DARKO MACAN
PRZEZ PUSTYNIĘ KALAVALAHALATINE Turkusowa kula Zony, naszej głównej gwiazdy, wzeszła już ponad olbrzymi ocean maleńkich ciemnoniebieskich kryształków. Nasza siódemka wędruje przez bezkresną pustynię Kalavalahalatine, dźwigając na grzbietach naszych ludzkich przyjaciół ich sprzęt. Idę czwarty w kolumnie. Tuż przede mną drepcze mój przyjaciel Norozorobuck, jego zad kołysze się przed moim pyskiem w rytm naszych sześciokroków z hipnotyczną regularnością. Przypomina mi to krągłe kształty samek, którymi zeszłej nocy wynagrodzili nas w zagrodzie nasi przyjaciele ludzie. Samki, samki, samki – śpiewają radośnie moje wnętrzności. Samki, samki, samki. Samki, samki, samki, samki, samki, samki, samki, samki, samki… Dziś do turkusowej czarującej Zony dołączył Nowy Mąż, jej mały, lecz promienny pomarańczowy towarzysz krążący nisko nad horyzontem. Zdobi kryształy Kalavalahalatine, krzesząc w nich ciemnozielone iskry. To stosowny kolor do całodziennej wędrówki. Jest cieplej niż wczoraj, ale wciąż znośnie. Idę trzeci w kolumnie; prowadzimy na zmianę, bo na pustyni łatwo iść za kimś, lecz trudno przewodzić. „Będziecie się zmieniać” – oznajmili nasi przyjaciele ludzie, przypinając do nas swój sprzęt i siodłając na drogę. To mądra decyzja, tak jest znacznie łatwiej. Niedawno zatrzymaliśmy się na moment, bo Achtibachtinono zranił się w boczną nogę. Rana nie wygląda źle – trochę za mocno pocierał łydką o zbroję w trakcie długiego marszu – lecz nasi przyjaciele ludzie i tak postanowili ją opatrzyć i rozdzielić część ładunku Achtibachtinono między nas, młodszych. Nie zdziwiłbym się, słysząc, że Achtibachtinono, ten stary leń, w jakiś sposób specjalnie się zranił po to, by zmniejszyć swoje brzemię. Nie byłby to pierwszy taki przypadek. Odniosłem wrażenie, że Norozorobuck chciał mi coś powiedzieć podczas postoju, ale nie wyrażał się jasno, a ja i tak wolałem wytarzać się w kryształach, niż to-
II / Opowiadanie Darko Macan
czyć rozmowy. Dobra kryształowa kąpiel pozwala pozbyć się pasożytów, a ciepły zielony piasek swym nieśmiałym dotykiem raz jeszcze przypomniał mi niedawną noc i rozkosze zagrody. Ach, samki! Samki, samki, samki. Samki, samki, samki. Turkusowa Zona i jej pomarańczowy Nowy Mąż wirują w weselnym tańcu nad naszymi głowami. W płomieniach ich namiętności Kalavalahalatine poci się i jej pot natychmiast paruje, znika. Horyzont jest szary, błękitny i biały, zasnuty mgiełką. Maszeruję drugi w kolumnie, tuż za Norozorobuckiem; jego zad nie kołysze się tak jak tamtego dnia, a ja nie zwracam na niego uwagi. Ochronne łuski osłaniają nam oczy, połowa naszych serc pracuje ciężko, chłodząc stopy; przeszłość ogranicza się do następnego sześciokroku. I wtedy, dokładnie gdy gwiazda osiąga swój zenit, mam wrażenie, że słyszę czyjś głos. I rzeczywiście, to Norozorobuck. Odbieram go dziś znacznie wyraźniej, mój umysł mimo upału działa sprawniej. Balichalidonie! – woła mnie. – Balichalidonie! Norozorobucku? Co się stało? Czy widzisz, co oni nam robią? Kto co nam robi? Ludzie! Nasi przyjaciele ludzie? Nie przyjaciele, oni! Nie widzisz, co nam robią? I przez chwilę niemal widzę, lecz upał sprawia, że ciężko mi się myśli, a obrazy przesyłane przez Norozorobucka są tak niewyraźne… Niech nadejdzie wieczór, niech nadejdzie wieczór, niech nadejdzie wieczór… Kiedy przewodziłem kolumnie, Achtibachtinono zmarł. Jego śmierć sprawia mi ból i czuję się odpowiedzialny, choć wiem, że nie mogłem mu pomóc. W ranę na bocznej nodze wdało się zakażenie, a on milczał, chociaż trucizna kolejno zabijała jego serca. Nie odezwał się ani słowem, by nas nie spowolnić. Nie żyl od co najmniej dwóch staj, nim w końcu upadł. Kiedy nadejdzie moja kolej, mam nadzieję, że umrę choćby z połową oddania i godności, jakimi wykazał się Achtibachtinono. Gdy niebiańscy małżonkowie osiągnęli zenit, poczułem, że wszyscy dziś umrzemy. Na horyzoncie pokazała się Odrzucona Kochanka, najrzadziej widziane z naszych słońc. Jest fioletowoczerwona niczym przejrzały owoc bądź zatruta krew i rzuca się na Małżonków z furią, a blask jej wściekłości dołącza do płomieni ich ślubnej namiętności, grożąc zniszczeniem nam wszystkim, wszystkim ich dzieciom zagubionym na czar-
Opowiadanie Darko Macan \ III
nych piaskach pustyni Kalavalahalatine. Prowadziłem kolumnę, dziś wszyscy na mnie polegali. Z nisko zwieszoną głową dreptałem naprzód. Przed sobą widziałem jedynie czarny piasek. I nagle z otchłani stłumionej wiedzy wyłoniło się wspomnienie – myśl, że nie powinniśmy wędrować po czarnych piaskach. W dniach czarnego piasku nasi lud zostaje w domach. W dniach czarnego piasku nie maszerujemy przez śmiercionośne równiny Kalavalahalatine. – Norozorobucku! – zawołałem przyjaciela stąpającego na końcu. Mój umysł płakał. – Widzisz Już? – spytał. – Balichalidonie, widzisz? Widziałem. Piaski były brązowa. Żona i Odrzucona Kochanka ukryły się tego dnia za horyzontem, by rozstrzygnąć w walce, komu jutro przypadnie Nowy Mąż. Upał nieco zelżał i łatwiej nam się oddychało. A z tyłu kolumny rozmawialiśmy z Norozorobuckiem. Pamiętasz, Balichalidonie? Pamiętam. Pamiętasz wszystko? Pamiętałem wszystko. Pamiętałem nasze życie z czasów przed przybyciem ludzi. Nasze długie owocne myślomowy, naukę i sztukę, nasze miasta, kulturę wzniesioną w blasku dziesiątków tysięcy cykli gwiezdnych dramatów, zrodzoną wczasach gdy Nowy Mąż, wciąż nazywany Synem, mieszkał z Odrzuconą Kochanką, wówczas zwaną Córką: w czasach kiedy Żona żyła szczęśliwie ze swym pierwszym Mężem. Co oni z nami zrobili, Norozorobucku ? Jak? Pamiętasz barierę? Pamiętałem barierę. Pamiętałem miasta podzielone na sektory męskie i żeńskie. Pamiętałem lekcję, którą poznaliśmy w czasach, kiedy pierwszy Mąż eksplodował w ogniu zbyt wielkiej namiętności i stworzył pustynię Kalavalahulatine, Raz do roku! – Norozorobuck potwierdzał wszystkie moje wspomnienia. – Widywaliśmy samki raz do roku! Ponieważ, ponieważ…ponieważ w przeciwnym razie nasz Ind niczego by nie zdziałał – dokończyłem zdanie. Mój lud nie przypomina ludzi. Mój lud, gdy samki i samce znajdą się blisko siebie, myśli wyłącznie o godach. Jesteśmy jak gwiazdy, które muszą tańczyć, nie bacząc na to, co pochłonie ogień ich namiętności. A po godach przez kilka dni nasze umysły pozostają otępiałe. Nie rozmawiamy, nie myślimy. Robimy, co nam każą, z bezrozumną radością. Ludzie wykorzystali tę naszą cechę przeciw nam. Nasi przyjaciele ludzie. Nieprzyjaciele. Musimy obudzić pozostałych!
IV / Opowiadanie Darko Macan
Musimy! Musimy się zbuntować! Musimy! Musimy wdeptać ich w ziemię! Musimy! Jutro! Jutro! Jutro! Jutro! Jutro! Jutro! Następnego dnia do południa wraz z Norozorobuckiem zdołaliśmy mniej więcej ocucić pozostałych czterech naszych. Wyjaśniliśmy wszystkim, co nasi przyjaciele – nieprzyjaciele – ludzie zrobili, jak zapewnili sobie nasze posłuszeństwo. Rozzłościliśmy wszystkich. Na niebie Nowy Mąż kochał się z Odrzuconą Kochanką, w ich blasku piasek jaśniał bielszym odcieniem fioletu, my jednak płonęliśmy mocniej nawet niż oni. Trawi! nas wstyd i żądza zemsty. Łaknęliśmy ludzkiej krwi. W porównaniu z nami ludzie byli mizerni, krusi, słabe istoty o niedorozwiniętych zmysłach, pozbawione nawet zbroi. Wkrótce na sygnał Norozorobucka wierzgniemy, zrzucimy ich na ziemię wraz z ich sprzętem i zdepczemy w pył drobniejszy niż kryształy Kalavalahalatine. Wkrótce! I wtedy ciepły pustynny wiatr poniósł ku nam ślad zapachu ze stacji odległej o pół dnia drogi. Wszystkie nasze zmysły są znacznie czulsze niż im I/kie. możemy wywęszyć coś, czego oni nawet sobie nie wyobrażają. Wyczuliśmy zatem wszyscy, że na stacji odległej o pół dnia drogi czeka zbiornik zimnej wody, a tuż obok zagroda. Zagroda pełna samek. Jednocześnie bez słowa ani sygnału przyspieszyliśmy. Ludzie siedzący na naszych grzbielach przez momenl się wystraszyli – ten na moim o mało nie spadł – potem jednak wy buchnęli śmiechem i zaczęli nas chłostać, poganiając do szybkiego kroku. Szybkiego kroku, akurat! Sami Z siebie już galopowaliśmy. Samki !Samki! SAMKI! Dziś bezkresna Kalavalahalatine jest błękitna. Odrzucona Kochanka znów została odrzucona i Żona powraca do swojego Nowego Męża. Wędruję czwarty w kolumnie, za nowym bykiem, którego g nasi przyjaciele ludzie kupili na stacji. Jego zad podskakuje rześko przed moim pyskiem, a ja odkrywam, że z przyjemnością maszeruję za nim, sześciokrok za sześciokrokiem. Moje wnętrzności śpiewają radośnie.
VI / Opowiadanie Jeffrey Thomas
JEFFREY THOMAS DUCHY W DESZCZU
Nie miał żadnych wątpliwości: trup w rynsztoku był jednym z jego klonów. Leżał nagi, skulony na boku w pozycji płodowej, przypominał martwego pająka, a krople deszczu rozbijały się o jego białe, wychudzone ciało. Twarz miał zwróconą ku niebu, wywinięte wargi odsłaniały zastygłą w bezruchu krechę czarnych zębów. Jego ciało zwapniało niczym kamień pokryty wgłębieniami, poczerniały i spękany wokół stawów szyi i ręki. Czarne oczy przypominały dziury po ćwiekach. Leżał jak odlew mieszkańca Pompejów. Drew pomyślał, że jest piękny. Rozejrzał się, sącząc wolno kawę z osłoniętego pokrywką kubka. Po drugiej stronie ulicy stała katedra katislamska, wyniosła metalowa budowla najeżona zębatymi czarnymi iglicami, której witraże żarzyły się czerwienią pośród sieci czarnej stali. Po tej stronie ciągnął się szereg magazynów, w połowie pustych i zamkniętych na głucho. Kilka pozostałych zamieniono na domy dla tanich robotników pracujących we wciąż czynnych magazynach. W sumie bardzo ładna oprawa dla trupa: cicha ulica, samotna ulica. Trudno znaleźć lepsze miejsce, w którym można umrzeć. Miał wielką ochotę przesunąć biedaka trochę dalej, by znalazł się dokładnie naprzeciw katedry. Wówczas jeszcze bardziej wyglądałby jak zagubiona dusza, której odmówiono zbawienia. Ale nie, stwór postanowił umrzeć tutaj, nie tam. I choć Drew był artystą, zdecydował się uszanować jego wybór. Szybkim krokiem wrócił do domu. Po drodze minął grupkę czterech Vlessich, rzadko widywanej rasy. Ich nieludzki wygląd i zapewne fikcyjna reputacja krwiopijców nieco go zaniepokoiły, jednak kilka razy obejrzał się przez ramię, zaintrygowany odmiennością. Zapamiętał kilka szczegółów, które mogły przydać mu się w przyszłych dziełach. Winda do jego loftu znów się zepsuła – jedynie dygotała i zawodziła bo-
Opowiadanie Jeffrey Thomas \ VII
leśnie, póki jej nie wyłączył. Metalowe stopnie dźwięczały pod ciężkimi butami; część schodów, po których się wspinał, mieściła się wewnątrz starego magazynu, część na zewnątrz. Deszczówka ściekała pomiędzy brudnymi białymi płytkami ceramicznymi fasady budynku, do którego zewnętrzne schody przywarły niczym szkielet olbrzymiego pasożyta. Za jednym z mijanych okien usłyszał płacz kobiety. Nie miał pojęcia, że ktoś wprowadził się na zrujnowane trzecie piętro. Może to duch? Kiedyś myślał, że duchy żyją na dachu starej zamkniętej fabryki po drugiej stronie ulicy – nocą często poruszały się w deszczu, połyskując łagodnym błękitnym blaskiem – aż w końcu pojął, że to czyjś holozbiornik wysyła rozproszony sygnał podczas burzy. Wyjaśniły się częste strzelaniny. Filmy. Z początku Drew sądził, że to duchy odtwarzają wciąż na nowo swoją śmierć. Jego loft zajmował całe najwyższe piętro. Wąski balkon ciągnął się wzdłuż budynku; w ciepłe noce Drew siadał na nim, słuchając muzyki i wyglądając na światła założonego przez Ziemian miasta- kolonii zwanego Paxton albo, znacznie częściej, choć niekoniecznie z większą sympatią - Punktown. Czasami coś szkicował. Choć sam wybrał medium trójwymiarowe, upierał się, że każdy artysta powinien umieć rysować, tak jak każdy chirurg musi umieć założyć szew. Poodwracane meble z balkonu leżały na kupie zabezpieczone na zimę. Gdy Drew zmagał się z drzwiami, krople deszczu chłostały mu plecy. Oświetlone przyciski zamka mrugały niepokojąco. Już miał wygrzebać z kieszeni klucz, gdy w końcu wielkie metalowe drzwi otworzyły się ze zgrzytem do połowy i utknęły. Wśliznął się do środka, pacnął we włącznik zielonkawych świateł i nacisnął wewnętrzny przycisk drzwi, które zasunęły się za nim z żałosnym metalicznym jękiem. Światła nad jego głową także migotały. Może burza zakłócała jego nielegalne podłączenie? Cóż, taka była cena, jaką musiał płacić. Nie zdjął płaszcza. Z ciężkimi od deszczu fałdami plączącymi się wokół nóg ruszył wprost do szeregu metalowych regałów pełnych dużych naczyń z płynami i proszkami, opisanych markerem na taśmie samoprzylepnej. Zdjął jedno bez naklejki, odkręcił, powąchał zawartość i wzdrygnął się, czując ostry odór. To ten. Z dzbanem zawieszonym na jednym palcu za uchwyt podobny osłonie spustu pomaszerował przez loft do drzwi i wyszedł wprost w objęcia natarczywej ulewy. Deszcz lał coraz mocniej, Drew wątpił jednak, by woda wpłynęła jakoś na syntetyczną żywicę. Ostatecznie była wodoodporna. Klon wciąż tam leżał. Żadna istota go nie zabrała, żadne zwierzę nie
VIII / Opowiadanie Jeffrey Thomas
przyszło się posilić. Nie śmierdział. Od jak dawna nie żył? Czy skamieniała skóra zablokowała proces rozkładu? Plastikowa żywica uczyni to samo, w dodatku znacznie sprawniej. Zaczął wylewać przejrzysty, gęsty płyn wprost na zwłoki, nie zważając na nieliczne pojazdy najróżniejszych kształtów i rodzajów przelatujące obok bądź przejeżdżające z pluskiem mokrą ulicą. Uważał, by nie postawić stopy na żywicy, która rozpływała się wokół nieruchomej postaci. Chciał nalać jej tak wiele, by klona nie dało się usunąć, by pozostał przyklejony do ulicy, aż w końcu ktoś zdecyduje się go odkuć. Resztkę żywicy wylał, by się jej pozbyć, i wyrzucił dzban w boczną uliczkę między magazyny. Pokiwał głową z uśmiechem, przyglądając się postaci połyskującej jak zawerniksowana. Pomyślał, że może warto by wypisać sprejem swój podpis na chodniku obok – ostatecznie wypalił go bądź wytatuował na kilku wypuszczonych swobodnie klonach – jednak ktoś mógłby uznać, że to zwykły mutant, a on go zamordował. Oczywiście w pracowni miał inne, rozwijające się klony, dowodzące, jak było naprawdę. Całkiem przemókł i nie mógł się już doczekać chwili, gdy weźmie gorącą kąpiel i napije się świeżo zaparzonej kawy ze zbiornika. Pozostawił zatem swego martwego potomka, wciąż zadowolony z tego, jak umarł i że nawet po śmierci pozostał dziełem sztuki. Zawsze miał w domu pełny zbiornik kawy pozostały po miejscowym niszowym kinie; jej zapach dodawał mu otuchy, a bulgot płynu w akwarium koił zmysły. Ta kawa była już ciut nieświeża, zaparzona przed kilkoma dniami, więc wylał ją i przygotował nową. Zdążył już wziąć kąpiel i przebrać się w czyste spodnie od dresu, czarną koszulkę i buty do kungfu. Natchniony niedawnym odkryciem nie mógł się doczekać chwili, gdy weźmie się do pracy. W dodatku miał płatne zlecenie. Czy właśnie ono unosiło się teraz w chemicznej kąpieli? Ten zbiornik także bulgotał przyjemnie, choć ostra woń chemikaliów drażniła nozdrza, toteż Drew zazwyczaj zasuwał ściankę działową, tak jak teraz, i włączał wentylację. Podobnie jak płody dręczone sennymi koszmarami, klony często wierciły się i kręciły w swych owodniowych kąpielach. Tego tutaj jak zwykle zamówił bogaty klient. Stworzenie jednego klona wymagało tygodni, czasem wręcz miesięcy, ale jedna sprzedaż opłacała miesięczny czynsz, a także utrzymanie Drew i materiały do pracy. Z początku bardzo naiwnie podchodził do sprzedaży. Sądził, że klienci wystawiają jego klony w podobnych do cel terrariach, niczym egzotyczne zwierzęta, a może pozwalają im krążyć swobodnie na przyjęciach pośród gości mogących oglądać je z bliska. I owszem, czasem tak bywało. Lecz jego przyjaciel Sol, kontakt ze światem bogaczy, bral raz udział w impre-
Opowiadanie Jeffrey Thomas \ IX
zie, podczas której jeden z klonów Drew został przekazany w prezencie urodzinowym. Cały wieczór tkwił przykuty łańcuchami do kolumny ze sztucznego marmuru. Pod koniec przyjęcia wyprowadzono go na skąpane w blasku reflektorów podwórze i zmuszono do połknięcia niezwykle drogiego pierścionka. Następnie młody solenizant dostał do ręki nóż, by móc odzyskać pierścionek, drugi prezent. Goście dopingowali go krzykami, gdy ścigał niezgrabnego klona, wymierzając niewprawne ciosy nożem. Sol mówił Drew, że młodzik był okropnie zawiedziony, kiedy nieszczęsny klon w końcu zwymiotował pierścionek i umarł. Lecz solenizant mimo wszystko wypruł mu flaki, obrzucając wnętrznościami szalejących przyjaciół, potem uganiał się za swoją dziewczyną wokół basenu, wymachując głową biedaka, aż w końcu do wtóru ryków aprobaty wrzucił ją do wody. Z początku Drew nie wiedział, co o tym sądzić. Niszczyli przecież jego dzieła, jego sztukę. Zupełnie jakby rozpruwali nożem płótna obrazów. A w dodatku klony to były jego klony, jego bliźniaki. Najważniejsze przy każdym klonie, nieważne jak miał ostatecznie wyglądać, było usunięcie wszelkiego podobieństwa do niego. W tym celu stosował najróżniejsze metody: kąpiele chemiczne, farbowanie, piętnowanie, tatuowanie, pozostawianie blizn, przypalanie, amputację kończyn, dodawanie kończyn, zmiany cząsteczkowe i manipulacje genetyczne. Nie chciał, by stworzenia stanowiły jego autoportrety. Nie mogły wyglądać jak on. W przeciwnym razie nie byłyby dziełami sztuki, lecz nauki i przyrody. Własna materia służyła mu za glinę tylko dlatego, że miał do niej dostęp. Poza tym gdyby kiedykolwiek pojawiły się problemy prawne (gdy zaczął robić klony, stracił stypendium artystyczne), mógł bronić się, twierdząc, że manipuluje jedynie swym ciałem, a z nim może robić, co tylko zechce. Etyka klonowania i prawa klonowanych form życia były dostatecznie mętne, by mógł czuć się bezpiecznie w swych poczynaniach. Rzecz jasna dopóki klonował tylko siebie. Równie ważne, jak usunięcie wszelkiego podobieństwa, było usunięcie umysłu. Ten cel także osiągał najróżniejszymi metodami, czasem prymitywnymi i brutalnymi, czasem wymagającymi większej finezji. W efekcie jednak zawsze powstawały klony na poziomie w najlepszym razie niższym od idioty, tak że nie były nawet w stanie podawać tacy z koreczkami na eleganckim przyjęciu. Stanowiło to kolejny manewr obronny – w ten sposób tworzył najwyżej ludzkie rozgwiazdy - poza tym jednak nie chciał odtwarzać swego umysłu w czymś tak żałosnym. Czymś, co mogło czuć grozę z powodu własnego losu. W końcu pogodził się z co bardziej sadystycznym wykorzystaniem
X / Opowiadanie Jeffrey Thomas
swych potomków. Zabijane klony, torturowane klony, ścigane klony, zbiorowo gwałcone klony, klony stanowiące cel dla strzałek i bełtów (tak przynajmniej słyszał Sol), ofiary letnich polowań - wszystkie nie były nim. Z całą pewnością nie były też nikim innym. Nie opłakiwał ich, tak jak nie opłakiwał nieustannie złuszczających się komórek naskórka czy obcinanych paznokci. A jeśli nawet niszczono jego dzieła sztuki, cóż, obecnie należały do kogoś innego. Klienci mogli z nimi postępować wedle chęci. Sumy, które płacili za to, by zdobyć i czasem zabić część niego, pozwalały utrzymać przy życiu główną część. I dzięki tym pieniądzom mógł tworzyć klony znaczące dla niego najwięcej - te, które po ukończeniu wypuszczał swobodnie na świat, by mogły wędrować ulicami Paxton/Punktown, dokąd tylko zawiodą je bezmyślne mózgi. Niektóre nagie, inne odziane na zimę. Niektóre na swój sposób piękne, inne odrażające, tak jak te, które z wielkim rozbawieniem wypuścił w ostatni Halloween. Lecz mimo że wiele klonów uwolnił przez ostatnie trzy lata, odkąd zaczął pracę, nigdy, aż do dzisiaj nie widział żadnego martwego. Och, słyszał o losie kilku. Jednego zabił gang, inny wpadł pod lotowóz. Drew przypuszczał, że większość umierała z głodu bądź zamarzała. Słyszał, że kilka trafiło do schronisk dla bezdomnych. Zawsze intrygowała go myśl, gdzie jego twory znikają w ogromie miasta. Raz z zachwytem odkrył jednego po roku, wciąż żywego, pożerającego ptaka w małym eleganckim parku. Stwór spojrzał na niego pustym wzrokiem. Ciało miał trwale ufarbowane na jaskrawoczerwono, na czole i nagich piersiach widniały wypukłe, spiralne piętna. Przypominał pięknego demona. Nawet jeśli ludzie nie podchodzili dość blisko, by ujrzeć wypalony podpis, nawet jeśli nigdy nie słyszeli o Drew, nawet jeżeli brali stwora za wymalowanego szaleńca, mutanta, Obcego czy nawet autentycznego demona, podziwiali go, a choć on sam nigdy tego nie widział, cieszyła go sama myśl. Nieważne, czy patrzyli z podziwem, czy zgrozą, wiedział, że patrzyli, a patrząc na jego dzieło, spoglądali także na niego, stwórcę. I choć je wypuszczał, pozostawał z nimi związany; choć je odrzucał, nadal należały do niego. Z kawą w ręku obszedł ściankę działową, sprawdzając postęp swej pracy. W przezroczystych pojemnikach ustawionych na stole roboczym i pod ścianami, w bulgoczącym roztworze fioletowego płynu wisiały niewyraźne bryły materii organicznej. Niektóre przypominały płody, lecz w jednym zbiorniku wyhodował kopię własnej głowy, żyjące popiersie; zamierzał ją wystawić w miejscowej galerii, podłączoną do układów podtrzymywania życia, zamkniętą w podobnym do łona pojemniku.
Opowiadanie Jeffrey Thomas \ XI
– Cześć, Robespierre – powiedział i postukał w szkło. Powieki głowy zatrzepotały jak we śnie. Powstrzymał wzrost włosów, brwi i rzęs, by jak najbardziej zmniej szyć podobieństwo. Ponieważ jednak zależało mu na zrobieniu odpo wiedniego wrażenia, nadał głowie jak najbardziej ludzki wygląd. Kolejny plusk; Drew ujrzał falę fioletowej cieczy przelewającą się przez krawędź głównego zbiornika i ściekającą po ściance. Westchnął, wstał i biorąc mop, ruszył zajrzeć do zbiornika, który nazwał Źródłem Narcyza. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy pochylił się nad klonem. Nad nią. W odróżnieniu od pozbawionej ciała głowy, tu jeszcze pobudził wzrost włosów. Długie ciemne pasma unosiły się leniwie wokół twarzy klona niczym morskie rośliny. Nie zniekształcił fizycznie rysów, zdołał jednak osiągnąć wielką zmianę dzięki zręcznej manipulacji genetycznej. Nie była to chirurgiczna zmiana płci, lecz coś bardziej subtelnego i pełniejszego. Oto stworzył żeńską wersję siebie samego, w każdym możliwym znaczeniu tych słów. Nawet natura w swym geniuszu nie zdołała osiągnąć identycznych bliźniaków różnych pici. Podwinął rękaw, włożył dłoń do bulgoczącego fioletowego płynu. Wziął w rękę małą pierś i zaczął ugniatać, jakby kształtował ją z gliny. Przesunął kciukiem po sutku, czekając na reakcję. Trwało to kilka minut, w końcu jednak sutek zaczął twardnieć. Drew się podniecił. Widział, jakjej oczy poruszają się w fazie REM pod cienkimi powiekami. Wkrótce obudzi śpiącą królewnę. Musiał też przyznać, że jest z niego cholernie ładna kobieta. Pozwolił oczom wędrować po jej ciele, ku krzywiźnie bioder i ciemnej kępce włosów, a potem z powrotem do piersi, którym nadał dość skromny rozmiar, opierając się pokusie zrobienia bujniejszych. Nie chciał zamienić jej w karykaturę. O tak, była urocza. Wielka szkoda, że zniszczył już jej umysł. Ciekawe, jak wyglądałby ten kobiecy aspekt jego osoby. Choć musiał przyznać, że jej nie pozbawił umysłu aż w takim stopniu jak swe inne dzieła. W części loftu, którą uważał za salon, na ścianie nad kanapą zawiesił jedyny klon, który zostawił sobie dla własnej przyjemności. Miał całkiem ludzką głowę, lecz Drew powstrzymał rozwój oczu, nie chciał bowiem, by cokolwiek obserwowało go stale, gdy krząta się przy pracy i codziennych obowiązkach albo drzemie na kanapie. Stwór jednak czasami sapał bądź pojękiwał. Był podłączony do maszyny podtrzymującej życie, ukrytej za kanapą. Na stoliku leżała klawiatura; gdy z rzadka odwiedzał go znajomy, Drew mógł go zabawiać bądź podpuszczać, naciskaniem klawiszy pobudzając do ruchu kończyny i twarz ukrzyżowanego two-
XII / Opowiadanie Jeffrey Thomas
ru – podskakujące w spazmach rażonych prądem, kurczących się mięśni. Pierś klona otwierała się pomiędzy dwoma przybitymi do ściany, rozchylonymi płatami mięsa, przypominającymi rozpiętą zwierzęcą skórę bądź fałdy brzucha rozkrojonej żaby. Pod przejrzystą błoną widać było żebra, a także kłąb błękitnawych wnętrzności. –Drew, bracie – powiedział Sol, kiedy ujrzał stwora po raz pierwszy - chyba nienawidzisz siebie, skoro tak bardzo poniżasz własne ciało. To czysty masochizm. Tworzysz siebie po to, by móc się zniszczyć. To chyba pewien rodzaj samobójstwa? Drew wybuchnął śmiechem. – Tylko sztuka, nic więcej. Po prostu za medium wybrałem sobie ciało. Ludzie zawsze to robili. Tatuaże i piętna, blizny i kolczyki. Ciało jako płótno. Tyle że wykorzystując klony, nie czuję bólu. No właśnie, to bezpieczny sposób znęcania się nad sobą. Skoro tak twierdzisz. – Mówiłeś chyba, że nie możesz mieć dzieci, tak? Twój organizm nie produkuje nasienia. Czy to perwersyjna reakcja na ten fakt? To twoje dzieci, owoc nienawiści do ciała, które nie może spłodzić prawdziwych? – Jasne – odparł Drew.– Czemu nie. – Zapewne nienawidziłeś ojca, a on ciebie. Drew pokręcił głową. – Zbyt wiele próbujesz z nich odczytać. Te klony to nie ja. Nie mają przedstawiać mojego stanu emocjonalnego bądź psychicznego. Są uniwersalnym symbolem człowieczeństwa, nie dziełem osobistym. Po prostu podoba mi się forma, jaką im nadaję. To kwestia estetyki, nic ponadto. Wytarł rękę, uśmiechając się do swego odbicia w płynie ze zbiornika. A skoro mowa o estetyce, wiedział, że ten klon będzie prawdziwym przebojem. Była taka ładna. Jej nie potraktują jak worek treningowy. Na ich miejscu, pomyślał, zamknąłbym ją w pokoju i hodował jak zwierzątko na długie, samotne noce. Wciąż czuł podstępne podniecenie. Sam będzie musiał sobie ulżyć. Trzy lata temu zerwał z ostatnią dziewczyną. Doceniała jego sztukę nawet mniej niż Sol. Od tego czasu nauczył się żyć z brakiem zrozumienia. Lecz brak towarzystwa był gorszy. Deszcz przestał już padać i ulice wyschły. Oczywiście trup w rynsztoku wciąż tam leżał, żywica zdławiła w zarodku i powstrzymała proces rozkładu. Drew wiedziony zapałem, próbując jak najmocniej przykleić swe dzieło do chodnika, użył jej zbyt wiele i po wyschnięciu zżółkła; wyglądała teraz jak pokrywająca ciało warstwa brudnego wosku. Zauważył jednak coś znacznie gorszego. Jakiś dzieciak, bezczelny smarkacz, wypisał sprejem na ciele dowcipny, wulgarny tekst. Zbezcześcił jego sztu-
Opowiadanie Jeffrey Thomas \ XIII
kę. On sam nie złożył nawet podpisu, a jakiś żałosny gówniarz wypsikał sprejem dowcip, jakby chciał sobie przypisać to dzieło. Rozwścieczony Drew rozejrzał się dokoła – może spodziewał się dostrzec przyczajonego w uliczce, roześmianego dzieciaka? Nikogo nie zauważył. Czy da się zmyć farbę rozpuszczalnikiem? Będzie musiał spróbować. Jeśli się nie uda, zamaluje trupa innym kolorem, by ukryć ów akt wandalizmu. A w ostateczności sam odkuje go od chodnika i usunie. Wszystko, byle nie pozostawić go w takim stanie – skalany przykład samotnego, poruszającego piękna. Samotnego i poruszającego. No dobrze, pomyślał Drew, istotnie poprzez swą pracę próbował wyrazić własne uczucia. Posługiwał się jednak paletą emocji uniwersalnych, nie osobistych, archetypicznymi barwami i znaczeniem. Każdy jego klon był kolejnym symbolem uniwersalnego człowieczeństwa – upodlone ciało, wypalony umysł, wyłuskana dusza. Drew westchnął i oderwał się od rzędu monitorów. W jednym kącie pracowni umieścił swe centrum komputerowe, którego ekrany jaśniały niczym akwaria pełne egzotycznej wiedzy. Po podłodze i ścianach pełzały pęki kabli. Drew świetnie sobie radził na uczelni. Mógł zostać lekarzem tak twierdzili wszyscy członkowie rodziny, przyjaciele i dziewczyny. Lecz medycyna to zajęcie dla mechaników. On byl artystą. Tę samą wiedzę można było postawić na głowie. Tę samą głowę wywrócić na nice, tworząc nowy kwiat z ciała, piękny bądź brzydki, cudowny wykwit ludzkiej wyobraźni, nie bezrozumnego postępu przyrody. Była gotowa, by narodzić się ze sztucznego łona. Dźwignął się z krzesła, pociągnął łyk kawy i poszedł do niej. Najpierw opróżnił zbiornik z fioletowego płynu, który zniknął w układzie oczyszczającym, gdzie zostanie przefiltrowany do powtórnego użycia. Kiedy wnętrze nieco wyschło, uniósł platformę, na której leżał jego klon. Kobieta miała twarz pogodną i spokojną, ręce bezwładne, stopy blade niczym trup w kostnicy. Drew wsunął jej w usta rurkę i wepchnął do gardła, jakby chciał odwrócić proces balsamowania. Do piersi miała przyczepione dyski. Nacisnął klawisze urządzenia leżącego na ruchomym stoliku obok zbiornika. Mokrym, błyszczącym ciałem kobiety wstrząsnął spazm, jej plecy wygięły się gwałtownie. I znów. Znów. Była niczym ryba tonąca w powietrzu. Niczym śniący w szponach strasznego koszmaru. W końcu przenośne urządzenie zapiszczało i Drew uśmiechnął się. Oto dźwięk serca budzącego się do życia. Parę minut później uniosła powieki. Spojrzała w twarz Drew z tępą, rybią miną. Lecz wzrokiem podążała za nim, gdy przeszedł przez pokój, aby nalać sobie świeżej kawy. Zauważył to z zadowoleniem. Chciał, by pozo-
XIV / Opowiadanie Jeffrey Thomas
stała zwierzęciem, ale nie zwykłą rozgwiazdą. To stworzenie, jego najbardziej wysublimowane dzieło, wymagało czegoś więcej; nie zadowalał go zwykły niezgrabny zombi. Gdy zaczęła siadać, odstawił kubek, podbiegł, wziął ją za rękę i pomógł się podnieść. Była ciężka, niezgrabna. Podprowadził ją do zaplamionej kozetki. Po drodze obróciła głowę, patrząc na niego. Uśmiechnął się do niej szeroko. – Witaj, moja piękna– wyszeptał dumny jak ojciec bądź pan młody przenoszący żonę przez próg. Grzebiąc w komodzie w poszukiwaniu czegoś, w co mogłaby się ubrać, spodni od dresu i koszulki, patrzył, jak pełza na czworakach po pokoju. Zatrzymała się przed kanapą, gapiąc się tępo w milczeniu na obdarte ze skóry, ukrzyżowane stworzenie na ścianie. Ślepy stwór jęknął, zupełnie jakby wyczuł jej obecność. Drew zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy nie pozostawi! swemu żeńskiemu klonowi zbyt wiele inteligencji. Nie mial ochoty, by pełzała po mieszkaniu, może nawet nauczyła się chodzić. Grzebała mu w rzeczach. Może powinien ją uśpić? Ale tak czy inaczej Sol odbierze ją za tydzień z kawałkiem, więc problem szybko się rozwiąże. Była zwrócona do niego nagimi pośladkami. Widział zapraszającą czarną szparę i schnące włosy oblepiające plecy. Boże, Jezu, na co właściwie czekał? Wiedział, że to nieuniknione. Nie mógł przecież się wstydzić własnego pożądania. Ostatecznie w sumie to nadal zwykła masturbacja, prawda? Odłożył na bok jej ubranie, przeszedł przez pokój i ukląkł za klonem. Powoli głaskał jej plecy, takie gładkie. Zaczął paplać do niej, łagodnie, jak do dziecka bądź kociaka. Obejrzała się na niego, może jej uwagę przyciągnął odgłos rozsuwanego zamka. Naparł na nią i w jej oczach pojawiło się coś jakby mglista, otępiała czujność – nie do końca niepokój. On jednak poruszał się wolno, delikatnie, nie chciał jej zgwałcić ani zadać bólu. Szalałby z radości, gdyby ona także odnalazła w tym przyjemność, to bowiem jeszcze potwierdziłoby jego sukces. Nie potrafił określić, co czuła. Nie stawiała oporu, gdy przycisnął ją do poduch kanapy i objął mocno, czując napierające na brzuch pośladki. Jej ciało miało identyczny odcień jak jego. Dostrzegł na jej twarzy coś, co nim wstrząsnęło, zakłóciło rozkosz tak bardzo, że wola! patrzeć na jej plecy. Głowę położyła bokiem na kanapie, patrzyła przed siebie bez cienia emocji. A na jej skroni ciemniał niewielki pieprzyk, zwykła kropka, dokładnie taka sama, jak na jego skroni. Coś tak małego, nieważnego, coś, co musiały mieć wszystkie jego klony, lecz nigdy dotąd nie zwróciło jego uwagi. Teraz jednak… Teraz pieprzyk zdawał się płonąć, jaśnieć
Opowiadanie Jeffrey Thomas \ XV
niczym trzecie oko patrzące wprost na niego. Przez następne noce trzymał ją w swoim łóżku, zarówno po to, by wiedzieć, co robi, jak i dla przyjemności czerpanej z jej ciała. Rzadko wychodził z mieszkania, bo bał się, że dziewczyna klon zacznie grzebać w jego sprzęcie niczym ciekawski niemowlak. Zadzwonił Sol. Drew poinformował go, że klon się udał. Nie mówił nic więcej. Nie wspomniał, że wczoraj ubrał ją i z perwersyjną radością zabrał na hot doga do ulicznego automatu. Nie mówił też Solowi, że zeszłej nocy obudził się w mroku i poczuł twarz dziewczyny wtuloną w swoją szyję. Spała spokojnie, z ręką przerzuconą przez jego pierś. Choć sprawiło mu to przyjemność, łagodnie odepchnął ją od siebie. Dziś zamierzał spać na kanapie. Odda jej łóżko. W końcu jeszcze tylko parę dni pozostanie jego gościem. Ale wieczorem zadzwonił do Sola. Ten klient, Sol… Co chce zrobić z klonem? Zamówił go na przyjęcie? Nie wydaje mi się; to bogate małżeństwo, kolekcjonujące dzieła sztuki. Zażyczyli sobie kobiety, to byl ich pomysł. Z początku chcieli klona znajomej, lecz Sol ich poinformował, że Drew klonuje wyłącznie siebie. Pomysł jednak natchnął Drew do wzniesienia się na wyżyny sztuki. Dzieło, jakiego pragnęli, będzie jeszcze bardziej wyjątkowe i cenniejsze dzięki temu, że stało się kobietą. Wiesz cokolwiek o tych ludziach? – naciskał. – Czy zamierzają wystawić ją w gablocie? Zabierać na przyjęcia? Wziąć do łóżka? Stary, nie mam pojęcia. Ale to dość prawdopodobne. Klienci używali w ten sposób nawet najbardziej groteskowych z twoich dziel. A co, nie nadaje się? Drew zerknął przez ramię na klona klęczącego na podłodze i oglą dającego film w jego starym dwuwymiarowym wideozbiorniku. – Chyba nie będą na nią… polować ani nic takiego? – spytał. – Nie chcą jej związać… przypalać papierosami… gwałcić, podduszać? Mógłbyś się dowiedzieć? – Słuchaj, nie mogę. O co ci chodzi? –Może niech zaczekają parę tygodni na innego klona? Ten…za bardzo się do niego przywiązałem. To moje najwspanialsze dzieło. – Mogę zrobić innego, równie ładnego, tylko trochę bardziej podobnego do rozgwiazdy, pomyślał. – Posłuchaj – odparł Sol. – W takim razie zrób go dla siebie. Zawarliśmy umowę, ja umówiłem się z nimi, już za późno. Przykro mi. Nie chcę przez ciebie sprawić im zawodu, naprawdę na to czekają. I pamiętaj, że potrzebujesz kasy znacznie bardziej niż ja. Drew jeszcze raz zerknął na klona. To prawda, mógł zrobić następnego. I tym razem nie mniej inteligentnego, lecz bardziej. Dość inteligentnego,
XVI / Opowiadanie Jeffrey Thomas
by nie tylko tulił się do niego jak wierny pies, ale kochał jak kobieta. Lecz czy wówczas nie opuści go tak jak inne kobiety? Najpierw będzie krytykować jego sztukę, a potem odejdzie? Nie zdecydował jeszcze, czy stworzy kolejnego klona dla siebie, ale wiedział, że z tym musi się rozstać. Może tak będzie najlepiej. Czuł się przy niej zagubiony i bardziej żywy, niżby chciał. Klony mogły konać z głodu, zamarzać, umierać na ulicach. Ale kiedy on miał odczuwać ból własnej samotności… to dla niego zbyt wielkie brzemię. Lepiej, by cierpienie przypadło przedłużeniom jego osoby, bezpiecznym i dalekim. Wyłączywszy widfon, Drew się przekonał, że kobieta odwróciła się od wideo i obserwowała go, gdy kończył rozmowę z Solem. – Cześć. – Uśmiechnął się niepewnie niczym nastolatek przyłapany na knowaniach przez wścibską matkę. Patrzyła nadal, ciemne oczy zmrużyła lekko, zamrugała. Wyglądała jak ktoś, kto próbuje przypomnieć sobie zapomniany sen. Obudził go głuchy łoskot. Znad ścianki działowej widział błękitnofioletowy blask rzucany na sufit przez zbiorniki i monitory, poza tym w lofcie nie paliło się żadne światło. Czuł się, jakby zawisł w mrocznej otchłani, czarnym łonie. Słuchał bulgotu kawy i chemikaliów. Komputer zaćwierkał niczym nocny owad. O balkon bębnił deszcz. Wszystko wydawało się zupełnie normalne, ale coś było nie tak. Jakiś szelest, ruch z salonu. Jakby coś… pełzało. Czołgało się z trudem w nieprzeniknionej ciemności po zimnej podłodze. Nagle Drew pojął, co jest nie tak – kobieta zniknęła. Nie czuł przy sobie ciepłego ciała, tak jak poprzednimi nocami, ani skóry lepkiej po łóżkowych zabawach. Poprzedniej nocy, nim zaczął grę wstępną, pocałowała go w usta. Czyżby ją tak zaprogramował? A może jej sucze, zwierzęce uwielbienie ewoluowało? Ostatnich parę nocy jęczała w jego objęciach i reagowała z większym entuzjazmem na akt miłości fizycznej, zwijała się, ściskała go mocno, a zeszłej nocy nawet dosiadała. Pozostały zaledwie dwa dni i będzie musiał ją oddać. Znów ogarnęły go wątpliwości, czy zdoła się z nią rozstać. Nawet gdyby potrafił stworzyć tuzin jej podobnych, byłby to tuzin kobiet takich jak ona. Ale żadna nie byłaby nią. Usiadł na łóżku, patrząc w ciemność. Chciał zawołać ją po imieniu, ale nie nadał jej żadnego. Miał wrażenie, że pełznie w stronę łóżka. Tak, uznał, właśnie tak. Może upadła w mroku, zrobiła sobie krzywdę? Nie czekając dalej, sięgnął na oślep ku lampce…