5 minute read
Coś w rodzaju wstępu
Praktycznie od zawsze towarzyszyła mi myśl, że generalnie im więcej słów, tym lepiej. W przedszkolu te dzieci, które mówiły więcej i ładniej, uchodziły za bardziej rozgarnięte i lepiej rokujące. Nie inaczej było w szkole podstawowej. Na kolejnych etapach edukacji – podobnie.
Właściwie cały system oświatowy bazuje na osobliwym, nieformalnym aksjomacie, zgodnie z którym dzieci małomówne wiedzą mniej, no bo przecież gdyby wiedziały, to by mówiły, a nie milczały 1. Czy to nie ironia losu, że również w grupie rówieśniczej (na każdym etapie rozwoju!) dzieci mówiące dużo wydają się mieć większe niż milczki powodzenie u płci przeciwnej, bo mają bajer, polot i fame… Od powyższej pokrętnej dialektyki nie są również wolni rodzice, często niepotrafiący się wyzwolić z dyktatury słowa – pisanego i mówionego.
Advertisement
1 Ciekawe jest to, że w morzu badań pedagogicznych nikt chyba jeszcze nie podjął wątku, który miałby wykazać, że dzieci małomówne mają gorsze oceny niż gaduły.
Mobbing ze strony słów bywa w przestrzeni publicznej i medialnej przełamywany przez komunikację ikoniczną, znaki, skróty, emotikony itp. Zwykle zresztą z dobrym – z pragmatycznego punktu widzenia – skutkiem. Łatwo w ten sposób zrealizować prosty przekaz. Ale spróbujmy sobie wyobrazić bardziej złożony przykład – lekcję bez słów. Trzeba by najpierw refleksyjnie skorzystać z teorii Alberta Mehrabiana, aby spróbować dowartościować komunikację niewerbalną, zamiast hołdować dyktaturze słowa.
Tylko skoro na początku było słowo (biblijnego świata, ale i systemowo zorganizowanej oświaty od czasów Herbarta), zapewne pozostanie to marzeniem ściętej głowy. Również dlatego, że zgodnie z przekonaniem Alberta Einsteina żyjemy w czasach, kiedy „łatwiej rozbić atom niż przesąd”.
Ascetyczną formę artystyczną abstrahującą od warstwy słownej zaprezentował jakiś czas temu w Essential Killing
Jerzy Skolimowski. Czy jednak tego typu nieliczne przykłady zmieniają kulturową inwazję słów? W moim życiu zawodowym od niemal trzydziestu lat mierzę się z oczekiwaniem, że będę językowo płodny – rzadko w odniesieniu do jakości, a zdecydowanie bardziej w wymiarze ilościowym. Każdy pracownik akademicki, od którego wymaga się rozwoju naukowego, zna systemowy nacisk na to, by znaków, artykułów, monografii było dużo. Generalnie: im więcej, tym lepiej. Przypadkowo spotkałem kiedyś pracownika naukowego pewnej zacnej uczelni. Od drzwi rzucił do miłej ekspedientki w księgarni uniwersyteckiej: „Pani Jadziu, pięć moich poproszę!”. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że prawdopodobnie ów akademik właśnie w ten sposób tworzył sztuczny ruch księgarski wokół swojej publikacji – żeby wyglądało na to, że jego dzieło cieszy się jednak zainteresowaniem. Kiedyś podzieliłem się tym wspomnieniem ze znakomitością polskiej humanistyki. Powiedziałem coś w rodzaju: „Jaki sens ma pisanie książek niemal wyłącznie dla siebie (powyższy przypadek), to znaczy dla przedstawicieli poszczególnych (zgodnych z dyscyplinami naukowymi) hermetycznych środowisk naukowych?”. Przecież te książki nie wychodzą poza ten krąg. Ów tuz (autor niejednego tomiszcza, czyli „cegły”) odrzekł: „Ja piszę dla ludzi!”. Cóż, niewykluczone. Ale wieść gminna niesie, że czytelnikami (?) tych dzieł są w znacznej mierze studenci, sprytnie przymuszani do zakupu płodów intelektualnych swojego profesora, ponieważ dzieła te mają magiczną moc umożliwiającą zdanie egzaminu…
Minitomik (Co to jest minitomik? Coś jak „mały ptaszek”… ��), do którego, Drogi Czytelniku, postanowiłeś zajrzeć, jest niewątpliwym wybrykiem – literackim (o czym będzie poniżej), merytorycznym (biorąc pod uwagę mój profil zawodowy) i „życiowym” (bo zdaniem ortodoksów akademickich jeżeli ktoś zajmuje się wybraną subdyscypliną „swojej” nauki, to powinien się jej trzymać, a nie hulać po obrzeżach).
W czasie postawania materiału do tego tomiku co rusz pojawiało się pytanie: „Po co ci to?” (wypowiedzi życzliwych splecione z narracją wewnętrzną). Otóż po to, by stworzyć (bardziej niż napisać!) coś, co da się czytać, co będzie strawne dla zwykłego czytelnika. A ponieważ krótka forma z upływem lat staje mi się coraz bliższa, pomyślałem, że cudownie byłoby przygotować coś, co „samo by się czytało”. Jak do tego doprowadzić? Najlepiej tak, żeby tekstu nie było zbyt dużo. Żeby nie wyrywać ludziom cennego czasu. I powstały (a raczej powstawały przez wiele lat) FreeWolki. Czym one są? Miniformą literacką o nikczemnych rozmiarach. Czymś na pograniczu aforyzmu, haiku, sentencji, paremii czy apokryfu. Trudno je jednoznacznie sklasyfikować. Powstały prawdopodobnie dlatego, że nie chciało mi się albo nie byłem w stanie napisać czegoś bardziej rozbudowanego… Szukając genezy fascynacji krótką formą, trzeba przyznać, że we FreeWolkach często Lecem lecę – że tak zaszarżuję brawurowo. Nierzadko mam z nimi problem, bo – parafrazując słowa Katarzyny Nosowskiej – są za mądre dla głupich, a dla mądrych zbyt głupie 2. Z czego wynika taki ogląd sprawy? Z zebranych reakcji na ich temat.
O opinię dotyczącą FreeWolków poprosiłem kilka znanych osób. Pewna emerytowana profesorka (a właściwie doktorka habilitowana), psycholingwistka (entuzjastka feminatywów), w odpowiedzi na nadesłany plik napisała:
[…] rzuciłam okiem i pomyślałam, że nie mam na to czasu ani ochoty – za dużo śmieszności naraz i nie wszystko śmieszne. Coś tam mi mignęło zabawnego, ale nie wiem co. Właśnie mi wnieśli zmywarkę, a starą jeden gość zabrał wczoraj…
2 „Za mądra dla głupich / A dla mądrych zbyt głupia” – cytat z utworu zespołu Hey zatytułowanego Cudzoziemka w raju kobiet.
Druga specjalistka, (jeszcze nie tytularna) profesorka „od języka”, była bardziej wylewna i przygotowała coś w rodzaju recenzji (zamieszczam fragment):
Zbiorek Janusza Stanka FreeWolki już samym tytułem wskazuje, że aforystyczna forma to dla autora przede wszystkim pole humorystycznych gier językowych. Fałszywe etymologie, semantyzacja typografii (jak w tytule tomiku), rozbijanie skostniałych struktur językowych (choćby związków frazeologicznych) lub rozgrywanie różnic znaczeniowych między zapisem słowa a jego foniczną realizacją (środki odurzające versus środki omalające) są podstawowymi strategiami humoru językowego i zaskakiwania odbiorcy. Stanek uprawia aforystykę jednoznacznie nastawioną na komizm, nie pretenduje do roli nauczyciela moralisty i nie odsyła do tradycji sentencji jako doksy objawiającej ważną prawdę. Poetyka kalamburu, skrót myślowy (nierzadko jednak zbyt duży, by odbiorca mógł go przyjąć jako zachętę do przemyślenia wyostrzonej kwestii) to podstawy jego warsztatu. […] Tematyka jest różnorodna i uniwersalna – brak tu nacisku na aktualność, nie są to komentarze do spraw bieżących, wyłącznie polskich czy tylko lokalnych, zdarzają się obserwacje naprawdę celne („Do dzieci nikt nie dodaje instrukcji obsługi. Trzeba ją napisać samemu”, „Ozory mylą”), łączące błyskotliwe rozpoznanie i celność formuły.
W mailu zamykającym temat językoznawczyni dała mi do zrozumienia, że wprawdzie dysponuję „pewnym” materiałem, ale przede mną jeszcze sporo pracy…
Wielką łaskawością wobec FreeWolków wykazała się Małgorzata Kalicińska, autorka bestsellera Dom nad rozlewiskiem:
Przeczytałam jednym tchem i skojarzyło mi się z frywolitkami (łac. frivolus – bezwartościowy, błahy, bez znaczenia) – rodzaj koronki artystycznej. Bez znaczenia?
Owszem, taka koronkowa zabawa słowem, ale czy bezwartościowa? No nie, FreeWolki jak frywolitkowe koronki –nie grzeje, nie odziewa, ale zdobi, cieszy oko. Kogo cieszą
FreeWolki? Piszącego i czytającego!
Ogromną radość sprawił mi Mistrz literatury pedagogicznej – Bogusław Śliwerski, który napisał w swojej opinii:
Janusz Stanek raczej nas prowokuje tytułem, aniżeli czyni z frywolności fundament własnego przesłania. Jego podejście jest w pewnej mierze detabuizacją naszych zachowań, aspiracji, potrzeb, postaw czy zachowań. Jawi się nam jako surowy krytyk, który musi nas ponownie niejako wy-chowa-ć, a więc wydobywać z natury ludzkiej to, co ona sama intencjonalnie lub nieświadomie skrywa przed sobą i innymi. […] Autor ciekawie łączy w swoich aforyzmach kulturę osobistą z elastycznym podejściem do erotyki, polityki, świata codziennych przeżyć i doświadczeń, wplatając w strukturę przekazu własnej pedagogii hidden curriculum.
Jawi nam się dzięki temu jako refleksyjny i krytyczny zarazem obywatel, który musiał z siebie wydobyć niezgodę na codzienny, a częściowo patologiczny świat życia, w tym zdarzenia, role społeczne lub niektóre racje, działania i emocje. […] Jego aforyzmy z jednej strony coś skrywają, by z drugiej strony to uwydatnić z jeszcze większym natężeniem kulturowych sensów.
Dla FreeWolków nieustającą inspiracją jest wypowiedź znakomitego polskiego pianisty z ubiegłego wieku, Artura Rubinsteina, który na pytanie dziennikarza o problemy zagranicznych pianistów z wykonywaniem mazurków Chopina (mimo ich stosunkowo prostej formy muzycznej) odpowiedział coś w rodzaju: „Nie jest problemem zagrać nuty. Ważne, żeby zagrać to, co jest między nutami”.
FreeWolki ze względu na maksymalnie skondensowaną formę bardziej nawiązują do tego, co interpretacyjnie otwarte, niż do przestrzeni semantycznej o hermeneutycznej strukturze koła. Rzecz w tym, że rozumienie ich przesłania najczęściej wynika ze złamania konwencji, a zatem odnosi się do spirali, czyli konstruktu z definicji niedomkniętego. Swoistą kanwą dla FreeWolków jest myśl przypisywana greckiemu mędrcowi, Simonidesowi z Keos: w związku z tym, że człowiek ma dwoje oczu i dwoje uszu, a tylko jedne usta, to powinien dwa razy więcej patrzeć i słuchać, niż mówić.
Materiał tego tomiku ma nie tyle ex cathedra przemawiać, co raczej inicjować proces refleksji i zapraszać do wspólnej zabawy słowem. Ma dawać asumpt do pomilczenia nad czymś niż przegadania tegoż. Wszystko zgodnie z Wittgensteinowskim przesłaniem, zgodnie z którym granice