S P I S T R E Ś C I TEMAT NU ME RU - SZALENI NAUKOWCY: 1,21 GIGAWATA MARZEŃ, CZYLI „POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI” - WOJCIECH SAWŁOWICZ ZBUDUJ WŁASNEGO FRANKENSTEINA! - PAWEŁ IWANINA PRZYPADEK BARDZO DZIWNEGO DOKTORA - PAWEŁ KLIMCZAK NIKOLA TESLA: KRÓL BŁYSKAWIC- ADRIANA SIESS POZA CZASEM, POMIĘDZY MIEJSCAMI: NIEŚMIERTELNOŚĆ FIGURY GOLEMA - MARCIN WAINCETEL JEDNOSTKA 731 - PAULINA ANACKA ANTON PHIBES: IN MEMORIAM - PRZEMYSŁAW PIENIĄŻEK PAN DOMU CIERPIENIA - ADRIANA SIESS SZPIKULCEM W OKO - MACIEJ BERG
3 7 13 16 24 31 35 39 47
VARIA: CARPENTER W ZWIERCIADLE SATYRY - KAMIL DACHNIJ LORI LOVECRAFT, CZYLI MACKI PIN-UPU - PAWEŁ KLIMCZAK KINOWY HORROR NIE ŻYJE. TOKSYCZNY MŚCICIEL - PAWEŁ IWANINA KREW Z GŁOŚNIKÓW, CZYLI HORRORCORE - TOMASZ OLKOWSKI
52 55 58 64
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI: CYKL LISTY MORDERCÓW: NIEGRZECZNY KUBUŚ, CZĘŚĆ II - WOJCIECH SAWŁOWICZ LICENCJA NA BONDA - BARTOSZ NASKRĘCKI Z MIŁOŚCI DO SZTUKI_KRADZIEŻE BREITWEISERA - NIKOLA SPIEREWKA PROZA / POEZJA: DRAHMA DIONIZOSA (Z CYKLU O DETEKTYWIE MAKSIE CARRADOSIE) - ERNEST BRAMAH WYWIAD Z JULIUSZEM VERNEM - R. H. SHERRARD TECHNOKRATA Z KONIECZNOŚCI - RAY BRADBURY GENIUSZ PROFESORA SAMA SULLIVANA - TOMASZ KACZMAREK WYTRZESZCZ TYSIĄCA JARDÓW - •PAWEŁ IWANINA TEQUILA: LICZBA BESTII (FRAGMENT POWIEŚCI) - ŁUKASZ ŚMIGIEL
68 74 79
82 90 98 100 106 114
122 124 130
ESEJ / FELIETON: MOJA PIERWSZA KSIĄŻKA WYSPA SKARBÓW - ROBERT LOUIS STEVENSON 131 O ODKRYCIACH I WYNALAZKACH - BOLESŁAW PRUS 136 RELACJA: OLDTOWN 2014 - REDAKCJA
148
RETRO DZIEWCZYNY: SYLWETKA EDWIGE FENESH - KUNKTATOR
149
KONTAKT: COSNAPROGU@GMAIL.COM INTERNET: WWW.COSNAPROGU.BLOGSPOT.COM REDAKTOR NACZELNY: ŁUKASZ ŚMIGIEL SMIGIELLUKASZ@GMAIL.COM ZASTĘPCA REDAKTORA NACZ.: PAWEŁ IWANINA SEKRETARZ REDAKCJI: ADRIANA SIESS ALEKSANDRA ŁAKOMSKA SKŁAD: MACIEJ MUTWIL, Okładka - RAFAŁ SZYMA NA PODSTAWIE PROJEKTU MICHAŁA ORACZA
KOMIKS: TEQUILA: NIEZABIJ - ŁUKASZ ŚMIGIEL, KATARZYNA BABIS 120 •GALEON PRZEZNACZENIA - E. A. POE, E. ALLGOR 141 GRY RETRO I BEZ PRĄDU: MDK - RED SONJA SIN - ROCH WEKSLER 7 RONIN - PAWEŁ WERNIC
CZASOPISMO
AUTORZY: WOJCIECH SAWŁOWICZ PAWEŁ IWANINA PAWEŁ KLIMCZAK ADRIANA SIESS MARCIN WAINCETEL PAULINA ANACKA PRZEMYSŁAW PIENIĄŻEK MACIEJ BERG KAMIL DACHNIJ TOMASZ OLKOWSKI BARTOSZ NASKRĘCKI ROCH WEKSLER PAWEŁ WERNIC ILUSTRACJA NA OKŁADCE: DANIEL GRZESZKIEWICZ (WYDANIE CYFROWE) KATARZYNA KRZYSZTOFOWICZ (WYDANIE PAPIEROWE) KOREKTA I REDAKCJA: WOJCIECH LULEK NIKOLA SPIEREWKA REDAKCJA NA FACEBOOKU: WWW.FACEBOOK.COM/COSNAPROGU REDAKCJA NA SOUNDCLOUD: HTTPS://SOUNDCLOUD.COM/ COSNAPROGU
COŚ NA PROGU
3
Witajcie Macie przed sobą #10, jubileuszowe wydanie magazynu „Coś na Progu”. Wydanie wyjątkowe z kilku powodów. Po pierwsze numer ten oddajemy w Wasze ręce za darmo. Po drugie – pierwszy raz przygotowaliśmy „Cosia” we wszystkich najpopularniejszych formatach elektronicznych. Po trzecie, wreszcie – w licznych konkursach na naszym fanpage’u możecie wygrać limitowaną ilość drukowanych egzemplarzy z drugą wersją okładki, która ucieszy pewnie kolekcjonerów. Wszystko to wiąże się ze zmianami, które wprowadzamy w cyklu produkcyjnym i wydawniczym „Coś na Progu”. Kolejnych numerów naszego magazynu nie znajdziecie w Empikach ani w kioskach. Ten system dystrybucji finansowo zabijał pismo. Nowego „Cosia” będzie można zakupić w formatach, drukowanym i cyfrowym (pdf, ePUB, mobi) w wybranych księgarniach i sklepach internetowych oraz podczas imprez okolicznościowych – targów, konwentów, spotkań z Redakcją. Ze względu na produkcję pisma w trybie druku na żądanie, wzrośnie jego cena. Aby osłodzić Wam konieczność większych wydatków powiększymy nieco format „Coś na Progu”, dzięki czemu w środku zmieści się dużo więcej tekstu. Pismo nadal pozostanie nieregularnikiem, a kolejne numery będziemy starali się wydawać średnio co trzy miesiące.
4 COŚ NA PROGU
Wewnątrz „Cosia” zmieni się niewiele. Dodamy jedynie nowe działy (np. Strefę Horroru) i rozbudujemy te, które są z nami od dawna (np. Strefa Gier retro i bez prądu). Do rodziny czasopism CNP, dołączy wkrótce poświęcona klasycznym, pulpowym komiksom i okraszona potężną dawką publicystyki – „Złota Era Komiksu”. Niedługo wydamy także nową powieść z cyklu „Biblioteka Coś na Progu”. Wszystkie informacje na temat naszych wydawnictw, a także nasze nowe forum dyskusyjne, podcastowe radio, stale aktualizowaną galerię, najnowsze newsy i recenzje dotyczące wszystkiego co pulpowe, znajdziecie na naszej odświeżonej stronie internetowej: www.cosnaprogu.blogspot.com oraz na nowym i wkrótce – jedynym, oficjalnym fanpage’u na facebooku: www.facebook.com/cosnaprogu. Chcemy tworzyć dla Was niezwykłe czasopisma, nie z myślą o masowym rynku, lecz o kilku tysiącach absolutnie wyjątkowych Czytelników, których pasją jest pulp, weird, szeroko pojęta fantastyka, kryminał i sensacja. Zostańcie z nami. W kolejnym numerze tematem przewodnim będą „Pulpowe duety”. Do przeczytania.
Łukasz Śmigiel
www.lukaszsmigiel.blogspot.com
TEMAT NUMERU
Wo j c i e c h S a w ł o w i c z
1,21gigawata marzeń CZYLI
COŚ NA PROGU
5
TEMAT NUMERU
C
o jest wyróżnikiem szalonego naukowca? Z pewnością to, że jego geniusz jest co najmniej tak wielki jak jego szaleństwo. Z reguły nie wróży to dobrze. A dr Emmett L. Brown jest z całą pewnością szalony. Można to łatwo stwierdzić – wystarczy go chwilę poobserwować. Chodzi tam i z powrotem, mówi ciągle podniesionym głosem i wymachuje rękoma, robiąc przy tym dziwaczne miny. W Hill Valley wszyscy (z jednym wyjątkiem) mają go za pomylonego starca. Na całe szczęście jest najbardziej pokojowo usposobionym szaleńcem na świecie.
Pierwsza część „Powrotu do przyszłości” (1985) Roberta Zemeckisa odniosła spektakularny sukces. Wpływ na to miało wiele czynników. Przede wszystkim każdy uwielbia szurniętych naukowców w stylu Doca Browna (fenomenalny Christopher Lloyd), młodzi widzowie utożsamiali się z nastoletnim Martym McFly’em (Michael J. Fox), ich rodzice mogli natomiast wrócić do lat swojej młodości (konkretnie roku 1955). Ale powodem, dla którego po przeszło ćwierć wieku nadal tak wielu kocha tę serię, może być to, że jest zaskakująco samoświadoma, co nieczęsto zdarza się w kinie hollywoodzkim. W sposób niezwykle błyskotliwy wskazuje na bardziej lub mniej subtelne różnice między „kiedyś” a „teraz”. Dzisiejszego widza z pewnością ciekawić może ukazanie filmowej – wcale nie tak już odległej – przyszłości roku 2015 w „Powrocie do przyszłości II” (1989). Wiele jej elementów urzeczywistniło się, choć może nie dokładnie: płaskie ekrany, bary „retro” w stylu lat 80. czy samozawiązujące się buty1 (wciąż czekamy na hoverboardy, latające samochody i „Szczęki 19”). W końcu – seria podejmuje temat postrzegania konkretnej epoki przez następne pokolenia i ich podświadomego idealizowania, co genialnie wręcz ukazuje „Powrót do przyszłości III” (1990), którego akcja w dużej mierze dzieje się na Dzikim Zachodzie w roku 1885.
WEHIKUŁ CZASU... Z DELOREANA?! Nie można zaprzeczyć, że do sukcesu serii przyczynił się też sam wehikuł czasu, czyli zmodyfikowany DeLorean DMC-12. Żadna tam toporna budka telefoniczna czy fotel z obracającym się talerzem. Jeśli już podróżować w czasie, czemu nie zrobić tego ze stylem? Samochód-esencja lat 80. dzięki filmowi stał się ikoną popkultury. Może nie wszystkim mówi coś nazwa DeLorean, ale „samochód z Powrotu do przyszłości” zna niemal każdy. Ach, DeLorean... Piękne auto, którego plakat wisiał na ścianie niejednego dzieciaka dorastającego na przełomie lat 80. i 90., zaraz obok takich tuzów szos jak Ferrari F40 czy Lamborghini Countach. Już podczas premiery prototypu w roku 1976 narobił niemało zamieszania. Zaprojektowany przez Giorgetto Giugariego, ogłoszonego później samochodowym projektantem stulecia, DeLorean miał wszystko, czego można było wymagać od ówczesnego supersamochodu: futurystyczną sylwetkę, 1 Tak! Główny projektant Nike ogłosił w lutym tego roku, że w pełni sprawne obuwie – dokładna kopia modelu z filmu – ukaże się na rynku w przyszłym roku. Limitowany model Nike Air Mag, który wyszedł w 2011 roku i był rozprowadzany w ramach akcji charytatywnej, nie miał jeszcze samozawiązujących się sznurówek. Nike nie chce ujawniać jeszcze cen, ale można podejrzewać, że potrwa to chwilę, zanim technologia stanieje i stanie się rewolucją na miarę rzepów. 6 COŚ NA PROGU
konstrukcję i 130-konny2 silnik V6. Dodatkowo był stosunkowo niedrogi i nie tak elitarny – wyprodukowano go w niespełna 9 tys. egzemplarzy. Ale dopiero gdy stał się gwiazdą filmową, chcieli mieć go wszyscy. Tak bardzo, że w 2008 roku wznowiono jego produkcję. Ileż to filmowy DeLorean nie przeszedł... Przypomnijmy: po przypadkowej podróży do 1955 roku Marty nie miał jak wrócić do swoich czasów bez ładunku plutonu. Na szczęście młodszy doktor Brown pomaga mu w powrocie dzięki skierowaniu energii pioruna prosto do „kondensatora przepływu”. Marty McFly wraca, a współczesny Doc zabiera DeLoreana do 2015 roku i poddaje go futurystycznym przeróbkom: instaluje napęd latający i Mr. Fusion3 – domowy reaktor zimnej fuzji, zasilany odpadami organicznymi. Niestety, pod koniec drugiej części piorun, który uratował Marty’ego wcześniej, staje się przyczyną nowego kłopotu. Doc zostaje uwięziony z niedziałającym DeLoreanem w roku 1885, ale udaje mu się go zachować – zakopuje go na 70 lat w jaskini. Marty cofa się do XIX wieku, lecz przez przypadek przedziurawia bak, z powodu czego DeLorean nie może jeździć, a tym bardziej rozpędzić się do niezbędnej prędkości 88 mili na sekundę4. Na domiar złego pierwsza stacja benzynowa w okolicy powstanie dopiero za 20 lat. Ostatecznie DeLorean, przerobiony na drezynę, zostaje zniszczony w kraksie z pociągiem w roku 1985.
PLUTON, PIORUN I KONDENSATOR PRZEPŁYWU Przejdźmy może do wynalazku Doca. Integralną częścią wehikułu czasu jest wspomniany „kondensator przepływu” (flux capacitor). Gdybyśmy chcieli uruchomić maszynę, musielibyśmy wiedzieć, że pierwszą niezbędną do tego rzeczą jest prędkość 88 mph. Nie to jest jednak głównym problemem, a wytworzenie dużej mocy, bo ten konsumuje jej naprawdę dużo – aż 1,21 gigawatów5. Do wytworzenia takiej energii potrzebna jest albo reakcja jądrowa, albo silne wyładowanie elektrostatyczne w postaci pioruna. Lecz i ten konstrukcyjny problem nie stanowił dla Doca Browna specjalnej przeszkody. 2 W europejskiej wersji 150 KM. 3 Parodia Mr. Coffee – popularnego w latach 80. taniego ekspresu do kawy. 4 141,6 kilometra na godzinę. 5 Tyle samo mocy potrzebuje pojedynczy ciśnieniowy reaktor wodny w elektrowni jądrowej. 1,21 GW odpowiada ok. 1,6 mln KM (koni mechanicznych). Na szczęście taka ilość potrzebna jest na bardzo krótki czas, żeby kondensator przepływu mógł „zaskoczyć”.
TEMAT NUMERU
Wspomniany wcześniej Mr. Fusion rozwiązał ten problem, co pozwoliło oszczędzić fatygi związanej z kradzieżą plutonu libijskim terrorystom. Ważnymi argumentami przemawiającymi za wybraniem właśnie DeLoreana przez Doca były tempo przyspieszenia do 88 mph i karoseria ze stali nierdzewnej. Powszechnie znanym faktem jest, że poprawia ona „rozproszenie strumienia” (flux dispersal), co z kolei wpływa na płynność podróży przez czasoprzestrzeń. Dalszy opis działania wynalazku wydaje się niemożliwy. Tylko Doc Brown znał tę skomplikowaną konstrukcję trybów i przekładni, a akurat w tym miejscu przerwał swój wykład, gdyż musiał odpowiednio uważać na pojazd. Filmowy DeLorean nie był wcale jedynym w serii. W serialu animowanym6 było ich co najmniej kilka (w tym wersja z ośmioma miejscami – standardowo są dwa), tak samo jak w grze komputerowej (w której na skutek działania pioruna pod koniec II części powstał duplikat oryginalnego wehikułu). W części III pojawił się również inny wehikuł, skonstruowany na bazie lokomotywy parowej. To, jak Doc wycisnął 1,21 GW z parowozu, do dzisiaj pozostaje zagadką.
NEUROTYCZNY EISTEIN Dr Emmett Lathrop Brown, dla znajomych „Doc”, jest połączeniem umysłu Alberta Einsteina z manieryzmem i wyglądem stereotypowego szalonego naukowca. W filmach poznajemy go jako podstarzałego uczonego ogarniętego obsesją na temat podróży w czasie. Urodził się albo w 1914, albo w 1922 roku7. Pochodził z rodziny niemieckich emigrantów o nazwisku von Braun, przybyłych do fikcyjnego Hill Valley w Kalifornii w roku 1908. W wieku 11 lat, zafascynowany twórczością Juliusza Verne’a, postanowił poświęcić się nauce. Stronił od ludzi i nie 6 Oprócz filmów pełnometrażowych ukazały się: serial animowany (1991-92), komiks, adaptacja książkowa i kilka gier komputerowych, z których najnowsza ukazała się na początku 2011 roku. Ponadto w styczniu 2014 ogłoszono prace nad wersją musicalową – premiera w 2015 roku. 7 Pierwsza data pojawia się w grze, druga w serialu. COŚ NA PROGU
7
TEMAT NUMERU
lubił kontaktować się z nimi – nawet ojciec nigdy nie traktował poważnie jego aspiracji naukowych8. Towarzystwa dotrzymywały mu zwykle wierne psy, nazywane kolejno na cześć wielkich uczonych historii. Przełomowy moment w życiu Doca nastąpił 5 listopada 1955 roku, kiedy to wieszając zegar na ścianie w łazience, poślizgnął się i uderzył w głowę. Wtedy właśnie wpadł na pomysł stworzenia kondensatora przypływu umożliwiającego podróż w czasie. Następne 30 lat i prawie całą rodzinną fortunę poświęcił na realizację swojego projektu. Zapewne całe Hill Valley miało go za niebezpiecznego dla otoczenia szaleńca. Plotkami na jego temat zainteresował się nastoletni Marty McFly, który zakradł się pewnego razu do laboratorium Emmetta. Ten szybko odnalazł bratnią duszę w ciekawskim i energicznym chłopaku. Doc zatrudnił Marty’ego do opieki nad psem Einsteinem, w czasie gdy on przeprowadzał swoje eksperymenty. W 1985 roku udało mu się stworzyć swój jedyny działający wynalazek – wehikuł czasu. Po wydarzeniach z filmów osiadł w 1885 roku, ożenił się z XIX-wieczną nauczycielką Clarą i miał z nią dwóch synów – Julesa i Verne’a – których zabierał niejednokrotnie na kolejne podróże w czasie. Ostatecznie przeniósł się z nimi na stałe do 1991 roku9. Dzięki wspaniałej medycynie roku 2015 dożył najprawdopodobniej grubo ponad setki. Data śmierci? Rzecz mało istotna dla podróżnika w czasie.
Z FIZYKĄ WCALE NIE TAK ZA PAN BRAT A jak się ma realna fizyka do tej prezentowanej w Powrocie do przyszłości? Oczywiście jest to bardziej fiction niż science, ale i tak panuje przekonanie, że ze wszystkich filmów o podróżach w czasie właśnie „Powrót” trzyma się najbliżej nauk ścisłych. O ile dla laika wywody doktora mogą wydawać się całkiem wiarygodne bądź prawdopodobne, każdy uważny student fizyki jest w stanie wskazać błędy w rozumowaniu filmu. Pomijając specyfikę mechaniki DeLoreana, samo założenie wydaje się w miarę słuszne. 1,21 GW mocy w połączeniu z 88 mph na liczniku daje nam około 30,78 meganiutonów siły, która w filmowej fizyce jest ilością potrzebną na wytworzenie tunelu czasoprzestrzennego10. Tak naprawdę przez sekundę działania takiej mocy (taki czas odpowiada temu, co widać w filmie) De8 Zob: Back to the Future: The Game. 9 Back to the Future: The Animated Series. 10 Siła ta jest zdecydowanie za mała, ale działanie wehikułu nie jest do końca wyjaśnione. Niektórzy fani spekulują, że uruchomienie w pędzącym pojeździe ładunku kondensatora o mocy reaktora jądrowego pozwala na osiągnięcie nagłego przyspieszenia i powstania „wyrwy” (tunelu) w materii. Dla porównania: na osiągnięcie 88 mph DeLorean potrzebuje nieco ponad 10 sekund, co wymaga z kolei prawie 4 kN siły ciągu silnika, czyli 0,004 MN. 8 COŚ NA PROGU
Lorean osiągnąłby prędkość ponad 4 Machów, czyli 5040 km/h, stosunkowo niewielką, a przeciążenie zabiłoby podróżnika. Dla porównania: jedne z najwyższych zanotowanych przeciążeń miało miejsce na torze wyścigowym F1, kiedy kierowca David Purley na odcinku 66 cm zahamował ze 173 do 0 km/h, łamiąc przy tym w wielu miejscach nogi, miednicę i żebra i osiągając przeciążenie równe sile 179 g. Wyprawa McFly’a i Browna skończyłaby się prawdopodobnie najbardziej spektakularnym testem zderzeniowym w historii. Nieco naciągane wydaje się również działanie czasoprzestrzennego systemu nawigacji – obwodów czasowych – dzięki któremu ustalić możemy moment w czasie, do którego chcemy się dostać. Jedynym wyjaśnieniem jest to, że Doc musiał w jakiś sposób ustalić i obliczyć „mapę” czasu. W „Powrocie” pojawia się też problem paradoksów czasowych, zmieniania przeszłości przez podróżnika i wynikających z tego konsekwencji. Doc informuje widza, że czas jest jak rzeka z nieskończoną liczbą odnóg. Gdy następuje zmiana, wskakujemy w inną odnogę i nie możemy już jej zmienić, chyba że cofniemy się do „skrzyżowania”. Pokrywa się to mniej więcej z Everettowską teorią wieloświata w mechanice kwantowej. Prawdą jest, że niewiadomo, co stałoby się, gdyby spotkały się dwie wersje tej samej osoby z innego czasu (wszechświat mógłby się rozpaść). Co jednak w filmie zgrzyta w kontekście tych teorii? Otóż Marty wcale nie wymazałby się z czasoprzestrzeni poprzez niedopuszczenie do randki swoich młodych rodziców, ale istniałby nadal. „Wymazanie się” miałoby więcej sensu w połączeniu z inną, bardziej tradycyjną teorią czasu, która mówi, że istnieje tylko jeden nurt tej rzeki, a zmienić może się koryto. Wtedy jednak nastąpiłyby zmiany w świadomości Marty’ego i nie zauważyłby on żadnej różnicy po powrocie do 1985 roku. Wedle jeszcze innej teorii niemożliwe jest współistnienie dwóch wersji tej samej osoby w jednym czasie. Aż cisną się na usta słowa Marty’ego: This is heavy, Doc. Proponuję w tym momencie wrócić do tradycyjnego sposobu ratowania przyjemności płynącej ze śledzenia fabuły – zawieszenia niewiary – i cieszyć się wybuchową mieszanką przygody, komedii i science fiction w najlepszym wydaniu. Na koniec ciekawy fakt: piosenka „Johnny B. Goode” Chucka Berry’ego według pierwszej części filmu nie została przez niego napisana. Berry usłyszał ją w wykonaniu Marty’ego w roku 1955. Ponieważ jednak Marty usłyszał ją przed swoją podróżą w czasie, piosenki tej nikt nie napisał, mimo to nadal istnieje w czasoprzestrzeni. I jak tu nie kochać filmu, w którym Bóg stworzył rock and rolla?
TEMAT NUMERU
ZBUDUJ WŁASNEGO
FRANKENSTEINA! Paweł Iwanina
W
iele wytworów popkultury dostarczyło nam pokaźnego panteonu szalonych naukowców i ich dzieł, niejednokrotnie przerażających i destruktywnych. Te dziwaczne postaci z epoki na epokę i z dzieła na dzieło wpadające na coraz ambitniejsze pomysły zrealizowania swoich ambicji, używające całego arsenału w dostępnej im konwencji – od chałupniczej pracy doktora Frankensteina aż po futurystyczne zabawki profesora Huberta Farnswortha – musiały się kiedyś narodzić, zwizualizować w głowie twórcy. Nie o sam proces twórczy jednak będzie się tu rozchodziło, a o to, że – jak mówi stary frazes – „najlepsze scenariusze pisze życie”. Odejdźmy więc na chwilę od fikcyjnych postaci i przyjrzyjmy się sylwetkom prawdziwych szalonych naukowców, ich dziełom i eksperymentom.
ZAKAZANY EKSPERYMENT
W
powszechnym rozumowaniu średniowiecze jawi się jako epoka ciemna, pozbawiona zdobyczy nauki, obfitująca w ciągłe wojny, kojarząca się raczej z plebsem, który palił na stosie wszystko, co wydawało się naukowe czy „magiczne”. Nic bardziej mylnego! Z pomocą przy obalaniu tego mitu przychodzi światły i ambitny władca, mecenas sztuki i nauki, cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, Fryderyk II Hohenstauf. Wsławił się on jako autor jednej z niewielu udanych wypraw krzyżowych, później został obłożony przez papieża Grzegorza IX najpierw klątwą, później ekskomuniką, a na koniec obwołany Antychrystem, przez co podjął zdecydowane kroki i pobił papieską flotę, doprowadzając do odwołania tych krzywdzących tytułów. Był także jednym z najlepiej wykształconych ludzi swej epoki. Do jego zasług należy między innymi przetłumaczenie i utrwalenie dzieł Arystotelesa. Fryderyk interesował się różnymi dziedzinami nauki do tego stopnia, że postanowił przeprowadzić pewien eksperyment, który później zostanie nazwany Zakazanym Eksperymentem, a że cesarzowi się nie odmawia, miał praktycznie wolną rękę.
F
ryderyk chciał w końcu rozstrzygnąć kwestię tego, jakim językiem posługiwano się w Edenie. Logika była słuszna – Adam i Ewa nie mogli przecież nauczyć się języka od swoich rodziców. W tym celu zabrał kilka nowonarodzonych COŚ NA PROGU
9
TEMAT NUMERU
dzieci i nakazał wychować je w całkowitej izolacji od języka. Opiekunkom nie wolno było pod żadnym pozorem rozmawiać, odzywać się ani wydawać jakichkolwiek dźwięków w obecności dzieci. Fryderyk wierzył, że w ten sposób zaczną one przemawiać w pierwotnym języku. Zakładano, że będzie to łacina, hebrajski, arabski, greka lub język rodziców dzieci (pojawiła się tu hipoteza o genetycznym przekazywaniu języka). Wynik tego eksperymentu nie przebiegł pomyślnie dla cesarza – dzieci bowiem wykształciły swój własny język, złożony z systemu klaśnięć, chrząknięć, grymasów i min.
nazwanym autojektorem, pokazywał, że potrafi przez kilka godzin podtrzymać przy życiu odciętą głowę psa. Urządzał dla publiczności ekskluzywne pokazy, na których dla udowodnienia audytorium, że nie oszukuje, działał na
P
odobny eksperyment przeprowadził islamski władca ludu północnych Indii – Mogołów, Akbar I. Ten doszedł do podobnego wniosku co Fryderyk. Sytuacja nie jest jednak taka prosta – Jakub IV, król Szkocji twierdził, że zrobił taki sam eksperyment i że jego badani mówili płynnym hebrajskim.
TRUDNA MIŁOSĆ
O
życiu Siergieja Briuchonienki wiadomo bardzo niewiele, poza tym że był on radzieckim fizjologiem za czasów stalinowskich i wynalazcą płucoserca – urządzenia, które
zmysły psa i sprawdzał jego reakcje. Faktycznie, gdy Bruchionienko świecił psu w oczy, ten mrugał, gdy uderzał młotkiem w stół, uszy się ruszały, gdy łaskotał go piórem, głowa wzdrygała się, próbując je ugryźć, a na końcu karmił go kawałkami jedzenia, które potem wypadały przez otwarte gardło. Wielkim finałem owego eksperymentu miała być śmierć kliniczna głowy, jednak widzowie zazwyczaj byli zniesmaczeni i nie czekali na koniec, wychodząc z sali. Mimo tego Briuchonienko dostał prestiżową radziecką nagrodę Lenina za swoje zasługi. podczas operacji na otwartym sercu realizuje funkcję krążenia pozaustrojowego. I to z tym ostatnim jest związany jego najbardziej szalony eksperyment, który wywołał głośną dyskusję na temat granic moralnych w nauce. Briuchonienko w 1940 roku nakręcił bowiem film „Experiments in the Revival of Organisms”, na którym, dzięki swojemu płucosercu 10 COŚ NA PROGU
S
owieci mieli zdecydowany sentyment do psów. Inaczej było z samymi czworonogami – te raczej nie pałały zbytnią sympatią do swych radzieckich właścicieli. Miały ku temu powody. Zwłaszcza przez to, że Władimir Demichow podzielał tę trudną miłość, a jej wyrazem był kolejny szalony eksperyment. Był bardzo uzdolnionym lekarzem – mając zaledwie 21 lat skonstruował jedno z pierwszych urządzeń podtrzymujących pracę serca,
które pozwalało na pięć i pół godziny przejąć jego obowiązki. Później przeprowadził pierwszą psią transplantację serca i płuca. Jego badania określano mianem przełomowych, takich, która wywarły ogromny wpływ na rozwój przeszczepów. Dziś zapewne pamiętany byłby jako chirurgiczny geniusz, gdyby nie to, że jego ambicje były nieco większe niż trzeźwe rozumowanie. Stworzył on bowiem żyjącego, oddychającego dwugłowego psa.
W
1954 roku jeden z jego współpracowników dostarczył na wpół żywego psa do laboratorium. Demichow zauważył, że głowa czworonoga wygląda na całkiem sprawną, postanowił więc przedłużyć jego życie. W tym celu odciął ją, utrzymując przy życiu dzięki krwi bogatej w tlen, po czym wszczepił w kark owczarka niemieckiego. Ta dwugłowa kreatura żyła tylko kilka dni, jednak Demichow nie stracił animuszu. W ciągu kolejnych 15 lat zrobił tak jeszcze 19 razy, jednak z powodu infekcji pooperacyjnych większość z psów nie cieszyła się długim życiem. Najdłuższym i najbardziej znanym połączeniem był Pirat, który był hybrydą owczarka niemieckiego i małego kundla, którego łapy i głowa wszczepione były w kark większego psa. Pirat był sławny za sprawą Aline Mosby, dziennikarki z amerykańskiej agencji prasowej. Opisała całą tę kuriozalną sytuację w serii artykułów, zauważając, że psy były połączone układem krwionośnym, ale każdy z nich wiódł osobne życie – budziły się o różnych godzinach i miały inne pory jedzenia. Największym chyba problemem dla Demichowa w utrzymaniu psa było to, że Pirata musiał prowadzić za uszy, bo żadna obroża na niego nie pasowała. Warto wspomnieć, że Władimir nie był pierwszy, bowiem w 1908 roku tego samego dokonał Charles Claude Guthrie, jednak w bardziej prymitywny sposób. Dwanaście minut upłynęło od momentu odcięcia głowy i przyszycia do innego psa – za dużo, aby przeszczep był w pełni udany.
TEMAT NUMERU
ZWIERZECY WYSCIG ZBROJEN
P
amiętajmy, że były to lata zimnej wojny. Wyścig technologiczny między USA a ZSRR szedł pełną parą. A skoro Demichow mógł stworzyć dwugłowe zwierzę, Amerykanie nie mogli być gorsi i też eksperymentowali. Przeświadczeni, że radzieckie dzieło było bardzo efekciarskie, zabrali się do pracy. Czarną robotę zostawili Robertowi White’owi, ochrzczonego później Doktorem Rzeźnikiem. Obiecał być lepszym od sąsiadów zza oceanu i słowa dotrzymał.
W
1970 roku, po wielu latach przygotowań i ciężkich wyrzeczeń udało mu się przeszczepić głowę małpy do innego ciała (bądź, patrząc z innej perspektywy, ciało małpy do innej głowy). Twór ten złożony z dwóch naczelnych był w stanie czuć smak, wąchać, słyszeć i widzieć świat, który go otaczał. W pewnym momencie był na tyle sprawny, że próbował ugryźć Doktora Rzeźnika w ucho. Niestety, nie wszystkie nerwy udało się połączyć, dlatego też małpa nie mogła chodzić. Później White powie o tym eksperymencie tak: „To, co zostało osiągnięte przy modelu zwierzęcym, […] jest całkowicie osiągalne w zakresie ludzkim. Wszystko to zawsze było związane raczej z science-fiction niż z prawdziwością. Legenda Frankensteina, w której cały człowiek zszywany jest z różnych części, stanie się możliwa już na początku XXI wieku.” White nie za dobrze przewidział przyszłość – jak na razie operacja transplantacji głowy nie ujrzała dnia dziennego. Lecz któż może wiedzieć, co dzieje się w tajnych amerykańskich bazach?
D
emichow twierdził, że celem tych eksperymentów było stworzenie bazy dla ludzkich kończyn, które można by było dowolnie przeszczepiać. Jego największym marzeniem była transplantacja płuc i serca. Żadne z jego wielkich ambicji się nie sprawdziło – banków kończyn jak nie było, tak nie ma, a w kwestii przeszczepu serca wyprzedził go Christiaan Barnard w 1967 roku, a jednoczesnej transplantacji i serca, i płuca – Bruce Reitz w 1981 roku. COŚ NA PROGU
11
TEMAT NUMERU PRANIE MÓZGU
W
1987 roku amerykański filozof Hilary Putnam przeprowadził eksperyment myślowy, który zakładał zamknięcie mózgu w specjalnym naczyniu i podłączeniu go do aparatury pozwalającej przesyłać bodźce. Za pomocą owej aparatury były generowane sygnały elektryczne, doskonale spójne złudzenia osób, przeżyć i czynności. Skoro więc mózg odczuwa je tak, jakby były jego własnymi, można wyciągnąć z tego dwa wnioski: po pierwsze, świat znany z „Matrixa” jest możliwy do spełnienia; po drugie, skoro wspomnienia da się do mózgu włożyć, da się też je wyjąć.
P
ierwsze próby kasowania wspomnień i umieszczania w ich miejsce nowych odbyły się w latach 50. i 60. w USA pod kryptonimem „MK-Ultra”. Był to najbardziej kompleksowy eksperyment, powstały na bazie dwóch innych – Projektu „Bluebird”, którego celem było zbadanie ludzkiego umysłu i udoskonalenie nad nim kontroli dla działań szpiegowskich i kontrwywiadowczych, oraz Projektu „Artichoke”, w którym udoskonalano przesłuchania hipnozą i substancjami psychoaktywnymi.
P
rogram „MK-Ultra” był tak tajny, że został opisany dopiero 24 lata po jego rozpoczęciu, w 1974 roku. Miał on siedemnaście głównych założeń, z których wyszczególnić można: zbadanie możliwości sterowania pracą ludzkiego mózgu, a także próby przejęcia nad nim kontroli oraz wynalezienie idealnego serum prawdy. Nad projektem sprawował pieczę jeden z najbardziej znanych wówczas psychiatrów, przewodniczący Światowego Towarzystwa Psychiatrycznego, Ewan Cameron, a udział w nim brało wiele najznamienitszych nazwisk światowej psychiatrii, a także – o czym mówi się mało bądź wcale – niektórzy nazistowscy naukowcy, którym udało się uniknąć wysokich kar w procesach norymberskich (chociaż niektórzy z nich skazani byli prawomocnymi wyrokami!). Biorąc pod uwagę fakt, że jednym z członków takich komisji był właśnie Ewan Cameron, wszystko nabiera sensu.
J
ego postawa idealnie wpisuje się w kanon szalonego naukowca. Pokładał on nadzieję w tym, że uda mu się wyleczyć schizofrenię za pomocą usunięcia obecnych wspomnień, wyprostowania mózgu i zaszczepienia nowej, nie-schizofrenicznej psychiki. Celował wysoko – w nagrodę Nobla, jedyną, której jeszcze nie dostał. Traktował pacjentów jak szczury laboratoryjne: nie zważając na to, czy ktoś faktycznie jest chory czy nie, poddawał go tej samej terapii. Co prawda zmieniała się ona na przestrzeni lat, lecz można wyróżnić kilka stałych elementów. Najpierw, aby otumanić kuracjusza, podawał mu końskie dawki LSD, a gdy ten jeszcze nie był potulny, traktował go terapią 12 COŚ NA PROGU
elektrowstrząsową, w której podwyższał napięcie trzydziesto-, a czasem czterdziestokrotnie. Aby przejść do kolejnej fazy, używał kurary, trucizny używanej przez Indian Ameryki Łacińskiej, zwiotczającej mięśnie, aby unieruchomić swój obiekt doświadczalny. Wystawiał ich także na różne rodzaje promieniowania, obserwując, czy zachodzą jakiekolwiek zmiany w zachowaniu. Gdy już wspomnienia były wymazane, a pacjent nie wiedział, jak się nazywa, zapominając twarze i imiona swoich rodziców, często biorąc za nich asystentów Camerona, następowała faza wszczepiania nowej psychiki. W tym celu faszerował pacjentów lekami, a ci popadali w dziwny stan otumanienia pomiędzy rzeczywistością a snem. Wtedy realizował najczarniejsze sny antyutopistów – z taśmy ukrytej pod poduszką puszczał w kółko te same nagrania: „Ludzie cię lubią i potrzebują. Jesteś pewny siebie. Ludzie cię lu...” Cameronowi nie udało się osiągnąć sukcesu. Doszedł po latach do wniosku, że umysł ludzki nie jest niczym twardy dysk w komputerze – nie można usunąć z niego systemu operacyjnego i wgrać nowego. Jego kuracjusze cierpieli po tym eksperymencie na permanentne osłabienie, inkontynencję, czyli niekontrolowane wydalanie moczu i ekskrementów, amnezję, mutyzm, a także nabawiali się zaburzeń lękowych. „MK-Ultra” stał się podstawą do rozważań na temat możliwości wpływu na ludzki umysł. Pewien stopień konspiracji, jaki dotykał projektu, stał się poletkiem do spekulacji na temat tego, jakie techniki i jaka technologia została opracowana podczas eksperymentów i jaki miała wpływ na wydarzenia światowe. Co ciekawe, według zwolenników teorii spiskowych, najsłynniejszą osobą, która miała paść ofiarą „MK-Ultra”, była... J. K. Rowling, która to miała stworzyć pozytywny wizerunek osiągającej sukcesy samotnej matki, być związana z korporacją niszczącą wartości rodzinne, medialną marionetką. Poza autorką Harry’ego Pottera na takich listach pojawiają się: Sirhan Sirhan – zabójca Roberta Kennedy’ego, Lee Harvey Oswald – zabójca J. F. Kennedy’ego, Mark Chapman – zabójca Johna Lennona, a nawet Anders Breivik – norweski terrorysta.
PROJEKT CZŁOPANS
O
tym eksperymencie krąży wiele legend. Stalin za jego pomocą miał stworzyć idealnego żołnierza, ostatecznie udowodnić teorię ewolucji (w imię negacji teorii kreacjonistycznej, niezgodnej z komunistycznymi założeniami), a ZSRR miało stać się dzięki niemu potęgą biotechnologii. Wtedy na świecie był tylko jeden człowiek, który miał niezbędną wiedzę i chęci, by podjąć się zadania – był nim Ilia Iwanow. Eksperymentował on nad stworzeniem ludzko-małpiej hybrydy, małpoluda, szerzej znanego jako „człopans” i – jak się później okazało – miał przypłacić to życiem.
I
wanow był doktorem Uniwersytetu Charkowskiego i specjalistą w dziedzinie sztucznej inseminacji. Pisano, że wyprowadził rosyjskie rolnictwo z epoki średniowiecza, udało mu się bowiem sztucznie zapłodnić klacz. Lecz to nie było jego głównym celem. Scenariusz jest podobny jak u innych wizjonerów epoki – dużą rolę odgrywała tutaj chęć przysłużenia się ludzkości i parcie na nagrody. W połowie lat dwudziestych XX wieku dzięki sponsorom, mecenasom i fundatorom z różnych krajów świata, między innymi Francji i ZSRR, zorganizował dużą wyprawę do Francuskiej Afryki Zachodniej (dziś Gwinea). Chciał w ten sposób zminimalizować koszty i wyeliminować problem transportu orangutanów do ZSRR. Znalezienie odpowiednich samic okazało się dużym wyzwaniem, dlatego dopiero w 1927 roku odbyła się pierwsza faza eksperymentu – trzy z samic: Babette, Syvette i Czarna zostały zapłodnione. W tym jednak czasie musiał wyjechać z Afryki – koloniści bali się doniesień do francuskiej macierzy o ich niegospodarności, a Związek Radziecki nie chciał, żeby to właśnie Iwanow, którego umysł ogarnięty był wizją „człopansa” kreował ich wizerunek za granicą. Ten wsiadł więc na statek wraz z trzema szympansami i tam dopiero stwierdził, że próba skończyła się niepowodzeniem – okazało się, że w drodze do ZSRR samice zdechły. Nie stwierdzono również ciąży. Eksperyment przeprowadzony w drugą stronę, w którym to zapładniane byłyby kobiety, miał odbyć się już w Gruzji. Ekipie badawczej udało się nawet znaleźć ochotniczkę z Leningradu (choć Iwanow twierdził, że najodpowiedniejsza byłaby Pigmejka, ze względu na swoją rasę i niski stopień ucywilizowania), lecz szympans, który miał być dawcą, zdechł i eksperyment musiał być na chwilę zawieszony. Niedługo później do ZSRR płynęło już pięć nowych obiektów doświadczalnych, ale w międzyczasie oskarżono Iwanowa o działalność wywrotową, ponieważ był aktywny już za czasów carskich przed rewolucją październikową, i zesłano go do Ałma-Ata w Kazachstanie, gdzie zmarł na udar. Jak dotąd nikt nigdy nie powtórzył osiągnięć Iwanowa. Żaden podobny eksperyment nigdy nie miał miejsca. Lecz być może kolejne wcielenie Iwanowa gdzieś w afrykańskim gąszczu bądź w kompleksie badawczym z dala od opinii publicznej stara się kontynuować jego dzieło?
W
HOP HOP, DZIECINO
grudniu 1802 roku George Forster zabił swoją żonę i dziecko, a potem wrzucił ich zwłoki do londyńskiego Kanału Paddingtona. Został ujęty trzy dni po wydarzeniu, a w styczniu kolejnego roku zawisł na szubienicy. Niedługo potem jego ciało zostało zdjęte ze sznura i pod osłoną nocy zostało przetransportowane do domu pewnego włoskiego naukowca, Giovaniego Aldiniego. Ten od lat zajmował się badaniem galwanizmu – wpływu prądu elektrycznego na zachowanie
TEMAT NUMERU
ciała ludzi i zwierząt. Tamta noc miała być dla niego przełomowa.
N
a pokaz Aldini zaprosił śmietankę intelektualną Londynu – Królewskie Kolegium Chirurgów oraz kilku dziennikarzy z najbardziej znanych wówczas tytułów. Gdy już wszyscy zasiedli, Aldini wyszedł na scenę, stanął przed nieżywym mordercą i wyjaśnił pokrótce w lakonicznym, naukowym żargonie cel swojej prezentacji. Miał zamiar pokazać najnowsze wyniki swojej pracy, czyli jak za pomocą prądu elektrycznego można w łatwy sposób manipulować ludzkim ciałem. Stanąwszy tuż za martwym Forsterem tak, aby nie zasłaniać swojemu audytorium, podłączył specjalny przewód do dużych baterii o wielkiej sile i zaczął przykładać jego końcówkę do różnych części cia ła w i s i e l c a . Reporter „Newgate Calendar” opisze to później tak: „Przy pierwszym podłączeniu aparatury do twarzy szczęka zmarłego przestępcy zaczęła drżeć, przylegające do twarzy mięśnie okropnie się wykrzywiały, a lewe oko się otworzyło. W dalszej części pokazu prawa ręka podniosła się i zacisnęła, a nogi i uda zostały wprawiane w ruch.” Wielu z widzów było nie tylko zaskoczonych, ale także zdezorientowanych. Byli przeświadczeni, że Aldini przywrócił zmarłego do życia za pomocą elektryczności. COŚ NA PROGU
13
TEMAT NUMERU
Istnieją znikome źródła dotyczące prawdziwych reakcji publiki – dziennikarze nie poświęcili temu wydarzeniu dużo miejsc. Pokaz ten do tego stopnia owiany jest tajemnicą, że pojawiło się kilka pogłosek związanych z prezentacją, z których najciekawszą jest ta o rzekomej śmierci człowieka transportującego ciało – miał on umrzeć wskutek szoku na widok ruszającego się, żywego zmarłego George’a Forstera.
W
szystko zaczęło się w 1782 roku, kiedy to Giovani Aldini, siostrzeniec samego Luigiego Galvaniego, twórcy podwalin do gałęzi nauki, którą teraz nazywamy biochemią, ukończył fizykę na Uniwersytecie Bolońskim. Najpierw pomagał swojemu stryjowi, który jako pierwszy odkrył zjawisko pobudzenia narządów zwierząt przez elektryczność. P o c z ą t k o w o eksperymentowali na żabach, doskonaląc się i ucząc coraz bardziej precyzyjnego o p e r o w a n i a elektrycznością, lecz tak małe obiekty doświadczalne nie wystarczyły młodemu Giovaniemu. Postanowił, że wraz z każdym przełomowym dla galwanizmu odkryciem, będzie robić coś bardziej spektakularnego niż poprzednio. Z żab przeszedł na większe zwierzęta – psy, owce, a z czasem na krowy i konie. Jeden ze świadków opisał jego badania w następujący sposób: „Aldini po tym, jak odciął głowę psu, sprawił, że przeszedł przez nią silny prąd. Nawet pojedyncze dotknięcie wywoływało prawdziwie straszne drgawki. Otwarta szczęka, gadające zęby, oczy mu wyłaziły z orbit, można było uwierzyć, że zwierzak jest ciągle żywy i cierpi.”
A
ldini jeździł dużo po Europie, prezentując wyniki swoich doświadczeń i przeprowadzając podobne pokazy jak w Londynie, za każdym razem wywołując podobny efekt – szokował publikę i wywoływał uczucie niedowierzania. Jednakże nie na długo. Po pewnym czasie opinia publiczna była już nasycona, więc postanowił skupić się na badaniach nad osobami przewlekle chorymi. Starał się leczyć zwłaszcza ludzi chorych na schizofrenię i depresję, chociaż sam Aldini nazywał te zaburzenia „melancholiami”. Był jednym z pierwszych ludzi, którzy w tym celu stosowali elektrowstrząsy.
W
p ó ź n i e j sz ym okresie ż ycia Ald ini za p r zesta ł eksperymentowania z elektrycznością, poświęcając się całkowicie rozwiązywaniu zagadnień fizycznych. Wszystkie jego opisy badań i eksperymentów zarówno na ludziach, 14 COŚ NA PROGU
jak i na zwierzętach można znaleźć w niezwykle rzadkiej książce – białym kruku, „Essai Théorique et Expérimental sur le Galvanisme” z roku 1804.
W
czasie, gdy Aldini przeprowadzał swój najsłynniejszy eksperyment na George’u Forsterze, mała Mary Shelley, która w wieku dwudziestu jeden lat napisze „Frankensteina, czyli współczesnego Prometeusza”, miała dopiero pięć lat i choć w późniejszym czasie szeroko interesowała się galwanizmem i naukami Aldiniego, to była zbyt młoda, aby uczestniczyć w którymkolwiek z pokazów. Poza prozą Shelley praca Aldiniego miała również zainspirować C. S. Lewisa, znanego z „Opowieści z Narni” do napisania książki „Ta okropna siła”.
MAŁPA, PIES I SZALONY NAUKOWIEC
J
edno trzeba przyznać naszym przodkom – nie brakowało im wyobraźni. Do swojej pracy podchodzili na wiele sposobów: ideologicznie, ambicjonalnie, a nawet z pobudek religijnych. Zbierając wszystkich tych, którym niestraszne było porzucić swoją reputację, a niekiedy i postawić na szali swoje własne życie, stworzenie naszego własnego Frankensteina wydaje się bardzo prawdopodobne. Najpierw dzięki Fryderykowi II dowiedzielibyśmy się, że nie zacznie sam mówić i że trzeba będzie potwora nauczyć języka. Później Giovani Aldini powiedziałby nam, że monstrum może się poruszać za pomocą impulsów elektrycznych. Ilja Iwanow stwierdziłby, że z połączenia zwierzęcia i człowieka nic nie wyjdzie, dlatego trzeba będzie brać tylko ludzkie komponenty. Dzięki Siergiejowi Briuchonience nauczylibyśmy się podtrzymywać głowę przy życiu przez czas niezbędny do przeprowadzenia operacji, a brudną robotę z przyszywaniem jednej partii mięśnia do drugiej zostawilibyśmy duetowi Demichow & White. Aż w końcu gotowego już potwora oddalibyśmy w ręce Ewana Camerona, który nauczyłby go łagodności, posłuszeństwa i z taśmy ukrytej pod poduszką puszczałby w kółko te same nagrania: „Ludzie cię lubią i potrzebują. Jesteś pewny siebie. Ludzie cię lu...” I kto wie, co najlepszego by z tego wyszło?
TEMAT NUMERU
PAWEŁ KLIMCZAK
N
PRZYPADEK BARDZO DZIWNEGO DOKTORA
a przestrzeni kilkudziesięciu lat istnienia komiksów z Batmanem, przez ich strony przewinęły się niezliczone tabuny wrogów Mrocznego Rycerza. Siłą rzeczy jedni byli bardziej ciekawi, inni mniej, jednych zapamiętano dobrze, inni zniknęli w pomrokach kolorowych stron, które nie trafiły w gusta fanów. Przy takiej ilości materiału równie naturalnym jest fakt falowania popularności postaci – persona zapomniana przez dekady może zostać wygrzebana i znów przeżyć swoje pięć minut. Owe pięć minut nie musi zresztą trwać na łamach komiksu – rynek licencjonowanych produktów rozrósł się do niebotycznych rozmiarów, a filmy, gry wideo czy kreskówki są równie dobrą, a w wielu wypadkach nawet lepszą, platformą do odświeżenia postaci. Tak było z jednym z pierwszych i w zasadzie jednym z najciekawszych przeciwników Batmana – doktorem Hugo Strange’em.
Tajemniczy naukowiec został głównym złym w grze wideo „Batman: Arkham CIty”, wydanej w 2011 roku przez firmę Rocksteady. Po wielu latach Strange znów miał okazję grać pierwsze skrzypce. Można powiedzieć, że to rola, do której został stworzony już ponad siedem dekad temu... Hugo Strange pojawił się na łamach „Detective Comics” #36 w lutym 1940 roku. W swoim debiucie skonstruował maszynę, która generowała bardzo gęstą mgłę – to pozwalało zbirom na jego usługach rabować banki. Postać Strange’a zrodziły te same obawy, co postaci wielu innych szalonych naukowców. Lęk przed nieznanymi, nieokiełznanymi siłami nauki, szczególnie w czasach II wojny światowej, to zawsze działający na wyobraźnię bodziec. Jeżeli dodamy do tego naukę zaprzęgniętą w najbardziej antyamerykańską działalność – zamach na świątynie kapitału, mamy receptę na komiks. Receptę, z której korzystano w przeszłości i w przyszłości – bodaj trzy czwarte przeciwników Spider-Mana rabuje banki. Najwyraźniej to dość intratne zajęcie, nawet w świecie, w którym na dachach miasta czuwają superbohaterowie. Przez lata czterdzieste perypetie Hugo Strange’a dostarczyły kilku tropów, które będą przewijać się przez komiksowe historie o Batmanie jeszcze wiele razy. Nie jest tajemnicą, że komiksy superbohaterskie uprawiają twórczy recykling, korzystając wielokrotnie z modyfikowanych pomysłów. Strange wynalazł serum zmieniające ludzi w supersilne monstra – narzucające się podobieństwo do substancji używanej przez Bane’a czy środka, którego Joker używał w grze „Batman: COŚ NA PROGU
15
TEMAT NUMERU
Arkham Asylum”, jest jak najbardziej naturalne. Doktor Hugo użył proszku, który paraliżował strachem miasto – czyżby strategia Scarecrowa pochodziła oryginalnie od szalonego naukowca? Zresztą ta historia kończy obecność Strange’a w Złotej Erze – Batman uderzeniem z piąchy, tradycyjną bronią superbohaterów, wysyła doktora w przepaść. Strange pojawił się przed Jokerem, ba – wyprzedził moment, w którym Batman dostał własny komiks. Jako pierwszy potrafił wykorzystać sekrety Mrocznego Rycerza przeciwko niemu, dodatkowo stosując zabiegi, z których korzystać będą inni, nie mniej szaleni kryminaliści. Co prawda Strange spadł w przepaść, ale jak to często w komiksach bywa, charakterystyczna bródka, okulary i łysina jeszcze powrócą na ścieżki Batmana. Jego triumfalny powrót przypadł na lata siedemdziesiąte i historię „Strange Apparitions”. Strange prowadzi klinikę dla najbogatszych obywateli Gotham pod pseudonimem Todhunter. Pewnego dnia u jego progu staje nie kto inny jak Bruce Wayne, który odkrywa, co się naprawdę dzieje w klinice – bogacze są zakładnikami i prowadzi się na nich eksperymenty, które zmieniają ich w potwory (hm, chyba przerabialiśmy to już wcześniej). Szalonemu doktorowi udaje się złapać Batmana i odkryć jego prawdziwą tożsamość. Strange odkrywa przed Wayne’em karty swojej przeszłości – przeżył upadek i wyjechał do Europy, gdzie cierpliwe czekał na okazję do powrotu. „Byłeś powodem, dla 16 COŚ NA PROGU
którego opuściłem Gotham City na rzecz Europy po naszej ostatniej walce, i powodem mojego powrotu po wieloletnich sukcesach tam. Tylko Batman może stanowić wyzwanie dla Hugo Strange’a” – grzmi naukowiec. Jest coś toksycznego w Batmanie, że jego wrogowie nawet po ułożeniu sobie życia w odległych krainach wciąż czują nieposkromioną chęć kolejnego pojedynku. Nawet jeśli wszystkie poprzednie skończyły się dla nich niezupełnie pozytywnie. Powrót Strange’a dał nam jedną z najciekawszych scen w historii Batmana – aukcję prawdziwej tożsamości Mrocznego Rycerza, na której licytują Pingwin, Joker i gangster Rupert Thorne. Scena ta została powtórzona w jednym z odcinków „Batman: The Animated Series” („The Strange Secret of Bruce Wayne”) z drobnymi zmianami. Strange wchodzi w posiadanie sekretu Wayne’a dzięki maszynie, którą sam skonstruował, a która pod pozorem wprowadzania w stan relaksu zagłębia się w meandry psychiki i pamięci pacjenta. Tym razem w aukcji bierze udział Pingwin, Joker i Two-Face. „Batman: TAS” przez wielu uważany jest za najlepszy serial animowany wszechczasów i ten odcinek potwierdza ten pogląd. Zresztą, wyprzedzając trochę fakty, animowany serial Warner Brothers z Kevinem Conroyem w roli Batmana znakomicie wplótł w fabułę postać Hugo Strange’a, czyniąc z niego diabolicznego i bardzo sprytnego przeciwnika. Powinniśmy jednak wrócić do lat siedemdziesiątych. Strange na jakiś czas przejął tożsamość Batmana i korzystał z funduszy Wayne Fundation. Rupert Thorne stracił cierpliwość do doktora i próbował wymusić na nim zdradzenie tożsamości Batmana. Strange jest rzecz jasna nieugięty, a dzięki wschodnim technikom zwalnia swoje bicie serca do niemal nieistniejącego i oszukuje zbirów Thorne’a, fingując własną śmierć. Jego „ostatnie” słowa wiele mówią o toksycznej dynamice między Mrocznym Rycerzem a szalonym naukowcem: „By poznać sekrety
Batmana, musicie zatriumfować nad nim, nie nade mną. Byłem głupcem, myśląc o ich wyprzedawaniu. Batman jest za dobry dla takich jak ty, Thorne! Ja i on jesteśmy tym samym. Nigdy bym go nie zdradził...” Te słowa potwierdzają szyderczą tezę, którą wygłosił Joker w kultowym komiksie „Arkham Asylum” Granta Morrisona i która pojawiła się w wielu innych Bat-historiach na przestrzeni lat. Gdyby nie Batman, jego wrogowie nie mieliby prawa ani okazji do zaistnienia, więc Wayne jest współwinny i współistotny ze światem przestępstw. Hugo Strange ma duszę wynalazcy, co dobitnie widać od samego początku (i co też łączy go z Batmanem) – lubuje się w wymyślnych maszynach i eksperymentalnych napojach o różnych skutkach działania. Nie inaczej było w wypadku zemsty na Thornie. Doktor Hugo generuje iluzję ducha, który doprowadza gangstera do szaleństwa, i zjawia się pod postacią doktora Thirteen, który ma za zadanie pozbyć się zjawy. Thirteen „odkrywa”, że zjawa to podpucha, a rozsierdzony i porywczy Thorne rusza na swojego politycznego rywala, którego podejrzewa o tę machinację. Thorne pada postrzelony, a Strange może zaliczyć kolejne zwycięstwo i do swojego repertuaru monstrów, eliksirów i manipulacji dołączyć ducha. Hugo Strange próbuje ostatecznie wykończyć Wayne’a i przejąć postać Batmana, co robi w swoim stylu – plejadą pomysłowych rozwiązań, jak np. przy pomocy mandroidów. Kiedy zawodzi, prawdopodobnie ginie, wysadzając posiadłość Wayne’ów. Oczywiście to wszystko jest historią Hugo Strange’a z Ziemi-Jeden. W komiksach nic nie jest tak proste, a obecność paralelnych światów wcale nie pomaga. Hugo Strange przewija się przez szereg innych historii i alternacji – na Ziemi-Dwa udaje mu się stworzyć portal do Ziemi-Jeden i trzeba połączonych sił Robina i Batwoman, by go pokonać. W kontinuum Post-Crisis Strange poznaje tajemnicę tożsamości Batmana, ale trzyma ją w sekrecie. Dodatkowo poznajemy przeszłość Strange’a, który został porzucony jako dziecko i dorastał w domach opieki, co zresztą jest kolejnym punktem wspólnym między nim a jego nemesis – obaj wychowywali się bez rodziców. We współczesnych komiksach Strange również miał okazję namieszać, tradycyjnie stosując mieszankę wiedzy naukowej i manipulacji. W historii, która toczyła się na łamach „Gotham Knights” #8-11, szalony doktor udaje psychiatrę przeprowadzającego rutynowe testy stresu wśród pracowników Wayne Enterprises. Mając Bruce’a Wayne’a na kozetce, postanawia odurzyć go psychodelicznym narkotykiem i wyciągnąć z niego prawdę na temat Batmana. Udaje się to połowicznie – Wayne w sprytny sposób (hipnozą, co jest zupełnie standardową praktyką w komiksach) ratuje się przed kompromitacją. Strange przekonany, że jego
TEMAT NUMERU
teoria o tym, że Bruce jest Batmanem, zawiodła, a on sam zabił Batmana, popada w szaleństwo i trafia do Arkham Asylum. Co przenosi nas do najbardziej znaczącej obecności Hugo Strange’a w ostatnich latach. W grze „Batman: Arkham City” Hugo Strange jest oddelegowany do bycia nadzorcą wydzielonej części Gotham, w której trzyma się kryminalistów, a do której również trafia Bruce Wayne. Strange demaskuje prawdziwą tożsamość milionera i szykuje się do egzekucji „Protokołu 10” - eksterminacji wszystkich kryminalistów w Gotham. Za wszystkim stoi jednak Ra’s al Ghul, który jest niepocieszony, że Strange nie wyeliminował Batmana – i biedny Hugo ginie z jego ręki. Komputerowy Strange był znajomą postacią dla miłośników komiksu i kreskówki „Batman: TAS”. W jego oczach igrał ten sam szalony ogień co zawsze, a jego metody nosiły znajome znamiona. Tym razem jednak doktor Hugo był pionkiem w rękach dużo większego gracza, co nie pozwoliło mu rozwinąć skrzydeł – szkoda, bo dynamika na linii WayneStrange była jak zawsze doskonała. Doktor Hugo Strange jest w ciągłym stanie psychicznej destabilizacji, co sprawia, że nie tylko decyduje się na szaleńcze eskapady po prawdę o Batmanie, ale również wytrąca go z pewności własnych odkryć. To pokręcona postać przynależąca do elitarnego grona ludzi, którym udało się bardzo mocno skrzywdzić Batmana. Przetarł szlaki dla destrukcyjnych i totalnych metod Black Maska i został ikoną złej psychologii. Szkoda, że plotki o tym, że w zwieńczeniu Nolanowskiej trylogii miał go grać Robin Williams (inne mówiły o Tomie Hardym, który ostatecznie zagrał Bane’a), okazały się nieprawdą. Najbardziej przebiegły szalony naukowiec, jaki stanął przeciwko Mrocznemu Rycerzowi, wciąż czeka na swój debiut na srebrnym ekranie.
COŚ NA PROGU
17
TEMAT NUMERU
ADRIANA SIESS
Króol błlyskawic G
dy spytasz przeciętnego przechodnia o to, kto wynalazł elektryczność, bez większego zastanowienia odpowie: Thomas Alva Edison! Kiedy zagaisz go o radio, zastanowi się chwilę dłużej. Marconi? Jakoś tak. Gdy rozmowa zejdzie na radar, kilku wymieni nazwisko Watsona-Watta. Na pytanie o promienie X wszyscy zgodnie przywołają nazwisko Roentgena. Na kartkówce z historii w szkole podstawowej dostaliby piątkę... Zupełnie nieświadomie odbierając zaszczyty najbardziej zapomnianemu wynalazcy w dziejach świata. Czarodziejowi elektryczności. Wynalazcy XX wieku. Geniuszowi o pokolenia wyprzedzającemu własną epokę. Człowiekowi mającemu odpowiedzi na pytania, których ludzkość nie zdążyła jeszcze zadać. Kim właściwie był Nikola Tesla? Sporna kwestia narodowościowa Pochodził z serbskiej rodziny osiedlonej w Chorwacji, w małej wsi Smiljan. Wielokrotnie podkreślał, że czuje się pełnoprawnym 18 COŚ NA PROGU
obywatelem obu tych państw – był Serbem z racji krwi i Chorwatem z racji urodzenia. Tesla przyszedł na świat burzowej nocy 10 lipca 1856 roku jako syn prawosławnego prezbitera Milutina Tesli. Jego matką była Duka Tesla, zajmująca się wyrobem niewielkich narzędzi i mechanicznych urządzeń1. Jej ojciec także był prawosławnym duchownym. Rodzinna tradycja zaważyła na decyzji Milutina – przewidział on dla Nikoli karierę duchownego. Nic, co młody Tesla mówił lub robił, nie potrafiło wpłynąć na zmianę decyzji. Młody Nikola nie próżnował – w wieku pięciu lat wynalazł nowy model koła wodnego, zaś mając dziewięć zajął się konstruowaniem silnika zasilanego mocą... kilku chrząszczy. Odwidziało mu się dopiero wtedy, gdy jego serdeczny kolega postanowił udowodnić, że jest w stanie zjeść dosłownie wszystko i siła napędowa wynalazku Tesli została potraktowana jak przystawka. Pewnego razu, obserwując domowego kota, zauważył, że sierść zwierzaka elektryzuje się przy dotykaniu, co popchnęło go do rozmyślań nad naturą tego zjawiska i prawdopodobnie gdyby nie to zwierzę, wiek elektryczności nie nadszedłby tak szybko. Nikola już od najmłodszych lat charakteryzował się również niesamowitą, fotograficzną pamięcią – w wieku dwunastu lat potrafił wyrecyto1 Miała także nietypowy talent – znała na pamięć treść większości serbskich eposów narodowych.
wać wszystkie tablice logarytmiczne. W tym czasie objawiły się również jego naturalne zdolności lingwistyczne – w ciągu całego życia nauczył się płynnie mówić po angielsku, czesku, niemiecku, francusku, węgiersku i włosku. Opanował również łacinę. Jednak żadne jego osiągnięcie nie wpłynęło na decyzję ojca o wysłaniu Nikoli na nauki kapłańskie. Milutin Tesla zmienił zdanie dopiero wtedy, gdy niemal umierający, zmorzony cholerą siedemnastoletni Nikola wyznał, że z pewnością poczuje się lepiej, jeśli ojciec pozwoli mu studiować inżynierię. Przyparty do muru prezbiter udzielił zatem synowi swojego błogosławieństwa. Nikola wyzdrowiał. Już kilka miesięcy później nauczyciel z rodzinnej wsi wystarał się dla niego o stypendium na prestiżowej Politechnice Austriackiej w Grazu. Naukę tam rozpoczął w roku 1875, w wieku 19 lat.
Najważniejszy wynalazek w historii Przygodę ze studiami w Grazu Nikola Tesla zakończył już po trzech latach, uważając, że na Politechnice nie może się już nauczyć niczego więcej. Nic zresztą dziwnego – młody Serb był prawdziwym tytanem pracy. Wszystkie swoje obliczenia wykonywał „na oko” ze zdumiewającą dokładnością co do jednej dziesiątej milimetra, czym wprowadzał w osłupienie zarówno kolegów, jak i wykładowców. Potrafił poświęcać na naukę 20 godzin w ciągu doby, wielokrotnie zatracając się w czytaniu kolejnych książek z bogatej uniwersyteckiej biblioteki. Sypiał po dwie godziny, tłumacząc, że nie potrzebuje więcej, gdyż jego organizm inaczej się regeneruje. Martwił tym zarówno swoich rodziców, jak i nauczycieli – sam jednak nigdy nie przywiązywał wagi do swojego zdrowia. W całości oddawał się badaniom, eksperymentom i rozmyślaniom mającym przynieść określone wynalazki i unowocześnienia. Już wtedy, w XIX wieku, gdy ludzkość dopiero odkryła i zaczęła wydobywać ropę naftową, Nikola Tesla rozważał zastosowanie odnawialnych źródeł energii – wody, wiatru oraz energii kosmicznej, którą uważał za przyszłość całej planety. Pewnego dnia, podczas spaceru, młody wynalazca doznał właściwego sobie objawienia – obserwując zachód słońca, zauważył wirujące pole magnetyczne, które przyjęło kształt „harmonium”. To właśnie wtedy wpadł na jeden z najważniejszych wynalazków w dziejach: ideę prądu zmiennego (AC – alternating current), który obecnie znajduje się we wszystkich gniazdkach na świecie. Zaprezentował to jednemu ze swoich wykładowców, a ten, przy całej grupie słuchaczy, uznał, że Tesla wymyślił rzecz „godną perpetuum mobile, niemożliwą do skonstruowania”. Ten sam nauczyciel załatwił Nikoli pracę w biurze telegraficznym w Budapeszcie. Przenosząc się do jednej z dwóch stolic Monarchii Austro-Węgierskiej, młody wynalazca zerwał kontakt z rodziną i przyjaciółmi, całkowicie oddając się nowej pracy.
TEMAT NUMERU Europejskie sukcesy
Młody Serb szybko pokazał zakres swoich umiejętności – w nowym miejscu pracy natychmiastowo awansował na stanowisko głównego inżyniera. Dzięki jego wkładowi już niedługo później uruchomiono pierwszą linię telefoniczną na terenie Austro-Węgier. Po likwidacji urzędu telegraficznego Tesla przeniósł się do Paryża, podejmując pracę w europejskim oddziale firmy Thomasa Edisona. Francuska część korporacji była odpowiedzialna za produkcję prądnic i silników prądu stałego (DC – direct current) i oświetlenia, chronionych patentami słynnego amerykańskiego wynalazcy. Nikola został przydzielony do beznadziejnego przypadku instalacji elektrycznej w Strasburgu, którą jednak udało mu się naprawić. Charles Bathelor, ówczesny przełożony Tesli, zachwycony ostrością umysłu i umiejętnościami pracownika, namówił go na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Dał mu także swoją rekomendację, którą Tesla miał okazać Edisonowi po przybyciu do Ameryki. Zawierała ona jedynie dwa zdania: „Znam dwóch wielkich ludzi, a Ty jesteś jednym z nich. Drugim jest ten oto młody mężczyzna”.
Poczucie humoru prosto z Ameryki Podróż do Stanów nie należała do najszczęśliwszych przeżyć – młody wynalazca został obrabowany, a w wyniku powstałych na pokładzie statku zamieszek omal nie stracił życia. Do Nowego Jorku dopłynął 6 czerwca 1884 roku, mając w kieszeni kilka centów i krótką notkę od Charlesa Bathelora. Od razu pojawił się pod drzwiami gabinetu Edisona, od razu został też zatrudniony w jego korporacji. Thomas Edison, zaintrygowany rekomendacją od swojego europejskiego menedżera, wyznaczył Tesli pewne skomplikowane zadanie. W zamian za zawrotną sumę 50 tysięcy dolarów (dziś jest to około miliona dolarów!) młody Serb miał zwiększyć wydajność transformatorów prądu stałego należących do Edisona. Tesla wykonał zadanie z przypisaną sobie lekkością i dokładnością. W ciągu roku udało mu się uzyskać około 50-procentową poprawę wydajności. Z sugestią, że może usprawnić je jeszcze bardziej, jeżeli Edison zastanowi się nad zmianą prądu stałego na zmienny, stawił się po swoją wypłatę. Jego pracodawca wyglądał na naprawdę zaskoczonego tym, że młodemu Europejczykowi udało się to, czego nie mogli osiągnąć jego najlepsi inżynierowie. Jednak na prośbę Tesli o spełnienie warunków umowy roześmiał się rubasznie: „Musi się pan jeszcze wiele nauczyć o amerykańskim poczuciu humoru”. W zamian Edison zaproponował Tesli dziesięciodolarową podwyżkę. Nietrudno sobie wyobrazić, jaka była odpowiedź oszukanego i wykorzystanego Serba. Tesla opuścił korporację amerykańskiego wynalazcy, rozpoczynając największą elektryczną wojnę w dziejach. COŚ NA PROGU
19
TEMAT NUMERU
Potrzeba chwili, aby wyjaśnić, dlaczego Thomas Edison potraktował Teslę w tak lekceważący sposób. Od 1870 roku większość Nowego Jorku zapełniona była kablami elektrycznymi transportującymi prąd stały oraz znajdującymi się niemal na każdej ulicy generatorami prądu. Prądu stałego nie można było wysłać dalej niż kilkaset metrów od elektrowni, a do działania potrzebował tzw. szczotek (komutatorów), które obracając się, krzesały snopy iskier dające energię kinetyczną. System ten, choć niewygodny i dosyć niebezpieczny, zapewniał Edisonowi stały przypływ dolarów. Nie w smak były mu wymysły młodego naukowca, który proponował zastąpienie prądu stałego zmiennym, dającym się wysyłać na dłuższe odległości bez poważniejszych strat. Nie istniał wówczas silnik gotowy odebrać taką energię, jednak Tesla utrzymywał, że jest w stanie go zbudować. Potrzebował jedynie odpowiedniego zaplecza finansowego i budulcowego. Edison nie chciał mu go dać – właściwie z
20 COŚ NA PROGU
dwóch przyczyn: bał się, że Serb może wygryźć go z interesu, ale i nie do końca wierzył, że można używać prądu innego niż ten, który zapewniał ciągłość jego finansowego imperium.
Tesla Electric Light Company i zaginione szczenięta Po puszczeniu korporacji Edisona nastał bardzo trudny okres w życiu Nikoli Tesli. Nie mogąc znaleźć żadnego zatrudnienia, serbski wynalazca podjął się ciężkich robót fizycznych. Pracował przy kopaniu rowów pod system sieci telegraficznych, za co otrzymywał jedynie 2 dolary dniówki. Dopiero w 1888 roku Teslę zatrudnił szef firmy Western Union, a już kilka miesięcy później do obiecującego wynalazcy rękę wyciągnął znany finansista, George Westinghouse, będący właścicielem działającej od niespełna dwóch lat Westinghouse Electric & Manufacturing Company. Tesla przekonał go do inwestycji w prąd zmienny. Za 40 patentów i siedem głównych urządzeń generujących AC nowy szef zapłacił Serbowi 25 tysięcy dolarów w gotówce oraz równowartość 50 tysięcy dolarów w akcjach. Zobowiązał się również do wypłacania Tesli tantiemów w wysokości 2,5 dolara za każdy sprzedany koń mechaniczny (0,7 kilowata) prądu. Dzięki pomocy Westinghouse’a Nikola Tesla mógł wreszcie pracować pod własnym szyldem – powstała Tesla Electric Light Company, skąd w 1888 roku wypuścił i zaprezentował światu pierwszy silnik na prąd zmienny. Nowopowstałe urządzenie miało o wiele więcej zalet niż to, które skonstruował Edison – nie wymagało przenoszenia prądu przy pomocy komutatora i było napędzane siłą pola elektromagnetycznego. To, co profesor z Politechniki Austriackiej określił jako perpetuum mobile, działało i produkowało prąd. Tesla nie mógł posłużyć się znaną wówczas żarówką – zabraniał
tego słynny patent Edisona, skonstruował więc własną, dwubolcową świetlówkę. Niedługo później, przy wsparciu Westinghouse’a, powstała pierwsza elektrownia prądu przemiennego, która zasiliła oświetlenie wszystkich stacji kolejowych należących do Western Union na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych. Nietrudno się domyślić, że jedynym, który nie świętował tego zwycięstwa, był Thomas Edison. Naocznie przekonał się o skuteczności patentów Tesli i zaczynał mieć poważne obawy o ciągłość istnienia prądu stałego. Rozpoczął więc swoistą kampanię nienawiści, kierowaną pod adresem zarówno prądu przemiennego, jak i jego wynalazcy. Z domów położonych nieopodal korporacyjnych zabudowań Edisona zaczęły znikać kocięta i szczeniaki. Amerykański wynalazca oferował po 25 centów tym z chłopców, którzy przyniosą do jego laboratorium żywe zwierzę. Następnie zwoływał tłumy reporterów i zwykłych gapiów, aby publicznie dokonać uśmiercenia pieska czy kotka... przy pomocy prądu zmiennego. Ukazywał w ten sposób, że propagowane przez Teslę rozwiązanie jest zabójcze w działaniu i nikt nie powinien odważyć się po nie sięgnąć. Zobaczywszy, że zabijanie zwierząt domowych nie przynosi większych rezultatów, w 1903 roku Edison posunął się do publicznej egzekucji trzydziestosześcioletniej słonicy Topsy, którą potraktował prądem przemiennym o natężeniu 6600 V (warto wspomnieć, że prąd stały zadziałał by w tym wypadku z podobnym skutkiem, ale to Edison taktownie przemilczał.) Stracenie zwierzęcia obserwowało 1500 osób.
Krzesło elektryczne... Edisona? Eksperymenty dokonywane przez amerykańskiego naukowca zwróciły uwagę władz stanowych. Bynajmniej nie ze względu na prawa zwierząt. Rząd zastanawiał się nad nową formą zabijania więźniów skazanych na śmierć. Do tej pory praktykowano egzekucję przez powieszenie, jednak idącej z duchem czasu ludności ta metoda przestała wydawać się dostatecznie humanitarna. O pomoc zwrócono się do potentata elektryczności, Thomasa Edisona. Ten zaproponował, aby prąd płynący w krześle był prądem przemiennym. Chciał, by oglądający egzekucję ludzie kojarzyli śmierć skazańca z Teslą. Mówił: „Pozwolisz żonie przygotowywać posiłek na tym samym prądzie, którym zabija się ludzi?” George Westinghouse, sponsor i przedstawiciel Tesli żądał apelacji w sprawie Williama Kemmlera, pierwszego straceńca, którego miało czekać krzesło elektryczne wyposażone w prąd AC. Dowodził, że nie sprzedawał patentów na prąd zmienny więzieniu w Auburn. To była prawda, nieświadomie sprzedał je natomiast komu innemu – Haroldowi Brownowi, który okazał się pracownikiem Edisona, a ten odsprzedał patent nowojorskiemu więzieniu. Sąd odrzucił argumenty Westinghouse’a i w 1890
TEMAT NUMERU
roku Edison zapraszał ludzi na pierwszą w historii egzekucję przy użyciu elektryczności. Na domiar złego pierwsza próba uśmiercenia skazańca się nie powiodła – krzesła trzeba było użyć po raz drugi. Dopiero po czterech minutach nieustannego przesyłu energii zapach spalonego ciała utwierdził obecnych o śmierci Kemmlera. „Lepiej poszłoby im z siekierą” – podsumował niepocieszony Westinghouse. Czarę goryczy przelał tytuł artykułu na temat egzekucji: „Kemmler Westinghoused”2. Jak na zabiegi Edisona reagował sam Nikola Tesla? Tworzył.
Czarodziej elektryczności Tesla nie przywiązywał większej wagi do wygłupów Edisona – zdawał się być pochłonięty rozległymi perspektywami, jakie dawały jego nowe wynalazki. I fakt, że w 1891 roku otrzymał obywatelstwo amerykańskie, które – jak niejednokrotnie podkreślał – cenił daleko wyżej niż wszelkie odznaczenia naukowe. W międzyczasie skonstruował swój własny transformator, nazywany dalej cewką Tesli, i zaczął przygotowania do pewnego szczególnego zlecenia, jakie udało mu się zdobyć z pomocą swojego mecenasa, wspomnianego już Westinghouse’a. W 1893 roku, z okazji czterechsetnej rocznicy odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba odbyła się Wystawa Światowa w Chicago. Zjechała na nią prawdziwie gigantyczna liczba osób – 2/3 ówczesnej ludności Ameryki. Ceny w domach publicznych podrożały wówczas niemal trzykrotnie, a pierwszy znany seryjny morderca w USA, dr Henry Howard Holmes, zaczął uskuteczniać swój morderczy fach na turystach mających nieprzyjemność wizytowania jego hotelu. Nikola Tesla dostał rolę bardzo znacząca – w udziale przypadło mu oświetlenie całej wystawy. Chciał dokonać tego przy pomocy swojego prądu przemiennego. Jego oferta była dwa razy tańsza niż ta, którą miastu Chicago zaproponował Thomas Edison. W jednym momencie na dziedzińcu obleganym przez dwadzieścia milionów podekscytowanych Amerykanów i zagranicznych turystów zapaliło się 200 tysięcy żarówek, wywołując okrzyki zachwytu i niekłamany podziw. Cała społeczność – mieszanina wielkich naukowych autorytetów i zwykłych zjadaczy chleba – zapragnęła mieć elektryczność w swoich domach. Duet Tesla-Westinghouse triumfował. Poza samym oświetleniem, które robiło prawdziwą furorę mnogością świetlówek i ogromem przestrzeni, na jakiej zostało rozplanowane, Tesla przygotował dla odwiedzających niemalże 2 Posługując się neologizmem, można przetłumaczyć to jako: Kremmer zwestinghouse’owany, względnie: Kremmer poddany działaniu Westinghouse’a. COŚ NA PROGU
21
TEMAT NUMERU
czarodziejski spektakl – na swoim stoisku zaprezentował się odwiedzającym jako bezpośredni przewodnik elektryczny, przepuszczając przez swoje ciało prąd o natężeniu kilku tysięcy wolt i ukazując, że odpowiednio zastosowany prąd zmienny wcale nie musi być niebezpieczny. Otaczały go nieszkodzące mu wyładowania energii, zaczerpnięte ze skonstruowanej wcześniej cewki. Z jego dłoni wychodziły fioletowe rozbłyski, a cała postać jarzyła się pełną iskier otoczką. Potrafił również zapalić lampę, zwyczajnie trzymając ją w dłoni. Dla tłumów spragnionych niecodziennych widoków stał się prawdziwym bogiem elektryczności.
Ujarzmienie wodospadu i ukradzione radio Marzenie jeszcze z czasów dzieciństwa (nie bez powodów konstruował wówczas turbiny wodne), aby moc wodospadu Niagara wykorzystać jako źródło mocy do pierwszej na świecie wodnej elektrowni, zrealizował Tesla już trzy lata po sukcesie, jakim była dla niego chicagowska wystawa. Ogromna hala wybudowana nad brzegiem największego wodospadu Ameryki (stojąca tam do tej pory), której transformatory przerabiały ogromne ilości wody na prąd zasilający położone 30 km dalej miasteczko Buffalo, byłaby dla Tesli prawdziwą kopalnią (elektrownią?) pieniędzy. Przypomnijmy – za każde wyprodukowane 0,7 kilowata prądu zmiennego firma Westinghous’a miała wypłacać serbskiemu wynalazcy aż 2,5 dolara. Współcześnie Tesla byłby najbogatszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek stąpał po Ziemi. Co poszło nie tak? Do interesów wkradł się absurdalnie altruistyczny charakter Nikoli. George Westinghouse, wyczuwając, że hojna oferta złożona w czasie, kiedy nikt nie spodziewał się rychłych sukcesów prądu zmiennego, może doprowadzić do kompletnego bankructwa jego firmy, zwrócił się do Tesli z pokorną prośbą o odwołanie się od umowy. Zaproponował mu jednorazową wypłatę i dozgonne wsparcie przy każdym możliwym projekcie. Tesla wciąż pamiętał, że to właśnie nowojorski finansista zaufał idei prądu zmiennego, ochoczo przystał więc na propozycję Westinghouse’a. Podarł swój warty miliony dolarów kontrakt i zrzekł wszelkich pretensji finansowych. O ile wynalazcą Tesla był genialnym, menadżerem nie najlepszym. Nie zwracał uwagi na pieniądze, dopóki nie były mu pilnie potrzebne na nowe eksperymenty i badania (a te przeprowadzał niemal bez przerwy, często nie mogąc się zdecydować, za który z listy niekończących się pomysłów powinien zabrać się w pierwszej kolejności), podobnie jak nie dbał o to, kto żeruje na jego patentach (które, swoją drogą, często zapominał zgłaszać). W ten sposób pozbawił się chwały płynącej z otrzymania Nagrody Nobla za wynalezienie radia. Skonstruowana przez serbskiego wynalazcę cewka Tesli była elementem niezbędnym do przesyłu jakichkolwiek 22 COŚ NA PROGU
danych. Zarówno ją, jak i 16 innych patentów Tesli zastosował w swoim „wynalazku” Guglielmo Marconi. Choć serbski naukowiec wkroczył na drogę sądową, wymiar sprawiedliwości pozostawał głuchy na argumenty świadczące za pierwszeństwem Tesli. Długotrwałe procesy sądowe jedynie nadszarpnęły portfelem króla błyskawic, a uhonorowanie Marconiego Noblem dodatkowo przygnębiło Serba. Ironią losu pozostaje fakt, że ostatnie odwołanie Tesli do sprawy patentu na radio zostało przez Sąd Najwyższy USA rozpatrzone pozytywnie w 1943 roku... tuż po śmierci wynalazcy. Tak więc wszystkie encyklopedie mające przy słowie „radio” nazwisko Marconiego zostały wydrukowane z błędem.
Colorado Springs, czyli jak rozmawiać z Marsjanami? W jednym z najbardziej aktywnych pod względem wyładowań elektrycznych obszarze Stanów Zjednoczonych, Colorado Springs, powstało jedno z laboratoriów serbskiego wizjonera. Dzień i noc trwały tam eksperymenty związane z próbami uzyskania wyładowań elektrycznych. Niektóre z nich, wzbudzające dyskomfort u okolicznych mieszkańców, miewały po 40 metrów długości i napięcie rzędu milionów volt. Głośne, niepokojące grzmoty stały się w tamtych okolicach codziennością, dając ich twórcy ponurą sławę tego, który śmie eksperymentować z burzami. A przy okazji łatkę szalonego naukowca. Tesli – nieustającemu w próbach wytworzenia energii, którą można by czerpać bezpośrednio z ziemi i powietrza – zdarzyło się nawet przeciążyć wszystkie generatory w mieście i na kilka godzin odciąć Colorado Springs od wszelkich źródeł zasilania. To opinia publiczna mogła mu jeszcze wybaczyć. Problem z wiarygodnością pojawił się w momencie, kiedy zwołał ogromną konferencję prasową i oświadczył, że... odebrał sygnał z Marsa. Albo Wenus – nie był do końca pewien. Tak czy owak, był w zupełności przekonany, że udało mu się porozumieć z pozaziemską cywilizacją. Na sarkastyczne pytanie reportera, czy zdołał im odpowiedzieć, Tesla chłodno poinstruował dziennikarza, aby „zapytał o to Marsjan” – i zakończył spotkanie. Tak naprawdę wynalazcy udało się skonstruować prototyp obecnych radioteleskopów i szmer oznaczający promieniowanie kosmiczne błędnie odczytał jako sygnał wysłany przez Marsjan. Nigdy nie zostało mu to zapomniane, od tej pory niemal każdy widział w Tesli dziwaka i ekscentryka. Swoim zachowaniem również nie starał się tego zmienić – wizjoner był prawdziwym kłębkiem dziwactw. Brzydził się cudzych włosów i nikomu nie pozwalał dotykać swoich, miał poczucie obrzydzenia do biżuterii u kobiet (a już na wyżyny niesmaku sprowadzały go perłowe kolczyki), do każdego posiłku zamawiał dokładnie 18 chusteczek, którymi następnie pieczołowicie czyścił całą zastawę, uważając, że zawsze są na niej niebezpieczne
bakterie. Do tego miał dziwną obsesję polegającą na obliczaniu pojemności płynów i kęsów jedzenia, które zamierzał spożyć. Imała się go również fascynacja liczbą 3 – trzykrotnie obchodził budynek, zanim do niego wszedł, i wybierał tylko takie pokoje hotelowe, których numery dało się przez tę liczbę podzielić. A do tego wszystkiego nie tolerował grubych ludzi. Jedną ze swoich sekretarek zwolnił tylko dlatego, że wydawała mu się zbyt otyła. Miał bzika na punkcie elegancji. Kupował wytworne kapelusze, świetnie krojone fraki i co tydzień wymieniał skórzane rękawiczki, stare wyrzucając lub oddając biednym. Do tego był niezwykle charyzmatyczny i całkiem zabawny, często też pojawiał się na przyjęciach organizowanych przez zaprzyjaźnione małżeństwo Johnsonów – chyba że był aktualnie pochłonięty jednym ze swoich przełomowych projektów, a wtedy całe życie towarzyskie odstawiał na bok, skupiając się jedynie na pracy naukowej. Wszystkie te cechy oraz fakt, że okresowo bywał naprawdę bogaty, zapewniały mu nieustające powodzenie u kobiet. Nieważne jednak, ile córek rekinów finansjery podtykano mu pod nos, niezależnie od tego, czy przedstawiana mu kobieta była aktorką, malarką czy po prostu wybitnie piękną damą – Tesla nie bywał zainteresowany. Do końca
TEMAT NUMERU
życia utrzymywał celibat, uważając, że prawdziwy naukowiec nie może mieć żony, bo jest poślubiony swoim wynalazkom. Uważał, że małżeństwo zobowiązuje do oddania się w całości poślubionej kobiecie, a on nie może sobie na to pozwolić, ponieważ jego misją jest sprawić, aby cały świat mógł korzystać z wolnej, darmowej energii, jaka znajduje się wszędzie wokół.
Nowojorska wieża maga Choć po wizerunkowej wtopie z Marsjanami od Tesli odwróciło się wielu potencjalnych inwestorów, szalony naukowiec nie ustawał z wysyłaniem listów do lwiej części świata biznesu celem uzyskania środków na kolejne badania. Finalnie udało mu się uzyskać poparcie Johna Pierponta Morgana (założyciela General Electric) i rozpocząć budowę nowego laboratorium oraz enigmatycznej konstrukcji nazywanej Wieżą Wardenclyffe. Morgan wyłożył na ten projekt 150 tysięcy dolarów, uzyskując zapewnienie Tesli, że dzięki wieży możliwy będzie międzykontynentalny przesył informacji. Były to właściwe próby stworzenia radia, na którym szefowi General Electric zależało nie tylko ze względu na spodzie-
COŚ NA PROGU
23
TEMAT NUMERU
waną fortunę, jaką przynieść miała sprzedaż wynalazku – Morgan był zapalonym żeglarzem i jego marzeniem była możliwość bezprzewodowej komunikacji na oceanie. Niestety, Teslę ubiegł wspomniany już Marconi, a usytuowana na nowojorskiej Long Island tajemnicza wieża jeszcze nie została w pełni wybudowana, kiedy Morgan wycofał się z projektu. Tesla skończył budowę na własną rękę, inwestując pieniądze odłożone z licznych patentów i wynalazków, choć wiele z jego konstrukcji nie zostało należycie docenionych i przyjętych. Jednym z przykładów na to, jak bardzo Tesla wyprzedzał swoją epokę, był skonstruowany przez niego samochód z napędem elektrycznym. Serbski wynalazca wyjął silnik spalinowy z pojazdu marki Pierce-Arrow i zainstalował własny, elektryczny. Do tego na miejscu pasażera umieścił dziwną skrzynkę, w której znajdował się układ z 12 lamp elektronowych i kilkunastu oporników. Przewody wystające ze skrzynki podłączył do wcześniej wspomnianego silnika, zaś na dachu auta ustawił prawie dwumetrową antenę. Wtedy oświadczył, że... „już mamy moc”. Samochodu używano przez ponad tydzień i miał on lepsze osiągi niż ówczesne pojazdy spalinowe! Na pytania dziennikarzy, skąd właściwie pochodzi energia, Tesla ze spokojem odpowiedział, że „z otaczającego nas eteru.” Kilku trwożliwych żurnalistów oskarżyło go o kontakty z demonami, na co Tesla ze stoickim spokojem zajął się wymontowywaniem elektronicznych części silnika. „Świat nie jest gotowy na moje rozwiązania.” Zastanawiać może, skąd właściwie Serb miał aż tyle nowatorskich pomysłów. Na to pytanie odpowiedział sam zainteresowany – w jednym z wywiadów opowiedział dziennikarzom, że podczas snu odbywa regularne podróże astralne do światów, w których konstruuje nowe przedmioty i zawiera wspaniałe znajomości, „tak bardzo mu drogie jak te z realnego życia”. Żył tam i starzał się, na powierzchnię rzeczywistości przynosząc coraz ciekawsze projekty. Warto wspomnieć, że Tesla wynalazł również prototyp dronów, pierwszą zdalnie sterowaną łódź i torpedę czy radar. Na początku I wojny światowej przyszedł z tym pomysłem do przedstawiciela marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Pech chciał, że szefem R&D3 był w tym czasie Thomas Edison, który natychmiast przekonał kogo trzeba, że wynalazek Tesli nie ma praktycznego zastosowania. W 1887 roku Serb pracował nad promieniowaniem, które lata później nazwano promieniowaniem X. Wykonał zdjęcie kości swojej dłoni i wysłał je do znajomego, którym okazał się... Wilhelm Roentgen. Do tego był również tym, który opowiadał o szkodliwości promieniowania – inni pionierzy chcieli za jego pomocą leczyć ślepotę, a gdy do zabawy z promieniami X dołączył Edison, jeden z jego pracowników wystawiał się na promieniowanie na tyle często, że jego ramię musiało zostać 3 Research and Development, tj. prace badawczo-rozwojowe.
24 COŚ NA PROGU
poddane amputacji. Nie ocaliło mu to życia – Clarence Dally zmarł w wyniku raka i innych powikłań, co uczyniło go prawdopodobnie pierwszą na świecie śmiertelną ofiarą radiacji. W 1905 roku Tesla napisał, że marzy mu się „tanie i proste urządzenie, które każdy zmieści w kieszeni. Będzie odbierać wiadomości ze świata albo dowolne inne. Cała Ziemia zostanie przekształcona w jeden gigantyczny mózg” i – jakby tego było mało – nad takim wynalazkiem również pracował, co właściwie czyni go prekursorem Internetu. Promienie śmierci, czyli skąd się wzięła Katastrofa Tunguska W 1918 roku Tesla zrezygnował ze wszystkich dotychczasowych projektów i powrócił do Nowego Jorku, a tam tułał się od hotelu do hotelu (większość swojego życia przemieszkał w hotelach – od elitarnego Astoria Waldorf, gdzie rezydował na koszt właściciela jako gość honorowy, aż do ubogiego New Yorkera, za który płacił mu George Westinghouse, zażenowany upadkiem dawnej legendy jego firmy). Myślał nad wynalazkiem swojego życia, który często nazywał „niewidzialnym Murem Chińskim”. Chodziło o legendarny promień śmierci, broń zdolną niszczyć „flotę nawet 10 tysięcy samolotów z odległości 200 kilometrów”. Miał używać czegoś w rodzaju niewidocznych dla ludzkiego oka fal dźwiękowych. W 1934 roku Tesla oświadczył, że przy pomocy 2 milionów dolarów jest w stanie zbudować to urządzenie w przeciągu niespełna trzech miesięcy. Propozycję wysłał wszystkim krajom alianckim, żadne mocarstwo nie wydawało się jednak zainteresowane podobną inwestycją. Wcześniej serbski naukowiec chwalił się, że jest w stanie zniszczyć dowolne miejsce na Ziemi, gdyż moc jego promienia wynosiła około 100 milionów watów (dla porównania – bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę była ok. 2 tysiące razy słabsza). Gdyby taką energię skupić w pojedynczej krótkiej wiązce o ściśle określonej częstotliwości, pozwoliłoby to uzyskać iskrę o energii 1 * 1018 dżuli. Dziwnym trafem niedługo po tych przechwałkach tak potężna eksplozja miała miejsce na Syberii. Dziś znana jest jako Katastrofa Tunguska – w jednej chwili syberyjską tajgą wstrząsnął wybuch, który słyszany był w promieniu kilkuset kilometrów, a wstrząsy sejsmiczne odnotowano na całej kuli ziemskiej. Katastrofa pochłonęła ponad 30 milionów drzew i do dziś uważana jest za jedno z najbardziej tajemniczych wydarzeń XX wieku. Najpopularniejszą teorią na temat jej powstania jest ogromny meteoryt. Jednakże, jak wypowiedział się profesor Nikołaj Wasiliew, badacz zjawiska i autor książki o katastrofie: „Głównym paradoksem obecnej sytuacji jest to,
że na miejscu nie odnaleziono jeszcze żadnej kosmicznej substancji, którą można jednoznacznie zidentyfikować jako fragment meteorytu tunguskiego”. Meteoryt, którego nie odnaleziono, zderzenie się dwóch obiektów latających, a może testy tajemniczego promienia śmierci? Do tej pory żadna z tych teorii nie znalazła jednoznacznego potwierdzenia. Co pozostało po królu błyskawic? 9 stycznia 1943 roku martwego Teslę odnalazła pokojówka, która zignorowała zawieszoną na klamce tabliczkę „nie przeszkadzać”. Po wezwaniu lekarza okazało się, że serbski wynalazca nie żył już od dwóch dni. Miał osiemdziesiąt siedem lat. Umarł tak, jak żył – samotnie. Bez rodziny, przyjaciół i pieniędzy. Jak na ironię w starym hotelu New Yorker wciąż używany był prąd stały... Co intrygujące, już kilka godzin po orzeczeniu zgonu do pokoju weszli funkcjonariusze FBI i skonfiskowali część dokumentów zawierających opis wynalazków i nieskończone projekty Tesli (niektóre podpisane jako „sprawy rządowe”), a także jego aparaturę laboratoryjną. Dyrektor Federalnego Biura Śledczego, Edgar Hoover określił je jako ściśle tajne ze względu na naturę prac wynalazcy. Po latach dokumentacja została zwrócona, jednakże część osób znających Teslę, wśród nich jego siostrzeniec – Sava Kosanović, utrzymywało, że najbardziej tajemnicze projekty nigdy nie ujrzały już światła dziennego. To, co udało się odzyskać, wraz z urną z prochami Nikoli Tesli oglądać można w belgradzkim muzeum poświęconym wynalazcy. Tesla to wzorcowa, wręcz podręcznikowa postać szalonego naukowca, macierz, od której można robić tylko odbitki, za każdym razem stające się coraz mniej wyraziste. Człowiek nie tylko szalenie inteligentny i kreatywny, ale także Osobowość. Osobowość niebywale ekscentryczna, potrafiąca zamówić osiemnaście papierowych serwetek i wycierać każdy sztuciec po kolei – a przy tym niebywale charyzmatyczna i posiadająca bogate poczucie humoru, bawidamek bez damy, bogacz bez pieniędzy, wynalazca bez patentów, naukowiec bez dyplomu, lecz przede wszystkim wspaniały altruista i wizjoner. To postać, do której można tylko
TEMAT NUMERU
dążyć, postać, która rozprzestrzeniła określony wzorzec człowieka zajmującego się nauką w społecznym jej wymiarze sensu stricto. Tesla stał się uosobieniem elektryczności. Inspiruje nie tylko badaczy, ale także tych, którzy tworzą teksty kultury. Lista rzeczy nazwanych jego imieniem bądź odniesień intertekstualnych jest długa na kilkadziesiąt pozycji. Wcielił się w niego David Bowie, pojawił się on m.in. w grach „Assassin’s Creed II” i „Dark Void”, jego nazwiskiem zostały nazwane przedmioty w „Red Alert”, „Falloucie”, „Tomb Raiderze”, „Warhammerze 40k”, „Arcanum” czy „Return to Castle Wolfenstein”, jest bohaterem kilkunastu filmów, seriali i książek – nie tylko dokumentalnych, ale także fabularnych. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że pamięć o nim będzie kultywowana, chociażby w obszernych tekstach popkultury.
COŚ NA PROGU
25
TEMAT NUMERU MARCIN WAINCETEL
Poza czasem, pomiędzy miejscami:
Nieśmiertelność figury Miasto legend Przemierzając ulice współczesnej Pragi, można odnieść wrażenie, że trafiliśmy do miejsca, którego urok najdobitniej przejawia się w jego historii, zachowanej wśród pereł architektury. Być może to właśnie dzięki doskonale zachowanej zabytkowej zabudowie stolicy Czech1 miejscowe legendy oddziałują na zwiedzających z niesłabnącą siłą wyrazu. Dziać się tak może dlatego, że echo legend rozbrzmiewa choćby w salach Zamku Królewskiego, gdzie parano się niegdyś sztukami magicznymi i alchemią2, oraz w okolicy XVwiecznego zegara astronomicznego3 usytuowanego na jednej ze ścian Ratusza Staromiejskiego w sercu Pragi. Wydaje się jednak, że melodia przeszłości najsilniej wygrywana jest na obszarze Josefova, dawnej dzielnicy żydowskiej, miejscu narodzin Franza Kafki, a także istnienia mitycznego Golema. Wsłuchajmy się więc nieco lepiej w tę klezmerską muzykę tradycji. Swój obecny wygląd Josefov zawdzięcza wielkiej przebudowie dzielnicy na przełomie XIX i XX wieku. Planowane zmiany miały zapewnić powstanie odpowiednich warunków do życia ówczesnych mieszkańców – centralna część miasta, w której znajdowało się getto żydowskie, była ogniskiem wielu chorób zakaźnych, a przeludnienie i brak kanalizacji stały się ostatecznym argumentem przemawiającym za rekonstrukcją zabudowy centrum. Choć 1 W 1939 roku Praga została stolicą Protektoratu Czech i Moraw, co oznaczało włączenie do Rzeszy niemieckiej. Dosyć wstydliwa kapitulacja i poddanie bez walki zostało jednak zrekompensowane zachowaniem w praktycznie nienaruszonym stanie architektury miasta – od wczesnego gotyku aż po kubizm. 2 Podania historyczne dowodzą, że cesarz Rudolf, człowiek naznaczony głębokimi zaburzeniami psychicznymi, usilnie starał się odnaleźć eliksir nieśmiertelności. W tym celu zatrudnił on na dworze królewskim angielskich okultystów i alchemików w osobach Johna Dee i Edwarda Kelleya. Powodowany obłędem XVI-wieczny władca stosunkowo mało troszczył się o polityczne losy królestwa Czech, więcej czasu poświęcając ezoteryce i mecenatowi nad kulturą. 3 Jak głosi podanie, Mistrz Hanuš, będący twórcą Zegara Orloj, z chwilą ukończenia swojej pracy został oślepiony przez zbirów działających na zlecenie rajców miejskich, którzy w zazdrości obawiali się, że rzemieślnik może stworzyć podobny zegar dla innego miasta. Ponoć dokładnie w momencie śmierci mistrza zegar zatrzymał się na znak pożegnania swojego twórcy. 26 COŚ NA PROGU
Golema
asanacja praska (jak nazywa się tą radykalną przebudowę niektórych dzielnic Pragi) zasadniczo zmieniła wygląd okręgu żydowskiego, nie naruszyła przy tym charakteru wspólnoty i duchowej tkanki metropolii. Żyjąc dziś w dobie postępu i techniki, trudno jest się oprzeć wymowie starych legend, które ostały się w przekazach, między innymi na terenie Josefova. Mroczne, pełne tajemnic, bogate historycznie miasto, okazało się nad wyraz inspirujące dla pisarzy, mistyków, twórców filmowych, którzy w swoich opowieściach – najczęściej, choć nie tylko – spod znaku fantastyki grozy szczególnie chętnie wykorzystywali nieśmiertelną figurę Golema, magicznej istoty utworzonej z gliny na kształt człowieka. Chociaż najlepiej kojarzymy go z Josefovem, to jego wyobrażenie zawdzięczamy już starożytnym zapiskom, subtelnym wzmiankom w Biblii, a przede wszystkim Kabale. To prawda, że w obrębie tej mistyczno-filozoficznej szkoły judaizmu doszukiwanie się jednoznacznych i klarownych odpowiedzi może być niezwykle trudne – Kabała nie ma bowiem jednej doktryny, nie wykształciła też jednolitego systemu myślenia. Pewne jest jednak to, że między innymi tym tropem należy podążać na początku naszych rozważań.
Istoty formowanie. Biblia, Talmud, Kabała Sama idea stworzenia Golema już z początku przykuwać może uwagę pewnym podobieństwem do biblijnego aktu stworzenia człowieka. Formowanie istoty ludzkiej przez Boga stoi jednak w zauważalnej opozycji do magicznej sztuki ożywienia istoty z gliny. Z jednej strony mamy przecież Boga-Stwórcę, z drugiej jedynie człowieka-odtwórcę. Przeciwstawienie nie wyklucza jednak wzajemnych powiązań. Co ciekawe, w Biblii odnajdziemy na przykład fragment z określeniem Adama jako Golema. W psalmie 139:16 mówi się o nim jako o Golemie w znaczeniu czegoś lub kogoś „pozbawionego formy”, wciąż „nie ukształtowanego”.
Dopiero boskie tchnienie życia sprawiło, że pierwszy człowiek stał się nefesz chaja, żywą duszą. Tej nigdy nie mógł posiąść magiczny stwór, którego gliniana struktura przypominała kształt człowieka, nie była jednak wypełniona ani psyche (gr. ψυχή – tchnienie, dusza, psychika), ani zdolnością mowy. Podobnie jest zresztą w przekazie zawartym na łamach Talmudu. W jednej z podstawowych (choć nie uznawanych za świętą) ksiąg judaizmu Golem nosi w sobie znaczenie czegoś „niedoskonałego”, o „bezkształtnej masie”. Właśnie tym miał być Adam w pierwszych 12 godzinach swojej egzystencji. Kolejne wzmianki? W duchu talmudycznej legendy zawarta jest także historia proroka Jeremiasza, który ponoć jako pierwszy miał się dopuścić rywalizacji z Najwyższym w dziele stworzenia. Jego twór, choć ożywiony, a w dodatku ze zdolnością mowy, przez większość mistyków bywa interpretowany jednak wyłącznie jako symboliczne znaczenie doświadczenia duchowego. Na podstawie takich informacji możemy rozrysować pewien teoretyczny szkic, który pozwoli nam zrozumieć naturę, a także formę nieboskiego stworzenia. Czym zatem jest Golem? Materialną formą, a może duchowym świadectwem? Zdaje się, że stanowi on pewne nieudolne wyobrażeniem istoty zbliżonej do człowieka – przynajmniej jeśli chodzi o sam kształt. Przekonaliśmy się już o tym, że na pewnym etapie tworzenia przez Boga określano tak między innymi biblijnego Adama. Akt tworzenia Golema naśladował akt boski. Figura istoty ożywionej z gliny jest zatem nade wszystko próbą stwórczych mocy ludzi. Mocy jednak tyleż potężnych, co ograniczonych. Historyczne podania wskazują, że to żydowscy duchowni byli w szczególny sposób predysponowani do tego, aby dokonywać takich magicznych prób. Najbardziej znany z nich, Jehuda Löw ben Bezalel z XVI-wiecznej Pragi nie był osamotniony w dążeniu zbliżenia się do Boga. Mnożyć tutaj można przykłady Rabbiego Rabhy, Rabbiego Zery, Ben Sira czy Szimona Maga4, tworzącego istoty ludzkie nie z ziemi, a z powietrza, a także wielu innych starających się odnaleźć w sobie pierwiastek kreacyjny. Golem był jednak istotą niedoskonałą, pozbawioną zdolności myślenia. Już wkrótce przekonamy się o tym, że jego główną rolą była przede 4 Wyczerpująco i niezwykle fachowo pisze o tych postaciach Gershom Scholem w swojej książce „Kabała i jej symbolika”. Za życia (1897-1982) Scholem, badacz żydowskiego mistycyzmu, filozof i profesor Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, był uznawany za niekwestionowany autorytet w dziedzinie mistyki żydowskiej.
TEMAT NUMERU
wszystkim bądź to obrona, bądź to usługiwanie swojemu mistrzowi. Nieobliczalna siła stwora stawała się jednak zbyt często niebezpieczna dla zwykłych śmiertelników. Owa potęga okazywała się dla nich czymś zgubnym i unicestwiającym. Czy zatem mamy tu do czynienia z sugestywna przestrogą przed zabawą w Boga?
Nie ulega wątpliwości, że pomimo podobnych przesłanek właśnie takiej boskiej mocy poszukiwał u siebie dr Wiktor Frankenstein ze słynnej powieści Mary Shelley. Autorka przy tworzeniu swojej kultowej książki była ponoć zainspirowana legendami o Golemie, zwłaszcza jedną, spisaną piórem Jakuba Grimma. Z gruntu podobnie jawi się także historia o Homunkulusach (łac. homunculus – „człowieczek”), karzełkowatych postaciach, które średniowieczni alchemicy próbowali stworzyć w sposób sztuczny, za pomocą korzenia mandragory. Z wrodzoną niedoskonałością Homunculusy próbowały stać się w pełni podobnymi do człowieka, co zazwyczaj kończyło się śmiercią poprzez zwiędnięcie rośliny, z której wyrosła owa karłowata, tajemnicza istota.
COŚ NA PROGU
27
TEMAT NUMERU
Homunkulusy5, kamień filozoficzny, Golem. Problem transmutacji, a więc przemiany jednej rzeczy w inną, funkcjonował w obrębie różnych epok, a także miejsc na mapie świata. W tym jednak momencie nasze myśli powinny zostać skierowane do słowiańskich krain, gdzie mit i legenda zdają się wyjątkowo żywotne w myśleniu o fantastyce.
Czesko-polski stwór Najbardziej znaną legendą poświęcona zagadkowej postaci Golema jest ta, która mówi o stworzeniu go przez rabina Jehudę Löw ben Bezalela z Pragi (wedle niektórych podań urodzonego w Poznaniu). Gdy w drugiej połowie XVI wieku ataki na praskich Żydów spotęgowały się za sprawą plotek o uprawianiu okultyzmu i bezbożnych praktyk, rabin Bezalel postanowił ulepić z gliny wielką postać podobną do człowieka, ożywioną za pomocą rytualnych modłów. Niewiarygodna siła łączyła się w nim z nieobliczalnością, dlatego też obrona uciśnionych zebrała krwawe żniwo z dwóch stron konfliktu. Pewnego dnia rabin Bezalel stracił panowanie nad swoim Golemem. „Żywe dzieło” wpadło w szał, zabijając wszystkich ludzi, którzy stanęli na jego drodze. Jedyną metodą na poradzenie sobie z potworem było usunięcie z glinianego ciała tabliczki z zaklęciem ożywiającym. Inna wersja mówi o tym, że metodą na zniszczenie istoty było usunięcie jednej z liter spisanych na pergaminie włożonym w usta Golema. Pierwotne Emet (w 5 Legenda o średniowiecznych karłach zawarta jest także chociażby w „Fauście” Goethego, gdzie jeden zostaje stworzony przez starego mędrca Wagnera, ucznia Fausta. To ciekawe, w jaki sposób element magiczny, wywodzący się z folkloru i dawnych wierzeń przenika do świata tak zwanej literatury wysokiej, tutaj reprezentowanej akurat przez dramat.
28 COŚ NA PROGU
języku hebrajskim תמא, co oznacza prawdę) zamieniano na samo met (w języku hebrajskim תמznaczy „śmierć”). Czeska legenda w masowej wyobraźni funkcjonuje jako jedna z najbardziej znanych w tej części Europy. Warto jednak zwrócić uwagę, że ma ona w sobie także pewne polskie wątki. Inną kwestią jest istnienie innej, rodzimej przypowieści o stworzeniu tej magicznej istoty. Niektóre źródła wskazują na to, że rabin o nazwisku Jehuda Loew ben Becale urodził się w Poznaniu, gdzie przez pewien krótki okres piastował urząd naczelnego rabina Polski. Uważany za mistrza Kabały, sztuki tajemnej, swoich pierwszych magicznych prób dokonywał już na terenie Polski. Pod jego wrażeniem był zresztą wspomniany już czeski władca Rudolf II – ten sam, który na swoim dworze pragnął zdobyć nieśmiertelność zaklętą ponoć w kamieniu filozoficznym. Jak się jednak okazuje, mgła ezoterycznej tajemnicy spowiła w tamtym okresie także polskie miasto Chełm. To właśnie tam Eliasz ben Jehuda, znany jako Baal-Szem, duchowny obeznany z magicznymi praktykami, zdołał ponoć stworzyć człekopodobną istotę z gliny. Według legendy stwór był nie tylko pracowitym sługą, ale i obrońcą chełmskich Żydów przed atakami miejscowych chrześcijan. Uczeni historycy zdają się sugerować, że związki pomiędzy polską a czeską legendą nie są bezpodstawne. Prawdopodobnie to właśnie legenda z Chełma została przeszczepiona na grunt Pragi, gdzie Eliasza zamieniono na bardziej rozpoznawalnego rabina Löwa. Naturalnie doszukiwanie się ziarenek prawdy w legendach jest zadaniem tak trudnym jak szukanie jednoznacznych odpowiedzi w manuskryptach Kabały. To,
że podanie o praskim Golemie zostało spopularyzowane w tak dużym stopniu, wiąże się z tym, co zasygnalizowane zostało już na początku rozważań. Echa legend potrzebują miejsc, w których mogą rozbrzmiewać. Takie okoliczności na pewno sprzyjają w Pradze, gdzie Synagoga Staronowa wciąż funkcjonuje jako swoisty grób stwora, którego szczątki mają być przechowywane jako pamiątka, użyte zaś ponownie w momencie, gdy naród Żydowski spotka zagrożenie. Chełmska świątynia, rozsławiona po części przez Baal-Szema, przestała zaś istnieć w 1941 roku w trakcie działań wojennych. Stąd też w pamięci pielęgnujemy głównie tylko jedną, czeską wersję tej przypowieści. Szczęśliwie, powracano do niej niejednokrotnie. Na własny użytek Golema chciało ożywić bowiem tak literatura, jak i kino.
Szatan z Pragi ojcem kolejnego Golem Twórcą najlepiej kojarzonym z Pragą jest dzisiaj Franz Kafka. Niemieckojęzyczny pisarz spędził w niej całe życie, pozostawiając po sobie literackie dziedzictwo, z którego najlepiej kojarzymy i wyodrębniamy postać jednostki będącej w wiecznym poczuciu zagrożenia wynikającego z otaczającego świata, jak w słynnym „Procesie”. Stosunkowo mało mówi się wciąż jednak o tym, że tuż przed Kafką – zwłaszcza jeśli chodzi o krytykę opresyjnego aparatu państwa – był inny osobliwy twórca zamieszkujący dzisiejszą stolicę Czech. Gustav Meyrink. Ekscentryczny Austriak, dandys, mistyk, twórca, który na początku kariery zawodowej zajmował się
TEMAT NUMERU
bankowością, do Pragi przeniósł się w 1884 roku. Mając 16 lat, szybko nawiązał kontakty z tamtejszym środowiskiem literackim, zaczynając rozumieć, że artystyczna ścieżka daje mu zdecydowanie więcej satysfakcji niż przesiadywanie w ciasnych, krępujących wyobraźnię murach instytucji związanych z finansjerą. Będąc urzędnikiem, po godzinach pracy prowadził jednak życie zawadiaki, dandysa, któremu nie obce są uciechy cielesne – miał zatargi z prawem, a także okresy poszukiwania duchowych doświadczeń. Meyrink został wtajemniczony w Kabałę, interesował się wiedzą wedyjską i okultyzmem. Rozdźwięk pomiędzy realnością a fantazmatami i szalonymi ideami zauważalny był przez to nie tylko w życiu, ale później także w sztuce praskiego artysty. Na początku swoim piórem oddawał on hołd klasykom powieści grozy i fantastyki. Makabreska, czarny humor i nastrój niesamowitości odsyłały do twórczości Edgara Allana Poe’ego i E.T.A. Hoffmanna. Z czasem Meyrink wypracował jednak własny styl opowieści, często powracając do klimatu starej i mrocznej Pragi. Musiała wywrzeć ona na niego niepomierny wpływ, skoro powracał do niej często, pomimo tego że jego najbardziej znane dzieła powstały w Szwajcarii i Bawarii. Najbardziej dojrzałe próby literackie udało mu się zaprezentować jako przedstawicielowi ekspresjonizmu, powszechne uznanie zyskał zaś dzięki powieściom „Noc Walpurgii”6 i „Golem”. W tej ostatniej autor zasięgnął do dobrze już nam znanej legendy o Golemie, stworzonej w XVI-wiecznej Pradze przez
6 W tym miejscu znów kłania nam się nobliwy staruszek, Johann Wolfgan von Goethe. To właśnie dzięki jego „Faustowi” do masowej świadomości trafił wizerunek góry Brocken, miejsca sabatu czarownic odbywającego się w noc z 30 kwietnia na 1 maja, którego obchodom przewodziła nordycka bogini śmierci Hel.
COŚ NA PROGU
29
TEMAT NUMERU
rabina i alchemika ben Becalela. Książkę wydaną w 1915 roku można zaliczyć przede wszystkim do nurtu egzystencjalizmu, chociaż umiejętnie akcentowane elementy z fantastyki grozy sprawiają, że lekturę można odczytywać na co najmniej kilku poziomach interpretacyjnych. Jednym z nich jest między innymi motyw sobowtóryzmu, a więc współistnienia ducha-bliźniaka, persony o czarnym charakterze, a także wyobrażenie o mieście-więzieniu z wyjątkowo opresyjną atmosferą. Literacka wersja „Golema” jawi się jako twór niezwykle skomplikowany. Mamy przełom XIX i XX wieku, gdy nieznany z imienia bohater przyjeżdża do Pragi. Zwiedzając miasto, w jednej ze starych kamienic odnajduje on kapelusz z metką, na której widnieje imię i nazwisko właściciela – Atanzaego Pernata. Po zapadnięciu w sen bohater nie spotka się już jednak z czytelnikami, a jego miejsce zajmuje właśnie 30 COŚ NA PROGU
Atanazy Pernat, zwyczajny rzemieślnik mieszkający na Kogucim Zaułku w Praskim getcie. W młodości uleczony z załamania nerwowego dzięki hipnozie, nie posiada on jednak żadnych wspomnień związanych z dzieciństwem, rodziną czy tajemniczym wypadkiem... Dalej Meyrink daje upust swojej wyobraźni, osaczając nas gęstą oniryczną atmosferą. Zagadkowa postać o niemożliwej do zapamiętania twarzy, kobieta fatalna, mord jednego z przedstawicieli mniejszości żydowskiej, wizja olbrzymiej postaci stworzonej ze spiżu... Niesamowitość goni niesamowitość, a kluczem do zrozumienia tej prozy zdaje się być akceptacja tego, że magiczność i nadnaturalność przejawia się w stosunkowo małych rzeczach, a także tym, co nie do końca jasne. Golem w ujęciu Szatana z Pragi, jak bywał nazywany Meyrink, to twór, który zrywa z klasycznym wyobrażeniem Golema jako bezwolnej glinianej figury, zdolnej jednak do szaleńczego aktu przemocy względem swoich stwórców. Ten Golem nosi w sobie znamiona człowieka, istoty rozumnej. Jak się okazuje, trend zapoczątkowany przez austriackiego twórcę okazał się wyjątkowo żywotny. Nie tylko za sprawą cielesnej powłoki, ale i ludzkiego, choć wciąż tajemniczego charakteru. Ciekawy przykład takiej interpretacji powstał na gruncie polskiej kinematografii z lat 80. Nim przyjrzymy się jednak filmowi Piotra Szulkina, odwiedźmy najpierw niemieckie krainy z początku XX wieku.
Kinematograficzne monstrum Na celuloidowej taśmie obecność Golema znana jest bodaj najbardziej dzięki niemieckiemu ekspresjonizmowi, w obrębie którego funkcjonowały dwa wyraźne nurty opowiadania historii. Kammerspiel, gatunek dramatu kameralnego, ze swoją społeczno-psychologiczną tematyką ze zrozumiałych powodów będzie nas nieco mniej interesować. Skierujmy uwagę na nurt fantastyczny, w którym prym wiedzie horror. Tajemniczość, demoniczny orszak zjaw, wampirów, duchów, nawiązania do literatury okresu romantyzmu – w takiej recepcie upatrywano sukcesu na stworzenie interesującego widowiska filmowego. Wśród tak znanych
filmów7 jak „Nosferatu – symfonia grozy” (1922) w reżyserii Friedricha Wilhelma Murnaua czy „Gabinet doktora Caligari” (1919) Roberta Wiene wyróżnić należy również obrazy Paula Wegenera, twórcy nieformalnej trylogii z Golemem w roli głównej. Dwie pierwsze części składowe niestety zaginęły podczas II wojny światowej. Mowa tu o „Golemie” (1915), a także „Golemie z tańczącą dziewczyną” (1917). Filmem wieńczącym był „Golem” (1920), odwołujący się do praskich legend o rabinie Bezalelu i jego glinianym słudze. W swojej produkcji z 1920 roku Wegener odpowiadał zarówno za reżyserię i scenariusz, jak i za rolę Golema. Filmowa interpretacja żydowskiej legendy to ciekawa wizja świata, w którym rzeczywistość swobodnie miesza się z fantastyką ożywioną za pomocą magicznych formuł ujętych z manuskryptów Kabały. Obraz z wątkiem miłości chłopaka z wyższych sfer do ubogiej dziewczyny, a także zarysowanie konfliktu pomiędzy dobrymi Żydami i złą arystokracją może się jednak podobać, zwłaszcza dzięki efektom plastyczności, intrygującemu światłocieniowi, dobrze znanym sztuczkom scenograficznym z pełnymi krzywizn figurami budynków łamiącą się zewsząd perspektywą odzwierciedlającą irracjonalny charakter samej opowieści. Powyższy film to doskonały reprezentant gatunku. Choć dziś może odrzucać przez swoją archaiczną formę i stosunkowo prostą narrację, nie można mu odmówić, że to między innymi dzięki niemu w masowej świadomości Praga na dobre skojarzona została z miejscem narodzin Golema. Gliniane dziecko już wkrótce zyskało własną świadomość i swoistą autonomię w świecie fantastyki.
Golem z polskiej komuny Alternatywna historia świata... W 1941 roku po atomowym kataklizmie na ziemi zapanował chaos. Kilkadziesiąt lat po wojnie nuklearnej życie całych społeczeństw musiało zostać zreorganizowane na nowo. Świat zdominowany został przez systemy totalitarne, a wolność jednostki potraktowana jako abstrakcyjny i z gruntu niebezpieczny wymysł. Nad ludzkością wciąż majaczyła groźba biologicznego wyginięcia. Siła postępu 7 Oczywiście w poczet dorobku horrorów z ekspresjonizmu niemieckiego zaliczyć należy także kilka innych wybitnych filmów. „Metropolis”, „Doktor Mabuse” czy „Gabinet figur woskowych” to tylko niektóre z nich. Na potrzeby wywodu wskazałem jednak jedynie najbardziej znane i kojarzone tytuły. Do własnych odkryć z tego okresu kinematografii zachęcam już na własną rękę.
TEMAT NUMERU
mierzono przez eksperymenty medyczne mające na celu udoskonalenie człowieka. Recepta była prosta – zniszczenie szkodliwego elementu, tych cech osobowości, przez które poszczególne osoby nie potrafiły przystosować się do norm życia społecznego. W tej smutnej, antyutopijnej rzeczywistości odnajdziemy głównego bohatera filmu, Pernata. Ten everyman zostaje poddany skomplikowanym zabiegom mającym wyplenić z jego świadomości jakiekolwiek ziarenko buntu. Pozbawiony pamięci i wolnej woli, wraca on do mieszkania w kamienicy zamieszkanej przez ludzi o żydowskich imionach. Urodziwa Rozyna, tajemnicza Miriam czy Holtrum, którego nadrzędnym celem staje się uformowanie człowieka idealnego – losy tych postaci stały się matrycą fabularną dla najważniejszych wydarzeń w filmie. Piotr Szulkin, polski reżyser, scenarzysta, plastyk, swoim „Golemem”, zrealizowanym w 1978 roku, dał wyraz i świadectwo epoki, w której żył. Polski komunistycznej, której charakter mógł być sugestywną inspiracją dla świata przedstawionego. Dzieło, które jest częścią nieformalnej tetralogii8, jest oczywiście inspirowane starymi praskimi podaniami, w największym stopniu bazuje ono jednak na powieści Meyrinka. Choć zasadniczej zmianie uległ anturaż, to wymowa o opresyjnym działaniu państwa i osaczeniu jednostki pozostała utrzymana w duchu dzieła Szatana z Pragi. Jest to jednak film, który w wyjątkowo intensywnym świetle stawia protagonistę, będącego połączeniem tradycji i nowoczesności, legend i fikcji naukowej. Golem w takiej interpretacji jest już nie tyle sługą, ile niewolnikiem na usługach państwa. Nawet wspomniana przeze mnie wcześniej mowa i świadomość zdają się być jedynie pretekstem, że oto mamy do czynienia z człowiekiem wolnym. Odegrany przez Marka Walczewskiego Pernat gubi się w labiryncie totalitaryzmu. Jest to jednak totalitaryzm – nazwijmy go umownie – naukowy, gdzie wiodącą rolę pełnią właśnie naukowcy. Naukowcy szaleni, owładnięci ideą transhumanizmu. Użycie biotechnologii, nanotechnologii, neurobiologii – wszystko to ma na celu przezwyciężenie ludzkich ograniczeń. Ponownie odnajdziemy tutaj zatem 8 „Golem” (1978), „Wojna światów – następne stulecie” (1981), „Obi, o-ba. Koniec cywilizacji” (1984), „Ga, ga. Chwała bohaterom” (1985) – filmy składające się na tetralogię przyniosły autorowi sukces i uznanie między innymi na zagranicznych, prestiżowych festiwalach kina gatunkowego. Dla przykładu „Golem” uzyskał wyróżnienie FIPRESCI Międzynarodowego Festiwalu Filmów Fantastycznych w Madrycie dla osoby reżysera. Warto odnotować, że scenariusz powstał we współpracy z cenionym polskim krytykiem filmowym, Tadeuszem Sobolewskim. COŚ NA PROGU
31
TEMAT NUMERU
chęć zbliżenia się do boskiego aktu stworzenia. Materią nieożywioną, którą postanowiono pobudzić magicznym tchnieniem, jest w tym przypadku jednak człowiek, magiczną formułą zaś... nauka. To prawda, że Szulkin odżegnuje się od tego, jakoby stworzył film z gatunku science fiction. Poddany takiej recepcji broni się jednak w sposób więcej niż zadowalający. Fantastyczne wątki przeniesione w przyszłość, wspomniany transhumanizm, szaleni naukowcy, a także odwołania się do modernistycznej powieści Meyrinka czy legendy rabinistycznej (postać czarnego golema, dłoń z tajemniczą kartką jako język z magiczną formułą), a i wreszcie szaleńczy i krwawy bunt... Wszystko składa się na obraz, który przez dobrze znany mit odsyła nas do nieśmiertelnej figury golema. Istniejącej na dobrą sprawę poza czasem i pomiędzy miejscami.
Popularność glinianej istoty. Golem jakiego nie znamy (?) Figura Golema funkcjonuje jako istota zawierająca w sobie źródło zarówno buntu, jak i poddaństwa. Magii i nauki. Grozy i współczucia. W przypadku tych rozważań nie można oczywiście zapominać o ważnej opozycji boskie-ziemskie, to przecież z pogranicznego miejsca wzajemnego ścierania się tych sił starzy rabini zdolni byli ożywiać glinianego człowieka. Właśnie w plastycznej materii, z której sformowany jest Golem, przejawia się jego największa siła wyrazu, budująca popularność mitu. Znany od czasów starożytnych, pojawiający się w Księdze Ksiąg i mistycznych tekstach judaizmu, przetacza się także przez średniowiecze i epoki późniejsze, aby na dobre zadomowić się we współczesności. Początkowo przekaz ustny, później pisemny, a także audio-wizualny, udowodnił, że Golem to figura uniwersalna, który przyjmuje się na gruncie różnych sztuk i epok historycznych. Fantastyka zdaje się być wyjątkowo troskliwa i wciąż pełna uwagi dla 32 COŚ NA PROGU
swojego dziecka złożonego na strychu jednej z synagog w czeskiej Pradze. Powyższa podróż do krainy przepełnionej oniryzmem i duchem Kabały nosi w sobie naturalnie znamiona osobistego wyboru. Wydaje się jednak, że poszczególne przykłady są powodowane nie tylko indywidualnym gustem, ale pewną transparentnością. Stare żydowskie legendy, tajemnicza Praga, ekspresjonizm niemiecki to tropy tak oczywiste, jak i niezbędne przy odtwarzaniu przypowieści o stworze z gliny. A gdzie szukać jego kolejnych śladów? Choćby u mistrza Lema i w jego zbiorze opowiadań „Golem XIV”, gdzie sztuczna inteligencja ewoluowała do poziomu dalece przewyższającego ludzkie możliwości. Albo u Jamesa Camerona i w jego kultowym „Terminatorze”, gdzie rolę mitycznego obrońcy, ale i mściciela pełni android z przyszłości. Zmienia się formuła opowieści, jej styl, często gatunek, wydaje się jednak, że trwałość posągu ożywionego niegdyś przez rabina Jehudę Löw ben Bezalela z Pragi obliczona jest jeszcze na bardzo długi czas. Legenda rozbrzmiewa ponoć najlepiej w starych murach, jej echo najdobitniej rozchodzi się jednak w wyobraźni człowieka. A ta, jak wiadomo, to przecież prawdziwa studnia bez dna... Marcin Waincetel
TEMAT NUMERU
731 PAULINA ANACKA
BADANIA NAD CHOROBAMI TAKIMI JAK WĄGLIK, CHOLERA CZY DŻUMA. WIWISEKCJE, ABORCJE, EKSPERYMENTY POLOWE, OKRUTNE ZABIEGI WYKONYWANE BEZ ZNIECZULENIA. PRODUKCJA BRONI BIOLOGICZNEJ, DO DZISIAJ SPOCZYWAJĄCEJ W SKŁADACH UKRYTYCH POD ZIEMIĄ. WITAMY W JAPOŃSKIEJ JEDNOSTCE 731 KONTEKST HISTORYCZNY: ZARZEWIE KONFLIKTU
Rosyjskim a Cesarstwem Japońskim. Kością niezgody okazuje się walka o wpływy w obszarze Dalekiego Wschodu. Japonia, dzięki fanatyzmowi swoich żołnierzy oraz inteligentnym działaniom marynarki, zwycięża, tym samym zahamowując rozwój rosyjskiej ekspansji na Azję Wschodnią. Taki rozwój sytuacji ma jeszcze jedną poważną konsekwencję, która później zaważy o dalszych losach konfliktów zbrojnych w tym zakątku świata. Niedługo potem Japonia stopniowo przejmuje Mandżurię. Mandżuria jest jedną z krain leżących na północnym wschodzie Chin. Od Japonii oddziela ją zaledwie wąskie pasmo morskie, jednak nie tylko atrakcyjność geograficzna wpływa na jej ogólną wartość. Dużą rolę odgrywają bogactwa naturalne tych ziem, takie jak ropa naftowa, węgiel kamienny, rudy żelaza czy boksyt.
Postępująca dehumanizacja. Zbrodnie, u których podstaw leży ideologia zakładająca wyższość jednej nacji na inną. Podział na podludzi i nadludzi. Wątpliwe moralnie eksperymenty z wykorzystaniem materiału ludzkiego. Konflikt zapoczątkowany dążeniami do ekspansji na większą część kontynentu. Nie brzmi przypadkiem znajomo? Jeśli popatrzeć przez pryzmat historyczny, automatycznym skojarzeniem jest działalność III Rzeszy podczas II wojny światowej. Słusznie – jednak mało znanym faktem jest, że podobne zdarzenia miały miejsce właściwie równocześnie na terytorium Azji. Zaskoczenie może wywołać także fakt, że agresorem była rozrzucona na wyspach niewielka Japonia, ofiarą zaś chiński moloch. Z racji pewnego powinowactwa ideologicznego nikogo nie powinno więc już dziwić przystąpienie Japonii do Państw Osi – gdzie wraz z Włochami i nazistowskimi Niemcami toczyła walkę z aliantami. Zacznijmy jednak od początku.
Porażające wrażenie wywierają wyznania uczestników konfliktu stojących po stronie japońskiej. Niejednokrotnie przyznają, że w ówczesnym okresie wszczęcie wojny wydawało się wręcz błogosławieństwem: Japonia była przeludnionym krajem o niewielkiej powierzchni z niestabilną sytuacją ekonomiczną. W tej perspektywie Mandżuria jawiła się jako kraina mlekiem i miodem płynąca.
W latach 1904-1905 dochodzi do wojny pomiędzy Imperium
1 Oddział armi japońskiej stacjonujący najpierw w Korei, a potem w Mandżukuo.
Wraz z końcem konfliktu japońsko-rosyjskiego Kraj Kwitnącej Wiśni otrzymuje częściowe wpływy w Mandżurii oraz Korei. W 1931 roku dochodzi do operacji pod fałszywą flagą – sprowokowanego przez Amię Kwantuńską 1 incydentu mukdeńskiego, aktu wysadzenia części Kolei Południowomandżurskiej, który staje się pretekstem aneksji terytorium mandżurskiego i wykształcenia sztucznego, marionetkowego tworu nazwanego Mandżukuo. Od tej chwili akcja zaczyna nabierać tempa. Za bezpośrednią przyczynę
COŚ NA PROGU
33
drugiej wojny japońsko-chińskiej uznaje się zdarzenie nazywane „incydentem na moście Marco Polo” w 1937 roku. Pomiędzy siłami zbrojnymi obu krajów rozgrywa się wówczas bitwa. Wywołana atakiem japońskim kontrofensywa Chin staje się przyczyną późniejszego zajęcia Pekinu, a potem także dalszej części kraju. Rok później w pobliżu miasta Harbin powstaje jednostka 731.
„kłody” musiały być odpowiednio sprofilowane pod względem płci, wieku i rasy. Najczęściej byli to więźniowie pochodzenia chińskiego, mandżurskiego, koreańskiego, nawet rosyjskiego, rzadziej Amerykanie i Europejczycy. Po dotarciu na miejsce zamykano ich początkowo w twierdzy Zhongma, a następnie w Pingfang. Nikomu poza paroma zbiegami nie udało się przeżyć pobytu w jednostce. Szacuje się, że podczas całej działalności ośrodka zginęło od trzech do dwudziestu tysięcy ludzi.
Jednostka 731, wraz z analogicznymi ośrodkami prowadzącymi działalność badawczą na terenie podbitej Mandżurii, jest dla obywateli Chin synonimem tego, czym dla nas są rosyjskie Gułagi czy nazistowskie obozy koncentracyjne. Jednocześnie bywa ona pomijana i marginalizowana przy okazji rozliczeń wojennych. Kontrowersje budzi przede wszystkim zmowa milczenia zawarta przez Japonię i Stany Zjednoczone. Z tego powodu przez dziesiątki lat świat nie miał prawa dowiedzieć się o tym, jakie eksperymenty przeprowadzali Japończycy, natomiast władze amerykańskie miały swobodny dostęp do pozostałych materiałów dokumentujących wyniki badań. Co tak naprawdę działo się w kompleksie, który w dokumentach figurował pod enigmatycznym tytułem „Naczelnego Biura Zapobiegania Epidemiom i Departamentu Oczyszczania Wody Armii Kwantuńskiej”?
Organizacja wewnętrzna była prosta: podział na osiem odrębnych podjednostek. Poszczególnym wydziałom przydzielony został inny zakres obowiązków. Wydział pierwszy odpowiadał za badania nad chorobami, które miały stanowić formę broni biologicznej: dżumą, cholerą, tyfusem, wąglikiem i gruźlicą. Sektor drugi odpowiadał za próby polowe broni biologicznej, trzeci – produkcji pocisków o wsadzie biologicznym, w czwartym zajmowano się z kolei wytwarzaniem pozostałych rodzajów tejże broni. Wydziały oznaczone numerami od piątego do ósmego regulowały kwestie związane z przeszkoleniem przyszłych pracowników, administracją oraz wyposażeniem. Pełen rozmiar agregatu wynosił sześć kilometrów kwadratowych. Jakim cudem przedwsięziecie podobnego formatu mogło być utrzymywane przez tyle lat w tajemnicy?
LICZBA DIABŁA
Pomysł utworzenia oddziału zajmującego się w głównej mierze studiowaniem możliwości wykorzystania broni biologicznej wychodzi od japońskiego mikrobiologa, dr Shiro Ishii, który równocześnie staje się jego zarządcą i pełni tę funkcję – oprócz przerwy w latach 1942-1944 – aż do zakończenia działalności kompleksu w 1945 roku. W tym dwuletnim okresie zostaje on odsunięty od badań z powodu kontrowersji, które wybuchły w chwili ucieczki więźniów. Dowództwo japońskie nie mogło sobie pozwolić na ujawnienie rzeczywistego charakteru jednostki, a takie zagrożenie niosły za sobą ewentualne zeznania zbiegów. W wyniku śledztwa zostaje ujawnione, że pod władzą doktora Ishii szerzy się korupcja. W świetle postawionych mu zarzutów zostaje zdegradowany i usunięty z jednostki, jego miejsce zaś zajmuje dr Masaji Kitano. Kiedy w wyniku obmyślonych przez niego eksperymentów polowych ginie niemal dwa tysiące japońskich żołnierzy, a Japonia zaczyna przegrywać na frontach II wojny światowej, Ishii wraca do łask. 731, tak samo jak pozostałe placówki, znajdowały się pod nadzorem policji wojskowej Kempeitai, odpowiedzialnej jednocześnie za dostarczanie „materiału ludzkiego”. W miejscowym żargonie osoby poddawane eksperymentom były pogardliwie określane jako maruta – co oznacza kłodę. Transport „kłód” odbywał się za pomocą pozbawionych okien pociągów. Niekiedy policja otrzymywała specjalne zlecenia, w ramach których 34 COŚ NA PROGU
DZIAŁALNOŚĆ JEDNOSTKI 731
Podstawowym celem działalności oddziału były badania nad bronią biologiczną. Jeńców zarażano, aby sprawdzić, ile czasu zajmuje doprowadzenie do ich śmierci; nieliczne jednostki, którym udawało się przetrwać, poddawano wiwisekcji lub na zasadzie „recyklingu” przeznaczano na dalsze eksperymenty. Wiwisekcja – zabieg na żywym organizmie bez użycia środków znieczulających – była zresztą jedną z najczęściej powtarzanych operacji. Użycie znieczulenia mijało się z celem, ponieważ badaniom podlegały naturalne reakcje organizmu, które środki farmakologiczne mogły wypaczyć bądź też całkowicie stłumić. Badanych przywiązywano do stołów, usypiając jedynie chloroformem. Często pobierano organy do przeprowadzania dalszych badań lub umieszczano je w formalinie. Relacje świadków mówią o słojach z mózgami, płucami, płodami, niekiedy nawet całymi ludźmi. Operacje przebiegały w różnoraki sposób, w zależności od tego, co chcieli osiągnąć lekarze. Dlatego na przykład wycinano więźniowi żołądek, aby następnie połączyć jego przełyk bezpośrednio z jelitami; dokonywano amputacji kończyn, które potem przyszywano z drugiej strony i obserwowano, czy się zrosną; usuwano fragmenty poszczególnych narządów wewnętrznych. W ostatnim roku działań jednostki przywrócony na stanowisko dr Shiro Ishii wspinał się w tej materii na wyżyny okrucieństwa. Zabiegi wykonywano na osobnikach różniących się specyfikacją biologiczną, niezależnie od
wieku i płci, nie szczędząc przy tym dzieci ani ciężarnych kobiet. Byli pracownicy jednostki wspominają, że w miarę postępowania zaszczepionych chorób nie byli w stanie rozpoznać jeńców. Innym znaczącym filarem prac były badania dotyczące odmrożeń prowadzone w najchłodniejszych okresach roku. Odmrożenia stanowiły poważny problem żołnierzy na froncie, dlatego japońscy badacze poświęcili wiele uwagi, aby spróbować wynaleźć specyfik mający wspomóc ewentualne leczenie tej dolegliwości. Ofiary były wyprowadzane na zewnątrz w przeraźliwy mróz, gdzie zmuszano je do zanurzania rąk w wodzie aż do momentu, w którym ulegały zupełnemu zamarznięciu. Niepokornym nieszczęśnikom pomagano siłą. Podobne doświadczenia były prowadzone pod kątem odmrożeń nóg – wówczas jeńcom nakazywano stanie boso na śniegu. Stan tkanki oceniano, opukując ją co pewien czas deseczką: w momencie kiedy ciało zaczynało wydawać dźwięk zbliżony do kawałka drewna, można było przystępować do dalszych czynności. Istniały dwie drogi kontynuacji doświadczenia. Pierwsza wersja zakładała stopniowe rozmrażane kończyn, a następnie zdjęcie ciała z kości w pełni przytomnej ofiary, druga – uderzanie weń pałkami do chwili, kiedy pokruszą się i odpadną na podobieństwo sopli lodu. Poddawani tym praktykom ludzie nie krwawili ani też nie umierali od razu, chociaż ból temu towarzyszący był zapewne nie do opisania. W większości wypadków ofiarom udawało się przeżć do tygodnia, kiedy to umierali na gangrenę. W pamięci świadków pozostał wyraźny obraz tych ludzi: ich kończyny były wręcz czarne albo w dużej części pozbawione mięśni i skóry. Więźniowie byli także zamykani w komorach dekompresyjnych w celu sprawdzenia, jakie wartości ciśnienia są wystarczające do zabicia człowieka – w zależności od typu przeprowadzanego eksperymentu obniżano je lub zwiększano. Jednocześnie badano, jakie ciśnienie należy wytworzyć, aby wywołać zapaść i wypchnięcie narządów wewnętrznych przez naturalne otwory ciała. Niejednokrotnie wyselekcjonowane grupy poddawano również zagazowywaniu. Na podstawie tych prób określano różnice w tempie umierania pomiędzy poszczególnymi jednostkami, płciami, rasami. Więźniom wywoływano udary i zawały serca wstrzykując do żył powietrze. Wieszano ich głową w dół, aby sprawdzić, ile czasu zajmie im uduszenie się. Do nerek wprowadzano końską urynę, wstrzykiwano śmiertelne dawki heroiny, testowano działanie trujących roślin, zapładniano i dokonywano aborcji. Poddawano ludzi długim naświetleniom promieniami Roentgena. Zdrowych więźniów zamykano z już zarażonymi, aby zbadać tempo roznoszenia się choroby. Zakopywano żywcem. Kobiety i mężczyzni zarażani byli chorobami wenerycznymi, aby sprawdzić ich śmiertelność. Wspólnym mianownikiem działań Jednostki 731 była śmierć. NIE TYLKO JEŃCY
Zasadniczo odmienną kategorię eksperymentów stanowiły badania polowe, które przeprowadzano zarówno na jeńcach
TEMAT NUMERU
zamkniętych w ośrodku, jak i na ludności cywilnej w okolicznych miejscowościach. Podstawowym rodzajem były kontrolowane próby użycia broni: więźniów przywiązywano do pali rozmieszczonych w kręgach, w których środek zrzucane były ładunki broni biologicznej. Następnie notowano czas i zasięg niezbędny do zabicia wszystkich uczestników eksperymentu. W ten sam sposób testowano także najnowsze modele granatów, miotaczy ognia czy bomb. W laboratoriach pojawiały się pomysły dotyczące rozwiewania w powietrzu szczepu danej choroby. W wydziale trzecim odbywała się produkcja specjalnie przeznaczonych do tego celu bomb lotniczych, lasek czy nawet wiecznych piór.
Skąd jednak brano tak potężne ilości materiału biologicznego? Ich wytwarzaniem zajmował się sektor czwarty, który dzięki specjalistycznej aparaturze był w stanie w ciągu trwającego zaledwie kilka dni okresu produkcyjnego zapewnić miliardy mikobów, nieprzeliczanych już na liczbę szczepów, lecz na kilogramy. Z zeznań badaczy wynika, że jednostka w ciagu miesiąca była w stanie zreplikować 300 kg skondensowanej masy bakteryjnej dżumy. Oprócz zarażania królików doświadczalnych służyła ona także do zakażania szczurów, na które następnie wypuszczano pchły. Tą drogą uzyskiwano dziesiątki milionów zarażonych owadów, które służyły do badań nad ludnością cywilną. W 1942 roku na terenie prowincji Zheijang rozrzucono woreczki wypełnione ziarnem i zarażonymi pchłami. Pakunki te prędko przyciągnęły szczury, które rozniosły zarazę w obrębie lokalnych miejscowości. Wyniki okazały się na tyle obiecujące, że od tego momentu podobne praktyki były jeszcze wielokrotnie powtarzane. ZACIERANIE ŚLADÓW I ZMOWA MILCZENIA
Końcówka wojny. Do Mandżurii wkracza Armia Czerwona, wywołując popłoch w Jednostce 731. W pośpiechu zaciera się dowody zbrodniczych działań. Zostaje wydany rozkaz zniszczenia kompleksu oraz eksterminacji pozostałych przy życiu więźniów. Kilkudziesięciu jeńców zostaje zagazowanych, a następnie spalonych. Ocalona zostaje jedynie pieczołowicie prowadzona dokumentacja. W połowie sierpnia 1945 uciekający żołnierze i naukowcy zostają przetransportowani koleją do miasta Pusan w Korei, skąd płyną do ojczyzny. Japonia kapituluje dopiero 2 września, tuż po bombardowaniach Hiroszimy i Nagasaki. Wtedy również zostają aresztowani pracownicy związani z Jednostką 731, której istnienie zostaje przypadkowo odkryte przez Amerykanów. Naczelny dowódca wojsk alianckich, generał Douglas MacArthur, proponuje japońskim naukowcom immunitet w zamian za wyniki przeprowadzonych COŚ NA PROGU
35
TEMAT NUMERU
badań. Pakt milczenia ma pogrzebać w mrokach niepamięci istnienie oddziału. Jest jednak inaczej. Rok 1946 – odbywa się tokijski trybunał zbrodniarzy wojennych. Z ponad dwudziestu oskarżonych zaledwie kilku zostaje skazanych na karę śmierci, reszta natomiast otrzymuje wyrok dożywocia. Najwyżej postawieni w hierarchii badacze unikają odpowiedzialności. Hisato Moshimura, specjalista od zamrażania, podejmuje pracę na uniwersytecie, gdzie zostaje mianowany rektorem, a od cesarza otrzymuje medal. Masaji Kitano otrzymuje posadę w fabryce farmaceutycznej, potem zostaje dyrektorem fabryki. Shiro Ishii nie pojawia się przed trybunałem. Spekuluje się, że zmarł w 1959 roku na raka gardła. Ale istnieje także hipoteza, według której kontynuuje badania nad bronią biologiczną we współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Według informacji amerykańskiego wywiadu z dnia 10 kwietnia 1971 zarówno Ishii, jak i reszta głównej kadry ośrodka zaginęła w tajemniczych okolicznościach. PRAWDA WYCHODZI NA JAW
Pretekst do przełamania milczenia nadchodzi całkiem niespodziewanie. W roku 1989 podczas wykopów na terenie Shinjuku, jednej z prężnie rozwijających się dzielnic Tokio, robotnicy natykają się na zbiorowy grób. Szybko wchodzi na jaw, że jest to jedno ze świadectw działalności Jednostki 731. W tym samym roku pewien japoński student znajduje w antykwariacie kartotekę zawierającą opisy eksperymentów dokonywanych na terenie placówki. Świadkowie powoli zaczynają wychodzić z ukrycia, wyciekają informacje i dokumenty. Zarówno rząd amerykański, jak i japoński solidarnie trzymają się polityki kłamstwa i zaprzeczają ujawnianym faktom. Dopiero w roku 1993 ówczesny sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych, William Perry, potwierdza krążące pogłoski. Rząd japoński jednak do dnia dzisiejszego nie przyznał się oficjalnie do zbrodni popełnianych w placówce oznaczonej numerem 731 ani w tworach jej pokrewnych. Fakt, że dopiero w początkach 2011 roku wydano nareszcie pozwolenie na prace wykopaliskowe w rejonie byłej szkoły medycznej połączonej z Jednostką 731, wpływa bardzo niekorzystnie na wiarygodność zaprzeczeń japońskiego rządu. We francuskim filmie dokumentalnym „Japońskie eksperymenty na ludziach” jeden z bohaterów twierdzi, że wyjawianie prawdy o jednostce wciąż jest niemile widziane przez władzę i on sam „woli nie stawać za blisko krańca peronu kolejowego”. MEN BEHIND THE SUN
„Bóg stworzył niebo, człowiek stworzył piekło” – hasło reklamowe rosyjskiego filmu „Philosophy of a Knife” wydaje się całkiem trafnym określeniem tego, co działo się za murami Jednostki 731. Chociaż temat zbrodni japońskich jest wciąż pomijany na lekcjach historii, od lat stanowi źródło nawiązań kulturowych. Na kanwie tragicznych wydarzeń wojny na 36 COŚ NA PROGU
Dalekim Wschodzie powstało wiele filmów dokumentalnych, ale i fabularyzowanych, pośród których do najbardziej znanych należy seria spod znaku pod tytułem „Men behind the Sun” (1988) czy też wspomniane „Philosophy of a Knife” (2008). Pierwszy z nich, pomimo tego że jego premiera miała miejsce w późnych latach osiemdziesiątych, do dzisiaj według odbiorców plasuje się w czołówce najbardziej brutalnych i obrzydliwych wytworów kina. Ci, którym dane było doświadczyć seansu „Men behind the Sun”, twierdzą, że zostali zmierzeni z kadrami, jakie na długo pozostaną w ich pamięci. Z realizacji czysto fabularnych interesującymi nawiązaniami są „Japońskie eksperymenty na ludziach” (2004) oraz „Japońskie diabły” (2001). W trzecim sezonie „Z archiwum X” pojawiają się dwa powiązane ze sobą odcinki o tytułach „Nisei” i „731”. Jednym z najwcześniejszych wytworów kultury czerpiących bezpośrednio z przerażającej historii japońskiej jednostki badawczej jest powieść „Leśnie Morze” autorstwa polskiego pisarza Igora Newerlego. Jej głównym bohaterem jest młody Polak Wiktor Domaniewski, który wychowuje się na terenie Mandżurii. Jego dramatyczne losy przeplatają się z historią oddziału, do którego ostatecznie nie trafia, podejmując trud ucieczki, co prawdopodobnie w rzeczywistości nie miałoby prawa bytu. W 1967 roku czeski pisarz Ludvik Souček wydał swoją powieść sensacyjną pod tytułem „Poskromiciele diabłów”, w której także nawiązuje do opisywanych wydarzeń. Jednostka 731 stała się również inspiracją dla muzyków. Slayer, wydając w roku 2009 płytę „World Painted Blood”, umieścił na niej utwór zatytułowany po prostu „Unit 731”, a z kolei Bruce Dickinson napisał piosenkę „The Breeding House”. BANALNOŚĆ ZŁA Uczestnicy niechlubnej działalności Jednostki 731 przyznają, że wówczas wydawała im się ona koniecznością – takie przekonanie zostało im wpojone. Czyżby był to kolejny przykład na potwierdzenie tezy postawionej przez Philipa Zimbardo, profesora psychologii. Na pytanie, czy istnieją pewne uniwersalne mechanizmy, które sprawiają, że jedna strona staje się oprawcą, a drugą ofiarą, autor „Efektu Lucyfera” – książki, w której opisuje swój słynny eksperyment stanfordzki2 – odpowiada twierdząco. To jednak rodzi znacznie więcej wątpliwości i pytań niż klarownych faktów. Najważniejsza jednak jest odpowiedź na pytanie: Jak w przyszłości unikać podobnych zdarzeń? Czy jest to w ogóle możliwe? Kiedy spojrzy się na zalane krwią karty historii trudno o pozytywny głos w tej sprawie. 2 Eksperyment przeprowadzony na uniwersytecie Stanford przez grupę psychologów pod przewodnictwem Philipa Zimbardo. Dwudziestu czterech studentów podzielono na dwie grupy grające role więźniów i strażników. Selekcja kandydatów przebiagała pod kątem braku kryminalnej przeszłości i dobrej kondycji psychofizycznej. Nadrzędnym celem eksperymentu było stwierdzenie wpływu otoczenia i okoliczności na zachowanie człowieka. Na podstawie zdobytych w ten sposób doświadczeń Zimbardo napisał książkę o psychologii zła pod tytułem „Efekt Lucyfera”.
TEMAT NUMERU Odrażający, zły i zabawny. Szaleniec z okrutną precyzją dążący do wyznaczonego celu. Budzący współczucie nadwrażliwy geniusz i bezlitosny morderca, który w imię miłości gotów jest na wszystko. Jigsaw z „Piły” mógłby się wiele od niego nauczyć. Nie bez kozery osobliwy bohater filmowego dyptyku Roberta Fuesta jest ikoną kina grozy.
PRZEMYSŁAW PIENIĄŻEK
ANTON PHIBES: IN MEMORIAM Tajemnicza posiadłość położona w Maldene Square, eleganckiej dzielnicy Londynu, skrywa niejeden sekret, w czym znacznie pomagają dźwiękoszczelne ściany budynku. Bez nich przypadkowy przechodzień mógłby bowiem usłyszeć niepokojące dźwięki. Czasem jest to muzyka wykonywana przez dziarską kapelę nakręcanych kukieł, a czasem minorowe, przyjemnie kołyszące pasaże improwizowane na organach Wurlitzera, za klawiaturą których zasiada ekscentryczny jegomość w połyskliwym czarnym płaszczu z kapturem. To doktor Anton Phibes – ceniony biofizyk, wytrawny kompozytor, koncertujący (onegdaj) muzyk i wynalazca w jednej osobie. Trupioblade, nieruchome oblicze zmęczonego życiem mężczyzny o czujnych, przeszywających obłąkańczym spojrzeniem oczach jest de facto maską skrywającą makabryczne oparzenia – rezultat wypadku samochodowego, osobistej tragedii bohatera. Kontemplując fotografię swojej przedwcześnie zmarłej żony Victorii Reginy, protagonista wciąż (symbolicznie) rozdrapuje rany, równocześnie okrutnie mszcząc się na kierowanym przez doktora Henriego Vesaliusa zespole chirurgów (nie pomijając pielęgniarki i psychiatry), których to „niekompetencja” miała doprowadzić do zgonu ukochanej Antona. Powszechnie uważany za nieboszczyka Phibes sprowadza na głowy „zbrodniarzy” wyjątkowy zestaw G’tach – starotestamentowych plag zesłanych przez Najwyższego ku przestrodze faraonowi gnębiącemu lud Izraela. Oczywiście
biblijne klątwy są jedynie metaforycznym anturażem dla wyrafinowanych zbrodni popełnianych przy użyciu takich instrumentów jak: łaknących krwi nietoperzy (to zapewne wariant plagi komarów i much); karnawałowej maski żaby (z wbudowanym mechanizmem zaciskowym); finezyjnej maszyny do produkcji lodu (śmierć przez gradobicie); wygłodzonej szarańczy lub precyzyjnie wystrzelonej z katapulty... mosiężnej głowy jednorożca. Jedyną osobą podejrzewającą, kto może stać za wymyślnymi zgonami, jest safandułowaty inspektor Scotland Yardu Harry Trout. Sympatyczny funkcjonariusz nieoczekiwanie zyskuje sprzymierzeńca w osobie doktora Vesaliusa, dla którego Phibes przygotowywał wyjątkową torturę.
CZARUJĄCY MISTER PRICE Na początku lat siedemdziesiątych amerykański aktor Vincent Price wciąż cieszył się statusem Króla Grand Guignol, w czym niemałą zasługę miała współpraca artysty z eksperymentatorem Williamem Castle („Dom na Przeklętym Wzgórzu”, „Mrowiec”) oraz klasykiem kina klasy B – Rogerem Cormanem, z którym nakręcił cykl adaptacji klasycznych utworów Edgara Allana Poe’ego (nie mówiąc już o „Nawiedzonym pałacu” inspirowanym Lovecraftowskim „Przypadkiem Charlesa Dextera Warda”). Gwiazdor często gościł także w Wielkiej Brytanii, gdzie pod koniec szóstej dekady wystąpił w kilku mniej lub bardziej udanych COŚ NA PROGU
37
TEMAT NUMERU
dreszczowcach, wcielając się w postać Matthew Hopkinsa (tytułowego pogromcy czarownic w kontrowersyjnym dziele Michaela Reevesa) oraz promując swoim udziałem dwie produkcje Gordona Hesslera: wywiedzioną z utworu Poe’ego „Podłużną skrzynię” oraz „Krzyk Banshee”.
Scenariusz filmu o perypetiach ekscentrycznego geniusza zbrodni – dalekiego kuzyna Upiora z Opery i doktora Mabuse – z miejsca przypadł Price’owi do gustu, choć ostateczna wersja skryptu zdecydowanie odbiegała od pierwotnych założeń Jamesa Whitona i Williama Goldsteina. Wszak „Klątwy doktora Pibe’a” (tak początkowo miał brzmieć tytuł filmu) pomyślane były jako rasowy thriller. To dzięki inicjatywie brytyjskiego reżysera Roberta Fuesta (mającego w swoim dorobku prace przy serialu „Rewolwer i melonik” oraz świetny dreszczowiec „And Soon the Darkness”) opowieść nabrała kampowej estetyki, oferując pełne anachronizmów spojrzenie na lata 20. ubiegłego wieku i solidną dawkę czarnego humoru. Zrealizowany w 1971 roku w Londynie i w hrabstwie Hertfordshire „Odrażający doktor Phibes” reklamowano jako setny film w dorobku Vincenta Price’a – co brzmiało efektownie, choć niekoniecznie było prawdą. Niemniej trawestujący hasło reklamowe „Love Story” Arthura Hillera („Miłość to znaczy, że nigdy nie trzeba mówić: Aleś ty brzydki”) film Fuesta okazał się sporym sukcesem. Legendarny odtwórca roli Rodericka Ushera stworzył jedną z ciekawszych kreacji w swoim dorobku, która na równi bawi, tumani i przestrasza, nie tracąc przy tym ujmującej złowieszczości. W wyniku oparzeń Phibes komunikuje się ze światem wyłącznie za pomocą stworzonego przez siebie ustrojstwa podpinanego przewodem do otworu w szyi (druga jamka służy do przyjmowania płynów). Dobiegający z gramofonowej tuby głos Antona – wyznającego miłość ukochanej zmarłej z manierą godną poety doby Młodej Polski – wybrzmiewa charakterystycznym timbre Price’a, 38 COŚ NA PROGU
który – przykryty grubą warstwą charakteryzacji – musiał oprzeć swoją grę na ekspresji gałek ocznych. Chociaż w trakcie zdjęć członek ekipy filmowej recytował kwestie Phibesa, aby pomóc pozostałym aktorom lepiej zorientować się w postępie listy dialogowej, Vincent P. był nienagannie przygotowany do roli, wypowiadając swoje partie „na niemo”, choć niejednokrotnie niweczył wielogodzinną pracę charakteryzatorów, co rusz wybuchając gromkim śmiechem, widząc w lustrze swoje odbicie. Rolę doktora Vesaliusa (nazwisko nawiązujące do flamandzkiego lekarza i twórcy nowożytnej anatomii) otrzymał znany z „Obywatela Kane’a” Joseph Cotten, aczkolwiek pierwszym typem do roli nemezis Phibesa był Peter Cushing, który zrezygnował z propozycji z powodu choroby swojej żony. Niewielka rola kapitana statku w drugiej części przygód szalonego mściciela w znikomym stopniu zrekompensowała tę nieobecność. Dobry występ zaliczył także ceniony aktor teatralny Peter Jeffrey jako depczący po piętach protagonisty funkcjonariusz Trout. W postać Victorii Reginy Phibes wcieliła się brytyjska aktorka i modelka Caroline Munro, która potem zagrała w kilku filmach Hammer Studio, zaliczając nawet krótki romans z Jamesem Bondem (vide „Szpieg, który mnie kochał”), natomiast ekranową Vulnavią – niezwykle atrakcyjną asystentką bohatera w jego groteskowej vendetcie – została Virginia North. W pierwotnej wersji scenariusza relacja łącząca Antona z milczącą dziewczyną miała zdecydowanie odbiegać od wzruszającej tkliwości na rzecz związku sadomasochistycznego, zwieńczonego gwałtowną śmiercią Vulnavii. Jednak twórcy filmu słusznie zauważyli, że taki zabieg tylko zraziłby potencjalnych widzów, mających (pod pewnymi względami) sekundować poczynaniom morderczego organisty. Aurę kultowości „Odrażający doktor Phibes” zawdzięcza nie tylko specyficznemu aktorstwu i (nie) banalnej historii. Scenografia inspirowana stylem art déco, fantazyjne kostiumy, niestandardowe ujęcia, intrygująca ścieżka dźwiękowa autorstwa brytyjskiego perkusisty i kompozytora Basila Kirchina oraz spora dawka umowności (rozmiłowane w owocach rudawki wielkie jako wampiryczne nietoperze są dobrym, choć nie jedynym przykładem inwencji twórców) przyczyniły się do sukcesu produkcji, której ambiwalentne zakończenie rokowało szansę na potencjalny powrót geniusza zbrodni. Co zresztą nastąpiło w 1972 roku.
TEMAT NUMERU
EGIPSKA ESKAPADA W 1928 roku księżyc znalazł się w osobliwym położeniu względem planet Układu Słonecznego, a odbite przez niego światło skąpało w swoim blasku sekretną kryptę, gdzie od kilku lat spoczywały zakonserwowane ciała państwa Phibesów. Wprawiona w ruch balsamująca machina ponownie wtłacza posokę do krwioobiegu Antona, który po przebudzeniu zaczyna obmyślać plan wskrzeszenia Victorii. Całą nadzieję pokłada w podziemnej Rzece Życia, przepływającej przez mroczne zakamarki grobowca faraona. Niestety, podczas nieobecności doktora jego dom obrócony został w perzynę, a sejf, skrywający fragmenty starożytnego papirusu, niecnie splądrowany. Trupioblady bohater szybko wpada na trop złodziejaszka, którym okazuje się Darrus Biederbeck, liczący kilkaset (!) lat awanturnik, równie mocno zainteresowany odnalezieniem źródeł zbawczej wody. Phibes, wraz z ciałem ukochanej żony i z niezawodną Vulnavią u boku, wyrusza w daleki rejs, pozostawiając za sobą kilka trupów/tropów, które prowadzą za nim niestrudzonego inspektora Trouta wraz z przełożonym, nadinspektorem Waverlym. Nakręcony w londyńskim atelier z wykorzystaniem hiszpańskich plenerów „Doktor Phibes powraca” Roberta Fuesta, podtrzymywał kampowy klimat pierwszej części dyptyku, stawiając na większą dawkę czarnego humoru i na ciekawe rozwiązania estetyczno-wizualne, muzyczne czy dramaturgiczne. Bo chociaż Anton nasycił już głód zemsty, bynajmniej nie zamierza zakończyć swojego zbrodniczego procederu. I nie chodzi wyłącznie o przypadek, którym bohater nadaje nowy wymiar określeniu „nabić kogoś w butelkę”. Egipski epizod niezmiennie bawi spektakularnymi morderstwami popełnianymi przez Phibesa przy użyciu skorpionów, urządzenia imitującego morderczy powiew burzy piaskowej czy pomysłowej zgniatarki. Vincent Price z przyjemnością powrócił do niedawnego wcielenia, spotykając na planie wielu znajomych z poprzedniej części, w tym Petera Jeffreya i Johna Catera (ekranowy Waverley), których komiczny duet zdecydowanie obniża poziom filmowej (z)grozy. Tym razem rolę Vulnavii otrzymała Valli Kemp, modelka i Miss Australii, godnie zastępująca Virginię North (której błogosławiony stan uniemożliwił występ w sequelu). Firma
dystrybutorsko-producencka
American
International Pictures w pierwotnej fazie prac nad filmem planowała stworzyć crossover, w którym Phibes stanąłby do walki z nieumarłym arystokratą, tytułowym bohaterem horroru „Hrabia Yorga, wampir” Boba Kelljana. Plany spaliły na panewce, ale odtwórca głównej roli, Robert Quarry, znalazł się w obsadzie nowej odsłony przygód okaleczonego geniusza. Problem polegał jednak na tym, że zgodnie z intencją AIP aktor miał przejąć od Price’a laur króla grozy, co oczywiście temu ostatniemu nie przypadło do gustu. Nie szczędząc sobie wzajemnych docinków, panowie skutecznie psuli atmosferę na planie. Kiedy Price dowiedział się, że Quarry śpiewa w operze, ten zaczepnie rzucił pod adresem starszego kolegi: „Pewnie nie wiedziałeś, że potrafię śpiewać, co?”, na to Król Grand Guignol ze spokojem odpowiedział: „Cóż, wiedziałem za to, że nie jesteś pieprzonym aktorem!”. Na szczęście owe animozje nie storpedowały powstania filmu, który podobnie jak jego poprzednik z czasem osiągnął status kultowego.
NIEDOSZŁE ZMARTWYCHWSTANIE Otwarte zakończenie filmu „Doktor Phibes powraca” – pozostawiające widzów z widokiem Antona płynącego po mistycznej rzece wraz z ciałem Victorii przy wtórze standardu „Over the Rainbow” (w wykonaniu samego Price’a) – dawało niemałe nadzieje na rychłą kontynuację. A pomysłów na sequel było co niemiara! Jak wieść gminna niesie, już po premierze „Odrażającego...” rozważano nakręcenie „Narzeczonej doktora Phibesa”. W tym osadzonym w latach 30. dreszczowcu Anton miał stanąć do walki z Emilem Salveusem, członkiem tajnego bractwa satanistycznego, który okazuje się... synem Henriego Vesaliusa. Co ciekawe, w tym epizodzie Victoria miała wreszcie wrócić do żywych, lecz konsekwencje owej rezurekcji mocno dałyby się Antonowi we znaki. Zgodnie
COŚ NA PROGU
39
TEMAT NUMERU
z niepisaną tradycją, w filmie nie mogłoby zabraknąć pomysłowych scen zbrodni dokonywanych przez Phibesa: śmierć w ciekłym bursztynie, mordercza kąpiel w wannie pełnej pijawek, wybebeszenie za pomocą specjalnego odkurzacza czy (hit!) posmarowanie delikwenta topionym masłem i pozostawienie na pastwę wygłodniałych homarów. Niestety producent Louis Heyward z miejsca odrzucił projekt. Z kolei napisany przez duet Whiton-Goldstein skrypt „Phibesa Zmartwychwstańca” trafił do studia New World Pictures, gdzie realizacją projektu miał zająć się sam Roger Corman. Jednakże w tym wariancie główną rolę miał otrzymać David Carradine, wspierany na ekranie przez Orsona Wellesa, Roddy’ego McDowalla i Donalda Pleasence’a. Na początku lat 80. pojawiły się pogłoski, że Anton ostatecznie wyruszy wraz z (wciąż martwą) połowicą w rejs do Nowego Jorku, gdzie zwróci na siebie uwagę elitarnego Instytutu Wormwooda, zrzeszającego naukowców o dość pogmatwanej psychice. Dla przykładu: do drużyny należał astrofizyk-pedofil, bliźniacy-transwestyci specjalizujący się w zakresie ekonomii i broni nuklearnej czy uwielbiający słodkości ekspert od broni biologicznej.
W tej odsłonie hermetyczna trumna z ciałem Victorii miała ulec zniszczeniu, a postępujący rozkład tkanek – uniemożliwić Phibesowi wskrzeszenie ukochanej małżonki. Natomiast skrypt „Siedem śmierci doktora Phibesa”, kontynuujący wątki z drugiej części dyptyku, zaintrygował Vincenta P., który wyraził gotowość do ponownego wcielenia się w złowrogą postać. Anton, wraz z cudownie odzyskaną wybranką serca, znów cieszy się życiem, planując godne ukoronowanie ich związku przez akces w poczet olimpijskich bogów. Droga do deifikacji wiedzie przez moc zaklętą w siedmiu posągach z kości słoniowej przedstawiających postaci z greckiej mitologii. Niestety, bezcenne artefakty zostają zrabowane z kolekcji Phibesa, o czym bohater przekonuje się po powrocie do Londynu z egipskich wojaży. Rozsierdzony protagonista sukcesywnie odnajduje nowych właścicieli tych niezwykłych dzieł sztuki, likwidując ich zgodnie z mitologicznym kanonem. Nieszczęśnik posiadający statuę cyklopa szybko żegna się ze swoim okiem (a przy okazji ze światem), inny pada ofiarą mechanicznego Cerbera (którego głowy kolejno unieruchamiają, oblewają paliwem i podpalają delikwenta), a miłośnik Meduzy dosłownie kamienieje... w betonie. „Siedem śmierci doktora Phibesa” wyjaśniało także enigmatyczną tożsamość/status ontologiczny Vulnavii, która w finale ujawnia się jako Atena, wprowadzająca Phibesów na Olimp. Przewidziano także występ duetu Trout-Waverley, przy czym ten ostatni – kwitując wniebowstąpienie Antona i jego żony gromkim: „Niech mnie piorun strzeli, jeśli to wszystko nie jest kawałem!” – miał skończyć jako dymiąca kupka popiołu. Scenarzyści pierwszej części cyklu za pośrednictwem Louisa Heywarda próbowali zainteresować stację NBC telewizyjnym formatem przygód Phibesa – tym razem nabierającego cech bohatera, dzięki zadziwiającym charakteryzacjom i technologicznym sztuczkom skutecznie tępiącego wszelkiej maści przestępców. Jednak nawet konceptualny projekt przygotowany przez legendę komiksu Jacka Kirby’ego nie przekonał potencjalnych
40 COŚ NA PROGU
inwestorów. Wraz z zakończeniem współpracy Vincenta Price’a z American International Pictures i zmianą tematycznojakościowych zainteresowań spółki (zwracającej się w stronę bardziej werystycznego kina grozy) kolejne odsłony perypetii odrażającego doktora na dobre utknęły w limbo niezrealizowanych projektów. W 1973 roku Król Grand Guignol wystąpił w „Krwawym teatrze” Douglasa Hickoxa, wcielając się w rolę Edwarda Lionhearta – wybitnego aktora szekspirowskiego, który po upozorowaniu swojej śmierci bierze odwet na nieprzychylnych mu krytykach, eliminując ich na modłę najsłynniejszych tragedii klasyka ze Stratfordu.
TEMAT NUMERU
Brzmi znajomo?
Póki co duch Antona Phibesa nie zaznał jeszcze wiekuistego pokoju, co jakiś czas powracając jako bohater opowieści graficznych (ukazująca się nakładem Bluewater Comics antologia „Vincent Price przedstawia”) oraz kolejnych plotek dotyczących planowanego remake’u dzieła Roberta Fuesta. Na desperackie pytanie „Co z ciebie za demon?”, postawione w egipskim epizodzie przez Darrusa Biederbecka, Phibes ze spokojem odpowiada: „Ten, co zawsze wygrywa, przyjacielu”. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
Adriana Siess
Pan Domu Cierpienia – Produkowanie potworów! – wykrzyknąłem. – Chce pan powiedzieć... – Tak jest. Istoty, które pan widział, są przetworzonymi, ukształtowanymi na nowo zwierzętami. Tej sprawie – badaniu plastyczności żywych organizmów – poświęciłem życie. Zajmuję się nią od lat, stale poszerzając swą wiedzę i umiejętności. Ma pan przerażoną minę, a przecież mówię o rzeczach dobrze znanych. W anatomii praktycznej wszystko to było od dawna widoczne gołym okiem, tylko nikt nie miał odwagi wyciągnąć wniosków. Potrafię zmienić nie tylko zewnętrzny kształt zwierzęcia. Fizjologię istot żywych oraz rytm procesów chemicznych, które w nich zachodzą, można również trwale modyfikować takimi znanymi skądinąd metodami jak wstrzykiwanie lub wszczepianie żywych i martwych substancji.1
Doktor Moreau. Ten podstarzały samotnie zamieszkujący nienazwaną wyspę gdzieś pośrodku Oceanu Spokojnego chirurg-ekscentryk z pewnością zasługuje na przypomnienie. Bo choć ma już 118 lat, nadal stanowi ogromną inspirację dla rzeszy wybitnych naukowców pojawiających się zarówno w literaturze czy filmie, jak i na łamach gier komputerowych czy komiksów.
1 Herbert. G. Wells, Wyspa Doktora Moreau, ALFA: 1988, s. 82. COŚ NA PROGU
41
TEMAT NUMERU
GRANICE INDYWIDUALNEJ PLASTYCZNOŚCI Herbert George Wells, pionier science fiction i jeden z najbardziej poczytnych pisarzy gatunku, napisał „Wyspę doktora Moreau” jako pożywkę dla toczącej się w tym czasie w Wielkiej Brytanii debaty na temat wiwisekcji przeprowadzanych na zwierzętach. Ta krótka opowieść poruszała zagadnienia dobrze znane i opisane wcześniej przez Wellsa – zawarł w niej postulaty ze swojego eseju „The Limits of Individual Plasticity”. Tłumaczył tam, że każde zwierzę może egzystować po przeprowadzeniu na nim szeregu chemicznych i chirurgicznych modyfikacji, nawet jeżeli biologicznie zupełnie przestanie przypominać swoją pierwotną formę. Uważał, że zmianie ulega jedynie fizyczna powłoka, natomiast kod genetyczny pozostaje taki sam – i jako taki jest gwarancją, że jeżeli dojdzie do rozmnażania, potomstwo zoperowanego i zmienionego zwierzęcia zupełnie nie będzie odbiegało od jego oryginalnej, niemodyfikowanej wersji. Powieść ukazała się rok po eseju, czyli w 1886 roku, i opowiadała o rozbitku Edwardzie Prendicku, który na skutek nieszczęśliwych okoliczności trafia na tajemniczą wyspę zarządzaną przez enigmatycznego chirurga, doktora Moreau. 42 COŚ NA PROGU
ORYGINALNA WYSPA WELLSA Prendick dostaje się tam statkiem transportowym razem z podwładnym doktora, Montgomerym, jego dziwacznym służącym M’Lingiem oraz klatkami pełnymi różnych zwierząt, wśród których znajduje się okazała puma. Rozbitek zostaje zakwaterowany w zewnętrznej części budynków i otrzymuje surowy zakaz opuszczania swojego pokoju. W pewnym momencie przypomina sobie, że nazwisko rezydenta wyspy – doktora Moreau – jest mu doskonale znane: kojarzy je ze znakomitym chirurgiem z Londynu, który zniknął tuż po tym, kiedy do opinii publicznej dotarły informacje o jego eksperymentach na żywych zwierzętach. Prendick uświadamia sobie, że przybywając na wyspę, odkrył laboratorium szalonego doktora. Jest tym faktem niezrażony, aż do momentu kiedy następnego dnia z pomieszczenia wywabiają go dźwięki wydawane przez torturowaną pumę. Doprowadzają one młodego podróżnika do szaleństwa, dlatego podejmuje on desperacką ucieczkę w głąb wyspy. Spłaszają go jednak obecne na wyspie istoty – kilka z nich, choć pozornie przypomina ludzi, nieodmiennie kojarzy mu się z wieprzami. Bohater ma też wrażenie, że ktoś na niego poluje, wraca więc do bezpiecznego pokoju. Następnego dnia ciekawość zaprowadza go do pomieszczenia laboratoryjnego, obłożonego zakazem wstępu. Tam dostrzega spowitą w bandaże postać ludzką, a wściekły Moreau wyrzuca go za drzwi. Przekonany, że na wyspie dokonuje się wiwisekcji na ludziach, Prendick ponownie ucieka do porastającego wyspę lasu, gdzie znów napotyka „tubylców” – dziwnych, zdeformowanych, zezwierzęconych ludzi, którzy deklamują mu swoje Prawo, przez co bohater dowiaduje się, że tutejsze stwory mają własny kodeks, zabraniający im jedzenia mięsa i chodzenia na czworaka. Pada kilkukrotnie powtórzone pytanie „Czyż nie jesteśmy ludźmi?”. Edward dochodzi do wniosku, że
tutejsi mieszkańcy czczą Moreau, nazywając go „Panem Domu Cierpienia” oraz „Tym, który stwarza, leczy, koi i zadaje rany”. Jak się później okazuje, pokraczne istoty są efektem doświadczeń Moreau. To „zwierzęta, ale zwierzęta uczłowieczone. Arcydzieła sztuki chirurgicznej”1. Szalony naukowiec pragnie właściwie jednego – poznania granic plastyczności żywego organizmu. Od dwudziestu lat (włączając dziewięcioletnią praktykę w Londynie, który musiał opuścić, kiedy z jego mieszkania wybiegł obiekt jego eksperymentu – potwornie zniekształcony pies), wyzuty ze współczucia i wszelkiej moralności, realizował swoje naukowe pasje, dając się całkowicie opętać wizji stworzenia człowieka idealnego. Komponował go z ciał różnych zwierząt, ingerował we wszelkie tkanki i kości, formował stopy i dłonie, dawał zdolność mowy. A tak spreparowaną istotę uczył – przede wszystkim panującego na wyspie Prawa. Moreau jest jednak typem naukowca niespełnionego, wiecznie niezadowolonego z wyników swojej pracy. Jego twory nie są doskonałe – uzyskują wyprostowaną postawę i ludzką mowę, potrafią wykonywać proste czynności związane z codziennością i pamiętają, czego się od nich oczekuje... Ale posiadają również sporo cech zwierzęcych, co nadaje ich wyglądowi pokraczności, a zachowaniu – specyficznej dzikości i płochliwości. Dodatkowo z czasem ulegają regresji, nawrotowi cech zwierzęcych, co nieodmiennie złości szalonego
TEMAT NUMERU
stanowią dziwaczną społeczność. Są wśród nich takie dziwolągi jak buntujący się przeciwko Prawu człowiek-leopard, złośliwy hieno-wieprz czy bliżej niezidentyfikowany zarośnięty gęstą sierścią Odmawiacz Prawa, będący kimś w rodzaju starosty. Zwierzoludy cierpią, choć nie są w stanie pojąć istoty swej niedoli. Próbują żyć jak ich kreator, jak ludzie, choć jest to bardziej parodia prawdziwego życia. Odczuwają również niedogodności związane z nawrotem cech zwierzęcych – zachowania zgodne z Prawem są zupełnie sprzeczne z ich naturą, jednak za niesubordynację Moreau grozi im powrotem do „Domu Bólu”. I choć ponowne odwiedziny w laboratorium przyprawiają istoty o konwulsyjny strach, to natura niejednokrotnie okazuje się dużo silniejsza od sztucznie skonstruowanej ludzkiej siły woli. I jak nietrudno się domyślić, wkrótce „dzieci” Moreau zwracają się przeciwko stwórcy. Dystopiczna powieść Wellsa to pesymistyczny obraz rzeczywistości, do jakiej prowadzi ludzi próba przeciwstawiania się prawom natury i pycha, z jaką usiłują zabawiać się w Boga-demiurga. Można pokusić się o stwierdzenie, że przy współczesnych dylematach etycznych, jakimi jest klonowanie czy genetyczna modyfikacja istot żywych, książka pozostaje równie aktualna co w XIX wieku. W roku 1898, dwa lata po wydaniu „Wyspy doktora Moreau”, powstały
doktora, mającego zamiar dotrzeć niemożliwie daleko w dziedzinie chirurgii. Owoce nieudanych eksperymentów odsyłane są do maleńkiej osady w głębi wyspy, gdzie pozostawione same sobie 1 Herbert. G. Wells, Wyspa Doktora Moreau, ALFA: 1988, s. 81. COŚ NA PROGU
43
TEMAT NUMERU
pierwsze towarzystwa mające na celu dobro zwierząt, jak na przykład BUAV – Brytyjska Unia na rzecz Zniesienia Wiwisekcji. DOKTOR WAGNER I JEGO ŻONA Pierwszej próby przeniesienia powieści na ekrany dokonano już w 1911 roku we Francji, czego efektem był dwudziestotrzyminutowy niemy film „Ile d’Epouvante (Island of Terror)”, który wyreżyserował Joe Hamman. Nagranie nie zachowało się do czasów współczesnych, wiadomo jednak, że główny bohater nazywał się George Ramsey i dotarł do samotnej wyspy okupowanej przez szalonego naukowca. Główny antagonista został przemianowany na Wagnera, w scenariuszu dodano mu też żonę, co rozwinęło niezbyt udaną koncepcję potajemnego romansu rozbitka z panią Wagner. Wszechobecne „żywe eksperymenty” oraz poczucie zagrożenia Ramseya, który domyśla się, że Wagner usiłuje przeprowadzić na nim serię straszliwych doświadczeń chirurgicznych, miały świetnie oddawać ponury klimat powieści. KADRY Z KOBIETĄ-PUMĄ Za najwcześniejszą pełnoprawną adaptację „Wyspy doktora Moreau” uważany jest obraz 44 COŚ NA PROGU
Erla C. Kentona „Island of Lost Souls” z 1932 roku – czarno-biała amerykańska produkcja wytwórni Paramount Picture. Początek historii wygląda całkiem znajomo: dryfującego po morzu rozbitka Edwarda Parkera (w tej roli Richard Arlen) znajduje kapitan przepływającego nieopodal frachtowca. Na pokładzie dochodzi do krótkiej scysji między wybawcą a ocalonym Parkerem, w związku z czym kapitan postanawia pozbyć się natręta na najbliższym postoju – tajemniczej wyspie należącej do doktora Moreau (Charles Laughton), dokąd udaje się również poznany na statku eks-lekarz Montgomery (w tej roli Arthur Hohl). Już pierwszego dnia Parker (żonaty, podobno zakochany) poznaje jedyną kobietę na wyspie – Lotę (uwodzicielska Kathleen Burke). Dziewczyna zachowuje się dziwacznie, jednak nie traci przy tym na uroku, a rozbitek wydaje się być nią zaintrygowany. Całkiem szybko okazuje się, że wyspa zamieszkana jest przez dziwaczne, zwierzopodobne istoty, posługujące się ludzką mową – żywe dowody potęgi doktora Moreau. Ten jednak wydaje się pochłonięty zupełnie nowym zadaniem: pragnie zatrzymać na wyspie Parkera, aby zmusić go do związku z Lotą, która okazuje się... pumą przerobioną
na człowieka, arcydziełem chirurgii i dumą jej stworzyciela. Moreau chce udowodnić angielskiej opinii publicznej, że stworzył kobietę idealną – pociągającą, niewinną i piękną. Zamierza przywieźć ją do ojczyzny i pokazać światu, że wcale nie jest obłąkany, jak wszyscy sądzili po odkryciu jego badań. Sęk w tym, że aby się o tym ostatecznie przekonać, potrzebuje dowiedzieć się, czy Lota jest w stanie zajść w ciążę i urodzić ludzkie dzieci, które byłaby w stanie pokochać. Potrzebny jest mu do tego ktoś spoza wyspy, a więc zjawienie się Parkera poczytuje za znak od losu. W adaptacji mamy jeszcze jeden nieoczekiwany zwrot akcji – żonę Edwarda, Ruth Parker, która postanawia odnaleźć zaginionego męża i zjawia się na wyspie w towarzystwie kapitana Donahue. Interesujące wątki własne połączone z nadzwyczajną dbałością o powieściowe szczegóły (jak choćby zarośnięte uszy M’Linga, którym Wells oddał kilka solidnych wersów) i niesamowitą kreacją kobietypumy to mocne punkty filmu. Choć postać doktora Moreau zupełnie nie przypomina tej opisanej w opowiadaniu Wellsa (Laughton utrzymywał, że charakteryzację wzorował na swoim dentyście), to korpulentny, strojnie ubrany jegomość odświeżył stereotyp szalonego naukowca. Sceny wiwisekcji były na tyle śmiałe, że brytyjscy cenzorzy aż trzykrotnie zakazywali projekcji – film można było zobaczyć dopiero dwadzieścia sześć lat po premierze, w 1958 roku. Cenzorzy mieli także obiekcje co do słów Moreau, który mówił: „Wiesz, co to znaczy, czuć się jak Bóg?”. Z kolei język, jakim posługiwały się zwierzoludy, był mieszaniną odgłosów zwierząt i słów wypowiadanych w obcych językach. Nagrania puszczono od tyłu, zmieniając tempo odtwarzania, a całość zrobiła piorunujące wrażenie na publiczności – bywały przypadki omdleń i wymiotów.
TEMAT NUMERU TRZY CICHSZE PODEJŚCIA
W 1959 na Filipinach nakręcono film „Terror Is a Man” – opowiadający o Williamie Fitzgeraldzie, który jako jedyny ocalały rozbitek trafia na dziwaczną wyspę. Mieszkający tam ludzie szybko doprowadzają go do zdrowia. Po kilku dniach pobytu rozbitek odkrywa, że gospodarz jest naukowcem, którego aspiracją jest przemiana pumy w człowieka. Wkrótce mutant wymyka się spod kontroli, rozpoczynając krwawą zemstę na swych ciemiężycielach. Jest to raczej luźna wariacja na temat doktora Moreau i jego wyspy, wystąpił tu jednak element kluczowy dla powieści – uwolnienie się dręczonej przez naukowca pumy, co w innych ekranizacjach nieco scenarzystom „uciekło”. Tim Burton rozpoczynał swoją karierę, kręcąc w najmłodszych latach krótkometrażowe filmy animowane. Jednym z pierwszych była wyreżyserowana w 1971 roku „Wyspa doktora Agora”, w której trzynastoletni wówczas Burton udzielił głosu tytułowemu bohaterowi. Całość zainspirowana była twórczością Wellsa. Rok później powstała filipińska produkcja Eddie’ego Romero – „The Twilight People”, która opowiadała o doktorze Gordonie (Charles Macauly) prowadzącym na swojej wyspie badania nad superrasą wynikłą z połączenia ludzi i zwierząt. W eksperymentach pomaga mu atrakcyjna córka, Neva Gordon (Pat Woodell), która porywa dla niego przypadkowo napotkanych ludzi. Jednym z nieszczęśników jest młody nurek Matt Farrel (grany przez Johna Ashleya). Jak można się spodziewać, młodzi zakochują się w sobie, więc Neva postanawia postawić się ojcu i pomóc ukochanemu uciec z wyspy, przy okazji uwalniając liczne eksperymenty ojca – Człowieka-Małpę, Człowieka-Antylopę czy Kobietę-Wilczycę. Mimo że film skategoryzowany został jako horror, w obecnych czasach raczej śmieszy, niż przeraża. Dużo bardziej przekonywająco wypada przy nim następna adaptacja. COŚ NA PROGU
45
TEMAT NUMERU ADAPTACJA KSIĄŻKI, NA PODSTAWIE KTÓREJ... ZROBIONO OSOBNĄ KSIĄŻKĘ? W 1977 roku doktor Moreau ponownie zagościł na ekranach kin. Tym razem wcielił się w niego Burt Lancaster, świetnie oddając powieściowego naukowca. Akompaniował mu Nigel Davenport w roli Montgomery’ego oraz Michael York jako tradycyjny już rozbitek, tym razem noszący nazwisko Braddock. Nie obyłoby się bez wątku miłosnego, toteż w filmie występuje także Maria, grana przez Barbarę Carrerę – piękna, młoda kobieta, co do której nie do końca wiadomo, skąd się tam właściwie wzięła. Moreau opowiada, że znalazł ją pod mostem w Paramount City, kiedy miała 11 lat, choć z plakatu filmu wynikałoby, że Maria jest w istocie pumą zmienioną w człowieka. Doktor Moreau najbardziej przypomina tutaj swój literacki odpowiednik – jest powściągliwy, chyba że chodzi o jego eksperymenty – im oddaje się z prawdziwą pasją i poświęceniem. Wydaje się święcie przekonany, że to, co robi, jest słuszne i właściwie – i że przyniesie mu prawdziwe naukowe spełnienie. W dodatku fizycznie również nie odbiega od pierwowzoru: Lancaster jako zasadniczy, starszy lekarz wypada naprawdę przekonująco. Fabuła jest wierna oryginałowi, poza jednym szczególnym wyjątkiem... Otóż Braddock usiłuje uciec z wyspy z Marią, ale oboje zostają złapani. M o r e a u umieszcza s w o j e g o gościa w celi, uprzednio podawszy mu serum mające 46 COŚ NA PROGU
wywołać w nim zwierzęce zmiany. Zaczyna się eksperyment, w którym szalony doktor obserwuje Braddocka, pragnąc doszukać się nieodwracalnych modyfikacji psychicznych, jednak jego „obiekt” cały czas uparcie trzyma się człowieczeństwa, co doprowadza naukowca do wściekłości. Na podstawie filmu Dona Taylora postała osobna książka – „Wyspa doktora Moreau”, napisana przez Jona Silvę i wydana nakładem wydawnictwa Ace. KICZ I PORAŻKA, CZYLI JAK MOREAU ZOSTAŁ PAPIEŻEM O najnowszej ekranizacji kultowej powieści aż przykro wspominać. Podobno znalazła ona swoich amatorów, których nie raziły fabularne nonsensy i wszechobecna kiczowatość, ale wątpliwym jest jednocześnie, by fani należycie docenili samą książkę. Ale po kolei... Film nakręcony został w 1996 roku przez Johna Frankenheimera, a fabularnie osadzony jest w 2010 roku, w którym to Edward Douglas (David Thewlis) przeżywa katastrofę lotniczą i zostaje uratowany przez przepływający nieopodal statek. Początek znamy: spotkanie z Montgomerym (Val Kilmer) przymusowy przystanek na tajemniczej wyspie. Pierwsze niepokoje związane z wyglądem zamieszkujących okolicę tubylców. Aż w końcu na scenę wkracza umalowany na biało, ohydnie ucharakteryzowany Marlon Brando. Znaczy się, doktor Moreau. Niesiony w lektyce, ubrany w białe szaty (bo podobno ma alergię na słońce), pozwala zwierzoludom skandować swoje imię. Papież, nie człowiek. Towarzyszy mu mały potworek, będący ni to karłem, ni uczłowieczonym zwierzęciem, który jest tak groteskowy, że aż ciężko zinterpretować jego obecność. Sam doktor na szyi ma ciężki łańcuch z kontrolerem prądu, za pomocą którego wymusza u stworzonych przez siebie istot posłuszeństwo (każdy twór ma pod skórą specjalny chip, który przesyła elektryczne
impulsy, sprawiając nosicielom niesamowity ból). Nie jest właściwie powiedziane, ani dlaczego te istoty stworzył, ani po co je karze – istotne jest jedynie, że do znudzenia muszą one recytować Prawo. Doktor wie też, że aby zapobiec regresji i wracaniu zwierzęcych nawyków, musi dawać swoim „dzieciom” stosowne szczepionki. Takiej szczepionki nie posiada dla swojej „córki” (eks-pumy), toteż decyduje, że musi ją sporządzić z genomu Douglasa. Usiłuje więc za wszelką cenę dopaść rozbitka. Film z minuty na minutę przeżywa inflację niedorzeczności, z początku nieśmiało ewoluuje, by w połowie w pełni objawić cały potencjał amerykańskiej komercji z wybuchami w tle. Zwierzoludzie przejmują cały (niesamowicie zasobny) arsenał broni i rozpoczynają egzekucję, nie szczędząc ani swoich twórców, ani braci. Do tego zupełnie zagadkowa jest jedna z pierwszych scen produkcji – błądzący po ośrodku Douglas przypadkiem wchodzi do laboratorium, gdzie widzi zniekształconą i zohydzoną istotę przy połogu. To, co wyciągnięto z jej łona, również wygląda jak dzieło szalonego naukowca, choć przecież jednym z głównych postulatów Wellsa było to, że każda istota – poddana nawet najbardziej zaawansowanym operacjom chirurgicznym – będzie miała potomstwo zgodne z jej pierwotnym kodem genetycznym. Jednak przy ogólnym podsumowaniu tej produkcji jest to naprawdę nieistotny szczegół
TEMAT NUMERU
mutanty, które musi zabić, aby samemu móc przeżyć. Jak się okazuje, są one wynikiem eksperymentów szalonego doktora Kriegera, naukowca owładniętego myślą stworzenia chimery. Również strzelanina FPP „Vivisector: Beast Inside” studia ActionForums wzorowana jest na fabule powieści – gracz wciela się w rozbitka, który musi uciec z wyspy opanowanej przez mutanty powstałe z inicjatywy doktora Morheada. Szalony naukowiec od lat próbuje stworzyć hybrydę człowieka, zwierzęcia i rośliny. Jak się można domyślić, obiekty jego eksperymentów wymykają się spod kontroli... Zupełnie inaczej do tej historii podeszli twórcy strategii „Impossible Creatures” – tu mamy okazję wcielić się w Rexa Chance’a, łowcę przygód, który wpada na trop pewnego bezlitosnego naukowca, zabawiającego się zmienianiem kodu genetycznego zwierząt i przeistaczaniem ich samych w śmiercionośne mutanty mające pomóc mu w opanowaniu świata. Aby mu w tym przeszkodzić, gracz wystawia własną armię. Elementy świata Wellsa pojawiły się nawet w grze fabularnej „d20 Modern”, w której jedną z możliwości jest tworzenie hybryd ludzi i zwierząt zwanych moreau. Istnieją hybrydy kotowatych, niedźwiedzi, a nawet delfinów. MUZYCZNIE O POTWORZE?
UCIEKNIJ Z WYSPY MOREAU W śródtytule zawiera się fabuła większości gier inspirowanych osobą szalonego naukowca. W „Far Cry” bohater, pragnąc uwolnić się z wyspy, spotyka na swojej drodze dziwaczne COŚ NA PROGU
47
TEMAT NUMERU
Postać doktora Moreau miała swój wpływ również na muzykę. Zespół muzyki elektronicznej Infected Mushroom nawiązuje do szalonego naukowca w kawałku „Over Mode”, a jedna z grup hip-hopowych, która w swych tekstach często korzysta z cytatów zawartych w powieści Wellsa, przybrała nazwę House of Pain. Do filmu z 1933 roku odwołuje się też utwór „No Spill Blood” grupy Oingo Boingo, w którym łatwo doszukać się nawiązania do „Domu Cierpienia” i kar wymierzanych przez Moreau swoim „dzieciom”. KOMIKSOWY CZARNY CHARAKTER O Moreau nie zapomniała również literatura. Powstało przynajmniej kilka mniej lub bardziej przypominających oryginał kreacji literackich, jak choćby doktor o przydomku Moreau z powieści Briana W. Aldissa czy bohater „Wyspy doktora Franklina” autorstwa Ann Halam. Potencjał szalonego chirurga doceniły również największe wydawnictwa komiksowe. Marvel wykreował złoczyńcę nazwanego High Evolutionary, który ma zdolność kontrolowania procesu ewolucji innych organizmów. Używa jej, aby tworzyć humanoidalne bestie nazywane New Men. DC nie pozostało w tyle – do niekanonicznych losów uniwersum należy komiks „Liga Sprawiedliwych: Wyspa doktora Moreau”, w którym członkowie Ligi Sprawiedliwych przedstawione są jako różne hybrydy zwierząt i ludzi. Ciekawe było również nawiązanie Alana Moore’a w komiksie „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”, gdzie znaleźć można coś w rodzaju kontynuacji losów doktora Moreau. Bohater ma na imię Alfons i wciąż ma widoczne blizny po przeżyciach związanych z
48 COŚ NA PROGU
jego wyspą, jednak nadal eksperymentuje, tym razem na angielskiej prowincji. To właśnie za jego sprawą powstają znane postaci literackie, jak Kot w Butach, Miś Rupert czy Pan Ropuch. Postać utrzymuje przy tym, że francuski malarz Gustave Moreau (który jest postacią autentyczną) jest jego bratankiem. W komiksie można spotkać również drugiego bohatera „Wyspy doktora Moreau” – Edwarda Prendicka, przedstawionego jako szalonego outsidera, którego nieustannie śledzą przeróżne twory doktora Moreau. Dowiadujemy się również, że rząd brytyjski zataił fakt, jakoby wirus, który wybił atakujących Marsjan w „Wojnie Światów”, był również dziełem Moreau. Nieprawdopodobny wpływ jednego z dzieł literackich, które zapisały się na kartach wszystkich tekstów kultury – muzyki, gier, książek i komiksów – widoczny jest nawet do tej pory. Co jakiś czas twórcy nowych treści puszczają przysłowiowe „oczko” do widza, posługując się motywami zaczerpniętymi z tej – niemłodej już, bo 118-letniej – powieści. W obliczu tego zagadkowym staje się powszechna niewiedza o początkach i losach tej postaci. Może odmieni się to w niedalekiej przyszłości – we wrześniu 2013 roku należąca do Leonarda diCaprio firma Appian Way głosiła plan odświeżenia historii niesamowitego naukowca.
TEMAT NUMERU
Dwuskrzydłowe drzwi uchyliły się powoli i do pokoju weszło kilka osób. Dwie z nich ciągnęły metalowe łóżko z umieszczonymi po obu końcach wysokimi kratami, na którym nieruchomo leżał mój ojciec. Sanitariusze ustawili łóżko tak, że jego głowa znajdowała się tuż przede mną. Zaraz potem wyszli, a w sali zostało tylko dwóch lekarzy wraz z pielęgniarką. Jeden z nich zauważył mnie i chyba wyczuł niepokój na mojej twarzy. Podszedł, położył rękę na moim ramieniu i spokojnym tonem zapewnił: „Wszystko będzie w porządku, proszę się nie bać. Zabieg zajmie tylko kilka minut. Jutro rano będzie mógł pan zabrać ojca do domu”. Drugi z lekarzy przesunął w stronę łóżka stolik z konwulsatorem. Pielęgniarka podniosła głowę mojego ojca i zapięła mu na czole opaskę z elektrodami. Lekarz, który jeszcze przed sekundą ze mną rozmawiał, stał już przy łóżku i mocno przytrzymywał ręce swojego pacjenta. Na skinienie głowy drugi lekarz przekręcił kilkukrotnie gałką
LOBOTOMIA O tym, jak szpikulec do lodu przebija twój mózg MACIEJ BERG konwulsatora. BZZ. BZZZZ. BZZZ. Każde jedno oznaczało umiarkowane konwulsje, jakim poddawane było ciało ojca. Siedem sekund, to tyle. Osoba poddana elektrowstrząsom pozostawała nieprzytomna przez kilka minut – wystarczająco długo, aby przeprowadzić cały zabieg.
Była to jedna z najbardziej przerażających metod leczenia pacjentów. Lobotomia przezoczodołowa powstała i rozwinęła się w latach 30. ubiegłego stulecia. Jej największym propagatorem był
Następnie pielęgniarka podała lekarzowi prowadzącemu tacę z instrumentami chirurgicznymi. Dwa takie same, około 20-centymetrowe szpikulce do lodu, młotek i ręcznik. Wzięła ten ostatni i przykryła nos, usta i jedno oko nieprzytomnego pacjenta. Lekarz zręcznym ruchem podniósł drugą powiekę i włożył pod nią jeden ze szpikulców. Po krótkim „wymierzeniu” i upewnieniu się, że wszystko jest w porządku, chwycił młotek i niczym antyczny rzeźbiarz zaczął przebijać się przez kość oddzielającą mózg od oczodołu. COŚ NA PROGU
49
TEMAT NUMERU
amerykański neurochirurg Walter Jackson Freeman, który pochodził ze znakomitej rodziny lekarzy – jego dziadek był pierwszym amerykańskim neurochirurgiem, a ojciec znanym lekarzem, dlatego też parcie na oryginalność i przełomowość było bardzo duże. Jednak to nie Amerykanin, a Portugalczyk, doktor António Egas Moniz, pionier psychochirurgii i twórca jednego ze sposobów badania mózgu – angiografii, pierwszy wpadł na pomysł leczenia pacjentów poprzez wycięcie i wyskrobanie kawałka kory przedczołowej, będącej przednią częścią płata czołowego. „Rozcinanie ludzkiego mózgu to formowanie nowych ścieżek i pozbawianie pacjenta urojeń, opętania i napięcia nerwowego” – pisał w 1941 roku amerykański dziennikarz naukowy Waldemar Kaempffert. Takie też było założenie twórców tej niezwykle kontrowersyjnej psychicznych.
metody
leczenia
zaburzeń
Trzeba nam jednak wiedzieć, że portugalski naukowiec nie leczył pacjentów poprzez wkładanie im szpikulca do lodów pod powieki – z początku miało to zupełnie inną formę. Pierwsze zabiegi, jakie przeprowadził na dwudziestu chorych psychicznie osobach, polegały na rozcinaniu kości czołowej i bezpośrednim naruszaniu jego 50 COŚ NA PROGU
kory przedczołowej. Co ciekawe, Egas Moniz nigdy nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego jego operacje były skuteczne. Na podstawie badań i eksperymentów wnioskował, że za choroby psychiczne odpowiada właśnie płat czołowy. Czemu akurat ten? Powód był prosty: przy okazji jego kontuzji i uszkodzeń ludzie często zmieniali swoje usposobienie, stawali się neurotyczni, apatyczni bądź nabierali trwałych problemów z dostosowaniem się do środowiska i otoczenia. Mógł także posiłkować się między innymi badaniami niemieckiego neurologa Brodmanna, który w jednej z prac naukowych podzielił korę mózgową na 52 części, tworząc tzw. Pola Brodmanna. Numer 10, czyli ten, na którym Moniz przeprowadzał swoje eksperymenty, został sklasyfikowany jako odpowiedzialny za uczuciowość i abstrakcyjne myślenie. Za swoje badania Portugalczyk otrzymał nagrodę Nobla w 1949 roku. W środowisku lekarskim ta metoda znana jest jako lobotomia przedczołowa. Lobos to z grecka „płat”, a tome – „cięcie”. To, co w potocznym rozumieniu jest lobotomią, w początkach jej powstawania nigdy nią nie było. Kilka lat później jej oblicze zmienił pewien amerykański lekarz... Stan zdrowia mojego ojca od dłuższego czasu systematycznie się pogarszał. Zaczęło się niewinnie, sam nie wiem kiedy. Ojciec przestawał interesować się sprawami codziennymi, był często
zamyślony, nieobecny. Jego myśli błądziły gdzieś z dala od nas wszystkich, a jego stan pogarszał się z każdym tygodniem. Stawał się coraz bardziej otępiały, drażliwy. Przetworzenie prostych pytań czy poleceń zajmowało mu zdecydowanie więcej czasu niż kiedyś. Chwilami przypominał mi pokonanego boksera kilka minut po zakończonej walce, kiedy zmęczony i pobity sportowiec faktycznie ma spore problemy z kojarzeniem faktów, spowolnieniem ruchów czy bełkotliwą mową. Ale mojego ojca przecież nikt nie pobił, a jego głowa nie uległa żadnemu uszkodzeniu. Razem z matką i rodzeństwem wiedzieliśmy, że jego stan spowodowany jest jakimś wewnętrznym zaburzeniem, chorobą psychiczną. Wstrzymywaliśmy się jednak z wizytą u lekarza. Przerażał nas fakt, iż ojca mogą zamknąć w jednym ze szpitali psychiatrycznych. A stamtąd praktycznie się nie wychodziło. Chyba że w foliowym worku. Po wielu latach cierpień, braku świadomości i odcięciu od rzeczywistości. Aż w końcu usłyszeliśmy o nowatorskiej metodzie leczenia zaburzeń psychicznych doktora Waltera Freemana.
Absolwent jednej z najbardziej prestiżowych szkół w Ameryce – Yale University oraz Uniwersytetu Medycznego w Pensylwanii, przewodniczący kilku znanych organizacji zrzeszających najznamienitszych neurologów, wybitny neurochirurg. Walterowi Freemanowi zależało przede wszystkim na wyprowadzeniu chorych z demencji, schizofrenii czy depresji i przywrócenie ich do stanu normalnego funkcjonowania. Ze swojego gabinetu zrobił godną podziwu manufakturę. Przeciętny zabieg przewiercania się przez oczodół trwał około 10 minut. Freeman był w stanie przeprowadzać nawet dwadzieścia pięć takich operacji dziennie, choć w szczytowym
TEMAT NUMERU
punkcie swej kariery wykonywał ich około cztery na
dzień. Swój fach szybko doprowadził do absolutnej perfekcji. Czasem zachowywał się zupełnie jak kuglarz cyrkowy, gdy dla podniesienia napięcia i ku uciesze publiczności operował raz lewą, a raz prawą ręką, a zamiast chirurgicznego, używał ciesielskiego młotka lub wkładał szpikulce pod obie powieki jednocześnie. Freeman miał także pewne ciągoty społeczne, związane z jego wizjonerstwem i ambicjami – chciał oczyścić przepełnione w latach 40. i 50. szpitale psychiatryczne. Te charakterystyczne, klaustrofobiczne obrazy były kilkukrotnie przekładane na język filmu ku potrzebom przemysłu hollywoodzkiego – można było je oglądać chociażby w „Wyspie tajemnic” z Leonardem DiCaprio – widoki wnętrza takiej placówki i zachowania ludzi z „bloku C” dobrze odzwierciedlają ówcześnie panującą rzeczywistość. Miejsca te były wręcz magazynami dla ludzi, którzy mieli nikłe szanse na wyzdrowienie, zwłaszcza przy farmaceutycznym deficycie, jaki wówczas panował. Korzystające ze znikomych funduszy szpitale nie miały w swoim interesie kompleksowego zajmowania się takimi pacjentami. Niektóre z nich pełne były odrapanych ścian, ludzi skulonych na środku pokojów, kołyszących się z prawa na lewo i pogrążonych w otumanieniu. W poszukiwaniu nadziei dla przewlekle chorych, opętanych przez demony zaburzeń psychicznych Freeman podróżował przez cały kraj od jednego
COŚ NA PROGU
51
TEMAT NUMERU
szpitala do drugiego, gdzie niczym biblijny Mesjasz
Poza całościowym huraoptymizmem, który
„uzdrawiał” swoich kuracjuszy. „Ustawcie w szeregu pacjentów z przewlekłą psychozą” – mówił
towarzyszył wieloletnim badaniom doktora Freemana (pracował on bowiem przy absolutnym
w placówkach podczas swojego upiornego tournée. Nie było nawet potrzeby pytania zgodę, ani samego pacjenta, ani jego rodziny.
poparciu opinii zarówno społecznej, jak i naukowej, a jednoczesnej z aprobatą ze strony organów państwowych i kontrolnych), nie można pominąć nieodłącznych skutków ubocznych i kontrowersji wokół jego działań. Jego metody leczenia nie były szeroko komentowane czy dyskredytowane przez środowisko lekarskie lat 40. i 50, krytyka systemu nie była bowiem akceptowana. W ciągu całego swojego życia przeprowadził ponad 2900 zabiegów lobotomii. Uznawał on swoją misję za wykonaną zawsze wtedy, gdy tylko udało mu się wyeliminować u pacjenta oznaki psychozy, depresji czy schizofrenii.
Stan mojego ojca początkowo się poprawił. Zaczął się uśmiechać, reagować na obecność reszty domowników. Przez kilka tygodni powrócił nawet do malowania, hobby zaprzestanego kilka lat wcześniej. Wszystko szło ku lepszemu przez pierwsze 3-4 miesiące, ale potem... Pojawiły się bóle głowy, zawroty, bezsenność. Z każdym następnym tygodniem ojciec zamieniał się w małe dziecko, w nieświadome niczego warzywo. Zaczął mieć problemy z utrzymaniem moczu i stolca, powróciły niezrozumiały bełkot i apatia. Po pół roku od wyjściu z gabinetu doktora Freemana zawieźliśmy ojca do szpitala psychiatrycznego. Tym razem na czas nieokreślony.
52 COŚ NA PROGU
TEMAT NUMERU
Nie dopuszczał do swojej świadomości faktu,
psychiatrów. Ocena tego sposobu leczenia psychoz
że wiele osób poddanych lobotomii zamieniało się nie do poznania. Nieumiejętność trzymania
i innego rodzaju schorzeń umysłowych spotyka się z negatywną opinią. Freeman jest uważany
moczu i ekskrementów, apatia, brak reakcji na bodźce, potulność i bezwolność to tylko niektóre z objawów, jakie czekały na pacjenta po zabiegu, o ile oczywiście udało mu się go przeżyć.
za człowieka niespełna rozumu i świadomości swoich czynów. Leczył on co prawda chorych i niezdolnych do życia w społeczeństwie, lecz był to zabieg po pierwsze niebezpieczny ze względu na swą wysokoprocentową śmiertelność, a po drugie zupełnie nieprzewidywalny i nieodwracalny. Trwale dewastował psychikę pacjentów do tego stopnia, że resztę swojego życia spędzali w „magazynach” dla mentalnie upośledzonych. Opinię publiczną najbardziej wstrząsnął fakt, iż poddana lobotomii Rosemary, 23-letnia siostra Johna F. Kennedy’ego następne 56 lat swojego życia spędziła właśnie w takim miejscu. Lobotomia ma też mały polski akcent. Najbardziej znanym pacjentem z tej części świata był Józef Chasyd, polski skrzypek pochodzenia żydowskiego. Mówiono o nim, że „skrzypek taki jak Chasyd rodzi się raz na dwieście lat”. Wyemigrował on rok przed II wojną światową do Londynu, gdzie przechodził kilkukrotne załamanie nerwowe. W końcu w 1950 roku przeprowadzono u niego nieudany zabieg lobotomii, przez który zmarł.Wieloletnia praktyka doktora Freemana stawia znaczące pytania wielu badaczom i twórcom niespotykanych wcześniej, innowacyjnych metod leczenia. Temat moralności w odniesieniu do Freemana jest bardzo szeroki, bowiem wśród wielu krytyków jego pracy istnieją także ci, którzy wskazują na skuteczność
Wielu pacjentów dra Freemana zmarło bowiem na stole operacyjnym. Jedną z najbardziej sugestywnych śmierci poniósł młody mężczyzna, w chwili gdy operujący go Freeman chciał zrobić zdjęcie przedstawiające jego pracę. Nie jest to jedyny karygodny błąd w jego życiorysie. W swojej historii przeprowadził zabieg na 19 dzieciach. Jak tłumaczy dorosły dziś Howard Dully, jego zachowanie nie odbiegało znacząco od postawy jego rówieśników. „Howard był nieposłusznym, chwilami agresywnym dzieckiem” – mówiła jego macocha. Lecz według samego Dully’ego, jak i wielu dzisiejszych psychologów była to naturalna reakcja dziecka, które musiało pogodzić się ze stratą rodzica. Freeman objawy te uznawał za wystarczające do podjęcia niezbędnych działań. Zdiagnozował u chłopca schizofrenię, na którą rzekomo cierpiał od czwartego roku życia, i za przyzwoleniem obojga rodziców przeprowadził zabieg. Dziesięć minut wystarczyło, aby cała przyszłość Howarda Dully’ego zmieniła się nie do poznania. W późniejszych latach miał dużo problemów: musiały minąć dekady, by powrócił do poprawnego funkcjonowania w społeczeństwie. Był w zakładzie poprawczym, więzieniu, musiał kształcić się w specjalnej szkole dla dzieci sprawiających problemy wychowawcze. W 2007 roku napisał książkę „Moja lobotomia”, w której opisał swoje przeżycia związane z zabiegiem. Praca Waltera Freemana i innych mu podobnych – ponieważ takich zabiegów na terenie Stanów Zjednoczoych przeprowadzono około 40 tysięcy, a w Wielkiej Brytanii około 17 tysięcy – jest szeroko komentowana przez neurologów i
zabiegu. Pozostaje nam więc jedna zagwozdka – gdzie jest granica między skutecznością a poszanowaniem ludzkiego życia?
COŚ NA PROGU
53
VARIA
KAMIL DACHNIJ
Carpenter w zwierciadle satyry
INWAZJA OBCYCH TO TEMAT WYEKSPLOATOWANY W KINIE DO CNA. LECZ MAŁO KTÓRY FILM PRZEDSTAWIAŁ POMYSŁ TAK POJEMNY W INTERPRETACJI JAK KULTOWE „ONI ŻYJĄ” JOHNA CARPENTERA. OBRAZ DO DZIŚ POZOSTAJE JEDNĄ Z NAJBARDZIEJ KOMPETENTNYCH KRYTYK CZASÓW RZĄDÓW RONALDA REAGANA I ZARAZEM DAWKĄ ZNAKOMITEJ ZABAWY. Mity są po to, by je obalać. Wiele z tych narosło wokół polityki Ronalda Reagana. Jego rządy w latach 1981-89 były dość kontrowersyjne. Chwali się go za to, że udało mu się przywrócić Ameryce status militarnej potęgi, za przyczynienie się do obalenia Związku Radzieckiego oraz za duży wzrost gospodarczy. Jego krytycy jednak wskazują na fakt rozwarstwienia społecznego, obniżenia pensji i standardów życiowych najbiedniejszych, zwiększenia ubóstwa i bezdomności oraz deregulacji przemysłu finansowego, która miała doprowadzić do epidemii zadłużeń i recesji. Reagan, mający fizjonomię gwiazdy Hollywood, pełny optymizmu i przekonań w „stare, dobre wartości”, był doskonałym aktorem-prezydentem, który bez większego wysiłku potrafił opowiedzieć narodowi pięknie brzmiące bajki o poprawie 54 COŚ NA PROGU
gospodarki i polityki Stanów Zjednoczonych, a także – w razie potrzeby – umyć ręce od wszelkich skandali. Pracując przy jednoczesnej inflacji, recesji i zapaści gospodarczej jego doktryna polityczna i ekonomiczna, zwana „Reaganomiką”, wprowadzana już przy pierwszej kadencji, nie była dość wydolna i doprowadziła w efekcie do wzrostu deficytu budżetowego i długu publicznego. Można powiedzieć, że Amerykanie pod koniec lat 80. przyzwyczaili się do życia za pożyczone pieniądze. Zmiany, jakie poczyniła administracja Reagana, znacząco odbiły się także na przemyśle filmowym. Hollywood na wielką skalę zaczęło promować eskapistyczny model rozrywki, który – pomijając wyjątki w rodzaju filmów Stevena Spielberga, George’a Lucasa, Roberta Zemeckisa i paru innych
odprysków kina nowej przygody – nie oferowało niczego, co mogło dorównać dziełom z „Nowego Hollywood”, jak „Czas Apokalipsy” czy „Chinatown”. Elekcja Reagana była również ostatecznym gwoździem do trumny dla boomu na polityczne horrory, prowokujących inteligencję i wrażliwość widzów przez całe lata 70. W jego erze nie uświadczyliśmy już horrorów na miarę „A jednak żyje” Larry’ego Cohena czy „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe’a Hoopera. George A. Romero, mistrz społeczno-politycznej satyry, nakręcił w 1985 roku trzecią odsłonę swojej serii zombie, „Dzień umarłych”, ale ta wyjątkowo ponura groteska została zupełnie niezrozumiana przez krytyków i publiczność pragnącą radosnej i kolorowej rozrywki dla całej rodziny. To, co się podobało Amerykanom i zarazem stanowiło dobry przykład kina ultra-Reaganowskiego, to filmy pokroju „Czerwonego świtu” Johna Miliusa z 1984 roku. Obraz mający wszystkie znamiona kina nowej przygody w wydaniu konserwatywnym był głęboko zakorzeniony w antykomunizmie i celebracji przemocy w imię patriotyzmu. Wróg, z jakim przyszło się zmagać bohaterom filmu, przybierał globalną twarz: Sowieci, Kubańczycy i Nikaraguańczycy tworzyli triumwirat zagranicznych nacji, które administracja Reagana zajadle demonizowała. Choć dwa pierwsze od dawna były bastionem komunizmu na świecie, Nikaraguę obarczano jako głównego sprawcę terroryzmu w Ameryce Środkowej. Filmy „Nowego Hollywood” zazwyczaj spoglądały w głąb własnego kraju, by szukać zła, natomiast te z doby Reagana odnalazły go za granicą. Jednym z nielicznych twórców, którzy zdobyli się na krytykę tamtego okresu, był mistrz kina gatunkowego John Carpenter. Z wszystkich amerykańskich autorów zaczynających kręcić w latach 70. Carpenter do czasu „Oni żyją” był zdecydowanie najbardziej gatunkowo różnorodny. Był także twórcą wyjątkowo obficie czerpiącym z kina klasy B lat 50. Carpenter od początku wypracował sobie miano twórcy uniwersalnego: nie tylko reżyserował i produkował swoje filmy, ale także pisał scenariusze, sporadycznie w nich grał i przede wszystkim komponował własne ścieżki dźwiękowe. W jego filmach motywem przewodnim często była historia grupy ludzi trzymających się razem podczas walki z niewyjaśnionymi lub nieznanymi siłami z zewnątrz. Obsesję tę zdradził już w swoim drugim filmie, „Atak na posterunek 13” z 1976 roku, porażającym policyjnym
VARIA
thrillerze, inteligentnie czerpiącym ze schematu fabularnego „Rio Bravo” Howarda Hawksa. W 1978 roku nakręcił swoje opus magnum „Halloween”, bez wątpienia najbardziej wpływowy horror ostatnich trzech dekad XX wieku. A także apogeum slasherów, bo nikt później nie dorównał perfekcji Carpentera w wykorzystywaniu „stalkującej” kamery i umiejętności podglądania bohaterów oczami mordercy. Gdzie każdy następny slasher tylko zwiększał posokę, „Halloween” było generalnie bezkrwawe. Po tym filmie, jednym z największych sukcesów kina niezależnego w historii, reżyser nakręcił jeszcze kilka kultowych obrazów, w których pierwsze skrzypce grał Kurt Russell. Futurystyczna dystopia „Ucieczki z Nowego Jorku” to wzór w swojej kategorii, „Wielka draka w chińskiej dzielnicy” to nieodparte kino nowej przygody, a „Coś” to, według niektórych opinii, najwybitniejszy horror science-fiction, jaki powstał do tej pory. Jednak pomijając zimnowojenny kontekst historii w „Coś” i zakodowane poglądy „Ataku na posterunek 13”, Carpenter raczej stronił od politycznych podtekstów w swoich filmach. Zmianą okazał się „Oni żyją”, wyprodukowany w 1988 roku, pod koniec ery Reagana.
Pomysł na film wyszedł z dwóch stron: opowiadania „Eight O’ Clock in the Morning” Raya Nelsona z lat 60., które opisywało inwazję obcych z ukrycia, łudząco przypominającą tę z „Inwazji porywaczy ciał”, oraz historii „Nada” z antologii komiksowej „Alien Encounters”. Scenariusz spleciono z kilku źródeł, dlatego Carpenter postanowił użyć pseudonimu Frank Armitrage, zaczerpniętego z twórczości jednego z jego ulubionych pisarzy grozy, H.P. Lovecrafta, mianowicie ze „Zgrozy w Dunwich”. Nie po raz pierwszy reżyser sięgał do spuścizny pisarza, bo wcześniej, w filmie „Coś”, dało się zauważyć luźną inspirację mini powieścią „W górach szaleństwa”. „Oni żyją”, fantastyczny melanż satyrycznego scienceCOŚ NA PROGU
55
VARIA fiction z twardym, męskim kinem akcji, był niczym nieskrępowanym atakiem na Amerykę Reagana – naród bezduszny i konsumencki, zdominowany przez pieniądz i media. Historia ukazywała kraj z rosnącym poziomem bezrobocia, z władzą kolaborującą z obcymi podszywającymi się pod ludzi na wyższych stanowiskach. Rząd wzbogacał się kosztem reszty populacji, która z kolei była utrzymywana w pasywnym stanie przez podprogowe wiadomości medialne. Już sam początek, ujęcie przejeżdżającego pociągu, z którego wysiada główny bohater, Nada, jest obrazem jakby wyrwanym z filmów o wielkiej depresji. Protagonista przyjechał do Los Angeles w poszukiwaniu pracy, ale zastał przerażający obraz ekonomicznej depresji. Po spotkaniu czarnoskórego robotnika Franka, również ledwo wiążącego koniec z końcem, Nada trafia do dzielnicy nędzy, nazwanej ironicznie Justiceville. Carpenter świetnie podkreślił tutaj różnicę w podejściu między protagonistami, gdy podczas rozmowy o naturze systemu, dla którego liczy się prawo lepszego i silniejszego, Nada odpowiada: „Wierzę w Amerykę”. To skądinąd patriotycznie brzmiące zapewnienie miało odwrotne znaczenie, znacznie bardziej ironiczne i przewrotne, niż miało to miejsce w „Ojcu Chrzestnym”. Przewartościowanie głównego bohatera dokonuje się dopiero po założeniu specjalnych okularów, które działają niemal jak pigułka w „Matrixie”, demaskując straszną iluzję. W sferze wizualnej reżyser błyskotliwie i jawnie przedstawił kontestacyjną postawę wobec własnego kraju: wieżowce widziane z daleka symbolicznie oddzielają slumsy, tych żyjących w lepiance od tych z apartamentów. Carpenter był z niektórych stron krytykowany za niekonsekwencję obranej drogi, bo w drugiej połowie filmu porzucił radykalne przesłanki na rzecz kina akcji. Jednakże nawet w dalszym etapie narracja była dużo bardziej złożona niż schemat „Republikanie jako obcy”. Plan obcych, żeby zmienić Ziemię w dywizję do szerszych interesów, okazuje 56 COŚ NA PROGU
się sukcesem tylko dlatego, że spory segment populacji się na to godzi. To komfort i samozadowolenie, a nie brzydkie facjaty obcych, odrażają najbardziej. W świecie opisanym w filmie ludzie są wspólnikami we własnej dywersji. Obcy stanowią w tym wypadku ich lustrzane odbicie. Choć narracja w pewnej mierze tłumaczy winę za podział w społeczeństwie hipnotycznymi efektami transmisji medialnych i pustymi hymnami ukrytych haseł typu „Bądź posłuszny” czy „Kupuj, nie myśl”, to reżyser z premedytacją zatarł granice podziału na „ich” i „nas”, eksponując nie to, co robią, lecz to, jak wyglądają – i że sami z radością uczestniczą w konsumenckim piekle, które stworzyli. Być może w sposób niezamierzony, ale jakby wpisujący się w klimat czasów autor podejmował w swoim dziele polemikę z głośnym „Wall Street” Olivera Stone’a z 1987 roku. Jak pisał krytyk Jim Hoberman, „Wall Street” z nieśmiertelną kreacją Michaela Douglasa jako przebiegłego rekina finansowego Gordona Gekko dodała do amerykańskiej mitologii kolejny topos – personifikację kapitału. Film miał wyciągnąć na światło dzienne szerzącą się wówczas spekulację i ekscesy boomu gospodarczego Reagana. A timing miał świetny, bo w tym samym roku, 19 października indeks Down Jones zanotował 23-procentowy spadek i pociągnął za sobą inne indeksy na światowych giełdach. Miesiąc później Ivan Boesky, znany amerykański trader, został skazany na trzy lata więzienia i 100 mln dolarów grzywny za handel poufnymi informacjami o spółkach. To właśnie z jego przemówienia Oliver Stone zaczerpnął inspirację i słowami Gekko podsumował Reaganomikę: „Chciwość jest dobra”. Te słowa mogłyby posłużyć jako idealne określenie postawy ludzi z „Oni żyją”, którzy ukrywają prawdę dla awansu w pracy, nowego samochodu czy wzrostu kapitału. Żeby nie było tak do końca poważnie, Carpenter dla przeciwwagi do swojego ostrza krytyki dostarczył wielu kapitalnych sekwencji. Najlepszy one-liner z filmu – „Przyszedłem tu, żeby żuć gumę i skopać nieco tyłków” –
VARIA wygłoszony przez Nadę po wkroczeniu do banku z bronią trwale zapisał się w popkulturze i został później użyty w klasycznej grze „Duke Nukem”. Sam pomysł obsadzenia popularnego zapaśnika Roddy’ego „Rowdy’ego” Pipera w głównej roli był ruchem genialnym. Potężnie zbudowany Piper świetnie pasował do ducha tamtych czasów, w których postacie jak John Matrix i Marion Cobretti stawały się ikonami i uosobieniem filmowego macho. Strzałem w dziesiątkę okazało się także zatrudnienie znanego wcześniej z filmu
„Coś” Keitha Davida do roli Franka. Ich ponad pięciominutowa walka ze środka filmu to jedna z najbardziej ekscytujących i komicznych rzeczy, jakie nakręcono w latach 80. Wydaje się, że John Carpenter odnalazł w swoim filmie złoty środek – ekscytującą akcję potrafił znakomicie pogodzić z krytyką społeczno-polityczną. Stworzył film, który nie tylko ciągle bawi, ale także skłania do myślenia, co w dobie coraz głupszej rozrywki w kinie gatunkowym jest na wagę złota.
PAWEŁ KLIMCZAK
Lori Lovecraft,
czyli macki pin-upu Mike Vosburg miał większy wpływ na wielu młodych ludzi, niż mogłoby się wydawać. „Opowieści z krypty” mają status kultowego programu telewizyjnego nie tylko ze względu na historie, które można było oglądać na ekranie, ale i dzięki charakterystycznej oprawie graficznej. Rozpoznawalne plansze tytułowe i komiksowe akcenty odsyłające do horror-pulpowych komiksów lat pięćdziesiątych były niewątpliwą wisienką na torcie tego kultowego programu. Okładki z telewizyjnych „Opowieści” udawały okładki oryginalnych komiksowych kompilacji „Tales from the Crypt”, które wydawało EC Comics w latach pięćdziesiątych. Razem ze swoimi siostrzanymi tytułami, „The Haunt of Fear” i „The Vault of Horror”, dostarczały pulpowej rozrywki rosnącej rzeszy czytelników, oferując opowieści o zombie, wampirach, ghoulach i inszych stworach rodem z koszmarów. Mimo wciąż rozszerzającej się czytelniczej bazy oferta EC Comics nie przetrwała gniewu amerykańskich rodziców, którzy oskarżali komiksy o demoralizowanie młodzieży i powodowanie analfabetyzmu (co jest ciekawą tezą
COŚ NA PROGU
57
VARIA dotyczącą magicznych właściwości komiksów: ich czytanie powoduje zanik umiejętności czytelniczych). Zadanie narysowania oprawy graficznej odwołującej się do wydawnictw EC Comics nie mogło wpaść w lepsze ręce niż ręce człowieka, który komiksy z tamtych lat uznawał za sporą inspirację. Tym człowiekiem był Mike Vosburg. Vosburg swoją aktywną przygodę z niezależnym komiksem zaczął w latach sześćdziesiątych, jeszcze jako nastolatek. Założył czasopismo „Masquerader”, jeden z pierwszych komiksowych fanzinów1. Fanziny przez wiele dekad były namiastką internetu dla miłośników muzyki, rozrywki i kultury niezależnej. Pozwalały nie tylko na wymianę informacji i komunikację w obrębie tworzących się fandomów, ale i na swobodne prezentowanie swoich prac. Vosburg korzystał z każdej takiej okazji, choć – jak na niedoświadczonego nastolatka przystało – były to próby nie zawsze udane, a kiedy odnosiły skutek, prace były wydawane przede wszystkim w mediach o bardzo małym zasięgu. Mniej lub bardziej poważna praca przy niezależnych komiksach znalazła się dla Vosburga w kolejnej dekadzie, kiedy biznes obrazkowych historyjek uciekających od restrykcji Comics Code Authority (organu badającego zawartość komiksu pod względem kontrowersji moralnych, oczywiście wedle standardów białej, mieszczańskiej Ameryki) rozkręcał się na dobre. Robert Crumb, Harvey Kurtzman (i jego kultowy magazyn „Mad”) i wielu innych, doskonale wpisali się w wolnościowy krajobraz przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Soundtrackiem do narodzin profesjonalnego obiegu kultury niezależnej była posthipisowska psychodelia, a jego tłem rewolucja obyczajowa. Takie też były undergroundowe komiksy (czy comixy – od X-rated, czyli zabronionej oficjalnie przez Comics 1 Dobra wiadomość dla fanów Vosburga – twórca ma niedługo zeskanować sześć numerów zinu i udostępnić je w sieci.
58 COŚ NA PROGU
Code Authority dojrzałej zawartości), kipiące seksualnością, narkotykami, ale i społecznymi tematami, na które nie było miejsca w mainstreamowych publikacjach. W takich warunkach Mike Vosburg rozwinął skrzydła, między innymi w projekcie Split Screen, którego pisarskim duchem był Tom Veitch, znany z późniejszych sukcesów jako autor komiksów „Star Wars” wydawanych przez Dark Horse Comics2. Po przygodzie z podziemiem (która to przygoda odcisnęła niemałe piętno na przyszłej karierze Vosburga i jego wyborach artystycznych) Vosburg ruszył na podbój mainstreamu. Pracował dla DC Comics, Marvela i Valiant Comics, dokładając twórczą cegiełkę do takich tytułów jak „Savage She-Hulk”, „G.I. Joe” czy „Bloodshot”. W DC był odpowiedzialny za dodanie seksownego splendoru bohaterkom komiksów „Ms. Marvel” i „Starfire”, w czym na pewno pomogło mu doświadczenie w pulpowym półświatku, który często bratał się z erotyką. Jednocześnie nie zaniedbywał swojej pasji do horroru, pracując nad wydawnictwami Western Publishing i Charlton Comics. Kolejnym dużym etapem kariery miała być zmiana medium, w którym prezentował swój talent. Między 1989 a 1996 rokiem Mike Vosburg odpowiadał za tytułowe karty w telewizyjnym programie „Opowieści z krypty”. Któż nie pamięta zrzędliwego Crypt Keepera i jego fascynujących historii? Mimo że plansze Vosburga można było zobaczyć tylko przez chwilę, jego klasycznie pulpowy styl zapadł w pamięć niejednemu widzowi. Dodatkowymi zaletami tej roboty było robienie zdjęć gościnnym gwiazdom programu, np. Mimi Rogers i Kirkowi Douglasowi. Vosburg miał również okazję pojawić się na ekranie, i to w aż dwóch odcinkach, czym spełnił dziecięce marzenia o karierze aktorskiej. Od tamtej pory głównym zajęciem Vosburga jest rysowanie storyboardów dla filmu i telewizji. Współpracował z wieloma uznanymi twórcami, między innymi z reżyserem Robertem Zemeckisem. Swojego talentu użyczał również do teledysków – „Stan” Eminema i „Let Me Blow Your Mind” Eve skorzystały z jego świetnego wyczucia kompozycji i perspektywy obrazu. Vosburg w jednym z wywiadów mówi, że nie jest artystą. Jest pisarzem, który używa obrazków do opowiadania historii, bo – jak sam twierdzi – „dość wcześnie zorientowałem się, że 2 Tutaj warto odnotować smutny fakt, że po wieloletniej współpracy z firmą George’a Lucasa Dark Horse niedawno straciło licencję na komiksy z uniwersum „Gwiezdnych Wojen”.
VARIA pisanie jest trudne. Nauczyłem się rysować po to, by tworzyć narracje”. Wreszcie pokusił się o własne, autorskie dzieło. Lori Lovecraft. Korzystając ze znajomości technik świata DYI (Do-ItYouself), Vosburg wypuszcza komiksy o Lori samodzielnie, mówiąc, że to naturalna kontynuacja jego fanzinowskiej działalności sprzed dekad. Samemu sobie będąc sterem, okrętem i żeglarzem, Vosburg może pozwolić sobie na śmiałe poczynania w obrębie komiksów z Lori Lovecraft. Oczywiście wciąż nie czuje się na siłach, by pisać, tym zazwyczaj zajmuje się Pete Ventrella. Lori Lovecraft to powrót Vosburga do pulpowych korzeni. Dziewiętnastoletnia Lori przybywa do Hollywood, ale zamiast wielkiej kariery czeka ją granie fruzi w oślizgłych filmach produkowanych przez równie oślizgłych ludzi, którzy dodatkowo parają się czarną magią w nadziei na zdobycie sławy i pieniędzy. Wszystko zmienia się, kiedy przypadkiem wchodzi w posiadanie „Necronomiconu” – legendarnego tomu napisanego przez oszalałego arabskiego maga. Otwarcie serii, zeszyt „My Favourite Redhead”, nie ukrywa swojego szacunku do pulpowych tradycji: atmosfera z filmów noir, bohaterowie o wyrazistych (by nie powiedzieć: banalnych) rysach i historia, która nie traktuje siebie do końca serio. Bo jak poważnie traktować producenta filmowego i sfrustrowaną członkinię kapeli rockowej, którzy paktują z mrocznymi siłami w bardzo niefrasobliwy sposób? Lori radzi sobie z problemami dzięki starożytnemu kapłanowi Ama Tonowi, który uznaje dziewczynę za swoją starą miłość – kapłankę Izydy. Kapłan daje Lori „Necronomicon”, który ma służyć dziewczynie do ochrony. Lori porzuca Hollywood na rzecz Cambridge, gdzie pod okiem szamana Arthura Black Crowa podejmuje studia okultystyczne. Każdy zeszyt „Lori Lovecraft” gra z konwencjami horroru i pulpowych opowieści. Oczywiście oprócz nazwiska głównej bohaterki (i innych nazwisk postaci z kart komiksu, które zazwyczaj odsyłają do znanych tropów kultury) i obecności „Necronomiconu” intertekstualne zabawy Vosberga sięgają dużo dalej. W „Dark Lady” zobaczyć możemy hołd dla „Psychozy” Hitchcocka, a zeszyt wprowadza Voodoo Mansion – miejsce zasiedlone odniesieniami do klasycznych horrorów z humorystycznym posmakiem, jak np. udomowiony i zupełnie
posłuszny zombie, który dodatkowo lubi romansować, czy mumia z rozterkami moralnymi. „The Big Comeback” z kolei jest opowieścią z charakterystycznym dla nurtu noir detektywem, który tutaj musi ustąpić przed demonem z innego wymiaru. „Road to Kadath” wprost wymienia Azathotha – przedwieczną istotę ze szkicu opowiadania Howarda Philipsa Lovecrafta, a jednego z bohaterów, nieszczęśnie zakochanego w Lori aktora Allena, porywają Mi-Go, rasa znana z opowiadania „Szepczący w ciemnościach”. Komiksy z Lori obficie czerpią z twórczości Samotnika z Providence, w końcu główna bohaterka nosi jego nazwisko, a w „Into the Past” pojawia się Cthulhu we własnej osobie. Komiksy Vosburga świat Mitów postrzegają przez pulpową soczewkę, co skutkuje zmianą tonu – zamiast grozy mamy bardziej awanturniczy klimat, który ma więcej wspólnego z Indianą Jonesem na psychodelikach aniżeli z kosmicznym horrorem. Nie można zapomnieć o sporej dawce samoświadomego, miejscami autoironicznego humoru, który wylewa się z kart komiksu. Kreska Vosburga, do bólu ewokująca epokę comixów, dodaje całości specyficznego posmaku klasy B. Zresztą wszystko w Lori Lovecraft jest klasy B – filmy, w których gra bohaterka, problemy, z którymi musi się mierzyć, samo kadrowanie okienek komiksu, wreszcie – obecność roznegliżowanych kobiecych ciał rodem z pin-upu. Lori Lovecraft to nie tylko żonglowanie pulpowymi tematami, ale hołd Vosburga dla czasów jego komiksowej przeszłości. Nieważne, czy do Lori Lovecraft przyciągnie Was obecność Lovecraftowskich motywów, uwielbienie dla filmów i komiksów klasy B czy znajomość twórczości Vosburga z innych wydawnictw. Komiksy z Lori to świetna rozrywka dla każdego miłośnika pulpu w dowolnej postaci, skrojona z gustem mozaika bezgustownych elementów. Mike Vosburg wciąż pracuje nad nowymi komiksami, więc sprawdzajcie jego stronę internetową – naprawdę warto!
COŚ NA PROGU
59
VARIA
PAWEŁ IWANINA
UWAGA:
„TOKSYCZNY MŚCICIEL” Zawiera sceny przemocy
KIEDY NASTĘPNYM RAZEM BĘDZIESZ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE LUB BĘDZIESZ POTRZEBOWAŁ POMOCY, SPÓJRZ NA HORYZONT I MOŻE... BYĆ MOŻE... BĘDZIE TAM TOKSYCZNY MŚCICIEL! Brzydszy niż potwór Frankensteina, silniejszy niż Superman, bardziej gibki niż Spiderman, odważniejszy niż Batman i brutalniejszy niż Wolverine. Zabijał, główkował, bronił pokrzywdzonych i bardzo gorąco opiekował się swoją dziewczyną. Wśród całego panteonu superbohaterów mógł objawić się tylko jeden taki – Toksyczny Mściciel. Lloyd Kaufman – nieznany jeszcze nikomu reżyser parający się produkcją niskobudżetowych filmów erotycznych – sięgnął pewnego razu po gazetę „Variety”. Przeczytał tam artykuł „Horror umarł”, w którym autor pokusił się o zaalarmowanie opinii publicznej o rychłym upadku tego gatunku filmowego. Lloyd, wiedziony chęcią stworzenia wiekopomnego dzieła, które na nowo rozpoczęłoby erę horroru, krewko zakasał rękawy: postanowił nakręcić własne dzieło tego rodzaju. Tak właśnie powstała produkcja, która na twarzach jednych wywołuje obrzydzenie, u drugich natomiast wielki entuzjazm. Tak narodził się „Toksyczny Mściciel”. Kilka lat wcześniej Kaufman wraz ze swoim przyjacielem z czasów studenckich Michaelem Herzem założył – dzisiaj 60 COŚ NA PROGU
już legendarną – wytwórnię filmów Troma, otaczaną pewnego rodzaju kultem przez fanów filmów klasy B, głównie za sprawą takich produkcji jak „Barbarzyńska nimfomanka w piekle dinozaurów” czy „Surfujący naziści muszą umrzeć”. Już po samych tytułach widać, że można tam znaleźć dużo absurdalnego i czarnego humoru, groteskowość, mnóstwo krwi, wylatujących z impetem wnętrzności oraz tego, co jest znakiem rozpoznawczym Tromy: spontanicznie ukazywanych kobiecych piersi. Lloyd, zapytany kiedyś o sens takich produkcji, odparł: „Po co wydawać dwadzieścia milionów na jeden film, skoro za te pieniądze można stworzyć sto innych?”. Logiki tego stwierdzenia Kaufmanowi nie można odmówić, choć niewątpliwie niektórzy krytycy produkcji niskobudżetowych mogliby się z nim sprzeczać. Historia Toksycznego Mściciela zaczyna się od Melvina Junko, pogardzanego pracownika siłowni w Tromaville. Wskutek pewnego nieprzyjemnego incydentu wypada on z okna wprost do kadzi wypełnionej toksycznymi odpadami1. Jego ciało ulega znacznej deformacji: wątła klatka piersiowa zaczyna się rozrastać, mięśnie zwielokrotniają swą objętość i dziwnym zrządzeniem losu Melvin rośnie kilkanaście centymetrów. Niestety, nie wszystkie efekty mutacji wychodzą mu na dobre – jego twarz przypomina teraz bardziej oblicze 1 Zieloną bulgoczącą pseudo-cieczą była agar-agar, używana w ostrych zaparciach ze względu na swe działanie przeczyszczające.
monstrualnej maszkary z koszmarów niż fizys smagłego i przystojnego herosa. Mówiąc za trailerem: „Toksyczne odpady zmieniły Melvina w szkaradną kreaturę o ponadludzkim rozmiarze i sile! To pierwszy superbohater powstały z toksycznych odpadów!” Ta brzydka powłoka fizyczna wywołuje na początku wiele niedogodności i komplikacji, spokojna ludność Tromaville nie potrafi znieść tak szkaradnego widoku. Stan rzeczy utrzymuje się do momentu, kiedy Junko odkrywa w sobie tromatony – cząsteczki zmuszające go do wymierzenia złu potężnego kopniaka. Nasz bohater jednak nie wzoruje się na znanych nam metodach herosów i heroin, Melvin nie łapie ich i nie zamyka w więzieniach – woli raz na zawsze załatwić ich problem, a ściślej mówiąc: załatwić ich. Przypiekanie rąk w gorącym oleju, rozrywanie brzucha i gniecenie wnętrzności, wyrwanie rąk, wbijanie metalowego pręta w czaszkę przeciwnika – to niektóre z bardziej finezyjnych technik ukracania żywota, sygnowane imieniem Toksycznego Mściciela. Do jakiego gatunku kinematografii zaliczyć możemy „Toxic Avenger”? Film pierwotnie miał nosić tytuł „Health Club Horror” i w zasadzie pierwotną intencją Kaufmana było zrobienie czegoś w gatunku z tytułu. Jednak „Toksyczny” od pierwszych minut przesiąknięty jest wielką groteskowością, która zawsze zabija mroczny klimat grozy, na pierwszym miejscu stawiając satyrę. A tej jest bardzo dużo. Każdy superbohater ma swój atrybut, artefakt czy też nawet subtelną cechę ubioru, dzięki którym jest rozpoznawany. Kapitan Ameryka posiada tarczę, Zielona Latarnia pierścień, a Thor młot. Takim przedmiotem w rękach Toxica okazał się mop podłogowy, którym najczęściej kończy swoje krwawe masakry, wycierając nim pełne krwi i brudu twarze swoich oponentów. Na myśl przychodzi teraz scena, w
VARIA
której Toksyczny – mając trudności ze zgładzeniem swoich rywali – kulturalnie przeprasza ich, nalegając, aby chwilę zaczekali, po czym biegnie do pobliskiej komórki, skąd wyciąga swoje Narzędzie Zbrodni. Po powrocie na pole walki z ekwilibrystycznym zacięciem wywija nim na lewo i prawo, dotkliwie raniąc przeciwników. Wygrywa. (Co ciekawe, komórka, do której biegnie Toksyczny, była przez wiele lat głównym biurem wytwórni Troma. Kaufman i Herz wynajmowali ją od woźnego. To właśnie tam podczas długich narad – z racji tego, że nie chciało się im nawet wynieść inwentarza – wpadli na pomysł z mopem podłogowym). Toxic Avenger stał się przeciwieństwem komiksowego herosa: stoi w opozycji do wszelkich reguł rządzących tym światem. Jego celem nie jest zaprzestanie aktów przemocy i terroru, ale masowa eksterminacja zła w jak najbardziej finezyjny sposób. Jego metody w niczym nie przypominają szlachetnej walki, w której na pierwszym miejscu stoją zasady fair play. Kiedy ludzie dowiadują się, jak brutalnie postępuje Toksyczny, w rozrachunku ze złem – złem upostaciowionym w skorumpowanych policjantach, drobnych złodziejach, a nawet wandalach ekologicznych – okrzykują go mianem „The Monster Hero”. W pierwszej, najbardziej znanej części filmu nikt nie nazywa go Toksycznym Mścicielem, a słowo „mściciel” zostało wykorzystane wyłącznie z powodu porady zagranicznego dystrybutora: stwierdził on, iż filmy z mocnymi frazami w tytule lepiej się sprzedają. Toksyczny został doceniony. Wreszcie mógł wyjść spokojnie na ulice, nienękany przez nikogo. Po pewnym czasie – gdy na stałe ugruntował swoją pozycję w Tromaville – ludzie zaczęli wyrażać entuzjazm na jego widok: gromko go pozdrawiali, skandowali jego imię, zakładali koszulki wyrażające uwielbienie. Jednak nawet twardzielowi COŚ NA PROGU
61
VARIA rozbebeszającemu nieprzyjaciół z zimną krwią zaczęła doskwierać samotność. Podczas kolejnej krwawej masakry, w której spacyfikował ludzi włamujących się do sklepu, stanął w obronie Sary, niezwykle uroczej dziewczyny, w której szybko się zakochał. Ze wzajemnością – w czym może pomógł fakt, iż była ona niewidoma. I tak obok samego Mściciela w każdej z czterech części serii pojawia się Sara – jego ukochana. Jej postać skłania do refleksji na temat poziomu aktorstwa całej serii. Kaufman i Herz starali się w swych produkcjach zatrudniać amatorów, podkreślając swoją niezależność i robiąc ze wszystkich negatywnych cech charakteryzujących niskobudżetowe kino największe zalety swoich filmów. Reżyser nie eksploatował aktorów, nie zmuszał ich do perfekcyjnego, pełnego uczuć i ekspresji grania. Dzięki temu subtelnemu zabiegowi – nie siląc się na jakikolwiek artyzm – sprawił, że ta koszmarna, pełna sztucznych emocji i grymasów gra aktorska przestaje być koszmarna. Nie wywołuje niechęci, negatywnych uczuć, a przez swoją przesadność jest nawet sympatyczna. Okrzyki zadowolenia, reakcje ludzi na widok krwawych pozostałości po niedawnych złoczyńcach czy same sekwencje walki – pomimo swej sztuczności, statyczności i braku emocji – nie są słabym punktem filmu, a świadczą o jego specyficznym klimacie. Andree Miranda, która gra ukochaną Mściciela, była w życiu prywatnym dziewczyną jednego z reżyserów – Michaela Herza. Spróbowała swoich sił na castingu i zagrała tak dobrze, że twórcy czym prędzej dokooptowali ją do obsady. Sama Miranda miała tylko jedno zastrzeżenie: odmówiła rozbieranych scen, przez co „Toksyczny Mściciel” dotkliwie ucierpiał i pozostawił nutkę niezadowolenia na twarzach męskiej widowni. Każdy superbohater dąży do tego, aby zniszczyć swojego największego wroga. Ale to dla Toksycznego za mało. On się 62 COŚ NA PROGU
nie zatrzymuje i nie zamierza przestać. Dla niego cały zepsuty, skorumpowany i ohydnie zły świat stanowi wyzwanie. W samym Tromaville reprezentantką owej nieprawości i niegodziwości jest organizacja Apocalypse, której celem jest zniszczenie miasta, a potem także całej Ameryki. Mściciel nie może na to pozwolić. W związku z tym konfrontuje się z wieloma rywalami... Wszyscy wrogowie wyglądają groźnie. Zwłaszcza jeżeli mają z sobą cały arsenał różnorakich broni, mocy czy innych asów w rękawie. Toksyczny Mściciel nie zasłużyłby jednak na swoją mocną pozycję w kinematografii, gdyby nie odwrócił także tej zasady. Kto bowiem budzi się z przestrachem w środku nocy na myśl o czarnoskórym karle w stroju do koszykówki, którego najdotkliwszym ciosem jest ugryzienie po kostkach? Lub też na myśl o wymalowanym transwestycie z brodą, w sukience i butach na wysokim obcasie, z sadystycznym u p o d o b a n i em podnoszącym spódnicę? Przeciwnicy Toxica to w zasadzie kompendium kiczu i groteskowości. Toxic radzi sobie z nimi na wiele różnych sposobów, wśród których wyróżnić można np. „technikę wybuchających czaszek”, w której łapie za kark dwóch przeciwników, po czym wielokrotnie uderza głową o głowę, deformując je na różne sposoby, dopóki z głośnym hukiem nie wybuchną, a z ich kręgów szyjnych nie zacznie wylatywać smuga niebieskiego dymu. Ci jednak, nie tracąc motywacji ani animuszu, poddani wcześniej brutalnej dekapitacji, wstają jednak gromko, aby wykonać taniec robota, zgodnie z kanonem starożytnego Egiptu. A to wszystko przy dźwiękach typowo średniowiecznej muzyki. Sceny przepełnione absurdem można wymieniać w nieskończoność: gdy pewnego razu Mściciela atakuje złoczyńca ubrany w indiański strój, wytykając mu niezbyt dobry słuch, ten ogłusza go celnym ciosem, po czym powoli, z sobie właściwą nadobnością,
VARIA wyrwa mu uszy, po czym przykłada oderwane małżowiny do ust i mówi: „No, teraz cię słyszę! A czy ty mnie słyszysz?”. A co w przypadku, gdy uzna się wyższość Toxica? Najlepiej pozwolić zadzwonić zegarkowi na ręce i oświadczyć, że szczęśliwie dla Toksycznego nadszedł czas na jego lekcje gry na pianinie... Kiedy Melvin Junko był jeszcze człowiekiem, jego prześmiewcami byli Bozo – agresywny, nadpobudliwy nastolatek, jego kumpel Slug oraz dziewczyna Sluga Wanda. Ten gang nastolatków w wolnych chwilach od siłowni urządza sadystyczną zabawę o nazwie „uderz i jedź!”, w której wsiadają do samochodu, wybierają cel, po czym odpowiednio rozpędzają się tak, aby zabić człowieka, który nieszczęśliwie akurat w tym momencie znajduje się na drodze. Ale to nie wszystko. Przyjęli oni taryfikator punktowy. Najwięcej, bo aż 50 punktów, można dostać za staruszki, małe dzieci i rowerzystów, najmniej zaś, bo tylko 5 punktów – za zwierzęta. Scena, w której Slug i Bozo rozpędzeni miażdżą kołem głowę małego chłopca bawiącego się na ulicy, inspirowana była przeżyciami Kaufmana, który mając czternaście lat, cofał samochód i o mało nie rozjechał swojej czteroletniej siostry siedzącej tuż za samochodem. Zabawa gangu nie wzięła się jednak znikąd – taki incydent miał miejsce naprawdę: działo się to w Nowym Jorku, a uczestnicy zabawy w istocie przyjęli punktację za różne typy rozjeżdżanych ludzi. Nigdzie jednak nie opublikowano informacji, jaką nagrodę otrzymywał zwycięzca. Co ciekawe, Robert Prichard i Jennifer Babtist, odtwórcy ról Sluga i Wandy, którzy poznali się na planie filmowym, zakochali się w sobie i wzięli ślub. Podobno prowadzą teraz dobrze prosperujące kino. Wrogowie, poziom aktorstwa, a nawet sam superbohater – wszystko przesiąknięte jest bardzo radosną amatorszczyzną. Zważając na bardzo okrojone możliwości finansowe2, efekty specjalne musiały być wykonane małym kosztem. W tym punkcie produkcji ujawniła się niespotykana wyobraźnia twórców. Do sceny, w której następuje rozjechanie samochodem głowy chłopca, użyto melona wypełnionego sokiem żurawinowym, co przy odpowiednio szybkim ruchu kamery doskonale imitowało zgniecioną czaszkę, z której tryska struga krwi. Kolejny brutalny moment, w 2 Dla porównania: Kaufman miał prawie trzysta razy mniej pieniędzy niż Peter Jackson, reżyserujący „Drużynę Pierścienia”, szacunki wahają się między kwotą 300 tys. dolarów a 500 tys., chociaż niektóre źródła podają kwotę 30 tys.
której Leroy – przeciętny złodziejaszek – strzela do psa, również zaadaptowano w zadziwiający sposób: Kaufman „zatrudnił” zwierzaka, który na komendę ślizgał się po świeżo nawoskowanej podłodze, a samą ranę postrzałową Lloyd wykonał ze spaghetti, szarego dywanika i farby. Urządzając krwawą masakrę w części czwartej „Toksycznego Mściciela”, reżyserzy długo szukali szpitala, który pozwoliłby w jego murach nakręcić tę scenę. Kiedy wszyscy im odmawiali, postanowili wykorzystać do tego celu opuszczony szpital, w którym w pierwszej części filmu kręcili wszystkie ujęcia w scenerii zamkniętej. Do zrealizowania tego przedsięwzięcia, wykonania całkiem realistycznego pogromu w szpitalnych pokojach, wykorzystali ponad 110 litrów sztucznej krwi. Z racji jednak tego, że – jak to bywa w opuszczonych miejscach – nie było tam bieżącej wody, przez kilkanaście godzin filmowania tej sceny wszyscy chodzili ubrudzeni czerwoną substancją bez możliwości umycia się. W drugiej części „Toksycznego” Gary’ego Schneidera grającego Bozo dosięgła zemsta Toxica: miał on w tej scenie makijaż, który podkreślał obrażenia po wypadku – był on na tyle subtelny, że aktor musiał go zmywać przez tydzień. Wszystkie te niedogodności stają się jednak mało istotne, kiedy spojrzy się na sylwetkę Mitchella Cohena, odtwórcę roli Toksycznego Mściciela. Cohen został zaangażowany do filmu ze względu na swoje pokaźne rozmiary: mierzył całe 193 cm wzrostu. Codzienne tworzenie i zakładanie maski, dzięki której wcielał się w Toksycznego, trwało aż cztery godziny, a po tej operacji mógł on tylko pić i jeść przez słomkę. Na dodatek wiele scen było odgrywanych w trawie, gdzie zagnieździły się kleszcze, które atakowały nogi aktora. Na domiar złego Kaufmanowi nie podobał się jego śmieszny – wzbudzający raczej politowanie niż strach – głos, więc nakazał podmianę dialogów, a jako aktora dubbingowego zatrudnił Kennetha Kesslera. Ten wykonał swoją pracę tak przekonująco, iż reżyser chciał, aby zagrał on Toksycznego Mściciela w drugiej części filmu. Niestety, Kessler zmarł jeszcze przed rozpoczęciem produkcji. W wyniku oszczędnościowej polityki Tromy w kolejnych częściach zabrakło Marka Torgla, odtwórcy roli Melvina Junko przed transformacją w potwora. Powód jest niebywale prozaiczny – zażyczył on sobie bowiem astronomicznej sumy pięćdziesięciu dolarów za dzień zdjęciowy, która została odrzucona przez reżysera. Po dziś dzień Herz i Kaufman COŚ NA PROGU
63
VARIA
żałują tej decyzji. Pierwsza część filmu powstała w 1984 roku i okazała się stosunkowo dużym hitem. Kiedy Kaufman i Herz byli w Europie, spotkali człowieka z branży zainteresowanego kupnem praw do dystrybucji kolejnej części. Zgodzili się wtedy ochoczo na tę propozycję i skłamali, że sequel jest już w fazie produkcji – mimo że nawet nie myśleli o nakręceniu kolejnego epizodu. Niektórzy fani cyklu uważają, że lepiej dla Tromy byłoby, gdyby ta rozmowa nigdy się nie odbyła, „Toxic Avenger II” bowiem został bardzo źle przyjęty przez widzów. Firma została oskarżona o „sprzedanie się” i komercjalizację: liczbę piersi na ekranie zmniejszono i zniwelowano cięte riposty. Już dość płytką fabułę spłaszczono tak, iż stała się zwyczajnie nieatrakcyjna. Podobnie było z „Toksycznym” numer trzy, który de facto nigdy trójką miał nie być, bowiem w wyniku dużej ilości materiału kręconego do dwójki zdecydowano się go podzielić i stworzyć nie dwie, a trzy części. Wspomniana wcześniej dewiza Kaufmana o produkcji stu filmów zamiast jednego w tym momencie się nie sprawdziła. Na szczęście sami twórcy posiadają do siebie wiele dystansu, co wyrazili w czwartej części, przez wielu uważanej za najlepszą. Film zaczyna się w następujący sposób: „15 lat temu, młodzieniec imieniem Melvin Junko [...] stał się Toksycznym Mścicielem, pierwszym superbohaterem z New Jersey. Potem przyszły dwie gówniane dalsze części, wybaczcie za to. To, co teraz oglądacie, jest prawdziwym sequelem”. W tej części Toxic stał się w końcu pełnoprawnym bohaterem – znalazł pomocnika. „O nie! To Toksyczny Mściciel! Ale gdzie jest jego niesamowicie tłusty pomagier Grubodupy?” – krzyczy w przestrachu jeden ze złoczyńców po tym, jak Toksyczny Mściciel zatrzymał członka Mafii Pieluszkowej. Na to stojący nieopodal niski, spasiony człowiek w dramatycznym geście rozrywa swoją koszulę,
64 COŚ NA PROGU
pod którą widnieje biała koszulka zakrywającą monstrualne fałdy tłuszczu, z wielkim „L” na lewej piersi, po czym oznajmia: „To Smalcudupy, śmieciu!”. Lardass, czyli klasyczny sidekick superbohatera, posiada równie zabawny atrybut co Toksyczny – bagietkę francuską służącą mu za szpadę. Jego najbardziej charakterystyczną cechą są problemy gastralne. Posiada też sos musztardowy w aerozolu, którego zawartość pryska pod nogi wrogów, sprawiając, że upadają, a wtedy robotę może szybko dokończyć Toksyczny. Jednak ukrytym talentem dzielnego pomocnika jest pożeranie. To bardzo przydatna umiejętność, zwłaszcza w obliczu zamachu bombowego, do jakiego dochodzi w oblężonej szkole. Lardass zjada wtedy bombę, pomagając sobie „zapasowym masłem orzechowym”, smarując nim każdą część materiału wybuchowego – w ten sposób ratując okolicznych mieszkańców. Granica groteski jest tu umowna. Powiedzenie, że „Toksyczny Mściciel” trąci amatorskością, z pewnością oburzyłoby właścicieli Tromy. Twórcy nazwaliby to zjawisko raczej „niezależnością”, a wszystko, co potwierdza poprzednią tezę, skutkami ubocznymi z niej wynikającymi. Słusznie czy niesłusznie – na planie filmowym działo się naprawdę wiele zwariowanych rzeczy. Podczas nagrań oprócz megaton wspólnej zabawy przy optymalnym wykorzystaniu kosztów i maksymalnego urealnienia scen, w których Toksyczny coś miażdży, wyrywa, bądź łamie, zdarzały się także nieprzyjemne incydenty. Pewnego dnia cała ekipa filmowa podczas kręcenia ujęć tak zezłościła rezydującego nieopodal bezdomnego, że ten chwycił za pistolet i zaczął terroryzować nim aktorów. Na szczęście okazało się, że broń była tylko zabawką, i nikomu nic się nie stało. Lecz to jeszcze nie koniec przygód. Pat Ryan – grający rolę skorumpowanego burmistrza Petera Belgoody’ego – tak bardzo nie lubił kwestii zawartych w scenariuszu, że prawie przez cały czas improwizował. Natomiast Norma Pratt, która wcieliła się w rolę pani Haskell, przesiąkniętej złem do szpiku kości nauczycielki, była bardzo zadowolona, gdy dostała angaż w filmie, w którym nie będzie odgrywała tylko i wyłącznie osoby nikczemnego wzrostu. Niemniej jednak po tym, w jaki sposób została potraktowana w filmie, nie odbierała już telefonów od Tromy. Nic dziwnego, gdyż wskutek zemsty Toxiego została pobita i wrzucona do pralki, by dokończyć żywota w suszarce. Swoją końcową deformacją zdziwiła nawet samego Mściciela.
The Toxic Crusaders „Toksyczny Mściciel” najbardziej znany jest z filmowego pierwowzoru, chociaż zagościł w bardzo wielu tekstach kultury. Jest to między innymi „The Toxic Crusaders”. W tym trzynastoodcinkowym animowanym serialu Toksyczny Mściciel przemierza świat, aby chronić go przed zanieczyszczeniami, brudem i chemikaliami. Propaguje ochronę środowiska i ekologię, a jego głównym rywalem jest Dr Killemoff, któremu bliżej jest do karalucha niż do człowieka – przybył on z planety Smogula, na której nikt nie wie, czym jest świeże, czyste powietrze. Toksyczny Mściciel wystąpił ponadto w komiksie Marvela „The Toxic Avenger”, mającym 11 części, stworzonym przez Dougha Moencha, twórcę takich postaci jak Bane, Dethklok oraz Czarna Maska. W komiksach tych Mściciel koncentrował się na walce z korporacją Apocalypse. Drugą serią było „The Toxic Crusaders”, które nie odniosło komercyjnego sukcesu.
B-klasa to super klasa! Kaufman i Herz zręcznie operują absurdem i nonsensem, śmiejąc się z konwenansów, jakie stawia przed nimi specyfika tematyki, jaką obrali. Wywracają je do góry nogami, znęcają się nad nimi, tak by uzyskać bardzo zręcznie wykonaną serię filmów. Czym jednak jest „Toksycznym Mściciel”? Horrorem, filmem grozy, czarną komedią, gore? Ciężko to ustalić, zważając na to, że odbiór tego dzieła jest tak bardzo różny. Jednak to przede wszystkim jeden z największych klasków filmów klasy B. Z tym zdaniem ciężko polemizować. Jedni po zobaczeniu tandeciarskiej gry aktorskiej wyłączą ekran, drudzy natomiast odnajdują tutaj bardzo sprawnie wykonany materiał, obfitujący w cięty humor, niebanalne dialogi oraz wylewającą się z ekranu groteskowość. Twórcy wyśmiewają atletycznych, przystojnych herosów o nieskalanych fizysach – dobrych, szlachetnych i uczciwych, brzydzących się niepotrzebną przemocą. Pokazują, że można zrobić coś z niczego. Nie łamią utartych reguł tylko po to, aby zamanifestować swoją odrębność – to wysublimowany akt kreacyjny, w którym najpierw wszystko, do czego do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, zostaje zniszczone, a później na tych zgliszczach powstaje dzieło, które zainspirowało tak wielu twórców. Do fanów filmów spod znaku Tromy zaliczyć można takie sławy kinematografii jak Peter Jackson czy Quentin Tarantino. Można nawet pokusić się o stwierdzenie,
VARIA
że Kaufman jest swoistym o d p o w i e d n i k i em Tarantino w filmach klasy B. Oboje wpadają na podobne pomysły, rzucając wyzwanie konserwatywnym krytykom filmowym. „Toksyczny Mściciel” nie jest kolejną opowieścią o moralnie nieskazitelnym herosie, który z głębi swej dobroci chce zaprzestać rozpowszechniania się zła. Jest jej przeciwieństwem. Oglądając tę produkcję, można się srogo ubawić, a zarazem napawać się radością z rozpoznawania poszczególnych elementów satyrycznej układanki. Co ciekawe, po emisji filmu w kinach nikt nie skarżył się na hektolitry krwi, która obficie tryskała z półżywych wrogów, ani na wyrywane kończyny, pobite staruszki, rozjechane głowy i inne spontaniczne ataki przemocy skierowane ku ludziom – nikomu to najwyraźniej nie przeszkadzało. Troma dostała jednak kilka listów z zażaleniem, dotyczących... pokazania śmierci psa, w których to listach autorzy pisali, że to zbyt brutalne. Zadziwiający jest mechanizm ludzkiej empatii.
Co jednak najciekawsze, szykują się dwa kolejne filmy z Toksycznym Mścicielem w roli głównej. Jednym z nich jest kolejna, piąta już część serii: „The Toxic Avenger V: Toxic Twins”, choć uprzednio miał nazywać się „Grime and Punishment”. Według słów Kaufmana ma być podobnie niskobudżetowa co poprzednie cztery. Część wydarzeń ma się rozgrywać w Czarnobylu, ale Kaufman musiał przełożyć rozpoczęcie zdjęć ze względu na napięcia rosyjsko-ukraińskie. Premiera zaplanowana jest na rok 2014. Drugim filmem ma być remake pierwszej części. Wokół tej produkcji narosło więcej mitów, niż mamy potwierdzonych faktów. Filmem zainteresowani byli Arnold Schwarzenegger i John Travolta, chociaż według nieoficjalnych doniesień ten pierwszy po obejrzeniu oryginału zrezygnował ze starań o rolę. Nie wiadomo jednak, czy do jakiejkolwiek produkcji dojdzie – premiera filmu zapowiadana była na rok 2013. COŚ NA PROGU
65
VARIA
TOMASZ OLKOWSKI
KREW Z GŁOŚNIKÓW
horrorcore czyli
OSTRZEŻENIE! Artykuł może wywołać silne stany lękowe u osób dotkniętych koulrofobią1*.
PSYCHO RDZEŃ HORRORCORE Swoje koncerty zaczynają od słów: „Pokażcie mi środowy palec!”. Wychodzą na scenę w make-upie przypominającym klauna z najgorszych koszmarów. „Rzucamy, kopiemy i strzelamy w tłum napojem Faygo. Stajemy się potworami, tańczącymi klaunami, laskami, trampolinami, przynosimy czyste i absolutne szaleństwo na scenę!”. Już rozgrzani, zaczynają śpiewać: „Pieprzyć świat! Gdybym tylko mógł zobaczyć płonący świat! Powiedz to: pieprzyć świat!”. Popularni i wielbieni na całym świecie tak bardzo, że ich najbardziej zagorzali fani utworzyli nową subkulturę, której członkowie określani są mianem „juggalos”. Insane Clown Posse to Joseph Bruce (Violent J) i Joseph Utsler (Shaggy 2 Dope), profesjonalni zapaśnicy, gwiazdy dużego ekranu, właściciele wytwórni muzycznej i drugiej najlepiej zarabiającej w stanach federacji wrestlingu. Są przede wszystkim raperami i producentami, zdobywcami dwóch platynowych i pięciu złotych płyt. Mówi się, że duchy karnawału przekazały im słowo o nadchodzącej apokalipsie, nakazały im podróżować i obwieścić światu o nadchodzącym końcu na sześciu kartach jokera, tj. płytach zespołu. Członkowie grupy mają jedną misję – jest to zmiana moralności słuchaczy przed nadejściem dnia sądu. Mitologia grupy ICP, według pewnych plotek, bierze swoje źródło ze snu 1 Irracjonalny lęk przed klaunami. Koulro po grecku oznacza „chodzący na szczudłach”, w starożytnej Grecji nie znano klaunów, więc słowo zapożyczono od terminu oznaczającego szczudlarza. 66 COŚ NA PROGU
jednego z członków – Violent J-a. Używają oni w większości swoich piosenek terminu Dark Carnival, które są zaświatami, gdzie ludzka dusza wystawiona jest na ostatnią próbę przed wtrąceniem jej do piekła bądź wysłaniem do nieba. Świat odbierają jako pewną formę czyśćca, zapytani jednak o powiązania z jakąkolwiek religią, stanowczo zaprzeczają. Każda z kart-płyt ukazywanych światu przez zespół niesie inne przesłanie. Pierwsza z nich, wydana w 1992 roku „Carnival of Carnage”, miała zobrazować przemoc i okrucieństwo amerykańskiego getta. Na albumie raperzy wyznaczają sprawiedliwość, karząc nieczułe na ból klas niższych te wyższe. Druga płyta, „Ringmaster”, ujawnia istnienie tytułowej postaci, osoby odpowiedzialnej za przebieg widowiska cyrkowego. Jest on sędzią, ekspertem w dziedzinie tortur, który decyduje, kto idzie do piekła, a kto do nieba. Własnoręcznie wyrywa z ludzkich powłok dusze, by wrzucić je do piekielnej otchłani. Sam jednak pozostaje uwięziony w wiecznym karnawale, co jest karą za grzechy jego przeszłości. Na trzeciej karcie, „Riddle Box”, dowiadujemy się o istnieniu mrocznej komnaty, do której trafiamy po śmierci. Znajduje się w niej pudełko z klaunem – popularny w stanach jack in the box, a na zabawce widnieje nadgryziony zębem czasem znak zapytania. Kiedy ruszy się korbką, zaczyna grać muzyka – w tym też momencie opracowywany jest werdykt, a gdy melodia umilknie, skazany zobaczy odbicie całego zła, które wyrządził w życiu. Chwilę później grzesznik wpada do bezdennej otchłani piekła. Według ICP
podobny riddle box możemy znaleźć w głębi siebie i odmienić swój los przed sądem ostatecznym. Czwartą kartą jest „The Great Milenko” – postać, którą raperzy przedstawiają jako nekromantę, iluzjonistę. Na końcu długiego korytarza znajduję się sala iluzji, wewnątrz której przywiązany do krzesła delikwent raczony jest wizjami szczęśliwego życia jego bliskich, które byłoby możliwe gdyby ten nie istniał. „The Amazing Jeckel Brothers” to bracia Jake i Jack, bohaterowie piątej karty. Pierwszy z nich żongluje występkami śmiertelnika, natomiast drugi dorzuca kolejne grzechy z nadzieją zepsucia sztuczki. Kiedy przedstawienie dobiegnie końca, a Jake nie upuści żadnej z piłek, dusza trafi do nieba. W przeciwnym razie zostaje ona wtrącona do piekła na wieczne potępienie. Wreszcie na szóstej karcie – „The Wraith” (Upiór) widnieją symbole piekła i nieba. Shangri-La to pierwsza część ujawniająca przesłanie muzyki ICP, którym ma być podążanie za Bogiem, aby dostać się do nieba. Truth is we follow God, we’ve always been behind him The Carnival is God and may all juggalos find him (ICP – Thy Unveiling Lyrics)
Z kolei wydany dwa lata po Shangli-La „Hell Pit” to obraz piekła, do którego trafią wszyscy, którzy nie trwali w moralności głoszonej przez raperów na poprzednich kartach. „Upiór” zamyka serię, karta oznacza śmierć i pozwala zadecydować, czy przygoda słuchacza skończy się w niebie czy w piekle. W 2009 roku, po pięciu latach przerwy, pojawiła się pierwsza karta nowej talii – „Bang! Pow! Boom!”. Okazuje się, że na Mrocznym Karnawale jest zbyt dużo nieczystych dusz. Porządek ma zapewnić eksplozja, przemierzająca przez tłum widzów, wysyłając tych grzesznych do piekła. Na albumie słyszymy skity,
VARIA krótkie przerywniki między piosenkami, w których pedofile, damscy bokserzy i inni degeneraci dostają telefon z zaproszeniem na Mroczny Karnawał. Jeśli się tam stawią, dostaną 100 tysięcy dolarów. W numerze „To Catch a Predator” pedofile zostają zwabieni przez Violent J-a udającego małą dziewczynkę do jego mieszkania, a następnie brutalnie zamordowani. Violent J w jednym z wywiadów przyznaje, że mógłby z zimną krwią zabijać pedofilów, a jedyną rzeczą, która go powstrzymuje, to strach przed więzieniem, dlatego też czerpie przyjemność z uśmiercania ich przez muzykę. Drugi album nowej talii to „The Mighty Death Pop!”. ICP tłumaczą kartę jako najgroźniejszą ze wszystkich – ma ona symbolizować niespodziewaną śmierć. Płyta ma za zadanie uświadamiać ludziom wartość i kruchość życia. Album ma być zarazem odbiciem całej nienawiści kierowanej w stronę ICP i ich fanów. Na płycie pojawiają się liczne docinki w stronę raperów, a w kawałku „Shooting Stars” znajdziemy również obelgi w stronę gwiazd takich jak m.in. Bruno Mars czy Lady Gaga. To nie pierwszy raz, kiedy ekipa atakuje celebrytów – na ich pierwszym albumie ofiarami były postacie z popularnego serialu „Beverly Hills 90210”. Innym raperom powiązanym z nurtem, również zdarzało się lirycznie zabić gwiazdę. W kawałku „My Last Words” zaprzyjaźniony z ICP Esham zabija Elvisa Presleya, natomiast Necro uśmierca Michaela Jacksona w utworze „Billie Jean 2005”.
COŚ NA PROGU
67
VARIA PRZED KLAUNAMI ICP jako jedni z najbardziej wyrazistych przedstawicieli gatunku nie są jednak jego twórcami. Na długo przed nimi pojawiały się pierwsze wersy mieszające świat fantasy i gore z rapem. Na początku robiono to w humorystyczny sposób – klasycznym przykładem jest zwrotka Jimmy’ego Spicera z kawałka „Adventures of Super Rhyme” (1980), w której raper opowiada o swoim spotkaniu z Drakulą. Niektórzy, w tym Violent J, uważają, że spory wpływ na powstanie g a t u n k u horrorcore miał słynny „Thriller” Michaela Jacksona. W 1988 Fresh Prince (Will Smith) i DJ Jazzy Jeff wypuścili numer „A Nightmare on My Street”, nawiązujący do filmu Wesa Cravena o pastwiącym się nad śpiącymi ludźmi Freddym Kruegerze. Utwór nie dostał licencji od wytwórni filmowej, ta miała już bowiem swój pomysł na ścieżkę dźwiękową do „Koszmaru z Ulicy Wiązów” – trafiła tam piosenka „Are You Ready for Freddy” zespołu Fat Boys. W numerze, oprócz raperów, udziela się Robert Englund grający w filmie główną postać. Później pojawiła się rapowa wersja „Laleczki Chuckie” w wykonaniu Geto Boys – ich piosenki „Assasins” i „Mind of a Lunatic” wstrząsnęły amerykańską opinią publiczną. Raperzy przez pierwszoosobową narrację wcielają się w rolę szaleńców skłonnych do najgorszych czynów. Krytyk muzyczny Robert Christgau (były dziennikarz cenionego w stanach magazynu „Rolling Stone”) określił zespół jako „patologiczny”. Her body’s beautiful, so I’m thinkin rape Shouldn’t have had her curtains open, so that’s her fate (Geto Boys – Mind of a Lunatic)
W swojej książce „Behind The Paint” Violent J określił piosenkę Geto Boys 68 COŚ NA PROGU
„Assassins” jako pierwszy numer horrorcore. Niektórzy za ojca tego rodzaju wskazują wcześniej wspomnianego Eshama. Ten jednak odżegnuje się od tego, twierdząc, że tworzy acid rap, różniący się od macierzy elementami rockowymi oraz brakiem motywów fantasy, co oznacza, że zawarte w tekstach historie oparte są na prawdziwych wydarzeniach. Podobnie kojarzony z nurtem horrorcore Necro wypiera się przynależności do tego gatunku – swoją muzykę nazywa death rapem. Tak jak w przypadku acid rapu pojawiają się tu żywe instrumenty, a w jego muzyce czuć wpływ death metalu, z którym zapoznał się jako dziecko dzięki wpływowi starszego brata, rapera o pseudonimie Ill Bill. Do niedawna za twórcę horrorcore’u powszechnie uznawany był Big L, a sam muzyk uważał, że singlem „Devil’s Son” (1993) wyznaczył nowy nurt, podobnie odżegnując się od gatunku. Dzisiaj jednak, dzięki mocy internetu i działalności fanów, znamy wiele wcześniejszych przykładów używania formy horrorcore. Samo słowo zyskało na popularności w 1994 roku dzięki przedstawieniu go szerszej publiczności przez grupę Flatlinerz na albumie „U.S.A. (Under Satan’s Authority)” i zespół Gravediggaz. JESZCZE WIĘCEJ KLAUNÓW Co oznacza określenie „juggalo”, obecne w niektórych piosenkach ICP? To nazwa dla fanów grupy i powiązanych z nią zespołów. Klauny nazywają siebie rodziną, gdzie nieistotna jest rasa czy przynależność społeczna. W filmie „American Juggalo” fani ICP tłumaczą, że nie są również wyrzutkami społeczeństwa, mają normalne prace, wielu z nich ma wyższe wykształcenie. Wymogiem zostania juggalo nie jest również branie narkotyków czy nadużywanie alkoholu – trzeba tylko lubić dobrą zabawę... What is a juggalo? He drinks like a fish And then he starts huggin people like a drunk bitch Next thing,
he’s pickin fights with his best friends Then he starts with the huggin’ again (ICP – What Is a Juggalo)
Co roku organizowany jest zjazd, na którym spotyka się ponad 10 tysięcy klaunów, a przedstawienie trwa cztery dni. 23 lipca w dolinie Legend odbyła się 15. rocznica festiwalu. Oprócz Insane Clown Posse w tym roku zagrały także sławy sceny hiphopowej powiązanej z horrorcore’em: Anybody Killa, Big Hoodoo, Blaze, Twiztid, Boondox czy Dark Lotus. Co ciekawe, prócz koncertów na festiwalu odbywają się charytatywne aukcje, seminaria, konkursy i turnieje. W POSZUKIWANIU POLSKICH KLAUNÓW Niektóre z polskich grup nagrywających psycho rap w latach 90. często zahaczały tematyką o motywy horroru. Kaliber 44 miewał teksty o magii, a Nagły Atak Spawacza o psychopatycznych mordercach. Obecnie w kraju nie istnieje prężnie działająca scena horrorcore. Grupy działające w podziemiu niestety nie reprezentują wysokiego poziomu. Jednym z mainstremowych wykonawców, którzy przeszli na „ciemną stronę rapu”, jest Pih. Nie można go co prawda nazwać typowo horrorcorowym wykonawcą, jednak w jego dorobku trafiają się całe numery czy pojedyncze metafory skrajnie przesiąknięte okrucieństwem i przemocą. Słoń i Mikser, twórcy płyty „Demonologia” i jej kontynuacji, coraz częściej kojarzeni są jako reprezentanci stylu horrorcore w Polsce. Krwistości i powabu linijkom Słonia dodają nawiązania do znanych w kulturze filmów, książek i gier komputerowych. W swoich numerach raper nie szczędzi czarnego humoru, charakterystycznego dla gatunku horrorcore.
VARIA Słuchają nas tylko fani, kobiety się mnie boją Jestem dla nich tak przerażający jak efekt jojo Synu, nie rapuj, bo tak czasami bywa Że chcesz płynąć jak flow, a płyniesz jak lewatywa Mikser używa głów do produkcji instrumentów Stoi w kałuży krwi z kręgosłupem w ręku Wciska kilka kręgów przez oczodół do środka Tak że teraz twoja czaszka to szamańska grzechotka (Słoń – Chory HH)
Również najbardziej rozpoznawalny skład z Wałbrzycha, Trzeci Wymiar dobrze czuje się w mrocznych klimatach. W ramach promocji ich albumu „Dolina Klaunów” powstały teledyski, do których raperów ucharakteryzowano właśnie na klaunów, czym nie zaskarbili sobie uwielbienia tłumów – ze wszystkich stron zaczęły do nich napływać zarzuty o... kopiowanie ICP. Raperzy odpowiedzieli na nie, wyjaśniając, że żaden z nich nie ma zamiaru zostać juggalo, a zabieg miał się jedynie odnieść do treści utworów. Na rodowitej scenie brak nam juggalo, internet jednak pełen jest krajowych klaunów zebranych wokół polskich stron tematycznych i for internetowych fanów ICP, takich jak wickedshit.pl czy juggalo. prv.pl. W związku z tym mam nadzieję na to, że ten weirdowy i pulpowy na wskroś gatunek przeniknie i przez nasze granice. Horrorcore – nurt muzyki rap, którego tematyka krąży wokół przemocy pod każdą jej postacią. Utwory horrorcore’owe często zawierają w sobie dozę czarnego humoru, pojawiają się w nich też odniesienia do mitologii i świata fantasy. Bywają inspirowane powieściami lub filmami grozy, a od niedawna także grami komputerowymi. Znajdziemy w nich liczne gwałty, masowe morderstwa, samobójstwa, tortury, satanizm, wampiryzm, kanibalizm i wszystko, co kojarzy się ze śmiercią i wszelkimi obrzydliwościami, jakie może zaserwować życie i fantazja.
COŚ NA PROGU
69
JI I SENSACSawłowicz STREFA KRYMINAŁUWojciech
Niegrzeczny Kubuś, część II
d końca sierpnia do końca września O 1888 roku Kuba Rozpruwacz zabił cztery prostytutki mieszkające w
najnędzniejszej z dzielnic Londynu. Sposób, w jaki obchodził się z ciałami swoich ofiar, wywoływał w ludziach przerażenie, a uczucie to napędzała dodatkowo medialna wrzawa wokół całej sprawy. Morderca był nieuchwytny i miał jeszcze raz przerazić mieszkańców Whitechapel. Pseudonim „Kuba Rozpruwacz” pojawił się w prasie wskutek dwóch zdarzeń. Po pierwsze, tak podpisano list wysłany 27 września do agencji prasowej Central News (datowany na 25 września). Z miejsca został potraktowany jako żart – jeden z wielu listów rzekomo nadanych przez mordercę, jakie przychodziły do prasy lub policji. Jednak list był na tyle niepokojący, że dwa dni później postanowiono przesłać go do Scotland Yardu. Dziś niemal pewne jest, że list był fałszywy, lecz jest tyle znaczący dla całej tej historii, że 70 COŚ NA PROGU
żaden szanujący się „rozpruwaczolog” nie może go pominąć. List otwiera nagłówek „Szanowny bossie” i jego autor upaja się zbrodniami, które rzekomo popełnił, jednocześnie naśmiewając się z teorii na temat swojej tożsamości („Tamten żart o Skórzanym Fartuchu rozśmieszył mnie to łez. […] Teraz mówią, że jestem lekarzem ha, ha”). Autor pisze, że chciał użyć krwi jednej z ofiar („Za ostatnim razem nabrałem do butelki po piwie imbirowym trochę stosownego czerwonego towaru, aby nim pisać”), lecz ta zakrzepła i musiał zadowolić się czerwonym atramentem. Zapewnia, że władze są jeszcze daleko od jego ujęcia i nie przestanie rozpruwać, „dopóki starczy sił”, oraz że następnej ofierze utnie uszy i prześle policji. Choć list napisany jest ładnym pismem, to pełen jest błędów językowych i ortograficznych plus brak w nim znaków przestankowych. Zaraz po umorzeniu śledztwa zniknął na długie lata z aktów sprawy1, lecz został zwrócony anonimowo w 1987 roku. Drugim wydarzeniem była kartka
1 W ten sposób zniknęło wiele z oryginalnych dowodów i dokumentów. Prawdopodobnie ktoś postanowił je sobie zabrać jako swoistą „pamiątkę”.
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI
od „Niegrzecznego Kubusia”2, otrzymana znów przez Central News 5 października. Autor używał podobnych określeń („boss”) i zapowiadał potrójne morderstwo. Faksymile pierwszego listu policja przekazała prasie do publikacji w całości celem ewentualnej identyfikacji pisma przez czytelników. Jedyny skutek był taki, że teraz do Scotland Yardu przychodziły setki listów tygodniowo, a przezwisko „Kuba Rozpruwacz” było na tyle chwytliwe, że na stałe utkwiło w świadomości społecznej. Jeden z takich listów otrzymał również George Lusk, członek Straży Obywatelskiej, oferującej nagrodę pieniężną za pomoc w ujęciu zabójcy. Do wiadomości, napisanej niechlujnym pismem i datowanej na 15 października, dołączone było kartonowe pudełko. W środku była zakonserwowana połowa ludzkiej nerki. Wiadomość brzmiała:
„z piekła”, a autor zapowiadał w nim kolejne zbrodnie, tym razem w okolicach placówki dra Openshawa. Te cztery listy pozostają do dziś jedynymi, które odróżniają się od reszty na tyle, że podlegają ciągłym badaniom, choć oryginały kartki od „Niegrzecznego Kubusia” i list „z piekła” nadal uważane są za zaginione. Były inspektor policji kryminalnej John Littlechild uważał, że wie, kim są autorzy pseudonimu „Kuba Rozpruwacz” i wszystkich czterech wiadomości. Miał nim być Tom Bullen, utalentowany dziennikarz „The Star”, który pisał je za zachętą przełożonego, niejakiego Moore’a. Oczywiście nie udało się tego ustalić. Inna, najnowsza teoria dowodzi, że papeteria, na której napisano list do „szanownego bossa”, pochodzi z partii należącej do matki Waltera Sickerta, jednego z legendarnych podejrzanych.
Z piekła Do pana Luska, Wysyłam panu połowę nerki, wyjąłem ją jednej kobiecie, zachowałem dla pana, inny kawałek upiekłem i zjadłem, bardzo była smaczna. Mogę wysłać panu zakrwawiony nóż, który wyjąłem, niech no pan tylko poczeka chwilę dłużej. [podpisany] „Złap mnie, jak potrafisz, panie Lusk”3
List różnił się w tonie i formie od poprzednich wiadomości od „Kuby”, poza tym autor nie użył w nim tego imienia. Choć od początku był przez wielu uważany za fałszywkę, dziś jest to kwestia sporna. Ogólnie panuje tendencja do traktowania go jako jedynej możliwie autentycznej wiadomości od Mordercy z Whitechapel. Wszyscy doktorzy, którzy mieli okazję zbadać nerkę, zgodnie orzekli jej autentyczność, a jako materiał konserwujący wskazali spirytus. Większość z nich ulegała spekulacjom na temat tego, czy faktycznie jest to lewa nerka usunięta z ciała Eddowes, czwartej ofiary Kuby, dorabiając swoje teorie. Tak naprawdę nigdy nie udało się ustalić, czy należała do ofiary ani czy była lewa, choć na pewno była całkiem świeża. 29 października do pierwszego lekarza, który widział ten narząd, dra Openshawa z London Hospital, przyszła wiadomość. Pismo było podobne do listu 2 Inne tłumaczenie: „Niesforny Kuba” (Saucy Jacky). 3 Paul Begg, op. cit., s. 234.
Sickert był znanym kawalarzem o specyficznym poczuciu humoru, możliwe więc, że to on był autorem wiadomości, ale niekoniecznie mordercą.
Wielki finał Ostatnią zbrodnią przypisywaną Kubie Rozpruwaczowi jest morderstwo Mary Jane Kelly, zwanej „Ginger”. Wiadomo o niej niewiele więcej ponad to, że miała 25 lat COŚ NA PROGU
71
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI (czyli była połowę młodsza od reszty ofiar) i od czasu do czasu trudniła się prostytucją. Jej przeszłość pozostaje dość tajemnicza, znane są jedynie pewne jej fragmenty, a i te pozostają niepotwierdzone. Nie wiemy też do końca, jak wyglądała, gdyż jej ciało zostało zmasakrowane nie do poznania. Mieszkała z przyjacielem Josephem Barnettem na Miller’s Court 13 w jednopokojowym mieszkanku o powierzchni około 4 metrów kwadratowych, położonym na tyłach budynku przy Dorset Street 26. Dorset Street była powszechnie uważana za najniebezpieczniejsze miejsce w całym Londynie. Między budynkami nr 26 i 27 był wąski pasaż prowadzący na podwórze Miller’s Court. W nocy z 8 na 9 listopada 1888 roku właśnie w pokoiku pod numerem 13 doszło do jednej z najbardziej brutalnych zbrodni, o jakich słyszała XIX-wieczna Anglia. Przyjrzyjmy się więc zeznaniom, jakie udało się zebrać londyńskiej policji.
płaszcz podszyty karakułami5, spod którego wystawał długi biały kołnierzyk. Do tego wszystkiego miał krawat ze spinką, pantofle na guziki, a z kamizelki zwisała ciężka złota dewizka6 z czerwonym kamieniem. Kelly powiedziała do niego kilka słów, ten w odpowiedzi wymamrotał coś pod nosem i oboje głośno się zaśmiali. Objął ją ramieniem i poszli w kierunku Dorset. Hutchinson przystanął pod latarnią i obserwował ich przez jakiś czas, dopóki nie zniknęli w pasażu przy Miller’s Court. Poszedł stamtąd dopiero o trzeciej. Policja zbagatelizowała te zeznania, gdyż tak szczegółowy opis nie wydaje się możliwy do zapamiętania, szczególnie pod osłoną nocy. Poza tym żaden inny świadek nie widział podobnie ubranego mężczyzny. Jeśli jednak Hutchinson faktycznie widział Mary Kelly i mężczyznę wchodzących w Miller’s Court o tej godzinie, to istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że mężczyzna ten był jej zabójcą.
Wieczorem 8 listopada Mary Kelly piła z przyjaciółką Elizabeth Foster w pubie „Ten Bells” na rogu Commercial i Fournier. O 19:00 poszła do siebie z Annie Albrook. O 19:45 odwiedził ją Barnett4, ale obydwoje gości szybko opuściło mieszkanko Kelly. Około godziny 23 widziano ją w pubie „Britannia” z wąsatym młodzieńcem o „wielce szacownym wyglądzie”. Była pijana, choć rzadko kiedy doprowadzała się do takiego stanu. Piętnaście minut przed północą Mary Ann Cox szła za nią i jakimś tęgim mężczyzną w płaszczu i meloniku. Kiedy stanęli pod wejściem do mieszkania na Miller’s Court, przywitała się z Mary i poszła dalej. Mary Kelly zaczęła wtedy śpiewać „Z matki mojej grobu zerwałam jeden fiołek”. Cox wyszła na Dorset o północy, kiedy Kelly nadal śpiewała tę samą piosenkę, a gdy wracała o pierwszej, Kelly wciąż tam stała i śpiewała. Potwierdzili to okoliczni mieszkańcy – z wyjątkiem Elizabeth Prater mieszkającej nad Kelly. Ta mogła tego nie pamiętać bądź nie zwrócić na to uwagi – w tym czasie była pijana. O drugiej w nocy przez Commercial Street szedł George Hutchinson, wracający do domu robotnik, kiedy natknął się na Kelly, proszącą go o sześciopensówkę. Hutchinson nie miał nic przy sobie, Kelly podeszła więc do mężczyzny stojącego nieopodal. Według zeznań nosił się on dość krzykliwie, nie wpasowywał się w dzielnicowy koloryt, wyglądał na Żyda, miał pilśniowy kapelusz, podkręcone do góry wąsy i nosił ciemny długi
Cox wróciła do mieszkania o trzeciej. Między 3:30 a 4:00 natomiast obudziła się Elizabeth Prater, która usłyszała krzyk: „Och! Morderstwo!”. Był stłumiony, ale pochodził z bliskiej odległości. Ponieważ wokół nie było żadnej wrzawy, poszła spać dalej. O takiej porze ten sam krzyk słyszała również Sarah Lewis, mieszkająca w noclegowni po drugiej stronie Miller’s Court. Dochodził od strony mieszkania Kelly i był głośny, ale nie zwróciła na to uwagi. O 5:45 pani Cox słyszała ciężkie kroki mężczyzny wychodzącego z Miller’s Court. Tuż po ósmej rano pogoda była nieciekawa – mżyło. Catherine Picket, która w tym czasie szła do pracy, chciała pożyczyć od Kelly szal. Zapukała więc do mieszkania, ale nikt nie odpowiedział, więc poszła dalej. Teraz zaczyna się najbardziej zagadkowa część zeznań. Co najmniej dwie osoby zeznały, że widziały Kelly tego ranka przed swoim mieszkaniem i za nic nie chciały zmieniać zeznań. Jedną z tych osób był krawiec Maurice Lewis, który po ósmej widział, jak ta wychodzi ze swojego mieszkania, a po kilku minutach wraca do środka. Drugą była pani Caroline Maxwell, żona zarządcy noclegowni przy Dorset Street 14. Rozmawiała wcześniej z Kelly może tylko dwa razy, ale znały się wzajemnie z widzenia i zawsze były wobec siebie uprzejme, więc była pewna, że to była ona. Między 8:00 a 8:30 Maxwell widziała Kelly na rogu wejścia w Miller’s Court. Wyglądała na mocno skacowaną. Kiedy Caroline Maxwell odezwała się do
4 Barnett jakiś czas wcześniej się wyprowadził, gdyż nie podobała mu się gościnność Mary, która czasem przyjmowała okoliczne prostytutki na noc.
5 Futro z wyprawionych skór jagniąt karakułów, gatunku azjatyckich owiec. 6 Łańcuszek przy zegarku kieszonkowym.
72 COŚ NA PROGU
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI
niej, Kelly powiedziała, że wypiła za dużo, czuje się okropnie i ma ochotę zwymiotować. O 8:45 pani Maxwell znów widziała Mary, tym razem rozmawiającą z jakimś mężczyzną przed pubem „Britannia”. Był ubrany na ciemno i tęgi. Kelly była ubrana inaczej niż zwykle: miała na sobie ciemną spódnicę, welwetową górę i rdzawoczerwony szal. Pani Maxwell była niezwykle pewna, że zdarzyło się to właśnie tego ranka, gdyż pierwszy raz od bardzo dawna poszła do mleczarni po mleko, co potwierdził później mleczarz. Opis ubrania Kelly pasuje też do rzeczy znalezionych w jej mieszkaniu. Maxwell także nie mogła wiedzieć, że Kelly ostro piła ostatniej nocy. Każdy, kto przesłuchiwał panią Maxwell, mówił, że sprawia wrażenie osoby zrównoważonej. Jej zeznanie pozostaje jednym z najbardziej zagadkowych w całej sprawie Rozpruwacza, gdyż całkowicie przeczy ustaleniom lekarzy w sprawie godziny śmierci Kelly. Jedynym rozsądnym wyjaśnieniem jest, że to wcale nie Kelly zginęła tamtej nocy, ale jedna z przyjmowanych na noc dziewczyn. Nie wyjaśnia to jednak wcale zachowania Mary, która według takiej teorii miałaby znaleźć się w tym samym pokoju co ofiara. Musiałaby zatem zauważyć leżące zwłoki.
Niezależnie od tego wszystkiego o 10:45 Thomas Bowyer poszedł do Kelly upomnieć się o zaległy czynsz dla właściciela budynku, Johna McCarthy’ego. Zapukał, ale nikt nie otworzył, a drzwi były zamknięte. Jakiś czas wcześniej zbiła się szyba w okienku przy drzwiach i tak już zostało, gdyż Kelly i Barnett zgubili klucz od mieszkania, więc sięgając ręką przez okno, łatwo można było odsunąć zasuwkę. Tak właśnie chciał zrobić Bowyer, ale gdy odsunął zasłonkę, jego oczom ukazał się przerażający widok. Poszedł po McCarthy’ego, który również zajrzał przez okno, a następnie pobiegł na posterunek przy Commercial Street. Inspektor Beck przybył na Miller’s Court, kazał zamknąć całą uliczkę, sprowadzić posiłki i doktora George’a B. Phillipsa. Około godziny 11 żaden z mieszkańców Miller’s Court nie mógł opuścić mieszkania, nie wpuszczano też gapiów. Phillips zjawił się o 11:15 i tylko zajrzał przez okno, inspektor Abberline natomiast, zjawiwszy się o 11:30, kazał sfotografować miejsce zbrodni. Jest to jedyna w całym śledztwie fotografia z całkowicie
nienaruszonego miejsca zbrodni. Do tego czasu długo zwlekano z wejściem do mieszkania, ale po zrobieniu zdjęcia McCarthy wyważył drzwi kilofem. Widok miejsca zbrodni był porażający. Naoczni świadkowie nawet kilkanaście lat po zdarzeniu mówili, że nadal staje im przed oczami i nigdy nie będą w stanie wymazać go z pamięci. W pokoiku było mało mebli, jednym z nich był stoliczek nocny, w który uderzały drzwi za każdym ich otwarciem. Przy stoliczku znajdowało się łóżko. Na łóżku zaś leżały okropnie zmasakrowane zwłoki młodej kobiety. Kobieta leżała na plecach, miała rozchylone szeroko nogi, głowę przekręconą w stronę drzwi i lewą rękę na brzuchu; twarz poorana była nie do poznania, gardło poderżnięte aż do kości; brzuch i uda zostały całkowicie odarte ze skóry i mięśni, których przycięte płaty leżały na stole; miała szarpane rany na ramionach, rozpruty brzuch, a mięśnie przy żebrach usunięte w taki sposób, że odsłonięte były od wewnątrz i z zewnątrz. Morderca obciął jej piersi i ułożył jedną z nich obok stopy, drugą – razem z macicą i nerkami – pod głową; usunął prawie wszystkie narządy wewnętrzne; wątrobę położył między stopami, jelita po prawej stronie tułowia, a śledzionę po lewej. Brakowało serca. Pościel była przesiąknięta krwią, która wylewała się za krawędź łóżka. Właściwie jedyną nieuszkodzoną częścią ciała ofiary było lewe płuco. Oszacowana przez doktorów Phillipsa i Bonda na podstawie stężenia pośmiertnego i stanu trawienia treści żołądka godzina zgonu to czas między pierwszą a drugą w nocy.
Kuba kto? Krąży wiele teorii na temat tego, kim był Morderca z Whitechapel. Zanim jeszcze nadszedł pierwszy list podpisany przez Kubę Rozpruwacza, prasa używała określenia „Skórzany Fartuch”. Pojawiło się ono w pierwszych dniach po morderstwie Polly Nichols. John Pizer (choć tak naprawdę nie znano jego imienia) albo Skórzany Fartuch
COŚ NA PROGU
73
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI
był postacią powszechnie znaną ulicznicom Whitechapel. Podobno był szewcem, który od reperowania obuwia wolał wymuszać pieniądze od napotkanych kobiet i zawsze szybko się ulatniał, kiedy w ich obronie stawał jakiś mężczyzna. Rysy twarzy sugerowały, że „na pewno jest Żydem albo żydowskiego pochodzenia”. Był przysadzistym mężczyzną pod czterdziestkę z charakterystycznym wąsem. Podobno zawsze chodził w skórzanym fartuchu, nosił przy sobie nóż do cięcia skór i umiał skradać się bezszelestnie. Poza tym, że wzbudzał strach wyglądem i zachowaniem, nic mu nigdy nie udowodniono. Zdecydowanie najwięcej emocji wzbudza teoria spiskowa powstała wokół postaci wnuka królowej Wiktorii, księcia Alberta Victora. Teorię tę wysnuł w 1970 roku Thomas Stowell, rzekomo na podstawie dokumentacji sir Williama Gulla, lekarza królowej. Według niego w notatkach Gulla znajduje się relacja z wywiadu z pacjentem na temat popełnionych przez niego zbrodni. Pacjentem tym miał być właśnie Albert Victor, znany w rodzinie jako Eddy. Jakkolwiek brzmi to wszystko absurdalnie, to właśnie dzięki tej historii Kuba Rozpruwacz wrócił na pierwsze strony gazet. Z tą teorią wiąże się blisko (choć nie zawsze, gdyż występuje w kilku wersjach) historia przedstawiona przez rzekomego nieślubnego syna malarza Waltera Sickerta – Josepha. Według niego Sickert miał towarzyszyć księciu w morderstwach, w innej wersji dokonywał ich sam. Joseph przedstawił historię sekretnego małżeństwa księcia ze sprzedawczynią Annie Crook. Świadkiem na ich ślubie była Mary Kelly, która wraz z kilkoma innymi prostytutkami miała potem szantażować władze. Premier lord Salisbury, poprzez lożę masońską, nakazał 74 COŚ NA PROGU
więc Gullowi ukrócić ich żądania, wobec czego właśnie Gull miał wcielić się w seryjnego mordercę. Ostatnio jeden z badaczy ustalił, że papier, na którym napisano listy do „szanownego bossa”, pochodzi z tej samej partii papeterii, której używała matka Sickerta. Dowodzić to może, że kawalarz Sickert napisał te listy, ale nic ponadto. Jak zauważa Paul Begg w książce „Kuba Rozpruwacz. Historia kompletna”, dowody i zeznania są bardzo niepewne, a na przestrzeni lat, które minęły od wydarzeń roku 1888, wiele z tych skąpych danych uległo „zanieczyszczeniu” lub w ogóle zaginęło. Według niego „najbardziej prawdopodobnymi kandydatami muszą być ci, których podejrzewali najlepiej poinformowani policjanci tamtych czasów”7. Daje to w gruncie rzeczy kilka nazwisk, z których naprawdę interesujące wydają się dwa: Kosminski i Tumblety. Zastępca komisarza londyńskiej policji w 1888 roku sir Robert Anderson co najmniej kilkukrotnie stanowczo stwierdził, że tożsamość Mordercy z Whitechapel ponad wszelką wątpliwość była znana władzom. Z jego skąpych wskazówek można wnioskować, że miał to być polski Żyd o nazwisku Kosminski. Prawdopodobnie chodzi tu o Aarona Kosminskiego, co udało się ustalić na podstawie rejestru zakładu dla umysłowo chorych, w którym przebywał. Niewiele o nim wiadomo, ale z tego, co udało się ustalić, wiadomo, że urodził się w Polsce i wyemigrował do Anglii na początku lat 80. XIX wieku. W 1888 roku mieszkał na Sion Square 3, w tym samym budynku co John Pizer8. Przejawiał oznaki zaburzeń psychicznych i w 1891 roku zamknięto go w zakładzie. Anderson nigdy nie wskazał go wprost, ale wielokrotnie sugerował, że prawdziwy Morderca z Whitechapel został rozpoznany przez jednego ze świadków (nazwisko zostało przemilczane), który odmówił potem 7 Paul Begg, op. cit., s. 260. 8 Przez co często myli się z sobą tych dwóch podejrzanych, nazywając Kosminskiego „Skórzanym Fartuchem”.
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI
zeznawania pod przysięgą w jego sprawie, gdyż męczyłoby go sumienie, że jako Żyd przyczynił się do skazania innego Żyda na śmierć. Podejrzany przestraszył się i morderstwa ustały. Anderson stwierdza potem, że wskazanego podejrzanego, którego opisywano jako polskiego Żyda, zamknięto potem w zakładzie dla obłąkanych, co niemal jednoznacznie prowadzi do Kosminskiego. Nigdy go nie skazano z powodu braku dowodów. Zmarł w Leavesden Asylum w 1919 roku w wieku około 55 lat. Nie wiadomo, dlaczego Anderson nie chciał wyjawić imienia „polskiego Żyda”, listy świadków i daty rozpoznania. Jedyny trop prowadzi do Israela Schwartza, ale nie jest to nic potwierdzonego. Kosminski wyglądem pasował do opisu mężczyzny widzianego ze Stride. Poza tym nie ma jednak w istocie żadnego realnego powodu, żeby sądzić, iż był mordercą. Z drugiej zaś strony, nie ma też powodu, żeby podważać słowa Andersona. Na swoim stanowisku miał pełen dostęp do wszelkich informacji, ponadto powszechnie znany był z luźnego stosunku do tajemnicy służbowej9 i rzadko zdarzało mu się kłamać. Jeśli rzeczywiście wiedział, kim był Kuba Rozpruwacz, zabrał tę wiedzę do grobu. Z Andersonem wyraźnie nie zgadzał się John Littlechild, eks-inspektor policji, który w 1913 roku w odpowiedzi na list dziennikarza George’a R. Simsa opisał przypadek podejrzanego Francisa Tumblety’ego. Sam Littlechild nie traktował go jako głównego podejrzanego, ale wielu „rozpruwaczologów” zdecydowanie poważnie go za takiego uważa. W przypadku Tumblety’ego więcej jest domysłów niż faktów, lecz żaden z nich nie jest bezpodstawny. Francis Tumblety był amerykańskim lekarzem-amatorem (nie miał dyplomu), który często odwiedzał Anglię. W czerwcu 1888 roku przybył do Liverpoolu. 7 listopada aresztowano go za odbycie stosunków homoseksualnych, ale szybko go zwolniono10. Zatrzymano go znowu 12 listopada, tym razem w związku z morderstwami w Whitechapel. Wyszedł za kaucją 16 listopada, zdał zeznania 20, a 24 uciekł do Francji pod nazwiskiem Frank Townsend. Następnie dotarł do Nowego Jorku parowcem „La Bretagne”. Nie podlegał ekstradycji na terytorium Anglii. Nigdy już nie
9 „Jednakże Anderson […] nie sądził, by powinno się utajniać pewne sprawy dłużej, niż było to konieczne. […] miał także wyjątkowy szacunek dla historii i usprawiedliwiał ujawnienie niektórych spraw, mówiąc, że to były wydarzenia historyczne i że przyszłe pokolenia zasługują, by o nich wiedzieć.” Paul Begg, op. cit., s. 91. ����������������������������������������������������������������������� Bardzo więc możliwe, że był na wolności w czasie, kiedy zginęła Mary Kelly.
opuścił USA, zmarł tam w 1903 roku. Pod względem profilu psychologicznego Tumblety pasuje do Kuby Rozpruwacza: przejawiał silną niechęć do kobiet, choć nie zaobserwowano u niego agresji fizycznej w stosunku do nich; ze względu na swój fach posiadał odpowiednią wiedzę anatomiczną, ale brak mu było wprawy w praktykach chirurgicznych; posiadał ogromną kolekcję ludzkich organów – w tym macic – które, jak twierdził, nabył legalnie lub półlegalnie z kostnic i szpitali na terenie Stanów; w końcu jego charakter pisma posiada cechy wspólne z autorem listu „z piekła”, który jest do dziś przez wielu uważany za autentyk. Mimo to prasa nigdy się nim nie zainteresowała, a policja wkrótce zaprzestała starań o ekstradycję czy śledzenia go na terenie USA. Jego nazwisko wypłynęło dopiero w 1993 roku, po odnalezieniu listu Littlechilda.
Kamfora Policja, nauczona tokiem śledztwa, odmówiła podania którejkolwiek z informacji na temat śmierci Mary Kelly, a ci dziennikarze, którym udało się je uzyskać, wcale im się nie dziwili. Długo jeszcze panował zamęt w Whitechapel, oficerowie na niskich i wysokich stanowiskach tracili z tego powodu posady, a na ich miejsce przychodzili następni, którzy nie potrafili zmienić zastanej sytuacji. W trakcie całego śledztwa dotyczącego Kuby Rozpruwacza popełniono wiele błędów, ale dokładano też wszelkich możliwych starań, by w końcu ująć mordercę. Królowa osobiście kazała zwiększyć liczbę funkcjonariuszy patrolujących ulice Whitechapel po tym, jak mieszkanki dzielnicy wysłały do niej list o pomoc. Przesłuchiwano tysiące osób, zatrzymywano każdego podejrzliwie zachowującego się przechodnia. Mimo to po morderstwie Mary Kelly morderca rozpłynął się jak we mgle. Próbowano nawet przypisywać mu kilka późniejszych morderstw, choć prędzej czy później znajdywał się ich prawdziwy sprawca. Kuba Rozpruwacz zniknął i nie natrafiono na żaden ślad mogący do niego doprowadzić, choć „rozpruwaczolodzy” ciągle czekają na jakiś zaginiony dokument czy notatkę, nowy trop, dzięki któremu będą w stanie w końcu ustalić jego tożsamość. Kuba Rozpruwacz na 125 lat zawładnął wyobraźnią setek tysięcy osób i pozostaje taką samą zagadką, jak w dniu morderstwa Mary Ann Nichols.
COŚ NA PROGU
75
AŁU I SENSACJI STREFA KRYMINB artos z N as kręc k i LICENCJA NA BONDA
Bekranach w
ohaterowie, których widujemy na
a jego przeciwnicy ewoluują i zmieniają
lub o których czytujemy
się z produkcji na produkcję. Warto
książkach,
zawsze
charakterystycznego
potrzebują
antagonisty.
więc odpowiedzieć sobie na kilka pytań.
Kim
Jak zmieniała się ich motywacja? Jak
bowiem byłby Kyle Reese bez Terminatora
przedstawia się ich charakterystyka w
lub Batman bez Jokera. Niejednokrotnie
odniesieniu do określonego w historii
zdarza się nawet, że to przeciwnik swoją
momentu powstawania? Czy możliwe
kreacją przyćmiewa głównego bohatera.
byłoby ich egzystowanie w XXI wieku?
Stara zależność mówi, że teksty kultury
Postać asa brytyjskiego wywiadu jest mocno eksploatowana już od lat 60. ubiegłego wieku. Wszystko to dzięki Ianowi Flemingowi, spod którego pióra wyszło
dążą do konfrontacji dwóch odwiecznych wrogów, grup interesów, stojących zawsze po dwóch stronach osi. Nie inaczej jest z serią filmów o agencie Jej Królewskiej Mości, agenta MI6 z licencją na zabijanie. Przygody Jamesa Bonda trwają już 50 lat, 76 COŚ NA PROGU
czternaście książek z udziałem Jamesa Bonda. Popularność agenta wzrastała z każdą kolejną książką, jednak to wejście na ekrany zagwarantowało mu nieśmiertelną sławę i miejsce w panteonie postaci popkultury. „Skyfall” był jubileuszową częścią o agencie 007, bo w 2012 roku minęło 50 lat od
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI WIDMO przyjmuje wiele cech działających w latach 50. organizacji przestępczych, takich jak korsykańska mafia, chińskie Triady czy japońska Yakuza. To z nich zaczerpnięto zmowę milczenia, bezwzględną lojalność wobec szefa, a przede wszystkim srogie kary za niewywiązanie się z obowiązków. Są one jednak wyolbrzymione i przerysowane – widać to chociażby na przykładzie sposobu traktowania osób, którym nie udało się zakończyć misji sukcesem. W przypadku członków Yakuzy było to tradycyjne obcięcia palca lewej dłoni lub jego części, u członków WIDMO – śmierć. Hierarchę w organizacji opartą na liczbach zaczerpnięto z grup rewolucyjnych. System ten miał zdezorientować wroga i zamaskować lidera konkretnej komórki.
wejścia do kin pierwszego filmu z jego udziałem – „Doktor No”. Nie da się ukryć, że różnice pomiędzy tymi dwoma filmami nie są spowodowane tylko rozwojem technologii. Największa różnica uwydatnia się w charakterystyce czarnych charakterów, zwłaszcza gdy spojrzymy na cały zakres dwudziestu trzech filmów, od Seana Connery’ego aż po Daniela Craiga. Doktor No pracuje dla organizacji WIDMO (z ang. SPECTRE – Special Executive for Counter-intelligence, Terrorism, Revenge and Extortion), która pragnie dominacji nad światem. Jej celem jest skłócenie ze sobą dwóch największych światowych mocarstw. Sabotują zarówno Stany Zjednoczone, jak i Związek Radziecki, prowadząc z nimi dialog i próbując wywołać poważny konflikt interesów. Szefem tej organizacji terrorystycznej jest Ernst Stavro Blofeld, wypełniający do cna stereotyp klasycznego złoczyńcy: łysy, z blizną na prawym oku, z perskim kotem na kolanach. Wraz z WIDMO porywa statki kosmiczne, udoskonala i wykorzystuje reaktory atomowe, posiada także skuteczny wywiad: siatki jego agentów obejmują najwyższe szczeble władz USA i ZSRR.
Warto wspomnieć, że tak naprawdę to nie WIDMO było głównym przeciwnikiem fikcyjnego MI6 – w powieściach Iana Fleminga głównym przeciwnikiem Jamesa Bonda jest kontrwywiad radziecki SMERSZ. Słowo pochodzi od rosyjskiego smert’ szpionom, czyli śmierć szpiegom, a cała organizacja wzorowana jest na faktycznie istniejącej komórce kontrwywiadowczej SMIERSZ. Wiele postaci, które wystąpiły w filmach, takich jak Auric Goldfinger, Le Chiffre czy Dr Kananga, było agentami radzieckiego kontrwywiadu. Powodem, dla którego tak drastycznie zmieniono przeciwnika Bonda, była obawa przed zbytnim antagonizowaniem widzów przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Ian Fleming, który współpracował przy tworzeniu pierwszych filmów, uważał nawet, że zimna wojna zmierza ku końcowi. James Bond walczył z agentami WIDMO sześć razy i – nie licząc „Goldfingera”, gdzie głównym antagonistą był multimilioner Audric Goldfinger, planujący skok na Fort Knox – to dopiero Roger Moore rozpoczął erę jednoodcinkowych wrogów. W późniejszych produkcjach żaden z przeciwników nie wystąpił więcej niż raz, oprócz Buźki, pojawiającego się w „Szpiegu, który mnie kochał” i „Moonrakerze”. W latach 70. kino amerykańskie zostało zdominowane przez nowy gatunek –blaxploitation, COŚ NA PROGU
77
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI
Brytanii. Wcześniejsi antagoniści Bonda oznaczali się podobnymi priorytetami – jeden z nich chciał zatopić Ziemię, drugi się wzbogacić, trzeci wywołać masowy konflikt... Te motywacje były podobne, zachowując – raz lepiej, raz gorzej – kanon książek Fleminga. Podejście do kreowania postaci tego typu zmienił dopiero kolejny film o Bondzie.
czyli niskobudżetowe kino afroamerykańskie, kręcone często przez reżyserów amatorów. Było skierowane przede wszystkim do czarnej publiczności, ale zyskało fanów nie tylko wśród tej grupy docelowej. Blaxploitation dotykało problemów biedy i rasizmu, a w filmach stosowano specyficzny slang, odchodząc od standardów wyznaczanych przez kino stylu zerowego. W tych produkcjach czarnym charakterem był ktoś spoza kręgów afroamerykańskich, najczęściej biały. W „Żyj i pozwól umrzeć”, w którym debiutował Roger Moore, James Bond został skonfrontowany z tą rzeczywistością. Angielski gentelman zostaje wrzucony nie do swojego gatunku i próbuje w nim jakoś egzystować. Przeciwnikiem Bonda zostaje dr Kananga, który uosabia samym sobą blaxploitation. Trudno nie zgodzić się z tym, że „Żyj i pozwól umrzeć” jest najbardziej czarnym ze wszystkich filmów o agencie 007 i równie stereotypowym jak reszta czarnego kina lat 70. Można by przez niego wysnuć podejrzenie, że cała afroamerykańska społeczność w Stanach Zjednoczonych powiązana jest ze światkiem przestępczym. Kolejnym z filmów o Jamesie Bondzie był „Człowiek ze złotym pistoletem”. Nawiązywał on bezpośrednio do kryzysu energetycznego z lat 1973-74, a gdy film trafiał do kin, problem z ropą naftową był wciąż numerem jeden w Wielkiej Brytanii. W filmie przedstawiono urządzenie korzystające z energii słonecznej, mogące zażegnać kryzys. Trafiło to w gusta publiczności, która zaczęła dostrzegać w Jamesie Bondzie prawdziwego bohatera, transponującego problemy rzeczywiste na świat fikcji i rozprawiającego się z nimi. Bond pokazywał przykład do działania. Kibicowano mu w jego starciu ze Scaramangą (niezależnym płatnym mordercą z nietypowym charakterystycznym znakiem: trzecim sutkiem), tak jakby od tego wyniku miała zależeć przyszłość Wielkiej 78 COŚ NA PROGU
Wytwórnia EON Productions, która produkuje i posiada prawa do wszystkich filmów z Jamesem Bondem, postanowiła uczynić coś ryzykownego – stworzyć postać Hugona Draxa, właściciela firmy zajmującej się produkcją wahadłowców kosmicznych, posiadacza praw do wieży Eiffla, bezwzględnego przedsiębiorcy. Choć nie był to pierwszy i nie ostatni szalony milioner, z którymi zmierzyć musiał się Bond, to jednak historia jego powstania nie wzięła się znikąd – film „Moonraker” odcinał kupony od szału na science-fiction, jaki zapoczątkowały „Gwiezdne wojny”. Celem Hugona Draxa była eksterminacja całej ludzkości poza malutką grupką, która żyć miałaby na sześciu wahadłowcach kosmicznych, a po niedługim czasie zeszłaby znów na Ziemię, tworząc nową rasę panów. Dzięki tym zabiegom „Moonraker” zebrał bardzo różne opinie – od tych nacechowanych mocno pozytywnie, aż po te, które utrzymane są w bardzo złym charakterze, zarzucające serii filmów odejście od kanonu. Taktyka „odcinania kuponów” jednak okazała się bardzo skuteczna – obraz stał się jednym z najbardziej kasowych filmów o Jamesie Bondzie: na całym świecie zarobił ponad 210 milionów dolarów z budżetem na poziomie 34 milionów. Rekord kasowości zachował aż do wejścia do kin filmu „GoldenEye”. Lata 80. zakończyły erę, w której wrogowie Jamesa Bonda chcieli zniszczyć świat lub też nim zawładnąć. Być może dlatego, że łatwiej było uwierzyć w istnienie
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI
barona narkotykowego Franza Sancheza w filmie „Licencja na zabijanie” niż np. w Karla Stromberga i jego plan zamieszkania w podwodnym mieście. Poza tym „Licencja” była pierwszym obrazem w serii, który nie przyjął tytułu z żadnej powieści Iana Fleminga. Lecz nie był to definitywny koniec szalonej wyobraźni milionerów i antagonistów Bonda. Ten zdecydowanie nie zasługiwałby na uznanie, gdyby raz na jakiś czas nie uratował świata, więc nawet walka z handlarzem narkotyków odbywa się tu na wielką skalę. Arcyłotrzy przestają inwestować w złoto na rzecz chipów komputerowych i przestają knuć spiski w swojej tajnej bazie. Z nadejściem ery komputerów ktoś, kto potrafi obejść zabezpieczenia Pentagonu, staje się użyteczniejszy od kogoś, kto potrafi przegryźć stalową kratę. Antagoniści stali się zatem bardziej złożeni, chcą dokonać zemsty (jak Alec Trevelyan w „GoldenEye”) lub też po prostu ocalić życie (Le Chiffre w „Casino Royale”). Wraz z pogłębianiem się charakterystyki przeciwników Bonda on sam również ulega transformacji. Przestaje być idealny, staje się bardziej ludzki, ale to dopiero James Bond Timothy’ego Daltona 007 w filmie
Słynne kradzieże dzieł sztuki: Stephane Breitwieser -
Z miłości do sztuki NIkola Spierewka
Przemyka obok kustosza z niewinnym uśmiechem i kłania się w pas uprzejmie mówiąc „dzień dobry”. Ubrany w długi czarny płaszcz młody mężczyzna o studenckiej jeszcze aparycji powoli przemierza kolejne ekspozycje przystając z zachwytem przy niejednym obrazie. Miłośnik sztuki – powiecie, wszak co robiłby w muzeum o tak wczesnej porze? Nikt nie zwraca na niego uwagi, kiedy wyciąga z kieszeni scyzoryk i kilkoma sprawnymi ruchami wycina z ramy wart tysiące dolarów portret. To Stéphane Breitwieser – człowiek, o którym już niedługo mówić miała cała Europa.
„W obliczu śmierci” po raz pierwszy pokazał swoją ciemną stronę, mówiąc: „fucking” na ekranie.
Sposób produkcji serii filmów o Jamesie Bondzie i kreacji antagonistów na przestrzeni lat ulegał bardzo dynamicznym zmianom. Mieliśmy bowiem ambitnych multimilionerów, potężne grupy trzymające władzę, nuklearnych szaleńców i garstkę naukowców słuchających ich rozkazów. Ten sam arcyłotr XXI wieku nie ma przepaski na oku ani basenu pełnego rekinów niczym Emilio Largo. Nie musi również mieć całej armii pomagierów czy złotego pistoletu. WIDMO, kiedyś odgrywające rolę największej na świecie organizacji terrorystycznej, zostało zastąpione przez Quantum, które nie chce jednak dominacji nad światem, znany jest bowiem cytat lidera tejże organizacji, Mr. White’a: „Pieniądze nie są tak ważne jak wiedza, komu można ufać”. Dziś pierwszą i główną bronią nie są kiczowate kosmiczne lasery, bomby wodorowe i atomowe ani zmutowane bakterie – dzisiaj antagonista dysponuje najgroźniejszą bronią jaką może skierować przeciw Bondowi: inteligencją.
Złodziej - dżentelmen Breitwieser nie był zwyczajnym złodziejem. Kradł dla własnej satysfakcji, zaspokajając tym samym pragnienie posiadania prywatnej kolekcji sztuki. Sam siebie nazywał koneserem, który w sztuce rozkochał się już jako dziecko. W trakcie swojego pierwszego przesłuchania przed francuskim sądem, Stéphane Breitwieser, przedstawił się jako wytrawny kolekcjoner i szeroko opowiedział o swojej pasji, sztuce flamandzkiej XVI, XVII i XVIII wieku. Zapytany o motywację odparł, że kradzieży dopuszczał się przez swoje przywiązane do sztuki. „Nie chodziłem do muzeów tylko po to, żeby coś ukraść”, mówił w wywiadzie dla tygodnika „The Guardian” w 2005 roku. Kiedy stawał przed pięknym obrazem „Wspaniałym, błękitnym niebem i cudownymi postaciami ludzi”, które przy okazji nie były otoczone opieką żadnego z pracowników muzeum, nie mógł oprzeć się pokusie – „To, co mnie interesowało, to piękno drzemiące w dziełach sztuki”. Stéphane Breitwieser chcąc stworzyć wokół siebie legendę podawał się za wnuka alzackiego malarza Roberta Breitwiesera, który jest jednym z czołowych przedstawicieli szkoły alzackiej malarstwa XX wieku. Oczywiście nie było między nimi żadnego pokrewieństwa. Historia, która przyniosła młodemu francuzowi upragnioną sławę rozpoczyna się w 1995 roku. Wtedy też dwudziestoczteroletni Stéphane, po nieudanej przygodzie ze studiami historii sztuki, wraz ze swoją ówczesną dziewczyną Anne Kleinklaus, zwiedzał Europę, pracując również jako kelner i pomoc kuchenna. W trakcie swoich podróży odwiedzał zamki, wiejskie posiadłości i mało popularne muzea, z których zazwyczaj nie wychodził z pustymi rękami. Co ciekawe, podczas swojej 6 letniej działalności nigdy nie został złapany na gorącym uczynku. Jak to COŚ NA PROGU
79
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI możliwe? Okazuje się, że czasami najłatwiejsze wytłumaczenia okazują się zarazem tymi najtrafniejszymi.
Okazja czyni złodzieja Breitwieser nie był wcale wyszukany w swoich rabunkowych metodach. Najczęściej zwyczajnie ściągał lub wycinał obraz z ramy, zwijał w rulon i chował pod płaszczem, a później wychodził z muzeum kłaniając się kustoszowi „na do widzenia”. W czasie swojej wieloletniej działalności ulatniał się z obrazami, rzeźbami, srebrem i pucharami. Ubrany zazwyczaj w długi płaszcz zwykł nosić ze sobą również plecak, do którego pakował cenne arcydzieła. Miał też inne metody. Niektóre dzieła sztuki wyrzucał przez okna na miękką trawę, jak na przykład zabytkowy gobelin produkcji francuskiej Manufacture des Gobelins ze szwajcarskiego muzeum Château de Gruyčres, który był zdecydowanie zbyt duży, by schować go pod płaszcz. Ściągnął więc tkaninę ze ściany i wyrzucił przez okno do rowu, z którego później ją zabrał. Łupy wpadały w ręce jego wspólniczki i zarazem dziewczyny Anne-Catherine Kleinklaus. Gdyby nie ona, dobra passa Breitweisera nie ciągnęłaby się przez 6 długich lat. Kiedy Stéphane pakował pod płaszcz kolejne warte tysiące, a nawet miliony dzieła sztuki flamandzkiej, dziewczyna stawała na czatach, sprawdzając czy przypadkiem nie zbliża się żaden z ochroniarzy. Innym razem być może poślizgnęła się na dopiero co umytej posadzce i wywołała awanturę, byleby tylko przykuć do swojej osoby uwagę pracowników muzeum. Breitwieser zazwyczaj wchodził do wybranych muzeów rano, jako jeden z pierwszych gości. Wtedy właśnie bez większego ryzyka sprawdzał, co można ukraść, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń. System działania złodzieja był dobrze przemyślany – najbezpieczniej można było działać w pierwszej godzinie po otwarciu muzeum i w ostatniej przed zamknięciem. W pierwszym przypadku pracownicy często bywają rozkojarzeni, nie potrafią się w pełni skoncentrować na pracy i zajmują swoimi sprawami. Dodatkowo często rankiem obsługa jest niekompletna, ktoś zasypia, a inny stoi w ulicznym korku. W konsekwencji pojedynczy zwiedzający, który dodatkowo pogodnie wita wszystkich z uśmiechem mówiąc „dzień dobry” nie wzbudza żadnych podejrzeń pracowników muzeum. Dla inteligentnego złodzieja, którym Breitwieser niewątpliwie był, to wymarzona sytuacja do dokonania skutecznej i łatwej kradzieży. Ostatnia godzina zwiedzania z kolei to dla personelu czas wypełniony zmęczeniem i oczekiwaniem na upragniony koniec pracy. Niektórzy zrywają się wcześniej i z radości zacierają ręce gdy tylko postawią nogę poza terenem muzeum. To dla Stéphana idealne okoliczności do powiększenia jego prywatnych zbiorów. Wchodząc do upatrzonej wcześniej placówki złodziej najpierw oceniał jak zorganizowana jest tam praca – czy opiera się w całości na technice czy może w większości na nadzorze ochrony i pracy pomocy muzealnych. W wielu zachodnich muzeach zabezpieczenia oparte są na nowoczesnym nadzorze technicznym, Breitwieser omijał je szerokim łukiem. Wolał niezbyt popularne miejsca gdzie monitoring opierał się na systemie kilku kamer, które często nie obejmowały sal wystawowych w całości. Monitor, na którym pojawia się podgląd obrazów z kamery ustawiany jest najczęściej przy muzealnej kasie, toteż kontrola tego, co dzieje się na ekspozycji ma zwykle charakter wyrywkowy. W połączeniu z brakiem pomocy muzealnych lub zbyt małą liczbą osób pracujących na tym stanowisku (prawdopodobnie dla obcięcia kosztów) i słabymi zabezpieczeniami mechanicznymi, takie miejsce staje się rajem dla kolekcjonera. Być może to dzięki wnikliwej analizie i obserwacji Stéphane Breitwieser umykał z miejsca kradzieży nie pozostawiając po sobie żadnych śladów i nigdy nie został złapany na gorącym uczynku. Na jednej z konferencji Europolu (Europejskiego Urzędu Policji) powiedziano wprost: nikt nie mógł się 80 COŚ NA PROGU
spodziewać, by jedna osoba mogła dokonać tylu przestępstw na tak ogromną skalę. Żadne ze skradzionych dzieł nie zostało odnalezione na rynku sztuki, co było uważane za dowód działania doskonałej organizacji przestępczej, która potrafiła upłynnić swoje łupy w sposób praktycznie niemożliwy do namierzenia przez organy ścigania. Nie wchodź dwa razy, do tej samej rzeki Wartość dzieł sztuki skradzionych przez Breitwiesera szacowana jest na około 1,4 miliarda dolarów, choć podczas swojego procesu, sam złodziej twierdził, że kryterium finansowe nigdy nie było dla niego istotne. Pierwszej kradzieży dopuścił się w 1995 roku w malowniczym zamku Château de Gruyčres w Szwajcarii. W jednej z sal ekspozycyjnych jego uwagę przykuł obraz niezbyt popularnego niemieckiego malarza zatytułowany „Portret kobiety”. Jak mówił później w swoich zeznaniach „Byłem zafascynowany pięknem tej kobiety, jej charakterem, jej oczami, które przypominały mi moją babcię”. Oczarowany Stéphane zdjął obraz ze ściany, zwinął płótno i schował pod swoim płaszczem. Ta „wytrawna”, przez nikogo niezauważona kradzież, zachęciła konesera do dalszych poszukiwań. „Portret kobiety” został wyceniony na zaledwie 2 tysiące dolarów, był więc jednym z najtańszych skradzionych przez Breitwiesera dzieł sztuki. „Nieważne czy to Brueghel czy obraz nieznanego artysty, wart tysiące czy miliony, interesowało mnie tylko piękno dzieła sztuki”- powtarzał podczas procesu. Najcenniejszym dziełem z kolekcji złodzieja był obraz „Sybilla, księżna Cleves” Lucasa Cranacha Starszego (niemieckiego malarza i grafika epoki renesansu) z małego muzeum Baden-Baden, położonego w południowych Niemczech. Jego wartość szacuje się na około 9 milionów dolarów. Następne w kolejce za „Sybillą” są obrazy Pietera Brueghela, François Bouchera i Antoine’a Watteau. Stéphane Breitwieser i jego dziewczyna Anne Kleinklaus zostali pierwszy raz złapani w 1997 roku, kiedy wyszli z prywatnej galerii w Szwajcarii z krajobrazem autorstwa Williama van Aelsta. Żeby dostać się do środka para musiała uzyskać wcześniej specjalną zgodę właściciela galerii. Zachowanie zwiedzających zaniepokoiło go na tyle, że postanowił śledzić ich aż do samochodu – wtedy też zorientowano się, że obraz zaginął. W mgnieniu oka auto, które należało do matki Breitwiesera zostało otoczone przez policję. W środku znaleziono jeszcze jeden obraz, było to jednak dopiero pierwsze wykroczenie francuza na terytorium Szwajcarii, dostał więc wyrok w zawieszeniu i zakaz wjazdu na teren kraju aż do 2000 roku – i na tym sprawa się skończyła. Z wyrokiem na karku czy bez, Breitwieser chciał powiększać swoją prywatną kolekcję. Kradł dalej – nawet dwukrotnie z tego samego muzeum, czego wcześniej starał się nie robić. Zagrabione dzieła sztuki składował w mieszkaniu matki w Miluzie we Francji, w którym mieszkał razem ze swoją dziewczyną. Skradzione obrazy cieszyły oczy domowników zawieszone licznie na ścianach w salonie i sypialniach. Podczas jednej z wypraw w listopadzie 2001 roku uzależniony od kradzieży Stéphane wykradł z Muzeum Richarda Wagnera w Lucernie łuk myśliwski. Choć jedną z jego zasad było – nie wchodź drugi raz do tej samej rzeki – Breitwieser postanowił zaryzykować i po upływie zaledwie dwóch dni ponownie zawitał w Muzeum Wagnera w poszukiwaniu kolejnego łupu. Pech chciał, że tamtego dnia na jego drodze pojawił się lokalny dziennikarz, który zaznajomiony ze sprawą jego szwajcarskich kradzieży rozpoznał twarz francuza. Szybko skojarzył fakty i zaalarmował ochronę. Na miejscu pojawiła
STREFA KRYMINAŁU I SENSACJI
się policja, która aresztowała młodego kolekcjonera sztuki i w ramach dochodzenia wydała międzynarodowy nakaz przeszukania domu matki Breitwiesera - Mireille Stengel, który był miejscem stałego zameldowania uchwyconego złodzieja. Złapany przyznał się do popełnienia zarzuconych mu czynów podczas licznych przesłuchać i wymienił każde z ukradzionych przez niego dzieł sztuki podczas przesłuchania. Pamiętał każdy eksponat, miejsce i datę.
Nie ma jak u mamy Szwajcarska policja dopiero po upływie 19 dni otrzymała zgodę na przeszukanie domu matki, która przez ten czas zdążyła uporać się z zalegającymi na terenie jej posiadłości dziełami sztuki. Lokalne władze w trakcie przeszukiwania mieszkania Mireille Stengel nie znalazły żadnych śladów po zaginionych dziełach, z wyjątkiem powrozu od skradzionego XVI wiecznego rogu, którego wartość opiewała na 45 tysięcy funtów. Matka złodzieja szybko przyznała się do zniszczenia zbiorów żmudnie kolekcjonowanych przez swojego syna z rzekomej złości na niego. Część obrazów została podarta, inne zostały zniszczone za pomocą młotka i wyrzucone do śmieci. 53 letnia wtedy pielęgniarka wrzuciła setkę zabytków zegarków, kielichów, biżuterii, ceramiki, halabard i kadzielnic do kanału Roden-Ren, przepływającego nieopodal jej domu. Z łupów Breitwiesera setka przedmiotów została odnaleziona: w kanale, w lesie lub na poboczu drogi. Jednak ponad połowa z 239 przedmiotów skradzionych podczas 174 kradzieży zniknęła bez śladu. Być może gdyby nie lekkomyślność matki złodzieja warte miliony dzieła sztuki po całym zajściu powróciłyby na swoje miejsce. Podczas procesu Stengel przyznała się do zniszczenia łupów - „Chciałam ukarać syna za zło, które wyrządził - mówiła - bo to wszystko były starocie bez wartości”. Sąd nie uwierzył w naiwne tłumaczenia matki Breitwiesera i skazał ją na 3 lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na 18 miesięcy – co, patrząc na wartość nie tylko pieniężną, ale również straty dla dziedzictwa kulturowego, jest dosyć pobłażliwą karą. W praktyce Mireille Stengel za paserstwo oraz za zniszczenie lub uszkodzenie zabytków odsiedziała 18 miesięcy… w areszcie domowym. Skazanie matki prawdopodobnie było dla złodzieja najgorszą karą. Jeszcze zanim wydano wyrok, Stéphane wygłosił poruszającą mowę w obronie swojej matki. „Ja jestem winny, nie moja matka. Jeśli wyślecie ją do więzienia, zabijecie ją” – mówił, przyznał również, że przez poczucie winy i wstyd, jeszcze długo nie będzie w stanie spojrzeć Mireille w oczy. Sprawiedliwości stało się zadość Stojąc przed sądem Breitwieser ze szczegółami opisywał jak udało mu się ukraść każde z wcześniej wymienionych dzieł sztuki – wszystkie swoje wyprawy dokładnie pamiętał i chętnie o nich opowiadał, co więcej na sali sądowej wielokrotnie poprawiał wypowiadających się świadków. Francuski złodziej przyznał się przed sądem do kradzieży 239 dzieł sztuki i potwierdził swoje działania na terenie 6 krajów: Francji, Szwajcarii, Belgii, Niemiec, Danii i Holandii. Co ciekawe, w swojej książce „Wyznania złodzieja dzieł sztuki”, wydanej w 2006 roku oświadcza, że ukradł nie 239, a 300 dzieł. Podczas procesu w 2001 roku sądzony był jednak tylko za te, do których przyznał się wcześniej. Na początku stycznia 2005 roku Strasburski sąd skazał Breitwiesera na 3 lata więzienia, z czego faktycznie odsiedział w nim jedynie 26 miesięcy. Wyrok obejmował również trzyletni okres próbny, pozbawiając go praw cywilnych, obywatelskich i rodzinnych. Zaraz po złapaniu Breitwieser spędził
trochę czasu w Szwajcarskim więzieniu, czekając na przeniesienie do Francji. Kiedy już został przetransportowany do Strasburga na swój proces i wylądował w francuskiej placówce przyznał, że bardziej podobało mu się więzienne życie w Szwajcarii. Narzekał, że tam właśnie mógł spędzać czas z bankierami i buisnessmenami, którzy bez wątpienia stanowili dla niego lepsze towarzystwo niż pospolici rabusie i dilerzy narkotyków, z którymi nie umiał znaleźć wspólnego języka we Francji. Już pierwszego dnia odsiadki załamany nieszczęśnik chciał popełnić samobójstwo i próbował powiesić się w swojej celi, został jednak został odratowany przez strażników więziennych. Choć w tamtym czasie związek Breitwiesera się rozpadł, jego wspólniczka i zarazem była dziewczyna, Anne, również nie uciekła przed wymiarem sprawiedliwości. Za pomoc w kradzieżach Sąd Poprawczy (który we Francji wydaje orzeczenia w sprawach występków) skazał ją na karę 18 miesięcy w zawieszeniu na 12 miesięcy – koniec końców, Anne Kleinklaus, spędziła w areszcie domowym 6 miesięcy. Stéphane podsumował to tak: „Dziewczyna mnie zostawiła, nie mam domu, ani pieniędzy. Wszystko, co mam, to mój ojciec i kilku więziennych kolegów”.
Do trzech razy sztuka Kiedy już wydawało się, że sprawa jednego z największych europejskich złodziei sztuki na dobre ucichła, a on sam wrócił na drogę prawa w kwietniu 2011 roku skradziono wazon Emila Gallé w Alzacji. Antykwariusz, który ową kradzież zgłosił, rozpoznał w podejrzanym Breitwiesera. Tym razem francuski koneser obrał za swój cel handlarzy antykami i domy aukcyjne we Francji, Belgii i Niemczech – nauczony doświadczeniem wiedział już, że odpowiedzialność za grabieże z prywatnych kolekcji jest mniejsza. W związku ze sprawą przesłuchani zostali jego ojciec i matka Stephana. Wszczęto dochodzenie. Po przeszukaniu mieszkania złodzieja znaleziono ukryty w ścianie obraz ze szkoły Brueghela. Na pomoc synowi, po raz kolejny, przyszła matka, która widocznie szybko wybaczyła mu wcześniejsze przewinienia i ukryła w swoim domu 28 obrazów i zabytkowe meble. Stéphane Breitwieser i tym razem przyznał się do stawianych mu zarzutów, również tłumacząc się nieodpartą ochotą kolekcjonowania i miłością do sztuki, tak wielką, że aż niemożliwą do powstrzymania. Odnaleziono jednak niezbite dowody świadczące o sprzedaży dzieł sztuki niewiadomego pochodzenia na internetowych aukcjach. W domu oskarżonego znaleziono 60 tysięcy euro w gotówce, posiadał przy tym kilka kont bankowych, a wciąż nie był nigdzie zatrudniony na stałe. Stéphane Breitwieser nazywany wcześniej „złodziejemdżentelmenem” był niejednokrotnie porównywany do postaci stworzonej przez francuskiego pisarza Maurice’a Leblanca - Arsčne’a Lupina, który żyła z kradzieży na niemoralnie postępujących ludziach, w ten sposób wymierzając sprawiedliwość. Kiedy Breitwieser został złapany media okrzyknęły go Lupinem wśród złodziei, który kradł nie dlatego, że chciał się wzbogacić, tylko po to, by napiętnować słabe punkty ochrony muzeów, pokazując tym samym w jak łatwy sposób na zawsze może przepaść bezcenne arcydzieło. Dziś wiemy, że wizerunek kolekcjonera, który nie kradł dla zysku można włożyć pomiędzy mity. Policja postawiła sprawę jasno: Breitwieser to pospolity przestępca, a nie żaden znawca i miłośnik sztuki – francuski krytyk Vincent Noce stwierdził nawet, że przestępstwo, którego dokonał niepozorny Stéphane to największa zbrodnia przeciwko sztuce od czasów Hitlera. W sumie za sprawą Breitwiesera z Europejskich muzeów zniknęło 239 dzieł – część z nich bezpowrotnie.
COŚ NA PROGU
81
PROZA POEZJEAr n e s t Br a ma h
Drahma Dionizosa
z c y k l u o d e t e k t y w ie M a k s i e Carradosi e t łu m a c z e n i e: B e a t a L e w i ń s ka Był deszczowy wieczór, zegar wskazywał ósmą, zatem przyciągający tak wąską klientelę interes, jakim był sklep numizmatyczny, nie mógł skusić wielu przechodniów o tej porze. Niemniej jednak w małym sklepiku za witryną, nad którą pyszniło się nazwisko Baxtera, nadal paliło się światło, a w głębi jeszcze mniejszego biura zasiadał we własnej osobie jego właściciel, czytając ostatni numer „Pall Malla”. Inicjatywa ta okazała się w pełni uzasadniona, gdyż chwilę później rozbrzmiał dzwonek u drzwi. Pan Baxter odłożył na bok gazetę i skierował się w stronę źródła dźwięku. W rzeczy samej, handlarz oczekiwał wizyty i sądząc po tym, jak przeciął dystans dzielący go od właściwej części sklepu, warto było na nią czekać. Wystarczyło mu jednak tylko jedno spojrzenie, by jego nadzieje zostały rozwiane, sprawiając tym samym, że nadmierny szacunek objawiający się w jego postawie bezpowrotnie się ulotnił, pozostawiając jedynie opanowanie i uprzejmość subiekta wobec zwyczajnego klienta. – Pan Baxter, czyż nie? – bardziej stwierdził, niż zapytał ten ostatni. Odłożył na bok ociekający wodą parasol i rozpiąwszy płaszcz, sięgnął do wewnętrznej kieszeni. – Zapewne mnie pan sobie nie przypomina. Pan Carlyle... Dwa lata temu pracowałem dla pana nad sprawą... – Ależ oczywiście. Pan Carlyle, prywatny detektyw... – Detektyw dochodzeniowy – skorygował go natychmiast pan Carlyle. – Cóż – uśmiechnął się z lekka pan Baxter – w takim razie ja mógłbym się nazwać handlarzem monetami, a nie antykwariuszem czy numizmatykiem. Czy mogę w czymś panu pomóc? – Owszem – odparł jego gość. – Tym razem to ja zwracam się do pana po poradę. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął małą sakiewkę z irchy, z której ostrożnie wysupłał drobny przedmiot i położył go na ladzie. – Co mógłby mi pan o niej powiedzieć? Handlarz obrzucił spojrzeniem. 82 COŚ NA PROGU
monetę
badawczym
– Nie ma wątpliwości, że ma pan tu do czynienia z sycylijską tetradrachmą z wizerunkiem Dionizosa – odparł po chwili. – Tak, zdaję sobie z tego sprawę... To samo było napisane na etykietce w gablocie. Co więcej, jest to konkretny egzemplarz, za który Lord Seastoke zapłacił dwieście pięćdziesiąt funtów na aukcji Brice’a w 94. – Wygląda na to, że jest mi pan w stanie powiedzieć więcej na jej temat niż ja panu – zauważył pan Baxter. – Czego tak naprawdę chce pan się dowiedzieć? – Chciałbym potwierdzić jej autentyczność – odpowiedział mu pan Carlyle. – Czy została podana w wątpliwość? – Pewne okoliczności podejrzenia, to wszystko.
rzuciły
cień
Moneciarz ponownie poddał tetradrachmę oględzinom. Z ostrożnością eksperta chwycił za brzeg i spojrzał na nią przez szkło powiększające. Ostatecznie powoli pokręcił głową, niechętnie dając wyraz swojej ignorancji. – Oczywiście mógłbym przypuszczać, że... – To nie wystarczy – przerwał mu pośpiesznie pan Carlyle. – W obliczu aresztowania brak pewności nie wchodzi w grę. – Ach tak? – zainteresował się pan Baxter. – Cóż, szczerze mówiąc, to nie jest moja działka. Gdybym dostał rzadki saksoński talar albo podejrzanego nobla, mógłbym zaryzykować swoją reputację co do celności mojej ekspertyzy, jednak moja wiedza o monetach okresu klasycznego jest niewystarczająca. Pan Carlyle, nie próbując ukryć swojego rozczarowania, wrzucił tetradrachmę z powrotem do sakiewki, którą ponownie umieścił w wewnętrznej kieszeni. – Liczyłem na pana opinię – burknął z wyrzutem. – Dokąd ja teraz się zwrócę? – Zawsze zostaje British Museum. – Z pewnością, dziękuję. Ale czy o tej porze znajdę tam kogoś, kto mi pomoże? – Obecnie? Nie sądzę – odparł pan Baxter. – Niech pan się tam uda z rana...
– Potrzebuję tej ekspertyzy na dzisiaj – wyjaśnił jego gość, w którego tonie znowu zaczęły pobrzmiewać desperackie tony. – Jutro będzie już na to za późno. Pan Baxter wyglądał na niewzruszonego. – O tej godzinie trudno oczekiwać, żeby ktokolwiek miał jeszcze otwarte – zauważył. – Ja sam powinienem był wyjść dwie godziny temu, gdybym nie był umówiony z amerykańskim milionerem, który ma dość osobliwe poczucie czasu. – Mogłoby się przez moment wydawać, że pan Baxter mrugnął do niego porozumiewawczo. – Nazywa się Offmunson. Pewien błyskotliwy młody genealog prześledził jego linię aż do Offy, króla Mercji. Z tego powodu mój klient zażyczył sobie, naturalnie, monet z okresu panowania Offy jako swojego rodzaju dowodu. – Interesujące – wymamrotał pan Carlyle, bawiąc się swoim zegarkiem. – Z przyjemnością spędziłbym godzinę, rozmawiając z panem o pańskich klientach-milionerach, ale może innym razem. Ale obecnie... Posłuchaj mnie, Baxter, czy nie mógłbyś mnie zapoznać z kimś z branży, kto mieszka w okolicy? Z pewnością zna pan wielu innych ekspertów. – Doprawdy, panie Carlyle, nie znam ich na tyle dobrze – odparł pan Baxter, spoglądając na niego. – Z tego co wiem, mogą mieszkać w okolicy Park Lane lub Petticoat Lane. Ponadto nie ma w mieście aż tak wielu ekspertów, jak się panu wydaje, a dwóch najlepszych i tak najpewniej wda się w spór odnośnie tej monety. Pewnie miał już pan do czynienia z biegłymi świadkami, czyż nie? – Świadek jest mi zbędny, nie ma potrzeby zeznawać. Jedyne, czego chcę, to absolutnej pewności w działaniu, popartej autorytatywną opinią. Czy naprawdę nie ma nikogo, kto mógłby zaświadczyć o autentyczności tej blaszki? Znacząca cisza pana Baxtera w konsekwencji nabrała cynicznego wydźwięku, kiedy nadal uporczywie wpatrywał się znad lady w swojego gościa, a następnie wyraźnie się rozluźnił. – Poczekaj. Jest jeden człowiek, amator wprawdzie, o którym jakiś czas temu słyszałem sporo dobrego. Podobno naprawdę zna się na rzeczy. – O tym właśnie mówiłem – powiedział z ulgą pan Carlyle. – Zawsze się ktoś znajdzie. Jego godność? – Zabawnie się nazywa – odparł Baxter. – Wynn jakiś tam, a może Wynn to było jego nazwisko... Sprzedawca wyciągnął szyję, by spojrzeć przez szybę na zbliżający się do krawężnika automobil, na który czekał.
PROZA POEZJA
– Wynn Carrrados! – przypomniał sobie. – A teraz niech mi pan wybaczy, chyba widzę pana Offmunsona. Carlyle naskrobał w pośpiechu imię wraz z nazwiskiem na swoim mankiecie. – Wynn Carrados, zapisałem. Gdzie mogę go znaleźć?
– Nie mam najmniejszego pojęcia – odrzekł Baxter, poprawiając swój krawat przed ściennym lustrem. – Nigdy go w życiu nie widziałem. Skoro już w niczym nie mogę panu służyć pomocą, czy mógłby pan...? Pan Carlyle miał tyle taktu, by zrozumieć intencje niecierpliwego moneciarza. Wychodząc na zewnątrz, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, widząc kontrast w zachowaniu Baxtera, który teraz uniżenie otwierał drzwi dla wpływowego cudzoziemca, rzekomo będącego potomkiem samego Offa, po czym ruszył zabłoconą uliczką w stronę swojego biura. Istniał tylko jeden sposób na znalezienie osoby prywatnej w tak krótkim czasie – sprawdzenie, czy nie ma jej w książce telefonicznej. Mężczyzna nie oceniał zatem swoich szans na powodzenie zbyt wysoko. Los mu jednak sprzyjał. Dość szybko odkrył Wynna Carradosa rezydującego w Richmond, a dalsze poszukiwania upewniły go, że innego adresu nie znajdzie. Najwidoczniej w Londynie pod tym nazwiskiem figurował tylko jeden właściciel domu, więc zanotował potrzebne informacje i wyruszył w stronę Richmond. Dom, jak się dowiedział, znajdował się w znacznej odległości od stacji, więc zdecydował się dostać na miejsce taksówką, którą odesłał, gdy zajechali pod bramę. Zawsze szczycił się swoimi zdolnościami obserwacyjnymi i celnością dedukcji, która była ich rezultatem, taki mały szczegół jego profesji. „ T o nic takiego, wystarczy tylko zrobić użytek z własnych oczu i dodać dwa do dwóch”, odpowiedziałby skromnie, gdyby bardziej mu zależało na wyrażeniu swojej wyższości niż na poklasku. W momencie, gdy dotarł do drzwi wejściowych przybytku zwanego Wieżyczkami, miał już w pełni ukształtowaną opinię na temat pozycji i smaku ludzi w nim mieszkających. Służący wpuścił pana Carlyle’a do domu, przyjął jego wizytówkę, oczywiście prywatną, z zapewnieniem, że sprawa, z którą chce się zwrócić do pana Carradosa, nie zajmie mu więcej niż dziesięć minut. Szczęście nadal było po jego stronie. Pan Carrados przebywał w domu i natychmiast zechciał się z nim spotkać. Służący, hol, przez który przechodzili, pokój, w którym został przyjęty – wszystko to COŚ NA PROGU
83
PROZA POEZJA
składało się na szereg obserwacji, które bystry mężczyzna na wpół świadomie rejestrował. – Pan Carlyle – zaanonsował go sługa. Pokój okazał się biblioteką, która służyła również jako gabinet. Jedynym jego rezydentem był piszący na maszynie mężczyzna w wieku zbliżonym do Carlyle’a, który przerwał zajęcie w momencie przybycia swojego gościa. Odwrócił się w jego stronę, po czym wstał, dając wyraz formalnej grzeczności. – Bardzo to uprzejme z pana strony, że zgodził się pan przyjąć mnie o tej godzinie – odezwał się przepraszającym tonem pan Carlyle. Typowy dla pana Carradosa wyraz twarzy uległ nieznacznej zmianie. – Zapewne mój człowiek przekręcił pana godność – zauważył. – Czy to aby nie Louis Calling? Pan Carlyle zamarł. Jego sympatyczny uśmiech ustąpił miejsca nagłemu grymasowi złości. – Nie, proszę pana – odpowiedział szorstko. – Moje dane podane są na wizytówce, którą ma pan przed sobą. – Proszę o wybaczenie – odrzekł pan Carrados, nie tracąc dobrego humoru. – Nie widziałem jej. Ale znałem kiedyś jednego Callinga z czasów szkolnych... w Świętym Michale. – W Świętym Michale! – powtórzył pan Carlyle, a jego rysy przeszły nie mniej gwałtowną przemianę niż poprzednia. – Święty Michał! Wynn Carrados? Dobry Boże! Czy to możliwe? Max Wynn, stary Wynn Farciarz? – Trochę starszy i bardziej przy kości, ale tak – potwierdził Carrados. – Zmieniłem imię, jak widać. – Cóż za niezwykłe spotkanie – powiedział jego gość, opadając na krzesło i wpatrując się intensywnie w pana Carradosa. – W moim przypadku nie tylko imię uległo zmianie. Jak udało ci się mnie rozpoznać? – Po głosie – odparł Carrados. – Od razu przeniosłem się myślami do tej przesiąkniętej dymem nory na poddaszu, którą zajmowałeś, gdzie zdarzyło nam się... – Mój Boże! – przerwał Carlyle z goryczą. – Nawet mi nie przypominaj, jakie mieliśmy wtedy plany. Rozejrzał się po bogato urządzonym, reprezentacyjnym pokoju i przywołał w pamięci kilka innych oznak bogactwa, które wcześniej zdążył zauważyć. – Koniec końców, chyba jednak całkiem wygodnie sobie żyjesz, Wynn.
84 COŚ NA PROGU
– Będąc obiektem zazdrości i politowania – zauważył łagodnie, z charakterystyczną dla siebie akceptacją otaczającej go rzeczywistości. – Niemniej jednak, jak już wspomniałeś, żyje mi się całkiem wygodnie. – Zazdrość jestem w stanie zrozumieć, ale skąd politowanie? – Ponieważ jestem ślepcem – brzmiała spokojna odpowiedź. – Jak to ślepcem?! – wykrzyknął pan Carlyle, otwierając szeroko zdumione oczy. – Masz na myśli dosłowną ślepotę? – Dosłowną... Przejeżdżałem przez las konną ścieżką z przyjacielem, jakieś dwanaście lat temu. Jechał z przodu. W pewnym momencie gałązka odskoczyła do tyłu – wiesz, jak o to łatwo. Zaledwie mgnienie oka i było już po wszystkim. – I to cię oślepiło? – Na zawsze. Tak zwane amaurosis. – Aż ciężko w to uwierzyć. Wydajesz się tak pewny siebie i niezależny. Twoje oczy są pełne ekspresji, choć odrobinę bardziej stonowanej niż dawniej. Gdy wszedłem, pisałeś na maszynie... Nie nabierasz mnie? – Brakuje mi laski i psa, czyż nie? – uśmiechnął się Carrados. – Nie, nie nabieram, mówię szczerą prawdę. – Cóż za nieszczęśliwa dla ciebie przypadłość, Max. Zawsze byłeś impulsywnym, trochę nieodpowiedzialnym typem, nigdy chwili spokoju. Musi ci szalenie brakować wielu rzeczy... – Czy komuś jeszcze się udało ciebie rozpoznać? – zapytał cicho Carrados. – Ach, więc mówisz, że to przez głos – zamyślił się Carlyle. – W rzeczy samej. Inni ludzie również usłyszeli głos, jednak ja nie mam zawodnych, choć dających taką pewność siebie oczu, więc nie dałem się zwieść. – Dziwnie to ujmujesz – stwierdził Carlyle. – Pozwolę sobie zapytać, czy twoim uszom nigdy nie zdarzyło dać się zwieść... – Nie w tym stanie. Dotyk również mnie nie zawiódł, ani żaden inny zmysł, który mam sprawny. – No, no – wymamrotał pan Carlyle, powściągając swoje współczucie. – Wspaniale, że znosisz to z takim spokojem. Oczywiście, zakładając, że możesz znaleźć korzyści w byciu niewidomym, mój drogi... Tu urwał i poczerwieniał na twarzy. – Najmocniej sztywno.
przepraszam
–
wydukał
– Może nie tyle korzyści – zaczął refleksyjnie
jego rozmówca – co pozytywy, których w rzeczy samej jest więcej, niż mogłoby się wydawać. Nowy świat do odkrycia, nowe doświadczenia, nowe talenty, które się we mnie przebudziły. Moja percepcja również się odmieniła, jakbym zyskał czwarty wymiar. Skąd więc twoje przeprosiny, Louis? – Jestem byłym notariuszem, pozbawionym prawa do wykonywania zawodu w związku ze sfałszowaniem rachunku powierniczego, panie Carrados – odpowiedział Carlyle, podnosząc się z miejsca. – Ależ siadaj, Louis – rzekł uprzejmym tonem Carrados. Jego twarz, w połączeniu z niesamowicie żywym spojrzeniem niewidzących oczu, emanowała łagodną dobrodusznością. – Krzesło, na którym siedzisz, dach nad twoją głową oraz całe to wygodne życie, do którego uprzejmie nawiązałeś, są bezpośrednio związane ze sfałszowaniem rachunku powierniczego. Ale czy w konsekwencji muszę cię nazywać „panem Carlylem”? Z pewnością nie, Louis. – Nie sfałszowałem konta – gorąco zaprzeczył Carlyle. Niemniej jednak usiadł z powrotem i dodał ciszej: – ale dlaczego ci o tym wszystkim opowiadam? Przecież nigdy wcześniej z nikim o tym nie rozmawiałem. – Ślepcy wzbudzają zaufanie u innych – wyjaśnił Carrados. – Jesteśmy wykluczeni z codziennej ludzkiej rywalizacji. Ponadto dlaczego nie miałbyś mi się zwierzyć? Akurat w moim przypadku rachunek naprawdę był podrobiony. – Nonsens, Max – skomentował Carlyle, odrzucając tę możliwość. – Doceniam jednak twoje starania. – Praktycznie wszystko, co posiadam, zostawił mi mój amerykański kuzyn pod warunkiem, że przyjmę nazwisko Carrados. Zbił fortunę genialnie podrabiając raporty dotyczące zbiorów. Chyba nie muszę ci przypominać, że obdarowany jest tak samo winny jak złodziej. – Ale dwakroć bezpieczniejszy, wiem coś o tym, Max... Jak myślisz, czym się teraz zajmuję? – Liczyłem, że ty mi opowiesz – udzielił wymijającej odpowiedzi Carrados. – Prowadzę prywatną agencję dochodzeniową. Straciłem możliwość pracy w zawodzie, musiałem znaleźć inny sposób, żeby zarobić na życie. Okazja sama się napatoczyła. Zmieniłem nazwisko, swój wygląd i tak otworzyłem biuro. Stronę prawną znam od podszewki, a za organizację pracy w terenie odpowiada zatrudniony przeze mnie emerytowany funkcjonariusz Scotland Yardu. – Wybornie! – entuzjastycznie skomentował
PROZA POEZJA
Carrados. – Czy wpada wam wiele morderstw?
– Nie – przyznał pan Carlyle. – Nasza działalność w większości przypadków ogranicza się do konwencjonalnych spraw, takich jak rozwody czy defraudacje. – Wielka szkoda – zauważył Carrados. – Nie uwierzysz, Louis, ale skrycie zawsze chciałem zostać detektywem. Niedawno nawet zastanawiałem się, czy może nadal nie miałbym szansy pójść w tym kierunku. Czy to cię bawi? – Cóż, z pewnością koncept... – Tak, koncept ślepego detektywa na tropie niebezpieczeństwa... – Oczywiście, jak już wspomniałeś, na pewne rzeczy jesteś teraz bardziej wyczulony... – pan Carlyle zrobił krótką pauzę, by po namyśle dodać: – ale, doprawdy, nie podejrzewam, aby – może z wyjątkiem artystów – w jakiejkolwiek innej profesji człowiek polegał bardziej na zmyśle wzroku. Niezależnie od tego, jaką opinię Carrados miał prywatnie, nie zdradził ani cienia sprzeciwu. Przez całą minutę palił w ciszy, jak gdyby naprawdę czerpał przyjemność z widoku błękitnych smug dymu leniwie snujących się po pokoju, by w końcu nie pozostał po nich ślad. Położył przed swoim gościem pudełko z cygarami marki, która – choć z pewnością budziła uznanie detektywa – na rynku wydawała się nie do zdobycia. Swobodna pewność, z jaką niewidomy sięgnął po pudełko i umiejscowił przed swoim gościem wzbudziła w umyśle Carlyle’a niejasne przeczucie. – Pamiętam, Louis, że swojego czasu również byłeś miłośnikiem sztuki – zauważył wkrótce. – Chciałbym wiedzieć, jak znajdujesz mój ostatni zakup – lwa z brązu z tamtej serwantki. Gdy tylko wzrok Carlyle’a powędrował w głąb pokoju, Carrados dodał prędko: – Nie, nie ta. Chodzi o tę po lewej. Carlyle, zanim skierował się w stronę figurki, spojrzał z ukosa w stronę swojego gospodarza, ale wyraz twarzy Carrados ograniczał się zaledwie do pogodnego samozadowolenia. – Bardzo ładna – przyznał. – Flamandia, późny okres, czy tak? – Nie. To kopia „Ryczącego lwa” Vidala. – Vidal? – Francuz – uściślił pozbawionym wyrazu głosem. – Tak się składa, że on również miał nieszczęście być niewidomym. – Max, ty stary krętaczu! – zakrzyknął Carlyle. – A więc to ci chodziło po głowie przez ostanie pięć minut. COŚ NA PROGU
85
PROZA POEZJA
Mężczyzna zreflektował się po chwili i przygryzając wargę, odwrócił się plecami do swojego gospodarza.
– Oczywiście, nie mam wielkich podstaw, by kontynuować, ale gdybyś miał większą ufność we mnie, mógłbym dojść do innych wniosków...
– Pamiętasz jak robiliśmy w konia w ten sposób tego ograniczonego osła, Sandersa, a potem sobie na nim używaliśmy? – zapytał ten, ignorując zduszony okrzyk, z którego jego gość zaraz się wycofał.
– Takich jak? – rzucił na zachętę, nie kryjąc rozbawienia, Carlyle.
– Pamiętam – przyznał cicho Carlyle, po czym wrócił do brązowej figurki. – Naprawdę wspaniała. Jak mu się to udało? – Rękoma. – Naturalnie. Ale chodziło mi o to, jak zapoznał się z modelem. – Również rękoma. Nazywał to oglądem z bliska. – Stosował to nawet w przypadku lwa? – Nawet, chociaż potrzebował wtedy opiekuna zwierzęcia, który miał je uspokajać, w momencie gdy Vidal używał swoich własnych talentów... Nie skłoniłem cię choć trochę, byś mnie wtajemniczył? Nie poczytując sobie tej prośby inaczej jak niezobowiązującej uprzejmości ze strony Maxa, pan Carlyle już miał odrzucić jego ofertę, gdy nagle w głowie zaświtała mu pewna myśl, która sprawiła, że uśmiechnął się znacząco. W rzeczy samej, aż do tego momentu kompletnie zapomniał o powodzie swojej wizyty. Teraz, kiedy przypomniał sobie o podejrzanej drachmie i rekomendacji Baxtera, doszedł do wniosku, że musiała zajść pomyłka. Albo Max nie był Wynnem Carradosem, którego szukał, albo handlarz był niedoinformowany. Nawet gdyby jakimś cudem jego gospodarz był w rzeczy samej ekspertem, potwierdzenie autentyczności monety bez obejrzenia jej przerastało wyobraźnię Carlyle’a. Okoliczności jednak stworzyły okazję, by wyrównać rachunki z Carradosem za to, że wcześniej dał się wpuścić w maliny, więc postanowił mu zaufać. – W porządku – odparł z odrobiną wahania, zmierzając w jego stronę. – Wtajemniczę cię, Max. Mam przy sobie wskazówkę do rozwikłania czegoś, co ma wszelkie pozory nadzwyczajnego oszustwa. Mężczyzna umieścił tetradrachmę na dłoni gospodarza. – Co możesz z niej wywnioskować? Przez kilka sekund Carrados delikatnie badał obiekt opuszkami palców, podczas gdy Carlyle przyglądał się temu z samozadowoleniem. Potem niewidomy zważył w dłoni monetę, by w końcu dotknąć powierzchni czubkiem języka. – I jak? – ponaglił go rozmówca. 86 COŚ NA PROGU
– Powinienem ci doradzić, byś aresztował służącą, Ninę Brun, skontaktował się z policją w Padwie z prośbą o udostępnienie szczegółowych danych Helen Brunesi oraz zasugerował lordowi Seastoke’owi powrót do Londynu, by zobaczył, co jeszcze zostało skradzione z jego gabloty. Pan Carlyle po omacku sięgnął i przyciągnął krzesło, na które opadł w osłupieniu. Przez chwilę nie mógł oderwać wzroku od dobrotliwych rysów pana Carradosa, z rozbawionym wyrazem zastygłym na twarzy, którego źródło było w tej chwili już tylko wspomnieniem. – Wielkie nieba! – wydukał z siebie. – Skąd wiedziałeś? – Czy nie po to przyszedłeś? – zapytał Carrados uprzejmie. – Nie zgrywaj się, Max – uciął poważnym tonem Carlyle. – Nie żartuję. Ogarnęło go nieokreślone poczucie zwątpienia we własne zdolności w obliczu zagadki, jaką okazał się siedzący przed nim mężczyzna. – Skąd wiedziałeś, że są w to zamieszani lord Seastoke i Nina Brun? – Z nas dwojga to ty jesteś detektywem, Louis – zauważył Carrados. – Skąd się wie takie rzeczy? Robiąc użytek ze swoich oczu i dodając dwa do dwóch. Carlyle żachnął się i machnął ręką z rozdrażnieniem. – Co ma oznaczać ten nonsens, Max? Czy ty naprawdę widziałeś przez cały czas? Chociaż to i tak wiele nie wyjaśnia. – Podobnie jak Vidal, widzę bardzo dobrze... ale z bliska – wyjaśnił Carrados, delikatnie przesuwając palcem po inskrypcji wygrawerowanej na tetradrachmie. – Na dalsze odległości potrzebuję dodatkowej pary oczu. Chciałbyś ją wypróbować? Zgoda Carlyle’a nie miała w sobie nic z gracji jego gospodarza. Właściwie można było odnieść wrażenie, że mężczyzna się dąsał. Nie mógł ścierpieć uczucia bezradności na jego własnym podwórku, ale jednocześnie ciekawość zżerała go od środka. – Jeśli nie masz nic naprzeciw, dzwonek znajduje się zaraz za tobą – poinstruował go gospodarz. – Parkinson zaraz się zjawi. Przyjrzyj mu się, jak tutaj będzie. Parkinsonem okazał się nie kto inny jak
PROZA POEZJA
mężczyzna, który go wcześniej podejmował.
dobry jak i jego, gdyby miał mnie opisać.
– Parkinson, ten oto dżentelmen to pan Carlyle – wyjaśnił Carrados w momencie, gdy sługa wszedł. – Zapamiętaj go na przyszłość.
– I to właśnie teraz sprawdzimy. Zadzwoń jeszcze raz.
Parkinson z przepraszającą miną zlustrował bardzo pobieżnie gościa od stóp do głów, z wyraźną wprawą, jak gdyby szybko ścierał kurz.
– W rzeczy samej. Wypróbuję teraz moje oczy przeciwko twoim. Jeżeli nie będzie co najmniej w połowie tak dobry jak twój, na zawsze wyrzeknę się mojej kariery detektywa.
– Dołożę wszelkich starań, sir –zapewnił Parkinson, zwracając się do swojego pana. – Proszę go przyjmować niezależnie od pory, gdy tylko będzie potrzebował się ze mną spotkać. To wszystko – rzucił Carrados. Po wyjściu sługi na powrót skupił swoją uwagę na gościu, rzucając dziarsko: – A teraz, Louis, skoro już miałeś okazję zapoznać się z Parkinsonem, jaki on jest? – W jakim sensie? – Chodzi mi o opis. Wszak jestem niewidomy – nie widziałem na oczy mojego sługi od dwunastu lat – jak mógłbyś mi go opisać? Poprosiłem cię, byś mu się przyjrzał. – W rzeczy samej, ale twój Parkinson jest jednym z tych ludzi, o których nie można wiele powiedzieć. Jest ucieleśnieniem zwyczajności. Średniego wzrostu... – Pięć stóp, dziewięć cali – wymamrotał Carrados. – Nieco powyżej średniej. – Ledwie zauważalnie. Gładko ogolony. Brązowawe włosy. Żadnych znaków szczególnych. Ciemne oczy. Złoty ząb. – Fałszywy – wtrącił Carrados i po chwili uściślił. – Ząb. Nie opis. – Zapewne – przyznał pan Carlyle. – Nie jestem ekspertem w dziedzinie stomatologii i nie miałem okazji dokładnie zbadać jamy ustnej pana Parkinsona. Co to wszystko ma na celu? – Jego ubrania? – Och, po prostu zwyczajny strój wieczorowy lokaja. Ciężko tutaj o różnorodność. – Zatem nie dostrzegłeś nadzwyczajnego, co mogłoby zidentyfikować Parkinsona?
niczego pomóc
– Nosi niecodziennie szeroki złoty pierścień na małym palcu lewej ręki. – Ale błyskotki można się pozbyć. A jednak Parkinson ma pieprzyk, który już taki łatwy do pozbycia się nie jest. Mały pieprzyk wprawdzie, na podbródku. I ty jesteś psem policyjnym? Och, Louis! – Mimo wszystko... – zaczął celem odcięcia się Carlyle, gotując się pod wpływem tej niewinnej zabawy, choć wiedział, że Carrados nie miał złych intencji. – Mimo wszystko jestem pewien, że mój opis Parkinsona jest równie
– Poważnie?
– Nie wiem, czy możemy się tak porównywać – wyraził swój sprzeciw Carlyle, ale jednak zadzwonił dzwonkiem. – Wejdź i zamknij za sobą drzwi, Parkinson – powiedział Carrados, gdy mężczyzna zjawił się w progu. – Tym razem nie patrz na pana Carlyle’a – właściwie to stań do niego plecami, nie będzie miał nic przeciwko. Opisz mi, proszę, jego wygląd, tak jak go zapamiętałeś. – Uprzejmie proszę o wybaczenie za śmiałość, na jaką zmuszony jestem sobie pozwolić. – Poprzedził wyrazami szacunku swój właściwy opis Parkinson. – Pan Carlyle, sir, nosi delikatnie znoszone buty z lakierowanej skóry w rozmiarze siedem. Wprawione jest pięć guzików – brakuje trzeciego od góry w lewym bucie, w miejsce którego znajdują się wystrzępione nici oraz mało wyróżniające się metalowe klamry. Spodnie pana Carlyle’a, sir, są zrobione z ciemnego materiału, przebiega przez nie ciemna linia w szarym kolorze, szeroka na ćwierć cala. Dół nogawek wykańczają mankiety i na chwilę obecną są one lekko zabłocone, jeśli mogę zauważyć. – Mocno zabłocone – wspaniałomyślnie pan Carlyle. wilgotną noc, Parkinson.
–
wtrącił Mamy
– W rzeczy samej, sir, bardzo nieprzyjemna pogoda. Jeśli mi pan pozwoli, sir, pomogę to panu odczyścić. Błoto jest teraz wyschnięte, jak zdążyłem zauważyć. Następnie – kontynuował Parkinson, powróciwszy do swojego bieżącego zadania – mamy ciemnozielone kaszmirowe skarpetki. W stronę lewej kieszeni spodni biegnie łańcuszek. Zakończywszy opisywanie dolnej części garderoby obdarzony pamięcią fotograficzną Parkinson przesuwał się powoli ku górze, podczas gdy pan Carlyle z rosnącym zdumieniem wysłuchiwał dokładnie skatalogowanej listy swojego dobytku. Należący do niego łańcuszek do zegarka zrobiony ze złota i platyny również został opisany nie mniej drobiazgowo. Podobny los spotkał jego błękitny fular w grochy, z uwzględnieniem perłowej szpilki weń zatkniętej. Odnotowano również sumiennie fakt, że lewa klapa jego marynarki miała lekkie przetarcia. Parkinson rejestrował absolutnie wszystko, co zobaczył, jednak osobiście nie wyciągał z tego żadnych COŚ NA PROGU
87
PROZA POEZJA
wniosków. Chusteczka znajdująca się na prawym mankiecie koszuli nie pozostawała niczym więcej, choć mogła wskazywać na leworęczność pana Carlyle’a. Pozostał jeszcze delikatniejszy aspekt zadania postawionego przed Parkinsonem, który poprzedził podwójnym kaszlnięciem. – Jeśli zaś chodzi o aparycję pana Carlyle’a, sir... – Wystarczy, już dość! – zawołał pośpiesznie zaniepokojony obiekt eksperymentu. – Jestem bardziej niż usatysfakcjonowany dotychczasową odpowiedzią. Jesteś wyjątkowo bystrym obserwatorem, Parkinson. – Przeszedłem odpowiednie szkolenie, by odpowiadać potrzebom mojego pana, sir – odparł mężczyzna, po czym spojrzał w stronę pana Carrados i po krótkim jego skinieniu odmaszerował. Pierwszy przerwał ciszę pan Carlyle. – Twój człowiek mógłby u mnie zarabiać pięć funtów tygodniowo, Max – rzucił w zamyśleniu. – Lecz oczywiście... – Nie wydaje mi się, żeby przyjął twoją ofertę – zauważył trzeźwo Carrados obojętnym tonem. – Służba u mnie mu odpowiada. Niemniej jednak mógłbym dać ci możliwość korzystania z jego usług... niebezpośrednio. – Nadal upierasz się przy... Poważnie, Max? – Zauważyłem u ciebie permanentną niechęć do traktowania mnie poważnie, Louis. Doprawdy, dla Anglika to jest niemal bolesne. Czy znajdujesz we mnie jakiś wrodzony komizm, a może ci chodzi o atmosferę panującą w Wieżyczkach? – Nie, przyjacielu – uspokoił go pan Carlyle. – Ale zdecydowanie coś w tym jest, mianowicie: prawdopodobieństwo tej sytuacji. Dlaczego aż tak ci zależy? – To może być tylko kwestia mojej zachcianki, choć równie dobrze mogę mieć też inne powody – zaczął Carrados. – Kieruje mną po trochu próżność, po trochu ennui, a po trochu... – Tu zawiesił głos, w którym zdecydowanie pobrzmiewały teraz nuty dalekie od komizmu, jeśli nie tragiczne – ...po trochu nadzieja. Pan Carlyle taktownie wyznanie niewidomego.
nie
wnikał
w
– Jestem w stanie przyjąć twoją argumentację – uległ. – Zrobię, co tylko zechcesz, Max, pod jednym warunkiem. – Zgoda. Jakiż to warunek? – Opowiedz mi wszystko, co wiesz, o tej sprawie – zażądał, wskazując na leżącą przy nim na stole monetę i dodał: – Nie tak łatwo mnie wprowadzić w osłupienie, a tobie się 88 COŚ NA PROGU
udało. – Zapewne nie uwierzysz mi, że nie ma tu nic do wyjaśniania i wszystko zawdzięczam darowi jasnowidzenia? – Nie – uciął Carlyle. – Nie uwierzę. – Całkiem słusznie. A jednak sztuczka jest nieskomplikowana. – Naturalnie, ale dopiero w momencie, gdy już ją poznasz – mruknął do siebie jego rozmówca. – To samo sprawia, że jest tak nieprawdopodobnie trudna w momencie, kiedy jeszcze jej nie znasz. – Zatem ci ją wyjaśnię. W Padwie, która ostatnio odzyskuje swój dawny wizerunek kolebki genialnie podrobionych antyków, mieszka wybitny w swoim fachu rzemieślnik, Pietro Stelli. Osobnik ten, którego talent może się mierzyć z Cavino u szczytu swoich możliwości, z biegiem lat przyjmował intratne zamówienia na fałszywe greckie i rzymskie monety. Jako kolekcjoner i badacz greckich antyków, a także specjalista w dziedzinie fałszerstw od lat przyglądam się jego dziełom. Ostatnimi czasy wydaje się, że wpadł w ręce międzynarodowego oszusta, który obecnie działa pod nazwiskiem Dompierre. Ten bardzo szybko odkrył możliwość wykorzystania talentu Stelliego na większą skalę. Helen Brunesi, która w życiu prywatnym jest, jak podejrzewam, panią Dompierre, ochoczo przyłączyła się do przedsięwzięcia. – Otóż to – przytaknął pan Carlyle, gdy jego gospodarz umilkł. – Pewnie reszta procesu dedukcyjnego jest już oczywista? – Nie do końca, tylko w przybliżeniu – wyznał pan Carlyle. – Pomysł Dompierre’a zakładał dostęp do gablot z najbardziej widowiskowymi eksponatami w Europie i podmienienie oryginałów na falsyfikaty Stelliego. Wspaniała kolekcja rzadkich okazów, jakie by nagromadził, mogłaby się okazać trudna do sprzedania, jednak nie mam wątpliwości, że i ten aspekt planu dopracował. Helene sprawdzająca się perfekcyjnie w roli Niny Brun, od lat zanglicyzowanej francuskiej pokojówki, miała pozyskać woskowe odciski najwartościowszych okazów, by następnie w odpowiedniej chwili dokonać podmiany, gdy otrzyma falsyfikaty. Najwyraźniej w ten sposób liczyli, że przekręt nie ujrzy światła dziennego jeszcze długo po tym, jak prawdziwa moneta trafi do nowego właściciela. Wnioskuję, że udało jej się już sfinalizować sprawę w najważniejszych posiadłościach, lecz wtedy, będąc pod wrażeniem jej doskonałych referencji, zatrudniła ją moja gospodyni i Nina Brun przez kilka tygodni bez szemrania
wywiązywała się ze swoich obowiązków. Tym, co zdało się być zgubne dla tej intrygi, okazała się moja ślepota. Mówiono mi, że Helene jest osobą o anielsko niewinnej powierzchowności i tym oto sposobem zawsze znajdowała się poza kręgiem podejrzanych, mnie jednak nie można było oczarować wyglądem. Pewnego ranka moje wyczulone palce wykryły nieznaną fakturę na powierzchni mojego ulubionego Euklidesa i chociaż wszystko inne wydawało się być na miejscu, mój wyostrzony węch wykrył, że nie tak dawno eksponat miał kontakt z woskiem. Rozpocząłem drobne śledztwo, a w międzyczasie zdeponowałem bezpiecznie moją kolekcję w lokalnym banku. Odpowiedzią Helene był telegram z Angiers, w którym rzekomo wzywa ją leżąca na łożu śmierci matka. Staruszka odeszła ze świata żywych, a obowiązki wzywały Helene do jej ogarniętego żałobą ojca. Tym samym Wieżyczki, bez wątpienia, zostały spisane na straty, jako zagrażające operacji syndykatu. – Fascynujące – przyznał pan Carlyle i dodał zawstydzony: – Ale ryzykując, że się wygłupię, muszę wyznać, że mój umysł mnie zawodzi w kwestii połączenia Niny Brun z tym konkretnym fałszerstwem. Oczywiście, zakładając, że jest to fałszerstwo. – Już cię uspokajam, Louis – zapewnił go Carrados. – Jest to fałszerstwo, którego mógł dokonać jedynie Pietro Stelli. Masz i swój związek. Oczywiście rekwizyty również wskazują to i owo. Prywatny detektyw z pilną potrzebą spotkania się ze mną, który ma w kieszeni rzadką t e t r a d r a c h m ę, będącą według niego kluczową w s k a z ó w k ą w sprawie n i e z w y k łe g o o s z u s t w a . . . Doprawdy, Louis, trzeba być ślepym, żeby tego nie widzieć.
PROZA POEZJA
to niedawno. Dowiedziałem się o lordzie Seastoke z wczorajszego wydania „Morning Post”, a mianowicie o tym, że nadal przebywa w Kairze. Ale wiele z tych okazów... – Carrados niemal z czułością musnął rewersu monety przedstawiający wyścig rydwanów, po czym urwał i zauważył: – Naprawdę powinieneś zainteresować się tematem, Louis. Nawet nie podejrzewasz, jak przydatne może się to okazać na przyszłość. – Wygląda na to, że faktycznie powinienem – odparł ponuro Carlyle. – O ile dobrze mi wiadomo, oryginał kosztował dwieście pięćdziesiąt funtów.
– To i tak tanio. W Nowym Jorku spokojnie daliby za niego pięćset. Jak już mówiłem, wiele z tych okazów to unikaty. Tę perełkę autorstwa Kimona – zobacz, tu masz jego podpis, Pietro jest szczególnie utalentowany jeśli chodzi o liternictwo – miałem w ręku dwa lata temu, gdy Lord Seastoke zorganizował wystawę dla naszego stowarzyszenia przy Albemarle Street. Zatem nie ma nic zdumiewającego w tym, że byłem w stanie określić miejsce akcji twojej zagadki. Właściwie to czuję się w obowiązku przeprosić cię, że okazało się to tak banalne. – Myślę – zaczął pan Carlyle, przypatrując się krytycznie wystrzępionym niciom u jego lewego buta – że w tych okolicznościach to raczej ode mnie należą ci się przeprosiny.
– A lord Seastoke? Domyślam się, że odkryłeś, że do niego właśnie udała się Nina Brun? – Nie, nie mogę tego sobie przypisać, choć powinienem go ostrzec w momencie, kiedy wykryłem tę szajkę. Na swoje usprawiedliwienie mam, że stało się COŚ NA PROGU
89
PROZA POEZJA
JULIUSZ VERNE W DOMU Jego własny rozrachunek z życia i pracy W relacji R. H. Sherrarda McClure’s Magazine, styczeń 1894
Pr z e ł o ż ył a : E w a Ch a n i S k a l e c
“Wielkim żalem mego życia jest to, że nigdy nie zostałem uznany za godnego przedstawiciela literatury francuskiej” rzekł
stary człowiek; jego głowa opadła, a dzwon smutku zabrzmiał pogodnym i serdecznym odgłosem.
“Je ne compte pas dans la littérature française,” powtórzył. Któż to był,
kto to powiedział, z opadająca głową i dzwonkiem smutku brzmiącym pogodnym i serdecznym odgłosem? Jakiś pisarz tanich, choć popularnych felietonów w prasie po pół pensa, jakiś literat, który nigdy nie miał skrupułów, by stwierdzić, że spogląda na swe pióro jak na narzędzie do robienia pieniędzy i który zawsze wolał chwalić i czcić pełne pieniędzy konto w kasie Towarzystwa Francuskich Literatów? Nie – dziwnym i potwornym może się zdać, ale był to nikt inny, jak tylko Juliusz Verne. Tak, Juliusz Verne, ten Juliusz Verne. Wasz Juliusz Verne i mój, który przez tyle lat uszczęśliwiał nas wszystkich i który będzie zachwycał świat przez kolejne i następne nadchodzące pokolenia. Był to chłodny pokój gościnny Société Industrielle w Amiens, w którym mistrz wypowiedział te słowa i nigdy nie zapomnę tonu smutku, w jakim je powiedział. To było jak wyznanie zmarnowanego życia, westchnienie starego człowieka nad sprawami, które nie mogą zostać przywrócone. Dla mnie było to wzruszające i smutne – usłyszeć, jak to mówił i wszystko, co mogłem zrobić, to powiedzieć, z niekłamanym entuzjazmem, że był dla mnie i milionów takich jak ja, wielkim mistrzem, podmiotem naszego bezwzględnego podziwu i szacunku, pisarzem, który zachwyca wielu z nas bardziej, niż wszyscy powieściopisarze, którzy kiedykolwiek chwycili do ręki pióro. On jednak potrząsnął jedynie swą siwą głowa i rzekł: „Nie liczę się dla francuskiej literatury.” 90 COŚ NA PROGU
Sześćdziesięciosześcioletni, i – poza kuleniem – nadal krzepki i zdrowy, z twarzy przypominający Victora Hugo. Niczym dobry, stary kapitan statków morskich – o rumianej twarzy i pełen życia. Jedna powieka lekko opada, ale spojrzenie jest zdecydowane i jasne, i od całej jego osoby emanuje aura dobroci i życzliwego serca, które zawsze były cechami człowieka, o którym Hector Malot, pisząc wiele lat temu, powiedział: „On jest najlepszym z ludzi”. Człowieka, którego chłodny i powściągliwy Aleksander Dumas kocha niczym brata, a który nie ma i nigdy nie miał, mimo swego błyskotliwego sukcesu, choćby jednego prawdziwego wroga. Jego stan zdrowia niestety go martwi. W ostatnim czasie jego oczy osłabły tak, że nieraz nie może prowadzić pióra, a są i takie dni, kiedy zadręcza go ból w nadbrzuszu. On jednak jest dzielny, jak zawsze. “Napisałem sześćdziesiąt sześć tomów –
powiedział – i jeśli Bóg obdarzy mnie życiem, powinienem ukończyć osiemdziesiąt.”
Jules Verne mieszka na Boulevard Longueville, w Amiens, na rogu Rue Charles Dubois, w pięknym, przestronnym domu, który wynajmuje. Jest to dom o trzech kondygnacjach, z trzema rzędami po pięć okien wychodzących na Boulevard Longueville i trzema oknami na rogu, a także trzema kolejnymi od strony Rue Charles Dubois. Powóz i drugie wejście znajdują się na tej właśnie ulicy. Z okien wychodzących na Boulevard Longueville rozciąga się wspaniały widok na malownicze, kiedy tonie we mgle, miasto Amiens, z jego starą katedrą i innymi średniowiecznymi budowlami. Naprzeciwko domu, po drugiej stronie bulwaru, jest wcięcie kolejowe, które naprzeciwko okna gabinetu Verne’a, znika w ziemi. Tam też znajduje się duża altana koncertowa, w której podczas ładnej pogody gra zespół
pułku. Ta kombinacja jest moim zdaniem symbolem pracy tego wielkiego pisarza: spieszący z hukiem tramwaj, brzęk ultramodernizmu, a także romans z muzyką. Czyż to nie przez połączenie nauki i industrializmu z wszystkim, co jest w życiu najbardziej romantyczne, powieści Verne’a posiadają oryginalność, których nie można znaleźć w pracach żadnego innego żyjącego pisarza, nawet wśród tych, którzy liczą się we francuskiej literaturze najbardziej?
Rezydencja Pisarza Wysoki mur obiega Rue Charles Dubois i ukrywa przed przechodniami dziedziniec i ogród domu Państwa Verne’ów. Kiedy ktoś dzwoni przy małym bocznym wejściu i – w odpowiedzi na wielki huk – drzwi zostają otwarte, znajduje się na wybrukowanym dziedzińcu. Naprzeciwko są kuchnia i biura; po lewej stronie można zobaczyć przyjemny ogród, obsadzony licznymi drzewami; po prawej stronie budynku – rząd szerokich stopni prowadzących
PROZA POEZJA
do domu i rozciągających się na całej długości fasady. Oranżeria wypełniona kwiatami i palmami tworzy przedpokój, a przechodząc przez nią, gość wchodzi do salonu. Jest to bogato urządzony pokój, z rzeźbami z marmuru i brązu, ciepłymi i bogatymi zasłonami oraz najwygodniejszymi fotelami – gabinet mężczyzny bogatego i mającego czas wolny, choć bez jakichś charakterystycznych cech. Wygląda na pokój, który jest mało używany, co jest prawdą. Zarówno Pan i Pani Verne są bardzo prostymi ludźmi, którzy nie dbają o życie na pokaz, a o ciszę i komfort. Sąsiednia duża jadalnia jest rzadko używana, z wyjątkiem sytuacji, gdy wydawane są przyjęcia lub odbywają się rodzinne uroczystości, a pisarz i jego żona swoje proste posiłki spożywają w małym pokoiku śniadaniowym, przylegającym do kuchni. Z dziedzińca zauważa gość, w rogu domu, wzniosłą wieżę. Kręte schody, które prowadzą do wyższych kondygnacji, znajdują się w tej właśnie wieży, a na samym szczycie schodów jest
COŚ NA PROGU
91
PROZA POEZJA
prywatna domena Pana Verne’a. Przejście z czerwonym dywanem, takim jak na schodach, prowadzi obok starych map i wykresów do małego narożnego pokoju, który jest wyposażony w zwykłe łóżko polowe. Naprzeciwko wykuszu stoi mały stolik, na którym można zobaczyć bardzo starannie pocięty rękopis. Na gzymsie maleńkiego kominka stoją dwie statuetki – Moliera i Szekspira, a nad nimi wisi akwarela przedstawiająca jacht przecinający Zatokę Neapolitańską. To właśnie w tym pokoju pracuje Verne. Przylega do niego pomieszczenie wypełnione, po sam sufit, półkami z książkami. Mówiąc o swoich metodach pracy, Pan Verne powiedział: „Każdego ranka wstaję
przed piątą – może trochę później w zimie – i o piątej rano jestem przy moim biurku w pracy. Pozostaję tu do jedenastej – pracuję bardzo powoli i z największą starannością, pisząc i przepisując aż każde zdanie osiągnie formę, której pragnę. Mam zawsze z góry co najmniej dziesięć powieści w głowie, przemyślane tematy i wątki, tak, że – proszę zobaczyć – jeśli zostanę oszczędzony, nie będę miał trudności w ukończeniu osiemdziesięciu powieści, o których wspominałem. Jednak to nad moimi korektami spędzam najwięcej czasu. Nigdy nie jestem usatysfakcjonowany z pierwszych siedmiu czy ośmiu korekt, poprawiam i znowu poprawiam, aż można bezpiecznie rzec, że ostatnia z nich nie nosi prawie żadnych śladów oryginalnego rękopisu. Oznacza to wielkie poświęcenie funduszy, jak również czasu, ale zawsze starałem się być najlepszy w kwestii formy i stylu, choć ludzie nigdy nie oddali mi sprawiedliwości w tym zakresie.” Siedzieliśmy razem w sali Société Industrielle. Z jednej strony Pana Verne’a
był stos korekt – „szósty zestaw” wedle jego słów – a po drugiej inny długi rękopis, na który z zainteresowaniem spoglądałem, „ale który” – powiedział pisarz, ze swym błyskotliwym uśmiechem – „jest tylko raportem, który kieruję do rady
miejskiej w Amiens, której jestem członkiem. Bardzo interesuję się sprawami miasta.”
Poprosiłem Pana Verne’a, aby opowiedział mi o swym życiu i pracy, na co rzekł, że powie mi o rzeczach, o których nigdy wcześniej nie mówił. Moje pierwsze pytanie dotyczyło jego młodości i domu. Oto, jak na nie odpowiedział: “Urodziłem się w Nantes, ósmego lutego 92 COŚ NA PROGU
1828, tak, że obecnie przeżywam swój sześćdziesiąty szósty rok życia i to raczej o moje wrażenia z wieku starczego, a nie o wspomnienia z dzieciństwa powinienem być pytany. Byliśmy bardzo szczęśliwą rodziną. Nasz ojciec, który był wspaniałym człowiekiem, był paryżaninem z urodzenia, czy też raczej, z wykształcenia, jako że urodził się w Brie, ale uczył się w Paryżu, gdzie ukończył studia i otrzymał stopień adwokata. Moja matka pochodziła z Dolnej Bretoni, z Morlaix, tak więc płynie we mnie krew bretońska i paryska.” Te dane są interesujące z psychologicznego punktu widzenia i pomagają w zrozumieniu charakteru Juliusza Verne’a, który łączy w sobie wesołość, savoir-vivre i radość życia lekkoducha (Claretie napisał o nim: „On jest lekkoduchem po czubki palców”), zamiłowania do samotności, religijności i uwielbienia morza i Bretonii.
„Miałem bardzo szczęśliwą młodość. Mój ojciec był w Nantes radcą prawnym i adwokatem o dobrej pozycji finansowej. Był człowiekiem kultury i dobrego gustu literackiego. Pisał piosenki w okresie, gdy utwory takie były jeszcze we Francji pisane, to znaczy między 1830 a 1840 rokiem. Ale był człowiekiem bez ambicji i choć mógł wyróżnić się w literaturze, gdyby zdecydował się postawić krok do przodu, unikał wszelkiego rozgłosu. Jego piosenki były śpiewane w rodzinie i bardzo niewiele z nich zostało wydrukowanych. Mogę zauważyć, że żadne z nas nie było ambitne. Staraliśmy się cieszyć naszym życiem i naszą pracę wykonywać po cichu. Mój ojciec zmarł w 1871 roku, w wieku siedemdziesięciu trzech lat. Widzi pan, mógłby powiedzieć: „Miałem dwa lata, gdy narodził się ten wiek”, a to w nawiązaniu od słynnej uwagi Victora Hugo o dacie jego urodzin. Moja matka zmarła w 1885 roku, pozostawiając trzydziestu dwóch wnuków, i, jeżeli liczyć dalszych potomków i przyrodnie rodzeństwo, to razem daje ich dziewięćdziesięciu siedmiu. Wszystkie dzieci żyły, to znaczy, śmierć nie zabrała żadnego z piątki. Było nas dwóch chłopców i trzy dziewczynki i wszyscy nadal żyjemy. Mężczyźni i kobiety w Bretanii są solidnej budowy. Mój brat Paul był i jest moim najlepszym przyjacielem. Tak, mogę powiedzieć, że to nie tylko mój brat, ale mój najbliższy przyjaciel. Nasza przyjaźń sięga pierwszego dnia, jaki pamiętam. Na jakież wycieczki wybieraliśmy się razem, w nieszczelnych łodziach pływając po Loarze! Kiedy miałem piętnaście lat nie
było takiego zakamarku ani zakątka na Loarze, aż do morza, którego byśmy nie zbadali. Jakie straszne to były łodzie i jakie ryzyko my, bez wątpienia, podejmowaliśmy! Czasami ja byłem kapitanem, nieraz Paul. On jednak był lepszy z nas dwóch. Jak pan wie, potem wstąpił do marynarki i mógłby stać się bardzo wybitnym oficerem, gdyby nie był Vernem – to znaczy, gdyby miał ambicje.” „Zacząłem pisać w wieku lat dwunastu. Wszystko było wtedy poezją i to okropną. Wciąż pamiętam, że przemówienie, nazywane we Francji „powinszowaniem”, które napisałem na urodziny mojego ojca, zostało bardzo dobrze przemyślane, a ja zostałem tak pochwalony, że czułem się bardzo dumny. Pamiętam, że nawet w tym okresie dużo czasu poświęcałem na pisanie, kopiowanie i prostowanie moich utworów i nigdy nie byłem naprawdę zadowolony z tego, co zrobiłem.” „Przypuszczam, że można zobaczyć w mojej miłości do przygody i wody to, co miało stać się słabością mojego umysłu w późniejszych latach. Oczywiście, metoda pracy, którą wówczas miałem, przylgnęła do mnie na całe moje życie. I nie sądzę, bym kiedykolwiek wykonał jakąś pracę niechlujnie.” „Nie, nie mogę powiedzieć, że byłem szczególnie pochłonięty nauką. Właściwie nigdy nie byłem. To znaczy nigdy faktycznie nie zajmowałem się naukami ścisłymi. Ale gdy byłem jeszcze chłopakiem, uwielbiałem oglądać maszyny podczas pracy. Mój ojciec miał wiejski domek w Chantenay, u ujścia Loary, a w pobliżu znajduje się rządowa
PROZA POEZJA
fabryka maszyn Indret. Nigdy nie jechałem do Chanteneay bez odwiedzenia fabryki, i stałem tam godzinami, oglądając maszyny podczas pracy. To zamiłowanie pozostało mi na całe życie i dziś nadal czerpię tyle samo przyjemności z oglądania maszyny parowej lokomotywy w czasie pracy, jak wówczas, gdy kontempluję obraz Rafaela lub Correggio. Moje zainteresowania przemysłem zawsze były wyraźną cechą mojego charakteru, tak zaznaczoną, rzeczywiście, jak mój gust w literaturze, o którym niebawem opowiem i mój zachwyt sztukami plastycznymi, który zabrał mnie do każdego muzeum i galerii obrazów. Tak, mogę powiedzieć, każdej galerii mającej znaczenie
COŚ NA PROGU
93
PROZA POEZJA
w Europie. Ta fabryka Indret, wycieczki nad Loarą i to moje pisanie wierszy to były trzy rozkosze mojej młodości.”
Początek kariery literackiej „Miałem dwadzieścia pięć lat, kiedy napisałem swoją pierwszą powieść naukową. To było „Pięć tygodni w balonie”. Została ona opublikowana przez Hetzla w 1861, i stała się natychmiast wielkim sukcesem.” I tu przerwałem Panu Verne’owi i powiedziałem: „Chcę, żeby mi pan powiedział, jak napisał tę powieść i dlaczego oraz jakie przygotowania pan w tym celu poczynił. Czy miał pan jakąkolwiek wiedzę o lataniu balonem, albo jakieś doświadczenie?” “Żadnej – odpowiedział. – Napisałem
„Pięć tygodni w balonie” nie jako historię o lataniu balonem, ale jako opowieść o Afryce. Zawsze bardzo interesowałem się geografią i podróżami i chciałem stworzyć romantyczny opis Afryki. Cóż, nie było żadnych innych sposobów, by moi bohaterowie podróżowali
94 COŚ NA PROGU
po niej, niż właśnie balonem i właśnie dlatego balon się tam w ogóle pojawił. Do tamtej pory ani razu nie wzniosłem się w górę. Po prawdzie, raz tylko w całym moim życiu podróżowałem balonem. Było to w Amiens, na długo po tym, jak tamta powieść została opublikowana. Było to zaledwie „trzy kwadranse w balonie”, ponieważ przy starcie mieliśmy nieszczęśliwy wypadek. Godard, aeronauta, całował małego chłopca dokładnie w chwili, gdy balon zaczął się wznosić i musieliśmy wziąć chłopaczka ze sobą, więc balon był na tyle przeciążony, że nie mogliśmy daleko polecieć. Lecieliśmy aż do Longeau, skrzyżowania dróg, które mijał pan w drodze tutaj. Muszę przyznać, że w czasie pisania powieści, tak zresztą jak i teraz, nigdy nie wierzyłem w możliwość choćby sterowania balonem za wyjątkiem lotu w atmosferze o całkowitej stagnacji, jaka na przykład panuje w tym pokoju. W jaki sposób balon mógłby sprostać prądom o prędkości sześciu, siedmiu czy ośmiu metrów na sekundę? To jedynie marzenie, choć ufam, że jeśli problem ten zostanie kiedyś rozwiązany, będzie to maszyna cięższa od powietrza, zgodnie z zasadą, że ptak może latać, mimo że jest cięższy od powietrza, w którym się przemieszcza.”
“Nie miał więc pan żadnej wiedzy, na której mógł się oprzeć?” Absolutnie żadnej. Muszę przyznać, że nigdy nie studiowałem nauk ścisłych, chociaż podczas czytania podchwyciłem bardzo dużo drobiazgów, które okazały się użyteczne. Muszę panu powiedzieć, że jestem naprawdę zapalonym czytelnikiem i że zawsze w czasie lektury mam w ręce ołówek. Zawsze noszę ze sobą notatnik i natychmiast notuję – jak ta postać z Dickensa – wszystko, co mnie zainteresuje albo może okazać się przydatne w moich książkach. By zobrazować panu mój proces czytelniczy, powiem tak: przychodzę tutaj codziennie po lunchu i natychmiast zabieram się do pracy – czytam piętnaście różnych periodyków, zawsze te same piętnaście tytułów i pragę zauważyć, że naprawdę niewiele z informacji w nich zawartych nie zwraca mojej uwagi. Kiedy tylko widzę coś interesującego, od razu to notuję. Następnie czytam przeglądy, m.in. „Revue Bleue”, „Revue Rose”, „Revue des Deux Mondes”, „Cosmos”, „La Nature” Tissandiera, „L’Astronomie” Flammraiona. Czytuje także biuletyny towarzystw naukowych, szczególnie te wydane przez Towarzystwo Geograficzne, gdyż, proszę o tym pamiętać, geografia to moja pasja i dziedzina, którą studiuję. Posiadam wszystkie dzieła E. Reclusa, którego bardzo podziwiam, a także Arago. Czytam przynajmniej dwukrotnie – gdyż jestem bardzo drobiazgowym czytelnikiem – kolekcję znaną pod nazwą „Le Tour de Monde”, na którą składają się historie o podróżach. Zgromadziłem więc wiele tysięcy notatek na różne tematy i na bieżąco mam w domu przynajmniej dwadzieścia tysięcy, które mogą okazać się przydatne, a nie zostały jeszcze wykorzystane. Część z nich powstało po rozmowach z ludźmi. Uwielbiam słuchać, jak ludzie opowiadają o różnych rzeczach – pod warunkiem, że mówią o tym, na czym się znają. “Jak mógł pan to zrobić nie mając absolutnie żadnej wiedzy naukowej?” Miałem to szczęście pojawić się na świecie w chwili, gdy można znaleźć słownik z każdej właściwie dziedziny. Wystarczyło więc jedynie, bym przewrócił kartki mojego słownika i już miałem wiadomości, które mnie interesowały. Oczywiście wiele ciekawostek podłapałem w czasie czytania i, jak wspominałem, mam w głowie mnóstwo drobiazgów. Tak właśnie stało się pewnego dnia, w jednej z paryskich kawiarni, kiedy przeczytałem w „Siècle”, że człowiek mógłby okrążyć świat w ciągu osiemdziesięciu dni. Uderzyła mnie wówczas
PROZA POEZJA
myśl, że mógłbym osiągnąć wiele korzyści z różnic południków i sprawić, że mój bohater zyska albo straci dzień w swej podróży. Stwierdziłem, że taki właśnie będzie finał mojej opowieści. Historię spisałem jednak dopiero dużo później. Czasem noszę w głowie opowieści na 10-15 lat do przodu – zanim nadam im odpowiednią formę. “Moim celem jest, aby przedstawić Ziemię, a właściwie nie tylko Ziemię, ale cały wszechświat, bo czasami, w powieści, zabierałem moich czytelników z dala od Ziemi. Próbowałem jednocześnie zrealizować bardzo wysoki ideał pięknego stylu. Niektórzy twierdzą, że nie może być mowy o stylu w powieści przygodowej, ale to nie jest prawdą. Choć muszę przyznać, że jest to dużo trudniejsze do napisania – taka powieść w dobrej formie literackiej niż choćby psychologiczne studium postaci, które są dzisiaj tak modne. Prawdę mówiąc” – tutaj Juliusz Verne lekko uniósł szerokie ramiona – „że osobiście nie jestem wielkim wielbicielem tak zwanej powieści psychologicznej, bo nie wiem, co powieść ma do czynienia z psychologią. Nie mogę też powiedzieć, żebym podziwiał tak zwanych powieściopisarzy psychologicznych. Z wyjątkiem jednak Daudeta i De Maupassanta. De Maupassanta darzę najwyższym podziwem. Jest geniuszem, który otrzymał z nieba dar pisania wszystkiego i który tworzy tak naturalnie i łatwo, jak jabłoń daje jabłka. Moim ulubionym autorem jest i zawsze był Dickens. Nie znam więcej niż sto słów po angielsku, a więc muszę czytać go w przekładzie. Ale oświadczam panu, sir” – Verne położył rękę na stole, akcentując słowa – „że przeczytałem wszystkie jego dzieła przynajmniej dziesięciokrotnie. Nie mogę powiedzieć, że wolę go od De Maupassanta, ponieważ nie istnieje możliwość ich porównania. Ale kocham go ogromnie, i w mojej nadchodzącej powieści zatytułowanej „Malec” daję tego dowód i potwierdzam mój dług wobec niego. Jestem też i zawsze byłem wielkim wielbicielem powieści Coopera. Piętnaście z nich uważam za nieśmiertelne.”
Samoniezadowolenie Geniusza Następnie, mówiąc głośno, jakby rozmyślając, Verne dodał: „Dumas zwykł mi mówić, gdy skarżyłem się, że moje miejsce w literaturze francuskiej nie zostało uznane: »Powinieneś być amerykańskim lub COŚ NA PROGU
95
PROZA POEZJA
angielskim autorem. Wtedy twoje książki, przetłumaczone na język francuski, zyskałyby ci ogromną popularność we Francji i zostałbyś uznany przez swoich rodaków za jednego z największych mistrzów fantastyki.« Ale jak to bywa, jestem uważany za człowieka bez znaczenia dla literatury francuskiej. Piętnaście lat temu Dumas zaproponował moją kandydaturę do Akademii, i jako, że w tym czasie miałem kilku znajomych w Akademii – Labiche’a, Sandoza, i innych – wydawało się, że istnieje szansa mojego wyboru i formalnego uznania mojej pracy. Ale nigdy nie zostało to doprowadzone do końca, i dzisiaj, kiedy dostaję listy z Ameryki skierowane do »Pana Juliusza Verne’a z Akademii Francuskiej« trochę się do siebie uśmiecham. Od dnia, kiedy została zaproponowana moja kandydatura, wybory przeprowadzono już nie mniej, niż czterdzieści dwa razy, co sprawiło, że Akademia się tym samym całkowicie odnowiła od owego czasu. Mi jednak przeszło.” Właśnie wtedy pan Verne powiedział te słowa, które z racji ich ważności, umieściłem na początku tego artykułu.
Aby zmienić temat, zapytałem mistrza o jego podróże, a on powiedział: „Żeglowałem dla własnej przyjemności, ale zawsze z myślą o uzyskaniu informacji do moich książek. To było moje stałe zajęcie i każda z moich powieści skorzystała przez te moje podróże. Tak więc, w „Losie na loterię” można znaleźć opowieści o osobistych doświadczeniach i obserwacjach z tournee po Szkocji i wypraw do Iona i Staffa, jak również z podróży do Norwegii w 1862 roku, kiedy to ze Sztokholmu udaliśmy się przez Kanał do Christiany, a następnie podróżowaliśmy trzy dni i trzy noce statkiem parowym. Powozem zjechaliśmy najbardziej dzikie tereny Norwegii, Tolemark, odwiedziliśmy, wysokie na dziewięćset stóp, wodospady Gosta. W „Czarnych Indiach” zawarta jest relacja mojej podróży po Anglii i wizyty nad szkockimi jeziorami. „Miasto pływające” powstało w wyniku mojej wyprawy do Ameryki w 1867 roku, kiedy popłynąłem do Nowego Jorku, odwiedziłem Albany i Niagarę, gdzie miałem wielkie szczęście zobaczyć Niagarę zamarzniętą. Było to 14 kwietnia i strumienie wody wlewały się do otwartej lodowej paszczy. „Mateusz Sandorf” zrodził się w czasie wycieczki z Tangeru na Maltę na pokładzie mojego jachtu, nazwanego „St Michel” – na cześć mojego syna Michela, który towarzyszył mi w tej wyprawie, wraz ze swą matką i moim bratem, Paulem. W 1878 roku odbyłem bardzo pouczającą i przyjemną 96 COŚ NA PROGU
wyprawę jachtem po basenie Morza Śródziemnego. Towarzyszyli mi Raoul Duval, Hetzel młodszy i mój brat. Podróżowanie to największa przyjemność mego życia i z wielkim żalem byłem zmuszony, w 1886 roku, w wyniku wypadku, zaprzestać jej. Zna pan smutną historię mojego siostrzeńca, który mnie uwielbiał i którego ja również bardzo lubiłem. Przyszedł do mnie pewnego dnia, mrucząc coś wściekle, po czym wyciągnął rewolwer i strzelił do mnie, raniąc moją lewą nogę, przez co okulawił mnie na całe życie. Rana się nie zamknęła, a pocisk nigdy nie został usunięty. Biedny chłopiec okazał się obłąkany – powiedział, że zrobił to, aby zwrócić uwagę na moje roszczenia dotyczące miejsca w Akademii Francuskiej. Obecnie przebywa w zakładzie zamkniętym i obawiam się, że nigdy nie zostanie wyleczony. Spowodowało to wielki żal, że już nigdy nie zobaczę Ameryki. Miałem ochotę udać się w tym roku do Chicago, ale w tym stanie zdrowia i z wciąż otwartą raną to zupełnie niemożliwe. A ja tak kocham Amerykę i Amerykanów. Jeśli pisze pan dla Ameryki, koniecznie proszę napisać im, jeśli oni też mnie kochają – a wiem, że tak jest, ponieważ otrzymuję co roku tysiące listów z Ameryki – to, że odwzajemniam ich uczucie całym swym sercem. Ach, gdybym tylko mógł udać się tam i zobaczyć ich wszystkich, to byłaby wielka radość! „Choć większość wiedzy geograficznej w moich powieściach pochodzi z osobistych obserwacji, czasami musiałem polegać na opisach z wcześniej przeczytanej literatury. Tak na przykład w powieści, o której mówiłem, czyli w „Malcu””, który wychodzi wkrótce, opisuję przygody chłopca w Irlandii. Prowadzę go od wieku dwóch lat do piętnastu, kiedy to dorabia się majątku dla siebie i swych przyjaciół, co jest wielkim finałem powieści, nieprawdaż? Podróżuje po całej Irlandii, a jako, że sam nigdy tam nie byłem, moje opisy scenerii i różnych miejsc zostały zaczerpnięte z książek. “Mam książki z wyprzedzeniem na całe lata. Następna powieść, czyli ta, która zostanie opublikowana w przyszłym roku, jest zatytułowana „Zadziwiające przygody kapitana Antifera” i jest już całkowicie zakończona. To opowieść o poszukiwaniu i odnajdywaniu skarbów, a fabuła kręci się wokół bardzo ciekawego zagadnienia geometrycznego. Jestem teraz pochłonięty powieścią, która ukaże się w 1895 roku, ale nie mogę nic na jej temat powiedzieć, jako że nie ma jeszcze właściwie żadnej formy. W
międzyczasie pisuję opowiadania. Tak więc, z kolejnym świątecznym numerem „Figaro” opublikowana zostanie moja opowieść zatytułowana „Pan Re z krzyżykiem i panna Mi z bemolem” (Re z krzyżykiem i Mi z bemolem, jak wiadomo, to dokładnie takie same nuty na fortepian). Widzi pan tu pewną prawidłowość? Tu pojawia się moja wiedza muzyczna. Nic, czego człowiek raz się nauczy, nie zostaje zmarnowane. „Ludzie często pytają mnie, jak i pan to uczynił, dlaczego mieszkam w Amiens, ja, który jestem takim instynktownym paryżaninem. Ponieważ, jak już mówiłem, płynie we mnie bretońska krew, kocham spokój i ciszę i nie mógłbym być szczęśliwszy, jak tylko w klasztorze. Spokojne życie wypełnione nauką i pracą jest dla mnie rozkoszą. Przyjechałem do Amiens pierwszy raz w 1857 roku, tu spotkałem damę, która jest teraz moją żoną, a która wówczas nosiła nazwisko de Vianne i była wdową z dwiema małymi córeczkami. Więzy rodzinne i spokój tego miejsca przywiązały mnie do Amiens na dobre. To jest dobra rzecz, ponieważ, jak powiedział mi kiedyś Hetzel, gdybym mieszkał w Paryżu, napisałbym co najmniej dziesięć powieści mniej niż to zrobiłem. Bardzo lubię moje życie tutaj. Powiedziałem panu, jak pracuję w godzinach porannych i jak czytam popołudniami. Ćwiczę tyle, ile tylko mogę. To jest tajemnica zdrowia i siły. Nadal bardzo lubię teatr. Kiedy tylko grana jest jakaś sztuka w niewielkim teatrze nieopodal, może być pan pewien, że spotka panią Verne i jej małżonka w ich loży. W tych dniach jadamy w hotelu Continental, tak aby wyjść z domu i dać naszej służbie odpocząć. Nasz jedynak, Michel, mieszka – razem z żoną i dziećmi – w Paryżu. Sprawnie pisze na tematy naukowe. Mam tylko jedno zwierzę domowe. Jego portret znajduje się w moim domu. To Follet, mój drogi stary pies.”
Niedoceniony Pisarz Zadałem wówczas panu Vernowi pytanie, które choć niedyskretne, zdawało się konieczne. Słyszałem, że dochody uzyskane przez niego za jego wspaniałe książki są mniejsze niż honoraria zwykłego dziennikarza. Zasłyszałem takie twierdzenie, i to z pewnego źródła, że, uwzględniając średnią, Juliusz Verne nigdy nie zarobił więcej niż pięć tysięcy dolarów rocznie. Pan Verne powiedział: „Wolałbym nie
PROZA POEZJA
pierwsze książki, w tym te, które osiągnęły największy sukces, były sprzedawane za dziesiątą część ich wartości. Jednak po 1875 roku, czyli po wydaniu „Michała Strogowa”, moje umowy zostały zmienione i dały mi uczciwy udział w zyskach z moich powieści. Nie mam jednak żadnych powodów do skarg. Tym lepiej, jeśli mój wydawca również zarobił. Z pewnością mogę żałować, że wcześniej nie podpisałem lepszych umów. Tak więc, „W 80 dni dookoła świata” w samej Francji zarobiło dziesięć milionów franków, a „Michał Strogow” siedem milionów, z których ja sam otrzymałem znacznie mniej, niż wynosiła moja część. Ale ja nie jestem i nigdy nie byłem człowiekiem żądnym pieniędzy. Jestem literatem i artystą, żyjącym w dążeniu do ideału, szalejącym nad pomysłem i tryskającym entuzjazmem nad moją pracą, a gdy jest już ona wykonywana, odkładam ją na bok i zapominając o niej całkowicie. Potrafię często usiąść w swym gabinecie, sięgnąć książkę autorstwa Juliusza Verne’a i przeczytać ją z prawdziwą przyjemnością. Trochę więcej sprawiedliwości ze strony moich rodaków ceniłbym milion razy bardziej, niż te tysiące dolarów, które moje książki powinny były dać mi każdego roku. To jest to, czego żałuję i zawsze będą żałować.” Spojrzałem na czerwoną rozetę oficera Legii Honorowej w dziurce od guzika, w luźnej niebieskiej kurtce mistrza. „Tak” – powiedział – „to jest pewien
dowód uznania.” Potem, z uśmiechem dodał: „Byłem ostatnim człowiekiem odznaczonym przez cesarstwo. Dwie godziny po podpisaniu dekretu dotyczącego mojej osoby, przestało ono istnieć. Mój awans na oficera został podpisany w lipcu ubiegłego roku. Ale za odznaczeniami nie wzdycham wcale bardziej niż za złotem. Liczy się to, że ludzie powinni zobaczyć, czego dokonałem, albo próbowałem zrobić, i nie powinni przeoczyć artysty w bajarzu. Jestem artystą” – powtórzył Juliusz Verne, prostując się i stanowczo ustawiając nogę na dywanie. “Jestem artystą” powiedział Juliusz Verne. Ameryka zaś, jak długo będzie czytać, będzie po nim powtarzać.
mówić nic na ten temat. To prawda, że moje
COŚ NA PROGU
97
PROZA POEZJA RON REYNOLDS VEL RAY BRADBURY
TECHNOKRATA Z KONIECZNOŚCI t łu m a c z e n i e: B e a t a Lew i ń ska
Przez kilka złowrogich minut Stern wpatrywał się w swoją maszynę do pisania, zastanawiając się, czy ogłosić nieprawdopodobne. Aż wreszcie: – Cholera! – zagrzmiał. – Nie mogę pisać! Spójrz, spójrz na to! Wydarł pustą stronicę z maszyny i zgniótł w kulkę. – Gdybym wiedział, że tak się sprawy potoczą – zaczął – nie głosowałbym na nich! Technokracja wszystko zrujnowała! Zaabsorbowana dzierganiem na drutach Bella Stern zerknęła na niego z przerażeniem. – Ale masz temperament – zawołała. – Nie mógłbyś być ciszej? Z niezadowoleniem przyjrzała się robótce. – Zobacz tylko – wykrzyknęła. – Przez ciebie opuściłam oczko! – Zawsze chciałem być pisarzem! – poskarżył się Samuel Stern, rzucając swojej żonie ponure spojrzenie. – Ale bałwani z Technatu oczywiście musieli zepsuć mi zabawę. – Z tego co mówisz, Samuelu – rzekła pani Stern – udało ci się mnie przekonać, że chcesz wrócić do barbarzyństwa panującego w CIEMNYCH LATACH TRZYDZIESTYCH! – I nie byłby to taki głupi pomysł! – odparł z emfazą. – Przynajmniej miałbym jakiś przyzwoity albo i nawet nieprzyzwoity materiał, o którym mógłbym pisać! – Co miałeś na myśli przez „nie mogę”? – zapytała, przekrzywiając delikatnie głowę, po czym dodała w zamyśleniu: – Dlaczego nie możesz pisać? Jak na mój gust poczytnych tematów jest na pęczki. Coś na kształt łzy spłynęło po policzku Samuela. – Żadnych zbirów, żadnych napadów na bank, żadnych rabunków, żadnych starych, sprawdzonych włamań, żadnych wojen gangów! Z każdą kolejną „żadną” pozycją na liście jego głos stawał się coraz bardziej płaczliwy. – Żadnego smutku – niemalże załkał. – Wszyscy są szczęśliwi, zadowoleni. Żadnych wyzysków i ciężkiej pracy. Och, jakże mi tęskno za czasami, gdy masakra w dzielnicy podczas wojny o wpływy zdobywała dla mnie miejsce 98 COŚ NA PROGU
w nagłówkach! – Sza! – warknęła Bella. – Znowu piłeś, Samuelu? Przesłuchiwany czknął wymownie. – Tak myślałam – skwitowała. – Musiałem czymś się zająć – usprawiedliwił się. – Oszaleję z braku wątku. Bella Stern odłożyła robótkę i skierowała swoje kroki na balkon, skąd pięćdziesiąt pięter niżej rozpościerał się senny kanion ulicy Nowojorskiej. Odwróciła się w stronę Sama z nostalgicznym uśmiechem igrającym na ustach. – Co byś powiedział na historię miłosną? – CO?! – Samuel zerwał się z krzesła jak oparzony. – No tak – obstawała przy swoim kobieta. – Ładny romans byłby przyjemną lekturą. – MIŁOŚĆ – głos Sterna wręcz ociekał sarkazmem. – W dzisiejszych czasach nie mamy przyzwoitej miłości. Mężczyzna nie może poślubić kobiety z przyczyn majątkowych i vice versa. Wszyscy w systemie technokratycznym mają identyczny kredyt zaufania. Żadnych procesów w Reno, alimentów, złamanych obietnic czy pozwów! Wszyscy jak od linijki. Czasy ślubów wyższych sfer czy imprez, na których świętowano czyjeś wyjście z szafy zniknęły bezpowrotnie... Bo wszyscy są równi! Nie mogę napisać felietonu politycznego o łapówkarstwie w sejmie ani o slumsach czy skandalicznych warunkach życia społeczeństwa, biednych, głodujących matkach i ich dzieciach. Wszystko jest w porządku, w porządku, w porządku... Jego wplecione w szloch słowa utonęły w ciężkiej ciszy. – Co powinno cię cieszyć – skontrowała jego żona. – Co przyprawia mnie o mdłości – warknął Samuel Stern. – Zrozum, Bell, całe życie chciałem być pisarzem. W porządku. Przez lata pisuję w szmatławcach, co nie? W porządku. Potem piszę teksty morskie, gangsterskie, upolitycznione – opisuję pierwszorzędne mokre roboty. Jestem szczęśliwy... W swoim żywiole. A potem? Bingo! Nadchodzą czasy Technokracji ze swoim uszczęśliwianiem wszystkich naokoło! Pstryk! I już po mnie! Po prostu nie mogę znieść pisania na tematy, które teraz uważa się za
poczytne. Wszystko stało się naukowe, edukacyjne. Gorączkowym ruchem zmierzwił swoją gęstą czarną czuprynę. Jego oczy jaśniały niezdrowym blaskiem. – Powinieneś być zadowolony, że mechanizm społeczny działa bez zarzutu, a jednocześnie wszyscy robią to, na co mają ochotę – uniosła się Bella, jednak Sam nadal nie przestawał mruczeć do siebie. – Na pierwszy ogień poszły świerszczyki. Następnie wszystkie sensacyjne i detektywistyczne pozycje. Zaczęli edukować dzieciaki i urabiać ich na przykładnych obywateli... – ...tak jak powinno być – ucięła Bella. – Czy zdajesz sobie sprawę – rzucił zajadle, wytykając ją palcem – że w ciągu ostatnich dwóch lat w tym mieście nie popełniono więcej niż tuzina morderstw? Ani jednego samobójstwa czy wojny gangów albo... – Wielkie nieba! – westchnęła Bella. – Skończ z tą prehistorią, Sam. Już od dwudziestu lat przestępczość jest na wymarciu. Mamy 1975, pamiętasz? Kobieta podeszła do niego i poklepała współczująco po plecach. – A może napisałbyś coś popularno-naukowego? – Nie lubię nauki – prychnął. – Zatem wracamy do punktu wyjścia, czyli miłości – spuentowała pewnym siebie głosem. W ustach formowały mu się już nienawistne słowa, jednak ostatecznie odparł: – Nie, potrzebuję czegoś nowego i innego. Wstał i podszedł do okna. W luksusowym apartamencie poniżej wypatrzył pół tuzina krzątających się robotów, szybko
PROZA POEZJA
uwijających się ze swoją pracą. Jego twarz rozjaśnił uśmiech drapieżnika obserwującego swoją ofiarę.
– A niech to! – zakrzyknął. – Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem?! Roboty! Napiszę historię miłosną o dwóch robotach. – Bądź poważny – próbowała go zgasić żona. – To może się kiedyś zdarzyć – dowodził. – Tylko pomyśl! Miłość naoliwiona, zespawana, zbudowana z blachy i kabli. Zaśmiał się triumfująco, choć był to niski, dziwaczny śmiech. Bella spodziewała się, że zaraz będzie się bił w piersi, lecz usłyszała tylko: – Roboty zakochują się od pierwszego wejrzenia i niszczą głośniki. – Dzieciak z ciebie, Sam – uśmiechnęła się tolerancyjnie. – Czasami zastanawiam się, dlaczego za ciebie wyszłam. Stern wizualnie zapadł się w sobie, a niosący go przed chwilą entuzjazm wypalał się w postaci wstydliwego rumieńca. „Tylko pół tuzina morderstw”, pomyślał. Żadnej polityki, niczego wartego przelania na papier. Ale on potrzebował tej historii. Desperacko. Oszaleje, jeśli nic się szybko nie zmieni. Zębatki jego umysłu pracowały na najwyższych obrotach. Wena słodko szeptała w jego podświadomości. Potrzebował tej historii. Obrócił się i spojrzał na swoją żonę, Bellę, która opierając się o parapet, przyglądała się korkowi na podniebnych trasach, spoglądając na ulicę znajdującą się pięćdziesiąt pięter niżej... Samuel sięgnął powoli i bezszelestnie po swój atomowy rewolwer.
COŚ NA PROGU
99
PROZA POEZJA
TOMASZ KACZMAREK
Geniusz profesora
SAMA SULLIVANA Sullivan w ekstazie odłączył przewody od sieci i pozostał przez chwilę w bezruchu, obserwując leżące na stole ciało. Zaklął pod nosem i z nadzieją krzyknął: – No żyj, ty skurwysynu! Skurwysyn jednak nie żył. Wciąż. Tego wieczora Sullivan pił do późna w pobliskim barze. Nawiedzały go opiumowe sny na jawie, wytrząsając z jego portfela kolejne sumy potrzebne na kontynuowanie tego, co uważał za dobrą zabawę. Uroił sobie towarzysza, z którym rozmawiał przez około pół godziny – wiedząc oczywiście, 100 COŚ NA PROGU
że ten nie jest prawdziwy, co w ogóle mu nie przeszkadzało. Dyskutował na poważne tematy, a jego rozmówca był do tego idealny – równie zafascynowany rzeźbą ciała co szanowny profesor Sam Sullivan, wykładowca Uniwersytetu Ciała Numer Pięć. Gdy mara rozwiała się do postaci gęstego dymu papierosowego, naukowiec zwymiotował do wiadra podstawionego wcześniej przez kelnerkę. Zawsze wymiotował po absyncie. Niewidoczni przyjaciele nie byli oczywiście jego jedynymi towarzyszami tego wieczoru. Gdy wydał już sumę
odpowiednią dla zaspokojenia swojej potrzeby rozrywki oraz pychy, przerzucił się na prawdziwych ludzi. Zaproponował Luizie drinka, kelnerka dobrze wiedziała, co to oznacza. Normalnie nie zgadzała się na żadne propozycje tego rodzaju, lecz dla Sullivana czasem robiła wyjątek. Nie uważała się przez to za dziwkę – wręcz przeciwnie: cielesne usługi wobec tak wybitnej postaci traktowała nie tylko jak patriotyczny obowiązek, ale też okazję do pobycia przez chwilę w innym, „wyższym” świecie, jak go nazywała. Dla niej oznaczało to styczność z prawdziwą arystokracją. Która ze zwykłych burdelowych pracownic mogła się pochwalić czymś takim? Dosiadła go ponownie, wycierając z czoła pot otwartą dłonią. Włosy lepiły się jej do twarzy, między piersiami ściekały słone kropelki. Pokój na piętrze baru był gorący – pod spodem była kuchnia. Rozgrzane rury i pachnące wyziewy sprawiały, że latem za dnia nie dało się wewnątrz wytrzymać zbyt długo. Ale Luiza lubiła to parujące ciepło. I Sullivan też. Dzięki temu ich ciała ślizgały się o siebie jak nasmarowane oliwą, zapach jej skóry przyprawiał go o dreszcze, a każdy orgazm kończył się serią zimnych dreszczy przeszywających trzewia na wylot. Było to doświadczenie absolutnie wyjątkowe – również ze względu na fakt, że Luiza była weteranką Wojny Dziewięcioletniej. Podczas bitwy o Syracyn straciła w wybuchu oko i płat skóry z policzka, a w jej piersi utknął rozgrzany do czerwoności kawałek metalu. Lekarze nie odważyli się poruszyć szrapnela, podobno wbił się zbyt głęboko i operacja była wielkim ryzykiem. Sullivan mógłby usunąć go z łatwością. Wtedy jednak odebrałby Luizie fragment tego, kim jest, a uważał się za porządnego człowieka i nie chciał tego robić. Po wszystkim palili w łóżku papierosy, a Sullivan opowiadał jej o swoim ostatnim niepowodzeniu. – Skurwysyn nie żyje – rzekł z właściwą dla siebie dosadnością i pogładził wypukłość na jej zbliznowaciałej skórze, tuż pod lewą pachą. – Dużo masz jeszcze czasu? – spytała, wydychając z płuc oleistą chmurę osiadającą powoli na podłodze. Wzruszył ramionami. – Wystarczająco. Tak myślę. Uśmiechnęła się. – Zostaniesz na całą noc? Odpowiedział jej, szczerząc zęby: – Za ile? – Za darmo. Pragnę cię. – Tak nie wypada. Przecież masz męża. Obruszyła się na te słowa i odwróciła głowę w bok. Nie odważyła się jednak strącić z boku jego ręki. Po prostu zacisnęła wargi i czekała, aż złość odejdzie. Profesor zauważył jej wściekłość. Znał ją w końcu bardzo dobrze.
PROZA POEZJA
– Po prostu nie chcę postępować niewłaściwie – zaczął się tłumaczyć, na co Luiza zamknęła mu usta soczystym pocałunkiem. – Jeśli nie możesz zostać... – podjęła, odrywając swoje usta od jego – ...to chociaż zostaw po sobie dobre wrażenie. Noc była jeszcze młoda, gdy wyszedł na ulicę. Ubranie lepiło się do niego, ledwie trzymał się na nogach od ilości spożytego alkoholu. Miasto oddychało pełną piersią, Sullivan czuł, jak świeże powietrze uderzało go w płuca niczym wielki młot. Uwielbiał to uczucie, gdy wychodząc z baru, dostarczał do mózgu dodatkową porcję tlenu, która sprawiała, że dostawał zawrotów głowy. W połączeniu z aktywnym pijaństwem stwarzało to dodatkowe możliwości wystąpienia ukochanych omamów. Ujrzał przed sobą czarnego kozła o czerwonych oczach, który zszedł z księżyca mieniącego się barwami tęczy. Mimo swojego stanu profesor umiał odróżnić jawę od snu. Podniósł brwi zaniepokojony i oparł się o gazową latarnię. – Zorze na księżycu. Cudownie.
Nad ranem obudził się bez kaca, dzięki substancjom, które przyjął dożylnie zaraz po przyjściu do domu. Poczciwy Patsy dopilnował tego, by dokładnie oczyścić organizm swojego pana z wszelkich trucizn, jakie przyszło mu do głowy zażyć. Wszystko jednak ma swoje skutki uboczne. Sullivana ogarnęła melancholia. Zjadł bułkę z zapieczonym na niej żółtym serem i kawał skwaśniałego twarogu. Gdy popijał tę wybuchową mieszankę mocną kawą, Patsy zjawił się w pokoju i ze stoickim spokojem, z którego był znany, zakomunikował: – Lord Jessup do pana. Sullivan westchnął. – Wpuść tę kanalię, niech mnie powkurza od rana. Służący skłonił się nieznacznie i wyszedł z pokoju. Sullivan przez chwilę patrzył na miasto błyskające poranną żółcią wschodzącego słońca. Lubił patrzeć, jak nocna mgła rozchodzi się powoli i paruje coraz wyżej i wyżej, aż w końcu... – Sam! Mordo jebana! – odezwał się basowy głos pobrzmiewający obcym akcentem. Co oznaczało, że nadszedł lord Jessup. Sullivan opowiedział gościowi pokrótce o swoich ostatnich badaniach, nie raczył jednak wspomnieć o porażce, jakiej doznał wczorajszego wieczora. Nie zwykł się chwalić eksperymentami, które się nie powiodły. Nikomu, poza swoją aktualną kochanką. – Sam... – podjął po chwili zastanowienia lord Jessup, skubiąc bezwiednie zarost. Jego bokobrody były czarne jak sadza i gęste jak ropa naftowa. Kobiety za nim szalały. – Sam, stary druhu, musisz wiedzieć, że tego rodzaju badania nie są bezpieczne. COŚ NA PROGU
101
PROZA POEZJA
– Ach nie? – Sullivan pozwolił sobie na dyskretny sarkazm, który został przyjęty przyjaznym skinieniem głowy. – Nie myśl, że traktuję cię jak dziecko, Sam. Po prostu się martwię. Dobrze wiesz, że tak daleko idące zespolenie może się okazać po prostu... po prostu... – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa, profesor postanowił go w tym wyręczyć. – Perwersyjne? – Niemożliwe. – Ach – Raczej to chciałem powiedzieć. – Raczej? – Nawet na pewno. Choć jak o tym myślę, to i twoje określenie jest blisko prawdy. Profesor popił kawy z filiżanki. – Pewnie masz rację – odparł, czując, jak przyjemne ciepło przepływa przez przełyk i z właściwą sobie lekkością lokuje się w żołądku. Na moment zagłuszyło nieprzyjemny chłód w sercu. „Ale i tak to zrobię” – dodał w myślach. „Jak mógłbym nie spróbować?” Dzień był pogodny i ciepły, tak samo jak poprzedni. Sullivan postanowił spędzić go na solidnej pracy w laboratorium. Tak też uczynił. Sprawdził jeszcze raz równania, potem przetestował sprzęt i uruchomił sieć. W międzyczasie Patsy przynosił mu kanapki i służył dobrą radą. Kamerdyner profesora nie był bowiem byle obszczymurkiem z łapanki. Służył w rodzinie Sullivanów od wielu lat. Nosił na sobie już silne znaki zużycia (łysinę, zmarszczki, przeszczepione organy), wciąż jednak wypełniał swoje obowiązki z niezwykłą skrupulatnością. Poza tym znał się na ludzkiej anatomii. Nie raz jego podpowiedzi miały istotny wpływ na końcowy sukces. – To wina maści konserwującej – podjął Patsy, czując na sobie ciężkie, wyczekujące spojrzenie Sullivana. – Tak uważam, proszę pana. Nie zapobiegła degradacji nerwów. Nie wszystkich. Tutaj i tutaj. W tych najbardziej przeschniętych częściach. Brakuje odpowiedniego przewodzenia bodźców. Stali pochyleni nad ciałem, a profesor po raz kolejny zajrzał w głąb rozprutego ciała rozciągniętego na stole. Potrząsnął głową. – Nie miało tak być. Nie to mu obiecywałem. – Proszę wybaczyć, ale nikt nie mógł tego przewidzieć. – Ale mogłem się szybciej zorientować. – Jest pan geniuszem. A geniusze często szukają w dalekich krainach, zamiast na swoim podwórku. Sullivan roześmiał się na te słowa i poklepał służącego po ramieniu. – Zrób mi kanapkę z żółwim jajem.
102 COŚ NA PROGU
Kiedy nie mógł złapać weny, jadł, grał na harfie i wpatrywał się w ścianę. Pokryty freskiem mur przedstawiał antropomorfizację gangreny, która idzie przez jego ukochane miasto, pokrywając wszystkich jego mieszkańców warstwą zgnilizny i zepsucia. Była to dla niego jasna metafora wykonana na zamówienie Sullivana, którą namalował stary przyjaciel – Matrioso Dunhan, znany artysta. Kolejne dźwięki koiły jego skołatane nerwy, umysł skupiał się na malowidle, a żołądek trawił. Gdy te trzy elementy składały się w pozornie chaotyczną całość, serce Sama rosło, jego głowa nabierała lekkości, a myśl strzelała jak błyskawica. Po godzinie przygotowania wstał w końcu od instrumentu i pędem rzucił się do laboratorium. Nie było chwili do stracenia. Zanurzył zmysły i palce w najbardziej wymagających częściach udręczonego ciała. Za pomocą maszyny soczewkowej wejrzał do wnętrza tkanek, mechanizm ręcznego robota wspomógł go w precyzyjnym umieszczaniu nerwów na miejscu. Wiedział, że to nie wszystko, ale obserwacja Patsiego stanowiła tu klucz do rozwiązania zagadki. Już wkrótce tkanki ożyją, a serce zabije z pełną mocą. Był tego pewien. Musiał być. – To musi się stać dzisiaj, Patsy – rzucił nad stołem, dostrzegając kątem oka wchodzącego do laboratorium sługę. – Proszę pana? – spytał kamerdyner, stawiając na stoliku porcelanowy czajnik z herbatą. – Widziałem w nocy zorze – mówił profesor, nie przerywając pracy. Rzeźbił, rwał i wiązał. Zszywał. Kompletował. – Zorze na księżycu. Widziałem je. – Ach – odrzekł Patsy, znając ich znaczenie. Zatrzymał się na moment nad stolikiem, jakby ważył w głowie słowa, które zamierza wypowiedzieć. – Mogę pana zastąpić przy zamykaniu kanałów. Pan w tym czasie może zechce napić się herbaty? Naukowiec podniósł wzrok i wyszczerzył zęby. – Chętnie, przyjacielu. Chętnie. Gorąco parzyło go w podniebienie i gardło. Przyjemne uczucie. Założył nogę na nogę. – Kiedy skończysz... – rzekł do sługi – ...nastawimy wspólnie odbiorniki na częstotliwość kosmicznej burzy. I wystawimy wszystkie piorunołapacze. Myślę, że dodatkowe napięcie da nam potrzebnej energii. – A sieć? – Sieć nie zadziała. Jest za słaba. – Ach. Sullivan wstał, odstawiając filiżankę. Podszedł do ciała. – Tyle lat pracy. Tyle wyrzeczeń. Tyle pracy... – Czuję, że to ten dzień, proszę pana – rzucił Patsy, kończąc zszywać wyschniętą skórę. – Może przed
PROZA POEZJA
nastawieniem aparatury zamieszam w zbiornikach żelowych?
pięścią o płytę maszyny.
– Wspaniały pomysł. Wzrusz życiodajne płyny. Spraw, by się zagotowały. Sam zajmę się resztą. Ty skup się na tym zadaniu. Podepnij igły, wprowadź rurki do żył.
– Jak to wyłączyć? Jak? – rzuciła wściekle, podchodząc do profesora. Chwyciła go za kołnierz i pociągnęła w górę. Naukowiec poczuł ból w plecach i lewej ręce. Jednocześnie ogarnęła go euforia i wesołość. Adrenalina pompowana w żyły zaczynała dawać o sobie znać. Mężczyzna charknął i splunął na podłogę gęstą plwociną.
Pracował z wielkim poczuciem konieczności i spełnienia, a jednak z drugiej strony wciąż czuł tęsknotę za wilgotnymi piersiami Luizy. Nie widział jej już... drugi dzień? Czy to możliwe, że się zakochał? Nieee... Odtrącił tę myśl natychmiast, niczym natrętną muchę. To nie mogło być tak. Łączył się z nią poprzez wspólny interes. Po to jej płacił. Żeby się nie przywiązać. Żeby nie zdradzić Leona. A jeśli jednak? Serca nie podzieli na pół. Dokona wyboru. Jedynie słusznego wyboru. Leon. Jego bratnia dusza, jego życie, jego kochanek. Zmarł tak tragicznie, tak młodo. A dzisiaj go odzyska! I nikt go nie powstrzyma! Skończył przypinać ostatnie kable i ruszył przez salę o wysokim stropie, w którym mieściło się jego laboratorium. Podłużne okna wpuszczały do środka wiosenne słońce. Był wczesny wieczór. Może powinien zaczekać do nocy, może... Usłyszeli huk dochodzący z głębi korytarza prowadzącego do głównej bramy. Patsy skończył już podpinanie wszystkich rurek i igieł, wycierał właśnie ręce w ręcznik. Spojrzał na swojego pracodawcę, po czym natychmiast pobiegł do drzwi, po drodze chwytając muszkiet. Padł jeden strzał. Krzyknął jeden mężczyzna. Upadło jedno ciało. Sullivan, nie czekając na to, co się stanie, przywarł do ogromnego panelu sterującego pełnego przekładni, dźwigni, gałek i przycisków. Wszystko było ustawione prawidłowo. Tylko delikatnie pchnięcie tu, jeden ruch tam. I gotowe. Docisnął dźwignię do oporu. Padł drugi strzał. Nie krzyknął nikt. Sullivan osunął się na ziemię. Podniósł wzrok. Oddychał ciężko, wzrok nie działał jak powinien, obraz się zamazywał. – Kim jesteś? – powtarzał. – Kim jesteś? Pokaż się. Krew skapywała na podłogę ciemnymi, gęstymi kroplami. Kobieta podeszła do rannego i pochyliła się nad nim, zbliżając swoją twarz do jego.
– Nie da się. Już nie. Maszyna automatycznie dokończy – wysyczał. Chwycił się sprawną ręką poręczy z boku metalowych skrzyń mieszczących w trzewiach trzeszczące mechanizmy. Rzucił kobiecie wyzywające spojrzenie. – Kim tak naprawdę jesteś? Skrzywiła się z niesmakiem i wstała. Podarowała mu silne kopnięcie w klatkę piersiową. Mężczyzna wyłożył się na ziemi, ból dostał się pod czaszkę, wypalił oczy, wydłubał z głowy świadomość. Sulivan zemdlał. Kobieta rozejrzała się po wnętrzu laboratorium. Wysoki sufit zdobiły gotyckie gwiaździste stropy, kolumny podtrzymywały wysoki dach. Tylna część pomieszczenia była zaokrąglona. Luiza poczuła, że opada jej szczęka. – Tu kiedyś był kościół – mruknęła do siebie. Spojrzała na nieprzytomnego Sullivana leżącego na kamiennej posadzce. – Nie wystarczyło ci kalania ciała, musiałeś jeszcze zbezcześcić świętość i duszę? Do sali wszedł wysoki mężczyzna o długich czarnych włosach spiętych w kucyk. Miał na sobie białą koszulę poplamioną krwią. Luiza rzuciła mu pytanie: – Czego się dowiedziałeś? Pokręcił głową. – Niewiele. Stary dobry Patsy nie był skory do rozmów. Nawet kiedy wsadziłem mu palec w oko, nie puścił pary z gęby. Nie krzyknął. Cmoknęła ustami z uznaniem. – Wiedziałam, że twardy z niego jegomość, ale nie, że aż tak. Mężczyzna podszedł bliżej, pogładził martwe ciało na stole. – Widzę, że panujesz nad sytuacją. Wszystko wyłączyłaś? Luiza opuściła wzrok.
– Luiza? – profesor wytrzeszczył oczy, widząc swoją prywatną kurtyzanę, barmankę z baru, który uwielbiał, ciało, które wielbił, serce, które ubóstwiał. – To ty? Ty? Jak... Dlaczego?
Chwycił jej podbródek i brutalnie zmusił do podniesienia głowy.
Pytania obijały się wewnątrz głowy, wychodząc jako zmieszana, bezkształtna paplanina podobna do dziecięcego gaworzenia. Sullivan był w szoku – ranny, kompletnie zaskoczony i upokorzony. A do tego przerażony.
– Pytałem-czy-wszystko-wyłączyłaś – wycedził słowa ciągiem przez zaciśnięte zęby. Nie był głupi, wściekłość pojawiła się w jego głowie szybciej, niż grom biegnie za błyskawicą.
Luiza doskoczyła do aparatury i zaczęła przekręcać gałki, dusić przyciski, potrząsała przy tym głową, klęła i uderzała
– Nie. Nie mogłam. On to tak zaprojektował, że procesu nie da się zatrzymać. To znaczy, może się da, ale ja nie
– Ja... ja nie mogłam... Ja...
COŚ NA PROGU
103
PROZA POEZJA umiem. Nie powiedział mi, mimo tortur.
nogę swojej ofierze.
Odepchnął ją na bok. Kobieta zatoczyła się i wpadła na deskę kreślarską, zrzucając na podłogę ołówki, przyrządy do rysowania i stertę papierów.
Maszyna zaczęła donośnie brzęczeć, w kotłach gotował się gęsty żel dostarczany do wnętrza ciała przez gumowe przewody. Urządzenia tego typu były dosyć delikatne, napastnicy jednak zdawali się o tym nie wiedzieć. Profesor nie miał zamiaru wyprowadzać ich z błędu. Gdy Brandenbury wyciągnął nóż i zbliżył się do przewodów transportujących gęste życiodajne płyny do martwego ciała, Sullivan wydusił z siebie donośny głos:
– Nie wiedziałam! – krzyknęła, nie odwracając się. – Milcz – rzekł mężczyzna i zbliżył się do Sullivana. – Obudzisz mi go. Słyszysz ten dźwięk? Aparatura łapie coraz więcej mocy. Buczy. Za chwilę uzyska pełną moc. - Stuknął palcem w jeden ze wskaźników przytwierdzonych do panelu sterującego. – Zamazał wartości, ale strzałka przesuwa się w prawo. Spodziewał się tego? Kobieta odparła, klękając przy profesorze i biorąc jego głowę na kolana. – Na pewno nie. Nie mógł. Nie miał jak. Przywaliła mu pięścią w krocze. Profesor zbudził się natychmiast. – Milcz i słuchaj – rzekł napastnik, kucając przy profesorze. – Nazywam się Charles Brandenbury. Jestem kardynałem Kościoła Ponownego Zjednoczenia. Zapewne słyszałeś o naszym zgromadzeniu. Pilnujemy, by żmije takie jak ty nie kalały świętego ludzkiego ciała obrzydliwą działalnością jak ta. Mieliśmy na ciebie oko od dawna, gdy tylko zacząłeś przeszczepiać organy i zastępować zużyte części ciała metalem i mechanizmami. Mimo to byłeś daleko na liście obiektów do wymazania z ludzkiej pamięci. Kiedy jednak dowiedzieliśmy się, że chcesz dokonać tej potworności... awansowałeś. Więc oto jestem ja i moja podopieczna. – Wskazał ręką na Luizę. Profesor rzucił jej spojrzenie pełne wyrzutu. Wciąż trzymając jego głowę, napluła naukowcowi w twarz. Brandenbury kontynuował: – Rozumiem, że nie jesteś aż tak głupi, na jakiego pozujesz. Wziąłeś pod uwagę, że ktoś będzie chciał cię powstrzymać, przygotowałeś sekwencję samodzielnego działania. Wykorzystałeś pewnie jakąś prostą maszynę liczącą, by być pewnym, że wykona twoje polecenia bardzo dokładnie. Po co polegać na ludziach, prawda? Nie odpowiadaj, to nie było pytanie. Pytanie będzie teraz. I albo natychmiast mi na nie odpowiesz, albo twój pedalski trup zawiśnie na żyrandolu, a dupodajne ścierwo, które próbujesz ożywić, spłonie na stosie. Jak-to-wyłączyć? Profesor zbladł na twarzy, pot ściekał mu z czoła. Lewa ręka drżała konwulsyjnie, ubranie plamiło się ciemną krwią. Przełknął ślinę i zwilżył wargi. – W tym rzecz... – podjął i urwał. Zamknął oczy, przygotowując się na cios zniecierpliwionego religijnego fanatyka. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Mężczyzna czekał, aż profesor wyrzuci z siebie to, co ma do powiedzenia. Postanowił więc mówić dalej: – W tym rzecz, że nie da się. Nie mogłem ryzykować. On musi żyć. – Zdajesz sobie sprawę z tego, jak strasznie obrażasz boga? – krzyknęła Luiza marszcząc czoło i nos. Przypominała w tej chwili wściekłego psa, który za chwilę miał odgryźć 104 COŚ NA PROGU
– To nic nie da! Żel jest już w ciele, wystarczyłoby go na kilka osób! Miał nadzieję, że fanatyk mu uwierzy, jeśli bowiem przeciąłby teraz przewód, Leon mógłby najzwyczajniej w świecie spłonąć od nadmiaru napięcia elektrycznego. Żel wypełniał jego ciało, nie tylko doprowadzając do jego tkanek substancje odżywcze i tlen, ale także chroniąc organy, nerwy i mechaniczne części wprowadzone do ustroju. Gdyby wysokie napięcie ożywiło serce, które z kolei uruchomiłoby łańcuch życia, zostałoby wyprowadzone na zewnątrz przez te izolowane pręty do słojów, a następnie przedostałoby się do ziemi wbitymi w środek odprowadzaczami sięgającymi przez katakumby aż do zimnej gleby. Brandenbury skrzywił się. Odwrócił się w stronę naukowca. – Skoro te przewody są zupełnie nieważne, to dlaczego tak bardzo ci na nich zależy? Nie uwierzył. Powietrze zgęstniało. Ostatnie promienie słońca znikały właśnie za horyzontem, cienie wydłużyły się niemiłosiernie, a niebo pokryło się tęczą kolorów niknącą za przepastną ciemnością ciągnącą się za chmurą wieczorną. Gdzieś w oddali połyskiwały zorze księżycowe. Wnętrze okrywał półmrok, coraz bardziej zawistny o ostatnie promienie światła. Kradł jasność, połykał ją i przeżuwał, nie dając nic w zamian. Ale laboratorium zaczynało błyszczeć jak oczy nastolatka na widok ponętnych kształtów dojrzałej kobiety. Brandenbury rzucił się w kierunku przewodów, gdy tylko zrozumiał, że właśnie nastąpił ten właściwy moment. Kosmiczna energia wywołała potężne wyładowanie między nagrzaną jak piec jonosferą a zimnym gruntem ziemi – oraz naładowanymi odwrotnie piorunołapaczami. Czysta energia spłynęła prosto z nieba wolnego od burzy i wniknęła w aparaturę profesora Sama Sullivana. To działo się w pierwszym ułamku sekundy. W drugim komnata rozświetliła się białym blaskiem przechodzącym stopniowo w żółć, czerwień i fiolet. Huk ogłuszył znajdujących się w środku. Brandenbury zdołał doskoczyć do jednej z gumowych rur, gdy siła nieokiełznanej natury odrzuciła go w tył. Przefrunął ponad machinami profesora i wyrżnął o ceglany mur, zostawiając na nim
krwawy ślad. Sullivan popłynął po posadzce, jakby boski palec pchnął go od niechcenia. Poczuł na nogach gorąco, a po chwili zobaczył, że jego nogawki ciemnieją i zaczynają się palić. Mimo bólu zaczął je ściągać i odrzucił na bok. Luizy nigdzie nie widział, zupełnie jakby wyparowała. Martwe ciało na stole podskoczyło i krzyknęło przeraźliwie. Napięcie nie przeszło w całości żelem do zbiorników. Jego część wyładowała złość na aparaturze, wzniecając pożar i paląc pulpit sterowniczy. Inna z kolei przeskoczyła między metalowymi skrzyniami i cudem minęła profesora, kierując się w stronę klatek dla szczurów doświadczalnych. Wszystkie stanęły w ogniu, a klatki podskoczyły niczym targnięte podmuchem huraganu. Obolały mężczyzna przewrócił się na plecy. Nie miał siły wstać. Upływ krwi strasznie go osłabił. Nie mógł jednak zetrzeć z twarzy uśmiechu. Czekał, co będzie dalej. Usłyszał jęki i agresywne ruchy, rozrywanie przewodów, wyciąganie igieł. Basowe pomruki. Agresywne warknięcia. Potem ciężkie kroki gołych stóp po posadzce. I silne dłonie chwytające go za boki twarzy. Wciąż nie widział za dobrze, ale ten dotyk... Ten dotyk... – Czy to ty? Leon? To ty? Żyjesz? Skurwysynu, naprawdę żyjesz! Odpowiedział mu jęk i dziki, zwierzęcy ryk. Ożywione ciało uchwyciło głowę profesora mocniej i ścisnęło w instynktownym ruchu. Profesor zakwiczał, gdy jego mózg zaczął wylewać się przez nos i uszy. Ciało cisnęło dalej, aż czaszka pękła jak skorupka jajka, a jej zawartość trysnęła we wszystkich kierunkach. Mężczyzna wstał i popatrzył na swoje dłonie. Zimne. Obce. Zszyte z dziwnych części. Poczerwieniałe od napięcia, pomarszczone od życiodajnego żelu. Dotknął nimi twarzy, piersi, brzucha, genitaliów. Trząsł się, ale nie z zimna. Miał wrażenie, że jego ciało za chwilę rozpadnie się na kawałki, że zwymiotuje trzewiami i wysra jelita. Nie mógł tego znieść. Zaczął się miotać i bić wszystko, co wpadło mu pod rękę. Niszczył stanowiska laboratoryjne, rzucał przedmiotami, łamał meble. W końcu przywarł do ściany i zaczął bić głową o mur, przeraźliwie jęcząc i krzycząc. Aż poczuł na plecach delikatny dotyk kobiecej dłoni. Odwrócił się instynktownie i zmierzył ją wzrokiem. Trzymała w rękach lustro. Mógł więc się obejrzeć. Był potworny i piękny jednocześnie. Symetryczny, wielokolorowy, pozbawiony jakiegokolwiek owłosienia. Miał rozbudowane mięśnie, mechaniczne układy wspomagające i wzmocnione ścięgna. Na swój sposób musiał być wspaniały.
PROZA POEZJA
Nie zatrzymał się. Luiza cofała się przed nim i wciąż mówiła:
– Skoro bóg dopuścił do tego, byś powstał, musiał mieć w tym cel. Charles by tego nie zrozumiał, ale ja rozumiem. Wiesz? Widzę w tobie boga. Widzę jego siłę i moc. To on cię ożywił, nie ten butny naukowiec. To on... To on... To... Chwycił ją mocno pod pachami. Wyczuł wystający pod skórą przedmiot i to go powstrzymało przed zgnieceniem kobiety. – Tak – rzekła. – To obce ciało, z którym od dawna żyję. – Dotknęła palcem opaski na oku. – To też straciłam. Mężczyzna przekrzywił głowę i... uśmiechnął się. – Tak – rzekła Luiza. – Jesteś bożym dzieckiem. Pozwól mi. Poprowadzę cię. Będziesz działał w imię boże. Pokażę ci prawdę. Leon nic na to nie odpowiedział, tylko chwycił ją mocniej i począł macać wypustkę kryjącą w sobie odłamek metalu. Następnie paznokciem rozciął jej skórę i chwycił za szrapnel. Kobieta ryknęła z bólu, ale nie wypuścił jej. Nie zwracał też uwagi na jej ręce. Próbowała go odepchnąć, podrapać, kopała nogami. Nie puścił. Wyrwał z jej ciała odłamek. Padła na ziemię, z jej boku wytrysnęła fontanna krwi. Nie ruszała się. Obejrzał z zaciekawieniem metal obrośnięty ciałem. Był postrzępiony, krwisty i ostry. I w gruncie rzeczy nudny. Odrzucił go na bok. Ciało powoli przestawało mu przeszkadzać. Stawało się jego częścią. Podszedł do okna i spojrzał na miasto zatopione w nocnym spokoju. Pobliskie domy mówiły do niego ciepłym światłem bijącym z wnętrz. Zauważył cienie ludzkich sylwetek. Poczuł ciekawość. Czy wewnątrz jest więcej miękkich istot? Postanowił sprawdzić, czy któraś z nich może być twardsza. Gdy Leon opuścił laboratorium, Luiza jęknęła i chwyciła leżącą obok szmatę, by zamknąć krwawiącą ranę. Dobrze, że w tajemnicy przed Kościołem pozwoliła sobie wszczepić zapasowe tętnice i mechaniczne zamknięcie wokół szrapnela wbitego w ciało. W ten sposób usprawniła się, jednocześnie nie zdradzając nic przed fanatykami, do których przystała. Sięgnęła do rany i drżącą ręką pociągnęła za niewielką zasuwkę. Biologiczne zastawki zaskoczyły i domknęły uszkodzone naczynia. Przewróciła się na plecy i roześmiała na głos. Ogień powoli trawił resztki pulpitu i przeżuwał drewniany stół.
Uderzył w lustro, które wysunęło się z rąk kobiety i poleciało na przeciwległą ścianę. Ruszył w jej kierunku, zaciskając zęby. – Słyszysz mnie, prawda? COŚ NA PROGU
105
PROZA POEZJA PAWEŁ IWANINA
WYTRZESZCZ
TYSIĄCA JARDÓW Ilustracja: Tom Lea - „Thousand-yard stare”
Proszę... proszę o chwilę ciszy. Jeżeli można, chciałbym zabrać głos w tej sprawie. Wszystko zaczyna nam się wymykać spod kontroli. Pozwólcie, że uporządkuję fakty. Może i zabrzmię osobliwie, może i pomyślicie, że macie do czynienia z wariatem, ale prawda musi zostać wyjawiona. To zaczęło się dwanaście lata temu, tuż po tym, jak przedterminowo zwolniono Franka z frontu. Wojna koreańska odcisnęła na nim ogromne piętno. Jak sami wiecie, dzień, w którym go odwołali, był trzecim dniem nieustannej walki. Ciągłego bombardowania, ciągłej wojny pozycyjnej. Śmierci dziesiątek tysięcy istnień, latających kończyn i jezior krwi. Na początku zauważyłem jego niepokojący wzrok. Wiotki, pusty, nieobecny i jakby nieprzystający do tego świata. Fachowcy nazywają to wytrzeszczem tysiąca jardów. Stosy mądrych słów, syndromów i zespołów, diagnoz i prognoz wylewały się z ust psychiatrów. Ale nic nie było w stanie przywrócić mi Franka. Kiedy mówiłem do niego, kiedy pytałem o cokolwiek, patrzył tylko w dal. Bezkresną przestrzeń. Zawieszał wzrok tuż za horyzontem. Zmęczenie i ogromny stres wywołały u niego kryzys psychiczny przekraczający ludzkie możliwości. To było właśnie wtedy. Nie mogłem tego znieść. Zrobiłem to, co należało. Zrobiłem to na własną rękę. *** Ciemna sala przydrożnego baru od godziny zapełniała się piątkową klientelą. Spragnione gardła najpierw zalewane były piwem, by 106 COŚ NA PROGU
potem narzekając, relacjonując i wspominając, znowu wyschnąć. Gdzieniegdzie przemykały pijane osoby, próbujące nieudolnie nadążyć za tempem dynamicznej muzyki. Wśród wszystkich rozbieganych, których twarze wykrzywiały się w uśmiechu, i tych, którzy posępnie patrzyli przed siebie i wzdychali do szklanek, siedział Frank. Od godziny wpatrywał się w rząd alkoholi za barem. Czasem tylko robił krótkie przerwy, by zamówić kolejny kufel. Barman kątem oka obserwował pooraną zmarszczkami twarz Franka, przesłoniętą kapeluszem z szerokim rondem, którego nigdy nie zdejmował. Pałał do niego intuicyjną sympatią, jaką na ślepo obdarza się nieznane osoby, ufając im, że przy bliższym poznaniu okażą się takimi, jak zakładaliśmy. – Patrz pan, takiemu to się powodzi – powiedział, kierując zazdrosny wzrok na parkiet. – Taki to nawet kroków nie musi umieć. Przychodzi tu, stawia dwa drinki, zakręci trzy razy i cały lokal jego. Nikt teraz nie docenia barmanów. Ale... – nabrał powietrza, by coś powiedzieć, ale machnął ręką na Franka, gdy zobaczył, że ten nie zwraca na niego uwagi. Odwrócił się i wzdychając, zaczął wycierać kufle. Parkiet zdominowany był przez mężczyznę otoczonego wianuszkiem kobiet, które z uporem wiły się wokół niego. Z każdym kolejnym obrotem wylewała mu się część alkoholu z drinka trzymanego w ręce. W tym podrygiwaniu, wśród kobiet nachalnie roszczących sobie prawo do wdzięku i piękna, głośno wykrzykiwał tandetne hasła, na dźwięk których wianuszek wybuchał wymuszonym śmiechem. Po paru piosenkach, z których jedna była szybsza od drugiej, gdy ciało
zrobiło się mokre i lepkie, a pożądanie wzięło górę nad rozumem, zaczął adorować jedną z nich, nie najbrzydszą i łaskawie obdarzoną przez naturę. Pozostałe próbowały jeszcze coś zdziałać, ale po kilku minutach zdały sobie sprawę z powagi sytuacji i udając, że wszystko przebiega zgodnie z planem, oddaliły się jedna po drugiej, zostawiając dwójkę samym sobie. – Chyba nikt z nas nie będzie narzekać, jeżeli cię stąd zabiorę? – Popatrzył na nią mętnym od alkoholu wzrokiem i skierował rękę niżej, zaczynając powoli zaznajamiać się z tylnymi kieszeniami. Dziewczyna położyła mu rękę na klatce piersiowej i zaczęła go delikatnie gładzić. – Nie... Ale zróbmy to teraz. Tam – powiedziała, lekko odchylając głowę w stronę łazienki. Patrzyła mu prosto w oczy i czekała, aż skieruje na nią wzrok, przygryzając usta. Uśmiechnął się i pokiwał z zadowoleniem głową. Dziewczyna złapała go za rękę i zaczęła prowadzić na tyły lokalu. Jej smukłe nogi nadawały jej ruchom wyjątkowej lekkości, co mocno uskrzydlało pewną część jego ciała. Nie mógł myśleć o niczym innym. Przechodząc, wsadził komuś drinka w rękę i poklepał go po ramieniu. Gdy wkroczyli do łazienki, ujął ją w ramiona i nie odrywał się od jej ust, ściskając ją mocniej, niż powinien. Próbowała się oswobodzić, ale język mężczyzny nie chciał opuścić jej ust. Błądząc ręką, otworzył drzwi kabiny i wepchnął ją. Zatrzymała się na ścianie, obijając sobie rękę i zaczęła chichotać. Wymruczała kilka słów i zawiesiła się mu na szyi, pozwalając rozbieganym dłoniom dotykać swojego ciała. Zaczął niemrawo, ale z każdą sekundą działał coraz śmielej. W jednej chwili wpatrywał się z obsesją w jej piersi, w drugiej miał je już w ręce. Kobieta zaczęła nieśmiało protestować, ale widziała, że nic do niego nie dociera. Zaczęła się niepokoić, gdy wydawał z siebie całą gamę urywanych dźwięków, sapnięć, kaszlnięć, chrapliwych oddechów. – Spokojnie! Mamy czas... – powiedziała i próbowała się poderwać, ale ręka mężczyzny wystrzeliła jak z procy, zasłaniając jej usta. Popatrzyła na niego i zaczęła kręcić głową, ale ten nie zwracał na nią uwagi. Szarpnął ją za włosy i okręcił tak, że stała tyłem do niego. Złapał ją mocno za szyję i uderzył po głowie. Kobieta krzyknęła.
PROZA POEZJA
– Tak właśnie lubię! – wycharczał mężczyzna przez zaciśnięte zęby, odgiął jej głowę i napluł na twarz. Przez chwilę delektował się widokiem upodlonej kobiety. Później jego wzrok znów zmętniał, a jego ciało przybrało monotonię posuwistych ruchów. Wykonał serię bolesnych pchnięć, za każdym razem mocniej szarpiąc za włosy kobiety, i upajał się jej krzykami. Z kącika ust leciała mu ślina. Nagle w kakofonię dźwięków wdarło się pukanie do kabiny. – Zajęte, kurwa! – krzyknął, wytarł czoło z potu i skupił się na zaspokajaniu siebie. Ponownie rozległo się pukanie. Czuł, jak agresja zaczyna przepełniać jego ciało. Zacisnął zęby, gdy poczuł, że narzędzie jego satysfakcji nagle scherlało. Kobieta odwróciła głowę, spojrzała żałośnie spod oplutych powiek i zaczęła niespokojnie łkać. Postanowił odłożyć zemstę na później i skupił się na utrzymaniu krwi we właściwym miejscu. Z głośnym sykiem wciągnął zebraną w kącikach ust ślinę. Gdy na powrót całą kabinę wypełniły niepokojące dźwięki, coś zaczęło przebijać się przez cienkie drzwi. Mimo ogłuszającej muzyki mężczyźnie udało się usłyszeć chrobot rozcinanej sklejki. Odwrócił się i zobaczył za sobą nóż, który powoli przepoławiał wejście do kabiny. Próbował się odwrócić, lecz było tam za mało miejsca. Zaczął się niespokojnie wiercić. Kobieta zaciskała oczy, nieświadoma czyhającego zagrożenia. Wyrywał się na wszystkie sposoby, ale kabina była na to zbyt mała. Serce biło mu coraz szybciej. Nóż, który rozcinał drzwi, był tuż przy dolnej krawędzi. Mężczyzna przeklął, po czym w przypływie paniki zamachnął się i płasko uderzył kobietę w twarz. Otworzyła oczy, dopiero gdy usłyszała głośny huk.
W drzwiach ukazał się wysoki, ubrany w prochowiec starszy mężczyzna z opuszczonym na czoło kapeluszem z szerokim rondem. Stał tak przez chwilę ze swobodnie zwisającymi rękoma i penetrował błędnym wzrokiem wnętrze kabiny. Za nim leżały wyrwane drzwi, które zatrzymały się dopiero na ścianie. Przekrzywił głowę, kierując wzrok na kobietę, która teraz biła pięściami w swojego oprawcę i próbowała wykopać go z kabiny, zajadle krzycząc. Stojący z tyłu Frank wyciągnął dłoń, poprawił czarną skórzaną rękawiczkę, nasuwając ją dalej na rękę, i złapał stojącego przed nim człowieka za twarz. Oczy COŚ NA PROGU
107
PROZA POEZJA
jego ofiary rozwarły się szeroko, a ten wykrzywił się w grymasie bólu. – Już... nigdy... więcej... – powiedział Frank zachrypniętym głosem, jakby słowa przychodziły mu z trudem, i jednym pewnym cięciem poderżnął mężczyźnie gardło. Krew trysnęła dookoła i zaczęła spływać po ścianach. Kobieta otworzyła usta i krzyknęła. Próbowała nieporadnie posunąć się w głąb kabiny, ale ślizgała się w kałuży ze śliny i krwi. Gwałciciel zaczął wydawać bulgocące dźwięki, krztusząc się wydzieliną, która dostała się do układu oddechowego. Frank, zmuszając się do wysiłku, odrzucił jego ciało za siebie i przysunął się do kobiety, kładąc jej palec na ustach. Wydawało się jej, że oczy mężczyzny przez chwilę stały się takie jak u normalnego człowieka, ale zaraz potem znów zaszły mgłą. – Bezpieczna... Jesteś bezpieczna – wychrypiał, chowając zakrwawione ostrze do prochowca. *** Wiem, ja wszystko wiem. Nazywajcie mnie, jak tylko chcecie. Ale zanim całkowicie przesądzicie o moim losie, pozwólcie, że opowiem wam coś jeszcze. To wszystko jest skomplikowane. Frank to genialny przykład na niemoc psychiatrii. Tak jak gąbka chłonie wodę, tak i mózg chłonie doświadczenia. W przypadku Franka – wojenną codzienność. Mózg nie jest twardym dyskiem, dlatego też starsze wspomnienia zacierają się, robiąc miejsce dla nowych. Aż w końcu został przekroczony punkt krytyczny – było ich na tyle dużo, że podświadomość nie była w stanie udźwignąć okrucieństwa wojny i oderwała się od zmysłu wzroku, który był przewodnikiem między nowymi informacjami a mózgiem, ich magazynem. Można powiedzieć, że jego umysł był ściśnięty, że wbite tam zostały małe igły, które trzeba było wyciągnąć. To właśnie było przyczyną problemu. Zdiagnozowałem u niego zespół stresu pourazowego i miałem konkretny plan na leczenie. Z pewnością wiecie, że Frank miał żonę, która pracowała w korpusie medycznym na froncie. Niestety, przydarzył się jej wypadek. Miała umrzeć w wyniku dostania się odłamka granatu w serce. Potwierdzi to dowódca jednostki, potwierdzą i sanitariusze. Nie wszyscy jednak zdają sobie
108 COŚ NA PROGU
sprawę z faktu, że właśnie tego dnia, w którym straciła życie, wyruszyła wraz z Frankiem, by poszukać rannych przy głównym okopie. Nie było ich cały dzień i nie dawali żadnego znaku. Uznano ich już za zaginionych, jednak Frank wrócił, trzymając na rękach zakrwawioną żonę. Prawda była jednak nieco inna. Podczas tej małej misji dostali się w ręce wroga. Oni... nie bawili się w żadne przesłuchania, wiedząc z góry, że to nic nie da. Związali Franka i zmusili go do patrzenia, jak kilkunastu brudnych, spoconych i agresywnych żołnierzy brutalnie gwałci jego żonę, jeden po drugim. Po tym wszystkim wolał upozorować wypadek, niż wyjawić przed dowódcą faktyczny rezultat misji. Tak, zapewne się już domyślacie. To były pierwsze igły, które udało mi się wyciągnąć z mózgu Franka. Najpierw zmusiłem go do przypomnienia sobie tej historii, potem kazałem mu ją powiedzieć. Na końcu zawsze czeka na nas odkupienie. A tym odkupieniem w przypadku Franka musiała być śmierć. Cudza śmierć. *** Rogaty jak wół księżyc co rusz znikał za chmurami, by po chwili znowu się pojawiać. Frank przeszedł szybkim krokiem między ciasnymi uliczkami i kierował się ku jedynej otwartej stacji benzynowej w okolicy. Jasne światła neonów, na których wdzięczyły się powykrzywiane w najbardziej fantazyjne pozy kobiety, kontrastowały z mrokiem dzielnicy. Ruch był dość duży. Co jakiś czas przyjeżdżały taksówki i wyładowywały nietrzeźwych gości tuż pod drzwiami licznych lokali. – Zapraszamy. Tu znajdzie pan ładną dziewczynkę – powiedział mu niski, krępy człowiek, zagradzając drogę i próbując zaciągnąć do jednego z klubów. Frank próbował go zignorować, ale tamten był zbyt nachalny. Wziął Franka pod ramię i mówił dalej: – Wie pan, mam taką jedną, idealną dla pana, nazywa się Angie, nawet sobie pan sprawy nie zdaje, co potrafi! Nawet i mnie czasem zaskakuje, gibka i sprężysta, a jak dla pana dam małą zniżkę. No, to jak będzie? – powiedział. – Nie interesuje mnie to – odpowiedział Frank
i odepchnął od siebie młodzieńca. – Będzie pan żałował. „Pod Czterema Dwójkami” mamy najlepsze dziewczynki! Ze świecą takich szukać! – krzyknął facet na odchodne. Frank pokręcił tylko głową i ruszył przed siebie. Minął dwie przecznice wolnym krokiem, konsekwentnie unikając kontaktu z innymi naganiaczami. Przystanął dopiero przed sklepem, upewniając się, że jest otwarty. Jego wnętrze było aż nadto białe – dawało wrażenie nieprzyjemnego kontrastu z rzeczywistością na zewnątrz. Frank przejechał wzrokiem po półkach, szukając alkoholu pasującego do pory. Dotykał każdej butelki i próbował przypomnieć sobie bukiet, sprawdzając, czy będzie odpowiedni na dzisiejszy wieczór. Przechadzał się wśród półek, gdy usłyszał, że ktoś wchodzi do sklepu. – No, złotko, a teraz powiedz mi, jak dzisiejszy dzień? – usłyszał Frank zza pleców. – Niezbyt dobrze, Al. Ostatnio te młode chodzą po naszym terenie i zabierają nam klientów. A ja już nie jestem młoda – jęknęła kobieta. – Skarbie, jesteś najseksowniejszą mamuśką w całej okolicy. Wszyscy dostają spazmów na twój widok. Księżniczka Angie, to mówi samo za siebie – powiedział mężczyzna z uśmiechem. – Chyba, że coś przede mną ukrywasz? – Frank odwrócił się i zauważył, że był to ten sam człowiek, który próbował go zachęcić do odwiedzin jednego z lokali nocnych. Obok niego stała atrakcyjna, choć niemłoda już kobieta, ubiorem wpisująca się w tutejszy koloryt. – Al, wiesz przecież, że nic przed tobą nie chowam – powiedziała zblazowanym tonem, ciągle wypinając piersi. Frank nasunął kapelusz na czoło i schował się za półkami, aby móc obserwować sytuację. Angie sięgnęła pod czarną pończochę i wyjęła stamtąd zwitek banknotów, które wręczyła Alowi. Ten sięgnął do kieszeni po małą buteleczkę z białym proszkiem, otworzył i głośno wciągnął zawartość. Potrząsnął głową i odebrał od kobiety pieniądze. – To wszystko z dzisiaj. Al, ja już mam dość. Nie masz dla mnie czasu, odwiedzasz mnie tylko wtedy, kiedy przychodzisz po kasę, ja naprawdę mam już dość... – powiedziała Zaza. – Nigdy nie kazałem ci lubić tego, co masz
PROZA POEZJA
robić. – powiedział i skończył liczyć pieniądze. Jego twarz stężała. – A teraz oddaj resztę albo naprawdę się wkurwię. Od kilku miesięcy robisz ze mnie debila. Ty naprawdę myślisz, że jestem debilem. Że nigdy się nie zorientowałem. A teraz słuchaj mnie uważnie. – Schował pieniądze do kieszeni i odwrócił głowę w stronę Zazy. Złapał ją za gardło, przygwoździł do ściany i zacisnął mocno zęby. – Jeżeli jeszcze raz spróbujesz mnie wyruchać, ukraść kasę i pomyśleć, że trafiłaś na idiotę, inaczej porozmawiamy. Będzie z tobą źle. Nikt nie lubi takich, które mają blizny na ciele. Będę cię kroił tak długo, aż krew w mordzie nie pozwoli ci krzyczeć. A potem cię zostawię. A potem i tak wrócisz do mnie. Nie masz nikogo oprócz mnie. I tak traktujesz – wycedził przez zęby. Chciał kontynuować, ale nagle rozległo się ostrzegawcze wycie syreny. Słychać było głośne trzaski drzwiami od wozu i kroki, które z każdą chwilą stawały się coraz bardziej wyraźne. Al przeklął i oderwał rękę od prostytutki. Odsunął się od oszklonych drzwi wejściowych i myślał przez chwilę, oddychając głęboko.
– Nie mogą mnie złapać. Nie mogą mnie złapać! Wyłaź tymi drzwiami, na ciebie nic nie mają. No wyłaź! – krzyknął na kobietę, a gdy ta stawiała opór, kopnął ją z całej siły. Zaczął uciekać. Angie, widząc, że nie ma szans z nim uciec, szybko przetrząsnęła torebkę i zaczęła wyrzucać z niej kapsułki z narkotykami, co chwila przerywając, aby rozmasować sobie gardło. Al biegł do tylnego wyjścia, mijając półki, i co chwila odwracał się, spoglądając na prostytutkę. Zanim policjantom udało się wejść do środka, już go nie było. Otworzył drzwi ewakuacyjne i zaczął się rozpędzać, zerkając co chwila przez ramię, gdy nagle poczuł silny cios w brzuch. Ból był nie do zniesienia, czuł, jak pod naporem siły pękają jego wnętrzności. Upadł ciężko na chodnik. Zwijał się na ziemi, żałośnie wyjąc. Frank stał nad alfonsem i patrzył lekko zamglonym wzrokiem, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co właśnie zrobił. W jego prawej ręce lśnił wojskowy nóż Ka-Bar z drewnianą rączką, na której w równych odstępach widać było przecięcia. – Nigdy... ci tego nie... wybaczę. – Wydawało się, że mówienie sprawia mu lekką trudność. – Ja nie zapomniałem. Corran! Co zrobiłeś z COŚ NA PROGU
109
PROZA POEZJA
Corranem? Gdzie jest Corran! – pochylił się nad alfonsem i szarpał go za marynarkę. – Ja nie zapomniałem! Ty... Corran! – Frank zaczął głośno oddychać, próbując się uspokoić. Podniósł powoli rękę i wbił nóż prosto w krtań mężczyzny. Kiedy usłyszał pierwsze charknięcia, zadał kolejny cios. I kolejny. Zadawał je w idealnych odstępach, prawie odrywając głowę od reszty ciała. Skończył dopiero po kilkunastu pchnięciach. Wypuścił nóż z ręki i zwalił się ciężko na ziemię. Zaczął dyszeć i przewracać się z boku na bok. Wymacał ręką narzędzie zbrodni i odrzucił je daleko przed siebie. Poczuł, jak w kąciku jego oczu roni się mała łza. *** Tutaj naprawdę nie ma żadnego przypadku. Choć może się to wydawać dziwne, działania te były skalkulowane i wycelowane w sukces. Dwa najważniejsze wydarzenia w życiu Franka, które wstrząsnęły nim tak bardzo, że jego własny mózg zaczął je wypierać. Poszły w niepamięć! Corran był najlepszym przyjacielem Franka. Byli nierozłączni. Razem dorastali, razem chodzili do kina i razem podrywali dziewczyny, kiedy już pojęli, że między płciami są większe różnice niż tylko sukienki i spodnie. To Corran namówił Franka na wojsko i wzięcie udziału w wojnie. Razem wyjechali do jednostki i razem walczyli. Najtrudniejszy moment bitwy przypadł wtedy, gdy obaj byli na pierwszej linii frontu. Sytuacja była beznadziejna, generałowie dali sygnał do odwrotu, ale sierżanci widzieli, że nagle zdobywają przewagę, i wydali nieprzepisowy rozkaz ataku, który okazał się totalnym fiaskiem. To wtedy zginął Corran. Frank zdążył się tylko doczołgać do niego i przesunąć jego ciało za przeszkodę, aby nie leżało na linii strzału. Corran skonał przez nierozsądną i szaloną decyzję swojego przełożonego. Nietrudno było skojarzyć tę sytuację. Starałem się jak najwierniej oddać realia tamtego zdarzenia. Miałem z tym duże problemy, zastanawiałem się, czy dla Franka nie będzie to zbyt naciągane. Udało mi się nakłonić jednego z moich pacjentów, którego nie stać było na kontynuowanie terapii, żeby udawał stręczyciela. Z doborem kobiety
110 COŚ NA PROGU
nie miałem problemu. Naprawdę nazywała się Christine Harpenger i była nieodwzajemnioną miłością Franka z czasów sprzed wojny. Mimo że nie był w stanie tego wyrazić, czuł z nią podświadomie ogromną więź. Przygotowywałem się do tego przez kilka miesięcy. Wszystko inne wydawało mi się zbyt banalne, zbyt błahe. Stręczyciel i prostytutka to był strzał w dziesiątkę. I w końcu mi się udało. Terapia Franka miała się ku końcowi. Przestał mieć problemy z mówieniem, oczy w końcu stały się takie jak u innych ludzi. Ale nie wszystko było tak, jak być miało. Frank stał się... On... *** Gdy adapter skończył grać klimatyczne dźwięki gitary, a czyste powietrze zza okna zaczynało przerzedzać gęstą zawiesinę dymu fajkowego tak przyjemnie nęcącego zmysł powonienia, Frank wstał z fotela. Popatrzył w lustro, zrobił kilka min, poprawiając włosy, i doszedł do wniosku, że nie wygląda źle jak na swój wiek. Zacmokał kilka razy, otworzył szeroko usta i powiedział, szeroko rozwierając żuchwę: – Nazywam się... Frank Wierbols... Wiercho... – Potrząsnął głową z niesmakiem. Nabrał powietrza i spróbował jeszcze raz: – Nazywam się Frank Wiercholsky. Jestem... Jestem znowu kimś. – Zastygł przez chwilę przed lustrem, wpatrując się w swoje oblicze. Wiedział już wszystko, co było niezbędne. Teraz pozostawała już tylko ostateczność. Nie było wiele czasu. Z szafy wyjął duży parasol z parą skrzydeł na rzeźbionej rączce, popatrzył na niego i pokiwał głową. Nasunął kapelusz na czoło i wyszedł z domu. Jego ciężkie staromodne buty rozlewały zebraną w kałużach wodę, a stukotem parasola, który służył mu za laskę, wygrywał jednostajny rytm. Szedł przed siebie, spoglądając w dół i słuchając ostrych dźwięków grzmotów. Patrzył czasem na boki, widział rozpadające się kamienice o licznych śladach od kul, przechodził przez zakazane miejsca, w których smród rozkładających się ciał przykrytych spleśniałymi workami na śmieci był powszedniością, z każdym krokiem słyszał coraz więcej pijackich kłótni. Lecz nie to
PROZA POEZJA
było teraz najważniejsze. Frank wiedział, że musi podołać zadaniu.
ludzi, których ciała skoncentrowane były na utrzymaniu rytmu. Nikt go nie zauważał.
Krople deszczu zaczęły spływać mu z ronda kapelusza. Zatrzymał się i strząsnął je jednym ruchem ręki. Wtedy też zauważył coś, co wzbudziło jego zainteresowanie. Najpierw usłyszał jęk ciężkich stalowych drzwi i zobaczył, jak wychodzi z nich dwóch tęgich mężczyzn. Pomiędzy nimi wisiało bezwładne ciało. Jeden z nich trzymał nogi, a drugi ręce. Odeszli z nim kawałek od drzwi, po czym rozbujali je i rzucili na stertę śmieci. Popatrzyli tylko chwilę, czy się nie rusza, i bez słowa wrócili z powrotem.
W dalszej części pomieszczenia zaczynał się korytarz z wieloma drzwiami bez klamek. Frank zaczął je niepostrzeżenie badać, lecz ktoś mu przeszkodził. Gdy odwrócił się za siebie, dojrzał jednego z wykidajłów, który zawołał go do siebie ruchem ręki. Otworzył kluczem jedne z drzwi i za nie przeszedł. Frank podążył jego śladem. Zamknął za sobą drzwi. Muzyka przycichła.
Gdy Frank podszedł w tamto miejsce, usłyszał przygłuszoną ostrą elektroniczną muzykę. Zbliżył się ostrożnie do ciała. Najpierw trącił je butem, a gdy upewnił się, że jest całkowicie bez czucia, zniżył się i sprawdził puls. „Jest martwy”. Nałożył na ręce skórzane rękawiczki, po czym odsłonił przedramię mężczyzny. „Jezu”. Jego ramię nosiło ślady kilkunastu wkłuć. Tuż pod nadgarstkiem ręka zaczynała sinieć. Palce były niekompletne, miejscami jakby wyżarte kwasem, można było dostrzec biel kości. Frank ostrożnie odłożył rękę mężczyzny, tak aby przypadkiem żadna z jej części nie odpadła – i wstał. Wytarł rękawice o poły swojego płaszcza i ruszył przed siebie. Obszedł budynek wokoło, szukając wejścia; nasłuchiwał, z którego miejsca muzyka stanie się głośniejsza. Aż w końcu dostrzegł zaniedbane metalowe drzwi, które obżerała korozja. Gdy je otworzył, poczuł ogłuszający jednostajny ryk muzyki. Czuł niskie, basowe tony w klatce piersiowej. Ochroniarze stojący za drzwiami zbadali go wzrokiem, ale go nie zatrzymali. Gdy przeszedł przez ciasny korytarz, na ścianach którego wisiały nadpalone zdjęcia z erotycznych magazynów, ujrzał kilkuset ludzi stłoczonych przy parkiecie. Drażniące światło stroboskopu oświetlało wszystko tak, że Frank zaczął czuć się ospały. Zdawało mu się, że obserwuje wszystko w spowolnionym tempie. Z góry zaczęły nieregularnie błyskać różowe i czerwone światła. Frank nie był w stanie odróżnić jednej piosenki od drugiej ani wyłapać momentu, w którym się zmieniały. Stał skonfundowany przez chwilę, aż poczuł, że treść żołądka zaczyna przechodzić mu do gardła. Ruszył więc przed siebie, próbując przecisnąć się przez zbitą grupę
– Czego potrzeba, dziadku? – spytał mężczyzna, składając ręce na piersi i wypinając brzuch. – Potrzeba mi... Potrzeba mi czegoś dobrego – odparł Frank i nasunął na głowę kapelusz. – Futro czy coś lepszego? Mamy jeszcze E – powiedział wykidajło, uśmiechając się pod nosem. – Jakie E? – spytał Frank niespokojnie. Czuł przenikliwy pisk w uszach, przez który gorzej słyszał. – Ecstasy, dziadku. Ale po tym pęknie ci serce. – Mężczyzna popatrzył ukradkiem na drzwi. Frank poczuł niepokój. Kilka sekund zajęło mu przyswojenie informacji. „Będzie gorąco”. Skinął głową do mężczyzny i sięgnął za płaszcz pod pretekstem wyjęcia pieniędzy. Naprężył nogi do skoku i rzucił się do przodu, wyciągając nóż w locie. Zaskoczony ochroniarz zamarł w bezruchu i ostatnim przebłyskiem świadomości zarejestrował, jak Frank wbija ostrze w jego krtań i przesuwa nim w lewo, tworząc sporą wyrwę w szyi, przez którą obficie zaczęła wylewać się krew. Gdy tylko Frank wyjął nóż, w drzwiach pojawił się kolejny przeciwnik. Frank nie zastanawiał się długo. Cofnął się i lewą ręką wymacał stojący na stoliku wazon. Mężczyzna zatrzasnął drzwi i ruszył na Franka. Nie zdołał uchylić się przed lecącym wazonem, który rozbił mu się na głowie. Krew zaczęła lecieć mu do oczu i gdy chciał ją wytrzeć, poczuł impuls palącego bólu. Gdy otworzył oczy, zobaczył, że Frank wbił mu nóż tuż obok szyi, pod obojczykiem. Nie był w stanie zrobić żadnego ruchu. Frank wbił łokieć w jego krtań i wyjął ostrze. Poprawił dwoma ciosami w szyję i obalił go na ziemię. Schylił się do ciała pierwszego zmarłego, które leżało teraz w obfitej kałuży krwi, i wyjął mu z kieszeni klucze. „Teraz. Będzie dobrze”. Wystawił COŚ NA PROGU
111
PROZA POEZJA
głowę za drzwi i upewnił się, że nikt nie idzie. Zamknął drzwi na klucz i podszedł do kolejnych. Otworzył je po cichu i wślizgnął się do środka. Omiótł wzrokiem pokój i stanął jak wryty. Na kilku zniszczonych łóżkach przeżartych przez pluskwy leżało kilkanaście osób o zapadniętych oczach i wyniszczonej skórze, na której gęsto ścieliły się czarne i czerwone ropiejące plamy. Przed nimi zwrócony tyłem do Franka stał chudy nerwowy człowiek, który mówił bełkotliwie i chaotycznie i trząsł się, jakby zabrakło mu porcji narkotyku. Frank nie zastanawiał się długo. Szybko dobył noża, złapał stojącego przed nim mężczyznę i wbił ostrze między żebra. Tamten zawył z bólu i próbował się miotać, ale Frank przydusił go mocno do podłogi. Puścił jego gardło i szybkim ciosem zrobił mu jeszcze jedną dziurę w plecach. Krew zaczęła płynąć wartką strużką. Frank czuł jeszcze pod palcami pojedyncze drgnięcia, które w chwilę później ustały. Nikt z zebranych w pokoju ludzi nie zareagował. Frank zauważył, że z kieszeni mężczyzny wysypało się kilkanaście woreczków strunowych wypełnionych tabletkami, paskami i proszkami. „Nie pomyliłem się”. Wstał. Popatrzył na powłóczące oczami ludzkie cienie. „Nie dzisiaj. Nie w tych warunkach”. Pokręcił głową i wyszedł, trzaskając drzwiami. W lewej ręce dzierżył laskę, a w prawej zakrwawiony nóż. Wiedział, że to jego ostatnie chwile. Poszukał drżącymi rękoma kluczy do kolejnego pokoju. Zobaczył w nim dwóch mężczyzn i dziewczynkę. Miała na oko dwanaście lat, leżała w wyuzdanej pozycji z szeroko rozchylonymi nogami. Widział, że dopiero zaczynały jej się rysować kształty piersi. Jeden z mężczyzn, chudy, o damskich rysach twarzy siedział na niej, podduszając ją, drugi zaś, nieogolony i tłusty wyżywał się językiem w okolicach jej łona. Gdy tylko zobaczyli, że ktoś przechodzi przez drzwi, szybko wstali. Jeden z nich wytarł brodę i gdy tylko zobaczył, kto stoi w drzwiach, ruszył, zamachując się pięścią. Frank stał przez chwilę sparaliżowany, przed oczami mając wizje wojennej rzeczywistości. Zanurzył się we wspomnieniach, a jego oczy na chwilę znów zaszły dziwną nieprzenikliwą mgłą, odcinając się od świata zewnętrznego. Serce zaczęło mu bić coraz słabiej, czuł, że robi mu się coraz wygodniej i przyjemniej. Ciepło powoli rozlewało się po jego brzuchu. „Nie mogę. Nie mogę znowu tego zrobić”.
112 COŚ NA PROGU
Opamiętał się, gdy cios mężczyzny doszedł celu. Frank usłyszał chrupnięcie i poczuł ostry ból żuchwy. Zamachnął się na oślep nożem i wycofał się do korytarza. Gdy zobaczył długie cięcie na brzuchu swojego przeciwnika, nabrał pewności siebie. Przesunął małą zapadnię na spodzie laski, z której wyleciał długi szpikulec do lodu. Grubas trzymał się za brzuch. Frank podszedł do niego, przytrzymał go za długie spocone włosy i wbił mu szpikulec w oko, który zatrzymał się dopiero na tylnej ścianie czaszki. Odepchnął go od siebie nienawistnie i zaczął iść w stronę gładkiego mężczyzny. Ten siedział skulony tuż obok łóżka i zasłaniał głowę rękoma. Frank kopnął go z całej siły w twarz, złapał za rękę i mocno pociągnął do siebie tak, żeby mieć odsłonięty brzuch. Stanął nad nim i kilkoma zręcznymi ruchami rozpruł mu brzuch. Uklęknął i dyszał przez chwilę niespokojnie. Gdy wstał, żeby zobaczyć, co stało się dziewczynce, zobaczył, że ta trzyma przed sobą odbezpieczony pistolet. Mimo że młoda wiekiem, na twarzy rysowała jej się groźna mina zdesperowanej kobiety. – Co ty zrobiłeś? Dokąd ja teraz pójdę? Co ja zrobię, skurwysynu?! – krzyknęła, a w kącikach jej oczu pojawiły się łzy. Frank starał się powoli wycofać. Milczał, wpatrując się w jej twarz. Próbował wymacać palcami futrynę, ale zanim udało mu się to zrobić, zobaczył, że dziewczynka pociąga za spust. Usłyszał wystrzał i poczuł potworny ból w udzie, nieporównywalny z niczym, czego kiedykolwiek doświadczył. Rzucił się na korytarz i szybko tego pożałował. Ból nogi zwiększył się kilkakrotnie. Ściągnął zębami rękawiczkę i zagryzł ją, wyjąc z bólu. Kiedy pierwsza fala bólu minęła, wstał i skierował się do tylnego wyjścia. Zostawiał za sobą posuwiste plamy ciemnej, tętniczej krwi. Wycieńczony, oparł się o drzwi, które uchyliły się pod jego ciężarem. Padł na ziemię. W wirującym obrazie rzeczywistości dojrzał tylko czerwono-niebieskie światła policyjne. I głośne krzyki, których znaczenia nie rozumiał. Później była tylko czerń. *** Na tym kończy się historia Franka. Nie mogę dalej za niego odpowiadać. Pięć lat studiów medycznych, kolejne lata specjalizacji, a nawet
piętnaście lat praktyki w moim własnym gabinecie nie dały mi tego, czego potrzebowałem. Dopiero działanie na własną rękę przyniosło skutki. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby go wyleczyć. I udało mi się! Ale popełniłem jeden błąd. Jeden, jedyny błąd, który zaważył na całym eksperymencie, na latach badań i pokonywania trudności. Zaszczepiłem u Franka ciąg do morderstw, niepohamowany gniew. Udało mi się odizolować jego zespół stresu pourazowego, ale w jej miejsce... pojawiło się coś okropnego. – Proszę Wysokiego Sądu! – mężczyzna zwrócił się do ubranych w togę przedstawicieli Sądu Najwyższego. – Dzisiaj sprawa toczy się nie tylko o to, czy przekroczyłem uprawnienia, badając to schorzenie od środka, skupiając się na nim i poświęcając na nie lata pracy badawczej, stosując kontrowersyjną metodę. Dziś sprawa toczy się także o to, czy takie jednostki jak Frank, ze skrzywioną psychiką, zaburzoną percepcją i brakiem empatii są w stanie żyć w społeczeństwie! Nikt nie zna go tak jak ja! On nie może żyć na wolności! – powiedział. – Czy do oskarżonego Thomasa Wiercholsky’ego są jeszcze jakieś pytania? – Sędzia, nie słysząc potwierdzenia, rozpoczął krótką przemowę. – Nie widzę powodu i żadnego uzasadnienia czynów, do jakich dopuścił się oskarżony. Wykazał się on wyjątkową brutalnością i wyrachowaniem, zmuszając swojego rodzonego brata, Franka Wiercholsky’ego, do popełnienia aż trzech morderstw. Czy oskarżony chce coś dodać na swoją obronę? – zapytał. – Dwóch. Nakłoniłem Franka do dwóch morderstw, bo tylko tyle było potrzebne do całkowitego wyleczenia. Trzecie morderstwo zostało popełnione tylko z inicjatywy mojego brata. Zdarzyło się zupełnie bez mojej wiedzy. Nie wiecie, co robicie! On będzie zabijał! – powiedział Thomas, wstając z miejsca i żywo gestykulując. Nic jednak nie wskórał, zignorowany przez sędziego. Nastąpiły niezbędne sądowe procedury i kilka przerw. Po kilkunastu minutach wszystko było wiadome. – Podtrzymuję słowa prokuratora. Wymierzam karę trzech lat pozbawienia wolności dla oskarżonego, a pokrzywdzonego kieruję na leczenie do zakładu psychiatrycznego – powiedział sędzia, a z głębi sali posypały się gromkie oklaski.
PROZA POEZJA
Wszyscy mogli odetchnąć spokojnie. Wszyscy, poza Frankiem. ***
Ubrany w białą piżamę Frank chodził od ściany do ściany, ciągle gestykulując i mówiąc do zebranych wokół niego ludzi. Znajdowali się w ciemnej piwnicy. Porozumiewali się między sobą, szepcząc, i z każdym zdaniem konspiracyjna atmosfera się potęgowała. Spośród nich wyróżniał się Frank. Tylko on mógł zachowywać się głośno. – Ty! Jak się nazywasz? – spytał Frank, wskazując palcem na jednego z nich. – Mówią do mnie Brodaty Smith – odpowiedział mężczyzna drżącym głosem. – Niedługo i ty, Brodaty Smith, i wy wszyscy stąd wyjdziecie. Ja odnalazłem drogę i wiem, jak to zrobić – powiedział Frank, uśmiechnął się i cofnął w głąb pamięci, powtarzając umiłowane słowa, którymi tak często obdarzał go brat. – Postaram się wytłumaczyć to na przykładzie. Tak jak gąbka chłonie wodę, tak i mózg chłonie wydarzenia. Wasze łepetyny nie są twardymi dyskami... Da się je wyczyścić, wyciągnąć igły, które was blokują – mówiąc to, pochylał się nad każdym z nich i do otwartych dłoni wsadzał każdemu nóż. Za przeszmuglowanie ich za mury szpitala musiał sporo zapłacić, ale wiedział, że będzie mu się to opłacało. – Wszystko będzie dobrze. Musicie tylko...
Wytrzeszcz tysiąca jardów (z ang. thousand-yard stare) to jeden z symptomów zespołu stresu pourazowego. Jest określeniem wiotkiego, pustego i nieobecnego
wzroku
wynikającego
ze
stresu o ogromnej sile, przekraczającego ludzką odporność. do
powszechnego
amerykańskiemu
Określenie użycia
artyście
weszło dzięki
wojennemu
Tomowi Lea, który w 1944 roku namalował obraz „The 2000 Yard Stare”.
COŚ NA PROGU
113
PROZA POEZJA
Tequila: ŁUKASZ ŚMIGIEL
Liczba Bestii RYS. KATARZYNA BABIS
FRAGMENT POWIEŚCI
www.projekttequila.blogspot.com
Patrzyła oczami kota, swojego zwiadowcy, przyjaciela i ochroniarza, a to, co widziała, wcale jej się nie podobało. Spóźniła się na spotkanie i wymianę z Ludźmi-Mrówkami, z przerażającymi Marabunta. Czuła to samo, co czuł jej kudłaty przyjaciel. Parzący piasek pod łapami, gorący wiatr gładzący futro i zapach Ludzi-Mrówek, którzy ukrywali się w pajęczynie korytarzy pod prerią. Marabunta wychodzili ze swego królestwa tylko wtedy, kiedy naprawdę musieli, strzegąc za wszelką cenę swoich sekretów. Dziś mieli jej uczynić zaszczyt, pokazać się i dokonać wymiany z Kapitanem, w imieniu którego tu przybyła. Pech jednak chciał, że Tequila nie zdołała dotrzeć w umówione miejsce i teraz zamiast niej, z mrówkami rozmawiała Noah, jej kochanka, a zarazem jedna z wielu żon Kapitana. Kot, którego wysłała przodem i z którym pozostawała w psychicznym kontakcie, wzdrygnął się nagle. Usłyszała go. – La famine? La disette? – zaczął po francusku, szukając właściwego słowa. – La faim... – Wreszcie zrozumiała: – Głód... Odzywający się w jej głowie tłumacz kocich myśli był mocno niedoskonały. Tequila nie miała pojęcia, na jakiej zasadzie to cholerstwo działa, ale zwykle działało do dupy, prezentując pojedyncze słowa albo wyrwane z kontekstu zwroty, i to na dodatek po francusku. Całe szczęście, że jakimś cudem rozumiała ten język. Z zamyślenia wyrwało ją wyraźniejsze drżenie piasku i 114 COŚ NA PROGU
przykre uczucie ssania w żołądku. Później kontakt z kotem się zerwał. Tequila zaklęła pod nosem. Spróbowała poszukać kota myślami, ale ten przepadł jak kamień w wodę. Ignorował ją. Dziewczyna jeszcze przez chwilę siedziała w pozycji lotosu, skryta w leju po bombie, która musiała spaść tutaj w czasie wojny z serpentynami – podczas ostatniego zrywu, kiedy to niedobitki ludzkości zdecydowały się dokonać rozpaczliwego ataku na okna, dziwaczne anomalie, z których wypełzały te mordujące ludzi obłe, wężowate potwory. Tequila zmieniła pozycję, wygodniej siadając na ziemi. Zamknęła oczy i skupiła się na odnalezieniu myśli wielkiego kota. Płynęła tuż nad powierzchnią pustyni, ścigając strzępki jego odczuć i doświadczeń, ale nigdzie go nie było. Wyczuwała natomiast będących wszędzie dookoła Marabunta. Dziewczyna miała odebrać od nich coś dla swojego pracodawcy, który w zamian oferował Mrówkom kilka skarbów z przeszłości, artefaktów, których nikt już nie potrafił używać ani nazwać. Noah dostarczyła je w umówione na miejsce, a Tequila miała zająć się ryzykowną wymianą, bo
jako jedna z nielicznych handlowała już niegdyś z ludźmi Marabunta i przeżyła. Pod jej nieobecność to jednak piękna Noah wzięła sprawy w swoje ręce, a to po prostu nie mogło się dobrze skończyć. Marabunta łatwo było urazić, a raz straconego zaufania Mrowiska nie dawało się odzyskać. Dlatego też chwilowo, nie chcąc ryzykować zbyt wczesnego wykrycia, Tequila zatrzymała się tuż przy granicy z ich terytorium. System podziemnych korytarzy zbudowanych przez Mrówki był jak ogromna pajęczyna. Wystarczyło, że jedna nitka zadrżała i cała kolonia od razu wiedziała, że oto pojawił się intruz. Wyglądało na to, że zaskoczenie jest jedną z nielicznych rzeczy, które mogłyby pomóc jej i Noah wydostać się z tarapatów. Tequila wysłała na zwiad swego kudłatego towarzysza, środek transportu i – jeśli było trzeba – obrońcę. Nawet ona sama nie wiedziała, co tak naprawdę łączy ją z potężnym dzikim kotem, który pewnego dnia po prostu odnalazł ją i od tego czasu nie odstępował jej na krok. Dość szybko okazało się, że Diesel – bo tak przezywały go dzieciaki z Los Alamos, ostatniego wolnego miasta – reagował na jej myśli. Ona z kolei, jeśli tylko odpowiednio się skupiła, czuła to co on. Łącząca ich psychiczna więź po latach przerodziła się w coś więcej. Stopniowo uczyli się ze sobą rozmawiać. Rozumieć na pewnym minimalnym poziomie pojawiające się w ich głowach słowa. Potrafiący zmieniać umaszczenie futra kot – niewidoczny dla serpentyn, które w ogóle nie interesowały się innymi gatunkami niż człowiek – był jej oczami i uszami, ale nie tylko. Ostatnio wyczuwała mocniej niż kiedykolwiek, że ta mająca własne zdanie na każdy temat rozwydrzona kupa futra bardzo ją kochała. Było to dziwne uczucie. Także dlatego, że Diesel był w stanie wyrazić je jedynie po francusku... Tequila jeszcze raz skupiła się na otaczającej ją prerii i wezwała kota. Tym razem dał się złapać. – Puis-je? – delikatnie zapytała w myślach, chcąc się przymilić i ukryć irytację za komplementem w jego ulubionym języku. Kot z początku zdecydowanie ją blokował i dopiero po chwili niechętnie otworzył swój umysł. Poczuła falę radości, jak u małego chłopca, który właśnie coś nabroił. Później radość przykrył drapieżny, bezwzględny zew krwi. Żołądek
PROZA POEZJA
podszedł jej do gardła.
– Chasse, la joie, le sang doux. Polowanie, radość, słodka krew – powiedział kot bardzo chrapliwym głosem w jej głowie. Po chwili pozwolił jej w końcu spojrzeć na świat swoimi oczyma. Obraz stał się nieznośnie szeroki. Kot widział wszystko w czerni i bieli, dlatego krew, na którą patrzył, wyglądała jak kałuża lepkiej smoły. Podobne kałuże były wszędzie dookoła niego. Tequila poczuła także krew na pysku, na łapach i na języku... Więcej nie chciała wiedzieć. Zebrało jej się na wymioty. Była pewna, że krew jest jeszcze ciepła. Truchło, które brudziło prerię lepką smolistą mazią, leżało nieopodal – worek skóry, kości i flaków porzucony tuż obok odsłoniętego wejścia do płytkiego kanału, który musiał prowadzić do jednej z odnóg mrowiska. Zwłoki musiały należeć do jednego ze zwiadowców, pełniących straż na obrzeżach królestwa Marabunta. Diesel nie dał mu żadnych szans – dopadł go jak szczura. Jama była częściowo rozkopana, najwyraźniej nieszczęśnik próbował uciekać. Teraz najważniejsze było to, czy zdążył powiadomić resztę o wykryciu intruza. Pajęczyna musiała trząść się jak szalona w czasie jego walki z kotem, a mimo to Mrowisko wcale nie wyglądało na zaalarmowane. Z jakiegoś powodu dziesiątki wojowników nie wybiegły ze swoich kryjówek. Mrówki różniły się od reszty ludzi, którzy przetrwali w nowym świecie. Nigdy nie można było do końca przewidzieć, co zrobią w danej sytuacji. Pozostałe plemiona i klany, pozostając na powierzchni, musiały nieustannie się przemieszczać, aby nie trafić na celownik serpentyn. Nie stroniły od wzajemnego kontaktu i handlu, czasami ze sobą walczyły, a czasami się wspierały, ale każde z nich prędzej czy później wracało w pobliże Los Alamos – ostatniego wolnego miasta, a zarazem jedynego miejsca, do którego, nie wiedzieć czemu, nie zapuszczały się serpentyny. Marabunta robili jednak inaczej. Mrowisko uznało, że próba odbudowy starej cywilizacji nie ma sensu. Jedynym celem stało się dla nich przetrwanie gatunku, wyeliminowanie wiary w siłę jednostki i zastąpienie jej potęgą wspólnie działającej społeczności. O tym, w jaki sposób Ludzie-Mrówki byli zorganizowani, niewiele zresztą wiedziano. Podobno istniała królowa, która nimi kierowała, a ich niedostępne, ledwie COŚ NA PROGU
115
PROZA POEZJA
nadające się do życia korytarze, skrywały wiele sekretów. Nie znosili światła dnia. Wychodzili na powierzchnię niechętnie, tylko pod osłoną nocy, zwykle po to, aby zapolować na ofiarę, która nieopatrznie natrafiła na ich pajęczynę. Nikt nie był w stanie prowadzić z nimi wojny – system drążonych przez nich kanałów był tak wąski, że zaledwie dwie Mrówki całkowicie blokowały przejście, uniemożliwiając przebicie się ewentualnemu intruzowi. Na miejscu tych, które zabito, natychmiast pojawiały się kolejne. Gardzące jednostkami Mrowisko słynęło także z okrucieństwa i bezwzględności. Dlatego inne klany i plemiona wolały zostawić Marabunta w spokoju, w ich własnym, nieludzkim świecie, do którego nie zapuszczały się nawet serpentyny. Pozwolenie kotu na rozszarpanie jednego z nich, i to jeszcze przed rozpoczęciem jakichkolwiek negocjacji, nie było najlepszym pomysłem. – Mordienne! – Tequila sklęła Diesla w myślach, ale niewiele go to obeszło. Czuła, że zaspokoił głód – pożywienia, krwi i walki. Wyraźnie zadowolony zaczął wylizywać łapy. – Ty cholerny, kudłaty idioto! – wrzasnęła, ale zaraz ugryzła się w język, aby nie przesadzić, bo kot, jak to kot, w każdej chwili mógł się obrazić, a wtedy wszystko byłoby stracone. Zmęczył się walką, bo czuła jak pieką go mięśnie. Strażnik Marabunta najwyraźniej wytrwale opierał się zębom i pazurom. – Tylko go przypadkiem nie zakopuj na później – wyprzedziła jego myśli. – Żadnego później nie będzie! Nażarłeś się? Opiłeś? Namordowałeś? I na tym koniec. Typowy, obleśny facet. Naprawdę nie wiem, czemu cię za sobą ciągam... – Fuknęła, a Diesel wysłał jej wyraźny impuls urażonej dumy. – Trudno – powiedziała w końcu, znowu obawiając się, że za bardzo go urazi. – Stało się, ale teraz nie zatrzymuj się już ani na chwilę. Znajdź mi Noah. Noah, rozumiesz?! – Posłała mu zestaw związanych z dziewczyną emocji. Przyjaźń, wzajemna fascynacja, pożądanie i coś jeszcze, coś nienazwanego... Kot cicho zamruczał, a krew popłynęła żywiej w jego żyłach. Zaczął węszyć i po chwili zniknął w ciemnościach. * Zobaczyła ją oczyma kota dopiero wtedy, gdy księżyc
116 COŚ NA PROGU
wyszedł zza chmur. Noah biegła. Do miejsca, w którym zgodnie z planem zostawiła zamaskowany wóz, została jeszcze dobra mila. Tequila zacisnęła zęby w niemej złości. Diesel wyczuł strach Noah. Dziewczyna naprawdę się bała, a nie należała do strachliwych. Zarozumiała i uparta, jak zawsze najpierw musiała postawić na swoim. Musiała zobaczyć coś naprawdę przerażającego, bo gnała teraz na przekór wszystkiemu. Biegła, chcąc ocalić życie. Kot nagle wystrzelił w jej kierunku jak z procy. Świat widziany jego oczyma zawirował, a Tequila poczuła falę adrenaliny i krew uderzyła jej do głowy. Mięśnie pod skórą kota zagrały jak napięte struny fortepianu. Diesel skoczył. Noah w ostatniej chwili zobaczyła jego sylwetkę, czy raczej jego niewyraźny kształt na tle nocy, który minął ją w locie o włos, bo kot niczym kameleon przybrał kolor prerii. Jego obecność mógł zdradzić co najwyżej księżyc odbijający się w kaprawych ślepiach. Zaraz potem Tequila zobaczyła, jak kot spada na wyłaniającą się z mroku, biegnącą truchtem ludzką sylwetkę. Ścigali ją. Najpewniej sprawiając wrażenie, że wszystko jest w porządku, dokonali wymiany, a teraz polowali na Noah, nie chcąc pozwolić jej opuścić swego terytorium. Chcieli razem z jej trupem pogrzebać poniesioną zniewagę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbuje oszukać Marabunta. Zaczęło się polowanie. Myśliwy, który zbliżał się do Noah, nie mógł się jednak spodziewać, że nagle wypadnie na niego z ciemności ponad pół tony pędzących mięśni uzbrojonych w kły i pazury. Nawet nie zdążył krzyknąć, Diesel dosłownie zmiótł go z ziemi, zabijając samym impetem zderzenia. Teraz już nie bawił się z ofiarą – po prostu zabijał. Szybko i pewnie. Nieustannie gotowy do kolejnego ataku. Tequila usłyszała pełen przerażenia krzyk Noah. Nie była już pewna, czy słyszy go w głowie kota czy może głos niesie się echem po prerii. Tymczasem Diesel zacisnął szczęki na gardle kolejnego przeciwnika i szarpnął, a głowa Mrówki poleciała gdzieś do tyłu. Błysnęły białka wytrzeszczonych w niemym zdziwieniu wielkich oczu. Metaliczny smak gorącej, tętniczej krwi zalał
Tequili usta, przez co prawie zerwała psychiczny kontakt. Kot ponownie przybrał bojową postawę. Włosy na jego karku stanęły dęba. Ciemność dookoła niego i Noah zdawała się ożywać. Dookoła zaroiło się od biegnących w ciszy sylwetek. Bose stopy miarowo uderzały o piasek. Oddechy wyznaczały rytm pogoni. Mrowisko polowało wspólnie, jak zawsze. Tequila nie mogła czekać dłużej. Zerwała kontakt. Zabolały ją mięśnie i stawy, gdy z pozycji lotosu zerwała się do biegu i skoczyła w stronę ukrytego pod plandeką samochodu. Ile czasu minęło? Minuta, dwie, może trzy? To w zupełności wystarczy, aby myśliwi Marabunta zabili ofiarę przynajmniej na kilka sposobów. Tequila słyszała o kilku z nich. Noah miała powody, by krzyczeć. Teraz mógł jej pomóc tylko kot. Mrówki na pewno się go nie spodziewały. Uruchamiając wóz, wyczuła Diesla, nawet nie nawiązawszy z nim ponownie psychicznego kontaktu. Gdzieś tam w ciemności jego ciało przeszył nagle ból. Tequila skrzywiła się odruchowo, a silnik składanego z najróżniejszych części pojazdu zawarczał i zgasł. Spróbowała odpalić go ponownie, a w międzyczasie jej wyczulone zmysły odbierały strzępki emocji kłębiących się w ciemności nad prerią. W końcu wóz zaskoczył. Skrzynia biegów zaryczała. Sypnęło piaskiem spod kół. Tequila ruszyła, dociskając pedał gazu tak mocno, że aż zabolała ją noga. Gdzieś przed nią w mroku toczyła się regularna bitwa. Samochód z urywanym warkotem wyskoczył do góry na wydmie, której dziewczyna nie dostrzegła w porę, i z trzaskiem opadł na ziemię. Zarzuciło tyłem, ale osie wytrzymały. Tequila celowo nie włączała świateł. Jeszcze nie teraz. Może nie widziała nocą tak dobrze jak kot, ale na pewno lepiej od przeciętnego człowieka. Posłała Dieslowi sygnał, że nadchodzi. Wozem raz jeszcze zarzuciło, kiedy najechał jednym kołem na potężny kamień. Zobaczyła ich dopiero po chwili. Wszystko rozgrywało się jak w zwolnionym tempie. Zakamuflowany kot wyglądał tak, jakby to sama ciemność wydała wojnę Mrówkom. Atakował całym swoim arsenałem i wszędzie dookoła walały się trupy tych, którzy znaleźli się w jego zasięgu. Wyczuła, że jest ranny, a kolejne ukłucia bólu tylko wzmagały jego wściekłość. Tequila odliczyła w myślach jeszcze kilkanaście sekund i zapaliła reflektory. Nie osiągnęła efektu zaskoczenia z
PROZA POEZJA
powodu swojego pojawienia się na polu walki, bo Marabunta musieli słyszeć jej pędzący wóz z daleka, ale ostre, białe światło samochodu było dla nich przykrą niespodzianką. Dziewczyna szarpnęła kierownicą, chwyciła za ręczny i obróciła pojazd o sto osiemdziesiąt stopni, zmiatając z powierzchni ziemi przynajmniej trzech myśliwych. Kot był gdzieś niedaleko. Wiedziała tylko tyle, że wciąż żyje i walczy. Gorące nocne powietrze pachniało potem i krwią. Co chwilę dawało się słyszeć nawoływania i urywane wrzaski.
Wyskoczyła z wozu przez dziurę po przedniej szybie, zsunęła się po masce, pod którą warczał zostawiony na chodzie silnik, i pomknęła w stronę Diesla. Miała wrażenie, że dookoła nich kotłuje się od czarnych, nasmarowanych sadzą sylwetek. Błyskały białka oczu. Weszła pomiędzy walczących, czując się zaproszona do przedziwnego tańca. Podcięła najbliższego z atakujących, a kiedy runął do przodu, okręciła się razem z nim wokół własnej osi i pchnęła na innych. Sięgnęła do skórzanej pochwy przewieszonej przez plecy i po chwili w rękach miała już rękojeść maczety o szerokim ostrzu, które złowrogo zawijało się ku górze. Bez ostrzeżenia zaczęła rąbać Ludzi-Mrówki, zadając krótkie mocne ciosy, jakby oczyszczała drogę z gałęzi i chwastów. Na piasek posypały się kawałki rąk, nóg, palce, dłonie i płaty zerwanej z ciała skóry. Podniósł się niemiłosierny wrzask. Była już prawie przy kocie, o włos unikając ciosów krótkich ostrzy, którymi Marabunta zwykli walczyć w ciasnych korytarzach swego królestwa. Nagle wszystko się zatrzymało. Zamknął się otaczających ich kordon patykowatych sylwetek. Żaden z Marabunta nie odezwał się słowem. Zupełnie jakby dotarł jakiś zaszyfrowany sygnał, na który nie zwróciła uwagi. Stała na szeroko rozstawionych nogach, ściskając w dłoni maczetę, która spływała krwią. Czuła, jak obwiązana skórą rękojeść pali ją w spocone dłonie. Na nadgarstkach i przedramionach miała przyklejone kawałki kości, choć żaden nie był jej. Charkotliwe, szybkie, urywane oddechy myśliwych układały się w złowrogą melodię. Kot także sapał i prychał, ustawiając się za jej plecami i przyjmując bojową postawę, której utrzymanie przychodziło mu jednak z wyraźnym trudem. Zrezygnował z maskowania futra i oblał się purpurą, z którą kontrastowały jego złote oczy. Zaczął wyrzucać z siebie powietrze długimi, głębokimi wdechami, a każdy z nich przynosił falę bólu w okolicach żeber. Nawiązał z nią kontakt COŚ NA PROGU
117
PROZA POEZJA
powtarzając w myślach w kółko tylko jedno słowo: – Vanner, vanner, vanner... – Mordować. Odruchowo zabroniła mu robić cokolwiek, choć wiedziała, że chwilowo Diesel ma gdzieś jej zdanie. Marabunta cały czas nieznacznie zmieniali swoje ustawienie, ciasno ich otaczając, jakby rozstawiali pionki na szachownicy. Z tłumu wojowników szczególnie wyróżniali się dwaj. Pierwszy, mniejszy od reszty, miał prymitywny miotacz płomieni – jeden z nielicznych wynalazków starej cywilizacji, którym Marabunta nie pogardzali i z którego robili dobry użytek w pajęczynie wąskich korytarzy swego świata. Konus miał na oczach zabrudzone gogle, a płaski pojemnik z paliwem trzymał przewieszony krzywo na plecach. Na samym końcu lufy ściskanego przez niego miotacza pływał błękitny płomyk, co oznaczało, że broń, choć wysłużona, działa jak należy. Drugi wyróżniający się Marabunta miał rzucającą się w oczy pomalowaną na biało twarz, symbol tego, że jest wyższym rangą wojownikiem, a nie robotnikiem jak większość tych w tłumie dookoła. Był potężnie zbudowanym, wysokim mężczyzną. Wyraźnie zadowolony z siebie trzymał za szyję Noah, drugą ręką przyciskając do jej brzucha nóż. W każdej chwili mógł jej zafundować paskudną śmierć, bo człowiek z wybebeszonym brzuchem umiera długo i w męczarniach. Twarz Noah błyszczała od potu. Czarna burza kręconych włosów była posklejana i zakurzona. Oddychała szybko i niepewnie. Oczy miała szeroko otwarte i rzadko nimi mrugała. Tequila wyczuwała bijący od niej strach. Najwyraźniej śliczna Noah wreszcie zrozumiała, że tym razem przesadziła i może się nie wywinąć. Brudne, postrzępione ubranie wisiało z niej żałośnie, a jej prześladowca nieco unosił ją do góry, tak że musiała stać na palcach, nieustannie naprężając nagie łydki i uda. Tłum patykowatych Marabunta zacieśniał krąg. Nie wyglądali, jakby mieli ochotę rozmawiać. Z gardła Diesla dobył się głęboki urwanych charkot. Wojownik z miotaczem płomieni przesunął się do przodu, a pozostali zaczęli wściekle wyć, szykując się do ataku. Tequila wiedziała, że musi działać, i to natychmiast. Oceniła odległość, wymierzyła i wkładając w rzut całą siłę prawego barku, cisnęła maczetą w taki sam sposób, w jaki rzuca się toporem. Ostrze zafurkotało w powietrzu niczym
118 COŚ NA PROGU
oderwane śmigło i trafiło wielbiciela miotaczy nieco ponad mostkiem. Facet wydał z siebie wysoki kwik i zrobił coś, czego się nie spodziewała. Zamiast paść na kolana i umrzeć, zaczął biegać dookoła i krzyczeć. Jego krzyk przypominał charkotanie gruźlika, a podczas biegu przyjemniaczek kilkakrotnie nacisnął spust miotacza płomieni. Marabunta rozerwali kordon i rozbiegli się na wszystkie strony. Wreszcie wojownik tak nieopatrznie machnął lufą miotacza, że fala ognia buchnęła mu prosto w twarz. Teraz już nie krzyczał – zagulgotał tylko, prezentując niemal rozpływającą się twarz. Na odpadających płatach skóry nieszczęśnika pękały czerwone bąble. Włosy musiał mieć nasmarowane czymś bardzo nieodpowiednim dla człowieka obsługującego miotacz płomieni, bo czupryna wybuchła mu na kilka sekund zielonym płomieniem, który sięgnął kości czaszki i z sykiem zgasł. Dopiero wtedy facet padł na plecy. Zatrząsł się na całym ciele i znieruchomiał. Tequila przez moment obawiała się jeszcze, że zaraz wybuchnie zbiornik z paliwem, którym poparzony grzmotnął o ziemię, ale nic już się nie stało. Zapadła cisza, przerywana jedynie szybkimi oddechami pozostałych napastników. Nawet wojownik z białą twarzą, obserwując to wszystko, wydawał się wstrząśnięty. Tequila zdecydowała się wykorzystać ten moment na wznowienie pertraktacji. – Widzę, że teraz macie ochotę pogadać, więc gadajmy. – Z trudem wydobyła z siebie głos, czując piach na języku i między zębami. Marabunta nadal nie zbliżali się do umierającego wojownika, który właśnie rzygał krwią. – To wszystko to jedna wielka pomyłka – mówiła dalej, czując swąd spalonego mięsa. – Nie ona miała z wami rozmawiać... – Wskazała Noah. – ...tylko ja. Spóźniłam się, mój błąd. Zrobiła się awantura, trudno. Ja chcę tylko odzyskać dziewczynę, odebrać od was informacje i fant. Dostaliście swoją zapłatę. Rozumiem, że Mrowisko zostało znieważone przez złamanie warunków wymiany, ale to nie musi się tak skończyć. Jeśli ją zabijecie, ja i mój kot zrobimy z was miazgę. Ostatecznie wygracie, ale zanim to nastąpi, przysięgam, że zabierzemy z sobą połowę waszego Mrowiska. Powtarzam, to nie musi się tak kończyć. Biała Twarz odezwał się dopiero po chwili. – Wiemy, kim jesteś. Wiem, że dobrze zabijasz –
powiedział, spoglądając na dopalające się truchło miotacza. – Dlatego Miasto miało tu przysłać ciebie, a nie ten żałosny ochłap mięsa. Twoje groźby nic tu jednak nie znaczą. My jesteśmy Marabunta! – wrzasnął. – Jesteśmy jednością, a Mrowisko jest nieskończenie wielkie. Nie masz nam czym grozić. Zostaliśmy znieważeni i musicie ponieść karę, inaczej nikt nie będzie traktował Marabunta poważnie. Zapłacono nam, a zatem informacja i fant trafią do ciebie, tak jak miało być od początku. Mięso zostanie jednak z nami i odpowie za zniewagę Mrowiska. – To mówiąc, mocniej zacisnął palce na szyi Noah. Panika wylała się z dziewczyny szerokim strumieniem, ale oprócz tego Tequila wyczuła coś jeszcze. Kobiety popatrzyły sobie w oczy i w Tequili zawrzało. Gniew, którego nigdy nie potrafiła za dobrze opanować wzbierał w niej, potęgowany przez wściekłość stojącego obok kota. Wiedziała, że prędzej da się obedrzeć ze skóry, niż odda im Noah. Zacisnęła zęby, widząc, jak czubek ostrza trzymanego przez Białego Wojownika wbił się mocniej w nagą skórę brzucha dziewczyny. Spojrzała w jej piękne, brązowe oczy i powiedziała, wolno cedząc słowa: – Rozumiem. Obie to rozumiemy, prawda, dziecino? Przecież jesteś tylko ochłapem mięsa chodzącym na dwóch nogach... – Noah zacisnęła zęby. – No jak tam, skarbie? Pozwolisz się tak traktować temu śmierdzącemu kretowi? Na te słowa dziewczyna niespodziewanie wykonała układ, który kiedyś długo trenowały. Zgięła się w pół, odsuwając brzuch od noża. Uderzyła piętą w stopę Białego Wojownika i zadała mu cios łokciem. Efekt był niezły, choć głównie dlatego, że potężny Marabunta nie spodziewał się żadnego oporu. Wojownik sapnął ciężko i wypuścił dziewczynę z rąk, cofając się o krok. Noah szarpnęła się do przodu, ale długie patykowate ręce chwyciły ją za włosy. Wrzasnęła z bólu i poleciała w tył. Biała Twarz odzyskał równowagę i natychmiast wzniósł nóż do ciosu. Był wściekły. Rozdął nozdrza i toczył pianę z ust. Zamieszanie, jakie w międzyczasie wybuchło, ponownie przekrzyczała Tequila. W jej dłoni ostrzegawczo pulsowało czerwone światło odbezpieczonego granatu. – Stać! – wrzasnęła. – Niech nikt nie waży się ruszyć! A ty, biały, pierdolony chapero, zostaw też nóż! Wiecie, co to jest?! Oczywiście, że wiecie. Macie w dupie cywilizację, ale skoro potraficie palić ludzi, to wiecie też, jak wybuchają bomby i granaty.
PROZA POEZJA
Nowa przemowa najwyraźniej zrobiła wrażenie, bo ostrze zawisło w powietrzu. Noah runęła plecami na ziemię, a Biały sapał dziko i wytrzeszczał oczy.
– To jest MK-SK2. Granat kwasowy. Skuteczny zasięg wybuchu to sto metrów. Dodatkowo pięćdziesiąt metrów przypada na odłamki. Korzystano z niego, walcząc z partyzantami, którzy ukrywali się w górskich korytarzach. Wiem, że gówno z tego rozumiecie, ale możecie być pewni, że nie blefuję. Trafię tym granatem bez trudu w zejście do mrowiska, przy którym teraz stoicie, jebane dzikusy. Nikt jej nie przerwał. Słuchali z uwagą. – Nie mam pojęcia, w którym miejscu waszego cholernego mrowiska jesteśmy, ale sądzę, że królowa jest niedaleko – mówiła dalej. – Ona nigdy nie odmówiłaby sobie udziału w polowaniu. A skoro tak, mój granat może zrobić jej bardzo brzydko koło tyłka. Jej i innym, którzy stoją wysoko w waszej popieprzonej hierarchii. Dlatego ponownie przystąpimy do negocjacji. Kilkadziesiąt zimnych od nienawiści spojrzeń śledziło teraz każdy ruch jej ręki, którą oświetlało miarowo pulsujące, czerwone światło diody detonatora. – Tym razem chciałabym jednak, abyście wzięli pod uwagę coś jeszcze. Nic mnie nie obchodzi, czy o tym wiecie czy też mówiąc o tym, kolejny raz złamię zasady ludu Marabunta, ale wasza królowa jest mi winna przysługę. Nigdy nie śmiałabym się upominać o wyrównanie naszych rachunków, ale w zaistniałej sytuacji nie mam wyjścia. Dlatego niechętnie wzywam ją do udzielenia nam prawa łaski. W zamian za życie, które kiedyś jej uratowałam, chcę życia dla mnie, dla dziewczyny i dla kota. Zabiorę fant, za który uczciwie zapłaciliśmy, przekażecie mi obiecane informacje i natychmiast stąd odjedziemy. Moja noga nigdy już nie postanie na Mrowisku, zrzekam się też przywilejów przyznanych mi przez lud Marabunta. Decydujcie się szybko, bo liczę do pięciu. Raz... Biały Wojownik mierzył ją nadal spojrzeniem pełnym niechęci i wściekłości. – Dwa... – Tequila przygotowała się do rzutu granatem. Wyraźnie widziała, jak kościste palce zaciskają się na rękojeści noża drżącego przy brzuchu Noah...
COŚ NA PROGU
119
TEQUILA: Niezabij
120 COŚ NA PROGU
Scenariusz: Łukasz Śmigiel Ilustracje: Katarzyna Babis
CDN...
COŚ NA PROGU
121
U D Ą R P Z E B I O R T GRY RE
K
iedy twoją planetę plądrują obcy w wypasionych kombajnach, ginie 2,5 miliarda ludzi a zapas surowców naturalnych i ziemniaków gwałtownie się kurczy, wiesz, że potrzebujesz superbohatera. Jednak do głowy by ci nie przyszło, że jedynym ratunkiem dla Ziemi okaże się szalony naukowiec, konserwator powierzchni płaskich i... sześcionogi pies z zamiłowaniem do pistoletów. Rok 1997 okazał się niezwykle owocnym okresem dla branży gier komputerowych. To czas pojawienia się wielkich tytułów – triumfy święcił pierwszy Grand Theft Auto, wystartowało Age of Empires a fani gier RPG mogli cieszyć się wydaniem Fallouta. Swoistą rewolucję wprowadziła siódma część popularnego Final Fantasy: studio Square Enix postawiło na odcięcie się od dotychczasowych platform dystrybucji i zrezygnowało z konsoli Nintendo, w zamian oferując rozgrywkę użytkownikom PlayStation oraz komputerów. Prostą animację dwuwymiarową zastąpiono grafiką 3D z renderowanymi na żywo postaciami, co uczyniło z Final Fantasy VII jedną z najbardziej kultowych i rozpoznawalnych części w serii. Na tle gier prowadzonych w rzucie izometrycznym (jak np. cieszący się złą sławą Postal) wyróżniła się jeszcze jedna produkcja. Studio Shiny Entertainment (znane z wykreowania sympatycznego Robaka Jima) postanowiło zmierzyć się z gatunkiem Third Person Shooter i stworzyło perełkę swoich czasów o enigmatycznym tytule MDK. Akronim tworzący tytuł gry na przestrzeni lat doczekał się bardzo dużej ilości rozwinięć i znaczeń. Dotychczas najlepiej przyjętym i znanym przez największą liczbę fanów okazał się neologizm Murder Death Kill, zaadoptowany z filmu Człowiek Demolka. Instrukcja dołączona do opakowań z grą sugeruje natomiast rozwinięcie Mission: Deliver Kindness, a niektóre czasopisma branżowe nazwały grę Max, Doctor, Kurt od imion jej protagonistów. Tak naprawdę, twórcy MDK nie zaimplementowali do produkcji żadnego konkretnego rozwiązania. W pliku readme dołączonym do demo gry pojawiła się adnotacja, że MDK „znaczy dokładnie to, co dana osoba sobie zażyczy” a „na Dzień Matki” mogłoby to być „Mother Day’s Kisses”. Wszystko zaczyna się od historii ziemskiego naukowca, którego pomysły – jak to często przytrafia się geniuszom
122 COŚ NA PROGU
RED SONJA
– nie spotykają się z akceptacją i zrozumieniem elit naukowego świata. Wyśmiewany i niespełniony, doktor Fluke Hawkins postanawia opuścić ojczystą planetę i wybudować własną stację kosmiczną, na której będzie mógł w spokoju prowadzić dalsze eksperymenty. Do kosmicznej podróży namawia swojego woźnego, Kurta Hectica. Konserwator nie wygląda na przekonanego, aż do momentu, gdy pomysłowy doktor przekupuje go porcją węgierskiego gulaszu. Na miejscu Hawkins konstruuje nowego pomocnika: cybernetycznego psa o humanoidalnej postawie, czterech przednich łapach i ogromnym zacięciu do pistoletów. Nazywa go Bones, jednak sam zainteresowany woli, kiedy mówi się o nim Max. Trio szybko orientuje się, że opuszczonej niedawno Ziemi zagraża prawdziwe niebezpieczeństwo. Hawkins podejmuje próby ostrzeżenia swoich dawnych kolegów, jednak naukowcy niespecjalnie przejmują się słowami ekscentryka… No i stało się. Ziemię zaatakowali pazerni obcy. Pazerni na jej złoża surowców, które bezczelnie plądrują za pomocą żniwiarko-kombajnów (będących jednocześnie formą statków kosmicznych!) pazerni na ludzkie życie (jednego dnia ginie 2,5 miliarda osób!) i pazerni na… ziemniaki. Nie pytajcie, dlaczego. Doktor Hawkins ma tylko jedno wyjście. W samotni laboratorium konstruuje niesamowitą zbroję pierścieniową, zdolną oprzeć się wszelkim pociskom. Do zestawu dodaje spadochron wstążkowy, zdolny przetrzymać najbardziej niesprzyjające warunki atmosferyczne i… snajperski hełm, wyglądający jak potężny świder wystający z twarzy bohatera. Pozwala na wykonanie nawet stukrotnego zoomu i można przepiąć go do ramienia kombinezonu, tworząc karabin maszynowy z nieograniczonym zasobem amunicji, którą heros dziesiątkuje wrogów. Heros, którym nie może być nikt inny, jak niepozorny
GRY RETRO I BEZ PRĄD U
woźny! Hawkins tłumaczy, że jest już za stary na podobne wojaże, pies ma nieodpowiednią ilość kończyn względem fasonu nowopowstałego kombinezonu, tak więc ocalenie całej planety przypada właśnie Kurtowi Hecticowi… Choć fabuła traktuje o poważnych, apokaliptycznych kwestiach, całość okraszona jest tak potężną dawką humoru, że produkcja relaksuje i odpręża, zamiast wprawiać w stan moralnego zagrożenia. MDK to gra akcji, gdzie elementy strzelanki i logiczne zagadki pozostają w stosunku 1:1. W pierwszej części z serii gracz wciela się w Kurta, który, zaopatrzony w wynalazki doktora i porady psa Maxa , stawia czoło kosmicznym najeźdźcom przy pomocy siły ognia swojego kombinezonu oraz najróżniejszych, często abstrakcyjnych gadżetów, jak Najmniejsza Na Świecie Eksplozja Atomowa, służąca do otwierania drzwi i odblokowywania kolejnych poziomów gry, dmuchane balony-podpuchy z podobizną bohatera czy Najciekawsza Bomba na Świecie, będąca swoistą puszką Pandory, do której zaglądają zmożeni ciekawością przeciwnicy.
Druga część z serii poza samym Hecticiem oferuje również możliwość gry Maxem i doktorem Hawkinsem. Partie Kurta tradycyjne oscylują wokół zwalczania wrogów na odległość przy pomocy snajperskiego hełmu, natomiast cybernetyczny pies zdecydowanie lepiej czuje się w bezpośrednich starciach. Jako posiadacz czterech przednich łap, z których każda dzierżyć może zupełnie inny rodzaj broni, staje się prawdziwym utrapieniem obcych. Gameplay Fluke’a Hawkinsa obfituje natomiast w logiczne pułapki i niestandardowe rozwiązania. Doktor chętniej, niż bronią, posiłkuje się siłą swojego geniuszu, brawurowo wychodząc z najbardziej skomplikowanych zasadzek. Jak na 1997 rok, gra prezentowała się niezwykle zjawiskowo – twórcy przygotowali ponad 50 różnorodnych graficznie aren, pięć zupełnie odmiennych wizerunkowo miast i logicznie zaplanowane połączenia pomiędzy poszczególnymi levelami. Hectic przy pomocy spadochronu poruszać mógł się zarówno w poziomie jak i w pionie, dzięki czemu lokacje mogły być zorientowane jedna pod drugą, dając graczowi poczucie ogromu i
plastyki świata. Każdą z śmiertelnie niebezpiecznych misji rozpoczynało się od sekcji powietrznej, gdzie zawieszony na wynalazku doktora Kurt usiłuje się dostać do wnętrza kombajnu, aby tam pokonać rzesze wrogów i stanąć naprzeciw dowodzącego statkiem obcego, co zaczyna tradycyjny boss fight. Za każdym razem bohater trafia do zupełnie innej części atakowanego przez kosmitów świata. Co ciekawe, pierwszy z kombajnów dziesiątkujących Ziemię pojawia się w mieście Laguna Beach w Kalifornii, będącym jednocześnie ówczesną siedzibą Shiny Entertainment. Rozprawianie się z obcymi zajmuje około 40 godzin, co do tej pory jest bardzo wysoką poprzeczką, jeśli chodzi o długość rozgrywki w grach TPS. Całości niezmiennie towarzyszy humorystyczna aura i wciągające smaczki, sprawiające, że MDK na długo zapada w pamięć.
Poza rewelacyjną grafiką i ekscytującym gameplayem, krytycy wychwalali również muzykę z gry. Kompozycją utworów zajął się Tommy Tallarico, w przyszłości odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową z hitów takich jak Messiah czy Prince of Persia. Soundtrack z MDK, na który w większości składały się nagrania prawdziwych instrumentów muzycznych, obfitował w mroczne, apokaliptyczne ścieżki, epicką, filmową muzykę oraz kilka żartobliwych, wspierających groteskowy humor gry, ścieżek. Płytę z muzyką dołączano do niektórych edycji MDK, można ją było również nabyć niezależnie. Jeśli o muzycznych smaczkach mowa, nie sposób zapomnieć o zakończeniu pierwszej części gry. Bez zmartwień, obejdzie się bez spoilerów, gdyż ostatnie minuty MDK to… teledysk. W dodatku teledysk francuskiego zespołu łączącego rocka z reagge, znanego jako Billy Ze Kick, który nagrał kawałek specjalnie dla epilogu gry. Abstrakcyjnie? A i owszem, ale czego się spodziewaliście?
COŚ NA PROGU
123
U D Ą R P Z E B I O R T GRY RE Roch Weksler
P
rzełom 1998 i 1999 to okres, który zapisał się jako jeden z najlepszych dla gier FPS. W tym czasie wychodzą tytuły, które na zawsze miały
zrewolucjonizować rynek gier video. Pierwszy Unreal pokazał, w którym kierunku ma iść grafika, Quake II z kolei utorował drogę grom sieciowym, oferując bogate tryby rozgrywki. W tym samym też roku ukazuje się Half-Life, którego fabuła uznawana jest za wzorzec dla innych produkcji. Za oceanem japońska korporacja Sony święci triumfy, bo jej rewolucyjna konsola PlayStation ma się znakomicie i właśnie osiągnęła sumę 50 milionów sprzedanych egzemplarzy. Niedługo też zacznie się walka pomiędzy fanami i próba odpowiedzi na odwieczne pytanie o to, czy lepszy deathmatch jest w Unreal Tournament, czy Quake III: Arena. Właśnie wtedy, bocznym torem, z dala od głównych arterii
Ritual za amatorów – największym ich atutem byli niezwykle doświadczeni pracownicy, w tym Richard „The Levelord” Gray, znany z zaprojektowania poziomów w Duke Nukem 3D. Ritual po przygodzie z outsourcingiem Quake’a postanowiło zrobić coś własnego. W tym celu wzięli sprawdzony, utarty schemat popularnych wówczas FPSów, wyłuskać to, co w nich najlepsze i potroić tę dawkę. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale żeby było jeszcze bardziej atrakcyjnie, powzięli za cel zaimplementowanie elementów, które sprawdzały się już w poprzednich produkcjach – seksowną antagonistkę, cyberpunkowy klimat, a także dystopijny świat. Z tego osobliwego połączenia wszystkich składników powstał SiN – dziś już zapomniany, lekko przykurzony, ale wciąż diablo grywalny.
wydawniczej tkanki, wychodzi SiN – jeden z najbardziej niedocenianych FPSów w historii.
Twórcą jest teksaska firma Ritual Entertainment, dla której to drugie podejście do stworzenia gry. Do tej pory udało się jej zrobić tylko pierwszy dodatek do Quake’a Scourge of Armageddon. Myli się jednak ten, kto uważa 124 COŚ NA PROGU
Hardcop do boju! Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, bo w 2037 roku. Miasto Freeport było marzeniem każdego ułożonego człowieka, ceniącego sobie spokój i stabilność. Do czasu, gdy na ulicach nie zalęgło się od ćpunów, którzy zaczęli
GRY RETRO I BEZ PRĄD U
rozprowadzać nieznany wcześniej narkotyk, nazwany U4. Policja przymykała na to oko, lecz do czasu. Wszystko zmieniło się, gdy pewnego razu jeden z dilerów zastrzelił policjanta na służbie. Wtedy też miasto wypowiedziało wojnę zorganizowanej przestępczości. Każdy, kto posiadał choćby najmniejszą ilość U4, szedł do więzienia na długie lata. Niestety, siłom bezpieczeństwa nie udała się ta sztuka. Poniosły sromotną porażkę, ulegając bojówkom, wspieranym przez największą korporację świata, zajmującą się wynalazkami z dziedziny chemii i biologii – SinTek. Policja to już zamierzchła przeszłość. Teraz liczą się prywatne przedsiębiorstwa, a także detektywi. To oni dbają o bezpieczeństwo Freeport. Ostatnie głośne wiadomości, jakie przeszły przez miasto, dotyczyły SinTek, w której nieoczekiwanie doszło do zmiany władzy. Poprzedni zarządca, Dr Thrall Sinclaire zaginął w niewyjaśnionych i tajemniczych okolicznościach. Schedę po ojcu przejęła córka, Elexis Sinclaire. A raczej: niezwykle s e k s o w n a córka. Elexis jest marzeniem każdego mieszkańca Freeport, a to za sprawą wyjątkowej urody oraz krągłości, których nie powstydziłyby się wszystkie mitologiczne boginie piękna razem wzięte. Ponadto fakt, że Elexis niewymowną przyjemność sprawia eksponowanie swoich wdzięków przez zakładanie kusych, lateksowych ubrań, pozwolił na jeszcze mocniejsze rozkochanie serc zarówno postaci w grze, jak i samych graczy.
Gracz wciela się w rolę pułkownika Johna R. Blade’a, zarządcy jednej z największych firm ochroniarskich w mieście Freeport – Hard Cops. Podczas jednej z misji, w której ma za zadanie powstrzymać napad na bank, wpada na trop o wiele większej sprawy, w którą zamieszany jest Antonio Mancini, lokalny mafijny boss, narkotyk U4, a także sama przywódczyni SinTek. Okazuje się, że Elexis, wzorowy przykład szalonego naukowca, szybko staje się głównym antagonistą, a jej celem staje się stworzenie armii zmutowanych genetycznie żołnierzy, które zetrą na proch najpierw Hardcop, później Freeport, a na samym końcu cały świat.
Innowacje, innowacje i raz jeszcze innowacje Jednak to nie fabuła jest najmocniejszą stroną SiN. Od dłuższego czasu w branżowym świecie wiadomo było, że Ritual zamierza wprowadzić szereg usprawnień dla modelu FPSowej rozrywki. Pod tym względem rezultaty przerosły oczekiwania – studio poradziło sobie wyśmienicie. Po raz pierwszy mogliśmy wyrzucać broń z ręki przeciwnika. Musieliśmy także uważać na to, gdzie przeciwnik kieruje swoją broń, bowiem strzały w różne partie ciała zadawały większe, bądź mniejsze obrażenia. Tego jeszcze nie było! SiN to także jeden z pierwszych shooterów, który odgrodził się od spuścizny po Doom, czy Duke Nukem i przekształcił się w efektowną, bardziej filmową, grę. Przerywniki dodawały realizmu i sprawiały, że fabuła była bardziej wiarygodna i pociągająca. Kolejnym dodatkiem była możliwość wsiadania i wysiadania z pojazdów. Te, co prawda, nie odgrywały dużej roli w samej grze, ale niektóre poziomy zmuszały gracza, by wsiadł za kółko. COŚ NA PROGU
125
U D Ą R P Z E B I O R T E GRY R I to nie byle czego! Do dyspozycji mieliśmy quada, łódź patrolową, wózek widłowy, a nawet helikopter. Była to także jedna z najbardziej interaktywnych gier swojego czasu. Mogliśmy bezpośrednio wpływać na wiele obiektów: dość powiedzieć, że otworem stały komputery, którymi można było sterować za pomocą specjalnego terminala, przypominającego system DOS, a w kwestii rozwałki elementów otoczenia, Duke Nukem 3D, znany z wysokiej interakcji i groma przedmiotów do zniszczenia, mógł co najwyżej czyścić buty. Szyby, żarówki, lampy, monitory, a nawet... szczury – wszystkie rozwalały się się pod gradem ciosów. To ożywiało rozgrywkę, sprawiając, że łatwiej było uwierzyć w Freeport.
Myśl, zanim coś zrobisz! Jednak lista się nie kończy. Mimo że SiN był niezwykle filmową grą, oferował coś, czego w poprzednich produkcjach można było ze świecą szukać – nieliniowość. Wiele poziomów miało kilka linii fabularnych, a podjęta decyzja wpływała na obraną ścieżkę – i nie był to pic na wodę. Fabuła raz zakręcona prowadziła nieuchronnie do innego zakończenia. Niekiedy decyzji były tak ważkie, że trzeba było się trzy razy zastanowić, zanim podjęło się tę, w naszym mniemaniu, właściwą. To wtedy zaczął się okres, gdy grę można było przechodzić nie tylko po to, aby próbować znaleźć ukryty schowek z bonusowym życiem, czy bronią, bądź też próbować pobić rekord czasowy, lecz także po to, aby sprawdzić, co kryje się za danym rozwiązaniem i jak dalej potoczą się losy historii. Fani ukrytych sekretów i tzw. jajek wielkanocnych nie byli zawiedzeni – wręcz przeciwnie. SiN był najeżony ukrytymi znajdźkami, począwszy od zabawnych, sugestywnych
graffiti, skończywszy na ukrytych lokacjach. To wszystko dzięki wspomnianemu już Richardowi „The Levelord” Gray, który znany był z umieszczania takiej właśnie zawartości do swoich gier. Wypada też wspomnieć o wysokim poziomie sztucznej inteligencji. Przeciwnicy nie tylko, jak to było we wcześniejszych produkcjach, poruszali się na boki i parli do przodu, by odstrzelić bohaterowi twarz z odległości kilku cali. W SiN antagoniści myśleli. Zdawało się niekiedy, że przyjmują cechy charakterystyczne dla inteligencji zbiorowej. Chowali się za przeszkodami, by ciężej było ich trafić, a osaczeni, potrafili wezwać posiłki, a gdy ścigali bohatera, potrafili robić to efektywnie i do skutku. Nieliczne skrypty, jakie zostały zaimplementowane do sposobu ich zachowania, działały bardzo dobrze. Dawało to mocny powiew świeżości. Nie znaczy to jednak, że nie było poziomów, w których jedynym, co trzeba było zrobić, to zastrzelić ogromne masy wrogów. W te jednak grało się niezwykle przyjemnie.
Quake 2 na sterydach Imponował także szeroki zakres broni. SiN było grą z elementami fantastyki naukowej, spodziewać więc mogliśmy się futurystycznych zabawek. Obok tych konwencjonalnych, czyli standardowego pistoletu, czy lekkiego karabinu maszynowego, pojawiła się także wyrzutnia rakiet, minypająki, strzelba plazmowa, a także destabilizator kwantowy, który z przeciwników zostawiał tylko czerwonawy proch – i to było najbardziej humanitarne pozbywanie się przeciwnika. Krew lała się dość obficie, i mimo że piksele można było policzyć gołym okiem, sprawiało to bardzo przyjemne wrażenie. Jednym strzałem shotguna można było oderwać przeciwnikowi głowę od torsu, czy tors od nóg, a przy odrobinie precyzji wraży kompan rozlatywał się na kilkanaście kawałków, brudząc ścianę swoimi wnętrznościami. Gra pozwalała także strzelać do zakładników – to od gracza zależy, czy ich ocali, spełniając warunek misji pobocznej, czy pójdzie w ślady swoich przeciwników i wyrżnie
126 COŚ NA PROGU
wszystko, co tylko się rusza. Pamiętajmy – każda decyzja miała swoją konsekwencję!
STREFA GIER
Ciężki upadek Marketingowcy, developerzy oraz wydawca miał więc mnóstwo asów w rękawie, które potrafiły przekonać nawet największego malkontenta. Dlaczego więc SiN nie stał się tak legendarny, jak chociażby Doom, Quake, Duke Nukem, czy Halo? Lista jest długa. Po pierwsze SiN w momencie premiery miał wiele bugów i błędów systemowych – w zażaleniach wysyłanych do Ritual Entertainment znaleźć można było skargi na całkowity brak dźwięku, nieruchomych finalnych bossów, czy niewidzialną blokadę ścieżek. Oczywiście twórcy nie pozostali bierni na problemy i zaczęli na szybko łatać swoją grę. I może nawet uchroniliby się od złej prasy, gdyby nie fakt... wagi łatek. Podczas gdy większość świata internet czerpała dzięki modemowi i kablowi telefonicznemu, podkradając rodzicom cenne impulsy i ciesząc się, gdy prędkość tego rozwiązania zbliżała się do swojej magicznej granicy – 56 kilobitów/s, łatki ówczesnych gier nie przekraczały objętości 5MB (przy maksymalnej szybkości pobieranie trwało nieco ponad godzinę). Ritual jednak zdecydował się wypuścić kolosa o wadze ponad 30MB, przez co naraził się na kolejne niezadowolenie graczy. Wydawca gry, Activision w geście rozpaczy zaoferowało, że... będzie wysyłać płyty CD na swój koszt dla tych, którzy mają zbyt słabe połączenie internetowe. Duża ilość błędów nie była jednak winą braku kompetencji studia Ritual, a polityką Activision, która chciała, by SiN pokonała w przedbiegach pierwszą grę dopiero co powstałego i niezwykle ambitnego studia, założonego przez byłych pracowników Microsoftu, nazwanego... Valve. Tak, SiN miał konkurować z Half-Life’em. Nie była to skrywana informacja. Activision jednak się zawięzło i stanęło do tej nierównej walki, kosztem błędów i setek zażaleń wypuszczając SiN na świat zaledwie tydzień po premierze produkcji konkurencyjnego studia. W tej walce zwycięzca mógł być tylko jeden. Jednak i to nie odstraszyło graczy. Kolejnym powodem, przez który gracza niechętnie patrzyli na tytuł, była wieść, że wersje demonstracyjne są zainfekowane wirusem o
nazwie „Czarnobyl”, jednym z najgroźniejszych wirusów komputerowych w historii, który po dostaniu się do komputera użytkownika powodował nieodwracalne straty. Można do tego dodać jeden z częściej pojawiających się problemów – długie czasy ładowania. Te można było liczyć w minutach, a że lokacji było 24, a wysoki poziom trudności sprawiał, że łatwo było o śmierć bohatera, było to jednym z największych problemów SiN. Ten błąd został naprawiony poprzez patche, z jedną tylko uwagą – usuwały one nieodwracalnie zapis gry. Gracze zmuszeni więc byli albo od nowa przechodzić znane już lokacje, albo używać kodów. Miarka się przebrała. Gracze byli zniechęceni, zwłaszcza po lekturze artykułów branżowych, które zarzucały grze liczne usterki: nieatrakcyjne przerywniki filmowe, problemy z grą, a także i miejscami zbyt dużą brutalność. Często nazywano ją klonem Quake’a bądź Unreala, mimo że SiN różniło się od nich w znacznym stopniu. SiN uratowany został przez swoją największą zaletę – tryb multiplayer. Ten posiadał bardzo ciekawe plansze, a przez to, że był dynamiczny, rozgrywka była szybka i satysfakcjonująca.
Spodziewaj się niespodziewanego Ritual na tym nie poprzestało – twórcy wiedzieli, że wypuścili dobry produkt, który spodobał się graczom i mimo całej serii problemów i niesprzyjającego losu, sprzedaje się dobrze. Rok po premierze pierwszej części ukazał się dodatek nazwany Wages of Sin, dodający nowych przeciwników, bronie i lokacje, a także bardzo ciekawy easter egg. Po wszystkich planszach rozsiane były kalendarze z kobietami w bikini na okładce. Gdy udało się COŚ NA PROGU
127
U D Ą R P Z E B I O R T GRY RE zebrać wszystkie, tuż po finalnej walce i zakończeniu, pojawiała się cut-scenka, w której John R. Blade, będąc już w siedzibie Hardcop, podziwia rozwieszone na ścianach kalendarze z na wpół rozebranymi panienkami. Haker JC, pomocnik pułkownika, wchodzi do pokoju i pokazuje regulamin w którym napisane jest, że nie mogą ich trzymać w swoim biurze, bo „mogłyby rozochocić innych chłopaków”, po czym, z uśmiechem, sam zabiera je do siebie.
Historia ukazana w SiN posłużyła amerykańskiej firmie ADV Films za materiał do anime. W 2000 roku ukazał się SiN: The Movie, który w opinii większości krytyków okazał się przeciętniakiem odcinającym kupony od popularności swojego komputerowego pierwowzoru. Fabuła bardzo luźno nawiązuje do SiN – akcja dzieje się kilkanaście lat po tej znanej z gry. Sam początek nie nastraja pozytywnie – jedna z najważniejszych postaci w SiN, czyli JC, zostaje zastrzelony tuż po napisach początkowych. Koniec końców film nie odniósł komercyjnego sukcesu. Mimo wszystko nie można zapominać, że sytuacje, w których powstaje film na podstawie gry nie zdarzają się często, dlatego też należy oddać niezbędne honory twórcom. Co ciekawe, za muzykę odpowiedzialna była Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Narodowej z Warszawy, pod przewodnictwem japońskiego kompozytora Masamichi Amano i jest to jeden z największych plusów tej produkcji. Stoi na wysokim poziomie i pozwala utrzymać mroczny, cyberpunkowy klimat. W 2006 roku ukazała się druga część gry, nazwana SiN Episodes. Załoga Ritual Entertainment poszła po rozum do głowy i widząc rosnącą potęgę swojego dawnego konkurenta, Valve, postanowiła ocieplić wzajemne kontakty. W tym celu zawiesiła współpracę z Activision i postanowiła po raz kolejny być innowacyjna. Zrobiła coś, czego jeszcze nikt nie próbował: jako pierwsze większe studio produkujące gry postanowiło całkowicie pominąć udział dystrybutora, korzystając tylko z internetu. Episodes miało być serią dziewięciu, a jakże, epizdodów, dodawanych w czasie na platformę Steam. Była to bardzo 128 COŚ NA PROGU
przemyślana zagrywka. Ritual bowiem miało reagować na opinię graczy i na bieżąco wymyślać fabułę kolejnych epizodów, usuwając nielubiane elementy i rozszerzając te, które według opinii publicznej były najciekawsze. Niestety, także w tym momencie historii Ritual nie miało szczęścia, bowiem z dziewięciu planowanych ukazał się tylko jeden – Emergency. A to za sprawą MumboJumbo, konkurencyjnej firmy produkującej gry, która w 2007 roku wykupiła wszystkie udziały w Ritual i przejęła całą ekipę tworzącą SiN. MumboJumbo postanowiło zawiesić pracę nad epizodami, a swoich nowo uzyskanych załogantów przekierowało na tworzenie bardziej lekkostrawnych gier, które spodobają się masom. Warto wiedzieć, że pomysł Rituala mógł się sprawdzić – w pół roku sprzedało się ponad 150 tysięcy epizodu Emergency, wystarczająco, by móc myśleć o sequelu. Swój udział w tym miała także przemyślana kampania reklamowa, która błyskawicznie zdobyła popularność wśród graczy. Składała się na nią specjalna gra, której kolejne części rozsiane były po internecie. Zadaniem graczy było zdobywanie kolejnych tropów i układanie ich w całość, co prowadziło ich do kolejnej wskazówki, bonusowych materiałów, czy ilustracji. Była niezwykle skomplikowana, dzięki czemu jeszcze bardziej absorbowała umysły graczy. Jednakże zanim komukolwiek udało się ją dokończyć, Ritual na wyraźne polecenie MumboJumbo przestał ją wspierać. Przez to gra do dzisiejszego dnia pozostaje nierozwiązana.
Śmierć nigdy nie była tak cudowna Jest jeszcze jedna rzecz, dzięki której na premierę każdej pozycji SiN gracze czekali z wytchnieniem. Zanim
STREFA GIER
powstał szał na Mad Moxxie z serii Borderlands, czy Bloodrayne, była ona – Elexis. Modelki wykonujące cosplay tej postaci obiły się szerokim echem wśród społeczności. Ritual bowiem postawił na profesjonalizm – pierwszą część promowała znana fotomodelka Vanessa Upton, której specjalnością były latexowe sesje. Mało kto wówczas nie słyszał o słynnej sesji zdjęciowej dla magazynu MegaStar, promującej pierwszego SiNa. Przy premierze drugiej części, było już tylko lepiej. Cosplay zlecono Biance Beauchamp, która kształtami nie odbiegała daleko od Elexis. Zdjęcia z jej udziałem pojawiały się na wielu okładkach pism zajmujących się nie tylko erotyką, ale także bizarro, czy pulpą. W tym okresie była symbolem seksu i niepodzielną gwiazdą fetyszystów. Między innymi dzięki jej występowi na targach E3 w 2006 roku SiN znów wrócił do łask i nie ma się co dziwić – jej cosplay robił duże wrażenie. Wraz z premierą SiN Episodes na Steam pojawiła się także odświeżona wersja pierwszej części. Była wolna od błędów, a także miała lepsze tekstury. Każdy kij jednak ma dwa końce – ku rozpaczy niektórych graczy, została całkowicie ocenzurowana – wycięto z niej lejącą się krew, a wszystkie erotyczne sceny zastąpiono ich ubranymi odpowiednikami.
Pieśń przeszłości Od 2006 roku minęło już 8 lat, w ciągu których o SiN zapomnieli nawet ci, którzy stawiali ją wyżej od Quake’a, Dooma, czy Unreala. Ritual jednak postanowił o sobie raz jeszcze przypomnieć. 30 stycznia 2014 roku na platformie GOG do sprzedaży wszedł SiN Gold, nowa odsłona
pierwszej części cyklu. To wersja, która powróciła do źródła – usunięto wszelką cenzurę, po raz kolejny poprawiono grafikę, w tym umożliwiając wybranie wysokiej rozdzielczości. To idealny czas na to, by zapoznać się z jednym z najbardziej niedocenianych FPSów w historii i przekonać się na własnej skórze, jak ewoluowały gry FPS. Największym grzechem tej produkcji było to, że postępowała według ówczesnego kodeksu produkcji gier, podczas gdy Half-Life spalił kodeks i napisał go na nowo. To właśnie premiera światowych gigantów nie pozwoliła dziełu Rituala na rozwinięcie skrzydeł. Mimo wszystko SiN to wciąż dobra gra, z wyrazistymi, ciekawymi postaciami i interesującą fabułą, której zakończenie mocno zapada w pamięć. To właśnie dzięki takim dziadkom gier video jak SiN dzisiejsze gry wyglądają tak dobrze i mogły ewoluować w zawrotnym tempie, prześcigając się innowacyjnością. To właśnie wtedy gracz zaczął prawdziwie grać w grę, nie będąc tylko świadkiem interaktywnej rozrywki. Pułkownik John R. Blade nie był tylko pionkiem w grze, dla którego limitem była źle oskryptowana skrzynka, liniowe poziomy, czy płaskie, niereagujące otoczenie. Był postacią z krwi i kości, dzięki której fabuła mogła piąć się w takim tempie i z takim skutkiem, jak tylko tego chciał gracz. Ta ingerencja w trzewia gry, w jej fabularne meandry, uczyniły z niej coś więcej niż zwykłą strzelankę – kompletną opowieść, w ciekawym, oryginalnym świecie. Świadczy o tym fakt, że pomimo wielkich przeciwności losu, niezrozumiałych decyzji producenta i masy łatek niezbędnych do prawidłowego grania w SiN, gra ma stałe grono wielbicieli i w niektórych kręgach nazywana jest kultową.
COŚ NA PROGU
129
U D Ą R P Z E B I O R T E GRY R PAWEŁ WERNIC
7 Ronin
Jak często zdarza się wam siedzieć godzinami nad instrukcją, dopasowywać żetony i figurki z chirurgiczną precyzją milimetr po milimetrze do planszy i główkować nad tym, jak zacząć grę? Jakże często dopiero po kilkunastu rozgrywkach, w których każdy najmniejszy niuans zostanie opanowany, można czerpać jakąkolwiek przyjemność z grania? To dość popularny problem. Z odsieczą przeciw tendencjom wybujałych zasad przychodzi 7 Ronin – pierwsza gra nowopowstałego wydawnictwa Badger’s Nest i mimo, że na razie mało o nich słychać, warto się zainteresować – bo z pewnością zaserwują wam wiele godzin świetnej rozgrywki.
tyle ran, z iloma przeciwnikami przyszło mu się zmierzyć. Dzięki temu ninja nie będą w stanie zająć obszaru i, co za tym idzie, użyć specjalnych zdolności. Lecz ronini nie są nieśmiertelni – najsłabszy z nich może przyjąć trzy rany, najsilniejszy siedem. Jeżeli jednak uda im się być na wolnym obszarze, wtedy aktywują swoje umiejętności – należy do nich między innymi ostrzelanie rezerw wroga, uleczenie swojej jednostki, czy rozepchnięcie przeciwników obecnych na polu. Po walce ronini schodzą z planszy, aby zorganizować kontratak na nowo. Ci ninja, którym udało się zająć obszar, czekają na wsparcie.
7 Ronin to nietypowa gra planszowa – swoją tematyką odwołuje się do japońskiej epoki samurajów, a zainspirowana jest, jak przyznaje Paweł Szewc, jeden z założycieli Badger’s Nest, „Siedmioma Samurajami” Kurosawy. Naprzeciw siebie stają ronini samuraje bez suwerena – którzy muszą bronić wioski zaatakowanej przez hordę ninja. Każda ze stron ma swoje atuty. Ronini posiadają specjalne umiejętności, wykorzystywane podczas walki. Ninja inwestują w liczebność – jest ich kilkakrotnie więcej niż roninów.
I tak przez osiem rund. Ronini wygrywają przed czasem, gdy zabiją wszystkich ninja, ci z kolei muszą pozbawić życia wszystkich roninów, bądź zająć wspomniane wcześniej pięć obszarów. Po kilku rozgrywkach gra nabiera niezwykłej dynamiki i można spokojnie skończyć ją w kilkanaście minut. Co nie znaczy, że szybko się znudzi – ilość kombinacji, gdybania i prób przewidywania jest niezliczona.
Grę stworzył Marek Mydel i Piotr Stankiewicz, znani przede wszystkim z Wiochmen Racer i z bycia współtwórcami Labiryntu Czarnoksiężnika. Ich nowa produkcja ma szansę stać się hitem – dobrze wykonana, przemyślana i zbalansowana i, co jest jej największym plusem, niezwykle dynamiczna. Rzadko zdarzają się gry, które dobrze łączą ze sobą dwa pierwiastki – szybkość i zacięcie taktyczne. A w tej grze bez odpowiedniego planowania nie można daleko zajść. Rozgrywka jest nieskomplikowana i błyskawiczna. Wioska posiada 8 obszarów. Ninja muszą zająć 5 z nich, by wygrać, a ronini muszą im w tym przeszkodzić. Na początku dwóch graczy w tajemnicy przed sobą ustawia swoje oddziały na planszach zakrytych zasłonkami. Obrońcy zmuszeni są do planowania – nie mogą dopuścić, by ninja stanęli na pustym polu. W przeciwnym razie ci zajmą ten obszar i będą mogli korzystać z jego zdolności. Należą do nich między innymi zatruwanie przeciwników, pozbawianie ich umiejętności, a nawet dodatkowe zasilenie swoich szeregów. A im ich więcej, tym bardziej stają się niebezpieczni. Gdy już siły zostaną rozdysponowane, przenosi się je na plansze główną, gdzie odbywa się bitwa. Jeśli oponenci spotkają się na jednym z pól, związani są walką i każdy ronin otrzymuje
130 COŚ NA PROGU
Na uwagę zasługują klimatyczne i bardzo dobrze wykonane grafiki autorstwa Aleksandra Karcza, który znany jest z ilustrowania gry 7 Dni Westerplatte oraz Czarnych Jeźdźców, a także niektórych kart do Władcy Pierścieni i Gry o Tron. Współpracował on już z Badger’s Nest przy innym tytule – Aurorze i to ona miała być pierwszym tytułem na koncie wydawnictwa – postawiono jednak na 7 Ronina. Poziom obycia z grami planszowymi jest mało istotny – radość z gry czerpać może w zasadzie każdy, kto z natury nie kręci nosem na gry planszowe – chociaż i takiego można by przekonać. Twórcy i wydawcy zapowiadali, że będzie ciekawie – i słowa dotrzymali. Wyjątkowa przejrzystość zasad pozwala ominąć nużący proces eksploracji instrukcji – zresztą często pisanych w oparciu o wiele precedensów, których zapamiętanie niezbędne jest do prawidłowej gry. W 7 Ronin gracz skoncentrowany jest tylko na tym, aby jak najlepiej zaplanować strategię zwycięstwa – czy to siedmioma roninami, gotowymi poświęcić życie, by wypełnić swoje zadanie i obronić wioskę, czy też niezliczoną i bezlitosną armią ninja, którzy zabijają na jedno skinienie swojego herszta. Wyrok jest następujący: chcemy więcej tak dobrze wykonanych debiutów!
ESEJ/FELIETON ROBERT LOUIS STEVENSON
Moja pierwsza książka
„Wyspa Skarbów tłum. Emilia Fila
ak naprawdę daleko jej do zostania moją pierwszą książką, bo nie
T
zajmuję się jedynie pisaniem powieści. Doskonale zdaję sobie jednak sprawę, że mój pracodawca, Wielka Opinia Publiczna, podchodzi do reszty mojej twórczości z obojętnością, jeżeli nie z awersją. Jeśli już o coś proszą, to chcą, by było to znajome i niepowtarzalne. Gdy jestem proszony o wypowiedź na temat pierwszej książki, oczywistym jest, że chodzi o moją pierwszą powieść. Wcześniej czy później w jakiś sposób – nieważne jaki – musiałem powieść napisać. Próżnym wydaje się pytać dlaczego. Ludzie rodzą się z różnymi maniactwami – moim od wczesnego dzieciństwa było zabawianie się seriami wyimaginowanych zdarzeń. Odkąd tylko nauczyłem się pisać, stałem się przyjacielem wytwórców papieru. Ryza po ryzie zaprowadziły mnie one do stworzenia dzieł takich jak „Rathillet”, „The Pentland Rising”1, „The King’s Pardon” (inaczej „Park Whitehead”), „Edward Daven”, „A Country Dance” i „A Vendetta in the West”. Pocieszające jest, że ryzy te obróciły się już w popiół i zostały wchłonięte przez ziemię. Wymieniłem tylko kilka moich feralnych prób – tych, które istotnie zaszły dość daleko, zanim ich zaniechałem – a i tak ciągnęło się to wiele lat. Do „Rathilleta” podchodziłem w wieku lat piętnastu, do „Vendetty” – dwudziestu dziewięciu. Ciąg porażek trwał, dopóki nie skończyłem trzydziestu jeden lat. Do tego czasu pisałem krótkie książki, krótkie eseje i opowiadania. Klepano mnie po plecach i płacono za nie – 1 Satyra wydana przez Andrew Elliota, za którą (co z zaskoczeniem odkryłem, patrząc na listę książek) angielscy gentlemani potrafią płacić całkiem niezłe sumy. Jej przodkiem był opasły romans historyczny bez głębszego znaczenia, teraz już nie do zdobycia. (Przyp. autora.)
jednak było to zbyt mało, by z tego wyżyć. Miałem niezłą reputację, a fortuna mi sprzyjała, lecz dni mijały znojnie, a ich marność sprawiała, że czasem płonąłem ze wstydu – wylewałem z siebie siódme poty, a i tak nie udawało się zarobić na życie. Miałem przed sobą niedoścignione ideały i mimo że zabierałem się do tego z entuzjazmem nie mniej niż dziesięć lub dwanaście razy, nie napisałem jeszcze powieści. Wszystkie, wszystkie moje piękne ideały przyspieszały przez chwilę, zatrzymując się później nieubłagalnie niczym uczniowski zegarek na lekcji. Mogłem być przyrównywany do krykiecisty z długim stażem, który nigdy nie zdobył żadnych punktów. Każdy może napisać opowiadanie – oczywiście kiepskie – jeśli ma kontakty w branży, papier i dość czasu. Nie każdy jednak może mieć nadzieję na napisanie choćby kiepskiej powieści. Ta dłużyzna potrafi dobić. Uznany COŚ NA PROGU
131
ESEJ/FELIETON
powieściopisarz może zaczynać powieść, odkładać ją na bok, spędzać nad nią dni na próżno i nie pisać nic
niedaleko Pitlochry. Spacerowałem wtedy brzegiem spalonego słońcem czerwonego wrzosowiska. Świeże
ponad chaotyczne dopiski. Lecz nie jest to domeną początkującego.
powietrze mych ojczystych gór ożywiło nas i wręcz zainspirowało – wraz z żoną stworzyliśmy wspólnie tom strasznych historii, do którego napisała „The Shadow on the Bed”, ja zaś dorzuciłem „Thrawn Janet” i pierwszą wersję „The Merry Man”.
Ludzka natura kieruje się kilkoma prawami. Instynkt samozachowawczy zabrania człowiekowi (motywowanemu i popychanemu przez świadomość braku wcześniejszych sukcesów) znosić niedolę bezskutecznej literackiej harówki ciągnącej się przez tygodnie. Musi istnieć coś, z czego może czerpać nadzieję. Początkujący pisarz musi mieć powiew natchnienia, łut szczęścia, musi nadejść czas, w którym słowa i frazy układają się same – aby chociaż zacząć. A gdy się zacznie, jak strasznie nie można się doczekać zakończenia! Tak długo, jak wena trwa i szczęście dopisuje, tak długo trzeba utrzymać tę samą jakość stylu pisania – twe książkowe marionetki muszą zawsze być pełne życia, zawsze spójne, zawsze energiczne! Pamiętam, że w tamtych czasach patrzyłem na każdą trzytomową powieść z szacunkiem – może nie jak na literacki, ale co najmniej fizyczny i moralny wyczyn, odwagę godną Ajaksa. W roku, w którym dosięgło mnie moje przeznaczenie, przeprowadziłem się do moich rodziców do Kinnaird,
Kocham to swojskie powietrze, lecz ono nie kocha mnie. Ten cudowny okres zakończył się przeziębieniem, opuchlizną po ugryzieniach i podróżą przez Strathardle i Glenshee do Castleton of Braemar. Na zmianę lało tam i wiało. Musiałem pogodzić się więc ze spędzeniem kawałka życia w schronisku zwanym smętnie Late Miss McGregor’s Cottage. Los jednak się do mnie uśmiechnął. W Late Miss McGregor’s Cottage mieszkał młody uczeń, wrócił właśnie z wakacji i szukał „potyczki umysłowej”. Nic nie wiedział o literaturze, głos zabierał przelotnie jedynie na temat prac Rafaela Santi. Z pomocą pióra, atramentu i tanich akwareli w krótkim czasie zmienił jeden z pokoi w galerię obrazów. Moim głównym obowiązkiem w tej galerii było bycie przewodnikiem, czasami jednak ustępowałem, dołączałem do artysty (że się tak wyrażę) przy sztalugach i spędzałem popołudnia na rywalizacji w tworzeniu rysunków. Pewnego razu stworzyłem mapę wyspy. Była pięknie i misternie pokolorowana, a kształt podobał mi się bardziej, niż mogę to wyrazić słowami. Jej zatoki zachwyciły mnie niczym sonety i nieświadomy tego, co nadejdzie, nazwałem moje dzieło „Wyspą Skarbów”. Trudno mi uwierzyć, gdy ktoś mówi mi, że są ludzie, którzy nie zwracają uwagi na mapy. Nazwy, granice lasów, przebieg dróg i koryta rzek, prehistoryczne ślady człowieka wciąż wyraźne i dające się odnaleźć na wzgórzach i w dolinach, młyny i ruiny, jeziorka i statki, być może stojący blok kamienny lub krąg druidyczny na wrzosowiskach – to obiekt niekończących się zainteresowań każdego człowieka, który widzi lub choć trochę używa wyobraźni! Pamiętamy z dzieciństwa leżenie w trawie, wpatrywanie w malutki las i dojrzewanie w nim rosnącej armii wróżek. Gdy ja zatrzymywałem się nad moją mapą „Wyspy Skarbów”, przyszły charakter książki zaczął pojawiać się nad wyimaginowanymi lasami, a czarne twarze, biegające we wszystkie strony, szukając skarbu na kilku kwadratowych calach płaskiej imaginacji, zerkały na mnie z niespodziewanych miejsc. Następne, co pamiętam, to ja spisujący listę rozdziałów na kilku kartkach papieru. Jak wiele razy już
132 COŚ NA PROGU
to robiłem i nic nie szło do przodu! Ale to przedsięwzięcie zdawało się od początku mieć znamiona sukcesu. To miała być historia dla chłopców – bez psychologii czy pięknego języka, a chłopca do obsadzenia w roli krytyka miałem pod ręką. Kobiety nie brały udziału. Nie umiałem kierować brygiem (którym miała być Hispaniola), ale pomyślałem, że bez wstydu mogę pokierować nią jak szkunerem. Wtedy wpadłem na pomysł z Johnem Silverem, z którym miałem nadzieję na dobrą zabawę: wziąć chciałem cenionego przeze mnie przyjaciela (którego czytelnik prawdopodobnie zna i ceni tak bardzo jak ja), pozbawić go najlepszych cnot i cech charakteru, zostawić mu tylko jego własną siłę, odwagę, zwinność, niesamowitą łagodność i umieścić go wśród żeglarzy. Taka psychologiczna operacja jest, wydaje mi się, powszechną metodą „tworzenia bohatera”, tak naprawdę – prawdopodobnie jedyną. Można wprowadzić uroczą osobę, z którą rozmawialiśmy wczoraj na chodniku, ale czy my w ogóle ją znamy? Naszego przyjaciela, niejednoznacznego i dostosowującego się do sytuacji – owszem, ale czy można go ot tak wtłoczyć w karty powieści? Po pierwsze, musimy wszczepić postaci drugorzędne i wykreowane cechy, dla równowagi – negatywne. Po drugie, z nożem w ręku odciąć i odrzucić niepotrzebne odgałęzienia jego osobowości, wtedy też ostałego pnia i kilku głównych konarów, które pozostaną, będziemy już raczej pewni.
ESEJ/FELIETON
że rzadko kiedy plagiatowanie miało ciąg dalszy.
Kilka lat temu miałem okazję zajrzeć do „Opowieści podróżnika”. Książka niesamowicie mnie zaskoczyła – był tam Billy Bones, jego skrzynia, salonowe towarzystwo, cała wewnętrzna aura, dużo treści i szczegółów z moich pierwszych rozdziałów – wszystko tam było, wszystko było własnością Washingtona Irvinga. Nie miałem jednak o tym pojęcia, zarówno gdy pisałem, siedząc przy ogniu, przeżywając pewnego rodzaju wiosenne przesilenie weny twórczej, jak i gdy dzień po dniu po drugim śniadaniu odczytywałem rezultaty porannej pracy mojej rodzinie. Było to dla mnie jasne jak słońce, moją elementarną częścią. Okazało się, że moje audytorium liczy nie jednego, a dwóch chłopców. Mój ojciec wodzony swym romantyzmem i dziecinnością od razu połknął haczyk. Jego własne historie, którymi karmił się co wieczór, opowiadały głównie o statkach, przydrożnych karczmach, rabusiach, starych żeglarzach i kupcach sprzed rewolucji przemysłowej. Nigdy żadnej z nich nie skończył – szczęśliwiec nigdy nie musiał tego robić! Ale w „Wyspie Skarbów” odnalazł coś bliskiego jego
W chłodny wrześniowy poranek, siedząc przy trzaskającym ogniu i deszczu dudniącym w okno, zacząłem „Morskiego Kuka”, bo taki był pierwszy tytuł. Zaczynałem (i skończyłem) kilka innych książek, ale nie przypominam sobie, bym do którejkolwiek z nich zasiadał z większym zadowoleniem. Jak powszechnie wiadomo, kradzione smakuje o wiele lepiej. Oto dotarłem do nieprzyjemnej części. Bez wątpienia papuga należała już do Robinsona Crusoe. Bez wątpienia szkielet zaczerpnięty jest od Poe’ego. Nie przejmuję się tym zbytnio, są to drobiazgi i detale, i żaden człowiek nie może łudzić się, że będzie miał monopol na szkielety lub licencję na gadające ptaki. Palisada, mówią mi, jest z „Mastermana Ready’ego”2. Może być, nie obchodzi mnie to. Ci użyteczni pisarze wypełnili słowa pewnego poety – odchodząc, zostawili za sobą ślady na piaskach czasu; ślady, prawdopodobnie dla kolejnych – ja byłem tym kolejnym! Dług u Washingtona Irvinga� męczy moje sumienie, i słusznie. Uważam jednak, 2 „Masterman Ready, or the Wreck of the Pacific”, robinsonada autorstwa Fredericka Maryatta opublikowana w Anglii w 1841 roku. (przyp. red.) COŚ NA PROGU
133
ESEJ/FELIETON
własnej wyobraźni – to był jego typ malowniczości. Nie tylko słuchał codziennie z zachwytem – zaczął je też
w lekturze powieści M. du Boisgobey. Gdy dotarłem na miejsce, usiadłem nad nieskończoną opowieścią pewnego
współtworzyć. Gdy nadszedł czas plądrowania skrzyni Billy’ego Bonesa, większość dnia spędzić musiał na spisaniu na wielkiej kopercie jej zawartości, do której całkowicie się zastosowałem, a nazwa „starego statku Flinta” – Mors została mu nadana na jego osobiste życzenie. Wtedy odwiedził nas nie kto inny, a dr Japp. Od tego momentu wysoko ceniłem sobie jego opinię. Gdy nas opuszczał, spakował rękopis do swojego kufra, by przekazać go przyjacielowi (od tego momentu także mojemu) – panu Hendersonowi, który zgodził się opublikować go w swoim czasopiśmie „Young Folks”.
ranka – i znów przejrzałem na oczy! Słowa zaczęły płynąć jak potok i w drugiej fali zachwytu, znów pisząc rozdział dziennie, skończyłem „Wyspę Skarbów”. Musiałem dokonać transkrypcji prawie w całości – moja żona była chora, młody chłopiec jako jedyny pozostał wierny, a John Addington Symonds5 (któremu nieśmiało wspomniałem, nad czym pracuję) patrzył na mnie podejrzliwie. Uważał wtedy, że powinienem pisać o „Charakterach” Teofrasta – jak dziwne opinie wygłaszać mogą najmądrzejsi ludzie. Ale Symons (zaznaczając) nie był gorliwym sympatykiem chłopięcych powieści. Był człowiekiem wielkiego umysłu, „człowiekiem z zasadami” – jeśli tacy istnieli. Jednak sama nazwa mojego przedsięwzięcia sugerowała mu tylko deficyt realizmu i niski styl. Cóż! Nie był daleki od prawdy.
Sympatia, pomoc i pozytywne zaangażowanie podtrzymywało mnie na duchu. Trzymałem się bardzo prostego stylu. Porównać można go do „The Merry Men”3 pochodzącego z prawie tego samego okresu. Niektóremu czytelnikowi może odpowiadać taki styl, drugiemu inny – jest to kwestia charakteru, być może nastroju, ale żaden znawca nie może pominąć faktu, że jeden z nich jest o wiele łatwiejszy do utrzymania na podobnym poziomie. Oznacza to, że człowiek doświadczony i wykształcony mógłby z zaangażowaniem tworzyć dziennie wiele stron „Wyspy Skarbów”, pykając sobie przy tym fajkę. Ale niestety! Nie w moim przypadku. Przez piętnaście dni trzymałem się tego i stworzyłem piętnaście rozdziałów. Wtedy, przy początkowych akapitach szesnastego, niechybnie utraciłem wątek. Zablokowałem się, w moich trzewiach nie było grama pomysłu na dalszy ciąg „Wyspy Skarbów”. To dowodziło, że czas na korektę jej początku w pubie „Hand and Spear”4! Tak też robiłem, wiodąc głównie samotny żywot, spacerując po wrzosowisku w Weybridge w mgliste jesienne poranki, całkiem zadowolony z tego, czego dokonałem, i niewyobrażalnie przerażony tym, ile jeszcze pozostało do zrobienia. Miałem 31 lat, byłem głową rodziny, straciłem zdrowie, nie udało mi się spłacić długów i nigdy jeszcze nie zarobiłem 200 funtów w ciągu roku. Naprawdę byłem bliski rozpaczy, ale zagryzłem zęby i podczas podróży do Davos, gdzie miałem spędzić zimę, postanowiłem myśleć o innych rzeczach i zagłębić się 3 Chodzi o opowiadanie „The Merry Men”, opublikowane w 1882 roku w „Cornhill Magazine”. „Wyspa Skarbów” ukazała się w druku rok później, w roku 1883. (przyp. red.) 4„Hand and Spear”, znajdujący się w Weybridge na Old Health Road, został zbudowany jako letnia rezydencja Petera Kinga, barona Ockham w latach 1830-1833. Po jego śmierci został przemianowany na bar. Nazwa „Hand and Spear” powstała od znaku rodowego Kingów – ręki dzierżącej włócznię. (przyp. red.) 134 COŚ NA PROGU
„Wyspa Skarbów” – pan Henderson bowiem odrzucił pierwszy tytuł, „Morskiego Kuka” – pojawiła się zgodnie z planem w czasopiśmie literackim, haniebnie figurując gdzieś w środku wydania, bez ilustracji, przykuwając mało uwagi. Nie przejąłem się tym. Lubiłem tę opowieść, w dużej mierze z tych samych powodów, z których mojemu ojcu spodobał się jej początek. To był mój typ malowniczości. Byłem też bardzo dumny z Johna Silvera, do tej pory całkiem podziwiam tego łagodnego i budzącego szacunek poszukiwacza przygód. O wiele lepsze od tego było jednak to, że dotarłem do celu, ukończyłem opowieść i napisałem „KONIEC” na rękopisie, czego nie udało mi się dokonać od „The Pentland Rising”, gdy byłem szesnastolatkiem bez szkoły. Prawdę mówiąc, było to w dużej mierze dziełem przypadku. Gdyby dr Japp nie przyszedł w odwiedziny, gdyby słowa nie wypływały z taką łatwością, musiałbym zaniechać czynu, odłożyć książkę wzorem poprzedniczek, znaleźć okrężną drogę do celu. Puryści powiedzieliby, że słusznie by się stało, ale ja nie jestem tej myśli. Powieść dała mi wiele przyjemności oraz – co było dla mnie istotne – przyniosła ciepło, jedzenie i napitek (lub dała szansę na ich zdobycie) rodzinie, która sobie na to zasłużyła. A muszę przyznać, że tak było w naszym przypadku. Nie był to jednak koniec przygód z „Wyspą Skarbów”. Pisałem w zgodzie z mapą. Była ona głównym elementem mojej fabuły. Przykładowo, nazwałem wysepkę 5 Poeta i krytyk literacki, przyjaciel Stevensona, o którym ten napisał w eseju „Talks and Talkers”: „Najlepszy z mówców, wychwalający ziemię, sztukę, kwiaty, klejnoty, wino i muzykę w blasku księżyca, z manierą serenady, lekkością gitary”. (przyp. red.)
ESEJ/FELIETON
„Wyspą szkieletów”, nie wiedząc dokładnie, co mam na myśli; szukając pilnie malowniczego określenia i dla
– jak własną kieszeń. Odległości, pomiary kompasu, miejsce, w którym wschodzi słońce, czy cykl księżyca
uzasadnienia tej nazwy, włamałem się do zasobów pana Poe’ego i podkradłem wskazówki Flinta. Idąc tą drogą stworzyłem też dwie zatoki, na które Hispaniola została wysłana w czasie, gdy podróżował nią Izrael Hands. Nadszedł moment, w którym zdecydowano o ponownej publikacji, wysłałem swój rękopis razem z mapą do pana Cassella. Wysłano poprawki, dokonano korekt, ale nie było ani słowa o mapie. Gdy napisałem wiadomość w tej sprawie, dostałem odpowiedź, że nigdy jej nie otrzymali. Usiadłem zdumiony. Narysowanie przypadkowej mapy, śmiałe umieszczenie skali w jednym z rogów i dorobienie historii do wymiarów to jedno. Badanie całej książki, uporządkowanie wszystkich aluzji w niej zawartych i wyczerpujący proces tworzenia mapy z pomocą dwóch kompasów, by pasowała do zebranych informacji, to zupełnie co innego.
powinny być bez zastrzeżeń. A ile problemów sprawia sam księżyc! Rozpaczałem nad nim przy „Przygodach księcia Ottona” i gdy tylko błędy zostały mi wytknięte, przyjąłem środki ostrożności, które polecam przyjąć każdemu – nigdy nie piszę bez pomocy kalendarza. Z kalendarzem, mapą okolicy i planem każdego domu nakreślonym na papierze lub przywołanym w głowie jest nadzieja na ominięcie możliwie najgorszych pomyłek. Z mapą przed sobą mało prawdopodobne, że pozwoli się na zachód słońca na wschodzie, jak w „Antykwariuszu”. Z kalendarzem pod ręką raczej nie dopuści się, by dwójka jeźdźców odbywała pilną podróż na dystansie od dziewięćdziesięciu do stu mil przez sześć dni, od trzeciej rano w niedzielę do późnego wieczora w sobotę, ani by pod koniec tygodnia bez zmiany wierzchowca przejeżdżali oni 50 mil dziennie, jak to można przeczytać na stronach nieocenionego „Roba Roya”. Unikanie takich wpadek nie jest konieczne, ale na pewno dobre. Jest to moja bolączka – można powiedzieć, mój przesąd – kto ufa swojej mapie, ma ją na uwadze i dla kogo jest ona źródłem inspiracji dniami i godzinami, posiada dobre wsparcie i niemałą odporność na niespodziewane zdarzenia. To główny korzeń powieści, ziemia, z której ona wyrasta i tworzy swój własny pion, niezależny od słów. Lepiej, gdy okolica jest prawdziwa, a autor chodził po niej na własnych nogach i zna każdy przydrożny kamień. Ale nawet w przypadku wymyślonych miejsc na początku przygotowanie mapy będzie dobrym rozwiązaniem. Przy jej studiowaniu pojawią się powiązania, o których wcześniej nie miało się bladego pojęcia. Odkryje się oczywiste, choć niespodziewane skróty, ślady swoich posłańców, i nawet jeśli mapa nie stanowi o fabule, jak to było w przypadku „Wyspy Skarbów”, okaże się ona kopalnią sugestii.
Zrobiłem to. Mapa została narysowana od nowa w biurze mojego ojca, przyozdobiona rysunkami strzelających wodą wielorybów i pływających statków, a mój ojciec wykorzystał swój dryg do kaligrafii i wyśmienicie sfałszował podpis kapitana Flinta oraz kierunek żeglugi Billy’ego Bonesa. Nigdy jednak nie była to dla mnie ta sama „Wyspa Skarbów”. Jak powiedziałem, mapa stanowiła większość fabuły. Mógłbym się nawet pokusić o stwierdzenie, że stanowiła fabułę. Kilka zapożyczeń z Poe’ego, Defoe i Washingtona Irvinga, kopia „Piratów” Johnsona, „Skrzynia umrzyka” z Kingsleyowskiego „At Last”, wspomnienia z wypraw kajakiem na morze i mapa sama w sobie, z niekończącymi się elokwentnymi sugestiami, stanowiły cały mój materiał. Może nieczęsto mapa jest aż tak ważną częścią powieści, ale zawsze jest istotna. Autor musi znać swój teren – nieważne, czy prawdziwy czy wyimaginowany
COŚ NA PROGU
135
ESEJ/FELIETON BOLESŁAW PRUS
O ODKRYCIACH I WYNALAZKACH Fragmenty Odczytu Popularnego Wypowiedzianego dnia 23 marca 1873 r.
W niniejszéj pogadance zastanowimy się nad odkryciami i wynalazkami. Wynalazkiem nazywa się zrobienie takiéj rzeczy, któréj dotąd nie było i któréj natura sama zrobić nie może. I tak: Przed 500 laty i dawniéj nie znano w Europie prochu i dopiero około 1379 roku Bertold Szwarc zakonnik fryburgski mięszając saletrę, siarkę i węgiel przekonał się, że z tych materjałów zrobić można masę wybuchową. Ponieważ proch w naturze sam się nie tworzy i dopiero przez człowieka musi być zrobiony, mówimy przeto, że Szwarc proch wynalazł. Podobnież, przed 50 laty, nie znano jeszcze lokomotyw, nieumiano ich budować, dopiero w roku 1828 Stephenson inżynier angielski zbudował pierwszą lokomotywę i w ruch ją puścił. Mówimy więc, że Stephenson wynalazł lokomotywę, bo machina ta poprzednio nie istniała, bo sama wśród natury powstać nie mogła i tylko mógł ją zrobić człowiek. Pamiętajmyż więc, że jeżeli astronom za pomocą jakiejś wybornéj lunety dostrzeże na niebie nieznane dotąd światełko, wówczas należy powiedzieć że człowiek ten zrobił odkrycie. Tak samo marynarz zrobi odkrycie jeżeli pływając po morzu, 136 COŚ NA PROGU
zobaczy jakąś nieznaną nikomu wyspę. Z kolei możemy przystąpić do poznania korzyści jakie ludzkość odnosi z odkryć i wynalazków. Korzyści te są nieobliczone i ja też nie mam zamiaru ich wyliczać, ale chcę tylko na niektóre z pomiędzy nich zwrócić uwagę. Odkrycia i wynalazki wpływają na polepszenie dobrobytu i pozwalają ludziom rozmnażać się bez obawy głodu i nędzy jakie panowały dawniéj. Jakiś czas cukier wyrabiano tylko z trzciny cukrowéj, która rośnie w krajach gorących, — dla tego cukier był bardzo drogi; gdy jednak odkryto cukier w burakach i wynaleziono sposób otrzymywania go na téj drodze, produkt ten znakomicie staniał i dziś jest dla wszystkich przystępny. Podobnież staniała wódka, którą dawniéj wyrabiano z żyta, a dziś z kartofli. Wynalazki potęgują nasze siły: dziś, przy pomocy młynów parowych, jeden człowiek robi więcéj mąki, niż 150 ludzi przed wiekiem. Jeden człowiek więcéj bawełny przędzie na maszynie, niż 400 prządek. Machina do wiązania sieci rybackich zastępuje pracę 37 ludzi; na machinie do robienia szpilek, jeden człowiek może wyrobić 170 szpilek na minutę. Na okręcie wojennym pierwszéj klassy machiny parowe zastępują
pracę 300 tysięcy ludzi, to jest 100 razy większéj liczby osób, niż ich okręt pomieścić może. Młot parowy w fabrykach Kruppa odkuwa sztuki żelaza, ważące po 400 centnarów, podczas gdy zwykły kowal z kilkoma pomocnikami z trudnością odkuć może sztukę parę centnarów ważącą. Wynalazki i odkrycia potęgują siły naszego umysłu: wynalezienie np. wyższych części matematyki, pozwala nam w ciągu kilkunastu minut rozwiązywać takie przykłady, których za pomocą zwykłego rachunku nie rozwiązalibyśmy za kilkanaście lat, a nawet zupełnie nie moglibyśmy rozwiązać. Aby zaś dać ja[Str. 8]śniejsze pojęcie o potędze dzisiejszéj matematyki, zacytuję przykład. Do roku 1846 astronomowie oprócz ziemi znali tylko 6 planet; w tym zaś roku matematycy: Leverrier francuz i Adams anglik wyliczyli, że musi być jeszcze jedna planeta, odległa więcéj niż na 600 milijonów mil od słońca, 100 razy większa od ziemi, obiegająca słońce w ciągu 164 lat, którą to planetę, w oznaczonym dniu i we wskazanem miejscu nieba, za pomocą bardzo silnych narzędzi widzieć będzie można.
ESEJ/FELIETON Rzeczywiście tak się stało, a tym sposobem za pomocą rachunku odkryto planetę, któréj przedtem żaden człowiek niewidział! Nie ma dotąd nauki o sposobach robienia odkryć i wynalazków i ogół ludzi, a nawet wielu uczonych sądzi że jéj nigdy nie będzie. Jest to błąd. Nauka o robieniu odkryć i wynalazków będzie kiedyś i odda usługi; nie powstanie ona odrazu, lecz najprzód zjawią się jéj zarysy ogólne, które następni badacze poprawią i uzupełnią, a jeszcze późniejsi zastosują do pojedynczych gałęzi wiedzy. Jak wygląda szkic takiéj nauki zaraz to zobaczymy. Przedewszystkiem wyrzeknijmy się nadziei usłyszenia o czemś nadnaturalnem; wynalazki bowiem i odkrycia są to zjawiska naturalne i jako takie ulegają pewnym prawom. Praw tych, jeżeli się nie mylę, jest trzy: prawo stopniowości, zależności i kombinacji.
1. Prawo stopniowości. Żadne odkrycie i żaden wynalazek nie powstaje odrazu doskonałym, ale doskonali się stopniowo; z drugiéj znowu strony żaden wynalazek lub odkrycie nie jest dziełem jednego człowieka ale wielu ludzi, z których każdy dodaje jakąś cząsteczkę od siebie. Aby dowieść prawa stopniowości zważmy, że np. najprzód odkryto Amerykę, późniéj w téj Ameryce odkryto góry, lasy, rzeki, jeziora; następnie w tych lasach poodkrywano pojedyncze drzewa, późniéj poznano rozmaite użytki tych drzew. Najprzód odkryto kartofle, późniéj poznano że są dobrą paszą dla bydła, późniéj dowiedziano się, że kartofle mogą służyć na pokarm dla ludzi, potem z kartofli zaczęto robić wódkę. Co do wynalazków, zastanówmy się np. nad stopniowością w rozwoju stołka. Najprzód ludzie przekonali się, że lepiéj siedzieć na pniu lub kamieniu niż na ziemi, — potem, zauważywszy, że kamień i pień są za ciężkie do przenoszenia, zbudowali stołek złożony z jednéj deski i kilku nóżek. Następnie
stołkowi temu dodali poręcz tylną i zrobili krzesło, krzesłu dodali poręcze boczne i zrobili fotel. Potem dopiero zaczęli malować i wyściełać fotele i krzesła i t. d. 2. Prawo zależności. Każdy wynalazek lub odkrycie zjawia się o tyle o ile istnieją i znane są pewne dawniejsze odkrycia i wynalazki. Nie odkrytoby Ameryki gdyby nie znano okrętów i busoli, nie zbudowanoby lokomotywy gdyby nie znano żelaza, wody, węgla, gdyby nie znano kół, drągów, kotłów i t. d. Jeżeli kartofle rosły tylko w Ameryce, nie można było odkryć pierwéj kartofli niż Amerykę; jeżeli czarny łabędź mieszka tylko w Australji, nie można było wprzód zobaczyć czarnego łabędzia niż Australją. Jeżeli pierścienie Saturna widzieć można przez lunety: trzeba było wprzód wynaleźć lunetę nim się pierścienie zobaczyło. Widzimy więc, że każdy wynalazek lub odkrycie, zależy od pewnych odkryć i wynalazków, które wcześniéj od tamtego istnieć i znane być muszą.
COŚ NA PROGU
137
ESEJ/FELIETON 3. Prawo kombinacji. Każde nowe odkrycie albo wynalazek jest kombinacją dawniejszych odkryć i wynalazków, albo też opiera się na nich. Gdy poznaję jakiś nowy minerał wtedy oglądam go, wącham, kosztuję, czyli kombinuję ten minerał z memi zmysłami. Potem ważę go, ogrzewam czyli kombinuję ten minerał z wagą i ogniem. Potem kładę go do wody, do kwasu siarczanego i t. d. słowem kombinuję ten minerał ze wszystkiem co mam pod ręką i tym sposobem poznaję coraz nowe własności. Co się zaś tyczy wynalazków, któż nie wie, że zegar jest kombinacją kółek, sprężyn, skazówek, dzwonków i t. d. Kto nie wie, że proch jest kombinacją siarki, saletry i węgla? Z tych trzech praw, przejawiających się w odkryciach i wynalazkach, wyciągnąć możemy ważne wnioski: Nie należy lekceważyć żadnego wynalazku lub odkrycia, chociażby ono na pozór nie miało wartości, dla tego że późniéj drobiazg ten bardzo przydać się może. Nie ma zdaje się prostszego wynalazku nad igły, a przecież od istnienia téj igły zależy ubranie milionów ludzi, życie miljonów szwaczek. Nawet piękna dzisiejsza machina do szycia nie istniałaby, gdyby przed wiekami nie wynaleziono igły. To co nie daje się zrobić dziś, może być zrobione późniéj. Ludzie wiele rozmyślają nad zbudowaniem machiny do latania, która mogłaby unosić wiele o s ó b i
pakunków. Otóż, między innemi, wynalezienie takiéj machiny zależy od wynalezienia materjału, któryby był tak, dajmy na to, lekki jak papier, a tak wytrzymały i zachowujący się względem ognia, jak np. stal. Kto chce być szczęśliwym wynalazcą powinien wiele umieć i to najrozmaitszych rzeczy. Jeżeli bowiem jakiś nowy wynalazek jest kombinacją dawniejszych, w takim razie umysł wynalazcy jest polem, na którem po raz pierwszy kombinują się rozmaite i napozór nie mające ze sobą związku przedmioty. I tak. Machina parowa jest kombinacją kotła w którym gotowano zupę rumfordską, pompy i kołowrotka, — gdyby pierwszy wynalazca nie znał tych przedmiotów, gdyby ich nie skombinował w umyśle, czy mielibyśmy maszyny parowe? Balon jest kombinacją gazu oświetlającego, torby kitajkowéj, parasola, siatki i kosza, — i mógłżeby istnieć balon gdyby w umysłach jego wynalazców nie istniały wiadomości o tych przedmiotach? Jaki jest związek między cynkiem, miedzią, kwasem siarczanym, magnesem, przyrządem zegarowym i depeszą którą śpiesznie wysłać należy? a przecież wszystkie te rzeczy spotkać się musiały w umyśle wynalazcy telegrafów... Społeczeństwo, które chce się wsławić odkryciami i wynalazkami, musi mieć w każdéj gałęzi wiedzy bardzo wielu ludzi uczonych. Jeden lub kilku uczonych i genialnych ludzi znaczą dziś nic, albo prawie nic, bo dziś wszystko robi się masami. Chciałbym, ażeby następujący przykład dobrze utkwił w umysłach: wynalazki i odkrycia są podobne do gry na loterją; nie każdy wygra kto trzyma, ale kilkunastu z pomiędzy trzymających wygrać musi koniecznie. Przypatrzmy się teraz w jaki to sposób uwaga może człowieka naprowadzać na nowe pomysły, a w tym celu zbadajmy naprzykład, w jaki to mniéj więcéj sposób, wynalezione zostały wyroby gliniane. Przypuśćmy, że gdzieś na gruncie gliniastym żył lud dziki znający już ogień. Gdy deszcz upadł na ziemię, glina zrobiła się ciastowatą, a jeżeli w krótce po deszczu na téj glinie rozniecono ognisko, wówczas pod ogniskiem glina się wypaliła i stwardniała. Jeżeli wypadek podobny trafił się kilka razy, wówczas ludzie owi mogli na niego zwrócić uwagę i zapamiętać, że: glina wypalana w ogniu staje się twardą jak kamień i nierozmiękcza się w wodzie. Współcześnie mogło się trafić, że któryś z dzikich chodząc po mokréj glinie wydeptał na niéj głębokie ślady; gdy słońce wysuszyło grunt i deszcz upadł
138 COŚ NA PROGU
ESEJ/FELIETON powtórnie, dzicy mogli zauważyć, że w owych wyżłobieniach woda przechowuje się dłużéj niż na powierzchni. Oglądając mokrą glinę, ludzie mogli dostrzedz, że materjał ten daje się łatwo ugniatać w palcach i przyjmuje różne formy. Ludzie bardziéj pomysłowi mogli zacząć wygniatać z gliny różne zwierzątka, muszki i t. d., a między innemi, mogli wyrobić coś nakształt żółwiéj skorupy, któremi posługiwano się wówczas. Inni, pamiętając, że glina twardnieje na ogniu, mogli ową wydrążoną bryłę wypalić i w ten sposób utworzyć pierwszą miskę. Odtąd łatwiéj już było doskonalić ten nowy wynalazek; ktoś inny mógł odkryć glinę lepszą na podobne wyroby; ktoś inny mógł wynaleźć polewę i t. d. z tem wszystkiem jednak natura i uwaga wskazywały tu człowiekowi drogę do wynalazku. Gdyby owi ludzie nie uważali, że glina twardnieje na ogniu, gdyby nie uważali, że woda dłużéj się przechowuje w dołku, gdyby ktoś między nimi nie chciał był z gliny ulepić coś nakształt żółwiej skorupy, nie wynalezionoby pierwszéj glinianéj miski. To co powiedziałem, nie koniecznie mogło mieć miejsce, nie jest jednak nieprawdopodobne, a objaśnia nam jakim mianowicie sposobem ludzie dochodzą do rozmaitych pomysłów, oto: pilnie uważając na wszystko i zastanawiając się nad wszystkiem. Weźmy inny przykład. Wiadomo, że niekiedy na szklannych szybach spotkać można krążki i bąbelki, przez które patrząc, widzimy wyraźniéj przedmioty niż gołem okiem. Przypuśćmy, że jakiś uważny człowiek zobaczywszy taki bąbelek na szybie, wyjął kawałek szkła i pokazywał innym jako zabawkę. Mogło się trafić, że między oglądającymi znalazł się człowiek ze wzrokiem osłabionym, który przekonał się, że przez wspomniony bąbelek na szybie widzi lepiéj niż gołem okiem. Przy bliższem rozpatrywaniu okazało się, że szkło z obu stron wypukłe wzmacnia wzrok osłabiony, a tym sposobem zostały wynalezione okulary. Szkło do okularów ludzie początkowo mogli wycinać z szyb, z czasem jednak znaleźli się i tacy, którzy poczęli, tafle szklane gładkie, szlifować na wypukłe soczewki i wyrabiać właściwe okulary.
szkła powiększające lepiéj widać niż przez jedno. Zawiadomiły o tem dziwnem zdarzeniu ojca, który począł wyrabiać rurki z dwoma szkłami powiększającemi i sprzedawał je jako zabawkę. Galileusz wielki, mędrzec wioski, dowiedziawszy się o owéj zabawce, użył jéj w innym celu i zbudował pierwszą lunetę. I ten przykład pokazuje nam, że uwaga niby za rękę prowadzi człowieka do wynalazków. Z tego również przykładu mogliśmy się przekonać o prawdzie stopniowości w rozwój i wynalazków, a nadewszystko o tem, że ukształcenie potęguje pomysłowość człowieka. Prosty szlifierz, z dwu szkieł powiększających zrobił zabawkę, — Galileusz zaś, jeden z najuczeńszych ludzi swego czasu zrobił lunetę. O ile rozum Galileusza był wyższy od rozumu rzemieślnika, o tyle i wynalazek lunety jest wyższy od wynalazku zabawki. Przechodzę do części trzeciéj i ostatniej. Nie ma prawie rzemieślnika któryby kiedy nie narzekał na złe czasy i brak roboty, choć z drugiéj strony wiemy wszyscy że nam brakuje wyrobów krajowych. Dla czegoż więc rzemieślnicy narzekają zamiast robić? Oto dla tego, że mnóstwo najrozmaitszych rzeczy sprowadzamy z zagranicy. A dla czego sprowadzamy z zagranicy? dla tego, że wyroby zagraniczne są tańsze i lepsze! Zjawisko to łatwo zrozumieć. Anglicy, francuzi i niemcy, co rok robią jakieś odkrycia i wynalazki, co rok wytwarzają nowe materjały i machiny. Że zaś praca machiny
Sztuka szlifowania okularów znaną już była prawie przed 600 laty. W paręset lat późniéj, dzieci pewnego szlifierza okularów, bawiąc się szkłami, ustawiły jedno przed drugiem i przekonały się, że przez dwa COŚ NA PROGU
139
ESEJ/FELIETON jest tańsza i dokładniejsza, więc też zagraniczni fabrykanci sprzedają rzeczy i tańsze i lepsze niż nasi rzemieślnicy, którzy nie posiadają machin. Otóż jedynem na to lekarstwem jest nauka. Jeżeli się będziemy uczyć, będziemy robić wynalazki, podniesiemy przemysł, który wówczas nie tylko na miejscowe potrzeby, ale i na handel z zagranicą wystarczy. Lecz mniejsza już o natychmiastowe odkrycia i wynalazki u nas; my musimy się gwałtem zabrać do nauki nie tyle już dla sławy ile dla chleba, ponieważ przy dotychczasowym stanie rzeczy, za kilkanaście lat dzisiejsi rzemieślnicy mogą zostać bez utrzymania... Jest to rzecz bardzo prosta. Corocznie powiększa się liczba machin, które pomagają nam pracować, ale które do kierowania niemi potrzebują ludzi ukształconych. Póki znano tylko wóz i konie,
furman umiał dosyć, jeżeli dobrze nasmarował wóz, związał postronki i poprowadził konie. Dziś gdy wagony zastąpiły miejsce wozu, a lokomotywa miejsce koni, furmana zastępuje maszynista, który już jest poniekąd mechanikiem, a nadewszystko dobrym ślusarzem. Toż samo dzieje się w każdym rzemiośle. Ten kto kieruje młotem parowym, musi być o wiele ukształceńszy od tego który bije młotem zwykłym. Maszynista na statku parowym, bezporównania musi więcéj umieć od przewoźnika. Tokarze są w ogóle bardziéj ogładzeni od ślusarzy umiejących tylko robić pilnikiem i dłutem i t. d. Ile razy do nas sprowadzą nową machinę, tyle razy i ludzi trzeba przy niéj z zagranicy sprowadzać, a to dla tego, że miejscowy nieukształcony robotnik rady sobie z tą machiną nie da, nie może zrozumieć jéj ruchów, nie potrafi nią pokierować, nie umie jéj naprawić gdy się zepsuje. Przeciwnie zaś gdyby się nasi rzemieślnicy uczyli matematyki, mechaniki, chemji, fizyki, rysunków, gdyby czytywali wiadomości o nowych machinach, które za granicą wynaleziono, nie tylko dawaliby sobie radę z przysłanemi zkad inąd machinami, ale jeszcze mogliby własne wynalazki za granicę wysyłać. Mówiłem już poprzednio, że aby robić wynalazki i aby umieć się niemi posługiwać, należy wszelkiemi siłami uczyć się najrozmaitszych rzeczy, bo niewiemy która się nam przydać może. Powiedziałem również, że społeczeństwa i ludzie, którzy nie robią wynalazków lub nie umieją z nich korzystać, prowadzą nędzny żywot i w końcu giną. Dziś więc wśród téj powodzi coraz to nowych ulepszeń dokonywających się w świecie, rzemieślnicy mają dwie drogi: albo wziąść się do książki i tym sposobem przyjąć udział w ogólnym umysłowym ruchu, który ich za lat kilkanaście doprowadzi do majątków, — albo zostać na miejscu i za lat kilkanaście stracić nawet to utrzymanie jakie dziś mają. Co zaś kto sobie obierze, nie należy to już do mnie. (W tekście zachowano oryginalną pisownię)
140 COŚ NA PROGU
COŚ NA PROGU
141
142 COŚ NA PROGU
COŚ NA PROGU
143
144 COŚ NA PROGU
COŚ NA PROGU
145
146 COŚ NA PROGU
COŚ NA PROGU
147
Relacja: 21-27 lipca, czyli RELACJAtydzien na wastelandzie Adriana Siess oraz Paweł Iwanina
Ekipa Coś na Progu pojawiła się na największym konwencie postapokaliptycznym w Polsce! Przez tydzień żyliśmy trudną rzeczywistością świata po wojnie atomowej, wśród brudu i radioaktywnego pyłu, otoczeni twardymi ludźmi pustkowi, przyzwyczajonymi do funkcjonowania w świecie, który dawno się skończył. OldTown to największa w Polsce impreza dla fanów postapokalipsy, podzielona na dwie części – LARP, gdzie gracze odgrywają zadania przypisane swoim postaciom i wraz z innymi symulują uczestnictwo w postapokaliptycznym mieście, a także część konwentowa. Dziesiąta już edycja odbywała się w Stargardzie Szczecińskim, na opuszczonym lotnisku Kluczewo. Zrujnowane zabudowania, poradzieckie schrony i hałdy trudnych do zidentyfikowania śmieci stanowiły prawdziwie powojenną scenerię rodem z Fallouta czy Mad Maxa, pozwalając uczestnikom na wczucie się w klimat, zanim trzydniowy LARP na dobre się rozpoczął. OldTown poza samym odgrywaniem postaci łączy w sobie również elementy strzelanek ASG (repliki broni palnej na kulki), co znacznie urozmaica rozgrywkę. W związku z tym teren konwentu dzieli się na dwie strefy – bezpieczną, tak zwaną off-ASG, umieszczoną wewnątrz fabularnego miasteczka OldTown, gdzie każdorazowe użycie broni palnej fabularnie karane jest natychmiastowym zastrzeleniem przez pilnujące porządku drony oraz in-ASG, znajdującą się poza granicami miasteczka. W strefie, gdzie używanie replik jest dozwolone obowiązuje nakaz noszenia gogli ochronnych. Nic dziwnego. Strzelaniny z bandytami, zasadzki na mutanów i obrona karawan stały się dla nas codziennością. Świat OldTown jest prawdziwie otwarty – przypomina sandboxową grę gatunku RPG z nielimitowaną listą dialogów. Począwszy od frakcji, przez funkcję, a na usposobienie skończywszy – to gracz determinuje decyzje, a decyzje determinują gracza. My wybraliśmy wygodne życie w mieście – blisko do wszelkich wydarzeń społeczno-politycznych i bezpiecznie… Tak się nam przynajmniej wydawało. Po kilku dniach budowy klimatycznego obozowiska mogliśmy przystąpić do boju. LARP rozpoczął się we wtorek w godzinach wieczornych i już wtedy zaczęliśmy czuć na własnej skórze, czym jest Pora Przybyszów. To czas w którym frakcje i samotni strzelcy z całej Polski zjeżdżają się do miasteczka OldTown w celu wymiany towarów, informacji, usług i rozrywek. Żadnych z tych nie brakowało. Już pierwsza noc dała o sobie znać. Plotki o tajemniczych, czających się w okolicy stworach nocy, których ślepia jarzą się krwawą czerwienią, okazały się być prawdziwe. Nasza frakcja, Outcast, łowcy mutantów, musiała wyjść z ukrycia. Pierwsza noc minęła niemal bezsennie. Ciągły strach przed atakiem sprawiał, że paraliżowała nas bezsenność. Od czasu do czasu ruszaliśmy tylko z bronią białą na wartę, patrol, czy odsiecz. Później nadszedł czas na negocjacje z miastem. Zorganizowaliśmy oddziały samoobrony oraz wspólnie
148 COŚ NA PROGU
z szamanem plemienia Wakatili, zrzeszającego dzikusówtechnofobów, przeprowadziliśmy rytuał w celu zdobycia informacji na temat genezy terroryzujących miasto czerwonookich stworów. W międzyczasie zorganizowanych zostało kilka karawan, obława na mutanty, polowanie na żyjącego nieopodal Szpona Śmierci wraz z posiadaczem ziemskim Henrykiem Kanią, czy uroczyste odwiedziny gwiazdy erotycznych filmów akcji – Rona Fappulusa. Wyczuwaliśmy w powietrzu, że atak czerwonookich stworów miał niedługo nadejść. Dlatego trwały przygotowania. Część frakcyjnych wspomagała jedną z ostatnich karawan, cześć wyrabiała niezbędną do przetrwania amunicję, natomiast nieliczni stali się świadkami bezpośredniego ataku czerwonookich mutantów na miasteczko. Gdy już emocje sięgnęły zenitu, w ostatni wieczór Pory Przybyszów na placu przed barem stłoczyło się kilkaset osób, by zatrzymać główną falę wroga, atakującą miasto. Na czele armii pojawił się Khan, były przywódca drugiego miasta Pustkowi - Siczy. Postanowił zemścić się na mieszkańcach OldTown za domniemane krzywdy. Walka była długa. Poniosło w niej śmierć wiele z najlepszych towarzyszy broni, kilka osób padło atakiem skrytobójców, ale w końcu udało się obronić miasta. Tegoroczna Pora Przybyszów dobiegła końca. Później czekało nas jeszcze kilka dni pełnych atrakcji oraz nieprzerwana integracja w klimatycznym barze. Udało nam się obserwować zmagania zawodników Prize Fighters, konkurs najsilniejszego człowieka na Pustkowiach, czy obejrzeć cieszące się ogromną popularnością rozgrywki postapokaliptycznej gry Jugger. OldTown to zdecydowanie jeden z najciekawszych punktów na konwentowej mapie nie tylko Polski, ale nawet Europy. Składa się na to świetna, klimatyczna scenografia gry terenowej, udana, trzymająca w napięciu fabuła LARPa, interesujący i bogaty panel prelekcyjny oraz fakt, że impreza przeznaczona jest wyłącznie dla osób pełnoletnich – dzięki czemu gra terenowa nabiera realizmu. Jednakże największą, bezsprzeczną zaletą konwentu są jego uczestnicy – wszyscy starają się razem pokonywać trudności, współpracować i walczyć ramię w ramię, a wszystko po to, by jak najwierniej oddać zmagania na Pustkowiu. Z sukcesem. A gdyby świat naprawdę się skończył, nie byłby tym samym, gdyby nie tych 370 postapokaliptycznych wariatów z całej Polski.
RETRO DZIEWCZYNY KUNKTATOR
Edwige Fenech EDWIGE FENECH, urodzona w 1948 roku jako Edwige
Sfenek, naszpikowana seksapilem włoska aktorka i producentka, jedna z najbardziej utalentowanych wśród aktorek europejskich i jedna z największych diw europejskiego kina, obiekt westchnień kinomanów ze Starego Kontynentu. Z początku brała udział w konkursach piękności, wygrywając w wieku 16 lat tytuł Miss Manequine Lazurowego Wybrzeża. Później zaczęła pracę jako fotomodelka, aż do swego pierwszego filmowego debiutu w „Toutes folles de lui” (1967). Dzięki długim lśniącym włosom, pięknej i pociągającej twarzy, a także wyjątkowej atrakcyjności stała się jedną z najbardziej rozchwytywanych europejskich aktorek tamtych czasów. Występowała we włoskich, francuskich, hiszpańskich i niemieckich produkcjach. Jest kojarzona głównie z gatunkiem commedia sexy all’italiana, włoskiej komedii o silnym nacechowaniu erotycznym – i z należącymi do niej filmów takich jak „Nauczyciel” (1975) czy „Panny, byk i koziorożec” (1977), który przez krytyków nazwany został szczytowym osiągnięciem gatunku. Swoją popularność aktorka zawdzięczała też wspaniałym rolom we włoskich giallo (z włoskiego: „żółty” – od koloru okładek tanich powieści), nurcie krwawych pulp kryminałów lat 70. i 80., m.in. „Pięć lalek dla sierpniowego księżyca” (1970) czy „Obnaż się przed swym zabójcą” (1975). W późniejszych latach dzięki swej niewątpliwej urodzie stała się osobowością telewizyjną, zajęła się też produkowaniem filmów. Założyła wytwórnię Immagine e cinema, dla której wyprodukowała m.in. „Kupca weneckiego” (2004) z Alem Pacino i Jeremym Ironsem. W filmach często wcielała się w role uwodzicielskiej femme fatale, dla wdzięków której ekranowi mężczyźni tracili głowy. Podczas gdy Ameryka zachwycała się kobietami w stylu pin-up i co chwila powoływała nowy symbol seksu, Stary Kontynent miał swoją królową, która nigdy nie wyzbyła się statusu ekranowej piękności, nawet gdy przeminęły jej najlepsze lata. Edwige Fenech udowadniała, że w kwestii kobiecej gracji i wdzięku Europa potrafi wznieść się na wyżyny. Między innymi to dzięki jej zachowaniu przed kamerą doczekaliśmy się dobrej ekranizacji europejskiej pulpy. Aktorka występowała w kryminałach: „The Strange Vice of Mrs. Wardh” (1970), „The Case of the Bloody Iris” (1971), „All the Colors of the Dark” (1972), a także w bazującym na noweli „Czarny kot” E. A. Poe’ego „Your Vice Is a Locked Room and Only I Have the Key” (1972). Znane są też jej role z thrillerów i horrorów, w tym „Top Sensation” (1969), „Widmo śmierci” (1988) czy „Hostel II” (2007).
COŚ NA PROGU
149
RETRO DZIEWCZYNY
150 COŚ NA PROGU