1
:VWʐS Wydawało się, że największą sensacją tegorocznego lata będą wyławiane z Wisły rzeźby, fragmenty zabytkowej kamieniarki i różnego rodzaju detali architektonicznych, zrabowane przez Szwedów w czasie potopu i utracone wskutek katastrof statków, na których spławiano je do Gdańska i dalej do Szwecji. Sensacyjne doniesienia o znalezieniu w Wałbrzychu „złotego pociągu” zepchnęły te informacje na drugi plan. W ciągu ostatnich kilku lat tzw. złotych pociągów szukano w Polsce co najmniej dwukrotnie: pod górą Sobiesz koło Piechowic i między 61. a 65. kilometrem szlaku kolejowego z Wrocławia do Wałbrzycha. Mam na myśli poszukiwania oficjalne. Prawdopodobnie było ich więcej, bowiem ukrytych złotych pociągów mamy w Polsce kilka, może nawet kilkanaście – w każdym razie tyle jest legend. Złotego pociągu, który miał zostać ukryty w Wałbrzychu, szuka się od pięćdziesięciu lat, z tym samym skutkiem i z niezmiennym uporem. Złote pociągi co jakiś czas dają o sobie znać, co jakiś czas ktoś słyszy ten zew i podejmuje poszukiwania. Pociągu, który ma stać ukryty w zamaskowanym tunelu w Wałbrzychu, szukano poprzednio w 2003 roku, były to poważne poszukiwania, toteż tegoroczne przedsięwzięcie – które na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęło – nie jest niczym szczególnym. Niezwykły jest olbrzymi rozgłos, jaki zyskał ten projekt w 2015 roku, i to nie tylko w Polsce. Tak, jakby ludzie bardzo potrzebowali tej legendy, jakby było w niej coś, co właśnie dziś jest ludziom szczególnie potrzebne.
2
W chwili, kiedy piszę te słowa, nic jeszcze nie jest rozstrzygnięte i nikt dokładnie nie wie, jaki będzie finał tegorocznego przedsięwzięcia. Jedno jest pewne: sprawa złotego pociągu wypłynie za jakiś czas ponownie, za parę lat, prędzej czy później, ktoś znowu usłyszy ten słynny gwizd parowozu i cichnący stukot kół wagonów, znikających we wnętrzu góry. Jak mawiał poeta Ryszard Milczewski-Bruno z Grudziądza: wiedza jest dobra, ale tajemnica jest lepsza! Włodzimierz Antkowiak Toruń, 3.09.2015 r.
3
:DãEU]\FK F]\OL ]ãRW\ SRFLɞJ Bomba medialna wybuchła 18 sierpnia 2015 roku, we wtorek. Tego dnia Radio Wrocław podało sensacyjną wiadomość, şe dwie osoby, Polak i Niemiec, odnalazły zaginiony pociąg z II wojny światowej. Jakoś od razu skojarzono to ze złotem, którym pociąg miał być wypełniony – choć moşe niekoniecznie złotem. Jeszcze tego samego dnia wrocławska edycja „Gazety Wyborczej� z pełnym szacunkiem dla inteligencji swych czytelników informowała w wybitym grubą czcionką tytule: POCIĄG Z DIAMENTAMI ZNALEZIONY POD WAŠBRZYCHEM? NIEWYKLUCZONE! Początkowo nie było pewności co do miejsca postoju pociągu – prawnik reprezentujący „znalazców� nie ujawniał takich szczegółów – nie wiadomo było nawet, o który pociąg chodzi, teoretycznie mamy bowiem w Polsce co najmniej dwa złote pociągi: jeden ma stać pod górą Sobiesz koło Piechowic, a drugi gdzieś koło Szczawienka, między 61. a 65. kilometrem szlaku kolejowego z Wrocławia do Wałbrzycha. 19 sierpnia i następne dni przynosiły coraz więcej szczegółów, szybko więc okazało się, şe chodzi o ten drugi. Pełnomocnik „znalazców� zapewniał dziennikarzy, şe jego klienci chcą wprawdzie pozostać na razie anonimowi (mieli się pokazać za parę dni), ale są to, jego zdaniem, powaşne, starsze osoby o duşej wiedzy, şadni „łowcy skarbów�, i şe zgłoszenie naleşy traktować bardzo powaşnie. Podobną opinię na konferencjach prasowych prezentowały władze Wałbrzycha (tunel z pociągiem miał się znajdować w granicach miasta), na ręce których pełnomocnik złoşył oficjalne zgłoszenie o znalezieniu skarbu. „Znalazcy� nie potrafili wprawdzie
4
powiedzieć niczego konkretnego na temat zawartości pociągu, mogła to być broń, archiwa, może jakieś inne dobra, kosztowności czy dzieła sztuki, przyjmowano jednak powszechnie, że najpewniej jest to złoto, być może nawet 300 ton tego kruszcu. Pełnomocnik zapewniał, że „znalazcom” nie chodzi o pieniądze, ale że oczywiście nie rezygnują z należnych im dziesięciu procent znaleźnego. Ktoś szybko obliczył, że 300 ton złotego kruszcu ma wartość 5 miliardów złotych, a dziesięć procent znaleźnego od tej sumy to 500 milionów, czyli niewiele mniej, niż wynosi budżet Wałbrzycha na 2015 rok. Pierwszą osobą publiczną, która pod koniec pierwszego tygodnia festiwalu zachowała się w sposób rozsądny i odpowiedzialny, był wojewoda dolnośląski Tomasz Smolarz, co wypada podkreślić, bo wojewodów mamy różnych i gdyby trafiło na kogoś innego, mogło to wyglądać zupełnie inaczej. 21 sierpnia wojewoda zapowiedział zwołanie sztabu kryzysowego, a w poniedziałek, 24 sierpnia, na konferencji prasowej wczesnym przedpołudniem oznajmił, że na podstawie materiałów, które sztab miał do dyspozycji, można powiedzieć, że nie ma absolutnie żadnych dowodów potwierdzających znalezienie czegokolwiek. Ten kubeł zimnej wody trochę ostudził nastroje, ale niewiele. Festiwal musiał trwać dalej. Kulminacja nadeszła parę dni później, w czwartek, 27 sierpnia. Jej autorem był generalny konserwator zabytków Piotr Żuchowski, podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Tego dnia minister wydał oficjalne oświadczenie, które cytuję: W związku z nagłośnieniem informacji dotyczących odnalezienia tzw. złotego pociągu, w rejonie Wałbrzycha zaobserwowano wzmożoną aktywność poszukiwaczy skarbów. Zwracam się z apelem, by zaprzestać wszelkich jego poszukiwań, do chwili zakończenia oficjalnej urzędowej procedury, prowadzącej do zabezpieczenia zna-
5
leziska. W ukrytym pociągu – co do którego istnienia jestem przekonany – znajdować się mogą niebezpieczne materiały z czasów II wojny światowej. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że pociąg jest zaminowany. Na dzień następny, na godzinę 13.30, minister zapowiedział konferencję prasową na dziedzińcu przed gmachem MKiDN, na której obiecał powiedzieć więcej. Podgrzał atmosferę najlepiej, jak potrafił. A następnego dnia rzeczywiście powiedział więcej. Stojąc samotnie na trawniku przed ministerstwem, naprzeciw zgromadzonych dziennikarzy, oświadczył, że jest na 99 procent pewien, że pociąg istnieje. Ma długość sto, może nawet sto pięćdziesiąt metrów. Jest to pociąg pancerny. Minister widział wyraźnie na „dobrej jakości zdjęciu georadarowym” platformy i działa samobieżne, a jako historyk (?) wie, że Niemcy pod koniec wojny używali pociągów pancernych do przewożenia skarbów. Dla wszystkich, którzy mają jakieś pojęcie o poszukiwaniach, czar w tym momencie prysł. Był bowiem jeden szkopuł w wypowiedzi ministra i każdy, kto miał do czynienia z profilami radarowymi, każdy, kto wie, jakie są możliwości tych urządzeń, musiał zdać sobie w tym momencie sprawę z faktu, że coś tu, delikatnie mówiąc, nie gra i że pan minister, mówiąc wprost, trochę jednak bajdurzy. Pojawiły się przypuszczenia, że „zdjęcie”, o którym mówił konserwator, to obraz z jakiegoś pseudoradaru, czyli z urządzenia, które zostało tak zaprogramowane, aby zawsze pokazywało jakąś fajną anomalię, według zasady: dla każdego coś miłego. Wiarygodność tych urządzeń jest zerowa. Choć nawet pseudoradary nie pokazują takich „zdjęć”, na których można by zobaczyć platformy, działa samobieżne i inne tego typu szczegóły. Być może wiceministrowi pokazano jakiś fotomontaż i wprowadzono go w błąd, wykorzystując
6
fakt, że najwyraźniej nie ma on pojęcia o nieingerencyjnych metodach badawczych i o georadarze, urządzeniu powszechnie dziś używanym przez geofizyków, poszukiwaczy i archeologów? Zwolennicy teorii spiskowych wyrażali przekonanie, że ministra wpuszczono w maliny celowo, aby go ośmieszyć, i próbowali typować sprawcę („zrobił ten, kto skorzysta”). Choć były też zupełnie przeciwne teorie. W Iławie (co wiem z własnego źródła), czyli w mieście, z którego minister pochodzi (wcześniej był dyrektorem szkoły w pobliskim Szymbarku, a potem wicestarostą w Iławie, skąd trafił do rządu), podejrzewano, że jego wystąpienie, ten słynny briefing prasowy, mogło być sprytną, subtelną grą przedwyborczą. W najbliższych wyborach parlamentarnych minister będzie się ubiegał o mandat posła z listy PSL, w okręgu wyborczym nr 34, obejmującym m. in. Iławę. Jego kontrkandydatem w tym samym okręgu, z innej partii, jest znany w Iławie poszukiwacz skarbów, którego popularność zasadza się głównie na tym, że jest poszukiwaczem. Być może minister – podejrzewano – postanowił pokonać konkurenta jego własną bronią i subtelnie, nie wprost, taktownie pokazać wyborcom, kto tu jest naprawdę dobry w te klocki? Jak wspominał niegdyś John Lennon początki zespołu The Beatles: „szaleństwo tryskało z nas wszystkimi porami”. Sytuacja wokół złotego pociągu w tych pierwszych dniach festiwalu wyglądała bardzo podobnie. Wystąpienie ministra zyskało spory rozgłos nie tylko w Polsce, w Europie, ale wręcz na świecie. Światowy Kongres Żydów w Nowym Jorku zażądał od Polski zwrotu ładunku pociągu, zakładając, że są to dobra zrabowane Żydom. Jakiś rosyjski prawnik dowodził, że skarb należy do aliantów i że Polska musi ujawnić, co znaleziono i oddać sprzymierzonym. Tylko Niemcy jak zwykle zachowali się wstrzemięźliwie, a ich media informowały rzeczowo, że Polacy,
7
być może, znaleźli na Dolnym Śląsku jakiś „nazistowski” pociąg, co ilustrowano pochodzącym z zasobów Bundesarchiv zdjęciem przedstawiającym pociąg pancerny ze swastyką na burcie. Pewien warszawski prawnik i poszukiwacz skarbów, znany w środowisku eksploracyjnym pod pseudonimem Wars, wystąpił o dymisję konserwatora i zapowiedział złożenie doniesienia do prokuratury na urzędnika za ośmieszanie Polski. W następnych dniach minister kultury Małgorzata Omilanowska po raz kolejny odcięła się od wypowiedzi wiceministra i potwierdziła, że pracownicy MKiDN, nieustannie indagowani przez dziennikarzy, nie wypowiadają się w ogóle na temat złotego pociągu, a dziennikarze odsyłani są do rzecznika prasowego wojewody dolnośląskiego, który jest przedstawicielem rządu na tym terenie i sprawa podlega jego kompetencjom. Pytana, czy konserwator generalny wezwany został przez nią na dywanik i również dostał zakaz wypowiadania się do mediów, odpowiedziała, że mamy w Polsce demokrację i że należy to docenić (co być może miało znaczyć, że wiceminister zamilkł dobrowolnie). Pod koniec drugiego tygodnia od wybuchu medialnej bomby wiadomo już było, że złoty pociąg chyba nam odjeżdża z pożegnalnym gwizdem, a wiceminister wkrótce być może też. Od dwóch osób, Polaka i Niemca, inicjatorów całego zamieszania, zwanych powszechnie „znalazcami”, mimo iż nie ma żadnych namacalnych dowodów na to, że cokolwiek znalazły, nie dowiedzieliśmy się, jak dotąd, prawie niczego o „znalezisku”. Miejsce miał im zdradzić na łożu śmierci jakiś anonimowy uczestnik operacji ukrywania pociągu, który drżącą ręką narysował im (czy też pokazał na mapie) plan dojścia do skrytki. Na zlecenie „znalazców” wykonano następnie szereg badań georadarowych, które zostały pozytywnie zweryfikowane dodatkowymi badaniami, wykonanymi przez „sprawdzonych radiestetów”. Powiedzmy od razu: wszystko
8
wskazuje na to, że badania georadarowe musiały być przeprowadzone nielegalnie, skoro nic o nich nie wie wojewódzki konserwator zabytków, a to oznacza, że zgody na ich przeprowadzenie nie udzielał. Nielegalne badania georadarowe, magnetometryczne, elektrooporowe itd., prowadzone bez zezwolenia wojewódzkiego konserwatora zabytków, są – zgodnie z ustawą o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami z 2003 roku – zagrożone sankcją karną. Natomiast par. 4. 2. Rozporządzenia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego z dnia 2 lipca 2015 roku w sprawie nagród za znalezienie zabytków lub materiałów archiwalnych (Dz. U. z dnia 14 lipca 2015 r.), mówi (cytuję): W przypadku gdy zabytek został znaleziony w wyniku prowadzonych poszukiwań, które zgodnie z art. 36 ust. 1 pkt 12 ustawy z dnia 23 lipca 2003 r. o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami (Dz. U. z 2014 r. poz. 1446 oraz z 2015 r. poz. 397 i 774) wymagały pozwolenia wojewódzkiego konserwatora zabytków, nagrodę przyznaje się, o ile znalazca poszukiwał zabytku na podstawie i zgodnie z warunkami pozwolenia. „Znalazcy” – jak wszystko na to wskazuje – takiego pozwolenia nie mieli. Żaden z prawników reprezentujących „znalazców”, żaden z urzędników wałbrzyskich, a także konserwatorzy, dolnośląski i generalny, jakoś tego aspektu sprawy nie zauważyli. Zostawmy jednak na boku sytuację prawną „znalazców”, która nie jest naszym problemem. Zajmijmy się stroną merytoryczną historii, czyli pociągiem zwanym złotym. Tak naprawdę wszystko, co wiemy o tym poszukiwanym od kilkudziesięciu lat domniemanym pociągu i o hipotetycznym tunelu, w którym ma on stać, wiemy od jednej osoby. Pisałem o niej już dwadzieścia pięć lat temu w „Nie odkrytych skarbach”. Nazwisko tej osoby jest powszechnie znane w środowisku poszukiwaczy, znają je też wszyscy dziennikarze zajmujący się tematyką eksploracji –
9
nazwisko brzmi Tadeusz Słowikowski. Na początku był Słowikowski. To jest prawdziwy autor tej legendy. Tadeusz Słowikowski, mieszkający od czasów powojennych w Wałbrzychu, jest emerytowanym górnikiem. Po wojnie pracował w miejscowych kopalniach węgla razem ze starymi górnikami niemieckimi. Od jednego z nich dowiedział się o pociągu ukrytym w zamaskowanym tunelu odchodzącym od linii kolejowej gdzieś między 61. a 65. kilometrem szlaku z Wrocławia do Wałbrzycha, i dochodzącym do również zamaskowanego dziś podziemnego dworca pod zamkiem Książ, który miał być reprezentacyjną siedzibą Hitlera. Od pięćdziesięciu lat Słowikowski szuka tego tunelu i stojącego w nim pociągu, w podziemiach Książa, głównie jednak na skarpie na 61. kilometrze, gdzie, jego zdaniem, znajduje się wjazd do tunelu. Słowikowski jest poszukiwaczem skarbów i bez wątpienia wierzy w ten pociąg, nikt bowiem nie poświęca pięćdziesięciu lat życia na zajmowanie się sprawą, w którą nie wierzy. Ja, jako poszukiwacz skarbów, mam dla Tadeusza Słowikowskiego szacunek za jego nieustępliwą konsekwencję. W ciągu tego półwiecza Słowikowski już tyle razy opowiadał dziennikarzom swoją historię, tyle razy było to opisywane, że chyba nie ma potrzeby powtarzania jej raz jeszcze. Dodam tylko, że pociąg, którego szuka Tadeusz Słowikowski na tym słynnym 61. kilometrze szlaku, różni się mocno od tego, o którym mówił minister; wg Słowikowskiego ukryty pociąg składa się z trzech wagonów, dwóch towarowych i osobowego, i dwóch lokomotyw spalinowych, które go ciągnęły. Sądzę, że mimo zapewnień konserwatora i jego zdumiewającej pewności co do istnienia pociągu zwanego złotym, nie ma absolutnie żadnej gwarancji, że ten pociąg w ogóle jest, ba! – że był kiedykolwiek; nie ma też pewności, że istnieją inne, zgłaszane przez łowców skarbów poniemieckie skrytki. Pewność będziemy mogli mieć, jeśli je znajdziemy i wyciągniemy ich zawartość, albo
10
przynajmniej dowiercimy się do nich, wprowadzimy do podziemi oko kamery wziernikowej i obejrzymy je na pulpicie komputera. Jest natomiast wysoce prawdopodobne, że na Dolnym Śląsku, na tym pod wieloma względami specyficznym terenie, zdecydowanie i naprawdę można ciągle jeszcze spodziewać się ujawnienia spektakularnych znalezisk, odnalezienia różnego rodzaju ukrytych dóbr, pozostawionych przez Niemców pod koniec wojny. Istnieją co najmniej trzy przemawiające za tym przesłanki. Aby zrozumieć, skąd to wysokie prawdopodobieństwo obecności na Dolnym Śląsku różnego rodzaju i wagi niespodzianek, pozostałości po II wojnie światowej (no może nie od razu aż tak spektakularnych jak „złoty pociąg”…), trzeba przyjrzeć się sytuacji militarnej, jaka panowała na tym terenie w ostatnich miesiącach wojny. To wiele wyjaśnia. Lato i jesień 1944 roku były katastrofalne dla Niemców. Niemal na wszystkich frontach ponosili dotkliwe klęski, stracili pół miliona żołnierzy i większość zdobyczy terytorialnych. Wojska sprzymierzonych gotowały się do rozstrzygających batalii o rdzenne Niemcy. Rosjanie doszli do Wisły. Nie bez powody Reihard Gehlen, szef wywiadu Obce Armie Wschód (po wojnie szef tzw. Organizacji Gehlena, przekształconej później w BND, Bundesnachrichtendienst, czyli wywiad niemiecki, funkcjonujący pod tą nazwą do dziś) już w połowie 1944 roku wyekspediował po cichu swą rodzinę (a także osobiste dzienniki) w głąb Niemiec, to samo doradził też swym zaufanym oficerom, mimo iż za takie działanie, oceniane jako defetyzm i surowo zabronione, można było zapłacić życiem. 12 stycznia 1945 roku w sytuacji militarnej na Dolnym Śląsku nastąpił gwałtowny zwrot – ruszyło potężne natarcie sowieckie z przyczółka sandomierskiego. Dwa dni później rozpoczęły ofensywę pozostałe fronty. Na całym odcinku od Bałtyku do Karpat armie hitlerowskie spychane były na zachód.
11
12