16 minute read

WW, czyli o Wiktorze Wołkowie Krystyna Tomaszuk

Płyńmy pod prąd

Rozmowa z Tomaszem Tomaszewskim Marcin Kania: Mamy polską szkołę filmową, polską szkołę dokumentu, plakatu, a co z polską szkołą fotografii?

Advertisement

Tomasz Tomaszewski: Wydaje mi się, że wciąż jej nie ma. Za czasów komunistycznych decydenci widzieli, jak niebezpiecznym medium jest fotografia i jak — w przeciwieństwie do słowa, które znacznie łatwiej ocenzurować — nie poddaje się całkowitej kontroli. To, w jaki sposób ludzie odbiorą fotografię, wciąż pozostaje tajemnicą, zatem na wszelki wypadek nie stworzono takiej szkoły. O ile dobrze pamiętam istniały placówki edukacyjne w Czechosłowacji, na Węgrzech, nawet w Niemieckiej Republice Demokratycznej, w Polsce zaś ich nie było. Istniały co prawda wydziały fotograficzne na różnych uczelniach, między innymi w Łodzi i Poznaniu, ale trudno rezultaty ich funkcjonowania określać mianem jednego spójnego systemu estetycznego, jaki daje właśnie szkoła. Niczego takiego też do tej pory nie stworzyliśmy, choć oczywiście jest wiele miejsc, w których z powodzeniem można uczyć się fotografii. Podejmują się tego obecnie głównie osoby z mojego pokolenia, a więc reprezentujące generację samouków fotograficznych, bo przecież żaden fotograf w moim wieku nie posiada wykształcenia instytucjonalnego w tej dziedzinie. Nie umiem określić na ile osoby, które uczą, mają świadomość tego, co z fotografią wydarzyło się w przeciągu ostatnich lat. Żeby taką świadomość mieć, trzeba znać przynajmniej język angielski i pilnie obserwować te wszystkie zjawiska, które na bieżąco zachodzą w tej dziedzinie ludzkiej aktywności twórczej. Dzielenie się wiedzą jest czynnością niezwykle istotną i bardzo wartościową, ja uważam to wręcz za swój obowiązek, ale też odpowiedzialną. Słowo nie jest moim żywiołem — jest nim obraz oraz i jego znaczenie. Kiedy uczę, rzadko zwracam moim słuchaczom uwagę na sztuczki, które mogą uzyskać za pomocą przycisków w aparacie czy suwaków w Photoshopie, unikam też rozmów na temat wyższości jednych matryc nad innymi. Pomijam te aspekty, bo je łatwo zrozumieć i przyswoić w praktyce, sięgając chociażby po ogólnodostępną literaturę czy zaglądając do Internetu. Ze swoimi uczniami zajmuję się natomiast zagadnieniami bardziej skomplikowanymi. Nawet podczas warsztatów, które są przeznaczone dla fotografów ślubnych, mówię o zagadnieniach, które nakierowują ich na zupełnie inne obszary myślenia o fotografii.

Czy mógłby Pan zatem zdradzić, na czym polega wypracowana przez Pana autorska metoda nauczania fotografii?

Wchodząc w skórę nauczyciela należy pamiętać, że taki człowiek nie powinien być artystą w momencie, kiedy uczy, ani też nie powinien być zbytnim wizjonerem oraz orędownikiem nowości podczas nauczania. Ja staram się być pewnego rodzaju restauratorem, poszukującym w swych uczniach stanu oryginalnego, zasłoniętego praobrazu. Mówię im o tradycji, o wartościach uniwersalnych. Często cytuję Zbigniewa Herberta, który w rozmowie z Adamem Michnikiem powiedział: „Płynie się zawsze do źródeł, pod prąd, z prądem płyną śmiecie”. Namawiam zatem młodych ludzi, żeby nie byli zbyt nowocześni. Rzeczy wartościowe, na podobieństwo wina, potrzebują czasu, aby ich odbiorcy mogli zorientować się czy reprezentują one godny poziom. To zatem jeden kierunek mojego nauczania — odnoszenie się do tradycji i wzorców już sprawdzonych. Takich, na których wyrastała fotografia najwyższej próby. Mówię uczniom na przykład o niedoścignionej idei momentu decydującego — pojęciu, które dzisiaj jest nieco ośmieszane. Młodzież uważa obecnie, że poglądy Henri Cartiera-Bressona (1908–2004) są passe, z czym się zdecydowanie

W STRONĘ SŁOŃCA Gdy myślę o Wiktorze Wołkowie przypomina mi się piosenka zespołu 2 plus 1 pt. Iść w stro nę słońca. Światło słoneczne jest niezwykle ważne w fotografii, ale dla Wiktora Wołkowa słońce pełniło rolę szczególną. Artysta fotografował je wschodzące i zachodzące, a indywidualny sposób obrazowania naszej dziennej gwiazdy do dziś nazywany jest „Wołkowym”. Ktoś może powiedzieć: „Co mnie obchodzi jakiś utwór muzyczny? Ja chcę dowiedzieć się czegoś o Wołkowie!” Cytowany utwór ma związek z czasami, w których żył artysta i jest częścią spuścizny kulturalnej epoki, w której tworzył. Będzie nam zatem towarzyszył w opowieści o „Wielgoludzie z apmparatami”.

Podczas zbierania materiałów do niniejszego tekstu natrafiałam często na nieścisłości związane z wiedzą o Wołkowie. Problemem stało się na przykład określenie wykształcenia naszego artysty. Uczył się w jednej z najstarszych białostockich szkół: Szkole Podstawowej nr 7, zlokalizowanej przy ul. Wiatrakowej 18. Niektóre źródła podawały, że był leśnikiem, inne — że absolwentem Technikum Leśnego w Białowieży. Te informacje okazały się dla mnie mało wiarygodne. Zastanawiało mnie na przykład, dlaczego szkoła nie chwaliła się tak znanym absolwentem? Z kolei Bogusław Skok — kolega Wiktora z Białostockiego Towarzystwa Fotograficznego oraz Związku Polskich Artystów Fotografów (dalej: BTF i ZPAF) — mówił, że Wiktor ukończył technikum mechaniczne. W deklaracji przyjęcia do BTF sam Wołkow podał jako wykształcenie: technik mechanik. Logika podpowiadała, że zapewne chodzi o technikum znajdujące się najbliżej miejsca jego zamieszkania, czyli to na ul. Broniewskiego w Białymstoku. W końcu okazało się, że jest absolwentem technikum, ale o profilu rolniczym, i nie w Białymstoku, ale w Supraślu!

W notkach biograficznych często powielane są informacje, że Wołkow był z wykształcenia leśnikiem. Być może to właśnie te studia po rzucił przed rokiem 1968. Nieścisłości winformacjach biograficznych są (niestety) powszechne. Dobrze pamiętam, jak kiedyś pracująca nad doktoratem żona fotografa Marka Doleckiego była niemile zdziwiona, że nawet słowniki językowe zawierają omyłki. Może kiedyś Wik tor Wołkow doczeka się rzetelnej biografii, napisanej po dokładnych i zdyscyplinowanych badaniach materiałów źródłowych. Proces ich porządkowania został już rozpoczęty przez żonę Wiktora, nieocenioną Grażynę. Pomagały jej w tym kilka lat temu trzy studentki kulturoznawstwa z Uniwersytetu w Białymstoku 1 .

Wołkow jest marką, dobrem i najbardziej rozpoznawalnym twórcą z Podlasia. Urodził się 4 kwietnia 1942 roku w Białymstoku. W1973, czyli wwieku 30 lat, został członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików. Uwieczniał tereny Polski północno-wschodniej wrozlewiskach rzek Biebrzy i Narwi. Mieszkał z rodziną, czyli żoną Grażyną i córką Mają w Supraślu.

1 https://kulturoznawstwo.uwb.edu.pl/index.php/pl/ dla-studenta/praktyki-zawodowe/9-aktualnosci/wydarzenia/339-przyjaciolki.

Wspomnienie o Januszu Czajkowskim

Paweł Boćko

Miałem Przyjaciela, dobrego Przyjaciela. Człowieka o wielkim sercu i niesamowitej zdolności zjednywania sobie ludzi. Człowieka, z którym dzieliłem pasje, przygody, z którym chętnie spędzałem czas. Przyjaciela, do które go mogłem zadzwonić i porozmawiać właściwie o wszystkim — o fotografii, o problemach dnia codziennego, o nowych lub starych pomysłach, a zdarzało się też, że pomilczeliśmy sobie przy słuchawce, przerywając ciszę jedynie zdawkowymi uwagami na temat fotografii czy naszych wspólnych znajomych.

Odszedł nagle, zostawiając w bólu rodzinę i przyjaciół. Wszyscy byli zaskoczeni; nie rozumieli tego, co się stało oraz dlaczego tak się stało. Przecież Janusz był pomysłodawcą, inicjatorem, duszą towarzystwa… Dlaczego zatem Go zabrakło?

Czasem, szukając czegoś wdomowych szufladach, napotykam na różne przedmioty w jakiś sposób z Nim związane. Znajduję drobne prezenty, które mi podarował: filtr do obiek tywu wysmarowany gliceryną, który dostałem na jakimś plenerze, komplet przyrządów do fajki, scyzoryk, latarkę i tak dalej…

Janusz był człowiekiem nietuzinkowym — miał pasję: fotografikę. Przez całe życie po szukiwał inspiracji oraz realizował niebanalne pomysły artystyczne. Był kreatywny, wrażliwy, cierpliwy i tolerancyjny. Przede wszystkim zaś był człowiekiem, który zawsze spoglądał na tę lepszą stronę (jak w piosence: „bright side of the life”).

Nikogo nie krytykował i zawsze starał się doszukiwać jakiejś głębszej myśli oraz pomysłu w opiniowanym dziele. Swobodnie komunikował się, próbując przekazać swoje interpretacje czy sugestie. Czasem nawet za skakiwał tymi rozwiązaniami samych autorów zdjęć.

Wiele czasu spędziliśmy z Januszem na dyskusjach o szeroko pojętej historii fotografii, o jej nurtach i kierunkach, w jakie obecnie zmierza. Poznaliśmy się na portalu fotograficznym. Wpisywaliśmy opinie pod zdjęciami znajomych, a także zupełnie obcych nam osób. Odbyliśmy razem wiele interesujących dyskusji. „PLfoto” gromadziło w tamtym czasie wielu obecnie znanych i cenionych fotografików, ale też zwykłych pasjonatów, samouków, którzy dopiero stawiali w tej dziedzinie pierwsze kroki. Niektóre wpisy Janusza na owym portalu stały się kultowymi i funkcjonują w środowisku artystycznym do dziś.

Janusz Czajkowski, znany niektórym jako „Armator”, popełnił kilka tekstów na temat szeroko rozumianej fotografii. Czytane pu blikacje, w tym felietony i artykuły, a także własne wspomnienia zainspirowały mnie do tego, aby na łamach naszego magazynu przybliżyć niektórym, a innym przypomnieć jego osobę.

O Januszu naprawdę można napisać wiele, ale poniższy tekst powie o Nim najwięcej. Zapraszam do lektury i refleksji.

Czy fotografia cyfrowa to jeszcze fotografia? Tendencyjny przyczynek do dyskusji

Janusz Czajkowski

Trochę to jak wkładanie kija w mrowisko. Fotografujemy cyfrowo czy może... obrazujemy? Czy przetworzony cyfrowo obraz fotograficz ny to jeszcze fotografia? Jakże często spotykamy się z osądami: „Za dużo Photoshopa”, „To już nie zdjęcie”, bądź też: „Ale fajna gra fika!” Próby obiektywizowania problemu z mojej strony byłyby nadużyciem. Będzie zatem tendencyjnie. Nie chcę mówić o przedmiotach, jakimi są odbitki, slajdy. Zjawisko jest problemem. Nazywam je twórczością, bo sztuka to zbyt mocne określenie. Twórczością fotograficzną w megawymiarze. Czy możecie sobie wyobrazić, ile osób na świecie posługuje się cyfrowymi lub tradycyjnymi aparatami fotograficznymi? Moja wyobraźnia jest w tym przypadku ułomna. Znakomita większość fotografujących nie zastanawia się, czy fotografują, czy może rejestrują bądź obrazują. Dla nich jest to oczywiste. Ale, ale... czy wujek Zbyszek, pstrykając w radosnym uniesieniu zdjęcia podczas ostatniego wesela, na którym był w miarę trzeźwy, uprawiał jakąś twórczość? Moim zdaniem tak. Tworzył na potrzeby zamkniętego grona odbiorców, rodziny i znajomych. Nie miało dla niego większego znaczenia, że część fotografii pokazywał jako odbitki z foto-labu, inne jako wydruki z atramentówki, a całą resztę na ekranie monitora. Nawet domalowane do kilku twarzy wąsy, w myśl powiedzenia „gdyby ciocia miała...”, nikogo nie dziwiły. — Józek! Zobacz swoją podobiznę w gazecie. Zdjęcie twoje, jak śpisz na ławce. — Tak, to jakby ja. Ty, Zenek, lepiej postaw mi piwo, bo jakoś niewyraźnie widzę. Może to nie ja? — Co ty, Józek, swojej pilotki na takim dużym zdjęciu nie poznajesz? O, idzie pan inżynier. Zapytamy, co uważa. — Ej, inżynierku! Popatrz no na to zdjęcie z naszej lokalnej. Poznajesz, kto tam smacznie przysypia po kilku głębszych? — Widać uszatkę i gumofilce Józka na tej kiepskiej reprodukcji. Obok ławki powin na być jednak sterta śmieci. O, jest tutaj do dzisiaj! — Repro co? — Reprodukcji. To jest reprodukcja, a nie zdjęcie. Na dodatek jakaś przerobiona. — Eeee, inżynierku. Pieprzysz coś. Daj lepiej na piwo.

Zakończony bezkonfliktowym piwem spór rozlał się miłym uczuciem ciepła po kościach Józka i Zenka. Inżynier miał sporo szczęścia. Spotkał zwyczajnych ludzi. Józek, zanim zo stał menelem, też fotografował. Zenek kupił cyfrówkę wnuczce na komunię. Oni widzieli w gazecie zdjęcie, inżynier reprodukcję. Miał w piwnicy tradycyjną ciemnię.

Coraz więcej osób fotografuje aparatami cyfrowymi. Tradycyjni fotografowie coraz mocniej bywają przywiązani do obróbki ciem-

Aleksander Rodczenko — człowiek z aparatem

Aurelia Kotkiewicz

Najważniejszym zadaniem nowej sztuki radzieckiej po 1917 roku było dawanie świadectwa rewolucyjnym przeobrażeniom rzeczywistości i agitacyjne oddziaływanie na odbiorcę. W procesie kształtowania i propagowania nowatorskich rozwiązań artystycznych, noszącego znamiona buntu pokoleniowego, znaczącą rolę odegrała plejada wybitnych twórców kina, reformatorów teatru, sztuk wizualnych i eksperymentatorów w dziedzinie literatury i krytyki: Siergieja Eisensteina, Lwa Kuleszowa, Dzigi Wiertowa, Wsiewołoda Meyerholda, Kazimierza Malewicza, Władimira Majakowskiego, Izaaka Babla, Michaiła Zoszczenki, Wiktora Szkłowskiego, Borysa Eichenbauma i wielu innych. Owej zasadzie „życiotworzenia”, której hołdowała rosyjska awangarda artystyczna lat 20. ubiegłego stulecia, pozostawał wierny także Aleksander Rodczenko, człowiek o wielostronnych zainteresowaniach artystycznych. Ten malarz, grafik, ilustrator, projektant wnętrz, scenograf, prekursor konstruktywizmu, pedagog, fotograf, uczeń Władimira Tatlina, był artystą obdarzonym niezwykłą charyzmą, znakomicie wpisującym się w nurt epoki. Szczególny wyraz swojej ekspresji artystycznej znalazł Rodczenko w fotografii, z której uczy nił jedną z najważniejszych form sztuki i dzięki której zyskał największą popularność.

Fotografia, jak mawiał, ma być prosta i jednocześnie złożona, ma zadziwiać i zaskakiwać. Jako dokumentalista epoki i zachodzących wniej zmian, zafascynowany dynamiką miasta, fotografował je o różnych porach, skupiając się na rytmie codzienności, ruchu ulicznym, zaob serwowanych scenach rodzajowych i ludziach. Wydobywał i podkreślał piękno rozwiązań architektonicznych budynków i różnorakich elementów konstrukcyjnych. Jednym zważniejszych motywów urbanistycznych, spotykanych na fotografiach Rodczenki, są schody (s. 40). Ich ukośna płaszczyzna, przemierzana przez kobietę z dzieckiem na ręku, niski kąt patrzenia na osobę wspinającą się po schodach, skrót perspektywiczny, pozwalają artyście nie tylko uchwycić ruch, ale wpłynąć na percepcję widza, który koncentruje swoją uwagę na liniach przecinających przestrzeń obrazu. Linia niczego nie odtwarza, dowodził Rodczenko, jest jedynie tym, czym jest — „drogą przemian, ruchem, zderzeniem, granicą, klamrą, połączeniem, po działem”. Przekonanie o tym, że fotografia ma nie tylko realistycznie odzwierciedlać życie, ale także konstruować je w myśl określonej idei, a także oddziaływać emocjonalnie i propagandowo na odbiorcę, współbrzmi z fotograficznym weryzmem, głębią i ostrością obrazów, prezentowanych przez pionierów fotografii światowej: Edwarda Westona i Tiny Modotti. Aleksander Rodczenko uważany jest za prekursora portretu psychologicznego. Wśród pierwszych fotografii, zniewalająco pięknych i nowatorskich artystycznie, wyróżnia się portret matki artysty (s. 39). Właśnie w nim uwidoczniły się charakterystyczne cechy późniejszych prac Rodczenki — połączenie realizmu, szorstkości i surowości z delikatnością i czułością przejawianą wobec fotografowanej postaci. W skupionym wyrazie twarzy starej kobiety, czytającej gazetę, wprostocie jej rysów, widocznych zmarszczkach i geście przytrzymywania dłonią okularów, przejawia się jej wewnętrzne życie. Fotografia wyjawia jednocześnie emocjonalny stosunek samego artysty wobec matki.

Całe życie z fotografią

Rozmowa ze Stanisławem Jaworem

Marcin Kania: Zacznijmy ab ovo — jak zaczęła się Twoja fascynacja fotografią? Czy to Ty wybrałeś tę formę aktywności twórczej, czy może to ona odnalazła Ciebie?

Stanisław Jawor: Fotografia towarzyszy mi przez całe życie. Mój starszy brat zajmował się fotografią, zatem odziedziczyłem po nim ciemnię, jej wyposażenie, wiedzę i wszelkie „patenty” związane z obróbką obrazu. W zasadzie fotografii nie musiałem się uczyć, po prostu ją nabyłem. Natomiast poważniejsza przygoda zaczęła się dzięki Internetowi i portalom fotograficznym, na których prezentowałem swoje zdjęcia i uczestniczyłem w dyskusjach. Internet to kopalnia nawet przydatnej wiedzy i nierzadko źródło inspiracji.

Obecnie dla wielu młodych fotografów jesteś mistrzem i nauczycielem. Jednakże każdy mistrz miał własnego przewodnika. Kim zatem byli Twoi mistrzowie fotografii?

Nie, to wielka przesada. Gdy ktoś mnie tak przezywa, staje się nerwowy [śmiech]. Mam wystarczającą świadomość, by wiedzieć, jakie jest moje miejsce w fotografii, więc proszę nie szafować tym tytułem. Swoją wiedzę w początkowym okresie przypisałbym wspomnianym portalom fotograficznym — tam poznałem wielu świetnych fotografów, a jeśli z tego grona miałbym wymienić jakieś nazwisko, to

Boskie igraszki z wystawy Koza

chcę wspomnieć o Marku Waśkielu — obecnie autorze znakomitego wideobloga o fotografii. Takie były moje początki. Później szukałem własnej drogi. Jeśli miałbym wymieniać innych artystów, to muszę nadmienić o autorach prezentowanych na wystawie The family of man Edwarda Steihena. Różne są opinie o tym projekcie, dla minie jednak stanowi on klasykę.

Czy istnieje w Polsce szkoła fotografii?

Trudno jest zidentyfikować zjawisko pod na zwą: Polska Szkoła Fotografii. Nie wiem czy nestorzy zgodzą się z tą opinią, ale wśród pierwszych twórców w kraju i tak dominowały trendy zaimportowane z Zachodu. W XX w. może jedynie Paweł Pierściński potrafił stworzyć coś na kształt szkoły. Duże wrażenie cią-

Miejsce, w którym sacrum przenika się z folklorem

Artur Brocki

Myśląc o kalwaryjskich dróżkach nie mam w głowie szyldów z napisami: „światowe dziedzictwo kultury”, „perła katolicyzmu” i tym podobnych. Dróżki to moje sąsiedztwo — sacrum za rogiem. Mieszkam kilkaset metrów dalej, oglądam je każdego dnia, chociaż z biegiem lat zacząłem patrzyć na Kalwarię inaczej. Okolice Sanktuarium przestały być dla mnie wyłącznie podwórkiem, do którego przyzwyczaja się oko w drodze do pracy.

Te kaplice z kilkusetletnią historią są główną fotograficzną inspiracją, niezmiennie od kilku lat. Nie chodzi jedynie o wymiar architektoniczny. Kalwaria leży u progu Beskidów, kaplice — a w wielu przypadkach właściwie małe kościoły — zlokalizowane zostały między starymi drzewami i wzniesieniami. Ukształtowanie terenu sprawia, że dróżki wyróżnia unikatowa sceneria, każda pora roku, a nawet pora dnia, dajd fotografowi wielkie pole manewru. Wschody słońca łapie się przy kaplicy Ukrzyżowania, zachody — przy Domu Kajfasza, a jesienne mgły nadają dróżkom nordyckiej tajemniczości i nostalgii.

To także przestrzeń. Jerozolimska droga krzyżowa wije się w ciasnych i zatłoczonych miejskich ulicach. Nasza daje fotografowi oddech, ale i wymaga wysiłku fizycznego przy stromych podejściach, wyrośniętych ko rzeniach drzew, rozrzuconych po ścieżkach kamieniach. Kalwaria pociąga i wciąga w obserwację.

Wokół Kalwarii robi się głośno dwa razy do roku. Wtedy w mediach pojawiają się przebitki z dziesiątkami tysięcy pątników, którzy odprawiają drogę krzyżową w Wielki Piątek, i tłumami pielgrzymów, którzy w kolorowych asystach czczą Matkę Bożą, uczestnicząc w Jej pogrzebie i celebrując Wniebowzięcie. To tutaj wiara miesza się z folklorem. Przez wieki odpusty kalwaryjskie były wielkimi wydarzeniami religijnymi i kulturowymi dla regionu.

Najważniejszym czasem w fotograficznym kalendarzu jest Odpust Wielkiego Tygo dnia — Misterium Męki Pańskiej. Wielki Piątek nie wygląda już jak ujęcia z czarnobiałego filmu Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego Pamiątka zKalwarii, nakręconego pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Zmieniły się stroje, obuwie, zachowania, gorliwość... Ale pomimo to, spoglądając przez obiektyw, wyławiam podobne twarze. Te twarze, które można oglądać na starych fotografiach z misteriów kalwaryjskich. Najciekawsze są oblicza starszych osób, historie życia zapisane w kolejnych bruzdach, rozmodlone oczy, modlitewna ekstaza. Zazdroszczę ludziom tej prostej i szczerej wiary. Myślę, że to dar nadający życiu sens.

Pierwszy raz, kilka lat temu, zabrałem aparat na misteria, nie mając jeszcze dobrego sprzętu, akredytacji ani większego doświadczenia, dostrzegłem wśród pielgrzymów ducha, powoli, z każdym rokiem, odchodzącego pod naporem komercji. Wielu zaczyna traktować misteria jako spektakl, formę spędzania wolnego czasu albo trekking po wzniesieniach. Jednak nadal jest spora grupa pątników, zwłaszcza star szej daty, którzy dokładnie znają cel swojej pielgrzymki, a przeżywanie drogi krzyżowej maluje się na ich twarzach. To właśnie był

Nowa siedziba MuFo

Adrianna Gębala-Pietras

Muzeum Fotografii w Krakowie, po prawie trzech latach od zamknięcia dla publiczności siedziby przy ul. Józefitów 16, w październiku tego roku otwiera zupełnie inny funkcjonalnie, nowy oddział. Zabytkowa dawna willa, która do 2016 r. była jedyną siedzibą MuFo, została poddana gruntownej rewitalizacji i rozbudowie. Po kapitalnym remoncie Muzeum zyskało nowoczesne, profesjonalnie wyposażone przestrzenie magazynowe oraz pracownie konserwatorskie i digitalizacyjne. Budynek został zaprojektowany jako otwarte dla publiczności centrum, w którym realizowana będzie statutowa działalność instytucji, skupiona wokół ochrony zbiorów fotograficznych (ich inwentarz liczy obecnie 74 000). Udostępniając oddział dla publiczności, Muzeum pokaże przestrzenie, które w większości tego typu instytucji pozostają zamknięte. Zwiedzanie niemal całego obiektu będzie możliwe tylko z przewodnikiem i towarzyszyć mu będzie ciekawy program, ukazujący pracę muzealników, zbiory i sposób ich przechowywania, zasady konserwacji, digitalizacji, historię Muzeum oraz samego budynku, która jest niezwykle interesująca.

Willa przy ul. Józefitów 16 w Krakowie, zaprojektowana przez krakowskiego inżyniera Rudolfa Handa, wzniesiona została dla braci Michała i Henryka Fleischerów w latach 1924–1925. W 1941 r. budynek został przejęty przez skarb Generalnej Guberni, w związku z koncepcją utworzenia niemieckiej dzielnicy w rejonie ulic: Królewskiej, Urzędniczej i Lea. Tuż po zakończeniu II wojny światowej w willi przy ul. Józefitów 16 rozpoczęła działanie tzw. krakowska Pra filmówka. Uruchomiony tu przez reżysera Antoniego Bohdziewicza Warsztat Filmo wy Młodych miał na celu przygotowanie słuchaczy do pracy przy produkcji filmów. Kontynuacją działalności Warsztatu był, prowadzony przez Stanisława Furmanika, Kurs Przeszkolenia Filmowego. Wśród jego uczestników znaleźli się późniejsi wybitni twórcy kina, tacy jak: Wojciech Jerzy Has, Jerzy Kawalerowicz i Jerzy Passendorfer. Kurs zakończył się w lipcu 1946 r. Związek budynku z historią filmu ma swój ciąg dalszy. Obecnie w zbiorach MuFo znajdują się taśmy filmowe oraz sprzęt używany do produkcji. Pamiętając, że w tym miejscu mają swoje korzenie początki powojennej edukacji filmowej w Polsce, reprezentacyjna sala wykładowa na parterze, od której rozpoczynać się będzie zwiedzanie obiektu, nazwana zo stała Salą Kinową. W 1963 r. budynek stał się własnością skarbu państwa. Od 1980 r. użytkowała go Milicja Obywatelska (mieściły się w nim m.in. biura paszportowe). Siedem lat później przejął go Wojewódzki Urząd Spraw Społecznych.

Zabytkowa willa przy ul. Józefitów 16 w 1992 r. została przekazana na rzecz dzisiejszego Muzeum Fotografii w Krakowie. To właśnie w tym budynku Muzeum przez wiele lat realizowało wszystkie działania wy stawiennicze, edukacyjne i administracyjne. Zaadaptowano część przestrzeni na magazyny

Cisza drzew Robert Wilkołek

Wieś Ząb, jesień 2016 roku. Było dość wcześnie, gdy wybraliśmy się na „pstryki”. Pogoda nie zachęcała — wokół ciemno i zimno. Jednak nie zamierzałem rezygniwać. Po dłuższym wyczekiwaniu słońce wreszcie, nieco lękliwie, zaczęło wyłaniać się zza horyzontu. Niespiesznie wyrywało z ciemności coraz to nowe skrawki ziemi. Nasza wyprawa trwała dwie godziny, zdążyliśmy zatem wrócić przez sniadaniem. Gospodyni przywitała nas w drzwiach i stwierdziła: „Pewno zeście se panocki nie porobili tych wasych fotografii, bo wsendzie ino mgła”.

This article is from: