podkreśla, że podczas nagrań nie używano sampli perkusyjnych ani komputerów, muzycznie jest to również powrót do lat 80., kiedy

Były wokalista Rainbow, Deep Purple czy Malmsteena ma już ponad 70. I nie dość, że głos wciąż mu dopisuje, chociaż śpiewa już znacznie niżej niż kiedyś, to jeszcze dojrzał wreszcie do tego, by przyznać, że praktycznie całe życie nosił perukę - łysienie plackowate dla gwiazdy rocka, szczególnie w latach 80., nie było czymś komfortowym. Jednak z włosami czy bez nie ma to żadnego znaczenia, bowiem Turner nagrał doskonałą płytę. Jeśli ktoś spodziewał się, że ten weteran sceny hard niczym już nie będzie w stanie zaskoczyć, otworzy ze zdziwienia gębuchnę: "Belly Of The Beast" to mocny, rasowy heavy metal. W warstwie tekstowej traktująca o tym, jak człowiek

Nigdy nie byłem fanem Katatonii. Nie wiem, za co podziwia się ten szwedzki zespół. Podejrzewam, że za melancholijną awangardę metalową, ale prawdopodobnie za coś jeszcze, gdyż Katatonia zdołała wybić się komercyjnie spośród silnej konkurencji i poziomem muzycznym nie odstaje od należących do tej samej estetyki formacji Leprous, Opeth oraz Astrakhan. Zapytałem kolegę, który siedzi w temacie. "W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych dominował death metal, druga fala black metalu dopiero się rozpędzała, więc takie granie jak Katatonia było świeżym powiewem. Ich początkowa twórczość była zaliczana do doom metalu, ale doskonale wplatała elementy death i black metalu. Do tego wiek, w jakim Blackheim (Anders Nyström, współza-łożyciel Katatonii) pisał ten materiał robi wrażenie - w momencie wydania debiutu "Dance of December Souls" (1993) miał 18 lat, z czego część napisał już wcześniej. Bardzo ważną rolę odegrała też demówka "Jhva Elohim Meth" (1992). Ale właśnie melancholia i mroczna atmosfera zapewniły im sukces. Większość zespołów grała bardziej doom / death metal, a Szwedzi dali swojej muzyce i swoim tekstom taki blackowy sznyt" . Czasy się zmieniały, muzycy Katatonii nie zamykali się w old schoolowych szufladkach i intensywnie eksperymentowali. Korzystając z wyjątkowej wyobraźni i czerpiąc inspiracje z obserwacji życia, pozwolili, by charakter zespołu swobodnie ewoluował. W efekcie "Sky Void of Stars" nie przypomina ich pierwszych dokonań, a wręcz bliżej mu do progresywnego rocka niż do dark metalu. Nowa Katatonia brzmi zbyt elegancko i kunsztownie, nie chcę użyć słowa "grzecznie", ale to nie jest dziki wkurw, tylko poukładana muzyka do grania w pozycji siedzącej z obowiązkowym wglądem do tabulatur. Słucham nowych utworów na świeżo i wydaje mi się, że ich wadą jest przerost formy nad treścią. Brakuje im chwytliwości, elementów natychmiast zapadających w pamięci. Brakuje w nich akcji. Miłośnicy Dream Theater do takich rzeczy przywykli, ja trochę się męczę. Nie zniechęcałbym jednak nikogo do zapoznania się ze "Sky Void of Stars". Doceniam, że ten album naprawdę fachowo zrealizowano - wykazano się na nim zmysłem do tworzenia niebanalnych struktur kompozycji, obdarzono go nietypową atmosferą i przyzwoitym brzmieniem. Całkiem możliwe, że wielu ludziom ta płyta przypadnie do gustu, a metalowcy z rockmenami będą gorąco dyskutować o niuansach poszczególnych utworów. Okazji do wymiany opinii nie powinno braknąć, ponieważ Katatonia regularnie koncertuje w Polsce. Już 24 stycznia 2023 zaprezentuje się w warszawskiej Stodole wraz z islandzkim zespołem post-metalowym Sólstafir oraz shoegaze / post-metalowym SOM. Cała trasa obejmie aż 31 występów w Europie oraz UK. (3)

K i l l R i t u a l - K i l l S t a r B l a c k Mark Dead Hand Pierced Heart 2022 Massacre

Na "Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced Heart" muzycy z Kill Ritual kontynuują swoja podróż po amerykańskich odmianach heavy metalu. W swojski, oryginalny sposób łączą oni muzykę, którą próbuje się zamknąć w kategoriach amerykańskiej od- miany power metalu, power/ thrashu i thrash metalu. Oczywiście oprócz tego jakieś inne naleciałości też się znajdą. Myślę, że nikt by się nie pogniewał gdyby użyto wobec nich definicji US metal. Ich kompozycje są przeważnie dynamiczne, ciekawie skonstruowane, dzieje się w nich naprawdę sporo, w dodatku umiejętnie poruszają się między zmianami temp i różnorodnością klimatów. Niemniej zawsze dążą do tego, aby trafiły bezpośrednio do fana oraz ozdobione są całkiem niezłymi, konkretnymi melodiami. Do tego dochodzi doskonałe wykonanie, gdzie instrumenty grają gęsto, z mocą, ale też z pewną dozą wirtuozerii. W wypadku albumu "Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced Heart" jest to dziewięć różnorodnych kompozycji, utrzymanych na wysokim poziomie, przez co ciężko jest wybrać jakiś jeden, wyróżniający się fragment. Co prawda mnie wyjątkowo zauroczyła kompozycja "I Am The Night", która wyróżnia się niesamowitym i mrocznym klimatem, w dodatku bardzo wciągającym. Ogólnie dzięki tej wysoce skondensowanej integracji album znakomicie słucha się w całości, co jest dla mnie synonimem dobrej płyty. Teksty również dotykają ważnych, a nawet trudnych tematów. Wystarczy sięgnąć po singlowy "By The Hand Of God", który niby dotyczy krucjat, a jej bohater wierzy w boga i zaciekle walczy z poganami, a tak naprawdę mówi jak bardzo łatwo jest nas zmanipulować pod nośnymi i szczytnymi hasłami dotyczącymi patriotyzmu czy wiary w jedynego boga, ale wszystko jedynie dla zysku i władzy innych, niepohamowanych w swojej zachłanności ludzi. Wspominałem już o znakomitej grze instrumentalistów. Zwolennicy US metalu będą to naprawdę usatysfakcjonowani. Jednak trzeba dodać kilka miłych słów o wokaliście Chalice Blood Zresztą co ja będę się rozwodzić. Myślę, że dzięki "Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced Heart"Chalice może stanąć z podniesiona głową obok innych utytułowanych śpiewaków realizujących się w US metalu. Realizacja płyty, miks i mastrering również daje radę. Te dwa ostatnie zabiegi wykonywał sam Andy LaRocque, co samo w sobie jest już rekomendacją. Na koniec "Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced Heart" ma również niezłe opakowanie w postaci okładki autorstwa Nathana Thomasa Millinera. Od początku recenzji prowadzę dość intensywne czadzenie odnośnie tego albumu, jednak US metal od lat ma już swoje ikony, które zdecydowanie trudno jest zdetronizować.

Niemniej brawa dla muzyków Kill Ritual próbują, jest to dobre dla samego US metalu, muzyków z tej sceny oraz dla fanów preferujących ten rodzaj grania. A "Kill Star Black Mark Dead Hand Pierced Heart" to po prostu mocny i bardzo solidny album, który warto znać. (4)

\m/\m/

Konquest - Time and Tyranny

Alex Rossi sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. W myśl zasady, że lepiej jest pisać po swojemu i z nikim nie dyskutować, siada za sterem i pisze heavy metal. Heavy metal w stylu Heavy Load i Running Wild. Ale nie jest, jak Rolf - napisane przez siebie kawałki nagrywa sam, od gitar, przez bas, bębny, aż po wokale. Całość ubiera w naturalne, nieco oldschoolowe brzmienie w myśl kolejnej zasady, że istotą klasycznego heavy metalu jest brzmienie i to ono powinno znaleźć się w centrum płyty. Przyznam, że sama koncepcja na Konquest i pasja Alexa jest mi szalenie bliskasłuchając "Time and Tyranny" wyczuwam dużą sympatię do tego gościa. Sęk w tym, że trudno słuchać mi tej płyty z takim przejęciem i przekonaniem, jak słucham innych, współczesnych, ale klasycznie heavymetalowych wykonawców. Niby wszystko się zgadzagatunek, riffy, linie wokalne, same kompozycje doskonale spełniają "kryteria" klasycznego heavy metalu. Facet ma niesamowite wyczucie tej estetyki. Paradoksalnie, z drugiej strony to, co jest zaletą i co budzi we mnie sympatię, wpływa też negatywnie na odbiór tej płyty. Nie jestem w stanie się w nią wczuć, wkręcić, odbieram ją jako "płaską" i brakuje mi tej zbiorowej energii, jaką wytwarzają takie kapele z prawdziwego zdarzenia, jak Riot City czy Traveler Pewnie takie recenzje "od serca" i "na czuja" są ćwieka warte, ale przecież emocje to chyba jedyna rzecz, którą dziś warto w reckach przekazać (płyty możecie posłuchać niemal wszędzie za jednym kliknięciem myszki). Po cichu usprawiedliwiam się, że przy tej pasji, jaką darzę klasyczny heavy metal i przy tej ilości płyt tego gatunku, jaką przesłuchałam, chyba mogę sobie zaufać. A jak nie, to zawsze zostaje mi obejrzenie Konquest... na żywo - Alex koncertów nie gra sam. Może w wer- sji zespołowej zespół mnie pozamiata. (3,7)

Strati

Krilloan - Emperor Rising 2022 Scarlet

Wraz ze szwedzkim Krilloan kontynuujemy podróż po współczesnej scenie melodyjnego power metalu. Formację poznaliśmy rok temu, gdy wydała EP-kę "Stories Of Times Forgotten". Odnaleźliśmy na niej melodyjny europejski power metal a la lata 2000. z przebłyskami inspiracji Blind Guardian, Gamma Ray, Helloween itd. Sporo w nim także grania w stylu włoskim, wystarczy wspomnieć o sztandarowym zespole Rhapsody (albo Rhapsody Of Fire jak kto woli). Ten że power był wtłoczony w kilka szybkich, rozbrykanych, nośnych i melodyjnych kompozycji. Nie inaczej jest teraz, bowiem podstawę nowej, pełnej płyty stanowi osiem wartkich kompozycji, plus orkiestrowe intro "Return to Melnibone" przed tytułowym utworem "Emperor Rising". Niby jest podobnie jak na EP-ce. Niby wszystkie walory muzyczny zostały zachowane. Niby brzmienia są zbliżone (znakomita selektywność), a rozhasane gitary przy akompaniamencie galopującej sekcji rytmicznej prą do przodu przez cały album. Jednak na "Emperor Rising" nie czuje tego pewnego powiewu świeżości, który był wyróżnikiem debiutanckiego wydawnictwa Krilloan. Jest tylko zwyczajnie, solidnie i nic więcej. Niby czujemy to zaangażowanie muzyków, a także ich werwę oraz zdyscyplinowane granie, a jednak muzycznie nie potrafią dodać czegoś ekstra, co pozwoliłoby spojrzeć na ich muzykę trochę inaczej niż na zwykły zespół. Jest to rozczarowujące doznanie, bo liczyłem, że to Krilloan w najbliższym czasie, przynajmniej lekko, ożywi i orzeźwi melodyjny power metal w Europie, a już na samym początku osiada na laurach. Najbardziej oddani fani tego stylu z pewnością inaczej podejdą do "Emperor Rising". Mają do tego prawo. Z pewnością znajdą parę momentów, które sprawią im satysfakcje. Natomiast dla mnie muzyka z tej płyty to typowe melodyjne power metalowe granie, którego wokół mamy pełno. (3)

Leather - We Are The Chosen

2022 Steamhammer/SPV

Wokalistka Chastain miała bardzo długą przerwę, ale jej kariera po wydaniu przed czterema laty powrotnego albumu "II" nabrała rumieńców. Leather Leone nie zmarnowała pandemicznego przestoju, stworzyła z Vinnie Tex'em nowy album, a do tego, ciekawostka, nagrała go w Polsce, w białostockim studio braci Wiesławskich . Rozpędzony "We Take Back Control" na początek i już wiadomo, że będzie dobrze: riffy kąsają, refren jest wyrazisty, a Leather jak zawsze drapieżna. Kolejne utwory są bardziej różnorodne: "Always Been Evil" jest jeszcze ostrzejszy, a "Shadows" i "Off With Your Head" bardziej miarowe, co nie oznacza, że pozbawione mocy. Może też podobać się kompozycja tytułowa z patetycznym refrenem, a kolejnym mocnym punktem tego albumu jest mroczna, dramatyczna ballada "Hallowed Ground", zadedykowana Ronniemu Jamesowi

Dio. Żeby jednak nie było za dobrze końcówka albumu jest znowu ostra, dzięki niemal thrashowemu "Who Rules The World" oraz "The Glory In The End". W ostatecznym rozrachunku trochę doskwiera mi tu brzmienie perkusji, którą Braulio Drumond nagrał w Brazylii, ale mimo tego LeatherLeone śmiało może zapisać "We Are The Chosen" po stronie plusów. (4,5)

Wojciech Chamryk stami. Jednak Keith Adamiak to śpiewak równie wszechstronny i obdarzony świetnym głosem (posłuchajcie "Only The Wicked"!), a do tego jedyny członek oryginalnego składu Dean Roberts zadbał o to, by nowy materiał trzymał poziom. Dlatego "Kill The Hunted" można śmiało postawić obok pierwszych płyt zespołu, skoro zawiera tak udane utwory jak: "Hit The Dirt", "Medusa", momentami balladowy "The Henchman" z gościnnym udziałem gitarzysty Whitesnake Joela Hoekstry czy surowy, powerowy "Road Rage". Są też utwory nośniejsze, bardziej przebojowe, by wymienić tylko tytułowy czy "Enslaved" - aż szkoda, że Leatherwolf przespali tyle czasu, ale może faktycznie potrzebowali go aż tyle na stworzenie materiału niczym nie ustępującego tym sprzed lat? (5) wszej chwili zaciekawić skrzypcowo-gitarowym pojedynkiem Karen Barg - Sean Kelly, ale "wokalne" wyczyny liderki i tak w końcu wychodzą na pierwszy plan. Gdyby Lee Aaron była nauczycielką czy sprzedawczynią pewnie mogłaby już przejść na emeryturę. W show biznesie wygląda to niestety inaczej, a nie każdy jest Grzegorzem Markowskim, tak więc pewnie jeszcze przez lata będą ukazywać się jej kolejne, coraz słabsze, albumy, cieszące jednak tylko coraz mniej liczne grono najwierniejszych fanów. (1)

Wojciech Chamryk

Lost Society - If The Sky Came Down

2022 Nuclear Blast

Tak z 10 lat temu ta fińska ekipa grała oldschoolowy thrash, a jak pamiętam z takiego "Fast Loud Death" wychodziło to jej naprawdę nieźle. Z każdą kolejną płytą było jednak coraz nowocześniej, aż na najnowszym albumie Samy Elbanna osiągnął dno. Jego zespół gra więc teraz jakiś nudny, niewydarzony metalcore/nowoczesny metal. Syntetyczne brzmienia, skrecze, riffy przytłumione elektronicznym pulsem, melodyjne refreny śpiewane czyściutkim głosem - czyli standard, mający się jednak nijak do metalu w moim rozumieniu tego słowa. (1)

L i v i n g W r e c k a g e - L i v i n g

Wreckage 2022 M-Theory Audio

Leatherwolf - Kill The Hunted

2022 ROAR!

Fani heavy/power metalu pamiętają ten zespół dzięki pierwszym albumom: dwóm noszącym ten sam tytuł "Leatherwolf" oraz "Street Ready". Potem bywało już różnie, ale od roku 1999 Leatherwolf wciąż działa, zaś niedawno, po 15-letniej przerwie, wydał szósty album studyjny. W składzie nie ma już niestety wokalisty Michaela Olivieri, co jest też jednocześnie końcem firmowego znaku grupy, już w latach 80. występującej z trzema gitarzy-

Trudno nie docenić pracowitości niegdysiejszej królowej metalu, ale Lee Aaron już dawno jest na peryferiach sceny. Starzy fani hołubią płyty z lat 80., a nowi? Może kogoś zainteresują mdłe, popowe piosneczki z "Elevate", ale zwolennicy metalu czy nawet mocnego rocka nie mają czego na tej płycie szukać. Już w openerze "Rock Bottom Revolution" Aaron potwierdza bowiem, że hasełko "powerful, bluesy vocals" z promocyjnej notki jest tylko pobożnym życzeniem, zaś sam numer przy dużej dozie szczęścia może załapałby się w latach 80. na stronę B maxi singla ZZ Top. Głosową słabość i skromniutką skalę demonstruje też w balladzie "Red Dress" oraz w numerze tytułowym - starsza o blisko 10 lat Suzi Quatro gasi ją wokalnie na luzie. Są tu też zrzynki z Bad Company ("Freak Show") oraz próby mocniejszego grania ma modłę przełomu lat 60. i 70., ale o posmaku grunge'u ("The Devil U Know") czy hardrockowego ("Still Alive"), ale niezbyt udane. Przeważa jednak nudny pop, jak w "Highway Romeo" albo "Trouble Maker" - czasem tylko robi się w tych lżejszych piosenkach ciekawiej, jak choćby w zaśpiewanej wyżej "Heaven's Where We Are", ale The Bangles czy Belinda Carlisle robiły coś takiego już wieki temu i znacznie lepiej. OK, "Spitfire Woman" może w pier-

Określenie supergrupa jest ostatnio bardzo nadużywane: wystarczy, że kilku znanych z innych zespołów muzyków założy kolejny, już są tak nazywani. Jasne, Anthrax znają wszyscy fani metalu, nawet jeśli Jon Donais jest najmłodszym wiekiem i stażem członkiem tej grupy, Shadows Fall też jest rozpoznawalny. Nie znam jednak Let Us Prey czy Act Of Defiance, wymienionych na naklejce zdobiącej okładkę długogrającego debiutu Living Wreckage, tak więc podchodziłem do tej metalcore'owej supergrupy dość sceptycznie - tym bardziej, że jednym z tych jej mniej kojarzonych członków jest wokalista, a więc postać dla każdej formacji kluczowa. Jeff Gard daje jednak radę, chociaż da się wychwycić, że w tych bardziej melodyjnych partiach czuje się pewniej. Takowych zaś na albumie Living Wreckage nie brakuje: w sumie co utwór, to przebojowy refren czy jakiś charakterystyczny haczyk, który praktycznie od razu zapada w pamięć. Najefektowniej wypadają pod tym względem singlowe numery "One Foot In The Grave", "Breaking Point" i całkiem ostry "Endless War", jednak pozostałe w żadnym razie nie są jakimś tłem. Wyróżniłbym spośród nich dynamiczny "Blind Reality", momentami wręcz ekstremalny "The Voices Lied" i miarowy "Sink Below" ze świetną współpracą na linii gitarybas, ale nie jest na dłuższą metę płyta dla mnie. (4)

Wojciech Chamryk

Mad Max - Wings of Time

Nie do końca wiem czy "Wings of Time" mi się podobał, z pewnością miał kilka naprawdę dobrych momentów, jak solówka w "Rock Solid" czy refren z "A Woman Like That", ale znacznie więcej momentów które po prostu mnie nudziły, brakowało mi innowacji za zestawem perkusyjnym, wydaje mi się, że można było niektóre partie bardziej urozmaicić. Czego nie można Mad Max'owi odebrać to, pasji i klimatu lat 80-tych, ta płyta nim żyje i ocieka. Wspomniana dekada jest jej miejscem i myślę, że w tamtych czasach zaprowadziłaby Mad Max znacznie wyżej niż doprowadzi ich dziś. Melodyjność to też spory atut tej płyty, zdarzały się naprawdę porządne i wpadające w ucho refreny. Czy posłuchałbym jeszcze raz? Trudno powiedzieć, raczej wątpię, ale czy posłuchałbym kolejnej płyty Mad Max? Z pewnością, los dla tego zespołu nie był litościwy, więc podziwiam ich obecnych i byłych członków kapeli i cieszę się, że dalej chcą grać muzykę i się rozwijać. (3.5)

Szymon Tryk

Magical Heart - Heartsonic

2022 Fastball Music

Na płycie "Heartsonic" zespołu Magical Heart, miałem zetknąć się z melodyjnym rockiem, a wysłuchałem całkiem niezłego melodyjnego heavy metalu, który w wykonaniu Niemców jest zderzeniem sleaze czy glam metalu w stylu Bon Jovi, Mr. Big, Def Leppard z heavy metalem Scorpions (z okresu "Blackout"), a nawet Accept z czasów z Udo Dirkschneiderem (posłuchajcie głównego riffu z "It Could Go On (Forever)". Odnajdziemy też inne wpływy, jak grunge, gothic, postpunk, melodyjny rock, ale to są zaledwie liźnięcia, niewielkie niuanse, które dodają kolorytu i tak dość fajnej muzie. "Heartsonic" to jedenaście całkiem zgrabnych, dynamicznych, bezpośrednich, niekiedy zadziornych kawałków, ze wpadającymi w ucho melodiami, znakomitymi riffami oraz całkiem nośnym groovem sekcji rytmicznej. Nad wszystkim unosi się lekko chropowaty, rockowy, ale pełny melodii głos wokalisty Christiana Urnera . Czasami przypominał mi on Jo Amore Ogólnie "Heartsonic" stało się dla mnie miłym zaskoczeniem. Myślę, że tak samo będzie z każdym innym fanem hard'n'heavy. Tym bardziej że przysłuchując się każdemu z kawałków z krążka, dochodzimy do wniosku, że jakby jakiś radiowiec trochę się przyłożył, mógłby je wszystkie spokojnie wylansować. Album ma też dobrą produkcję i brzmienia, także w tych kwestiach fan ma też sporą strefę komfortu. Jak wiadomo, aktualnie słuchacz ma całe mnóstwo możliwości wyboru wśród podobnych sobie wydawnictw. Niemniej spróbujcie dać szansę Magical Heart i ich nowej płycie "Heartsonic". (3,5) \m/\m/

Man Machine Industry - Eschaton I

2022 GMR Music Group

Mam kasetę Slapdash z roku 1996, nagraną z udziałem Jhonnyego Bergmana . Wtedy był "tylko" perkusistą, teraz śpiewa w Man Machine Industry . Nie mam zbytniego przekonania do dokonań ludzi, parających się przed laty nowoczesnym metalem czy metalem industrialnym, teraz zaś wykonującym jego bardziej tradycyjne odmiany, zaś ten mu- zyk jest klasycznym przykładem takiej właśnie postawy. Może to naturalna ewolucja, może koniunkturalizm, nie mnie to oceniać, ale zawartość "Eschaton I" niczym mnie do siebie nie przekonała. Proste, surowo brzmiące utwory, bardzo stereotypowe, oparte na schematach, bez ciekawych melodii - dziękuję, to nie dla mnie. Fakt, że najciekawsze z nich są te z odniesieniami do industrialu, tak jak "Reckonig Day", też o czymś świadczy. (1)

Wojciech Chamryk

się zawezmą i wytrwają w postanowieniu, mogą nam zapewnić kilka fajnych albumów, a jak przy okazji wskoczą do tej czołówki to po prostu tylko ich zysk. Czego w sumie im życzę. Teraz jednak czekam na pełniaka. (3,5)

\m/\m/ bowym opłakiwaniu, a nawet wyją "u-u-u". Gitara łka na tle monumentalnej, potężnej sekcji. Ależ się porobiło. A cóż to - solówki flamenco? Ja Cię kręcę. Ciekawe, co dalej? O, cover Kansas. Rozpędzona, nieokrzesana, dzika interpretacja "Carry On Wayward Son" daje radę. Myślę, że Mechanic Tyrants potrafią rozkręcić nawet ponuraków. Czekam na dużą płytę. (3,5)

Mechanic Tyrants - Meanhattan 2022

Mantic Ritual - Heart Set Stone

2022 M-Theory Audio

W roku 2009 Mantic Ritual debiutował albumem studyjnym "Executioner" w barwach Nuclear Blast. Myślę, że każda formacja chciałaby tak wystartować. Coś jednak poszło nie tak i wkrótce kapela się rozleciała. Dopiero z rokiem 2020 muzycy z nią związani zaczęli próbować przywrócić zespół do życia. Efektem tego rekonesansu jest tegoroczna EP-ka "Heart Set Stone". Zawiera ona trzy autorskie utwory oraz trzy covery. Owe przeróbki informują nas, z czym w zasadzie mamy do czynienia, bowiem prezentują trzy różne środowiska, które najmocniej wpłynęły na muzykę Amerykanów. Tak więc mamy punk/hardcore w postaci utworu "Race Against Time" z repertuaru G.B.H., "Black Funeral" heavy metalowego Mercyful Fate oraz "Cross Me Fool" speed/thrash metalowego Razor. Natomiast słuchając autorskich kompozycji można dodać wpływy takich zespołów jak Municipal Waste, czyli ogólnie crossoveru. Te wspomniane trzy kawałki są nawet ciekawe wymyślone, trochę się w nich dzieje, potrafią też porwać, w dodatku są zgrabnie i sprawnie zagrane. Brzmi to też dobrze, także zagorzali fani thrash metalu i jego pochodnych pewnie z chęcią zapozna się z zawartością "Heart Set Stone". Nie sądzę jednak, żeby Amerykanie trafili do czołówki tej sceny, moim zdaniem jest zbyt duża konkurencja. Niemniej jak

"Meanhattan" to dopiero pierwsze EP Mechanic Tyrants, dlatego zabierając się do jego słuchania przyjąłem założenie, że nie będę zbyt wybredny i zwrócę uwagę przede wszystkim na autentyczność i pasję w grze. Natychmiast zauważyłem, że zespół ma to coś, co elektryzuje w rock'n' rollu: epatuje młodzieńczym wigorem, szaleje na całego, chce coś światu wykrzyczeć i najlepiej kwitnie w zabawowej atmosferze. Ich zagrywki nie wydają mi się szczególnie pomysłowe, ale chętnie się z nimi oswajam, bo czuję, jak wiele sprawiają im frajdy. Taka ekspresyjność z miejsca mi się udziela. Przez pierwsze trzydzieści sekund trwania EP nie wiedziałem jednak jeszcze, że czeka mnie proto - speed metalowa gonitwa. Podejrzewałem, że usłyszę raczej stylową balladę typową dla nurtu NWOBHM. Wtem numer "Denied" zaskoczył jednostajnie piłującym riffem, po którym wybrzmiały dwa mini przejścia na perkusji, zwiastujące tak ekscytujący zryw, że aż przypomniałem sobie o debiucie Metalliki. Jejku, jak ja "Kill'Em All" lubię, a wieki nie słuchałem. Cały kawałek "Denied" naszpikowano perkusyjnymi patentami zupełnie takimi, jakie zapamiętałem u młodego Larsa Ulricha (choć pamięć bywa zawodna, więc możliwe, że gary jakoś inaczej w "Whiplash" z "Motorbreathem" kopciły). Najbardziej jednak porywają spontaniczne zrywy, zawadiackie okrzyki, zawodzące solówki gitarowe i postawa: "jutro koniec świata, dziś rozrabiamy". Nic to, że gitary w drugim numerze "Granada" chodzą jakby identycznie. Szajba nadal odbija, aż lat człowiekowi ubywa od słuchania. Tytułowy "Meanhattan" musi być inny, skoro trwa sześć minut, przecież prawda? Chyba organista kościelny dołączył do parapetówy. Nieważne. Robi się tajemniczo, bije dzwon, śpiewają o jakimś pogrze-

Medival Steel - Gods Of Steel

2022 Self-Released

Medieval Steel wraz ze swoją debiutancką EP-ką z roku 1984 przeszedł do panteonu heavy metalu i generalnie stał się nieśmiertelny. Niestety mam wrażenie, że ci, co są zapatrzeni w nagrania formacji z tamtego okresu, słuchając nowej płyty "Gods Of Steel" będą bardzo rozczarowani. Wszystko przez to, że Medieval Steel na nowej płycie bardziej przypomina Judas Priest z płyt "Painkiller" i "Firepower", czyli ogólnie jest bardziej nowoczesny. Co prawda, słuchając kawałków "Soldiers of Fortune", "Stargazer" czy "Satanic Garden" można doszukać się starego Medieval Steel. Starzy fani mogą to zaakceptować, tak samo jak teksty, które dla mnie zbytnio nie odbiegają od tych z początku kariery zespołu. Natomiast utwory "Gypsy Dancer", "Great White Warrior" , "Maneater" już bardziej przypominają to co działo się na początku lat 90. w metalu w ogóle. Cięższe i ostrzejsze gitary, mocarniejsza sekcja rytmiczna. Mamy też metalową balladę "Memories", o której można powiedzieć, że jest łącznikiem starej i nowej wizji muzycznej Amerykanów. O dziwo odświeżony heavy metal Medieval Steel mnie odpowiada. Fakt, coś jeszcze mnie tam dręczy, żeby dobrze było posłuchać starego Medieval, ale wiem, że przyzwyczaję się do kolejnych nowych albumów Medieval Steel. Jeżeli w ogóle się doczekam. Bardzo dobrze wypada również wokalista Bobby Franklin Nie wyciąga tak wysoko jak kiedyś, ale generalnie daje radę i jest mocnym punktem zespołu. Całość płyty brzmi znakomicie, czuć moc, którą jeszcze podkreśla klarowność soundu. Zupełne przeciwieństwo "Dark Castle". Pewnie nie przekonam zagorzałych fanów starego Medieval Steel, ale może niech się trochę wysilą i być może zaakceptują nowe oblicze i "Gods Of Steel" da im trochę radości. (4)

\m/\m/

Metalian - Beyond the Wall

2022 Temple of Mystery

Dwadzieścia lat temu kanadyjski wokalista i gitarzysta Ian Wilson uznał, że potrafi krzyczeć i jednocześnie grać harmonie gitarowe na wzór Judas Priest. Założył zespół o chwytliwej nazwie Metalian i przystąpił do tworzenia własnych utworów. Demo "Rock' n'Roll Anthems" (2005) zawierało aż dwanaście autorskich utworów, choć zostało wypalone na CD-R tuż po oficjalnym sformowaniu kapeli. Wynika stąd, że Ian Wilson nie chciał robić cover bandu i od początku chętnie komponował. Teoretycznie za oficjalny debiut Metalian uznaje się LP "Wasteland" (2009), ale trwa on prawie połowę krócej od wspomnianej demówki (7 do 12 numerów, 32 do 50 minut) i ukazał się pod szyldem MetalianMusic , czytaj: wyszedł własnym sumptem. Kapela bynajmniej nie spoczywała na laurach, zmieniała się, a poprzez EP "Metal Fire & Ice" (2015) przypieczętowała obecny skład, w którym od początku ostał się tylko Ian. Od tego momentu sprawy nabrały rozpędu. Odświeżona wersja Metalian zaczęła intensywnie wzbogacać dyskografie o kolejne płyty: "Midnight Rider" (2017), "Vortex" (2019) i "Beyond the Wall" (2022). Stylistycznie wpisują się one w NWOTHM, ale nie zyskały statusu czołowych przedstawicieli tego nurtu. Po części z powodu niechęci Iana do odbywania zbyt długich tras, ale przede wszystkim ze względu na mało wyróżniającą się zawartość. Odnoszę wrażenie, ze wszystko to już gdzieś słyszeliśmy w znacznie bardziej przekonującym wykonaniu. Moim zdaniem, "Beyond the Wall" składa się z solidnych kawałków, tylko że nie wychodzą ona poza bycie OK. Wierzę, że akurat entuzjazmu zespołowi nie brakuje. Grają, bo chcą. Nie udało się jednak tego entuzjazmu przełożyć na płytę. W każdym razie jakoś nie czuje, żeby mi się udzielało. Z typowego heavy/speed przywołującego pradawnego ducha wyłamuje się na wpół hard rockowa nuta z umiejętnie wykreowaną atmosferą pt. "Solar

Winds". Słoneczne wiatry sprawnie przełamują monotonie płyty. Podoba mi się jeszcze końcówka w postaci "Dark City", gdyż wydaje mi się, że trochę bardziej przyłożono się do jej opracowania. Jako całokształt płyta nie ma jednak mocy przebicia Metalian do wyższej ligi w swojej niszy. (2,5)

Sam O'Black

M i r r o r - T h e D a y B a s t a r d Leaders Die 2022 Cruz Del Sur Music

Jeśli szukacie jakiegoś oldschoolowego, surowego jak śledź amerykańskiego heavy metalu z epickim zacięciem to zajrzyjcie na... Cypr. Ten mroczny, ascetyczny i naturalny heavy metal wykuwa się pod słonecznym niebem jednego z najgorętszych miejsc w Europie. Aż trudno uwierzyć, że jest w nim tyle "brudu", kroczących epików (jak "Stand, Fight, Victory"), a nawet garść Manilla Road. Z drugiej strony jest też coś z hard rocka lat 70., są i maidenowe harmonie (jak w "All Streets are Evil"). Organiczny efekt potęguje celowo nieco "niechlujny" wokal Jimmy'ego Mavromatisa oraz brzmienie, które według muzyków ma intencjonalnie nawiązywać do złotej ery metalu. Według zespołu zasadza się ono jedną nogą w latach 80., a drugą w 70. i odpowiada za nie nie tylko producent, Kostas Kostopoulos, ale też sposób grania i komponowania Tasa, którego pewnie kojarzycie z Elecectric Wizard, zespołu, który kłania się wspomnianej dekadzie w pas. "The Day Bastard Leaders Die" to już trzeci krążek zespołu. Nie jest to płyta łatwa i chwytliwa, ale dzięki temu nie jest też banalna i oklepana. Więcej, jest w niej jakaś szlachetność, która wciąga słuchacza. (4)

Strati sie i Toma Eakina na perkusji. Sam też śpiewa, gra oczywiście wszystkie partie gitar, a wokale również popełnia Stephany Dudas, czyli piękniejszy członek zespołu. Damski głos brzmi łagodnie, uzupełnia się z Michaelem Dużo na "IV" motoryki i mocnych partii, choć mieszają się one z lżejszymi motywami, wręcz lirycznymi czy nostalgicznymi. Na przykład kończący, instrumentalny "Feather", kojarzyć się mogący z "Fluff" Black Sabbath. Trójka muzyków nie rezygnuje w ogóle z ostrych, hard rockowych numerów. Kiedy nie angażuje się mocno Stephany, jest na "IV" naprawdę szybko i gęsto! Album "IV" to rzecz dość rzetelna, w miarę spójna i dynamiczna. Nie jest to album rzucający na kolana, choć zagrany solidnie. Udane łączenie melodyjności z cięższymi fragmentami. Dużo niezłych solówek serwuje nam lider, a sekcja pracuje niezwykle równo. Może podobać się elastyczność twórców, może zyskiwać krążek otwartym podejściem do mocnego grania. Szczypta nowoczesności gdzieniegdzie spada na klasyczne riffy. Chętnie również sięgają po ozdobniki klawiszowe, mające chyba dać trochę przebojowości i miłych akcentów. Sporo jest tutaj muzyki zakorzenionej w klasycznym okresie hard rocka. Naturalnie podane są te kompozycje z duchem czasu - brzmią bardzo nowocześnie. Nie są jednak złe w swojej konstrukcji. Nie razi mnie w ogóle na "IV" lekka przebojowość, ani też jakieś nawiązania do współczesności, bo produkcja jest mięsista i na szczęście nie słychać, żeby album wyglądał jak wyciągnięty z komputera. Warto posłuchać, bo to mimo wszystko granie mogące zaintrygować i przyciągnąć na dłużej. że nawet trzeciego sortu. Nie da się nie zauważyć, że w porównaniu z "The Fifth Of Doom" sprzed dwóch lat okrzepli, poprawili warsztat, znacznie mocniej również brzmią, ale to w sumie sprawy oczywiste, szczególnie w przypadku zespołu ze znacznym już stażem i sześcioma albumami na koncie. Przypuszczam, że gdyby nie konieczność napisania recenzji nie dotrwałbym nawet do połowy tej płyty, a gdzie mowa o kilku odsłuchach. I to nie dlatego, że jest zła, raczej dlatego, że jest wtórna, przewidywalna - to łojenie na jedno kopyto z nieliczymi przebłyskami w postaci "A Moment Of Silence" i "My Prophecy" Do tego każdy z tych ośmiu utworów trwa ponad pięć minut, co jest zdecydowaną przesadą, jeśli nie potrafi się zainteresować słuchacza przez tak długi czas. (2)

Wojciech Chamryk

Mythosphere - Pathological

2022 Cruz Del Sur

MJM - IV

2020 TomAtom

Album "IV" to najnowsza propozycja grupy MJM. Skrót pochodzi oczywiście od imienia i nazwiska gitarzysty, Michaela J. Millera, który zaczynał swoją przygodę w grupie Rapid Tears jeszcze w końcu lat 70. Swoją twórczość opiera głównie na hard rocku i heavy metalu, co też słychać i w tymże albumie. Nagrał on "IV" z towarzyszeniem sekcji rytmicznej w postaci Zsolta Henczely na ba-

Mosh-Pit Justice - Crush The Demons Inside

2022 Punishment 18

U Mosh-Pit Justice bez zmian, wciąż grają thrash drugiego, a mo-

Mythosphere to formacja powołana przez gitarzystę Victora Arduini, aktualnie podpory znakomitego duetu Arduini / Balich oraz byłego muzyka Fates Warning . A także basistę R ona McGinnisa, wokalistę i gitarzystę Dana Ortta oraz perkusistę Darina McCloskey'a, których kojarzę głównie z Pale Divine. Panowie działają i działali również w innych projektach. Mythosphere nakierunkowany jest głównie na heavy/doom utrzymany w jego klasycznych formach znanych z lat 70. Jednak czasami można odnaleźć w nim opary psychodelicznego rocka, patos epickiego heavy metalu oraz wyłowić pewne odcienie progresywnego rocka. Daje to niesamowity efekt przynajmniej dla ludzi tęskniących za tą minioną epoką. A to za sprawą bardzo kreatywnego podejścia do tematu wspomnianych muzyków. Mamy więc rozmach, pasję, namiętny indywidualizm, a niekiedy po prostu magię. Już rozpoczynający "Ashen Throne" bezpowrotnie wciąga słuchacza. Natomiast wraz z kolejnymi trzema utworami "King's Call To Arms", "For No Other Eye" i tytułowym "Pathological" to zainteresowanie stopniowo wzrasta i właśnie wśród nich szukałbym tego kawałka, który miałby być najbardziej reprezentatywnym dla tego albumu. Wraz z "Walk In Darkness" zespół uzyskuje swój najwyższy pu- łap i utrzymuje go do samego końca płyty. Można pokusić się o tezę, że muzycy Mythosphere otarli się o pewną dozę geniuszu i perfekcji, jednak wszystko w ramach znanego nam doskonale stylu muzycznego. No cóż, nie będę ukrywał, mocno zauroczyła mnie propozycja debiutu doświadczonych Amerykanów. Bardzo podobają mi się ich klasyczne ciężkie riffy i gitarowe sola, znakomity, równie klasyczny, pełny mocy oraz melodii wokal, no i mroczna oraz hipnotyczna sekcja rytmiczna, gdzie bas czaruje swoim pulsem, a perkusja miarowo i dostojnie nadaje tempo muzyce (owszem, potrafi też przyśpieszyć). Bardzo podobają mi się kompozycje pełne werwy, klimatu, smaku, a także wyrafinowania. Oczywiście zdecydowanie pomaga produkcja oraz pełne i czyste brzmienia instrumentów. A teksty też nie należą do tych błahych. Chyba długo nie oderwę się od tego krążka. (5)

\m/\m/ chać, że Night Lord nie zafiksował się wyłącznie na graniu z ósmej dekady minionego wieku, co tylko wyszło temu materiałowi na dobre. Ale taki "Wild", "On Through The Night" i instrumentalny "Eclipse" równie dobrze mogłyby powstać właśnie wtedy, co tym lepiej świadczy o ich klasie i stylu. W sumie mógłbym tu wymienić po kolei wszystkie utwory, ale nie ma to większego sensukażdy może tej płyty posłuchać i wyrobić sobie na jej temat własne zdanie. Ja jestem za, nie ma innej opcji. (4,5)

Wojciech Chamryk

Officer X - Hell Is Coming

Night Lord - Death Doesn't Wait

2022 Ossuary

Następny debiutant w barwach Ossuary i kolejne potwierdzenie faktu, że tradycyjny heavy metal ma się w Polsce lepiej niż dobrze. Jeszcze 20-25 lat temu nie było to wcale tak oczywiste, a tu proszę, młode zespoły startują teraz od takiego poziomu, że nie ma zmiłuj. Night Lord zaczynał od krótszych, typowo niezależnych wydawnictw, z których cztery najciekawsze utwory wykorzystał również na długogrającym debiucie "Death Doesn't Wait". Dopełniły je mroczne intro "Out From The Darkness" i sześć najnowszych kompozycji, a całość to siarczysty speed/heavy z lat 80. rodem. Surowy, hałaśliwy, piekielnie dynamiczny, ale niepozbawiony też melodii, na czym szczególnie zyskują "Spirit From Hell" czy "Ostatni śmierci krzyk", jedyny w tym zestawie utwór zaśpiewany po polsku. I fajnie, bo słowa Mikołaja Reja "A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają" nigdy nie przestały być aktualne. Na przeciwnym biegunie mamy bardzo intensywny w warstwie rytmicznej, ocierający się o thrash, "Power Of The Night" czy jeszcze ostrzejszy utwór tytułowy - sły-

2022 Self-Released Muzycy tej amerykańskiej grupy w żadnym razie nie wyglądają na nowicjuszy, a zawartość ich debiutanckiego albumu tylko to potwierdza. "Hell Is Coming" to ponoć heavy rock, ale nic z tych rzeczy, Officer X grają tradycyjny heavy, mocno zainspirowany nurtem NWOBHM. Stąd pewnie te odniesienia do hard rocka, bo przecież nowa fala brytyjskiego metalu nie wzięła się z niczego, ale generalnie mamy tu więcej tradycyjnego heavy, typowego dla lat 80. Jest więc jednocześnie mocno, ale też całkiem melodyjnie ("Moon Man" i "The Red Prince" nie tylko od razu "ustawiają" płytę, ale są jej świetną wizytówką), a lżejsze kompozycje ("Incandescent", "Hellfire") zyskują z kolei dzięki agresywnym partiom wokalnym. Odpowiadają za nie gitarzysta Rodrigo van Stoli i basista Peet Golan, tak więc one również są zróżnicowane. "The City And The Stars" to ballada zakorzeniona w bluesie, z kolei "Sam In Seven" jest bardziej tradycyjnie-metalowa, chociaż równie klimatyczna. No i perełka, długi, mroczny utwór "Lady Soledad" z patetycznym refrenem i aż trzema solówkami - nie miałbym nic przeciwko temu, żeby na kolejnej płycie Officer X było takich kompozycji więcej. (4,5)

Wojciech

Osyron - Momentous

2022 SAOL

Chamryk

Odpalając nową płytę kanadyjskiego Osyron liczyłem na konwencjonalną progresywną muzykę metalową. Tak kojarzyłem ten zespół do tej pory. Najwidoczniej z moją pamięcią coś nie tego, bo

"Momentous" praktycznie od razu zaatakowało mnie mieszanką nowoczesnego alternatywnego metalu i melodyjnego death metalu. W ten alternatywny metal z pewnością są dodane elementy groove metalu, nu metalu itd. Jednak otwierający płytę utwór "Anunnaki" zaczyna się mrocznym folkowo-akustycznym klimatem pięknie wpasowującym się w muzykę przygotowaną na ten album. Ciekawostką jest fakt, że te folkowe wstawki są autorstwa naszego rodzimego Percivala (to instrumentalna wersja Percivala Schuttenbacha). Kanadyjczycy wykorzystują tę kooperację jeszcze w utworach "The Deafening" oraz w tytułowym "Momentous" Wróćmy do "Anunnaki". Po tym klimacie od razu wjeżdża wspomniany collage nowoczesnego metalu i melo-deathu. Z czasem dołącza do tego raz klimatyczny, raz bardziej techniczny progresywny metal (z domieszką heavy metalu i power metalu) oraz bardziej stonowana i melodyjna wersja alternatywnego metalu. Wszystko pulsuje, mknie do przodu, zmienia się, aż trudno ustalić, kiedy jaki styl przechodzi w drugi. Także konstrukcja utworu wskazuje na progresywną złożoność. Kolejną ważną stroną "Anunnaki" są melodie, to one mimo wszystko nadają wyraz temu utworowi (całemu albumowi również). Takie kompozycje stanowią połowę albumu, a zaliczyć można do nich "Dominion Day", "The Deafening", "Beyond the Sun" i "Beacons". Oczywiście każda jest inna i ma swój charakter. Na wyróżnienie zasługuje "The Deafening", który w pewnym momencie ociera się o freejazz, co jeszcze mocniej podkreśla złożoność muzyki Osyron oraz ciekawego podejścia do niej przez Kanadyjczyków. Do tego grona zaliczyłbym jeszcze "Landslide", jednak ten kawałek jest jedynym takim bezpośrednim, na który składa się głównie mieszanka siermiężnego i rozpędzonego thrashu, groove metalu oraz melodeathu, ale zagranego tak, że wiadomo, iż grają to muzycy, którzy nie potrafią podejść w prosty sposób do grania. Jest też kilka kompozycji, które zdecydowanie są po stronie progresywnego metalu. I tak mamy klimatyczny i melodyjny "Sorrow and Extinction", troszkę mocniejszy i taki progresywno-power metalowy "Awake" oraz "Prairie Sailor" oparty na tle wykreowany przez elektroniczne instrumenty, oraz czysty wokal (tak w tych bardziej współczesnych kawałkach wokalista potrafi się drzeć i growlować). Mamy też najdłuższy, tytułowy, dość ciekawie wymyślony "Momentous", w który w końcówce czuć wpływy nowoczesnością. Podobnie jest w "Awake", ale na mniejszą skalę. I tak przedstawia się całość najnowszej płyty Osyron. W sumie ciekawej i wciągającej. Nie wiem, czy wszyscy zdołają przedrzeć się przez te nowoczesne wpływy. Samemu nie zawsze udaje mi się docenić takie zabiegi, ale w wypadku Kanadyjczyków z czasem przyzwyczaiłem się do takiej formy progresywnego metalu. Jest po prostu trochę inaczej niż zawsze. Myślę, że sporym ułatwieniem jest również niezłe brzmienie i produkcja. Kanadyjczycy nie wyłamują się z ogólnych wysokich światowych standardów. Wspomógł ich Maora Appelbauma, który zremasterował całość nagrania. Pochwalić trzeba również muzyków, świetnie się sprawdzili na tej płycie, a szczególnie gitarzyści. No cóż, maniacy metalowego progresu mają kolejny tytuł do przesłuchania i zdecydowania co z nim dalej. (4)

\m/\m/

Pearls & Flames - Reliance 2022 Pride & Joy Music

Zauważyłem dziwną sprawę. Mam coraz cięższą przeprawę z zespołami grającymi melodyjny power metal, a z łatwością wchodzę w produkcje zajmujące się AOR-em i melodyjnym rockiem itd. Oczywiście z tymi lepszymi produkcjami. Wniosek, jaki mi się nasuwa to, że po prostu nie jestem przytłoczony takimi wydawnictwami, tylko z rzadka po coś tam sięgnę, co daje zdrowe podejście do całości takiego grania. Pearls & Flames został powołany przez cenionego szwedzkiego muzyka/twórcę/wokalistę Markusa Nordenberga. Jego stałymi współpracownikami stali się gitarzysta Sven Larsson i klawiszowiec Tomas Coox. Wkrótce dołączył też znany szwedzki gitarzysta, autor tekstów i producent Tommy Denander . W takim gronie powstał bardzo dobry debiutancki album "Reliance". Muzycy niczego nowego nie odkrywają, ale udało im się napisać kilka chwytliwych i melodyjnych kawałków rockowych, co w dzi- siejszych czasach nie jest niczym łatwym. Ich muzykę można kojarzyć z Toto, Journey, Asia, Survivor , Heart itd. Oczywiście szwedzcy muzycy potrafili przygotować kawałki po swojemu i z własnym brzmieniem. Najbardziej podobało mi się to, że mimo iż operują melodyjnym rockiem to, czasami potrafią przemycić hard rockowe inspiracje tak jak w songu "Wires And Frames". Zresztą chyba jedyna instrumentalna kompozycja na albumie. Pozostałe jedenaście pieśni to typowe radiowe hity lat 80. Jednak nie tylko do radia ta płyta się nadaje. "Reliance" to znakomite tło do codziennych zajęć, wieczornego wyciszenia, a o pracach przedświątecznych nie wspomnę. Oczywiście jak się lubi melodyjnego rocka. Pearls & Flames i ich "Reliance" jest tylko dla fanów AORu, ale może ktoś się trafi przez przypadek tak jak ja. Myślę, że co jakiś czas będę sięgał po ten krążek. (3,7)

\m/\m/

No i finał, mroczny i najostrzejszy "Beast With Two Backs" - nie mam pytań ani wątpliwości, zdziwię się tylko bardzo, jeśli kolejnego albumu Pursuit nie będzie firmować jakiś liczący się na metalowym rynku wydawca. (5)

Wojciech Chamryk dna, ale generalnie Quartz nie komplikuje muzyki ponad potrzebę i nie słyszę w niej nic zawoalowanego. W związku z tym, doskonale nadaje się jako płyta wprowadzająca nowe pokolenia w świat autentycznego heavy metalu. Quartz może z powodzeniem pełnić funkcję entry-level bandu, ale w przeciwieństwie do Sabaton i Powerwolf, z niego się nie wyrasta wraz z egzaminem maturalnym. Bardziej doświadczonym słuchaczom nie ma czego tłumaczyć - ci rozpoznają się na "On The Edge Of No Tomorrow" już po wysłuchaniu dostępnej na YouTube zajawki, przygotowanej przez Classic Metal Records. (5)

Pursuit - Loose Lips

2022 Self-Released

Ha, takie granie było w Niemczech (wtedy RFN) wczesnych lat 80. całkiem popularne, a wiele grających później mocniej grup zaczynało właśnie od takiego, melodyjnego heavy rocka. Teraz historia zatacza koło i klasyczny hard'n'heavy znowu zaczyna interesować młodych muzyków. Pursuit debiutują "Loose Lips", prezentując archetypowe dla przełomu lat 70. i 80. dźwięki. Były to czasy kiedy hard rock stał się punktem wyjścia do powstania mocniej grających zespołów, jednak wciąż nie zapominających o melodii. Dlatego zawartość tej płyty jest bardzo chwytliwa: praktycznie każdy z tych ośmiu utworów mógłby wiele lat temu trafić na radiową antenę, a już szczególnie "Lovers Have Their Price" i "Your Last Kiss". Jednocześnie poszczególnym utworom nie brakuje mocy - oczywiście w znaczeniu brzmienia sprzed 40 lat. Utwór tytułowy ze zdublowaną linią wokalną jest surowszy, podobnie jak "Coins On Your Eyes": nośny ale konkretny. To samo można powiedzieć o "Roadreaper", mającym coś z ducha wczesnej NWOBHM, szybkim, chociaż ze zwolnieniami, "Porcelain" i miarowym "Hate Your Darlings", który z kolei fajnie przyspiesza.

Quartz - On The Edge Of No

Tomorrow

2022 HNE Recordings

Gdyby taką płytę nagrało teraz Black Sabbath, na całym świecie po raz wtóry wybuchłaby sabbathomania. Quartz nie jest jednak tribute bandem, a kapelą stojącą na własnych nogach. Słynny dziennikarz Martin Popoff, którego chyba tylko Wojciech Chamryk wyprzedził pod względem liczby napisanych w życiu recenzji, wymienił w książce pt. "Denim And Leather, Historia Zespołu Saxon", jednym tchem Quartz, Holocaust i Wytchfynde tuż obok wzmianki o magii NWOBHM (patrz: pierwsze wydanie polskie z marca 2021, str. 78). Nowy album "On The Edge Of No Tomorrow" też nie jest jednowymiarowy, ponieważ składa się z czternastu zróżnicowanych utworów. Zaśpiewało na nim aż pięciu wokalistów: Geoff Bate, David Garner, Geoff Nicholls, Derek Arnold i Tony Martin (w "Evil Lies"). Wszystkie numery mają tą jedną wspólną cechę, że mogą powodować niesamowity dreszcz emocji. Na ogół są prostymi rockerami, ale zagranymi z feelingiem, na który złożyło się sześćdziesiąt lat oddychania birminghamskim protometalem wszystkich zaangażowanych muzyków. To nie tylko pomysłowe kompozycje, opatrzone wpadającymi w ucho refrenami, konkretnymi riffami i old schoolowym klimacikiem. "On The Edge Of No Tomorrow" jest pozycją pozwalającą uzmysłowić sobie potęgę korzeni brytyjskiego heavy metalu, zrealizowaną w zgodzie ze współczesnymi standardami studyjnymi. Ta muzyka brzmi fenomenalnie. Bez ceregieli oferuje najlepsze, co ma do zaoferowania. Bezpośrednio, od razu, natychmiast. Kawałki "Dead Or Glory", "They Do Magic", "Master Of The Rainbow" i "World Of Illusion" (czy tylko mi ten ostatni kojarzy się z "Sabbath Bloody Sabbath"?) wymagają uważniejszego wsłuchania się w skupieniu, żeby dotrzeć do ich se-

Sam O'Black

jest numer tytułowy, który zaczyna się od dość wolnego (a jednak!), wpadającego w ucho riffu, nie tracąc przy tym ani grama razorowego, bezkompromisowego charakteru. Tak sobie przyjmujemy kolejne ciosy na mordę, aż do finalnego "King Shit", który może nas zaskoczyć fajnie intonowaną, jak na tą kapelę dość spokojną melorecytacją. Czy "Cycle of Contempt" to album, bez którego współczesna thrashowa scena byłaby znacznie uboższa? Cóż, narażę się tu pewnie sporej grupie osób, ale odpowiem, że pewnie nie… Dave i jego kumple nie tworzą kapeli, od której ktoś by oczekiwał rewolucjonizowania czegokolwiek. Jakie to ma jednak znaczenie, skoro słucha się tego materiału z jak najbardziej makabryczną przyjemnością. Amen (4,5).

Bartek Kuczak

Razor - Cycle of Contempt 2022 Releapse

Jakby na to nie patrzeć, dwadzieścia pięć lat to spory kawałek czasu. Tak spory, że przez ten okres zmienił się cały muzyczny biznes. Dave Carlo jest jednak człowiekiem, który z łatwością adaptuje się do nowej rzeczywistości. Co więcej rozumie rządzące rynkiem prawa, a jego postawa daleka jego jest od boomerskiego pierniczenia i obrażania się na cały świat niczym rozkapryszona księżniczka, która nie umie się pogodzić z otaczającymi nas zmianami. Mimo że gość zdecydowanie nie ma w życiu lekko, to jego pasja do muzyki okazała się silniejsza od wszelkich przeciwności. I tak oto w nasze ręce trafia pierwsze od ćwierćwiecza dzieło Kanadyjczyków zatytułowane "Cycle of Contempt", które zawiera czterdzieści trzy minuty thrashowej jazdy bez krzty zbędnego pieszczenia się. Zre-sztą ostrzegają nas przed tym już same tytuły takie, jak "Flames of Hatered", "Punch Your Face In" czy "King Shit". Można się zatem już w tym miejscu domyślić, iż w warstwie lirycznej nie ma co liczyć na jakiekolwiek kompromisy. Podobnie jest zresztą w muzyce. Otwierający całość wspomniany już "Flames Of Hatered" można porównać do huraganu, który niszczy zaporę w postaci bębenków usznych (muzyki słucham głównie przez słuchawki) i robi totalne spustoszenie w mózgu. Dalej chłopaki nawet nie myślą by choć na moment zwolnić. Nie oznacza to jednak, że na "Cycle of Contempt" nie uświadczymy nieco bardziej finezyjnych momentów. Przykładem takowego

Redshark - Digital Race 2022 Listenable

Kolejny konkret, heavy/speed/ thrash z Hiszpanii. "Digital Race" jest pierwszym albumem Redshark, ale tworzą go bez wyjątku doświadczeni muzycy, sam zespół również ma nielichy, blisko 10letni, staż. Słychać to w tych 10 kompozycjach: dopracowanych, stylowych, ale też agresywnych i kipiących energią. Trzy pierwsze utwory, z najciekawszym tytułowym, uderzają od samego początku - po takim wstępie od razu wiadomo, że nie będzie źle. Chwilę uspokojenia wnosi syntezatorowa miniatura "Arrival", po czym Redhark znowu wchodzi na najwyższe obroty, z kulminacją w postaci "Burning Angel". Pewnym zaskoczeniem jest klimatyczny utwór "Pallid Hands", bo chociaż wokalista Paw Correas śpiewa w nim również agresywniej, pojawia się również gitarowe wzmocnienie, to akurat w nim perkusista odpoczywa. Finałowy "I'm Falling" jest również dość zróżnicowany, bliższy tradycyjnemu metalowi lat 80., tak jakby zespół chciał pokazać, że stać go na więcej niż tylko jednowymiarowe łojenie. Udany debiut, więc: (5).

Wojciech Chamryk

Risingfall - Rise Or Fall

2022 Dying Victims Productions Po kompilacji "Arise From The Ashes", obejmującej materiał z singli, EP i niskonakładowych kaset, podsuwa fanom tradycyjnego metalu debiutancki album. "Rise Or Fall" ani nie zachwyca, ani nie rozczarowuje - fakt, że ten materiał pasuje do katalogu Dying Victims Productions, ale też nie będzie raczej jego wiodącą pozycją. Japończycy grają jednak sprawnie: opener "Kamikaze" to surowy speed/thrash z ostrym wokalem i melodyjnym refrenem, inspirowanany latami największej świetności nurtu NWOBHM

"English Motor Biker" jest bardziej miarowy, zaś "Rock Fantasy" najbardziej na pierwszej stronie zróżnicowany. Na drugiej wyróżnia się otwierajcy ją "Risingfall", chociaż G. Itoh trochę za bardzo zainspirował się Kai'em Hansenem. Świetny jest też finałowy, ostry i dynamiczny "Master Of The Metal", tak więc, chociaż nikt nie odkrywa tu koła na nowo, fani takich dźwięków pewnie chętnie włączą LP lub CD "Rise Or Fall" do kolekcji. (3,5)

Wojciech Chamryk

RF Force - RF Force

Gitarowe królestwo i czysta wirtuozeria, to pierwsza rzecz, która rzuca się w uszy i która zostaje ze mną do końca płyty. Prawdziwy brytyjski heavy metal, z domieszką thrash metalu i hard rocka, taki jest self titled. Osobiście, jeden z lepszych debiutów jaki słyszałem, płyta jest dopracowana do ostatniej nuty, ciekawa i różnorodna, a co dla mnie najważniejsze, zupełnie nieprzewidywalna. Trudno jest mi się czegoś czepiać, produkcja również jest świetna, mocna głośna, ale przejrzysta. Jeśli mamy mówić o inspiracjach, słychać Iron Maiden, Judas Priest i mam wrażenie, że czasem da się usłyszeć "Kill'Em All" Metalliki, ale znajdzie się też coś dla fanów wolniejszych numerów, "Will You Remmember?" jest bardziej rockowy i dość spokojny. Jako gitarzysta muszę jeszcze raz podkreślić, że praca tego instrumentu na tym albumie jest arcydziełem i sprawia, że krążek jest tak dobry. Weźmy riffy z "Beyond Life and Death", "Fallen Angel" i oczywiście "M.O.A.B". Ten ostatni to zdecydowanie mój ulubiony numer z "RF Force", zabawa metrum i współpraca gitary z perkusją jest wspaniała. Co ciekawe można by nawet nazwać ten utwór metalową operą, żadna fraza w tej kompozycji się nie powtarza, bardzo imponujące. Jak można się domyślić krążek mi się podoba i mam wrażenie, że nie jestem jedyny, czekam ze zniecierpliwieniem na kolejną płytę formacji, było to dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie, polecam sobie posłuchać. (5.5)

Szymon Tryk

Roadhog - Gates To Madness

2022 Ossuary

Debiutanckim CD "Dreamstealer" Roadhog zasygnalizował, że ma ogromny potencjał. Drugim albumem "The Oppressors" potwierdził, że w żadnym razie nie był to przypadek, a teraz, po ponad pięciu latach milczenia, przypomina się kolejną, jeszcze lepszą płytą. "Gates To Madness" to ten ponoć przełomowy dla każdego zespołu album, jednoznaczne potwierdzenie, że krakowski kwartet dołączył już do europejskiej czołówki tradycyjnego heavy metalu. Kwartet z gościnnym zaciągiem, dodajmy, bowiem gościnnie udziela się na tej płycie jeszcze dwóch, poza Krzysztofem Taborem , wokalistów. Udział Tymoteusza Jędrzejczyka ograniczył się do jednego, mrocznego i bardziej agresywnego od wcześniejszych utworu "With Enemy By My Side", ale Bertrand Gramond śpiewa aż w czterech numerach, w tym w tytułowym openerze. Dzięki temu zabiegowi w warstwie wokalnej materiał jest bardziej niż zróżnicowany, bo każdy z tych śpiewaków to inny głos i inna maniera czy ekspresja, a do tego są tu też smaczki aranżacyjne, choćby dublowanie partii przez Gramonda. Udział gości w żadnym razie nie przyćmił też Lawlessa, który szczególnie w ostrym, ocierającym się o speed/thrash "Masquerade", pokazał się z jak najlepszej strony. Bertrand Gramond najbardziej zachwycił mnie w finałowym, trwającym blisko siedem minut i bardzo zróżnicowanym utworze "Be Careful What You Wish For" - i pomyśleć, że na co dzień śpiewa w niezbyt znanym poza rodzinną Francją Phoenix - kiedyś z takim głosem zrobiłby światową karierę. To też jakiś znak czasów, ale mimo tego dobrze, że wciąż ukazują się tak udane płyty jak "Gates To Madness" : pełne pasji, cudownie archetypowe, bo większość z tych utworów mogłaby bez problemu ukazać się w latach 80., ale też jednocześnie kipiące energią i witalnością, której wiele zespołów sprzed lat, nawet tych najbardziej kultowych, z racji wieku już po prostu nie ma. Mamy tu więc 2 w 1, płytę zarazem aktualną, ale też od razu klasyczną i dojrzałą, w dodatku bez efektu zbytniego zapatrzenia w dokonania takiego czy owakiego zespołu, a to już w tej stylistyce sztuka nie lada. (6)

Wojciech Chamryk

Rook Road - Rock Road

Bywa, że trafiają do naszej redakcji płyty z hard rockiem. Jednak wśród tych propozycji ciężko jest odnaleźć coś, co by udanie odnosiło się do epoki lat 70. Myślę, że remedium na tę sytuację jest tegoroczny album niemieckiego Rook Road. Fani Deep Purple, Rainbow czy Uriah Heep powinni posłuchać sobie tego krążka, a później może i kupić. Mnie ta płyta wkręciła od samego początku, a jak mnie coś zainteresuje to, chłonę to w całości. Wtedy też pojawia się problem, którą część płyty wyróżnić, a którą nie. Przeważnie nie jestem w stanie wskazać na którąkolwiek kompozycję, czy to na plus, czy to na minus. W wypadku debiutu Rook Road moja uwaga najpierw skierowała się na utwory, w których mocno uwypuklono Hammondy, a są to znakomity kawałek "Romeo" , singlowy "Kinda Glow" oraz mocno klimatyczny "Tower". Niezgorsze są również kolejne kawałki, drugi singiel "Paradox" oraz bardziej bluesowy "Celebration (Feel Like)". Równie dużo przyjemności sprawiają, przebojowy z nutką meksykańską "Sam Rogers", subtelny z ciekawym mocnym tematem "Deny", otwierający o wydźwięku hymnu "Talk To Much", czy w klimacie lat 80. "Sick To The Bone". No i zostają znakomita power balladowa "Sometimes" oraz ballada w stylu lat 80. "Egyptian Girl", która nawet trochę zalatuje Aerosmith Wszystkie kawałki oczywiście są dokładnie przemyślane, dobrze zaprojektowane, tak samo zagra- ne i zarejestrowane, co tylko podkreśla dojrzałość przedsięwzięcia niemieckich muzyków. Brzmienia, choć nawiązują do tych lat 70. to, bardziej mają wydźwięk współczesny. Mnie to odpowiada, bo czuć, że organizatorzy tego zamieszania nie oglądają się na cokolwiek i robią to co uważają. No cóż, lubię debiut Rook Road i bardzo go polecam fanom starego hard rocka. (4,7)

\m/\m/

Sacral Night - Le diademe d'argent

2022No Remorse

Niech Was nie zmyli okładka jak z "He-Mana", Sacral Night to nie zespół z puli bezgranicznych miłośników lat 80. Nawet nie z puli bezgranicznych miłośników heavy metalu. Chłopaki wywodzą się z różnych stylistycznie muzycznych środowisk, heavy metal nie jest ich gatunkiem pierwszego wyboru. Postanowili traktować swój zespół jako metalową ścieżkę dźwiękowa do różnych starych horrorów... i wyszedł heavy metal, ale okraszony nutą black metalu, klasycznego angielskiego gotyku, a nawet odrobinkę klimatem szwedzkiego melodeathu. Jednak to ten heavymetalowy trzon zespołu zwrócił uwagę No Remorse Records i płyta trafiła w orbitę fanów heavy metalu. W tym świetle "Le diademe d'argent", można by porównać do Portrait, ale raczej pod kątem samego nastroju czy linii wokalnych. Do tego mrocznego nastroju pasuje pewna ciekawostka. Bębniarz grupy, Mörkk, jest podobno takim perfekcjonistą i takim mizantropem, że woli nie pokazywać się na scenie. Jest stałym członkiem kapeli, ale na żywo zawsze ktoś go zastępuje. Co ciekawe, to druga płyta Sacral Night . Pierwsza, "Ancient Remains", która była we "wspólnej mowie", okazała się dużo mniejszym sukcesem niż w całości francuskojęzyczny "Le diademe d'argent". Stoi pewnie za tym idealnie spasowana wytwórnia, ale też fakt, że to nośna i rzeczywiście klimatyczna płyta. (4)

Strati

Satin - Appetition

2022 Art Of Melody Music

Pod nazwą Satin ukrywa się norweski multi-instumentalista Tommy Nilsen. Ten projekt Norweg wykorzystuje do ujścia swoich fascynacji związanych z melodyjnym rockiem, AOR-em, sleaze metalem itd. Jak zawsze przy takich okazjach - "Appetition" jest trzecim albumem Satin - Tommy wykonuje wszystko sam. Pisze muzykę, teksty, aranżuje utwory, gra na wszystkich instrumentach, nagrywa to, produkuje, miksuje, masteruje itd. I nie ma co za bardzo narzekać, bo wychodzi mu to znakomicie. Wszystko utrzymane jest na najwyższym poziomie, dopracowane z pietyzmem i zaopatrzone klasyczną oraz wyrafinowaną produkcję. Co najważniejsze każdy utwór to potencjalny hit. Nawiązują one do dawnej epoki, do lat 80. zeszłego wieku, ale z wykorzystaniem tego, co daje nam współczesny świat. Przeważają dynamiczne dźwięki, ale obowiązkowo są też te delikatniejsze, nastrojowe i balladowe. Taki ogólny standard. Oczywiście rządzi tu melodia, refreny kawałków naprawdę są chwytliwe. Czasami ocierają się o stylistykę pop, ale w wypadku "Appetition" zupełnie to nie przeszkadza. Tommy Nilsen tym albumem nie odkrywa Ameryki, ale Amerykanie bardzo chętnie przytulą takie granie, to oni rozpropagowali melodyjnego rocka na świecie. Pewnie w Europie, a na pewno w Japonii, chętnie sięgną po propozycję Norwega. Ogólnie fani melodyjnego rocka muszą sprawdzić zawartość tego krążka. (3) \m/\m/

Tim Kelly, wraz z dwoma muzykami z zaciągu 2017-19 i dwoma nowicjuszami, ma Scars Of Atrophy. Jak dla mnie to co najmniej dziwna sytuacja, skoro frontman najpierw porzucił zespół, po czym z nowym składem wznowił działalność pod dawnym szyldem, nie zważając na to, że pozostawione przez niego Atrophy wciąż działa, ale muzyczny biznes widział nie takie rzeczy, a i tak najważniejsze jest to, kto ma prawa do nazwy. Kelly pewnie ich nie posiada, dlatego jego grupa debiutuje EP-ką firmowaną Scars Of Atrophy. Dawni fani grupy na pewno nie będą rozczarowani poziomem tych utworów, bo to wciąż ostry, intensywny i bardzo gniewny thrash na najwyższych obrotach. Mike Niggl niczym nie ustępuje Zimmermanowi, szczególnie w tych najbardziej brutalnych partiach w "Cross Contamination", a tę sporą dawkę sonicznej agresji równoważą miarowe zwolnienia i melodyjne solówki. Jak dla mnie najbardziej udany numer na tej płytce to zróżnicowany "DSM-6", ale pozostałe w niczym mu nie ustępują - jeśli "Nations Divide" jest zapowiedzią albumu Scars Of Atrophy warto na niego czekać, obserwując zarazem poczynania dawnego frontmana grupy i jego Atrophy. (4,5)

Wojciech Chamryk

Down") przeciągając linę estetyki to w stronę Europe, to Whitesnake. Kawałki są bardzo dobrze napisane, choć obcują z retro hard rockową stylistyką, nie ocierają się o tandetę i kicz, a same kompozycje nie są łopatologicznymi przebojami. Szwedzi naprawdę umieją pisać melodie. Miłośnikom takiej estetyki nowy Screamer pewnie się spodoba, choć ja przyznam szczerze, że jeśli chodzi o Szwecję i osadzony na melodiach heavy metal, zdecydowanie wolę Ambush. Jeśli lubicie rzeczony zespół i szukacie czegoś podobnego, to wiedzcie, że nowy Screamer choć melodyjny, w melodie Acceptowo-Judasowe nie idzie. Jeśli lubicie hardrockową stronę lat 80., być może "Kingmaker" do Was trafi. (4)

Strati perkusistów, skoro jego zestaw wytrzymuje tę nawałnicę. Finał w postaci "Rising Evil" i "Heading For A Road" jest nieco spokojniejszy, co jednak nie oznacza, że owe utwory straciły na intensywościnic z tych rzeczy, po prostu są trochę bardziej melodyjne, co w latach 80. było normą. (4,5)

Wojciech Chamryk

Scars Of Atrophy - Nations Divide

2022 Self-Released

Trudno być fanem thrashu i nie znać Atrophy, zespołu istniejącego krótko, ale kilkakrotnie wznawiającego działalność, znanego z kultowych albumów "Socialized Hate" i "Violent By Nature". Grupa niedawno reaktywowała się po raz kolejny, ale nie zdoławszy niczego nagrać podzieliła się na dwa obozy. Wokalista Brian Zimmerman działa więc pod dawnym szyldem, perkusista

Screamer - Kingmaker

2022 Steamhammer/SPV

Nie od dziś wiadomo, że Szwecja to królowa melodii. Wraz z Abbą wprowadziła rewolucyjną jakość w muzyce pop, wraz z Europe pokazała nową twarz hard rocka lat 80., a w latach 90. niemal wymyśliła melodeath. Nic dziwnego, że muzycy ze Szwecji mają melodię we krwi i świetnie obracają się w tej stylistyce. Screamer wraz ze swoją piątą płytą wspiął się właśnie na wyżyny melodyjności w swojej karierze. "Kingmaker" to płyta miękka, przejrzysta, okraszona melodiami zaczerpniętymi z rocka, a nawet popu lat 80., z wyraźnie wysuniętym do przodu w miksie wokalem. Choć osadzona jest w estetyce heavy metalu, bardzo jej blisko do hard rocka sprzed czterech dekad. Kawałkiem, który doskonale to obrazuje jest niemal wyciągnięty za uszy z lat 80. "The Traveler". Pozostałe numery obracają się w średnich tempach (najszybszy z tego zestawu jest chyba "Burn it

Seax - Speed Inferno

2022 Iron Shield/ Diabolic Might

Nazwa jakaś taka nie wiadomo jaka, ale tytuł płyty wszystko wyjaśnia: jest ostro i konkretnie. Mimo tego, że początki Seax miał niezbyt udane, to już piąty album istniejącego od 13 lat zespołu, tak więc staż i umiejętności mają wpływ na efekt końcowy. "Speed Inferno" to speed/thrash starej szkoły - takie granie praktycznie nigdy nie było w Stanach Zjednoczonych zbyt popularne, nawet w najlepszych dla metalu latach 80., ale jego tradycje są tam nad wyraz zacne i dobrze, że kontynuują je również młode zespoły. Chłopaki łoją więc aż miło, co w sumie nie dziwi o tyle, że większość z nich zaczynała od grania death czy black metalu, mają więc wprawę. Tytułowy "Speed Inferno" podbija stawkę dość wysoko: to rzecz jasna szybki zadziorny numer na modłę germańskiej sceny speed metalu lat 80., mający też w sobie coś z buntowniczego ducha Helloween okresu debiutanckiego MLP i "Walls Of Jericho" "Radiation Overload" jest równie ostry, ale do tego całkiem melodyjny, a Helvecio Carvalho i Fife Samson nie tylko dzielą się solówkami, ale grają również unisono. Chwytliwie - oczywiście bez przesady - jest również w "New World Crucifixion" i w singlowym "Return To The Steel", ale w "Barbarians Of Doom", "Keepers Of The Blade" i "Shock Combat" wszystko wraca do normy, a Derek Jay musi mieć bębny znacznie wyższonej jakości niż większość

Seventh Station - Heal The Unhealed

2022 Self-Released

Odpalasz album "Heal The Unhealed" i wraz z początkiem kawałka "Unspoken Thoughts" rozpoznajesz dźwięki, które prowadzą cię w rejony ścieżek wydeptanych przez Dream Theater i Symphony X. Zaczynasz myśleć, że jesteś już w domu, ale za jakiś czas wpadasz w szaleńczy progresywny metal, który kojarzy się z nieprzewidywalnością Devina Townsenda (nawet growl się pojawia). I te dwie składowe stanowią o wartości tego krążka. Jednak muzycy Seventh Station potrafią ciągle zaskakiwać, wplatając co chwila jakieś ciekawe pomysły, nie koniecznie oczywiste. Sporo jest różnych melorecytacji albo w ogóle mówionych fragmentów wyciągniętych z różnych filmów i przemówień. Poza tym natkniemy się na fragmenty, które można porównać do wodewilu lub piosenek w stylu Franka Sinatry, mamy też jakieś orkiestracje, wręcz nawiązania do muzyki klasycznej, elementy fusion, czy też dość długie partie ciekawej gitary akustycznej. Mamy więc niesamowitą mieszankę, za która naprawdę ciężko nadążyć. Jednak za którymś tam razem, nawet jak nie wszystko zdołasz ogarnąć, czujesz się częścią tej muzyki. Przynajmniej ja tak się poczułem. Czy mam jakieś ulubione utwory na tej płycie? Odpowiem, że nie. Za to podobają mi się ciekawe fragmenty utrzymane w stylu progresywnego metalu, a jest ich sporo. Lubię, gdy gitarzysta dłużej wykorzystuje gitarę akustyczną oraz gdy zespół zaczyna swingować w klimatach pieśni Franka Sinatry (tak jak w utworze "Seven Digits"). Czy "Heal The Unhealed" będzie moją ulubioną płytą? Nie sądzę. Zbyt dużo na niej muzycznych zagadek, które ciężko mi ogarnąć, choć są na tyle intrygujące, że przyciągają i kuszą. Pewnie dlatego co jakiś czas chętnie będę wracał do tej płyty. Jak pisałem wcześniej, sporo jest na krążku przegadanych chwil lub cytujących jakieś filmy fabularne czy też propagandowe, a że pochodzą z wczesnych radzieckich produkcji, to raczej słowo propaganda jest tu uzasadnione. Ta spora ilość języka rosyjskiego ma swój sens, bowiem historia tego albumu kryje się za okresem II wojny światowej i osoby Józefa Stalina, ale podejmowane wątki nie skupiają się na kwestiach historycznych, a raczej ciemnej stronie relacji Stalina ze swoimi najbliższymi (jeżeli dobrze zrozumiałem). Muzyka i koncept "Heal The Unhealed" wypadają nieźle, równie dobrze jest z samym odegraniem partii muzycznych. Na wyróżnienie zasługuje gitarzysta Dmitri Alperovich oraz klawiszowiec Eren Basbug. Parę ciepłych słów należy powiedzieć również o wokaliście Davidavi "Vidi" Doleva z jego bogatym wachlarzem umiejętności naprawdę świetnie słucha się sporej części tego wydawnictwa. Brzmienia i produkcja mieści się w wysokich standardach wypracowany przez muzyków tego stylu. "Heal The Unhealed" to dla mnie zagwostka, ale pewnie znajdą się tacy, że miałem jakieś tam problemy z ogarnięciem muzycznego świata Seventh Station (3,7) \m/\m/

Shemekia Copeland - Done Come Too Far

2022 Alligator

Przez wielu nazywana najwybitniejszą współczesną królową bluesa, Shemekia Copeland znów wprawiła swych fanów w głęboki zachwyt. W sierpniu 2022 roku ukazał się jej dziesiąty album studyjny z premierowym materiałem pt. "Done Come Too Far". Przez cały świat przetoczył się adoracyjny ferwor, a jedyny w Polsce kwartalnik bluesowy "Twój Blues" umieścił zdjęcie mistrzyni na okładce 89. numeru. Płyta jest przesiąknięta niesamowicie ciężkim bluesem, ale zahacza też o soul, country, rhythm'n'blues, a nawet o hard rock. Promocyjny singiel "Too Far To Be Gone" prezentował wyborny poziom i ostrzył apetet na dźwiękową wyżerkę. Ów silnie bujający numer, z potężnym groovem, prześlicznym a jednocześnie doniosłym, przeszywającym do szpiku kości wirtuozerskim śpiewem, nie tylko rozpoczyna zestaw dwunastu utworów, ale pojawia się ponownie na początku strony B płyty, jako "Done Come Too Far", w jeszcze intensywniejszej, jeszcze bardziej druzgocącej i mocarnej postaci, wzbogaconej o dialog żeńskiego i męskiego głosu (śpiewa Shemekia Copeland ora Cedric Burnside). Ten główny motyw, hook, poznajemy natychmiast. Drugi w kolejności wałek, "Pink Turns To Red" wyróżnia się (sic!) niemalże Motörhead'ową motoryką. Przekornie zaliczyłbym go wręcz do wymyślonej na poczekaniu kategorii speed metal rock'n'blues - aż tak wyrywa do przodu. Dla kontrastu przejmujący "The Talk" ma w sobie coś z klimatu epokowych dzieł Czesława Niemena Shemekia zwraca się w nim do pięcioletniego syna Johny'ego : "porozmawiajmy, bo chcę, żebyś zawsze pamiętał, że możesz całe życie postępować słusznie, a i tak będą na Twoje życie czyhać z nożem, bo jesteś czarny; postępuj ostrożnie, zachowuj czujność i nie złam mi serca niewinnym, fatalnie zakończonym błędem" (interpretacja liryków). "Gullah Geechee" pokazuje, że Królowej do rozniecenia żarliwego ognia wolności wystarczy głos, niewyszukane brzdąkanie gitary akustycznej, nucenie i klaskanie. Traktujące o potrzebie poznania przyczyny zdrady "Why Why Why" to pod względem instrumentalnym urocza balladka (a w zasadzie cover Susan Werner), ale uwydatniająca nadzwyczajne warunki głosowe naszej bohaterki. Nie każdy tekst jest smętny, bo "Fried Catfish And Bibles" (country) w ujmująco wesoły sposób przedstawia pyszności na stole otwartego dla gości domostwa. Dalsza część płyty jest na swój sposób pozytywniejsza i nastawiona na swawolę, a w moim odczuciu - trochę mniej atrakcyjna. O ile pierwsze utwory albumu eksplodowały namiętnością graniczącą z obłędem, to w pewnym momencie zahipnotyzowani słuchacze zostają sprowadzeni na ziemię. Aby nikt nie miał wątpliwości, że tak właśnie się stało, za puentę posłużyło do znudzenia powtarzane wezwanie: "dumb it down". Na plus wyróżniłbym jeszcze "Nobody By You" za bardzo fajną, hard rockową improwizację na temat kompozycji ojca Shemekii, Johnny'ego Copelanda (4,5)

Sam O'Black

Shining Black - Postcards from the End of the World

2022 Frontiers

Shining Black to projekt amerykańsko - włoskiego duetu: gitarzysty Olafa Thörsena (Labyrinth, Vision Divine) i wokalisty Marka Boalsa (Yngwie Malm- steen, Ring Of Fire, Royal Hunt, Iron Mask). W 2020 roku ukazał się ich debiutancki longplay "Shining Black", a w marcu 2022 następny album, o tytule tłumaczonym na polski jako "Pocztówka z Krańca Świata" (a może z końca świata?). Zawiera dziesięć kompetentnie zagranych i zaśpiewanych utworów, utrzymanych w tzw. stylistyce "melodyjny hard rock/ heavy metal", choć bliżej im do rocka niż do metalu. Obaj twórcy są w formie, ale nie roznosi ich entuzjazm. Przed odpaleniem płytki warto wziąć pod uwagę, że usłyszymy wiele przyjemnych w odbiorze, lecz nijakich melodii, w dodatku okraszonych tandetnymi klawiszami. I nie widziałbym w tym nic złego, bo zrozumiałe, że przecież wielu rockmenów też czasami potrzebuje nienachalnej muzyki tła do zrelaksowania się. Problem tkwi w tym, że z założenia wcale nie miało być miło, gładko i sympatycznie. Ironicznie, teksty na "Postcards..." eskalują stan nostalgii wynikającej z kończenia różnych aspektów i etapów życia, lecz niewykluczone, że już w listopadzie 2022 roku siła grawitacji przywoła wielu melancholików z powrotem na ziemię. Po ośmioletniej przerwie powrócił bowiem Ring of Fire z LP "Gravity" z Boalsem za mikrofonem i tak oto Shining Black straciło na aktualności. Bardzo chciałbym uczciwie stwierdzić, że jakiś utwór z recenzowanej płyty wydaje się koncertowym evergreenem, lub że zapisze się w historii jako jedno z czołowych osiągnięć Olafa i Marka. Niestety, nie mogę tego zrobić. Cały projekt kojarzy mi się z metalowym odpowiednikiem Morcheeby, bo poszczególne kawałki w równie żadnym stopniu do mnie nie przemawiają. Nie pamiętam ich słuchanych w teraźniejszości. Po Internecie krążą memy, że Bóg komuś pozwolił śpiewać, na co Rob Halford odpowiada: "nie pozwoliłem". Inne memy ukazują nastolatka demonstrującego bas na konsoli techno, na co Lemmy odpowiada: "to nie jest bas" Mark Boals teoretycznie fajnie śpiewa, ale w praktyce nie przekonuje, bo gdy np. nadaje utworowi tytuł "We Are Death Angels", Mark Osegueda równie trafnie powinien zaprzeczyć. Czepiam się, dlatego że gdyby taki longplay zaproponował undergroundowy zespół, prawdopodobnie doszukiwałbym się w nim zalet w postaci fachowej realizacji i solidnej produkcji, ale uważam, że od profesjonalistów można i trzeba oczekiwać więcej niż przeciętności. (3)

Sam O'Black

Silent Knight - Full Force 2022 Self-Released

Ta płyta to propozycja dla każdego kto głęboko w sercu nosi zarówno thrash metal i NWOBHM, jest symbiozą tych dwóch gatunków. Z jednej strony pełny krzykliwych i melodyjnych wokali z donośnym vibrato, z drugiej naładowany energią, ciężkimi riffami i zabójczym tempem. "Full Force" niczym nie ustępuje swojemu poprzednikowi, co prawda tym razem dostaliśmy o jeden utwór mniej, jednak przy takim natężeniu i dynamice jaką serwuje nam Silent Knight, jest to wręcz idealnie. Osobiście, nie jestem największym fanem thrashu, jednak świetne riffy i ciekawe struktury dużo nadrabiały, może nie posłuchałbym na wieczornej przejażdżce, ale z pewnością na intensywnym treningu. (4)

Szymon Tryk

Sinsid - In Victory

2022 Pitch Black

Przyznam się Wam bez bicia i żadnych poważniejszych tortur, że sporą część albumów, którą otrzymuję, traktuję wyłącznie jako materiał do recenzji. Słucham kilka razy, skrobię parę słów (czasem bez jakiejś wielkiej namiętności) i często potem do tego materiału nie wracam. Jest jednak taka grupa recenzowanych płyt, co prawda znacznie mniejsza od tej pierwszej ale jednak, które na stałe zagościły w mojej play liście. Jedną z nich jest poprzednie wydawnictwo norweskiego Sinsid zatytułowane "Enter the Gates" Do dziś wracam do tego albumu z nieskrywaną przyjemnością i lubię go sobie posłuchać na luzie dla poprawy nastroju. Co ciekawe, z upływem czasu postrzegam go coraz bardziej pozytywnie. Czy "In Victory" pójdzie w jego ślady? Odpowiedź na to pytanie poznam zapewne za jakiś czas, jednak na ten moment wiele na to wskazuje. Wcale nie dlatego, że od ostatniego krążka Sinsid w swej muzyce oraz swym podejściu do grania heavy metalu nie zmienił praktycznie nic (zresztą po kiego grzyba miałby cokolwiek zmieniać). Na "In Victory" dalej dostajemy solidny heavy metal z jednej strony pełny chwytliwych melodii (do tworzenia których chłopaki mają bezdyskusyjny talent), zmian tempa i zabaw nastrojem, chóralnymi refrenami, momentami epickim klimatem oraz innymi takimi duperelami. Co do brzmienia, to jest ono dość nowoczesne, co jednak nie odbiera mu ciężaru, a momentami trafiają się wręcz fragmenty dość szorstkie. OK., tylko, że to co napisałem powyżej można by odnieść do jakichś osiemdziesięciu procent albumów młodych bandów heavy metalowych, które obecnie trafiają na rynek. Więc co niby w tym "In Victory" takiego wyjątkowego? Pytaj się mnie, a ja Ciebie. Ale sam powiedz drogi czytelniku, jak tu tych skurczybyków nie kochać za tak tandetny, kiczowaty, a jakże piękny zarazem hymn "Metalheads"? Jak tu nie słuchać z psychopatyczną wręcz rozkoszą hiciarskiego "Headless Grinder"? Jak tu nie doceniać faktu, że mimo iż nie grają przesadnie prostej i prymitywnej muzyki, to czuć w ich muzykowaniu tą rockendrolową wyjebkę. Jak tu nie chcieć napić się browara z Terje Sindh Sighu, facetem, który w 2022 roku dalej jest fanem nieodżałowanego Hulka Hogana "In Victory" to album, który zapewnia mi pełny serwis. Ja macham głową, ja śpiewam, ja gadam, ja latam… Dobra, kończę już. Nara. (5)

Bartek Kuczak

dziej, bo więcej się w nich dzieje, chociaż motoryka "The First Empire" chyba za bardzo przypomina "We Rock" Dio. Ani o cal nie odstaje od nich rozpędzony, surowy "Bloodwine", ale już "Deeds Of Honor" niczym nie zachwycił, a już szczególnie dziwnie brzmiącymi partiami wokalnymi Jasona Conde-Houstona . Mimo tego "Blood Empire" pokazuje, że Skelator jest w formie, a skład z nową basistką Leoną Hayward wciąż ma potencjał. (4)

Wojciech Chamryk

Skull Fist - Paid In Full 2022 Atomic Fire wszym albumie tej formacji znacznie więcej, co niemal z marszu ustawia "Ślad" wśród najlepszych debiutów rodzimego hard'n' heavy. Nie dziwi to zresztą ani trochę, skoro zespół istnieje od 2014 roku i dopiero niedawno zdecydował się wejść do studia w celu nagrania pierwszego materiału; najwidoczniej ten brak pośpiechu wyszedł mu na zdrowie. Już drugi po intro "Świt", szybki i bardzo dynamiczny "Ratuj mnie" pokazuje, że zespół świetnie czuje się w archetypowym heavy na modłę lat 80., melodyjny refren też jest niczego sobie. Równie udane są oparte na podobnym schemacie "Heaven" i kompozycja tytułowa oraz bardziej miarowe "Nadszedł czas" i "Mój los", zarazem utwory zróżnicowane i dopracowane aranżacyjnie, bowiem poza tradycyjnym metalowym instrumentarium zespół wykorzystał również flet, sopiłkę i klawisze. Nie da się nie zauważyć, że niektóre utwory, szczególnie "Zagubiona" zyskałyby po skróceniu o jakąś minutę, ale w pełni rekompensują tę chwilową monotonię te wyróżniające się ponad miarę. Pierwszy to epicki "Leonardo" , mający w sobie coś z progresywnego rozmachu, zaś kolejny to wspomniany już "W obliczu wojny"; ciekawy muzycznie, z wokalną dramaturgią i jeszcze bardziej aktualnym od 24 lutego tekstem. Grzegorz Kupczyk w żadnym razie nie jest w tym numerze osamotniony, Marta Biernacka jest bowiem jego równorzędną partnerką, zresztą "Ślad" od strony wokalnej całościowo robi bardzo dobre wrażenie, co tym bardziej wpływa na końcową notę. Liczę więc, że kolejny album Slave Keeper będzie jeszcze ciekawszy, skoro już za sprawą pierwszego pokazali się z tak dobrej strony i zasygnalizowali tak duży potencjał. (5)

Przyznam, że Zach Slaughter nieco mnie rozczarował, nagrywając ponownie na najnowszy album dwa starsze utwory z MCD "Heavier Than Metal" sprzed 12 lat. Jak dobrze by bowiem te numery, tytułowy i "Blackout", obecnie się nie prezentowały, to jednak jest to coś w stylu odgrzewanego kotleta, na co decydują się zwykle debiutanci, nie zespoły z kilkunastoletnim stażem. Jasne, oba utwory brzmią teraz zdecydowanie lepiej, muzycznie również zostały dopracowane, ale osobiście wolałbym zamiast nich usłyszeć coś nowego, tak dobrego jak choćby kipiący energią "Long Live The Fist", piekielnie chwytliwy "Madman" czy totalnie surowy utwór tytułowy. Trudno też oprzeć się kolejnemu singlowi "For The Last Time" czy zamykającemu płytę "Warrior Of The North", tak więc mimo wszystko nowy album Skull Fist dostanie u mnie: (5).

Wojciech Chamryk

2LP - to bez wyjątku nagrane na nowo starsze kompozycje grupy Toma Angelrippera. I jak kultowe nie byłyby pierwsze płyty Sodom, to jednak ich brzmienie naruszył ząb czasu, zresztą jeszcze w latach 80. LP "Obsessed By Cruelty" był nagrywany dwukrotnie, co też o czymś świadczy. Tym razem nie ma w tej kwestii żadnych niedomówień, sound "40 Years At War - The Greatest Hell Of Sodom" wgniata w podłogę. Yorck Segatz i Toni Merkel oczywiście nie mogą pamiętać lat 80., ale Frank Blackfire już tak, bo to z jego udziałem powstały przecież kultowe albumy "Persecution Mania" i "Agent Orange", a zespół w początkach kariery mógł tylko marzyć o takich umiejętnościach. Poza tym wybrano nieoczywiste utwory z różnych lat - są rzecz jasna takie "szlagiery" jak chociażby "Sepulchral Voice" czy "Better Off Dead", ale sporo też nieoczywistych pozycji jak "Jabba The Hut", a do tego zabrakło "Bombenhagel" , "Ausgebombt" i kilku innych pewniaków na rocznicowe wydawnictwo. Ponieważ Sodom nie zmieniał oryginalnych aranżacji, a zawsze był wierny obranej przed laty stylistyce, nie próbując grać grunge'u czy alternatywnego metalu, dzięki temu mamy tu spójny stylistycznie, ujednolicony brzmieniowo materiał, którego słucha się niczym kolejnego albumu studyjnego grupy. Warto też sięgnąć po limitowany do 3500 kopii box, zawierający materiał nie tylko w wersji 2LP, ale też 2CD (na drugim dysku cztery bonusy, w tym premierowy numer "1982" oraz MC (również z dodatkiem, nową wersją "Equinox"). (5)

Wojciech Chamryk

Skelator - Blood Empire

Zanim pojawi się pełnoprawny następca "Cyber Metal" Skelator proponuje EP "Blood Empire"

Fani grupy na pewno nie wzgardzą tym materiałem, tym bardziej, że to nie tylko cztery premierowe numery, żadne odrzuty, ale też początek konceptu "The Kahless Trilogy" . Muzycznie mamy zaś prosty podział: dwa dłuższe, epickie utwory "Good Day to Die" i "The First Empire" oraz krótsze, bardziej dynamiczne "Deeds Of Honor" i "Bloodwine"

Te pierwsze podobają mi się bar-

2022 Self-Released

Ta lubelska grupa zaistniała szerzej stosunkowo niedawno, to jest w momencie premiery teledysku "W obliczu wojny" z udziałem Grzegorza Kupczyka, jednak w żadnym razie nie można postrzegać Slave Keeper wyłącznie przez pryzmat tego utworu. Takich perełek jest bowiem na pier-

Sodom - 40 Years At War - The Greatest Hell Of Sodom 2022

Miła dla oka starych fanów Sodom okładka skrywa nowy/stary materiał niemieckiej grupy. Nowy, bowiem jak wskazuje już sam tytuł, to wydawnictwo jubileuszowe, akcentujące 40-lecie Sodom. Stary, ponieważ nowości tu nie uświadczymy, przynajmniej w podstawowej wersji CD/

Sordid Blade - Every Battle Has Its Glory

2022 Gates Of Hell

Kolejny projekt, tym razem epicki heavy metal. Nie mam pojęcia po co Niklasowi Holmowi był potrzebny następny, ale jeden plus, że zaprosił do niego perkusistę

Micaela Zetterberga, z którym gra również w Wanton Attack

Niby nie ma się na "Every Battle Has Its Glory" do czego przyczepić, bo to i stylistyka słuszna, i klasyczna okładka, ale cały czas mam uczucie, że czegoś mi tutaj brakuje. Muzycznie wszystko się zgadza, są konkretne riffy, świet- ne solówki (słychać, że liderem i twórcą materiału jest gitarowy wymiatacz), a perkusista wypełnia nawet nie 100, a 120% normy, jednak całość pozostawia niedosyt, sprawia wrażenie, że obcuje się z lichą imitacją, nie szlachetnym oryginałem. Może dlatego, że kompozycje są już co najwyżej poprawne i schematyczne, a z Holma żaden wokalista? Jeden plus, że to raptem 35 minut muzyki - może na kolejnej płycie, jeśli powstanie, będzie ciekawiej. Na razie: (2), a dla odreagowania posłucham Bathory

Wojciech Chamryk

Spell - Tragic Magic

2022 Bad Omen

Mimo niezaprzeczalnych zalet czwarty album braci z kanadyjskiego zespołu Spell pt. "Tragic Magic" nie jest czymś, co osobiście chciałbym dokładnie zgłębiać, ponieważ odnoszę wrażenie, że po prostu z tej płyty bije przykra aura. Zawarta na niej muzyka przywołuje u mnie przygnębiające wspomnienia, wywołuje smętny nastrój, zasmuca. Podczas zimowych dni brakuje mi słońca, umyślnie sięgam po syntetyczne suplementy witaminy D, przeznaczam spore pieniądze, by choć na chwilę wyrwać się do cieplejszych i pogodniejszych zakątków świata. Przytłacza mnie dziwne uczucie, jakby za chwilę miał skończyć się świat i dlatego staram się walczyć o dobry stan ducha. Właśnie sprawdziłem, że najkrótszy dzień w Warszawie trwa 7 godzin 42 minuty, w Vancouver (skąd pochodzi Spell) trwa nieznacznie dłużej, bo 8 godzin 11 minut, ale tu na Islandii, gdzie ja mieszkam, czyli pod kołem podbiegunowym, tylko 2 godziny 14 minut. Zimy w Vancouver należą do umiarkowanych, praktycznie nie pada tam śnieg, temperatury pozostają dodatnie, nieboskłon mieni się odcieniami szarości. W tym czasie u mnie jest czarno, co pozostaje nie bez wpływu na mój odbiór "Tragic Magic". Oczywiście rozumiem, że ktoś z Was może poszukiwać w muzyce mroku i lubi wisielczy heavy metal. "Tragic Magic" to zestaw dziesięciu konkretnych, nie za długich utworów, które wyróżniają się ciekawymi pomysłami, nieszablonowym podejściem do heavy metalu i niesamowicie intensywną melancholią. Trudno przejść obok nich obojętnie, gdyż mają potężną moc oddziaływania na emocje. Są zagrane z wielką pasją. Zadbano, by nie zawierały zbędnych dźwięków, a każdy ich motyw odznaczał się apokaliptyczną siłą rażenia. Nie brzmią tak, jakby Spell na siłę starał się wymodzić coś alternatywnego, albo jakby naprędce coś dziwnego kombinował, tylko jak skondensowany efekt rozbudowanych eksperymentów. Co interesujące, nad płytą pracowały tylko dwie osoby, które wymieniały się instrumentami, chociaż można przyjąć, że za bas, gitarę rytmiczną, większość wokali oraz klawisze odpowiada Cam Mesmer, natomiast za perkusję, gitary prowadzące i niektóre wokale - Al Lester. Duet określa swoje starania mianem "hipnotyzującego heavy metalu". Miejscami charakterystycznie swingujący rytm faktycznie może lekko hipnotyzować, ale żaden kawałek nie daje słuchaczom szansy na pozostanie w stanie uśpienia przez dłuższy czas, bo tam nie ma żadnych dłużyzn, są same konkrety. Daruję sobie podawanie przykładów, natomiast jako całokształt, "Tragic Magic" uznaję za niesztampowy album z niecodzienną muzyką heavy metalową. Możliwe, że wszystkim wyszłoby na lepsze, gdyby w przyszłości ktoś na co najmniej równie wysokim poziomie muzycznym połączył siły z braćmi, a następnie stworzył inny zespół, który wyniósłby ich potencjał na całkiem nowy poziom. Szczerze chciałbym, żeby tak się potoczyło. (4)

Sam O'Black

Book czują się w takich brzmieniach jak ryba w wodzie i powiem szczerze, że są bardziej wiarygodni niż wiele innych, a nawet słynniejszych kapel z nurtu retro rocka czy też protometalu. Intro i osiem dynamicznych kawałków skrojonych jest naprawdę bardzo dobrze, a każdy różni się od siebie, acz jednakowo zachwyca. Przez co album jest na jednym wysokim poziomie. Każdy z nich porywa swoją zaraźliwą energią, uniwersalnością i luzem. Chociaż w takim "Her Spectral Armies" zakrada się też pewnego rodzaju zaduma. Czasem może zaleci jakimś schematem, ale niwelowane jest to zapałem i entuzjazmem Amerykańskich muzyków. Ciężko mi na "Deadly Charms" wyróżnić jakiś utwór, no może na minus, bo do intro mogliby się bardziej przyłożyć. Wszystko brzmi wyśmienicie, niby nawiązuje do lat 70., ale też czuć współczesne czasy. Wykonanie jest również bliskie perfekcji. Nie wiem, może mnie za bardzo poniosło przy tym krążku, ale nie bardzo chciałem rozstawać się z "Deadly Charms". Tym albumem nie tylko powinni zainteresować się fani współczesnego protometalu, ale także fani klasycznego hard rocka i heavy metalu. (5,5) \m/\m/

SpellBook - Deadly Charms

2022 Cruz Del Sur Music

Muzycy SpellBook to fani starego klasycznego rocka i początków heavy metalu. Sami przyznają się do fascynacji wczesnym Black Sabbath. Ja oprócz tego słyszę jeszcze echa Led Zeppelin , Grand Funk Railroad , Teda Nugenta, Montrose, Wishbone Ash i innych takich podobnych kapel. Na "Deadly Charms" czasami bywa też granie w stylu, chociażby Jefferson Starship albo The Doobie Brothers. Niekiedy przewinie się coś, co określiłbym jako nawiązania do glam metalu. No, ale może to tylko moja wyobraźnia. Odnajdziemy także klimaty bluesowe, progresywne, psychodeliczne itd., a wszystko głównie w nawiązaniu do lat 70. zeszłego wieku. Muzycy Spell

Spirit Adrift - 20 Centuries Go-

Spirit Adrift jest obecnie jedną z najbardziej rozpoznawalnych i twórczych formacji doom metalowych. Zainstniała ona w 2015 roku w Teksasie jako solowy projekt degenerata po odwyku, wokalisty i multiinstrumentalisty o imieniu Nate Garrett. Dotychczas ukazały się jej cztery lonplay'e studyjne: "Chained To Oblivion" (2016), "Curse Of Deception" (2017), "Divided By Darkness" (2019) oraz "Enlightened In Eternity" (2020). Debiut został zagrany w całości przez Nate, ale w pracach nad kolejnymi pozycjami wzięli udział również inni instrumentaliści. W 2022 roku do składu Spirit Adrift dołączył nowy gitarzysta Tom Draper, nowy basista Sonny DeCarlo, a także nowy perkusista Mike Arellano. Latem dostaliśmy nowe EP zrealizowane przez Nate wraz Mike'm, o tytule większym niż życie: "20 Centu- ries Gone". Wydawnictwo wypełniły dwie premierowe kompozycje autorskie i sześć coverów. Mimo, że trudno je traktować jako prawilnego następcę "Enlightened In Eternity", postarano się o porządne, masywne brzmienie. To nie jest nagrany na prędce, niedbały jam, lecz solidna porcja przyzwoitej muzyki. Własne kawałki zespołu: "Sorcerers Fate" i "Mass Formation Psychosis" nie zaskoczyły mnie, ale przyznam, że trzymają konkretny poziom. Wypadają szczególnie korzystnie pod kątem wykonawczym. Zapętlony riff "Sorcerers Fate" przechodzący w potężny marsz kojarzy mi się z grecką szkołą epic metalu. Krótka przerwa pomiędzy pierwszymi, monotonnymi partiami wokalnymi, została rozdarta przeszywającym solem gitarowym. Nieco dalej słyszymy zabawy rytmem i dynamiką, które nie grzeszą oryginalnością, ale całość wyróżnia głęboki groove. "Mass Formation Psychosis" rozpoczyna się kilkoma niewinnymi akordami akustycznymi, których zadaniem jest nadanie kontrastu następującemu po nich, monumentalnemu uderzeniu. Mimo, że nic wyjątkowego w utworze się nie dzieje, on i tak miażdży mocą. Solówka w środku znów przeszywa narząd słuchu, a po niej wkrada się melancholijna atmosferka, nagle przerwana uporczywym wierceniem dziury w głowie przez monstrualną sekcję rytmiczną. Podoba mi się, że w części przeznaczonej na covery znajdziemy kilka nieoczywistych propozycji. Wprawdzie granie Metalliki można uznać za banał, ale Nate sięgnął po jeden z najmniej komercyjnych utworów z ich pierwszego okresu, mianowicie po "Escape" (1984), i fajnie im to wyszło. Natomiast przerobienie przez doom metalowców numerów Thin Lizzy ("Waiting For an Alibi", 1979) czy też ZZ Top ("Nasty Dogs And Funky Kings", 1975), to już nie lada ciekawostka. Tutaj odkręcono bas na stówę; zadbano o ciężar dolnych rejestrów. Ostatni cover Lynyrd Skynyrd "Poison Whiskey" buja na rock'n'rollowo, w zdecydowanie imprezowym klimacie. Szkoda tylko, że EP gwałtownie się ucina. (-)

Sam O'Black

Spitfire MkIII - Shadows Phantoms Nightmares

2022 Andromeda Relix / Heart of Steel

Przedstawiciele wenecjańskiego heavy metalu ze Spitfire pamiętają początki formowania się włoskiej sceny heavy metalowej, ponieważ sami zaczynali grać w 1981 roku. I to nie tylko od kowerów, bo już w kolejnym roku ukazało się ich pierwsze demo z trzema autorskimi utworami. Zabawnie wygląda okładka tej demówki, bo ziejąca ogniem głowa dinozaura, czcionka i zakreskowane na niebiesko tło stylizowane są na prace plastyczne typowe dla dzieci z wczesnych klas szkoły podstawowej. Historia pokazała, że Wenecjanie potrzebowali mnóstwo czasu, żeby wydać dużą płytę studyjną. Nazywała się "Time And Eternity", wyszła dopiero w 2010 roku, a jej okładka sugerowała nie mniej epickie naleciałości. Nigdy tej muzyki nie słyszałem, nie wiem, gdzie można ją dorwać i niespecjalnie się do niej garnę. Wystarczy mi longplay "Shadows Phantoms Nightmares", czyli zbiór dwunastu konkretnych numerów, trwających blisko godzinę. Zespół dopisał sobie do nazwy MkIII, aby podkreślić, że to już trzeci etap ich podziemnej kariery, ale chodzi o ten sam Spitfire z dwoma oryginalnymi muzykami: śpiewającym basistą Giacomo Giga Gigantelli oraz gitarzystą Stefano Pisani, których udanie wspiera perkusista Luca Giannotta. Brzmienie plasuje się między współczesnym Saxon a współczesnym Accept. Podoba mi się imprezowa atmosfera wydawnictwa. "Shadows Phantoms Nightmares" nie jest dopieszczone ani pod względem dźwiękowym, ani kompozycyjnym, ani też wizualnym. Nie ma tu silenia się na oryginalność, nie ma puszczania oka do mainstreamowej publiczności. Od początku do końca rządzi szczera chęć grania surowego heavy metalu. Muzycy zrealizowali najlepiej jak potrafili to, na czym im zależało, a do mniej kręcących ich aspektów nagrywania podeszli ze zdrowym dystansem. Słychać pasję, a jednocześnie brak oszlifowania. Wystarczy posłuchać fragmentu, żeby przekonać się, jaka to płyta, bo jest bardzo bezpośrednia i trafia od razu w sedno. Uważam to jednocześnie za jej wadę, jak i za zaletę. Nie gwarantuje żadnych wyjątkowych wrażeń, ale dobrze świadczy o włoskim heavy metalu. Prezentowanie takiej formy czterdzieści lat po wystartowaniu budzi szacunek. Niektóre utwory powstały już w latach osiemdziesiątych (np. "Gangs Fight", "Phantom Barrow", "Screaming Steel"), ale całość jest spójna, co oznacza, że muzycy pozostali wierni swoim młodzieńczym upodobaniom. Prawdopodobnie zespół miał pecha, że pojawił się w nieodpo- wiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, bo gdyby pochodził z Niemiec lub z USA, to mógłby działać intensywniej i prawdopodobnie rozwinąłby się wraz z nabraniem doświadczenia w studiu z jakimś genialnym producentem. Poza tym, taki solidny heavy metal zyskał we Włoszech na znaczeniu dopiero w XXI wieku, a w latach osiemdziesiątych nie wychodził poza piwnicę. W związku z tym "Shadows Phantoms Nightmares" jest udanym uzupełnieniem dyskografii Spitfire, a zaangażowani muzycy mają powody do satysfakcji. (3,5) przebrnąć przez ten asłuchalny gniot, żeby odnaleźć w nim cokolwiek pozytywnego. (1)

Sam O'Black

Steelover - Stainless 2022 Escape Music

Steelwings - Still Rising

2022 Pure Steel

2022 Frontiers

Historia Starchaser sięga egipskich piramid i hieroglifów - dosłownie i w przenośni. Dosłownie, bo nawiązuje do nich sztandarowy utwór zespołu pt. "Starchaser", a w przenośni, bo chodzi o przestarzały zabytek. Kogo muzyka Tad Morose nudzi, może sobie od razu odpuścić Starchaser, natomiast fani dostali ostatnio album "March of the Obsequious" (2022) z Markusem Albertsonem na gitarze. I tyle. Pan Kenneth Jonsson po ośmiu latach spędzonych w Tad Morose (2012-2019) stracił ochotę na zajmowanie się muzyką, jak sam opowiada nie słuchał niczego przez dłuższy okres czasu i zajmował się własną rodziną. Tak mogłoby pozostać, tylko że w pewnym momencie pomógł córce w szkolnych lekcjach muzycznych i od tego momentu wkręcił się w plumkanie na klawiszach. Z czasem coś tam zaczął komponować, aż naszła go ochota na realizację solowego projektu. Wkrótce dołączył do niego wokalista M.Ill.Ion Ulrich Carlsson, a ponieważ napisał on wiele linii melodycznych i tekstów, Kenneth Jonsson zmienił formułę z solowego projektu na regularny zespół. Później skład uzupełnili kolejni muzycy ze Szwecji: klawiszowiec Kay Backlund (Lion's Share), basista Örjan Josefsson i perkusista Johan Kullberg (Wolf, Therion, Lion's Share). A ponieważ Frontiers Records lubi lansować takie supergrupy, podpisano kontrakt i wydano chwalony z grzeczności krążek, który kompletnie mija się z moim gustem. To mdły euro power metal z irytująco - natarczywym atakiem plastiku. Ciężko mi

W pierwszej połowie lat 80. polscy maniacy mieli możliwość cieszyć się krążkiem "Glove Me" belgijskiego zespołu Steelover. Wtedy to nasza rodzima wytwórnia Pronit wytłoczyła winyle debiutanckiego albumu tego bandu na licencji nieistniejącej już Mausoleum Records . Zawierały one melodyjny heavy metal wzorowany na dokonaniach Scorpions, ale także inspirowany muzyką kapel typu brytyjskiego Mama's Boys, francuskiego Fisc, czy też kanadyjskiego April Wine. Na tegorocznym krążku, wydanym po wielu latach, "Stainless" nic się nie zmieniło, inspiracje pozostały takie same i krążek wypełnia dwanaście bardzo dynamicznych kawałków w stylu melodyjnego heavy metalu a la lata 80. z refrenami do skandowania na koncertach. Powiązania dawnego Steelover z tym współczesnym podkreślają ponowne nagrane kompozycje z debiutu. Zresztą jest ich niemała reprezentacja. Z tej konwencji wyłamują się utwory "Remember" i "What Your Love", które utrzymane są w stylu rockowych ballad. Kiedyś był taki niepisany przymus, że na krążku musi znaleźć się choć jedna taka ballada. Brzmi to nieźle, jest moc i nie ma takich wątpliwości jak przy "Glove Me". Nawiasem mówiąc, wystarczy posłuchać sobie "Give it Up", "Need the Heat" czy "Forever", czyli kompozycji na nowo nagranych, aby stwierdzić, że brzmią one zdecydowanie lepiej i soczyście niż na debiucie. W tym miejscu trzeba wspomnieć o Vince Cardillo, jego głos brzmi zdecydowanie mocniej i ostrzej i jest ozdobą Steelovera . Myślę, że trzeba cieszyć się, że Belgowie postanowili na nowo zejść się i trzeba liczyć na to, że starczy im więcej animuszu i te kilka płyt jeszcze nagrają. Może jest w tym trochę sentymentu, ale fani starego heavy metalu powinni zainteresować się najnowszą płyta Steelover "Stainless". (4)

Steelwings to szwedzka kapela działająca od 1982 roku, z dużymi przerwami, aż do czasów współczesnych. Trzon zespołu tworzą dwaj gitarzyści, Gert-Inge Gustafsson, Michael Lindman oraz wokalista Tommy Soderstrom. W 2022 roku wydali swoją, dopiero, trzecią płytę "Still Rising" . Poprzednich dwóch"Steelwings" (1989) i "Back" (2019) nie miałem przyjemności słuchać i w sumie nie wiem, czy grupa odeszła znacząco od swojego stylu czy raczej go kultywuje. Wiem natomiast, po zapoznaniu się z najnowszym materiałem, że nie jest to muzyka strasznie odkrywcza. To poprawnie zagrany hard rock. Bardzo mocno wzorowany na twórczości Deep Purple, a maniera wokalu przypomina Iana Gillana. Trochę to mierzi, bo ciężko dosłuchać ten krążek do końca. Jakby jeszcze w pewnych momentach dodali klawisze to powstałaby taka mierna kopia Purpury. Pierwszy numer też mocno z początku przypomina Judas Priest, że zastanawiałem się, czy linia wokalu nie jest jeden do jeden ściągnięta z "Hell Bent For Leather". Posypane jest to wszystko jeszcze duchem AC/DC i mamy taką nic w sumie nie znaczącą mieszankę heavy/hard rockową, która może sobie gdzieś grać w tle. Generalnie to "Still Rising" jest takim krążkiem, który kompletnie niczego nie zmieni w naszym życiu. Poznajemy te dźwięki, kończymy słuchać i kładziemy na półkę by zaraz o tym zapomnieć. Wykonawczo jest całkiem okej, ale smakuje ten album jak niedbale odsmażony kotlet. Cóż, trudno. (2,5)

Adam Widełka

t o r m h u n t e r - S t r a n g l e W i t h

Szkoda, że Stormhunter po wydaniu świetnie przyjętego trzeciego longplay'a "An Eye for an I" (2014) nie stał się intensywnie nagrywającym i koncertującym po całym świecie zespołem. Wtedy uznano ich bawarskim odpowiednikiem hamburgskiego Stormwarrior, dlatego że grali podobny power metal na zbliżonym poziomie. Dziś w mediach mówi się o nie w pełni wykorzystanym potencjale. Jeśli dobrze pójdzie, ich czwarty duży album ukaże się dopiero po dziewięcioletniej przerwie (2023). Niemniej dwie EP-ki Stormhunter: "Ready for Boarding" (2020) i "Strangle With Care" (2022) zawierają łącznie trzydzieści osiem minut porządnego materiału, który prezentuje zespół jako wszechstronny team, z szerokimi horyzontami muzycznymi. Dostaliśmy bowiem dziewięć zróżnicowanych stylistycznie utworów, nawiązujących do ich wcześniejszej twórczości, a zarazem czerpiących z hard rocka, tradycyjnego heavy metalu, power metalu, a nawet z punk rocka. Poszczególne numery nie stanowią zwartej całości, natomiast mają indywidualny charakter, tzn. każdy czymś się wyróżnia i jest inny od poprzedniego. Ogólnie uważam, że "Ready for Boarding" miało więcej przestrzeni i luzu, zaś "Strangle With Care" brzmi o wiele intensywniej. Szczególnie perkusja łomocze na tym drugim wydawnictwie stanowczo zbyt gęsto. Nie wiem, po co, ani dlaczego Andreas Kiechle tak tłucze na trzy fajerwerki. Najwyraźniej chciał udoskonalić brzmienie, ale przy okazji przesunął środek ciężkości z power/heavy na power/ speed. Na początku "Mind Odyssey" jeszcze dozuje patataje, ale jak wchodzi wokal, to jego perkusja już mnie gubi. Poza tym, refren wypada tam sztucznie i nazbyt wesołkowato - nie jestem przekonany, czy faktycznie "marzenia rodzą się głęboką nocą, gdy przeszłość z przyszłością się jednoczą" ("Where future and past unite/ Deep in the night where dreams are born"). Potencjał "Headbanger's Ball" znów tłumi tępa, za bardzo wysunięta na front perkusja. Aż chciałoby się kiwnąć do pałkera, żeby trochę zluzował, bo psuje imprezowe, chóralne zaśpiewy. Najbardziej na nowej EP-ce podoba mi się epicki sznyt drugiej połówki kawałka "Remnants Of Society", przede wszystkim ze względu na atmosferę i poetycki tekst. Czy po nocy nastanie dla społeczeństwa dzień, a może pozytywne przeznaczenie okaże się zwodnicze i tańczymy po raz ostatni? (-)

Sam O'Black

Sunless Sky - Prelude To Madness

Wokalista Juan Ricardo (w wy- wiadzie zamieszczonym na str. 56 HMP 80) podzielił się z nami następującą refleksją na temat swoich zespołów: "Wretch bardziej podpada pod euro power metal a Sunless Sky pod US power metal; Dark Arenę widzę gdzieś pośrodku". Mimo tego, że tylko Juan udzielał się na wszystkich dotychczasowych płytach Sunless Sky, a pozostali muzycy są nowi, stylistycznie nowy krążek "Prelude To Madness" obiera ten sam kierunek. Sześćdziesięciojednoletni dziś Juan śpiewa z manierą typową dla Jamesa Rivery. Jest równie wampirzy (czytaj: złowieszczy i ostry), cechuje się podobnym frazowaniem i identycznym przeciąganiem starannie wybranych sylab, a nierzadko oscyluje w jeszcze wyższych rejestrach. Na całym albumie pojawia się sporo niesamowitych screamów. Doskonale komponują się one z przeraźliwą atmosferą budowaną przy pomocy prostych środków sekcji instrumentalnej. Za największą zaletę płyty uważam mistrzostwsko wyważone aranżacje. Nie ma wiele drastycznych zmian temp - dominują średnie bądź walcowate, a każdy dźwięk wydaje się być dokładnie na swoim miejscu. Słychać, że zarówno same kompozycje, jak i ich kolejność, dopracowano z głębokim namysłem. Ta muzyka nie atakuje chaotycznie, tylko finezyjnie płynie, nawiązując przy tym do US power metalowej estetyki. Choć nie mamy do czynienia z konceptem, to poszczególne kawałki scala spójne przesłanie o zagrożeniu końcem świata w nawiązaniu do zimnej wojny. "Prelude To Madness" jest mniej chwytliwą oraz mniej intensywną płytą w porównaniu do dzieł Helstara. Nie brzmi tak gęsto, za to bardziej monumentalnie, potężniej i masywniej. W moim odczuciu Helstar nie zbudował nigdy identycznych klimatów, jakie odnajdziemy na "Prelude To Madness". Gdyby nie łudząco podobny głos, uznałbym, że Bezsłoneczne Niebo gra po prostu inaczej niż Piekielna Gwiazda. Jako swojego faworyta z recenzowanej płyty wskazałbym na "Into The Grey". Trwa niespełna cztery minuty, a wyróżnia się natarczywym groove'm, obłędnymi wokalami, a także mnogością frapujących solówek gitarowych w tle. Jest to tego typu numer, że zrazu przemyka niepostrzeżenie, a dopiero po kilku odsłuchach robi piorunujące wrażenie. Warto dać szansę również fajnie pulsującemu numerowi "Mastodon" , który kojarzący mi się ze skrzyżowaniem dwóch ostatnich longplay'ów Metalliki ze stoner metalem. Juan robi w nim świetny użytek ze swojej nowej kochanki, czyli z gitary basowej. Cały album składa się z dwunastu zwięzłych utworów. Dobrze słucha się ich za jednym zamachem, tym bardziej dzięki udanemu zabiegowi w postaci epitfium: dwie części instrumentala "Embers To Ashes" poprzedzają "In Memoriam" o odchodzeniu ze świata oraz wieńczą bezpośrednio następujący "Eternal Sanctuary" o reflekcji już po odejściu. Sunless Sky z powodzeniem utrzymuje napięcie od początku do końca "Prelude To Madness". Gitarzysta Ed Miller wspomniał w naszym najnowszym wywiadzie, że w ostatnich sekundach tonacja zmienia się z minor na major. Sprawdziłem i ja to słyszę trochę inaczej. Jak dla mnie, w 1:25 wchodzi dodatkowa, mocno przesterowana ścieżka z przeciąganymi synkopami. Ustępuje ona w 1:45, oddając pole gitarze już w tonacji major. Zmiana nie zachodzi drastycznie, tylko płynnie, przy pomocy starannie przemyślanej wstawki. A zatem znów pojawia się finezyjne przejście, uwypuklające aranżacyjną doskonałość. (4)

Sam O'Black ghes i spółka musieli więc zmierzyć się z własną legendą (która jak się okazuje cały czas żyła i miała się dobrze - polecam popatrzeć na frekwencje na powrotnych koncertach). Kolejna sprawa - płyta powstawała bardzo długo (od momentu ogłoszenia reaktywacji minęła ponad dekada, a mamy podstawy uważać, że proces kompozycyjny ruszył już wówczas). Mimo wszystko wygląda na to, że muzycy Sword zwyczajnie tę całą presję po prostu olali. Na tym albumie nie słychać jej ani grama - jest za to zabawa, czysta radość z grania i powrotu na scenę. "Trójka" brzmi jak naturalny następca "Sweet Dreams", więc wygodniej ją odnosić do tego albumu (przy okazji to może dobra okazja by odświeżyć ten nieco zapomniany krążek, przyćmiewany blaskiem kultowego debiutu?).

Sword - III

2022 Massacre

Zupełnie umknął mi fakt reaktywacji Sword. Gdy dowiedziałem się, że będę miał możliwość przygotowania wywiadu i zrecenzowania ich powrotnego albumu, zacząłem pośpiesznie weryfikować czy nie chodzi aby o amerykanów z The Sword albo o inną ekipę, której istnienie po prostu mi umknęło. Tymczasem powrót legendy stał się faktem! To fantastyczna wiadomość, biorąc pod uwagę, że mówimy o autorach jednego z najbardziej przebojowych, a przy tym mocno niedocenionych albumów amerykańskiego power metalu (mowa rzecz jasna o "Metalized" z 1986r.). Na pierwszy rzut oka, z takim wydarzeniem powinna wiązać się spora presja. Po pierwsze "III" to album powrotny, co zawsze budzi pewien niepokój - pamiętajmy, że mówimy tu o ponad 30 latach przerwy wydawniczej. Rick Hu-

Mamy tu sporo rock and roll'owego vibe'u i gitarowego, niemal bujającego groove (jak w "Dirty Pig" i "Unleashing Hell"), za to mniej rozpędzonego poweru (co oczywiście nie znaczy że nie ma go tu wcale). Umówmy się, galopady nigdy nie były specjalnym znakiem rozpoznawczym Sword i również tutaj równoważą się ze średnimi tempami. I tego akurat trochę szkoda, bo szybsze numery to chyba najlepsze momenty na płycie. Mam tu szczególnie na myśli agresywne "(I Am) In Kommand", a także "Took My Chances", do którego szczerze mówiąc wracam głównie dla świetnego, dynamicznego, iście maidenowego przejścia (wcześniejsze i późniejsze bujanie potrafi już trochę znudzić - a trwa grubo ponad połowę utworu). Do tych szybszych numerów zaliczymy też "Bad Blood" - jak dla mnie totalny przebój, któremu absolutnie niedaleko do klasyków w stylu "F.T.W" czy "Evil Spell" (tak stylistycznie, jak i jakościowo) - oraz zamykający "Not Me, No Way" (niby melodyjny i zapamiętywalny, ale z drugiej strony nudnawy). Tak jak na "Sweet Dreams", dużo tu spotkań typowego dla US poweru ciężaru (miałem skojarzenia nawet z Metal Church) i niemal glamowej przebojowości (tylko tej bardziej zadziornej, w stylu Skid Row albo Motley Crue) - tu dobrym przykładem będzie wspominane wyżej "Dirty Pig" oraz "Unleashing Hell" z autobiograficznym tekstem opisującym rozkręcanie sceny w Montrealu. A teraz, żeby zostać dobrze zrozumianym - "III" to dobry album. Odsłuch sprawia autentyczną, nie wymuszoną przyjemność. Nie brakuje świeżości i wyczuwalnej radości z grania. Muzycy trzymają dobrą formę, wokal Ricka Hughesa starzeje się z klasą. Ale to też najsłabszy album Sword. Nie zakwestionuję, że panowie naprawdę mogli poczuć się jak za młodu i włożyć w ten materiał maksimum energii którą dysponują - to słychać. Jednak słychać też bardzo wyraźnie, że do energii jaką dysponowali w latach 80. jest po prostu za daleko i tylko przebłyski w postaci 2-3 numerów, mogą startować do hitów, jakie prezentowali na poprzednich krążkach. Pozostałe utwory to dobrze skrojony hard rock/heavy/power metal (wybierać w zależności od momentu), przy którym chętnie potupią nóżką słuchacze EskiRock. Niektórym to wystarczy, innym nie. Mając sentyment do zespołu, uważam że "III" półki z płytami na pewno nie oszpeci, gorzej gdybym liczył na jej ubogacenie. (4)

Piotr Jakóbczyk kilku kawałkach. Nie da się jednak zaprzeczyć, że zespół potrafi wykreować ciekawy, mroczny klimat, stworzył własny, nieporównywalny z innymi zespołami styl oraz rozdaje nam całkiem fajne rozwiązania muzyczne. Dzięki temu wciąż pozostając w estetyce heavy metalu, Tad Morose nadal jest niebanalne i nieoczywiste. (4)

Strati

Tad Morose - March of the Obsequious 2022 GMR Music Group

Tad Morose od czasów odejścia Urbana Breeda oraz Daniela Olssona, to w zasadzie drugi, inny zespół. Z takim właśnie podejściem słucham wszystkich płyt wydanych po "Modus Vivendi" Podczas gdy tamten duet odegrał swoje znakomite role jeszcze później w Trail of Murder, takim "Tad Morose - light", we "właściwym" Tad Morose zaszły znaczące zmiany w kwestii pisania kompozycji i samych linii wokalnych. Jeśli znacie którąkolwiek płytę Tad Morose z Ronnym Hemlinem na wokalu, wiecie jak brzmi "March of the Obsequious". Ten zespół wyrobił sobie specyficzną markę i charakterystyczne brzmienie na nowo, właśnie po korekcie składu. Płyta jest ciężka, masywna, o nieco dusznym klimacie, raczej unikająca chwytliwości, jaką cechowały przedhemlinowe płyty Szwedów. Tym definicjom wymyka się pogodniejszy, lżejszy i ocierający się melodiami o stary Tad Morose "Phatntasm", okraszony wyrazistymi klawiszami "Escape", czy subtelny "This Perfect Storm" .

Całość spaja rozpoznawalny wokal Ronny'ego, który tak dominuje nad całą muzyką, że trudno słuchać jej w izolacji od wokalu. Sęk w tym, że Hemlin jest nietypowy i jeśli nie jest się fanem jego maniery oraz interpretowania linii wokalnych, może męczyć. Mnie niestety właśnie trochę męczy, więc mimo chęci wgryzienia się w zupełnie przecież dobre riffy czy same kompozycje, odpadam po

Tailgunner - Crashdive

2022 Fireflash

To wydawnictwo to tylko zawierające cztery kawałki EPka. Jednak te cztery kawałki wystarczą, żeby określić, że panowie z Tailgunner są wszechstronni, czują heavy metal i wiedzą, jak pisać dobre kompozycje. Każdy numer z "Crashdive" jest nieco inny. "Shadows of War" ma nutę miękkiego true metalu w rodzaju Hammerfall , "Guns for Hire" to klasyczny "europejski" heavymetalowy kawałek, w którym inspiracje plączą się gdzieś między Helloween, Run-ning Wild, a szwedzkimi zespo-łami w rodzaju Nocturnal Rites , tytułowy "Crashdive" to połączenie melodyjnych linii wokalnych z riffami z dalekim echem Mega-deth i starej Metalliki , z kolei "Revolution Scream" brzmi "wypisz-wymaluj", jak... Enforcer. Jak się okazuje, nie ma w tym przypadku, bo EP miksował Olof Wikstrand. Odsłonięcie tej karty pozwoliło mi zresztą połączyć przysłowiowe punkty. Aha! To stąd te świetnie napisane melodie, które przewodzą każdemu z utworów. Rzeczywiście we wszystkich, wszak różnorodnych kawałkach z "Crashdive" dobrze napisane melodie są wspólnym mianownikiem. Drugim zaś jest dobre, przejrzyste brzmienie. EP Tailgunner brzmi naprawdę profesjonalnie i zapowiada w przyszłości dobry materiał. (4,5)

Strati

Talas - 1985

2022 Metal Blade

William Billy Sheehan był pięciokrotnie ogłaszany "najlepszym rockowym basistą świata" przez amerykański magazyn Guitar Player . Urodził się 19 marca 1953 roku w Nowym Jorku i zasłynął m.in. ze współpracy z gitarowymi wirtuozami Michael Schenker czy Steve Vai. Brał ponadto udział w projekcie G3, a także wchodził w skład zespołów Mr. Big i Niacin od początku ich istnienia. Nagrywał również solowe płyty. Nie mylcie go z klawiszowcem o imieniu Derek Sherinian (Dream Theatre, Black Country Communion, Joe Bonamassa, Alice Cooper, Yngwie Malmsteen). Pierwszy znaczący zespół Billy'ego nazywał się Talas i działał jakoś na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych z bazą w Nowym Jorku. Talas pozostawił po sobie dwa longplay'e: "Talas" (1979) oraz "Sink Your Teeth Into That" (1982). W 1985 roku miał ukazać się trzeci album Talas pt. "Lights, Camera, Action", ale nagrano jedynie demo, ponieważ Billy dołączył wtedy do solowego projektu David'a Lee Rotha (wokalisty Van Halen). W sierpniu 2020 roku zapowiedziano wznowienie prac nad niewydaną płytą. Za mikrofonem stanął mało znany, bo robiący karierę głównie sesyjną, amerykański wokalista, kompozytor i producent Phil Naro, który wprawdzie spisał się w swojej roli, ale niestety zmarł w maju 2021. W związku z tym Talas dopisało dodatkowy utwór instrumentalny "7IHd h" ku pamięci Phila i umieściło go na ostatniej pozycji nowego LP pt. "1985". Taka rekomendacja powinna wystarczyć, aby część spośród Was już sięgnęła po album. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie skomentował na przekór. Podczas pierwszego odsłuchu zastanawiałem się, dlaczego nie słyszę żadnych klawiszy. Podczas drugiego odsłuchu cieszyłem się, że materiał brzmi mięsiście. Spodobał mi się potężny sound dynamicznej sekcji rytmicznej. Podczas trzeciego odsłuchu stwierdziłem, że niektóre melodie są nawet fajne i w poszczególnych utworach sporo się dzieje, mimo że wszystkie trwają poniżej czterech i pół minuty. Ogólnie "1985" jest ciekawe i przyjemne w odbiorze, ale takich płyt mamy na pęczki i głównym magnesem przyciągającym do niej słuchaczy okazuje się jednak nazwisko basisty. (3,5)

Sam O'Black

Tankard - Pavlov's Dawgs

2022 Reaper Entertainment

Tankard zasila grono kapel, którym stuka czwórka z przodu. Ileż to złotego trunku przez te wszyst- kie lata się przelało, to tylko oni raczą wiedzieć. Zostawmy już przeszłość i cały ten alkohol, którego nadmiar zapewne został już dawno zwrócony (zarówno poprzez układ wydalniczy, jak i otwór gębowy) i zostańmy jednak w roku 2022. "Pavlov's Dawgs" to już… Poczekajcie, niech no się trochę zanurzę w skomplikowanych działaniach matematycznych i to sobie policzę… Jeden, dwa, trzy… To już kolejna płyta w dyskografii tego niemieckiego bandu. Łagodnie w jej klimat wprowadza nas poniekąd tytułowy numer "Pavlov's Dawg". Słowo "łagodnie" w tym wypadku może jest użyte trochę na wyrost, gdyż to około trzydziestosekundowe basowe intro gładko przechodzi w czysto thrash metalowy riff. Mocny jest nie tylko ten riff, ale też tekst. Zgadnijcie proszę, o czym Tankard może śpiewać. No brawo! Wszak motywy chlania i wszelkich perypetii z nim związanych to główny temat ich twórczości. Zacytujmy może: "Hear the bottle open/It takes me away/ Can't control my body/ So I must obey". Prawda, że milusio? Na szczęście nawet dla tych gości życie nie kończy się na napojach wyskokowych. Są tu też o dziwo poruszane tematy społeczno-gospodarcze w… Momencik, jak ten utwór się zwał… "Beerbarians", acha. Jakżeby inaczej. Oczywiście można sobie z całej tej otoczki śmieszkować, ale sami musicie przyznać, że ma ona pewien swój urok. Jeżeli ktoś natomiast posłuchać o nieco poważniejszych sprawach, to niech omija Tankard z daleka sprawdzi sobie na przykład "Ex-fluencer" dość dobitnie piętnującym wpływ mediów społecznościowych na dzisiejszą młodzież (i nie tylko). Jak już wgłębiliśmy się w temat liryków to warto jeszcze zwrócić uwagę na "Diary of the Nihilist" w dość intrygujący sposób opisujący wewnętrzną przemianę człowieka. Teksty tekstami, ale to muzyka jest znacznie bardziej istotna (nie każdy pewnie się tu ze mną zgodzi, ale mam to w dupie). "Pavlov's Dawgs" to jeden z tych albumów, na którym znajdą coś dla siebie zarówno miłośnicy typowo thrashowej młócki (wspomniany "Beerbarians" czy "Lockdown Forever"), jak i te osoby, które cenią nieco bardziej zróżnicowane formy (dość wolny i na swój specyficzny sposób melodyjny "Veins of Terra"). Mimo wszystko, nie polecam abstynentom. Oni za psiego dzyndzla nie będą potrafili się wczuć w klimat (4,5).

Bartek Kuczak

rzy intrygujący kontrast względem jej początku. W notce prasowej wokalistka Totta Ekebergh proponuje, żeby dosłuchać całość i spróbować odpowiedzieć na pytanie, kto tam umiera. Nie trzeba mi tego dwa razy mówić, bo bardzo chętnie słucham. Próbowałem i nie potrafię wskazać konkretnej osoby po imieniu i nazwisku, ale w sumie to chyba nie muszę; wszak mój ulubiony pisarz Ernest Hemingway zalecał, by nie pytać, komu bije dzwon, bo za każdym razem bije on Tobie. (5)

The Riven - Peace And Conflict 2022 The Sign

Przed trzema laty The Riven zadebiutował świetnym albumem studyjnym "The Riven" (ibid). Okres oczekiwania na jego następcę mógł się trochę dłużyc fanom proto metalu, choć w międzyczasie Szwedzi zagrali sporo koncertów w różnych europejskich krajach i dobrze wykorzystali dostępny czas na dopracowanie dalszej wizji artystycznej. "Peace And Conflict" został wiec przygotowany sumiennie, tak pod względem estetycznym, jak i rozrywkowym. Okładka zwraca uwagę efektownym wykorzystaniem pustej przestrzeni, symbolicznym dualizmem i geometrią piękna. Większość poszczególnych elementów grafiki sprawia wrażenie symetrycznych (romb z piramidami) lub antysymetrycznych (płomienie świeczki, logo zespołu względem nazwy albumu), lecz jeśli przyjrzymy się bliżej, wcale tak nie jest. Zespół celowo zaburzył też harmonię muzyczną, stawiając na spontan, niekontrolowany entuzjazm i graniczące z poezją szaleństwo, zamiast na jedwabistą aksamitność finezyjnego kunsztu. Pierwsze utwory: "On Time", "The Taker", "Peace and Conflict" porywają rock'n'rollowym zacięciem. Ale nie tylko one, bo nawet gdy The Riven sięga po łagodniejsze dźwięki (iberyjski instrumental "La puerta del tiempo"), to i tak słychać w ich graniu wigor. Patetyczny utwór "Fly Free" świadczy o nieco większym wyrafinowaniu wykonawczym, ale również o tym, że patetyczność nie musi być taka zła, jeśli muzycy świadomie nią operują i szczerze czuja klimat. Polemizowałbym z przypisywaniem longplay'a "Peace And Conflict" do nurtu retro, vintage bądź protometalu. W moim odczuciu płyta wcale nie pachnie antykwariatem i brzmi w miarę współcześnie, na czasie. Niewykluczone, ze ktoś skojarzy "Death" z wybrykami

Patti Smith na koniach sprzed półwiecza, ale raczej ze względu na strukturę, a nie egzekucję kompozycji. Końcówka płyty w postaci "Sundown" i "Death" jest bardziej romantyczna, przez co two-

Sam O'Black

czaruje, a to ciężkimi riffami, a to perfekcyjnie dopracowanymi popisami solowymi. Podobnie basista Steve Anderson i perkusista Johanne James ciągle zachwycają pomysłowością i po mistrzowsku dyktują rytm. Klawiszowiec Richard West ma swoje momenty, szczególnie gdy zachwyca fortepianowymi akcentami, ale przy syntezatorowych plamach niestety nie robi najlepszego wrażenia. O Glynnie Morganie już pisałem, więc wiecie, że to niesamowity kozak. "Dividing Lines" jest ciut inna, ale ciągle spójna, pomysłowa i ponadprzeciętna, jak to w wypadku Threshold bywa. Fanów nie trzeba namawiać. (4,5)

\m/\m/ czni od "Heat Wave", ale to opinia osoby, która ceni sobie, kiedy zespoły stale eksperymentują i starają się rozwijać swoje brzmienie. Niezależnie od tego uważam, że jest to warty posłuchania album, jednak przy najbliższej okazji, kiedy najdzie mnie ochota, żeby posłuchać klasycznego rocka, wybiorę Grete Van Fleet. (4.5)

Szymon Tryk

Traitor - Exiled To Surface

2022 Violent Creek

Threshold - Dividing Lines

2022 Nuclear Blast

"Dividing Lines" to już dwunasty studyjny album, gdzie zespół równie intensywnie i intrygująco obrazuje swój niezwykły progresywny świat muzyczny. Niemniej wydaje się, że tym razem zdecydowanie bardziej postawiono na bezpośredniość i melodyjność, choć o tym ostatnim Brytyjczycy nigdy nie zapominali. Zresztą mogli sobie na to pozwolić, bo mają w szeregach kapitalnego nowegostarego śpiewaka Glynna Morgana. W tym wypadku Glynn robi niesamowitą robotę. Tę przystępną część najtrafniej reprezentują otwierające "Haunted" i "Hall of Echoes", a nawet ponad jedenastominutowy utwór "The Domino Effect". Trochę gęstsze i złożone są "Silenced", "Complex" czy "King of Nothing". Natomiast w takich wypełnionych emocjami "Lost Along the Way" i "Run" bardziej wyeksponowana jest melancholia. Za to "Defence Condition" to ostatnia, ponad dziesięciominutowa kompozycja, gdzie muzycy już nie hamują swoich progresywnej wyobraźni. Tym samym komunikują, że taka muzyka jest ich właściwą bazą. Także "Dividing Lines" prezentuje bardziej melodyjne i przystępne podejście muzyków Threshold , którzy co chwilę podsuwają nam zaraźliwie brzmiące harmonie. Niemniej nie zapominają oni o swojej prawdziwej twarzy, czyli szeroko rozumianej ciężkiej progresji. Podają ją często dyskretnie, niejednoznacznie, aby w końcu, w jasny sposób zaakcentować z kim mamy do czynienia. Jak zawsze bardzo podoba mi się brzmienie formacji. Pełne, klarowne, ciepłe, a zarazem mocne i niekiedy współczesne. Niezmienny jest gitarzysta Karl Groom, który wspaniale

T h u n d e r m o t h e r - B l a c k A n d

Na początku myślałem, że Thundermother to kobiece i europejskie AC/DC i rzeczywiście tak jest, ale z domieszką lat 80-tych, brzmieniem Bon Jovi czy Def Leppard. Wyczuć to można również na nowej płycie "Black and Gold", a szczególnie w piosence o tym samym tytule, którą swoją drogą polecam. Odnoszę wrażenie, że panie ze Szwecji znalazły naprawdę ciekawy sposób na łączenie klasycznego hard rocka z glam metalem. Dzięki temu nowy krążek brzmi bardzo interesująco i może się podobać zarówno staremu rockowemu wyjadaczowi z brodą do podłogi, ale i młodszemu słuchaczowi, który po prostu lubi przyjemne dla ucha melodyjne brzmienia. Wracając do inspiracji AC/DC, momentami jest go dla mnie zbyt wiele i nie czuje się jakbym słuchał autorskich utworów, ale to szczegół, szczególnie w gatunku, w którym wiele utworów opiera się na bardzo zbliżonych schematach. Bardzo doceniam jakość produkcji "Black and Gold" płyta jest świetne nagrana i zmiksowana, potężne gitary, dobre brzmienie perkusji i niesamowity performance wokalny. Krążek też nie nudzi, utwory są całkiem zróżnicowane, jest klasycznie rockowego "Stratosphere", typowy hit song "The Light in the Sky" i mamy też dwie ballady " Hot Mess" i "Borrowed Time", z czego to tą pierwszą darzę większą sympatią. "Black and Gold" to udana płyta, jednak dla mnie jest to za mało, brakuje mi większej odsko-

Andreas Mozer z kumplami wciąż łoi thrash jak się patrzyostry, surowy, ale też całkiem melodyjny, tak jakby lata 80. wciąż trwały w najlepsze. Fakt, poszli trochę na łatwiznę, powtarzając na swym czwartym albumie cztery utwory, które pierwotnie zamieścili na rocznicowym "Decade Of Revival" przed trzema laty. Mamy tu również nową wersję numeru z albumu "Venomizer" (2015), opisaną jako "Teutonic Storm (2021)", a do tego średnio udaną przeróbkę popowego szlagieru "Careless Whisper" George'a Michaela, tak więc można by na tej podstawie wysnuć wniosek, że z nowymi pomysłami u Niemców nietęgo. Jednak jako całość "Exiled To Surface" broni się, szczególnie dzięki wściekłej kompozycji tytułowej oraz nie odstającym od niej nawet na jotę "Total Thrash" i "Zormrak" "Metroid", "Into The Nightosphere", "Space Seed" i "Decade Of Revival (Traitor Part IV)" nie są rzecz jasna od nich słabsze, ale jak wspomniałem to żadna nowość. Trudno zresztą nie mieć do Traitor słabości, bo to faktycznie maniacy, co potwierdza nie tylko zawartość tej płyty, ale też tekst "Teutonic Storm", w którym wykorzystano tytuły kilkunastu kultowych albumów Kreatora, Sodom, Destruction i innych niemieckich grup oraz pojawia się deklaracja, że thrash to ich sposób na życie. (4)

Wojciech Chamryk

Trauma - Awakening

2022 Massacre

Trauma konsekwentnie pozbywa się łatki zespołu jednego albumu, wydanego jeszcze w latach 80. "Scratch And Scream" - "Awakening" jest już trzecim długogrającym wydawnictwem Amerykanów od czasu reaktywacji przed blisko 10 laty, a w dodatku trzy- ma poziom "Rapture And Wrath" oraz "As The World Dies". Niestety jest to pierwszy album Traumy bez zmarłego przed dwoma laty Donny'ego Hilliera, ale jego następca Brian Allen jest klasowym i doświadczonym wokalistą - choćby niemal 10 lat spędzonych w Vicious Rumors o czymś świadczy. Do tego nad wszystkim czuwa jedyny członek oryginalnego składu, perkusista Kris Gustofson, grający w sekcji z nie lada basistą, bo z Gregiem Christianem, a gitarzyści Steve Robello i Joe Fraulob również nie trafili do zespołu z łapanki. Okres pandemicznego zastoju muzycy wykorzystali na stworzenie materiału nie tylko ciekawego w sensie muzycznym, ale też znacznie mroczniejszego i mocniejszego niż wcześniejsze. Spoto tu więc thrashowej intensywności, tak jak w singlowym "Walk Away" i "End Of Everything", a utworom utrzymanym w stylistyce power/speed metalu również nie zbywa na agresywności, na czym "Death Of The Angel" czy "The River Red" tylko zyskują. Równie dobrze mógłbym wyróżnić miarowy "Meat" z chóralnym refrenem, fajnie przyspieszający "Burn" lub balladę "Falling Down", a mamy tu przecież jeszcze mroczny "Voodoo" z etnicznymi zaśpiewami i rytmami oraz finałowy, nad wyraz zróżnicowany "Death Machine" z popisami obu gitarzystów, tak więc Trauma kończy rok 2022 w wielkim stylu i liczę, że nie jest to jej łabędzi śpiew. (5,5) wało, ani nie zachwyciło, a za to przytłoczyło swą matową, zimną aurą. Zespół istnieje od 2007 roku, ale wywiad świadczy o tym, że ludzie się w nim obijali, zamiast intensywnie rozwijać potencjał. W trakcie słuchania zastanawiałem się - a może by tak cover? Trial mógłby funkcjonować jako fajny cover band, ale jako pionierzy ewentualnej przyszłej sceny THNHM w najlepszym razie przejdą do historii na zasadzie: "aha, wykopalisko archeologiczne, no spoko się nazwali". Często metalowcy wyrabiają sobie pierwsze skojarzenie z płytą na podstawie okładki. Patrząc na tą szpecącą "Feed The Fire" wychodzi mi, że oni chyba sami nie wiedzą, jak się nazywają, bo niby używają opatrzonego przedwiasem i zawiasem akronimu kraju pochodzenia: "(Swe)", ale na frontowej grafice go nie widać. Cały obraz uważam za połączenie przerażającego komiksu z chaotyczną wariacją na temat estetyki gotyckiej. Niezbyt wiernie oddaje, czego można spodziewać się po muzyce, ale sugeruje prawie religijny kontekst liryczny. Kawałek tytułowy wyjawia: "In those foreign eyes - It takes a life to feed the fire". Nie jestem zainteresowany dalszym zgłębianiem tematu. (2)

Sam O'Black

też ciekawych solówek gitarowych, ale dużo do powiedzenia ma również klawiszowiec: nie tylko w siedmiu kompozycjach powiedzmy właściwych, ale przede wszystkim w poprzedzających je, klimatycznych introdukcjach. Nie jest to w żadnym razie jakiś nowy patent, ale w przypadku "The Forest That Grieves" sprawdził się doskonale. (5)

Wojciech Chamryk

Venom Inc - There's Only Black

balladka dla grzecznych dziewczynek, tylko dość zintensyfikowany, choć niepozbawiony melodii kawałek. Sporo niepokojącego nastroju znajdziemy też we wstępie do "Don't Feed Me Your Lies". Swoją drogą jest to chyba największy perkusyjny popis Jeramie'go Klinga ukrywającego się pod pseudonimem War Machine. Na "There's Only Black" znalazł się jeden numer, w którym Demolition Man rezygnuje na moment ze swej charakterystycznej maniery i możemy usłyszeć jak brzmi jego czysty głos. Mam tu na myśli niesamowicie rozwijający się "The Dance" Venom Inc drugą płytą udowadnia… Kurwa, czy ci muzycy naprawdę jeszcze muszą coś komuś udowadniać?! Panie Cronos, czekamy na pańską odpowiedź. Poprzeczka zawieszona jest bardzo wysoko. (5)

Trial (Swe) - Feed The Fire

2022 Metal Blade

Czwarty album szwedkiego Trial (Swe) jest męczącą płytą, bo choć zawiera poprawnie zagraną i wyprodukowaną muzykę, to brakuje jej feelingu, świeżości i żywej energii. Poprawność w heavy metalu jest nawet gorsza od przeciętności - po uważnym wysłuchaniu albumu zupełnie nic nie utkwiło mi w pamięci. "Feed The Fire" niczym szczególnym mnie nie por-

Upiór - The Forest That Grieves 2022 Case Studio

Dwóch muzyków gotycko/metalowego Auri Sacra wróciło po latach do grania, jednak pod zainspirowaną twórczością Adama Mickiewicza nazwą Upiór poszli w kierunku symfonicznego death/ black metalu. To w dodatku projekt międzynarodowy, bo poza Tomaszem Jaskułą (gitary) i Sebastianem Stachowiakiem (klawisze) tworzą go Brytyjczyk

Chris Bone (śpiew) i Francuz Kévin Paradis (perkusja). Na swej pierwszej, długogrającej płycie zaproponowali nad wyraz ciekawe połączeni ekstremalnego metalu z mniej oczywistymi wpływami. To choćby jazz i flamenco ("Project Maruta"), ale też momenty akustyczne ("Neural Decay") czy patetyczne i pełne rozmachu ("Dagon Sleeps"). Bardzo wiele wniosło tu zaproszenie do udziału w sesji świetnego perkusisty, bo z automatem zarówno blasty, jak też te bardziej zróżnicowane partie nie zabrzmiałyby nawet w połowie tak efektownie. Nie brakuje

Trochę byłoby przykrą sprawą, gdyby zespół Venom Inc. zdecydował się konsekwentnie realizować swe pierwotne postanowienie. Twór ten bowiem w początkowej fazie działalności miał jedynie wałkować na koncertach stary materiał Venom. Dobrze, że ostatecznie nie poszli w tym kierunku i w roku 2017 zdecydowali się wydać świetny pod każdym względem album "Ave". Przyznam, że poprzednie dzieło Mantasa i Demolition Mana (Abaddon zdążył zdezerterować) wzbudziło we mnie przeogromny zachwyt, zatem z dużymi nadziejami podchodziłem do nowej produkcji grupy. Pewne obawy pojawiły się w mojej głowie jeszcze przed zapoznaniem się z muzyczną zawartością tego krążka. W oczy rzuciła mi się zmiana logo (ciekawe, czy to jest zabieg celowy, czy też maczali w tym palce prawnicy Cronosa) i zmiana stylu grafiki okładki. Jednak już pierwszy kontakt z muzyką z tego albumu rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Na swym drugim krążku Venom Inc. prezentuje estetykę doskonale znaną z płyty "Ave". Może miejscami jest tu nieco bardziej thrashowo niż poprzednio. Taki "Infinitum" spokojnie mógłby się znaleźć w repertuarze Slayera. To pozornie drobne stylistyczne odświeżenie tknęło jednak w tą kapelę odrobinę nowego życia. W bardzo podobnym klimacie utrzymane są otwierający ten album kiler "How Many can Die" czy bardzo agresywny w swym ogólnym wydźwięku "Come to Me". Ostre jak brzytwa riffy, intensywne solówki oraz gęsta gra perkusji to ewidentnie recepta Venom Inc. na dobry numer. Nieco większej dawki klimatu możemy się spodziewać w numerze tytułowym. Ma to miejsce za sprawą szeptanych partii Demolition Mana. Nie jest to jednak

Venus - Project Lamda 2022 Pure Steel

Grać każdy może, czy jakoś tak... Jasna sprawa, ale do wszystkiego trzeba mieć jakieś predyspozycje, a Giorgos Verginis i Antonis Avtzis wzięli się za techniczny metal, mimo tego, że wychodzi im to tak sobie. Zaispirowani dokonaniami Voivod, Vektor i tym podobnych zespołów uznali najwidoczniej, że nie będą gorsi, ale sorry panowie, to nie ta liga. Rozwleczony ponad miarę "Art Of Illusion" brzmi tak, jakby Away i Snake z kolegami postanowili grać prościutki black, "Multilingual Monstrosities" podobnie, ale co z tego, skoro najwyraźniej "pyka" tu bez mocy perkusyjny automat. Prawie 10-minutowa kompozycja tytułowa oparta jest na podobnym, bardzo już nużącym, schemacie, a do tego odpowiedzialny za czyste wokale Avtzis zupełnie sobie z nimi nie radzi. Pewnym światełkiem w tunelu jest co prawda "Helios Abandoned", ale to już nie te czasy, że zespół z jednym dobrym utworem na debiutanckim wydawnictwie dostawał kolejną szansę - zresztą już fakt, że Pure Steel Records "wydała" ten materiał tylko w wersji cyfrowej też o czymś świadczy. (1)

Vibrant - Trying To Survive

2022 Self-Released

Vibrant pochodzi z Siedlec i działa od roku 2013. W roku 2015 zadebiutowali albumem "The Hell is Around Me", aby w roku 2022 wydać swój drugi krążek, właśnie omawiany "Trying To Survive". Ogólnie Vibrant zalicza się do formacji stoner metalowych. To nie moja bajka, a to, że jakiś czas temu napisałem coś o Death Denied wcale nie ułatwia mi zadania. Na stoner metal przeważnie składa się wiele elementów. W takim graniu znajdziemy rock'n'rolla, bluesa, southern rocka, hard rocka, heavy metal, doom metal oraz trochę współczesnego metalu, powiedzmy coś z groove metalu czy innego grunge. Tak właśnie jest na "Trying To Survive", jednak muzycy Vibrant potrafią to złączyć w jedną nierozerwalną całość, w dodatku nadać swój własny sznyt. Na tej płycie doszukamy się sporo fajnych riffów, ogólnie dobrych gitar, wspartych mocną i kreatywną sekcją rytmiczną. Także te siedem kompozycji nieźle buja, a że trwa to mniej niż pół godziny to, z pewnością nikomu się nie znudzi. Niestety wspomniane kołysanie wcale mnie nie rusza. No cóż, taki już jestem i to nie wina muzyków Vibrant czy ogólnie tego gatunku muzycznego. Po prostu brak mi tej częstotliwości, na której nadają wszystkie te stonerowe kapele. Niemniej nie mogę odebrać muzykom Vibrant, serca, talentu, umiejętności itd., bo przygotowali "Trying To Survive" z oddaniem. I to czuć. Nie znalazłem jakiejś fałszywej nuty w tym co zrealizowali dla słuchaczy. Wiele pracy włożyli również w dopieszczeniu brzmień instrumentów i ich selektywności. Muzyka ma nie tylko fajne flow, ale także klimat, także fani stonera pewnie przesłuchają z zainteresowaniem tę płytę. Być może też przyjmą ją przychylnie, ja niestety nie dorosłem do takich brzmień, więc nie powinienem poddawać "Trying To Survive" pod swoje osądy. (-)

\m/\m/

Vinodium - Involucion (Edicion DeLuxe)

2022 Art Gates

Vinodium to hiszpański zespół, który powstał w roku 2005. "Involucion" to ich drugi album z roku 2019. Tegoroczne wydanie

Art Gates to lekko podrasowana wersja tego krążka, ze zmienioną okładką i z dodatkowymi nagraniami "Aguardan" i "Bueno O Malo" Muzycy Vinodium grają siarczysty thrash metal, napompowany gniewem, który bazuje na wczesnych dokonaniach Exodus, Metalliki czy Megadeth. Niemniej często podkręcają tempa, zbliżając się wtedy do crossoveru. Sporadycznie pojawia się zdecydowanie mocny wokal (coś a la growl), jednak ciągle jest sporo melodii, a utwory mają tę płynność, dzięki której bez przeszkód przeskakujemy z kawałka na kawałek. Tą bezpośredniość podkreślają również wykrzykiwane teksty po hiszpańsku. O dziwo sporo jest w tym także techniki i oczywiście mocy. No cóż, Hiszpanie starają się, aby jednak to wszystko miało ich cechy charakteru. Także po intro dostajemy szybkie i krótkie fangi prosto w nos, w sumie seria dziesięciu uderzeń, aby po skończeniu płyty lekko oszołomieni chwilę zastanowić się, czy ponownie odpalić "Involucion". Przeważnie decyzja jest jedna, ponowne naciśnięcie przycisku "play". Trochę dziwnie jest z brzmieniem. Niby wszystkie instrumenty brzmią, mocno, selektywnie, i to mimo że pracują na najwyższych obrotach. Tak, tak, znakomicie słyszę również bas. Jednak ogólnie jakby tłamsiło ono całe brzmienie zespołu. Nie pomaga nawet zwykłe podkręcenie potencjometru. Najbardziej to słychać przy samym intro, które wydaje się głośniejsze od rozpoczynającego płytę kawałka. Co ciekawe, ponoć jest to trochę poprawiona wersja "Involucion". Co gorsza, ta kwestia może przesądzić, że o Hiszpanach szybko zapomnimy. Inni dołożą, że więcej jest kalek niż własnej inwencji i będzie po zawodach. Moim zdaniem Hiszpanie na tonie zasługują. (3,5)

2022 Sensory

Gdzieś cztery lata temu miałem przyjemność przybliżyć sylwetkę tego szwajcarsko-włoskiego zespołu. Od tamtego czasu nagrali album "Exoverse" i koncertówkę "Exoverse Live - Out Of The Shadow". Oczywiście te wydawnictw ominęły naszą redakcję. Szkoda, bo pewnie parę pochwal popły- nęłoby w stronę Virtual Symmetry. Niemniej tegoroczne wydawnictwo dotarło do nas, a to pewnie dzięki obrotności ludzi ze sztabu promocyjnego Sensory Records. I całe szczęście! Zaczynając opowieść o tej formacji, użyłem m/w takiego zdania, że to młodsi kuzyni Dream Theater, którzy idą dokładnie tą samą drogą, lecz starają się zostawiać na niej swoje własne ślady (coraz bardziej wyraźne). I w zasadzie nic się nie zmieniło. Jedynie ich muzyka stała się bardziej dopracowana, perfekcyjna, gęstsza, a zarazem zyskała na wigorze i rozmachu. Znajdziemy w niej także więcej uwodzicielskich melodii, co zdaje się, jest w "rękach" wokalisty Marco Pastorino . Niemniej Marco nie dałby rady bez wsparcia instrumentalistów. To oni pilnują tego, aby muzyka była idealnie zbalansowana między melodią a technicznymi strukturami kompozycji. Tak jak pisałem, utwory formacji nadal są złożone, rozbudowane, wielowarstwowe, klimatycznie różnorodne, często w filmowej atmosferze, gdzie swoich sił próbują melodia i technika instrumentalistów, nostalgia i ogólna dynamika. I gdy wydaje się, że któraś z nich zaczyna przeważać to, natychmiast druga strona przejmuje inicjatywę. Kompozycje na "Virtual Symmetry" są długie albo bardzo długie, jednak ich budowa stwarza wrażenie, że słuchamy normalnych pieśni. Co ciekawe tak samo mogę potraktować utwór sztandarowy "Virtual Symmetry", który w zasadzie jest blisko dwudziestominutową suitą. Zresztą znakomitą. Także sześćdziesiąt dwie minuty tego krążka mija mi błyskawiczne. Jednak bardzo pomocne jest to, że lubię takie progresywny metal i że wykonanie tej muzyki jest na najwyższym poziomie. O znakomitym wokalu Marco Pastorino już pisałem, ale instrumentaliści też powinni być wyróżnieni. Począwszy od niesamowitej sekcji rytmicznej Alfonso Mocerino (perkusja) i Alessandro Poppale (bas), poprzez subtelnego, acz z wielką wyobraźnią klawiszowca Marka Bravi, po filar i gitarzystę Valerio Aesira Villę, który czaruje nie tylko swoją grą, ale także talentem do komponowania oraz muzyczną wyobraźnią. Brzmienia też mnie satysfakcjonują. Za to nie będę wyróżniał utworów wypełniających ten album, bowiem takich płyt słucha się w całości i tylko takie słuchanie pozwala docenić jakość muzyki Virtual Symmetry, a ona jest znakomita. (5)

\m/\m/

Walls of Babylon - Fallen

2022 Wanikiya

Walls of Babylon powstało pod koniec roku 2013 we Włoszech. Do tej pory wydali albumy "The Dark Embrace" (2015) i "A Portrait of Memories" (2018). Prawdopodobnie znajdziemy tam mieszankę różnych wpływów, w tym thrash, black, punk rock, skandynawski death metal, które równoważyły power metal i progresywny metal. Przynajmniej tak piszą muzycy w swojej króciutkiej biografii. Nie mogę tego zweryfikować, bowiem nie słyszałem tych wydawnictw. W tym roku włoscy muzycy wydali krążek "Fallen", który zdecydowanie jest pod wpływem klasycznych odmian heavy metalu, power metalu, a przede wszystkim progresywnego metalu. Z tego powodu muzykę z "Fallen" można porównywać do tej z płyt Dream Theater, Vanden Plas czy Evergrey Włosi zdecydowanie czerpią wzory z wielu najlepszych tuzów z metalowej progresywnej sceny. Umiejętnie je kompilują i dodają własny talent oraz wyobraźnię. Ogólnie należą do tych, którzy fachowo balansują między technicznym aspektem ich muzyki a jej melodyjnością. Wychodzi im to całkiem-całkiem. Niestety brakuje im jeszcze jednej jednostki talentu, aby przeskoczyć do pozycji, która by ich wyróżniała. W ten sposób "Fallen" plasuje się wśród niezliczonych wydawnictw o wysokim poziomie, acz dalekich od dodatkowego zainteresowania słuchacza. Nie wystarczą bowiem znakomite kompozycje, świetne brzmienie, dobre miksy, wyśmienite odegranie swoich partii przez instrumentalistów, rewelacyjny śpiew i melodie, czy też intrygująca opowieść. Ano właśnie, "Fallen" to koncept-album o upadku społeczeństwa wywołanym ukrytym gruczołem, którego hormon wyłącza racjonalność i wyzwalający najbardziej brutalne i zdziczałe ludzkie impulsy. Teraz taki "Fallen" to jedynie szara rzeczywistość progresywnego metalu, rewelacyjna, ale zwyczajna. Myślę, że albumem będą w stanie rozkoszować się jedynie ci, którzy są jeszcze w stanie słuchać i zachwycić się taka muzą. Pozostałym propozycja Walls of Babylon może być obojętna. (3,5)

\m/\m/

Wij - Przeklęte wody

2022 Piranha Music

Warpath - Disharmonic Revelations

2022 Massacre

Z Warpath jest niejaki problem, bo to jeden z tych zespołów, które zaczęły łoić thrash zdecydowanie zbyt późno, wydając debiutancki album w 1992 roku, kiedy nawet w zawsze życzliwych dla takiego grania Niemczech królowały grunge i alternatywa, na wyrost zwana metalem. Można i tak podziwiać, że muzykom starczyło werwy i samozaparcia na wydanie aż czterech płyt, ale w roku 1998 Warpath był już historią. Powrót w roku 2015 przyniósł dwa następne albumy, ale zespół wciąż grał zaledwie poprawny thrash niezbyt wysokich lotów - solidność w dzisiejszych czasach to zdecydowanie zbyt mało. Już siódmy w dyskografii "Disharmonic Revelations", pierwszy efekt współpracy zreformowanego składu Warpath , również niczym szczególnym nie porywa, mimo tego, że zespół ma teraz dwóch gitarzystów. W większości z tych aż 14 utworów jest więc brutalnie jak zwykle, a momentami nawet deathmetalowo, Dirk "Digger" Weiss ryczy niczym opętany, a brzmienie jest odpowiednio surowe. Ciekawostką jest to, że Warpath zaczyna eksperymentować: pojawiają się momenty post-rockowe ("Decisions Fall") czy mroczne patenty kojarzące się z gotykiem czy The Cure ("The Unpredictable Past"), czysty thrash też starają się urozmaicać, choćby połamanymi rytmami ("Egos Aspire") czy mocarnym, doomowym riffem ("MMXX"). Do tego lider również wzbogaca wokalną paletę, brzmiąc momentami w "Digitized World" niczym David Bowie. Jako całość "Disharmonic Revelations" jest więc najlepszą płytą Warpath od lat, chociaż cały czas trzeba mieć świadomość, że to wciąż druga liga niemieckiego czy szerzej nawet europejskiego, thrashu. Na LP trafiło 12 utworów, na CD jest ich więcej: wściekły "Innocence Lost" i "MMXX" w alternatywnej, nieco inaczej zmiksowanej wersji. (3)

Wojciech Chamryk

Zaintrygowali debiutanckim "Demo 2019", pierwszym albumem "Dziwidło" błyskawicznie zdeklasowali konkurencję spod znaku retro/heavy rocka/protometalu (niepotrzebne skreślić, jeśli ktoś nie lubi wszelkich etykietek), teraz zaś zaskakują nową EP-ką. "Przeklęte wody" są z jednej strony pewnym odejściem od formuły wypracowanej na debiutanckim albumie, bowiem środek ciężkości w tych czterech numerach przesunął się w kierunku mocniejszego grania, zakorzenionego już nie w latach 70., ale w kolejnej dekadzie. Ta naturalna ewolucja w cięższą stronę dała efekt końcowy w postaci zróżnicowanego i robiącego wrażenie materiału. Już singlowy "Narwal" uderza mocarnym riffem i surowszym brzmieniem, chociaż nie brakuje mu też pewnej dozy przebojowości. "Wilczy nów" , czyli polskojęzyczny cover "Wolf Moon" Type O Negative, jest jeszcze bardziej melodyjny, a do tego niezwykle mroczny, nie tylko za sprawą tekstutakie przeróbki to ja rozumiem, nie ma bowiem nic gorszego niż odgrywanie znanych numerów jeden do jednego. "Jutra nie ma" to rzecz bardziej zwarta i jednorodna stylistycznie, do tego utwór dynamiczny i ponownie nośny, mimo surowego brzmienia. Finałowy "Metabunkier" jest jeszcze cięższy; brzmi tak, jakby Black Sabbath wzięli się za granie archetypowego doom metalu, ale również nie brakuje w nim ciekawych patentów, jak choćby refren czy nieoczywiste aranżacje partii wokalnych. Generalnie zresztą, mimo skromnego składu i takiegoż instrumentarium, w kompozycjach Wija dzieje się sporo. Atutem są też oryginalne, zdecydowanie odstające od rockowej/ metalowej średniej teksty, a kolejnym fakt, że zespół nagrywa na setkę, unikając tym samym mielizn syntetycznego brzmienia i powielani brzmieniowych patentów, co jest obecnie prawdziwą zmorą wielu zespołów. Po takim wprowadzeniu z tym większą ciekawością będę więc czekać na drugi album Wija - wygląda na to, że ten zespół może już wkrótce jeszcze bardziej namieszać, i to nie tylko na naszej scenie. (5)

Wojciech Chamryk

Witchunter - Metal Dream

2022 Dying Victims

"Back On The Hunt" był jedną z moich ulubionych płyt z tradycyjnym heavy wydanych w roku 2016, ale najnowszym "Metal Dream" Witchunter przebili ją pod każdym względem. Poprzednio tam i ówdzie było jeszcze słychać jakieś zapożyczenia czy wpływy, zaś teraz Włosi mogą już mówić o wykrystalizowaniu własnego stylu, nawet jeśli gdzieś w tle pobrzmiewają echa dokonań Judas Priest czy Mercyful Fate. Na dobrą sprawę każdy z tych utworów brzmi tak, jakby powstał gdzieś w 1984 roku - to klasyczny i archetypowy heavy najwyższej próby. Zwykle szybki, kiedy na plan pierwszy wysuwa się szaleńczy speed metal (kompozycja tytułowa, "Rolling Queen"), ale nie brakuje tu też utworów wolniejszych, osadzonych w miarowych rytmach (mroczny "Black Horror", "Devil Preacher") oraz szybszych, ale bliższych tradycyjnemu heavy ("Crimson Skies", "Legion"). Są też brzmienia klawiszowe, ale niezbyt nachalne, stosowane z wyczuciem, na czym bardzo zyskują "Restless" oraz finałowy, najbliższy brzmieniu przełomu siódmej i ósmej dekady ubiegłego wieku, "Hold Back The Flame". Przykład Witchunter potwierdza więc, że determinacja i konsekwencja w końcu dają efekty - z takim podejściem spodziewam się po nich kolejnych, równie dobrych płyt, bo wciąż stać ich na jeszcze więcej. (5)

Wojciech Chamryk talu bardzo swobodnie odnajdzie się na "Initivm". Wszystkie z dziewięciu kompozycji uzbrojone są w mocarne riffy, ociężałe i pełzające linie basu oraz potężne groove perkusji. Nad całością króluje hipnotyczny, ale zarazem majestatyczny i podniosły wokal Con Doyle. W dodatku każda niesie ze sobą ciekawe pomysły, które zagrane są z polotem oraz technicznym zacięciem. Ta technika momentami bywa karkołomna, a niby doom to taka prosta muzyka. Dość ciężko wyróżnić jest którąś z kompozycji. W zasadzie może to być każda z osobna. Niemniej proponowałbym zwrócić uwagę na złowieszcze, ale przestrzenne "Aeons" , potężne, smoliste, ale prące do przodu "The Od Aways" , epicki, ale nośny "Raven Dawn", oraz ociężały i tłusty zamykający album doomer "Farewell". Niemniej dla mnie radości dostarczył cały album. Zresztą "Initivm" wydaje się przemyślanymi i bardzo dojrzałym albumem, który utrzymuje doom metal na wysokim poziomie. Podkreśla to znakomite wykonanie oraz świetne brzmienie. W moim przekonaniu wydaniem i promocją tego albumu powinna zająć się konkretna wytwórnia, no ale zrobili to sami muzycy. Takie czasy. W ten sposób zdecydowanie mają trudniej i muzycy, i ewentualni odbiorcy. Ci ostatni mają niesamowity problem, bo nie zawsze wiedzą, co mają wybrać z tej całej masy przeróżnych propozycji. Moim zdaniem nowy album Wolf Counsel "Initivm" jest wart zainteresowania. (4,5) \m/\m/

Xentrix - Seven Words

Listenable

2022

Wolf Counsel - Initivm

2022 Self-Released

Wolf Counsel wywodzi się ze Szwajcarii, ale chyba obecnie wylądował w Irlandii. Ich album "Initivm" skupiony jest na klasycznym doom metalu, ociężałym, powolnym, monumentalnym, epickim, z korzeniami sięgającymi do lat 70. i 80. Candlemass, Solitude Aeturnus , Trouble , Black Sabbath to chyba podstawa inspiracji muzyków tego zespołu. Także każdy fan doom me- gatunki. Do wspomnianego nowoczesnego progresywnego metalu chętnie dodaje trochę melodeathu, nowoczesnych odmian metalu, od jego alternatywnych odmian po nu-metal. Jednak to nie wszystko, bo równie chętnie wykorzystuje wspomniany klasyczny rock progresywny i takiż metal. Z równą gorliwością dorzuca ciekawostki rodem z symfonicznego power metalu, melodyjnego power metalu, neoklasycznego hard rocka, klasycznego hard rocka i heavy metalu itd. Poza tym "Intergalactic Demon King" niesie również znamiona typowej produkcji gitarzysty wirtuoza. Także dzieje się na tym albumie bardzo wiele. Niestetyprzynajmniej dla mnie - nie przechodzi to w jakość. Niekiedy brzmi to sztucznie i ogólnie mało wiarygodnie, choć bywały momenty, że coś tam mi się podobało. Dla przykładu wymienię utwór "Endlessly Forever". Taka mieszanka tradycyjnego rockowego i gitarowego grania, z lekkim posmakiem nowoczesnego progresywnego metalu i rocka, z ciekawym i klimatycznym podkreśleniem refrenu. W sumie lubię, jak artyści mieszają w swojej muzyce, ale tym razem propozycja Zeke Sky nie przekonała mnie do siebie. Brzmi to przyzwoicie, mimo że Pan Sky odpowiada sam za wszystko oprócz perkusji (Adam Pierson). Jestem pewien, że ta płyta znajdzie swoich odbiorców, ja jednak do nich nie będę należał. (3)

A to skurczybyki z tych Angoli. Po wywołującym we mnie dość mieszane uczucia "Bury The Pain" jakieś wielkiej rewelacji się nie spodziewałem. A tu moi mili Państwo dupa! Nie miałem racji. I szczerze Wam powiem, że w takich sytuacjach lubię jej nie mieć. "Seven Words" to jeden z tych albumów, które już przy pierwszym odsłuchu wywołały u mnie szerokie rozdziawienie otworu gębowego, który zresztą dość długo w owym stanie pozostawał. Niemal taka sama rekcja miała u mnie miejsce, gdy po raz pierwszy w życiu widziałem tych gości w akcji na scenie. Było to, gdy Jay Walsh był już w składzie tego bandu.

Myślę, że facet ten swymi umiejętnościami już dawno zamknął mordy wszystkim tym, którzy dookoła opowiadali różnej maści pierdolety, że Xentrix bez Chrisa Astleya nie powinien się ową nazwą mienić. A takiego wała! Podczas słuchania "Seven Words", od razu widać i słychać, że ten album nagrał właśnie ten konkretny band. Można ich lubić albo nie, ale na pewno nie można im odmówić pewnego charakterystycznego stylu. Thrash uprawiany przez Xentrix od zawsze był przepełniony melodiami i charakteryzował się nienaganną jak na ten gatunek produkcją. Nie inaczej jest tym razem. Dostajemy tutaj bowiem prawdziwe thrashowe hity ("Behind the Walls of Teachery"), rzeczy nieco bardziej stonowane ("Everybody Loves You When You're Dead"), jak i zdecydowanie bardziej agresywne w swym wyrazie ("Kill And Protect"). Na koniec panowie serwują nam chyba najbardziej epicki i najbardziej apokaliptyczny numer w swej karierze ("Anything but the Truth"). Nie wiem, czy uwierzycie, ale wszystkie te elementy naprawdę zajebiście trzymają się kupy. W czasach, gdy wiele starych kapel thrashowych pożera własny ogon, a wiele młodych nie pokazuje nic wychodzącego poza utarte schematy, nowe dzieło Xentrix jest krążkiem tym bardziej godnym polecenia (5).

\m/\m/

Black Sabbath - Heaven And Hell/ Mob Rules - Deluxe Edition

2022 BMG

Zeke Sky - Intergalactic Demon King 2022 Atomic Fire

Mam wrażenie, że decydenci z Atomic Fire szukają zespołu, który mógłby być ich pierwszym, własnym sztandarowym artystą. Prawdopodobnie dzięki takim przesłankom zdecydowali się na wydanie albumu amerykańskiego multiinstrumentalisty Zeke Sky Tego artystę zalicza się do grona wykonawców progresywnego rocka i metalu. Oczywiście pewne elementy tradycyjnych odmian tych stylów odnajdziemy na "Intergalactic Demon King", ale mam wrażenie, że Zeke bardziej preferuje nowoczesny, szalony progresywny metal zbliżony do tego, co robi Devin Townsend Wystarczy posłuchać kawałka "Light The Sky" aby zorientować się, o co chodzi. Zresztą Zeke Sky uwielbia mieszać ze sobą różne

Zdaje się, jakby było to raptem rok albo dwa lata temu, a to już minęło dwanaście lat, gdy mięliśmy do czynienia z reedycjami albumów "Heaven And Hell" i "Mob Rules" w wersji "Deluxe Edition" (pod redakcją Universalu). Dlatego nie wiem, czy BMG nie podeszło za szybko do ponownego wznowienia tych tytułów. Nie wiem też, czy ich bonusy będą jakimkolwiek lepem dla potencjalnego nabywcy. Na "Heaven And Hell" w wydaniu BMG mamy wszystko to, co zaproponował nam Universal, ale ich edycja rozszerzona jest o kolejne cztery nagrania z "Live at Hammersmith Odeon", koncertu z roku 1982. Jego pewna część znalazła się już jako bonus na wspomnianym wydaniu "Mob Rules" sygnowanym przez Universal z roku 2010. Myślę, że dla fanów ogólnie będzie ciekawsza wersja "Live at Hammersmith Odeon" zawierająca całość koncertu, a wydana przez Rhino Records w 2007 roku. Natomiast tegoroczna edycja BMG "Mob Rules" zawiera wszystko to, co ma wersja Universal z roku 2010, ale rozszerzona jest o nowy mix utworu "Mob Rules" (z 2021r.) oraz o koncert "Live In Portland" z roku 1982. Ten koncert to nawet ciekawa sprawa, choć na moje ucho ma pewne uchybienia jeśli chodzi o brzmienia. Niemniej wydaje się, że te nagrania nie były jeszcze publikowane i prezentują zespół w znakomitej formie, więc na te lekkie defekty można przymknąć uszy. Niestety redaktorzy tego wydania nie popisali się i podzielili ten koncert na dwie części, dwa pierwsze utwory znalazły się na pierwszym dysku, a pozostałe kawałki na drugim. Może za jakiś czas będzie sposobność to, wydadzą "Live In Portland" jako samodzielne wydawnictwo. Myślę, że byłoby warto, teraz jednak trzeba korzystać z tego, co wymyśliła sobie kierownicza świta z BMG. Mam takie wrażenie, że "Heaven And Hell" powinien mieć każdy maniak i prawdopodobnie tak jest. Podejrzewam też, że wszyscy znakomicie znają i pamiętają o zawartości tego albumu. Mają również o nim swoje zdanie. Także co by o "Heaven And Hell" nie napisać, to każdy i tak zostanie przy swoim osądzie. Ja jedynie napiszę, że w momencie wydania krążka wywarł on na mnie ogromne wrażenie. Wiem, że nie byłem osamotniony w swoich odczuciach. Wtedy zdawało się, że epoki Sabbs z Ozzy'm nic nie zdoła przebić, a Iommi z kolegami oraz Dio właśnie to zrobili. Niektórzy zwracali uwagę, że ze względu na dopracowany muzycznie i brzmieniowo materiał stracił on na ciężarze. Ja jednak miałem i mam odmienne wrażenie, a na pewno wraz z przyjściem Dio muzyka Black Sabbath zyskała na dynamice, rozmachu, klimacie i świeżości. Ogólnie "Heaven And Hell" to jest moc, jak dla mnie nie ma na niej słabych momentów, no może leciutkie wahnięcia ("Wishing Well", "Walk Away"), jednak bez nich pozostałe kompozycje nie wybrzmiałyby tak mocno, epicko i wyraziście. Wydany rok później "Mob Rules" dla wielu był ciut gorszą kontynuacją "Heaven And Hell". Dla mnie był jedynie cieniem tego znakomitego krążka. Niemniej na "Mob Rules" znalazły się doskonałe utwory, rozpędzony "Run Up The Night" oraz pełen mrocznego epickiego patosu "The Sign Of The Southern Cross", które chyba jako jedyne z podniesioną głową mogłyby stanąć obok kompozycji z "Heaven And Hell". Owszem są jeszcze niezłe, tytułowy i dziarski "Mob Rules" oraz ociężale motoryczny "Voodoo". Może można byłoby dołączyć do tego grona instrumentalny lekko eksperymentalny syntezatorowo-gitarowy "E5150", ale nic więcej. Niestety pozostałe kawałki to już cień dotychczasowych utworów, co wzbudza spore rozczarowanie. Przynajmniej u mnie. Niemniej "Heaven And Hell" i "Mob Rules" to dla mnie nierozłączna para, jednocześnie jedne z najlepszych momentów, Dio i Black Sabbath. W sumie wstyd nie znać tych krążków. \m/\m/ pewien, że będzie to za każdym razem wyjątkowa przygoda. Płyta liczy sobie 35 lat i wciąż potrafi zaskoczyć, potrafi być bezwzględna, ale i w jakiś sposób urocza tą swoją delikatną melodyjnością. Zdecydowanie polecam!

Adam Widełka

Apocalypse - Apocalypse

2022 Divebomb

Ten zespół nie należy dziś do czołówki najbardziej rozpoznawalnych, ale przecież nie pozycjami w ankietach na zakończenie roku potwierdza się swój poziom. Szwajcarzy podczas swojej krótkiej kariery wydali demo i dwa albumy (lata 1985-1993). Firma Divebomb Records w listopadzie 2022 roku wypuszcza jeszcze bardziej specjalną edycję reedycji debiutu Apocalypse - "Apocalypse" z oryginalną okładką pierwotnego winylowego wydania, przedstawiającą jeźdźców, być może, apokalipsy. Wcześniej, w maju, wyszła reedycja z nietoperzem, ta, która była dostępna na edycjach kompaktowych. Fajnie, że ten album z 1987 roku nadal u kogoś budzi emocje po ponad 30 latach od premiery. Do właściwego materiału dodano utwory z Fuckin' Demo 1985, jakby komuś było mało. Materiał debiutu to dziewięć kompozycji, niecałe czterdzieści minut muzyki. Dawka optymalna, zwłaszcza, że Apocalypse prowadzi nas w rejony naprawdę absorbującego speed/thrash metalu. Nie zawsze śmiertelnie poważnie (patrz: końcówka "Fuck off And Die!!!"), ale głównie jest to solidna instrumentalna uczta z dobrym śpiewem. Może nie przez cały czas kwintet stara się wkręcać na najwyższe obroty, ale słuchacz nie ma prawa narzekać. Krążek ładnie pędzi i wymusza na odbiorcy zachowanie czujności. Bo gdzieś pojawia się fajne solo, bo gdzieś jakaś wstawka melodyjna, a i jakieś klimatyczne zwolnienie się znajdzie. Utwory bogate są w zmiany nastrojów, dobrze napisane i odegrane z prawdziwą pasją. Czuć, że muzycy nie żartują i "Apocalypse" to zdecydowanie jedna z ciekawszych płyt końca lat 80. Odkąd pamiętam lubię ten album. Ujął mnie melodyjnością połączoną z zadziornością. Udanymi kompozycjami, nasączonymi żrącymi riffami i trudną do okiełznania sekcją rytmiczną. Jeśli pozwolimy otulić się temu albumowi, pozwolimy wejść do wnętrzna i płynąć w żyłach - jestem

Aragon - Aragon

2022 Divebomb

W oryginale wydanym w 1988 roku album ten liczył sobie… 22 minuty! Wyobrażam sobie, że słuchając go wtedy, można było czuć się niczym w rakiecie okrążając Ziemię. Reedycja, przygotowana przez Divebomb Records, została wydłużona o dziesięć kolejnych minut przez wsadzenie dodatkowych nagrań. Nie psują one jednak klimatu całości i debiut amerykańskiej formacji Aragon nadal chłoszcze po twarzy jak dziki! Jak się pyszczek cieszy w kontakcie z tak wściekłą i szczerą muzyką! Prawdziwy thrash metal, gdzie jest wszystkomoc, prędkość i tony emocji. Aragon pędzi na złamanie karku. Każdy kolejny numer to kolejny strzał w kierunku sparaliżowanego słuchacza. Nie masz się nawet siły bronić! Bach! Bach! Bach! Już leżysz na deskach, krwawi nos, a umysł zostaje wzięty do niewoli przez absolutnie absorbujący album, przez bliską śmiertelnej dawkę opętanego thrash metalu! Nawet nie wiem co mogę tutaj jeszcze napisać. Trochę też ciężko korzysta się z klawiatury, kiedy głowa lata w górę i w dół, ha ha… Przyznam się, że wcześniej z tym zespołem i ich jedyną płytą nie miałem żadnego kontaktu. Bardzo się cieszę, że mogłem poznać tak intensywny album, tak nabuzowane pozytywną energią kompozycje nowojorskiego kwartetu. Naprawdę jestem porwany i urzeczony! Cudownie zagospodarowane leciuteńko ponad pół godziny!

No i ten cytat z Iron Maiden w zamykającym oryginalnie "Aragon" kawałku "Killing The Innocent" - po prostu poezja!!!

Adam Widełka

Ayreon - Universal Migrator Pt

1 & 2 (2022 Remixed & Remastered)

W roku 2000 w odstępie miesiąca ukazały się albumy "The Universal Migrator Part I: The Dream Sequencer" i "The Universal Migrator Part II: Flight of the Migrator". Były to kolejno krążki numer cztery i pięć w dyskografii Ayreon. Aktualnie Arjen Lucassen przygotował nam odświeżoną wersję tych albumów, jako całość, gdzie ważnym uzupełnieniem płyt jest komiks. Niestety do wersji promocyjnej nie dodano komiksu w wersji pdfów, więc nie wiem, o co caman, a pliki nie wiele mi mówią o jakości pracy, jaką włożył Arjen w odrestaurowanie obu wersji "The Universal Migrator". Pozostała muzyka, wspaniała, niesamowita i potężna. Niektórych mogła nawet przygnieść, bo ciężko jest udźwignąć dwie godziny i dwadzieścia minut muzyki, nawet tej najbardziej doskonałej. Muzyka Lucassena to swoista mieszanka klasycznego rocka, rock-opery, hard rocka, rocka progresywnego i heavy metalu, która zbudowała niesamowity i oryginalny "lucassenowski" progresywny metal. Nie inaczej jest na "The Universal Migrator", gdzie w zasadzie Arjen uzyskał swoje apogeum wykonawczo twórcze. Słowem majstersztyk. Pierwsza część albumu jest bardziej melodyjna i klimatyczna, dzięki czemu na pierwszy plan wypływają różne formy progresji. Oczywiście nie brakuje tu też odniesień do klasycznego rocka, heavy metalu itd. Na tym dysku zwraca uwagę wiele momentów inspirowanych Pink Floyd, oczywiście na modę i talent Lucassena . Taki swoisty hołd dla tej grupy. Gdzieniegdzie odnajdziemy także coś związanego z The Beatles . Natomiast drugi dysk charakteryzuje się cięższą progresją. Oczywiście nadal pozostaje klimat znany z pierwszej części "The Universal Migrator", ale na pierwszy plan wysuwają się cięższe rzeczy typu hard rock czy heavy metal. Niektóre z utworów mogą przypomi- nać takich tuzów hard rocka, jak Deep Purple, Uriah Heep czy Rainbow . Odnajdziemy także odniesienia do klasycznego rocka, ale tym razem bardziej przypominają mi one ekipę Jeffa Lynne, czyli ELO. Obie części mają niesamowite kompozycje, ciężko wymienić jakąś jedną szczególną, bowiem całość "The Universal Migrator", nie dość, że stanowi monolit to, przekaz jego w ten sposób jest zdecydowanie bardziej skondensowany. Przynajmniej teraz to tak odczuwam. Jeżeli dobrze pamiętam to poprzednich wydawnictwach Ayreon zaproszeni wokaliści wchodzili w interakcję w przestrzeni jednej kompozycji, tym razem każdy wyśpiewuje sam przez cały przeznaczony mu utwór. A propos zaproszonych gości, tym razem jest też ich spora gromadka. Wymieńmy, chociażby kilku ze śpiewaków i instrumentalistów: Bruce Dickinson (Iron Maiden), Floor Jansen (Nightwish), Edward Reekers (Kayak), Damian Wilson (Headspace/Threshold), Neal Morse (Spock's Beard/Transatlantic/Flying Colours), Russell Allen (Symphony X), Andi Deris (Helloween), Michael Romeo (Symphony X) itd. Także z pewnością jest to też atrakcja "The Universal Migrator". Oczywiście jeśli chodzi o opowieść, jest ona kontynuacją historii ostatniego żyjącego człowieka, kolonisty na Marsie i jego decyzji o użyciu maszyny Dream Sequencer, aby cofnąć się do czasów sprzed uformowania się wszechświata. Zresztą ta treść sci-fi ma też swoje odbicie w samej muzyce, która przemyca kosmiczny sound. "The Universal Migrator" ciągle tworzą oszałamiający spektakl i zupełnie nic nie stracił na swojej renomie. Absolutny fundament progresywnego metalu.

\m/\m/

Betrayel - Offerings

2022 Divebomb

Patrząc na okładkę można się uśmiechnąć. Ktoś zaraz powiehola, hola, taka konwencja, thrash metal i w ogóle. Jasne, wszystko rozumiem. Mówię jednak, że można, się, uśmiechnąć. Może to będzie jedyny ludzki odruch w kontakcie z "Offerings" grupy Betrayel? Betrayel pochodzi z Kalifornii i działał w latach 1985-1990, a po długiej przerwie powrócił całkiem niedawno, bo w 2019 roku i pozostaje aktywny. Płyta, z którą mam do czynienia ukazała się w roku późniejszym, zawiera ona zresztą dwa kawałki napisane jeszcze w starych czasach. Generalnie to całość brzmi jak taki niedożywiony Exodus. Wokal sprawia wrażenie, jakby ktoś chciał wcielić się w Zetro Souse. Riffy i praca sekcji to też takie typowe thrashowe łojenie, jednak przez większość czasu brzmiące bez siły. Te dziesięć kompozycji na "Betrayel" to poprawne numery, często utrzymane w średnich tempach, jakby grupa bała się rozpędzić. Niby wszystko jest w porządku. Jednak wieje tutaj nudą i wtórnością. Panowie coś tam grać potrafią, tylko proponują bardzo zachowawczy thrash metal, bez ikry, bez agresji. Ta muzyka sobie jest i nie wywołuje żadnych emocji. Zamiast kołnierza ortopedycznego Betrayel funduje raczej drzemkę, która przyjść może nagle jeszcze przed ostatnim dźwiękiem wystrzelonym z głośnika…

Birth Control - Jungle LifeGetting There

2013 MIG Music

Dzięki MIG Music miałem możliwość poznania muzyki niemieckiej formacji Birth Control, która swoją działalność rozpoczynała już w drugiej połowie lat 60. Ponownie dzięki MIG Music mogę poznać kolejne dwa albumy. Jednak tym razem nagrania pochodzą z końca lat 90., a chodzi o krążki "Jungle Life" (1996) i "Getting There" (1999). Mimo blisko dwóch dekad odstępu między "Count On Dracula" (1980) i "Deal Done At Night" (1981), a wspomnianymi na początku płytami, muzyka Niemców zbytnio się nie różni. Jest to ciągle specyficzne zderzenie klasycznego rocka, hard rocka i rocka progresywnego mających swe korzenie w latach 70. W zależności od spojrzenia na temat przez muzyków bywa, że jeden z tych nurtów jest mocniej wyeksponowany. Czasami muzycy dokładają kró- ciutkie wstawki aranżacyjne, w których wykorzystują inne style, chociażby bluesa, boogie, rock'n'rolla, funky, soul, fussion, heavy metal itd. Płyta "Jungle Life" rozpoczyna się kompozycją "Valley Of Darkness Part!", która znakomicie równoważy trzy główne składowe muzyki formacji, w dodatku niesie ze sobą znakomity progresywny klimat. Druga w kolejności kompozycja "I Send My Mind On Vacation" jest zdecydowanie bardziej bezpośrednia i kojarzy się z mieszanką dynamicznego sounthern rocka oraz brytyjskiego hard rocka z Hammondami w roli głównej. Przypomina to utwory z płyty "Deal Done At Night". Jednak kreatywność niemieckich muzyków jest naprawdę spora, dzięki czemu umiejętnie, a także sprawnie potrafią budować naszą ciekawość. I tak trzeci w kolejności "Desert Storm" jest bardziej epicki i niesie ze sobą wyrazisty klimat, aby w jego drugiej części zdecydowanie uwypuklić organy, gdzie klawiszowiec popisuje się swoją biegłością, a przy okazji zahacza o pewną progresywną improwizację. "A Chance To Lern" to masywny i wolny utwór, spajający ze sobą rokową i progresywną duszę kapeli, a ich motywem scalającym jest ciężki biały blues. Oczywiście świetnie wybrzmiewają Hammondy, ale rozbudowane popisy gitarowe nie ustępują im. "Jungle City" byłoby niezłym hard rockowym kawałkiem, gdyby nie wykorzystane w środkowej części progresywne pejzaże, gdzie na równi koegzystują organy jak i syntezatory. Natomiast "Call Me" to już w pełni hard rockowy czadzior z pewnym rock'n'rollowym zacięciem. Zresztą riffy pewnie poradziłyby sobie w jakimś heavy rockowym, a może nawet heavymetalowym kawałku. "Percherman" to kolejny świetny, pulsujący hardrockowy utwór z krótkim solem na organach w stylu Keitha Emersona z ELP "Automatic World" znowu moje myśli kieruje ku heavy rockowym brzmieniom, ale pełno w nim innych muzycznych osobowości zespołu. Album kończy się drugą częścią "Valley Of Darkness". Jest to utwór w pełni instrumentalny, ma w sobie więcej elektroniki i niesie zdecydowanie bardziej rozmarzony klimat. "When The Night Falls" to pierwszy utwór z albumu "Getting There" Jest zdecydowanie bezpośredni, gdzie hard rock i rock wiodą prym. W tym wypadku progresywne elementy są jako dodatki aranżacyjne. Owszem usłyszymy w nim Hammondy, ale jest też miejsce na syntezatory i elektronikę podobną do tej, co znalazła się w ostatniej kompozycji krążka "Jungle Life". Mam wrażenie, że większość kompozycji z "Getting

There" jest przygotowana właśnie w ten sposób. Z tym że nieskończona wyobraźnia i ciągle kreatywny talent muzyków Birth Control, nie pozwala im popełnić takiego samego utworu. Także fani Niemców zdecydowanie mają komfort, że nigdy nie będą się nudzić i zawsze będą się cieszyć ciekawą muzyką w stylu Birth Control. Ta bezpośredniość i dynamika pozwala mocniej wybrzmieć takim kompozycjom, jak progresywnej i z charakterem "Love Strike", wolnej i balladowej "The Rose" , lekko monotonnej, o doomowym zabarwieniu "Will Someone Know My Name" czy też instrumentalnemu i progresywnemu "After 360 Degrees Of The Cycle". Ogólnie "Getting There" to kolejna dobra płyta tego niemieckiego zespołu, ale o dziwo muzycy popełnili też i skuchę. Jest nią dla mnie tytułowa kompozycja, instrumentalna, wolna, ale również z pewną swoją energią. Niestety wygląda dla mnie na niedopracowaną, tak jakby jej charakter z czasem trwania utworu gdzieś sobie uleciał. Niemniej nie jest to powód, aby pominąć ten album, albo nie zawracać sobie nim głowy. Po prostu pozostałe utwory zawierają zbyt wiele dobrej muzyki, aby tak postąpić. Także poza mną kolejne udane spotkanie z kapelą z niemieckiej przebogatej rockowej sceny lat 70. i nie tylko.

\m/\m/

Birth

Control - Two Eggs - Two Concerts

2013 MIG Music

MIG Music dała mi szansę poznania niemieckiej formację Birth Control, wydając reedycję dwóch płyt z lat 80. i dwóch z lat 90. Do każdego z tych albumów osoby odpowiedzialne za ich edycje dodały nagrania bonusowe, które w sporej części były nagraniami zarejestrowanymi na żywo. Stąd też wiedziałem, że scena dla Niemców to naturalne i przyjazne środowisko. Czuć było, że na koncercie muzycy Birth Control czują się wyśmienicie, grają swobodnie, na luzie, dają więcej czadu i nie unikają większej lub mniejszej improwizacji. Z tego też powodu z przyjemnością sięgnąłem po wydawnictwo "Two Eggs - Two Concerts". Zawiera ono rejestrację dwóch koncertów. Pierwszy z nich pochodzi z Stadthalle w

Korbach z roku 1977. Drugi natomiast z centrum kulturalnego Fabrik w Hamburgu z roku 1983. Inne epoki, inne składy i inne podejście do muzyki. Na pierwszym dysku przeważają opasłe kompozycje, mowa o dwóch długich suitach, ponad dwudziestodwuminutowej "Meta Vantiloator" oraz dwudziestopięciominutowej "The Work Is Done", a także minisucie blisko jedenastominutowej "Backdoor Possibilities". To akurat było typowe dla lat 70. Tak samo jak popisy solowe na basie czy perkusji. W sumie nie ma co dywagować nad zawartością tego dysku, bo muzycy Birth Control zaprezentowali się w czasie tego występu znakomicie. Co ciekawe, mimo rockowej mocy kompozycji to całość zdecydowanie wybrzmiewa progresywnie. Generalnie jest to cudowna sentymentalna podróż dla fanów rocka progresywnego, którzy kiedyś uwielbiali słuchać takich płyt jak Genesis - "Seconds Out" czy Yes "Yessongs". Koncert z Hamburga jest zdecydowanie bardziej rockowy. Utwory są też krótsze, choć mamy dwie kompozycje ponad dziewięciominutowe ("The Day Of Doom Is Coming", "Pick On Me") i jedną ponad piętnastominutową ("Gamma Ray"). Jest oczywiście sporo progresji, ale jak wspomniałem, większy jest nacisk na rocka, gdzie często pięknie wybrzmiewają organy. Zresztą zgodne jest to z pewną przemianą samego zespołu. Poza tym niesamowita jest swoboda i radość, z jaką grają muzycy tego bandu. Nie zapominają też o typowych koncertowych grypsach rodem z lat 70. czyli o solówce na perkusji i innych improwizacjach. Naprawdę można poczuć się, jak na świetnym rockowym koncercie. No cóż "Two Eggs - Two Concerts" jest kolejnym potwierdzeniem, że warto było zainwestować w poznanie Birth Control \m/\m/

Manilla Road - Atlantis Rising 2022 Golden Core

Neudi nie ustępuje i ciągle przypomina o Manilla Road. Tym razem na nowo przygotował nam album z roku 2001, czyli "Atlantis Rising". Krążek, który opublikowano po prawie dekadzie od poprzedzającego go "The Circus Maximus" . W momencie jego ukazania się podchodzono do niego ze sporą ostrożnością, ale te obawy dość szybko usunęły się w cień. Zespół wrócił do swoich typowych epickich klimatów. Nadal preferował bezpośredniość, ciężkie riffy, stawiał na klimat oraz na surowe i brudne brzmienie. Wszystko w stylu szeroko rozumianego epickiego metalu. Ogólnie Sheltonowi udało się przygotować jeden z bardziej przystępnych albumów Manilla Road, ale nie najlepszych. Na płycie są znakomite momenty, jak tajemniczy i złowieszczy "March of the Gods", są też chwile wręcz magiczne, jak w wypadku akustycznej i balladowej "Flight Of The Ravens". Dość dobrymi chwilami są również postępujące po sobie kompozycje, ponura i klimatyczna "Sea Witch" oraz dość potężna i posępna "Resurection" . Pozostałe utwory "Atlantis Rising" może nie są równie wciągające, ale tej płyty zawsze słuchałem w całości, bez oznak jakiegoś zniecierpliwienia czy innej dekoncentracji. Zresztą teraz gdy ma się świadomość, że Mark z ekipą nic nowego nie nagra, krążków Manilla Road słucha się zupełnie inaczej, z większą otwartością. Poza tym wydaje się, że to był dobry star po takiej długiej przerwie i solidne fundamenty pod dalszą działalność. Neudi do swojej wersji "Atlantis Rising" dołożył parę bonusów, wstępne wersje "Resurection" i "Sea Witch" oraz wersje live "March of the Gods" i ponownie "Resurection". Niby fajna sprawa, ale wołałbym, aby pozostał przy oryginalnej wersji tego albumu.

Fani Manilla Road tę płytę pewnie już dawno mają, ale może z ciekawości ktoś z nich sięgnie po odświeżone i zremasterowane wydawnictwo, nad którym piecze miał Neudi

\m/\m/

Celtic Frost - Danse Macabre

2022 Noise/BMG

W momencie ogłoszenia przez odrodzone Noise Records i BMG informacji o wydaniu boxu Celtic Frost "Danse Macabre" pewnie większość fanów Szwajcarów miało mokro. Natomiast w momencie, gdy już nabyli wspomniane wydawnictwo, szczególnie ci, co zaopatrzyli się w pudełko z winylami, z pewnością z dumą nosili żółty ślad w majtach. Nie dziwota, obie wersje mocno przyciągają wzrok i zmysły. "Danse Macabre" zawiera najważniejsze wydawnictwa Celtic Frost z pierwszego okresu ich działalności. W wersji z dyskami CD mam następujące tytuły: "Morbid Tales", "Emperor's Return", "To Mega Therion", "Into the Pandemonium" oraz "Grave Hill Bunker Rehersal". Natomiast w wersji na winylach mamy podobnie, z tym że "Grave Hill Bunker Rehersal" jest w wersji kasetowej, a dodatkowo na winylach mamy EP-ki "Tragic Serenades" i "I Won't Dance" oraz singiel "The Collector's Celtic Frost". Oczywiście do każdego pudelka są dołączone jeszcze jakieś dodatki, chociażby jest seria ze świecącymi w ciemności winylami, to muzyka jest w sumie najważniejsza. A właśnie te tytuły zadecydowały, że dzisiaj o Celtic Frost mówi się, że to formacja kultowa. Zanim jednak przejdziemy do próby omówienia muzyki, przypomnę, że Eric Ain i Tom Gabriel Fischer (vel Tom G. Warrior) współtworzyli kapelę Hellhammer kilku demówek wydali EP-kę

"Apocalyptic Raids". Tam już zdążyli zadeklarować swoje fascynacje Venom, Black Sabbath i Motörhead, oraz swoją muzykę skierowali w kierunku ekstremalnych odmian metalu, wykorzystując elementy thrashu, death, doom i black metalu. Jednak panowie wiedzeni przez swoje ambicje postanowili założyć nowy projekt, który miał być doskonalszą wersją tego wszystkiego, czego podjęli się w Hellhammer. I uprzedzając fakty, udało się im to! "Morbid Tales" było wydawnictwem, które zapowiadało to co miało wkrótce nadejść. Zawiera ono kawałki proste, bezpośrednie, dzikie, mroczne, zalatujące siarką i utrzymane w stylu bezkompromisowej ekstremalnej muzyki metalowej. Niby nie ma niczego nowego, ale wszystko jest przygotowane według wyobraźni i umiejętności Szwajcarów, które pociągnęły za sobą spore grono fanów. Na płycie atakują nas wściekłe riffy ("Into The Crypts Of Rays"), doom/death metalowe brzmienia ("Procreation (Of The Wicked)") oraz pierwsze podejścia do awangardy ("Danse Macabre"). A całość opowiedziane jest szorstkim i dzikim wokalem Toma G. Warriora. W dodatku wykonanie jest pełne zaangażowania i pasji. Pod względem przekonań również. Kolejna pozycja "Emperor's Return" to jest nic innego jak bezpośrednia kontynuacja "Morbid Tales". Jedynie co ją wyróżnia to, że Szwajcarzy testują nowego perkusistę Reeda St.Marka (zastąpił on Stephena Priestly). Z albumem "To Mega Therion" formacja ostatecznie wkracza w majestat ciemności. Muzycy ciągle wykorzystują do tego swoją surowość i prymitywną dzikość, ciężkie riffy oraz chrapliwy wokal Warriora. Dzięki czemu mrok coraz bardziej nającym intro, pompatycznym i nieco orkiestrowym "Innocence And Wrath". Ten symfoniczny posmak można też odnaleźć w "Dawn Of Meggido" czy "Necromantical Screams". Niemniej to rozpędzone i gwałtowne kawałki (m.in. "The Usurper", "Circle Of The Tyrants", "Fainted Eyes" itd.) nadają wyrazu całemu "To Mega Therion". Kolejny album Szwajcarów "Into the Pandemonium" zamyka złotą erę Celtic Frost Płyta idealnie równoważy dotychczasową muzyczną prostotę, dzikość i brzydotę, z pewną awangardowością i klasyczną bombastycznością oraz rockową energią i chwytliwością, która do niedawna była spotykana u Szwajcarów jedynie sporadycznie. W ten sposób stworzyli coś wyjątkowego i niepowtarzalnego, co w dodatku trudno jest opisać słowami. Swego czasu krążek towarzyszył mi bardzo długo, ciągle rozpalając moją wyobraźnię. Pisząc o zawartości "Danse Macabre" nie można zapomnieć o innych dodatkowych wydawnictwach, czyli o "Grave Hill Bunker Rehersal", "Tragic Serenades" , "I Won't Dance" i "The Collector's Celtic Frost". Są to uzupełnienia, ale dają szerszą perspektywę na to, co działo się w szeregach Celtic Frost na początku ich kariery. Nie będę ukrywał, z czasem zapomniałem o zespole. Ich ponowne zejście na początku nowego wieku, czy nowa formacja Toma, Triptykon , jakoś nie zdołały mnie przekonać do przywołania sobie wspomnień o Celtic Frost W końcu box "Danse Macabre" odświeżył mi to, za co lubiłem tę szwajcarską grupę. Ogólnie to wydawnictwo jest rewelacyjnym sposobem na przypomnienie o formacji ich dawnym fanom oraz przybliżenie Szwajcarów tym, którzy dopiero co chcieliby dowiedzieć się, dlaczego tak ceniony \m/\m/

Morbid Jester - Until The Battle Is Won

Golden Core

2022

Morbid Jester to niemiecka formacja, która działa od roku 1988 roku i uparcie trzyma się podziemia. Do tej pory wydali cztery pełne albumy, gdzie "Until The Battle Is Won" to ich debiut początkowo wydany własnym sumptem w roku 1994. Aktualnie możemy na nowo cieszyć się tym krążkiem dzięki staraniom Neudiego oraz wytworni Golden Core Records/ZYX Music. Znalazłem gdzieś określenie opisujące

G u n s N ' R o s e s - U s e Y o u r Illusion I / Use Your Illusion II

2022 Universal Music

Bardzo dawno nie słuchałem "Use Your Illusion", ani pierwszej, ani drugiej części. Jednak hity z tych wydawnictw nie dawały mi wytchnienia, bo zawsze gdzieś w eterze, jakaś z radiostacji wyemitowała któryś z tych utworów, więc ciężko było wyprzeć je z pamięci. I tak nie można było zapomnieć o "Live And Let Die", "Don't Cry", "November Rain", "Yesterdays", "You Could Be Mine" czy "gunsowej" wersji "Knockkin' On Heaven's Door" . Aktualnie promuje się zremasterowane wersje Deluxe Edition tychże wydawnictw, więc nadarzyła się okazja, aby przypomnieć sobie nie tylko przeboje, ale całość "Use Your Illusion". Zaskoczyło mnie to, że wymienione szlagiery miały niesamowite muzyczne fundamenty, w postaci pozostałych kompozycji wypełniające oba krążki. Prawdopodobnie gdyby nie one wymienione hity tak by nie błyszczały. Praktycznie wszystkie te utwory to znakomity kunszt amerykańskich muzyków tworzących zespół, przecież takie rozpoczynające pierwszą część "Richt Next Door

To Hell", "Dust N' Bones" czy też openry drugiej części "Civil War" i "14 Years" również mogłyby być przebojami. Chociaż "Civil War" faktycznie było singlem, ale nie pamiętam, aby wyładowało gdzieś wysoko na szczytach list przebojów. No cóż, chłopaki mieli wtedy jakiś przypływ talentu i kreatywności, bo wymyślić tyle wartościowej muzyki i to w niszy już mocno wyeksploatowanej to po prostu błysk geniuszu, który zdarza się raz na całe życie. I to nie są jakieś tam piosenki z gatunku sleaze/glam metal, ale znakomite pieśni, w których możemy odnaleźć wszystko, co amerykańskie, czyli specyficzną mieszankę rock' n'rolla, bluesa, boogie, country, klasycznego rocka, sounthern rocka, hard rocka, glam metalu, a nawet troszeczkę punk rocka.

Niby w tej muzyce jest pełno rockowego brudu, ale wszystko jest perfekcyjnie zaaranżowane, dopracowane i brzmi bardzo klarownie. Kompozycje wydają się bezpośrednie, ale dzieje się w nich sporo, na pewno nie można się przy nich nudzić. Posłuchajcie, chociażby "Double Taking' Jave" niby typowy dla Gunsów czadzior, ma świetny riff, pomysłowe solo gitarowe, no i na końcu kawałek przechodzi w akustyczny hiszpański pełen pasji balladowy temat. No właśnie, jak zawsze w wypadku takiej muzy w uszy rzucają się znakomite gitarowe riffy oraz ich solowe popisy. No i ten skrzeczący i jęczący wokal Axl Rose'a . Teraz to już klasyka. 1991 rok to nie był najlepszy czas dla glam rocka/metalu, a Guns N' Roses ponownie wprowadzili tę muzykę na salony a może nawet dalej, choć może po raz ostatni. Nie ważne, grunt, że obie części "Use Your Illusion" robią do tej pory wrażenie. Wersje podstawowe wydawnictw Deluxe Edition uzupełniają dyski z niepublikowanymi nagraniami w wersji na żywo. Zawierają one kompilacje nagrań zebranych z różnych części świata podczas trasy Use Your Illusion Tour 1991/1992. To kolejna gratka dla fanów, tym bardziej że Gunsi to istny żywioł na scenie. Jednak istnieje specjalna wersja wznowienia "Use Your Illusion", gdzie możemy odnaleźć aż siedem dysków CD i jeden Bluray. W sumie zawiera ona 97 utworów, w tym 63, których nie wydano nigdy wcześniej. Także jak ktoś jest szalony do oporu, może sięgać po to właśnie wydanie. Tak czy inaczej, tytuł ten - w takiej czy innej formie - to żelazna część każdej kolekcji fana muzykę Morbid Jester, że to traditional true metal teutoński w charakterze. Na pewno jest coś na rzeczy, choć ja muzykę Morbid Jester bardziej kojarzę z NWO BHM z Iron Maiden na czele. Inni, opisując Niemców, sięgali po argument, że podążyli śladem epickich brzmień i melodii amerykańskich zespołów grających heavy metal w latach 80. Ja jakbym miał iść tym torem myślenia, bardziej wskazałbym na epickość kompozycji kapel, które ciążyły ku progresji i mam na myśli takie grupy jak Queensryche czy Heir Apparent. Przynajmniej tak było na początku kariery tych zespołów. Czego by się nie doszukiwać, muzyka Niemców z pewnością jest to ambitny tradycyjny heavy metal, ze znakomitymi pomysłami i doskonałymi melodiami, w dodatku wykwintnie zaaranżowanymi. Każda kompozycja to balsam dla uszu fana true metalu, znakomicie zagrana przez każdego z instrumentalistów. Niezły też jest wokalista Matthias Georg ze swoim ochrypłym głosem. Jednak dla mnie Matthias ma za mało plastyczny wokal i trochę wprowadza nim atmosferę jednostajności. Rozpoczynający utwór "In Co-Operation" jako jedyny niesie pewien posmak speed/thrashu. Pozostałe kawałki jednak są już bardziej utrzymane w tradycyjnym stylu. Riffy i melodie z "Revenge" nie mogą być bardziej oldschoolowe. Natomiast "Go Away" nabiera teutońskiego charakteru i zachęca do machania głową. W "Soul Doctor" zespół proponuje więcej melodii. Wraz z początkiem "In the Night" chłopaki rozpędzają się i jest prawie speed metalowo, ale dość szybko wracają do średniego tempa i nośnego tematu. "No Name City" za to ma coś z amerykańskiego nośnego heavy metalu z lat 80. z pewnym progresywnym posmakiem. "Another Life" jest równie nośny, ale mimo swojej surowości ma zdecydowanie najwięcej kopa na całym albumie. Za to "Warriors" niesie trochę ponurego i epickiego klimatu. Amerykańscy muzycy z 80. z pewnością chcieliby mieć takich kumpli. Tytułowa kompozycja to instrumentalna miniatura z wykorzystaniem syntezatorów. Tym utworem też kończy się oryginalny album "Until The Battle Is Won". Niemniej Neudi dorzuca jeszcze dwa kawałki "Peace And Liberty" i "There's No Place". Oba pochodzą z dema, mają gorsze brzmienie oraz są bardziej bezpośrednie i tradycyjne. Jednak fani oldschoolu powinni je docenić tak jak całość "Until The Battle Is Won" Neudi znowu zrobił dobrą robotę.

\m/\m/

Mystery - Mystery

2022 Golden Core

Debiutancki, a zarazem jedyny krążek zespołu Mystery został wydany w roku 1988. Był promowany jako produkcja muzyków pochodzących ze Stanów. Recenzent Kerrang! o albumie pisał "Mamy tutaj najciekawszy progresywny crossover/thrash, jaki kiedykolwiek słyszałem". Także sprawa musiała być intrygująca, ale świadczy też o tym, że nie bardzo wiedziano, jak podejść do propozycji Mystery. Po pierwsze okazało się, że formację tworzyli muzycy z Niemiec i nie byli powiązani ze środowiskiem metalowym, bliższe były im sceny rockowe i bluesowe. Po drugie swoją muzykę oparli na hard'n'heavy często sięgając po hard rocka rodem z lat 70. Być może dla tego co jakiś czas bywa kwadratowo. Niemniej muzycy rozruszali swoją muzykę, podchodząc do niej kreatywnie, dodając pewne elementy funky, soulu i klasycznego rocka. Z rzadka ocierają się też o pewne eksperymenty. To może przypominać ówczesne dokonania Faith No More czy Mordred (stąd też pewnie te skojarzenia dziennikarza Kerrang!). Niemniej tak jak pisałem fundamentem w muzyce Mystery jest hard'n'heavy. Płyta nie jest jakaś długa, 31 minut, osiem kawałków plus outro. Niemniej każdy utwór to niezły czad, zagrany jest z werwą i zapałem, tak że nieraz buty spadają ("Forces Of Evil"). Brzmienie jest niezłe, bliskie temu, jakie obowiązywało w ówczesnych czasach. Jednak dla mnie leciuśko trąci myszką. Dawno przestałem słuchać Faith No More, czasami sięgam po Mordred, tak samo będzie z Mystery Myślę, że od czasu do czasu warto będzie przypominać sobie o tym zespole. Także mamy za sobą kolejną udaną odsłonę zapomnianej historii hard'n'heavy.

\m/\m/

Prowler - Reactivate

2022 Hear No Evil Recordings

Prowler był jednym z pierwszych zespołów Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu (NWOBHM). Powstał w 1975 roku w Essex, czyli tuż za północno-wschodnią granicą Londynu. Istniał wiele lat, ale pozostawił po sobie jedynie singiel "Heartbreaker" / "Victim Of The Night" (1985). Dopiero kilka dekad po rozpadzie ukazało się więcej materiału Prowler: w listopadzie 2020 roku cyfrowy singiel "Bad Child Running" / "Gotta Get Back To You", a w maju 2022 kompilacja "Reactivate". Mieszkający obecnie w Dubaju wokalista i basista Prowler, Trev Pattenden, stwierdził publicznie, że celem wydania pierwszego pełnego krążka nie było wywarcie wrażenia na znajomych, a raczej zrealizowanie życiowej ambicji i dokończenie zadania, które formacja próbowała wykonać przez te wszystkie lata. Realizatorzy płyty dołożyli starań, żeby archiwalne nagrania zabrzmiały wyraźnie, soczyście i dynamicznie. Dźwięk jest pełen, wszystko doskonale słychać, a jednocześnie wyeksponowano pierwotny żywioł. Prowler grał nieskomplikowany, bezpośredni heavy rock z pazurem. W utworach dominowały proste rytmy na cztery i barowa atmosfera. Wokal nie był operowy jak u niektórych legendarnych krzykaczy tamtych czasów, za to Trev śpiewał naturalnie, z perfekcyjną dykcją, z lekkim zadziorem i z niewymuszoną melodyką. Aż siedem spośród dziewięciu tracków pochodzi z sesji z okresu 1980 - 1981, a jedynie dwa są współczesne. Singlowy "Gotta Get Back To You" z orientalną solówką gitarową zaprezentowano zarówno w wersji starszej, jak również w specjalnej interpretacji z okazji jej trzydziestej rocznicy: 30th Anniversary Version 2010. Najnowsze podejście do "Heavy Metal Hero" nagrano zaś w ramach 40th Anniversary Version 2020. Kawałek "Rocksong Part II / Heavy" pochodzi z odświeżonej taśmy koncertowej (live 1980), tak samo jak "Samurai" (live 1981). Nie krzywię się na brzmienie, bo mimo że formalnie są to bootlegi, to zostały fachowo nagłośnione i uznaję je właśnie za bardzo sympatyczne w odbiorze. Przy okazji dopowiem jeszcze, że w okresie 1981 - 1982 Prowler działał pod nazwą Samurai, więc musiała to być jedna z kluczowych kompozycji w ich repertuarze. Przyjemnie słucha mi się "Reactivate". Nie przywołuje mi ta muzyka żadnych wspomnień ani skojarzeń, uważam ją za prostoduszną, a jednak czuję zadowolenie, gdy wypełnia ona mój pokój. Cieszę się, że na nią natrafiłem. Polecam!

Sam O'Black

Rampage - Veil Of Mourn

2022 Relics From The Crypt

Człowiek co chwile poznaje nowe płyty. W sumie nie sposób jest znać wszystko, co zostało nagrane - nawet, kurczę, z jednego gatunku. Wśród całego zalewu różnych tytułów zawsze jednak wpadnie w ręce jakiś ciekawy procent i to jest wielki plus tej zabawy. Niektóre krążki robią zwyczajnie tło dla innych, co też pomaga w weryfikacji. Relics From The Crypt wypuściło na przykład kolejną świetną reedycję - australijski Rampage i ich jedyny ślad w postaci "Veil Of Mourn" z 1988 roku. Trio pochodzące z Melbourne nie miało więcej szczęścia. Swoją karierę Bruno "Anticros" Canziani (perkusja), Dave Frew (bas)oraz George Mitrov (wokal, gitara) skończyli szybko, ale musieli odchodzić z poczuciem niedosytu, bo zostawili po sobie naprawdę ciekawy materiał. Możliwe, że dopiero po latach, wielu latach, "Veil Of Mourn" okazuje się interesującym półgodzinnym zapisem progresywnego speed/ thrash metalu, a wcześniej nikt się na grupie nie poznał. Tak czy siak - szkoda. I to wielka. To, co zarejestrowali panowie na swoim debiucie, jest jednym z ciekawszych jakie miałem przyjemność poznać. Sporo się w tych ośmiu kompozycjach dzieje. Muzycy nie zadowalają się banalnymi rozwiązaniami, choć wciąż jest to dość szybki i agresywny speed/thrash. Jedno więc nie wyklucza drugiego. Umiejętnie regulują tempo płyty, bo przy całej prędkości umieją w odpowiedni sposób zwolnić i zaintrygować. Dużo wywija gitara, co rusz pojawiają się pomysłowe riffy czy sola. Sekcja rytmiczna rozplanowana jest z dbałością o każdą sekundę materiału. Zarówno w tych "lżejszych" jak i rozpędzonych fragmentach. Płyta potrafi zaskoczyć i też nie jest tak do końca bardzo prostą w wydźwięku - fajnie jest poświęcić jej trochę więcej czasu, a na pewno na twarzy słuchacza pojawi się uśmiech.

Sacrifice - Soldiers Of Misfortune

2022 High Roller

Do wznowień popełnionych przez High Roller Records dwóch pierwszych albumów kanadyjskiego Sacrifice dołącza też trójeczka - "Soldiers Of Misfor- tune" z 1990 roku. Tak samo ładnie przygotowana, zrealizowana i gotowa, by rozsadzić nam głowy. Równo chłopaki grają i album nakręca się z każdym dźwiękiem. Bardzo spójny i generalnie dobrze wyważony zestaw utworów. Naturalnie to wciąż, po poprzedniczkach, thrash wysokiej próby. Mimo, że minęło trzy lata od "Forward To Termination" to grupa nie zmieniała swojego podejścia do twórczości. Nie zapragnęła nagrać czegoś przebojowego albo wpleść do kompozycji więcej elementów, które dałyby gwa-ancję komercyjnego sukcesu. Gdyby się tak stało, byliby chyba idiotami. Dzieje się tutaj sporo choć na pierwszy rzut ucha to bardzo "wąskie" kompozycje. Po kilkuminutowym kontakcie z "Soldiers Of Misfortune" jednak wątpliwości zostają rozwiane. Riffy prują aż miło, brzmienie gitar jest pełne zaciętości, sekcja trzyma całość w ryzach i daje gazu. Wokal charakterny, pełny pasji i chcący wywalić membrany w głośnikach. Czterdzieści minut soczystego thrash metalu, pełnego energii, emocji, pomysłów oraz mocy. Może czasem jest na trójce mniej wściekłości, czy też chętniej panowie wprowadzają stonowane tempa, ale cholernie trudno wytrzymać przy tej płycie do końca nie machając głową. No i sama końcówka w postaci ostatniego, dziesięciominutowego utworu. Nie, żeby wszystko przed było jakimś preludium, bo "Soldiers Of Misfortune" to zamknięta całość, ale nie można powiedzieć, że ten numer nie przykuwa uwagi. Dużo zmian nastrojów, ciekawe i połamane partie instrumentalne, ładnie dozowane emocje i tempo. Naprawdę konkret. To jedna z tych płyt gatunku, do jakiej chce się wracać. Nie dość, że zostawia ona po ostatnich dźwiękach w osłupieniu, to jeszcze w trakcie umiejętnie zaprasza na ponowne odsłuchy. Zawsze te czterdzieści minut nastraja pozytywnie i stawia na nogi. Solidny thrash metal pukający do lat 90., wnoszący do nich klasyczne wzorce.

Adam Widełka

Sacriversum - The Shadow Of The Golden Fire - Early Days

2022 Thrashing Madness Productions

Wydana oryginalnie w roku 2001 przez Serenades Records kompi- lacja "The Shadow Of The Gol- den Fire - Early Days" portretuje Sacriversum z początków kariery, jeszcze jako zespół grający death/doom/thrash metal. Nic więc dziwnego, że Leszek Wojnicz-Sianożęcki zadbał o wznowienie tego materiału, bo jest on niezwykle trudno dostępny, co przekłada się na jego obecną cenę, podobnie sytuacja wygląda w przypadku oryginalnych kaset z pierwszej połowy lat 90. Debiutanckie demo "Dreams Of Destiny" po edycji własnej zespołu w roku 1993 doczekało się wznowienia przez Carnage i wtedy na rodzimym rynku to było coś. Chociaż w "fachowym" magazynie przeczytacie, że "to nigdy nie był zespół szczególnie istotny dla polskiej sceny", można tę opinię spokojnie włożyć między bajki. Te cztery właściwe numery "Revenger", "Defended Land", "Dreams Of Destiny" i "Taste Of Defeat" wciąż mają bowiem moc, a do tego nieźle brzmią. Akurat mnie najbardziej podobają się utwory łączące elementy doom i death metalu, z majestatycznymi zwolnieniami, ale niepozbawione też agresji. Szybsza kompozycja tytułowa też jest jednak niczego sobie, a do tego warto zwrócić też uwagę na znak rozpoznawczy łódzkiej formacji, to jest wykorzystywanie instrumentów klawiszowych. Debiutancki album "The Shadow Of The Golden Fire", wydany w roku 1994 przez firmę Baron tylko na kasecie, to już Sacriversum na kolejnym, znacznie wyższym etapie rozwoju. Dwa lata był to wtedy kawał czasu, szczególnie jeśli nie szczędziło się go na próby, dlatego zespół okrzepł, zarówno kompozycjnie, jak też wykonawczo. Poszczególne utwory są więc ciekawsze, lepiej zaaranżowane (Whispers"), więcej też w nich melodii ("Pure Evil") i mniej oczywistych rozwiązań ("In Emotional Garden"). Mocy też jednak nie brakuje, choćby za sprawą "Across The Dust" czy "From Your Blood", tak więc te trzy kwadranse muzyki nie są w żadnym razie tylko archiwalną ciekawostką dla 40-50-latków. Nowe wersje "Defended Land" i "Taste Of Defeat" z roku 1994 w sumie niczego nie wnoszą, może poza lepszym brzmieniem, ale w sumie lepszego miejsca dla takich rarytasów jak kompilacja nie ma.

Wojciech Chamryk

S h a t t e r M e s s i a h - H a i l T h e New Cross 2022 MDD ten materiał Axe Killer w 2007 roku i dziś ciężko je zdobyć! Choć i z tymi za niedługo może być podobnie, a wszystko przez bardzo ścisły limit… No, trudno, ale trzeba się cieszyć, że są! Grupa Sortilege to jedna z najlepszych francuskich ekip heavy metalowych, jakie istniały. Mimo, że w latach 1983-1986 wydali tylko EP i dwa pełne materiały, to i tak dźwięki, jakie po sobie zostawili, miażdżą po dziś dzień. Ten krążek był ostatnim przed zawieszeniem zespołu - "Larmes De Heros" ukazał się w 1986 roku (był też odpowiednik angielski "Hero's Tears", ale nie miał takiego klimatu). Nagrany został w składzie: sekcja Bob Snake (perkusja) oraz Daniel Lap (bas), gitarzyści Didier Demajean i Stephane Dumont, a wokalistą był charyzmatyczny Christian "Zouille" Augustin Czterdzieści pięć minut soczystego heavy metalu. Album zwarty, mocny i dynamiczny w swym wyrazie. W ogóle nie czuć, że za chwilę Sortilege miało przestać istnieć na wiele lat. Słuchając tych numerów ciężko usiedzieć spokojnie. Riffy, solówki i rozpędzona sekcja rytmiczna - każdy utwór przynosi kapitalne granie. Do tego jeszcze teksty wyśpiewane w ojczystym, dźwięcznym języku. Jaki to ma klimat! Nawet te spokojniejsze fragmenty, zagrane w średnich tempach, unoszą gdzieś wysoko. Niesamowicie to wszystko żre. Po 36 latach od premiery ten album nadal jest żywy i broni się w każdej sekundzie. Cóż można więcej pisać? Bezsprzeczna klasyka gatunku. Wiadomo - każdy może inaczej patrzeć, ale oddać trzeba Sortilege, że stworzyli naprawdę kapitalne krążki, a "Larmes De Heros" jest jednym z topowych nagrań w ogóle. Laczki z nóg, czapki z głów!

Mimo, że grupa Shatter Messiah istnieje około dwudziestu lat, to nigdy nie miałem przyjemności pieścić uszy ich muzyką. Aż do teraz. W moje ręce wpadł album z 2013 roku, "Hail The New Cross". Szybki research w necie i wyszło, że grupa para się power/ thrash metalem, a ten krążek nie jest jedynym w ich dyskografii. Zajmuje on miejsce trzecie i ukazał się w momencie, gdy grupa miała parę dobrych lat stażu. Cóż więc wyniknęło z tego spotkania? Muszę napisać, że to dość osobliwe granie. Mieszanka power metalu z thrashem brzmi intrygująco. Tu i tu mamy siłę i prędkość, ale dochodzą w międzyczasie charakterystyczne wokale, które już nie do końca pasują. Takie, no wiecie, power metalowe, podniosłe… A, no właśnie! W thrash wkrada się tutaj trochę patosu, co nie dla każdego ucha będzie zdrowe. Wykonawczo jednak Shatter Messiah sprawia pozytywne wrażenie. Nie jest to jakaś wybitna płyta, ale też nie jest czymś, co stara się ewidentnie ranić zmysł słuchu. Niecałe czterdzieści minut materiału mija bez jakichś incydentów. Chłopaki dają radę, proponując swoją mieszankę stylów, do której można absolutnie przywyknąć, jeśli da się tej płycie szansę. Mnie jedynie irytowały znacznie te właśnie podniosłe fragmenty, zarówno wokalne jak i instrumentalne, bo akurat kompletnie mi się to gryzie. Jednak poza tym "Hail The New Cross" to znośny krążek. Możliwe, że nie wrócę do niego, ale też kłamstwem byłoby błagać Was, byście tego nie czynili.

Adam Widełka

Sortilege - Larmes De Heros

2022 Relics From The Crypt/Dying Victims

W końcu jest! Reedycja wydana przez Relics From The Crypt, na kompakcie i winylu. Naprawdę te nagrania są wskrzeszone z grobuostatni raz poddał wznowieniu

Stygian Shore - Ultra Psychic Nightmares

2021 Golden Core

Stygian Shore powstało w roku 1982 w Wichita (Kansas). Wydali EP-kę "Stygian Shore" w roku 1984, po czym po siedmiu latach działalności rozpłynęli się w niebycie. Do świata żywych wrócili w roku 2004 i trzy lata później na rynek wypuścili swój pierwszy pełny album studyjny zatytułowany "The Shore Will Arise" . Większość płyty była oparta na utworach, które powstały w latach 80. Niestety od tamtej pory nie mamy żadnego nowego wydawnictwa Amerykanów, a szkoda, bo jeśli dobrze pamiętam "The Shore Will Arise" zbierało w miarę dobre opinie. Natomiast w roku 2021 pojawiło się wydawnictwo zatytułowane "Ultra Psychic Nightmares". Zawiera ono nagrania zarejestrowane w roku 1985, które miały stanowić właściwy duży debiut amerykańskich muzyków. W jego skład wchodziło dziesięć kompozycji utrzymanych w naturalnym i prostym stylu amerykańskiego metalu. Gdzieś czytałem, że Stygian Shore to bardziej bezpośrednia i mniej epicka wersja Manilla Road. I jakaś prawda w tym jest. Do inspiracji Manilla Road można dodać jeszcze Omen czy też Anvil. Poza tym nawiązań do Manilla Road jest jeszcze trochę. Jak ktoś był uważny to, wyłowił, że Stygian Shore pochodzi z tej samej miejscowości co Mark Shelton i jego ekipa. A sam Mark jest producentem "Ultra Psychic Nightmares" i nie tylko, bo bonusowych nagrań też. Utwory są proste, niezbyt długie, klasyczne w swojej budowie, z niezłymi riffami oraz wpadającymi w ucho melodiami. Nie brakuje gitarowych solówek, choć na pewno nie są to jakieś shredy, a raczej organiczne pomysły. Wokale są szorstkie, ostre, czasami krzykliwe. Podobnie jak brzmienie zespołu, takie bardzo undergroundowe. W ucho wpadają głównie klasyczne w swoim wyrazie heavy metalowe "Who Is He Now" i "Stagnant Mist". Świetnie wybrzmiewają też kawałki, które sporo przemycają w sobie klasycznego hard rocka. Mam na myśli "Branding Iron", "Can't Get Away", "Bloodbath" oraz "Just a Dream". Bardziej hard rockowe są utwory, które pochodzą z sesji zrealizowanej w roku 1989. Jest to taka swoista podróż w czasie, bo właśnie te utwory wykorzystano an płycie "The Shore Will Arise" z roku 2007. Zresztą - nie jestem tego pewien - te nagrania z 1989r. prawdopodobnie też były prezentowane pod takim samym tytułem. Ogólnie "Ultra Psychic Nightmares" to świetna i warta zachodu sprawa. Jak ktoś jest fanem starego metalu i nie ma go jeszcze dosyć, powinien poszukać sobie tego albumu Stygian Shore

\m/\m/

Sudden Darkness - A German Thrash Story - The Recordings

1985 - 1992

2022 Golden Core

Gdzieś tak rok temu recenzowaliśmy wydawnictwo zespołu Economist zatytułowane "Iceflowe- red - Complete Works". Zawierało ono większość dorobku tej niemieckiej kapeli i było to coś na kształt progresywnego thrashu z klimatami ze środkowego okresu Voivod. Jednak wcześniej, w latach 1983 - 1993, niemieccy muzycy używali nazwy Sudden Darkness. Można powiedzieć, że była to również thrash metalowa formacja, choć zdecydowanie bardziej bezpośrednia i zadziorna. Sporo w nim było również speed metalu, ale z czasem uwidoczniały się ich techniczne preferencje. Ciekawie było też na początku kariery Sudden Darkness, bo z utworów oprócz speed metalu i thrashu często wyzierały na wierzch inspiracje tradycyjnym heavy metalem. I tak na pierwszym demo nawet znalazł się cover Judas Priest "Brekin' The Law". Od początku muzycy dbali, aby ich kompozycje były dobrze przygotowane i interesujące. Z czasem wychodziło im to coraz lepiej, aż w końcowej fazie potrafili ciekawie zaakcentować ich techniczne ciągotki. Wydawnictwo zaczyna się od nagrań, które były przygotowane na album "Fear Of Reality" (1988). Krążek miała wydać Gama Records i nawet zostały przygotowane testpressy. Zawiera on osiem kompozycji ciekawych i dopracowany, pełnych dynamiki, zadziorności oraz znakomicie opracowanych technicznie. Brzmią one nawet przyzwoicie, choć do ówczesnych najlepszych produkcji trochę brakuje. Pozostała część pierwszego dysku i drugi dysk wypełniają różne nagrania zawierające wstępne miksy kawałków z "Fear Of Reality", zawartość dem "Advanced Madness" (1987), "Fear Of Reality" (1987), "Lord Nightmare" (1986), "Iceflowered" (1992), nagrania z prób i koncertów (jakość bootlegowa). Sound tych nagrań jest różny, ale charakteryzuje je słowo: undergroundowy. Raz jest lepiej, raz jest gorzej. Niemniej jak w latach 80. i 90. działało się aktywnie w środowisku, to takie brzmienia to żadna nowość. Ogólnie "A German Thrash Story - The Recordings 19851992" to kolejny tytuł, który przybliża nam część zapomnianej historii. W tym wypadku ekipy Sudden Darkness

Taramis - Queen Of Thieves/ Stretch Of The Imagination

2022 Golden Core

Taramis to Australijska kapela, która działa od roku 1986. Tak naprawdę niewiadomo kiedy zakończyła swoją działalność. Prawdopodobnie był to rok 1993. Wiadomo natomiast, że reaktywowała się w roku 2017 i ponoć nadal działa. Muzycznie nawiązywali do progresywnego heavy/ power metalu, gdzie można odnaleźć inspiracje przede wszystkim

Fates Warning i Iron Maiden oraz trochę Queensryche. Jednak po prawdzie zespół działał już wcześniej w latach 1983-1985, ale używał nazwy Prowler i nawet nagrał demo "Blood & Honour" (1984). Można więc pokusić się o tezę, że Taramis wraz z Fates Warning i Queensryche współtworzył rodząca się globalną scenę progresywnego metalu. W trakcie szukania materiałów na temat zespołu znalazłem jego porównania do Mekong Delta , Realm, Anacrusis czy Psychotic Waltz. Być może takie zestawienie wynikło z tego, że drugi krążek "Stretch Of The Imagination" (1991) miał lepszą produkcję i zawierał jeszcze bardziej techniczną muzykę. Jednak thrashu słyszę tam niewiele, co najwyżej pojedyncze wstawki, które w dodatku nie można jednoznacznie określić jako thrashowe, a co najwyżej jako thrashujące. Pierwszy album Taramis "Queen Of Thieves" został wydany w roku 1987, zawiera on osiem długich kompozycji, utrzymanym w stylu progresywnego heavy/power metalu z fantastycznym technicznym zacięciem. Także w muzyce Australijczyków, dzieje się naprawdę dużo ciekawego z dość zawiłą i intrygującą mieszanką tematów muzycznych wpadających w przeróżne kontrasty i klimaty brzmieniowe. Nie brakuje w nich szalonych i nieszablonowych aranżacji. Jak ktoś lubi taką zagmatwaną muzykę, słuchając "Queen Of Thieves" poczuje się jak we własnym wariackim śnie. Pomimo zagmatwanej muzyki mamy sporą ilość melodii. W tym świecie ułatwia nam poruszanie się wokalista Shane "Joel" Southby, ale to też nie przychodzi z jakąś tam łatwością. Shane ma mocny i bardzo wysoki wokal, co wyzwala nie tylko melodyjność, ale i dzikość. Zresztą w jego głosie jest więcej emocji, a mnie najbardziej pasuje, jak pojawia się w nim coś na kształt epickości. Śpiewak nie jest jedynym utalentowanym muzykiem Taramis. W zasadzie każdy pozostały instrumentalista jest mistrzem swojego fachu. Można tylko podziwiać, jak współgrają ze sobą gitarzyści albo muzycy z sekcji rytmicznej. Słuchając ich, ma się wrażenie, że ich wyobraźnia oraz kreatywność nie ma granic. Kolejnym wydawnictwem Taramis było demo zrealizowane w roku 1988, które zawierało cztery kolejne kompozycje. I właśnie te nagrania uzupełniają dysk z "Queen Of Thieves". Może są trochę gorszej jakości, ale muzycznie to ciągle pogmatwany, acz przepiękny świat progresywnego metalu. Na drugim dysku znalazła się wspominana już druga płyta "Stretch Of The Imagination" pierwotnie wydana w roku 1991. Jeśli chodzi o kompozycje to muzycy zdobywają kolejny poziom jeśli chodzi o trudność swojej muzyki. Coraz częściej dochodzi do wręcz jazz-rockowych albo zbliżonych do fusion aranżacji. Rozpalają one zmysły nie tylko muzyków, ale również ich fanów. Całe szczęście słucha się tego dobrze, a to dzięki znakomitym melodiom. A wybrzmiewają one tak znakomicie dzięki wyśmienitemu brzmieniu i produkcji. Choć muzyka i utwory są mocno skomplikowane to, instrumenty brzmią swoją pełnią i bardzo klarownie. Wystarczy posłuchać basu. Nie ma z tym najmniejszego problemu. Słyszymy go od razu, wyraźnie, ale jego sound i gra w ogóle nas nie rozprasza, jedynie podkreśla sens muzyki Taramis Właśnie w takiej oprawie możemy przekonać się o niesamowitej kreatywności muzyków, ich niesamowitej wyobraźni, a przede wszystkim o wyczuciu, bowiem mimo majestatu muzyki i jej karkołomności słuchamy zawartości "Stretch Of The Imagination" na luzie, choć cały czas na niej jesteśmy skupieni. Nowa, świeższa produkcja albumu uwypukliła również niesamowity głos Shane'a Southby. Jak dla mnie ten album to bardzo dobra i ważna pozycja ze świata progresywnego metalu. Powstała ona po "When Dream and Day Unite", a przed "Images and Words" wiadomego zespołu. Nie ustępuje ona tym pozycjom w żaden sposób, ale to Dream Theater zdobył światowy rozgłos. Ja jedynie żałuję, że Australijczycy nie pozyskali takiego, aby pozostali z nami na stałe. Jestem przeświadczony, że co jakiś czas raczyliby nas wyśmienitą dawką muzyki rozpalającą nasze zmysły. Jeśli ktoś jest fanem progresywnego metalu, a nie zna Taramis, czas najwyższy, aby to naprawić.

\m/\m/

UFO - High Stakes & Dangerous Man / Lights Out In Tokyo

1992

2022 HNE Recordings

Jeśli mamy w pamięci to, co znalazło się na albumie "Misdemeanor" (1986), to słuchanie "High Stakes & Dangerous Man" z 1992 roku to prawdziwa przyjemność. Album to też szczególny z powodu składu, jaki to dzieło popełnił. Wyjątkowo, tylko raz w karierze UFO, gitarzystą był tutaj Laurence Archer (współpraca m.in. z Philem Lynottem) a perkusistą, znany z Wild Horses, Cive Edwards. Bas znów, po długiej przerwie dzierżył Pete Way. Wokal - tutaj akurat niezmiennie od lat - należał do Phila Mogga. Generalnie te dwanaście kompozycji przypomina stare czasy zespołu. I fajnie. Nie jest to w żaden sposób krążek odkrywczy. Przynosi jednak sporo uśmiechu spragnionym hard rocka słuchaczom. Bez zbędnych cudów, z naprawdę odczuwalnym zaangażowaniem członków zespołu. Słychać, że UFO wtedy wracało na właściwe tory. Mimo, że jeszcze nie z młodym Schenkerem, ale z ciekawym Archerem, który nieźle sobie radzi w tych klimatach. Może odrobinę skróciłbym tą płytę, bo są małe fragmenty, kiedy odnosiłem wrażenie lekkiego rozwleczenia. Każdy jednak będzie oceniać własnym uchem, więc proszę się tym za bardzo nie sugerować. To, summa summarum, udany materiał. Teraz Hear No EvilRecordings wznawia tę pozycję dodając na drugim dysku pełny koncert z Japonii. Znany już wcześniej, choć teraz ciężko dostępny, "Lights Out In Tokyo" to świetny dodatek do studyjnego materiału. Zwłaszcza, że utwory z "High Stakes…" nieźle wypadały na żywo. To też ciekawe, historyczne wydawnictwo - nigdy później grupa nie grała koncertów w tym składzie. Brzmią one również wybornie. Słychać, że wznowienie przygotowane było porządnie, lecz pewnie ułatwiło pracę to, w jaki sposób pierwotnie występ został zrealizowany. W końcu to Japonia. Dobrze, że pojawiło się to wznowienie. Możliwe, że trochę więcej ludzi dowie się o "High Stakes…". Ukazywał się on w końcu w okresie jaki nie do końca jest kojarzony z dużymi sukcesami grupy. UFO wtedy dopiero rozkręcało się na nowo, choć na- stępne płyty nie były też jakieś totalnie lepsze. Ja też nie wracam do tego albumu zbyt często - miło było więc znów zarzucić te paręnaście kompozycji. Ma w sobie ta płyta niezły feeling, ciekawe kompozycje i niezłe brzmienie. Spoko, nie jest to rzecz na miarę "No Heavy Petting" czy "Lights Out", ale po tak przeciętnych nagraniach (albo nawet słabych) znanych z "Making Contact" czy wspomnianym "Misdemeanor" musiała być świeżym oddechem UFO w tamtym czasie. Współcześnie nie stracił nic ze swojego wyrazu, więc można zaryzykować, że muzycznie broni się do dziś i tym bardziej zachęca. Warto go sobie przypomnieć.

Adam Widełka

Waysted - Heroes Die YoungWaysted Volume 2 2000-2007

2022 HNE Recordings

Kiedy gra się całe życie głównie w jednym zespole reprezentującym na swoich płytach podobną stylistykę to ciężko jest się od niej uwolnić. Pete Way - basista angielskiej formacji UFO odszedł z niej po wielu latach w 1982 roku, robiąc sobie przerwę na dziesięć lat. Powróciwszy na album "High Stakes And Dangerous Men" w 1992 roku grał z dawnymi kolegami aż do 2006 roku, kiedy to zrezygnował z UFO definitywnie. W międzyczasie powrócił do swojej kapeli Waysted, jaką powołał do życia w latach 80. W najnowszym boksie "Heroes Die YoungWaysted Volume 2 2000-2007" dostajemy pięć dysków z ostatniego okresu tejże formacji, bardzo zresztą bogate w muzykę bliską jego macierzystej grupie. Mamy w zestawie "Wilderness Of Mirrors" z 2000 roku, co jest w rzeczywistości materiałem sesji na trzeci album "Save Your Prayers" z 1986 roku, na nowo remiksowany przez Paula Chapmana. Trochę więc powtórka z rozrywki. Z kompilacji możemy sięgnąć po "Boot From The Dead" - czyli oficjalny pirat nagrywany podczas londyńskiego koncertu w 2005 roku. W dość krótkim zapisie nie zabrakło utworów UFO. Już zupełnie inaczej został zrealizowany kolejny koncert, tym razem z Glasgow (2005). Słychać profesjonalną robotę Robina George'a, a "Organized Chaos…Live" zawiera trochę dłuższy materiał. Dla fanów to smakowite kąski, więc już chociażby dla tych dwóch płytek warto poszukać "Heroes Die Young…". Są oczywiście w tym pudełeczku pełne albumy. Dwa ostatnie, jakie popełniła grupa. Mowa tutaj o "Back From The Dead" (2004) oraz "The Harsh Reality" datowany na trzy lata później. Oba to bardzo klasycznie brzmiące albumy. W żadnym wypadku odkrywcze, choć zawierające świeżą porcję hard rocka. Zrealizowane i nagrane według ponadczasowych receptur gatunku. Soczysty, żwawy rock wypełnia je po brzegi. Słychać, że zespół dobrze się bawił podczas tworzenia. Nie są to krążki drastycznie odbiegające od tego, co przez całe życie grał lider Waysted - nawet odnieść wrażenie można, że odrobinę przenikające się z tym, co w latach 20022006 prezentowało UFO. Boks

"Heroes Die Young - Waysted Volume 2 2000-2007" to rzecz adresowana dla fanów talentu Pete Way'a i jego twórczości poza najsłynniejszą formacją. Dobierał sobie ciekawych muzyków, ale też byli koledzy nie żywili urazy, by wystąpić na płytach Waysted (tych starszych). Paul Chapman, Andy Parker czy Paul Raymond dołożyli swoje trzy grosze, choć nie mogli przyćmić tych, którzy w Waysted zagrzali dłużej miejsce. Warto tu wspomnieć wokalistę Fina Muira (lata 1982-1985, 2003-2020), gitarzystę Chrisa George'a (2004-2020) czy perkusistę Paula Haslina (2003-2020) - oni głównie współcześnie dbali o brzmienie grupy. Naturalnie muzyków przewinęło się wielu, ciężko ich tutaj wszystkich wymienić. Rzecz interesująca, choć muzycznie nie wyróżniająca się na tle dziesiątek podobnych sobie albumów. Myślę, że miłośnicy hard rocka będą zadowoleni, ale też pozostałym można polecić żeby chociaż chwilę poświęcili tym współczesnym, mniej chyba znanym, płytom Waysted

Adam Widełka

nie doczekały się tak naprawdę porządnych, osobnych wznowień w formacie kompaktowym. Jedynie Japończycy robili coś w tym kierunku oraz firma Displeased Records, umieszczając po dwa tytuły na krążku. Teraz jednak nie ma co patrzeć wstecz. Dissonance Productions postanawia poddać ponownej edycji ogólnodostępny trój pak, pierwotnie przygotowany w 2020 roku przez X5 Music Group. Każdy z krążków umieszcza osobno, jednak w wspólnym opakowaniu, co może kogoś drażnić. No, ale cieszmy się, że chociaż w ten sposób "Power And Pain", "Ticket To Mayhem" i "Insult To Injury" można będzie kupić za jakieś w miarę normalne pieniądze i w oryginale, a sama muzyka prawdopodobnie odda niedogodności! Poza tym nieszczęsnym digipackiem rozkładanym na trzy, wszystko jest już w jak najlepszym porządku. Każda z trzech płyt to absolutny klasyk gatunku. Szybka, atakująca zmysły muzyka. Gęste, rwące riffy. Szorstkie wokale, drapiące słuch. Trzymająca za twarz sekcja rytmiczna. Gdzie trzeba - pokombinowane, zwolnione lub zaraz gwałtownie przyspieszone dźwięki. Okładki idealnie współgrają z tym, co zaklęto na tworzywie. Autentycznie możemy poczuć jak coś zgniata naszą głowę, albo czujemy się jak ten jegomość na wózku bezbronny przed nadjeżdżającym pociągiem - umknąć przed niszczycielską siłą Whiplash da radę tylko poprzez wyłączenie z prądu sprzętu grającego. No, ale do wtyczki też trzeba się jakoś dostać… Konkretne płyty umieszczone w jednym opakowaniu to w zasadzie duży plus tego wznowienia. Kwestią dyskusyjną jest, oczywiście, samo podanie zawartości, ale czy to jest najważniejsze? Spoko, temat na rozmowę. Natomiast bez zająknięcia naszą skórę okłada zespół Whiplash, któremu forma jest totalnie obojętna. Swoją powinność czyni z niesamowitą agresją i zaangażowaniem. Cudowna trójca! A siniaki? Jakie siniaki?

Adam Widełka

Winterkat - Winterkat

2022

Whiplash - The Roadrunner Years

2022 Dissonance Productions

Fajnie, że pewne wytwórnie chcą wydawać dawno niedostępne pozycje. Tak było dotychczas z amerykańskim Whiplash, legendą już speed/thrashu. Ich trzy pierwsze albumy, pierwotnie wydawane przez Roadrunner, nigdy

Cult Metal Classics

Winterkat pochodzi ze Stanów (Teksas), wydali tylko dwie płyty, EP-kę "Winterkat" (1983) i album "The Struggle" (1985). Zawartość "Winterkat" to taka mieszanka AOR-u i melodyjnego hard rocka, zresztą dość miła dla ucha. Wobec takiego grania używano kiedyś jeszcze terminów pomp rock, arena rock czy stadium rock. Niby każdy kawałek jest dynamiczny, ale tak naprawdę przepełnia je melancholia i zaduma. Takie podejście może sprowokować posądzenie zespołu o pewną progresję. Jednak ostatecznie formacja nie wychodzi poza granice melodyjnego rocka. Wszystko jest fajnie wymyślone i zagrane, nie brakuje ciekawych aranżacji. Za to brakuje czegoś, co przechyliłoby szalę w stronę hitu. A w takiej muzyce to szalenie ważne. Nawet rozpoczynający "The Dreamer" pod tym względem nie daje rady. Niemniej fani takiego Journey mogą płytę Winterkat spokojnie przytulic dla swoich potrzeb. Ciekawostką tego wydania jest utwór "Cry For The King" w wykonaniu zespołu Liquid Sky, na bazie którego powstał właśnie Winterkat. Dodatkowo śpiewa w nim Steve Coopere, którego znany z SA Slayer wpływy progresywne. Do podstawowej zawartości krążka dodano jeszcze dwa niezłe bonusy "Sympathy" oraz "Discovery". Pierwszy to cover Uriah Heep, a drugi Mike'a Oldfilda. Mamy też drugi dysk. Znalazło się na nim intro i pięć kompozycji. "Hunter In The Dar" pochodzi z debiutu "Within". Natomiast "Lost Realms", "See Tomorrow Shine" oraz "Through Within To Beyond" z drugiej płyty "To Travel for Evermore". Nowymi kawałkami są intro "Wind On The Moors" i "Nothing In Forgotten". Co ciekawe, nagrane są one współcześnie przez lidera Erika Ravna, wokalistę Nilsa Patrika Johanssona oraz perkusistę Mortena G. Sorensena. No i brzmią świetnie oraz klasycznie. Można byłoby się rozmarzyć, że to zwiastun powrotu zespołu do żywych. Jednak prawdopodobnie jest to możliwe, chyba że Erik Ravn wyleczy swoją dość poważną kontuzję. W sumie tego mu życzę.

Wuthering Heights - Salt

2022 Nagelfest Music

Erik Ravn kontynuuje swój pomysł pełnego przypomnienia swojej kapeli Wuthering Heights

Tym razem mamy do czynienia z remasterowaną wersją albumu

"Salt". Krążek ukazał się w roku 2010 i jest jak do tej pory ostatnim wydawnictwem tej formacji. Zawiera muzykę, do której Wuthering Heights nas przyzwyczaił, czyli coś z pogranicza melodyjnego power metalu oraz progresywnego power metalu, gdzie melodia została umieszczona na piedestale. Muzycy nie zapomnieli o wątkach neoklasycznych, folkowych, etnicznych, symfonicznych czy filmowych. Pomysły na utwory, jak i wykonanie jest na bardzo wysokim poziomie. Jak zawsze znakomicie brzmi wokal Nilsa Patrika Johanssona. Elementami, które wyróżniają to wydawnictwo, są pojawiające się niekiedy cięższe gitary oraz zdecydowanie najmroczniejszy klimat całości. Zdecydowanym wyróżnikiem jest również ponad szesnastominutowa suita "Lost At Sea". Zawiera ona wszystko, co najlepsze w tej kapeli oraz dobrze wyeksponowane

This article is from: