3 minute read
Kocioł wciąż wrze
from MORDA 2020
by Magazyn Żet
Kocioł wciąż wrze
,,Nigdy nie będziesz szła sama” ZBOJ
Advertisement
Ola Karaźniewicz
Dotknięcie tematu aktualnego, czy to na deskach teatru, czy w jakiejkolwiek innej dziedzinie sztuki, wiąże się ze szczególnym ryzykiem. Kocioł emocji wciąż wrze. Trzeba uważać by nie zagotować go jeszcze bardziej. Dlatego odważnym posunięciem jest poruszenie w sposób tak bezpośredni, kwestii społecznej pozycji kobiet czy osób LGBTQ+ w „Nigdy nie będziesz szła sama”. Tematów gorących, wrażliwych, acz ważnych. Przez sztukę teatralną przemawiają trzy kolejne, opowiadające się po konkretnej stronie, głosy w dyskusji. Przez przytoczenie swoich dramatycznych historii domagają się niejako zrzucenia płaszcza nietykalności z tematów, które wciąż okryte są pewnym tabu. Owe trzy głosy należą do Oli, Jagny i Basi –znanych już widzowi ze zwiastunów. No właśnie – zwiastunów – tworów zupełnie nieteatralnych, a mimo wszystko jednego z najsilniejszych ogniw, jeżeli chodzi o konstrukcję fabuły. Trailery nie są – jak byśmy się spodziewali – wycinkami scen ze spektaklu. Mówiąc z angielska – są backgroudem do historii wystawionej następnie na scenie. Stanowią trylogię zupełnie niezależnych od siebie opowieści. Spektakl stanowi przedłużenie historii, skrzyżowanie dróg trzech dziewczyn. Ze spowitych mrokiem wielkomiejskich uliczek, nieczynnego stadionu lekkoatletycznego i obskurnego mieszkania, będącego jednocześnie bezpieczną przystanią, przenosimy się do „In Side”. Do wnętrza baru i – co ważniejsze – do wnętrz bohaterek. Chapeau bas za stworzenie tak pięknej metafory! W przestrzeni, gdzie z każdej strony spoglądają dokonujące pobieżnych 7
sądów oczy, miejscem ucieczki staje się łazienka. Do łazienki się nie zagląda. To miejsce intymności, jakiegoś ogołocenia. O ile w zwiastunach przekaz opierał się głównie na ekspresji, grze dźwięków i ujęć, o tyle materią, na której zbudowano spektakl, jest przede wszystkim słowo. Ono właśnie, poprzez monologi dziewczyn, otwiera odbiorcy drzwi do najskrytszych zakamarków duszy każdej z nich. Niemalże od początku budowana jest silna relacja bohaterek z publicznością. Mimo, że w XV edycji TFAŻ-y dzielą nas ekrany, w „Nigdy nie będziesz szła sama” udaje się dodać do scenografii jeden z najcenniejszych – moim zdaniem – elementów teatru. Pomiędzy aktorami a widzami stoi metaforyczne, dwustronne lustro. W publiczności, niczym w łazienkowym lustrze, przeglądają się bohaterki. Tak samo odbiorcy mogliby z łatwością dojrzeć swoje oblicze w historiach dziewczyn. Każdą z nich charakteryzuje indywidualny zestaw cech: Ola –bezkompromisowa, próbująca znaleźć środek pomiędzy szczerością a własnym ego; Jagna – zlękniona, pozbawiona wszelkiej asertywności i w końcu Basia – perfekcjonistka, zawikłana w zaburzenia odżywiania, niepasująca do towarzystwa lubującego się w płytkich small-talkach. W malowanych przez Olę, Jagnę i Basię autoportretach psychologicznych mógłby odnaleźć się każdy. Mógłby –bo wspomniane lustro zdaje się być pokryte cienką warstwą pary, która niestety utrudnia proces odnalezienia się w twarzach bohaterek. W monologach zabrakło mi zewnętrznej ekspresji ciała, większej dozy dramatyzmu, czegoś, co by widzem wstrząsnęło. Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że historie braku akceptacji ze strony najbliższych, wykorzystywania seksualnego i zaburzeń odżywiania mają potencjał do wzbudzenia w widzu poczucia niewygody. Tym bardziej, że tematy te są aż nader powszechne. Jeżeli nie w samym sobie, to w najbliższym otoczeniu każdy bez większej trudności znajdzie osobę, która z takimi problemami się boryka. Przeszkodą może być też silna tendencyjność przekazu. Tu jednak sprawa nie jest taka oczywista. Tendencyjność jest w
jakiś sposób uzasadniona w idei dzieła. Głód ekspresji zaspokaja dopiero scena łącząca losy wszystkich bohaterek. Po serii scen bardzo statycznych, oczom widza ukazuje się scena, w której nie słowa, a symbolika ruchów gra pierwsze skrzypce. W geście złapania za ręce, ucieleśnia się to, co łączy bohaterki, niezależnie od charakteru czy sytuacji życiowej – są jakby kukłami targanymi w rękach społeczeństwa. Spektakl kończy się podsumowaniem –przedstawieniem opowiedzianych właśnie trzech historii w liczbach. Z voice-offu słyszymy przeszywający, stanowczy głos informujący o statystykach dotyczących samobójstw, traktowaniu osób ze środowiska LGBTQ+, przemocy wobec kobiet, a także zaburzeniach odżywiania. Pozostaje tylko żałować i wyobrażać sobie jak dalece silniej oddziałałby ten suchy komunikat o statystykach dobiegający do publiki z każdej strony sali teatralnej w atmosferze grobowej ciszy. Tak samo żałuję, że nie było nam dane doświadczyć ostatniej sceny, a właściwie swoistego epilogu (ponieważ rozgrywa się już po zamknięciu akcji) na żywo. Oglądając na ekranie, wyobrażałam sobie ją tak, że wśród szumów odsuwanych krzeseł i szeptów, wciąż w klimacie dopiero co skończonego spektaklu, wszyscy próbują uporządkować chaotyczne jeszcze myśli, gdy tu nagle… ktoś z widowni wychodzi na scenę i zaczyna zamiatać scenografię pozostawioną pozadymianym barze, pogwizdując jednocześnie na słodką melodię piosenki „Always look on the bright side of life”. Bynajmniej słodki wydaje się być ostateczny przekaz –zamiatania wewnętrznych problemów pod dywan w myśl suchych słów piosenki, które pod ułudą bycia lekarstwem na krwawiącą ranę, są jedynie koszulką przyłożoną do niej by na chwilę zatamować krwawienie.