www.redakcja24.pl
dodatek ncja Ko n f e r e
Okrągły Stół
luty nr 2 (15)/2009 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny
pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego
a i d e m Czy
? i j s o R ą i b u l nie
dziennikarstwo | Gdzie się zacząłem
Naczelna strona Zamiast wstępniaka
redaktor naczelny: Paweł H. Olek redaktorzy: Alicja Bobrowicz, Anita Krajewska zespół redakcyjny: Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Roksana Gowin, Magdalena Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak, Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz, Joanna Maria Sawicka, Elżbieta Stryjek, Julian Tomala, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka współpraca: Jan Brykczyński, Tomasz Jelski, Maria I. Szulc, Bartosz Zaborowski stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz projekt graficzny, okładka i skład DTP: Karol Grzywaczewski / kaarol@o2.pl korekta: Joanna Maria Sawicka
WYDAWCA: Instytut Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego koordynator wydawcy: Grażyna Oblas druk: Polskapresse Sp. z o.o. nakład: 7 tys. egz. adres redakcji: PDF pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa UW ul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00–046 Warszawa, tel. 022 5520293, e–mail: redakcja24@redakcja24.pl Kolegia: każda środa godz. 19:00 sala 27 Więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcja24.pl współpraca z serwisem foto:
Piszesz,
fotografujesz, interesujesz się PR?
Szukamy
współpracowników. Kolegia redakcyjne, każda środa godz. 19:00 Instytut Dziennikarstwa UW, sala 27
| 02 |
W lutym br. sugestie „GW” o planowanym odwołaniu Krzysztofa Skowrońskiego (za rzekome nieprawidłowości w wypłacaniu honorariów autorskich) zjednoczyły nie‑ mal całe środowisko dziennikarskie. Po‑ wstał list otwarty w obronie szefa „Trójki”, który wydrukowały jednego dnia trzy liczące się dzienniki ogólnopolskie (rzecz bez precedensu). Na specjalnej stronie internetowej w ciągu kilku dni podpisało się ok. 2,5 tys. słuchaczy (w tym znaczącą część stanowią dziennikarze z odmiennych ideologicznie redakcji). Szefostwo „GW” powinno się zastanowić, jaki sens mają personalne ataki na kolegów z innych redakcji, skoro wokół jednej i dru‑ giej sprawy jednoczy się środowisko dzien‑ nikarskie, dając wyraźnie do zrozumienia: już nie masz racji, „Gazeto Wyborcza”.
To niepokojący sygnał, gdyż „Gazeta Wyborcza” nie tylko nie nadaje już tonu w dyskusji publicznej, ale przestaje być szanowana przez kolegów z innych re‑ dakcji. Ostatnie wpadki (sprawa Malesz‑ ki, książka „Odwet”) dodatkowo osłabiają i tak nadwątloną już wiarygodność. Jedna z redaktorek „GW” przyznała, że w związku z kryzysem w Agorze oszczę‑ dza się na wszystkim. Nawet długopisach i spinaczach do papieru. Szkoda, gdyby na fali kryzysu i kolejnych wpadek z rzetelnością znikła z rynku „Gazeta Wyborcza” i nikt nie stanąłby w jej obronie. To byłoby dopiero prawdzi‑ we zagrożenie na rynku mediów – brak przeciwwagi.
| Anita Krajewska – Plus-minus
Bez sensacji, z sensem 17 lutego wydarzyła się kolejna lotnicza katastrofa. W wypadku śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego zginęli pilot i ratownik, którzy lecieli na pomoc poszkodowanym w karambolu, do którego doszło niedaleko Wrocławia. Pierwsze informacje o tragedii pojawiły się po godz. 8 rano. Wtedy nikt nie wiedział, ile jest ofiar, jak wyglądała sama katastrofa. Z godziny na godzinę informacji było coraz więcej. Na miejscu zdarzenia pojawiły się ekipy telewizyjne, dziennikarze powoli składali w całość
historię porannego wypadku. W materiałach dziennikarzy TVN24 oraz w tekstach, które w ciągu dnia pojawiały się na portalach nie było sensacji. Dziennikarze skupiali się na faktach, nie epatowali tragedią, nie szukali na siłę winnych. Po prostu informowali, zadając powracające od lat pytanie o stan floty pogotowia lotniczego. Wiadomo, że od kiedy mamy w Polsce całodobowe stacje informacyjne, kiedy newsy zamieszczane w portalach zmieniają się co kilka minut, pokusa zrobienia sensacji z każdego wydarzenia (tym bardziej tak tra-
Kraków, 14 lutego 2009 roku, IX Reality Shopka Szoł “Czy leci z nami pilot?” w Teatrze Groteska, z udziałem polityków, dziennikarzy i samorządowców. Na zdjęciu: postać Kazimierza Marcinkiewicza mi jednak byłego szefa rządu nie szkoda. Zwyciężyła w nim próżność i bezwzględnie wykorzystały to bulwarówki, same przekraczając granice przyzwoitości i obciachu. Nie wiem jednak, dlaczego polityk, który od kilku lat mieszka w Wielkiej Brytanii, dziwi się postępowaniu tabloidów. Przecież to właśnie brytyjskie tabloidy nie uznają żadnych granic w pogoni za sensacją, którą można dobrze sprzedać. Choćby ostatnia historia nieletnich rodziców (13-latek ojcem), nadmuchana do granic przez „The Sun”. Bulwarówki prześcigały się w kupieniu historii małoletniego ojca od jego
rozwiedzionych rodziców, którzy nie mieli zresztą żadnych skrupułów, by sprzedać własne dziecko. Podejrzewam, że nasze tabloidy nie musiały Marcinkiewiczowi za jego miłosne wyznania płacić. Jeżeli jednak były premier spędzi na Wyspach jeszcze trochę czasu, to możliwe, że gdy np. urodzi mu się w nowym związku dziecko, to zanim prześle do „Faktu” czy „Super Expressu” zdjęcia z rodzinnego porodu, najpierw jego prawnik dopilnuje, by na koncie polityka pojawiła się odpowiednia kwota.
przypadkach odpadałem tuż przed ścisłym finałem. Drugą osobą, przez którą na poważnie zainteresowałem się radiem, był Piotr Makak Szarłacki, radiowiec–anarchista, który pokazał, że w radiu można robić rzeczy, których dotąd nie można było robić – mianowicie kląć i milczeć. Byłem fanem jego audycji w Radiu Kolor, żadnej nie przegapiłem i nawet brałem udział w jego popieprzonych konkursach. Ja po prostu chciałem być Makakiem! Mógłbym jeszcze wymienić co najmniej trzy nazwiska: Jan Chojnacki, dziennikarz radiowej Trójki, specjalista od bluesa, Darek Maciborek – uosobienie luzu i nonszalanckiej elegancji, Robert Kotonowicz – ikona nowoczesnego radia. To są prawdziwi radiowcy. Co by
Chciałem być Makakiem!
gicznego) jest ogromna, byle przykuć uwagę odbiorcy. A jednak coraz częściej udaje się mediom spełniać właśnie to najważniejsze z ich zadań – rzetelnie informować i dociekać. Tak samo było rok temu, kiedy doszło do katastrofy wojskowego samolotu CASA. Dziennikarze podeszli do tematu z należną mu powagą, nie bojąc się jednak zadawać wojsku trudnych i niewygodnych pytań. Dzięki temu dzisiaj wiemy o tamtym wydarzeniu dużo, niewiele jest niedopowiedzeń, podejrzeń. To daje nam nadzieję, że i tym razem dzięki mediom za kilka miesięcy nasza wiedza o tragedii ratowników z LPR też będzie pełniejsza.
| Magdalena Karst-Adamczyk
Bulwarówki rozwiodły premiera Dziennikarze tabloidów nie mieli w ostatnim miesiącu problemów ze zgłaszaniem tematów na redakcyjnych kolegiach. Przez bity miesiąc na drobny placuszek rozwałkowywali przypadek byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza, który zapowiedział swój rozwód i ogłosił światu wejście w nowy związek z – ochrzczoną już przez bulwarówki – piękną Izabelą, dziewczyną o ponad 20 lat młodszą od polityka. Redaktorzy bulwarówek stwierdzili, że osoba publiczna nie ma prawa do prywatności i bez żenady weszli z butami w życie byłego premiera. „Marcinkiewicz się rozwodzi”, „Mama Marcinkiewicza: mój syn jest głupi!”, „Nowa miłość Marcinkiewicza” – gazety serwowały dzień po dniu nowe hity z życia byłego premiera. Romansem zainteresował się też „Dziennik”, który opublikował przeprowadzony przez polonijnych dziennikarzy z „Cooltura-Polish Weekly Magazine” obszerny wywiad („Marcinkiewicz zdradza kulisy rozwodu”). To wszystko byłego szefa rządu przerosło. Żalił się, że zaufał bulwarówkom, którym opowiedział o swojej nowej miłości, a nawet przesłał zdjęcie swojej wybranki, ale w zamian dostał podobno deklarację, że po tej rozmowie dziennikarze dadzą już mu spokój. O dziwo, tak się nie stało. Absolutnie niezrozumiałe dla Marcinkiewicza jest to, dlaczego redaktorzy tabloidów podchwycili temat, który rozgrzał całą Polskę. Jakoś
pasowaliby do tego obrazka, a Kuba Wojewódzki był idealny. Znane nazwisko i niewyparzona gęba. Nie znałem Kuby osobiście, ale kiedy zadzwoniłem z propozycją współpracy, zareagował entuzjastycznie. Prze dwa miesiące spotykaliśmy się w „Szparce” i szukaliśmy patentu na jego audycję. I w końcu wpadłem na pomysł, że może wystąpilibyśmy razem – on totalny anarchista, którego nie trzeba nikomu przedstawiać, i ja, chłopak z kojarzony z „Poplistą”. Miała być to lista przebojów, w której nie będzie mówiło się o piosenkach, ale wydarzeniach z gazet. Królować miały kpina, żart i ironia. Wystartowaliśmy 17 października 2003 roku popołudniową „Kitlistą”, którą po pół roku przenieśliśmy do poranne-
Michał Figurski:
Paweł H. Olek Redaktor naczelny
fot. PAP/Jacek Bednarczyk
REDAKCJA
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy redak‑ cja „Gazety Wyborczej” więcej zrobiła dla zjednoczenia środowiska dziennikarskie‑ go niż samo środowisko w ciągu ostat‑ nich dziesięciu lat. Jeszcze w grudniu ubiegłego roku prze‑ toczyła na swoich łamach frontalny atak na Bogdana Rymanowskiego za otrzyma‑ nie nagrody środowiska ‑ Grand Press. Piotr Pacewicz niczym słoń w składzie porcelany chciał zapewne merytorycznej dyskusji o zjawisku tabloizacji mediów, a zjednoczył w obronie laureata najlep‑ szych dziennikarzy z poprzednich edycji Grand Press. Chwilę później opinię o Rymanowskim jako najlepszym dzien‑ nikarzu potwierdzili sami widzowie – ich głosami otrzymał Telekamerę w katego‑ rii „Publicystyka”.
rys. Maria I. Szulc
Już nie masz racji, „Gazeto Wyborcza”
w kapciach. Byliśmy grupą wariatów, którzy traktowali radio jako hobby, bez napinki. Kiedy po raz pierwszy zadzwonili do mnie z RMF–u, w ogóle nie chciałem słyszeć o transferze. „Jazda figurowa” miała swoją renomę, było mi wygodnie, a poza tym przejście do RMF–u wiązało się z przeprowadzką do Krakowa i zakończeniem edukacji ze statusem wiecznego studenta. Ale kiedy po pół roku ponownie odezwała się Ewa Miszczak i zaczęła obiecywać złote góry, pomyślałem, że ani Radio Kolor nie jest na zawsze, ani wykształcenie wyższe nie jest z pewnością moją przepustką do szczęścia i postanowiłem spróbować. W 99 roku na cztery lata trafiłem na Kopiec Kościuszki, skąd nadawało radio RMF. Za
Plotkarstwo i podglądactwo leży w mojej naturze. Podświadomie wybrałem radio, przeczuwając, że będę tam pasował jak ulał. Kiedy poszedłem na przesłuchania do Rozgłośni Harcerskiej, stacja czekała na koncesję i miała roczną przerwę w nadawaniu. Ponownie miała wystartować 3 września 93 roku audycją Jurka Owsiaka. Ja i mój przyjaciel Aleks mieliśmy wejść po Owsiaku z autorską „Huśtawką”. Kilka godzin wcześniej szefowie poprosili, żebyśmy zrobili próbną audycję. Kiedy było już po, wpadli do studia z gratulacjami i oznajmili, że właśnie poszliśmy w eter. Debiutowałem, nawet o tym nie wiedząc. Na pierwszym kolegium, na którym spotkali się wszyscy ludzie zaangażowani w tworzenie Rozgłośni, a byli wśród nich nasi idole, prowadzący autorskie audycje – Tomek Lipiński i zespół Dezerter, posumowano pierwszy tydzień emisji. Okazało się, że wyszła ogólna kaszana i turbo kicha, a jedyną audycją, która zasługuje na pochwałę, jest nasza „Huśtawka”. Po raz pierwszy w życiu zostałem doceniony za coś, co zrobiłem z własnej, nieprzymuszonej woli. Nie mogło być inaczej – zakochałem się w radiu. Po latach dowiaduję się, że „Huśtawka” była audycją kultową. Miała swój fanklub wśród małolatów, którzy nas nagrywali i słuchali na biwakach (śmiech). Kiedy na dobre wsiąkłem w Rozgłośnię, rzuciłem dotychczasowe studia (byłem na trzecim roku romanistyki) i przeniosłem się na dziennikarstwo. Ale w Rozgłośni też nie zagrzałem miejsca – odszedłem po dwóch latach do
Radia Zet. To był niewątpliwy awans, ale awans nie zawsze wiąże się ze zmianą na lepsze (nie licząc pieniędzy, bo w Rozgłośni pracowałem za darmo). Wprost ze studenciarskiej sielanki, gdzie nie było żadnej dyscypliny i gdzie mówiło się co chciało i ile chciało, wpadłem do profesjonalnej machiny, w której rządziła playlista i nie było mowy o graniu piosenek spod pachy. Żarty się skończyły. Ta machina mnie wymełła i wypluła. Ale muszę oddać jej sprawiedliwość, bo właśnie Radio Zet w sensie zawodowym było moją szkołą życia. Z Radia Zet wyleciałem z wielkim hukiem i była to najbardziej spektakularna porażka w moim życiu. Byłem tuż przed egzaminem z historii prasy polskiej u największej kosy na roku, profesora Ślisza, kiedy dostałem telefon z sekretariatu radia z informacją, żebym już więcej nie przychodził. Co z tego, że z egzaminu dostałem piątkę? Czułem się przegrany, bo kiedy człowiek ma dwadzieścia jeden lat, to albo w ogóle nie myśli o pracy, albo odnosi same sukcesy. Obraziłem się na radio i postanowiłem, że nigdy w życiu nie będę gadał do sitka. Ale nie dotrzymałem słowa. Na Placu Trzech Krzyży spotkałem Mikołaja Kunicę, który był wtedy prawdziwym wyrwanym ze Starówki załogantem – na głowie irokez, na grzbiecie ramoneska, na nogach glany – to on namówił mnie, żebym spróbował swoich sił w Radiu Kolor. Zachęcił mnie doborowym towarzystwem. Spróbowałem. Na początku prowadziłem nocne audycje, później pojawiła się moja autorska „Jazda Figurowa”. To było fajne radio
sprawą „Poplisty”, którą prowadziłem, zacząłem być kojarzony z muzyką popularną. A prywatnie zawsze jarał mnie rock’n’roll!
go pasma i przemianowaliśmy na „Antylistę”. Audycja szybko chwyciła, bo wtedy nie było jeszcze ani Szymona Majewskiego, ani „Szkła kontaktowego”.
O wielu ważnych, przełomowym wydarzeniach w naszym życiu decydują przypadki – tak właśnie trafiłem do Antyradia. Piłem kawę z kumplem zaangażowanym w robienie Radia ’94, kiedy dosiadł się do nas jego szef. Od samego początku byłem zafascynowany tym projektem i nie omieszkałem podzielić się kilkoma swoimi uwagami. Po tygodniu zostałem zaproszony na bardziej oficjalne spotkanie, a po miesiącu byłem już dyrektorem programowym Radia ’94, przemianowanego później na Antyradio. To była ciężka fucha, a jednocześnie najciekawsze zawodowe wyzwanie, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Tworzenie stacji radiowej od podstaw to spełnienie marzeń każdego radiowego oszołoma. Wymyślanie ramówki, dobieranie ludzi, którzy będą pasowali do tego projektu, absolutna wolność wyboru. Ale była też druga strona medalu – dawałem stacji swoją twarz i brałem odpowiedzialność za jej powodzenie. Kiedy słupki słuchalności nie rosły w takim tempie, w jakim powinny, kiedy obcięto nam budżet, musiałem znosić całe mnóstwo codziennych upokorzeń. Zbieranie cięgów w prasie nie było jeszcze najgorsze, najgorsze było zwalnianie kumpli, których wcześniej zatrudniłem. Ale i tak była to gra warta świeczki.
Odszedłem z Antyradia, kiedy stację wykupił koncern EuroZet. Obeszło się bez żalu i wyrzutów sumienia – projekt był rozhulany, a ja nie miałem najlepszych wspomnień z pracy w medialnej korporacji. Dalej pracuję z Kubą, tylko w innej rozgłośni. Robimy ciągle to samo – śmiejemy się z ludzi show biznesu. Obrażają się, ale głównie na mnie, bo Kuba to ten ważniejszy, z nim lepiej trzymać sztamę (śmiech). Nie przeszkadza mi to. Ja wciąż robię to, co lubię – podglądam i plotkuję. A ponieważ w tym kraju jest mnóstwo osób, które postrzegają siebie przez pryzmat opinii innych na swój temat, jeszcze długą będę miał zajęcie. Czasami mam tylko obawy, czy poruszając się ciągle w obszarze tej samej konwencji, nie zacznę pożerać własnego ogona. Ale nie musi mnie to spotkać.
Kiedy rodziła się koncepcja Antyradia, miałem jedno założenie – ma być to stacja złośliwa i niepokorna. Szukałem ludzi, którzy
Jest kilku radiowców w tym kraju, którzy od lat gadają do sitka i nie są rutyniarzami. Prawdziwi mistrzowie. Wśród nich moim absolutnym idolem był, jest i będzie Wojciech Mann. Poza kilkoma wpadkami, od lat trzyma wysoki poziom. Co ciekawe, nigdy nie spotkaliśmy się zawodowo. Zadecydował o tym sam pan Wojtek, który dwa razy nie przyjął mnie do pracy. Nie chciał mnie ani w Radiu Kolor, tuż po powstaniu stacji, kiedy organizowano pierwszy nabór, ani w Radiu Pogoda, któremu wraz z Materną szefowali przez jakiś czas. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że w obydwu
się nie działo, wszystkie ścieżki w ich życiu prowadzą do radiowego studia. Ja, zdeklarowany radiowiec, od jakiegoś czasu romansuję z telewizją. Od kilku miesięcy prowadzę autorski program na TV4, ale tym, co mnie na poważnie zafascynowało, jest produkcja telewizyjna. Kiedy wyprodukowałem swój pierwszy program dla TV, „Czułe dranie”, nie miałem absolutnie żadnego doświadczenia ani jako producent, ani jako reżyser. Znów oberwałem cięgi, ale krytyka tylko mnie zahartowała. Kiedyś radio było całym moim życiem, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić cokolwiek innego. Do dziś odczuwam coś w rodzaju uzależnienia od małego, intymnego, radiowego świata. Abstynencja wywołuje u mnie autentyczny fizyczny dyskomfort. Strasznie podoba mi się to, że radio ewoluuje do oldschoolu. Do radia gadanego, autorskiego, do dziennikarstwa, które nie kończy się na zapowiadaniu piosenek. Przyznaję – telewizja coraz bardziej mnie wciąga. Kiedyś bałem się życia bez radia, dziś już jestem w stanie sobie je wyobrazić. Ale jedno jest pewne – sam z siebie nigdy z radia nie zrezygnuję!
Tworzymy portal o dziennikarstwie, PR, fotografii. Szukamy współpracowników. Zgłoszenia:
redakcja24@redakcja24.pl
| 03 |
dziennikarstwo | Czy media nie lubią Rosji? ny. Czytelnicy dają nam sygnały, że prasa polska jest w kwestii Rosji napastliwa i wykazuje poczucie wyższości. Medioznawca prof. Janusz Adamowski nie ma złudzeń także co do prasy lewicowej. – Gazety lewicowe nie są z pewnością tak radykalne w swoich ocenach Rosji jak prasa prawicowa. Widać różnice, ale mówienie, że są szczególnie łagodne, to przesada – twierdzi profesor. – Nawet „Gazeta Wyborcza”, która nie może być przecież uważana za gazetę prawicową, formułuje ostre oceny, najczęściej wypowiadane przez wybitnych specjalistów. Nie są one tak nacechowane politycznie i mają znamiona większego obiektywizmu aniżeli w przypadku prasy prawicowej. Ta moim zdaniem niekiedy przesadza. Formułuje świadomie ostre, a nawet obraźliwe oceny. „Wprost” przesadza nawet w warstwie ilustracyjnej. Pamiętam okładkę wymierzoną w Putina (mowa o okładce „Adolf Putin” z „Wprostu” nr 34/2008, gdzie Putin został wystylizowany na Hitlera – przyp. red.).
Nie widzimy mediów wolnych
Rosja potworem, Rosjanie barbarzyńcami, Putin Hitlerem – te bardzo mocne stwierdzenia można bez trudu znaleźć w polskiej prasie niezależnie od jej formatu. Jaki wizerunek Rosji jest kreowany piórem naszych dziennikarzy?
| 04 |
| Julian Tomala Widzenie Rosji przez polskie media zmieniało się na przestrzeni lat i zależało głównie od tego, jak układały się stosunki polskorosyjskie. Gdy Polska była w rosyjskiej strefie wpływów (zabory, ZSRR), oficjalne gazety pisały o niej pozytywnie, bo nie miały wyboru. Gdy jednak nadarzyła się okazja wyzwolenia się od cenzury albo pisania poza nią (prasa dwudziestolecia międzywojennego i podziemia), media polskie atakowały Rosję ze zdwojoną siłą. Teraz, mimo że od dwudziestu lat mamy wolną i w zasadzie niezależną od wielkiego sąsiada Polskę, jej wizerunek zdaje się być w naszych mediach niezmienny i tak samo niekorzystny. Szczególnie widoczne jest to w sytuacjach kryzysowych. Czy polska prasa odwołuje
Nadarbazewi, Gruzja, 8 października 2008 roku. Rosyjscy żołnierze opuszczają posterunek w strefie buforowej w pobliżu wioski Nadarbazewi, ok. 70 km od Tbilisi. się do historii i do podświadomej niechęci czytelnika do Rosji?
Rosja jak bumerang
„Rosja, kiedy ożywia się zaczyna interesować wielu ludzi” – pisał w „Imperium” Ryszard Kapuściński. Autor odnosił te słowa do sytuacji z wiosny 1989 roku, ale bez trudu mogłyby być one komentarzem do współczesnych nam wydarzeń. Z „przypominaniem sobie o Rosji” mieliśmy do czynienia przy okazji wojny w Gruzji czy ostatniego kryzysu gazowego. – Zapominam czasami o Rosji, kiedy nie ma kolizyjnych sytuacji, gdy jest cicho. Kiedy pojawiają się problemy, jak konflikt gruziński czy kryzys gazowy, to Rosja staje się dla prasy bohaterem, najczęściej negatywnym – przyznaje
Krzysztof Lubański, szef działu krajowego w „Trybunie”. Media piszą o Rosji incydentalnie, a kiedy już to robią, to najczęściej ujawniając swoje negatywne podejście do tego kraju. Widać to poprzez rysunki satyryczne wymierzone w rosyjskie symbole, oburzenie na Kreml, kiwanie z politowaniem głową albo ukrytą między słowami dumę z polskiej wyższości.
Gruzja czyli bezeceństwa groźnego niedźwiedzia
Wybuch wojny w Gruzji stał się dla polskich publicystów okazją do wypomnienia Rosji wszystkich jej grzechów. Maciej Rybiński z „Rzeczpospolitej” (11 sierpnia 2008 roku) w felietonie „Świat bez klamek” ironizował, że Rosja
nigdy nie atakuje, ale wkracza na obce terytoria w obronie interesów uciśnionych. Felietonista porównał wkroczenie do Osetii Południowej i pozostałej części Gruzji nie tylko do słynnego anektowania terytoriów polskich na rzecz ochrony interesów Białorusinów i Ukraińców w 1939 roku, ale i do sytuacji rozbiorowej. Dość wnikliwie sytuację w Rosji przedstawił w swoim artykule w „Rzeczpospolitej” (13 sierpnia 2008 roku) Marek Magierowski. Nadał mu jednak wymowny tytuł: „Potwór Rosja” a w tekście zawarł tezę, że Rosja „stanowi poważne zagrożenie dla cywilizowanego świata”. Pytał także: „kiedy skończy się pobłażliwość Zachodu dla jej bezeceństw?”. Poproszony o skomentowanie porównania
Wieża gazowa na polu gazowym Szebeliński koło Połtawy na Ukrainie, około 300 km na wschód od Kijowa. (…) Są trochę inni od nas (Rosjanie – przyp. red.) to prawda, myślą trochę inaczej, wyznają politykę silniejszego, to prawda, ale nie są barbarzyńcami – tłumaczyłam. Dzisiaj myślę, że byłam naiwna”. W tonie jej wypowiedzi czuć bardziej żal niż nienawiść do Rosji, przemycona została jednak tutaj nierzetelna generalizacja dotycząca Rosjan, bo czy można winą za gruziński konflikt obciążyć cały naród rosyjski czy raczej – jeśli już – władze kraju?
Kryzys gazowy czyli zimna wojna gazowa
Po tegorocznym kryzysie gazowym pomiędzy Rosją i Ukrainą, który odbił się szerokim echem w całej Europie, niemalże każda polska gazeta pokusiła się
nak opinie dziennikarzy były już bardziej wstrzemięźliwe niż przy okazji konfliktu gruzińskiego. Chociaż przeważał osąd, że wina za kryzys spoczywa po rosyjskiej stronie, rzadziej padały ostrzejsze komentarze. Oczywiście kryzys najczęściej ukazywano od razu jako „konflikt”, a nawet był przedstawiany jako „wojna” albo „zimna wojna gazowa” („Rzeczpospolita” 7 stycznia 2009 roku, Agnieszka Łakoma i Tatiana Serwetnik, „Najwyższy Czas” nr 3/08). W karykaturach Andrzeja Krauzego z „Rzeczpospolitej” też często obrywało się rosyjskiemu niedźwiedziowi. – Prawica pisze z zacietrzewieniem – mówi Krzysztof Lubański z „Trybuny”. – Polskie media powinny zachowywać się rzeczowo, a nie w sposób retorycz-
Kolejnym powodem krytyki Rosji są dla naszych dziennikarzy rosyjskie media. Powszechna jest opinia, że wolnych mediów w Rosji nie ma. Tymczasem według ekspertów sytuacja nie jest tak jednoznaczna. – Rosyjskie media mainstreamowe są pod kontrolą władz centralnych i wykonują zadania stawiane przez polityków rosyjskich – przyznaje Jadwiga Rogoża, analityk działu rosyjskiego z Ośrodka Studiów Wschodnich. – W Rosji istnieje jednak również szereg niezależnych od rządu gazet, jest też Internet, który rozwinął się w ostatnich latach. Poza tym pojawiają się nowe tygodniki, które starają się prowadzić bardziej niezależną politykę medialną i nie być tubą propagandową Kremla. Ciekawostką jest to, że wielu dziennikarzy, którzy piszą w gazetach wysokonakładowych i mają z tyłu głowy wymogi stawiane przez władze, prowadzi blogi w Internecie, pisze pod własnym nazwiskiem na przykład na popularnej stronie LiveJournal.ru i porusza tematy, których nie ma odwagi czy możliwości opisać w prasie – dodaje. Pluralizm w tych mediach panował np. przy okazji konfliktu w Gruzji. – W Internecie pojawiało się wiele punktów widzenia i były spory pomiędzy internautami odnośnie konfliktu – dodaje Rogoża.
Nie tylko burżuje i pijacy
Przedstawiciele mediów przyznają jednak, że sposób pisania o Rosji zmienił się na przestrzeni ostatnich lat. ‑ W prasie polskiej mamy do czynienia z podziałem na pisanie o Rosji jako o Kremlu i Rosji jako o społeczeństwie. W tym drugim przypadku nie ma już złowrogiego tonu – twierdzi Joanna Woźniczko-Czeczott, autorka tekstu o zamordowanych
dziennikarzach rosyjskich, który ukazał się w „Przekroju” (5 lutego 2009 roku, „To nie jest kraj dla dziennikarzy”). Jerzy Haszczyński na obronę polskiej prasy podaje więcej przykładów ciepłego opisywania Rosji przez Polaków. – To, jak się pisze o rosyjskich literatach, np. Borysie Akuninie, także promowanie przez prasę rosyjskiego filmu i to nie dla pięciu osób, ale dla mas („Polska the Times” wydała ostatnio kolekcję filmów rosyjskich – przyp. red.), reportaże, które wcale nie pokazują Rosji jako kraju nowobogackich, którzy nie mają co robić z pieniędzmi, z jednej strony i pijaków z drugiej – tłumaczy. Joanna Wodniczko-Czeczott umiejscawia także nasze pisanie o Rosji w kontekście prasy zachodniej, uzasadniając, że polscy dziennikarze nie są tak skrajni w swych opiniach. – Prasa francuska, zarówno lewicowa jak i prawicowa, jest totalnie rusofilska. Głównie dlatego, że tam dużo silniejsze niż u nas jest pisanie o społeczeństwie, ale także nieco cieplejszy wizerunek Kremla. Brytyjska z kolei jest dużo bardziej konfrontacyjna. Gdy szukamy artykułów potępiających Rosję, to znajdziemy je dużo szybciej właśnie u brytyjskich dziennikarzy.
Przychylni tylko komentatorzy sportowi?
Sergiej Skaczko, dyrektor Rosyjskiego Ośrodka Nauki i Kultury, nie chce wydawać wyroków na temat polskich mediów. Symptomatyczne jest jednak to, że poproszony o podanie jakiegoś przykładu ocenienia Rosji pozytywnie przez polskie media długo się zastanawiał. Zaskoczył go doping dla rosyjskiej drużyny ze strony polskich komentatorów w czasie piłkarskiego Euro 2008. Nic więcej. Trudno się oprzeć wrażeniu, że polskie media – delikatnie rzecz ujmując – Rosji nie lubią. Poprzez używanie uogólnień i obraźliwych porównań umacniają negatywny odbiór tego sąsiada wśród Polaków. Pytanie tylko, na ile antyrosyjscy są sami Polacy, a na ile te uczucia podsyca prasa. Pisząc o II wojnie światowej, nie wypada już powiedzieć o winach „niemieckich”, ale o „nazistowskich”, bo społeczeństwa obu państw dojrzały do porozumienia. Czy nie jest zatem rolą dziennikarza powstrzymać się od konfliktowego zapatrywania na rzeczywistość poprzez formułowanie sądów o Rosjanach w ogóle?
www.szkolnictwo–dziennikarskie.pl
niedźwiedzia
o większy tekst na temat Rosji. W „Gazecie Wyborczej” ukazał się dwunastostronicowy artykuł Jurija Afanasjewa o tym państwie (GW 24–25 stycznia 2009 roku), „Wprost” zamieścił słowniczek terminów związanych z Rosją („Wprost” nr 5/09, Grzegorz Ślubowski), „Przekrój” – tekst o dziennikarstwie rosyjskim (Joanna Woźniczko-Czeczott). Nawet „Gazeta Polska” (nr 2/2009) pokusiła się o artykuł pt. „Car jest nagi” Antoniego Rybczyńskiego oraz okładkę z wizerunkiem Władimira Putina i napisem: „Średnie Księstwo Moskiewskie”. W tym przypadku jed-
fot. PAP/EPA/Sergey Dolzhenko
fot. PAP/EPA/Zurab Kurtsikidze.
Kto się boi złego
Rosji do potwora Jerzy Haszczyński, szef działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”, tłumaczy: – Co można powiedzieć o państwie, które atakuje inne państwo i wysyła na nie 50 tys. żołnierzy? Czegoś takiego nie było od upadku ZSRR. Osobiście tak ostrego tonu nie używam, ale sytuacja była wyjątkowa. Emocje sięgnęły zenitu. Swoje żale wylała także w „Dzienniku” (12 sierpnia 2008 roku) Justyna Prus, która pisała o Rosjanach w kontekście wojny i bombardowania Gruzji: „Wszystkich, którzy straszyli rosyjskim niedźwiedziem, miałam za histeryków. Dzisiaj myślę, że mieli sporo racji.
Warsztaty fotoreportażu – II etap, od 5 marca 2009 roku Redakcja prasy i książek (nowy program!) – 14-15 i 28-29 marca 2009 roku Kurs prawa prasowego – 28 marca 2009 roku
Czy media nie lubią Rosji? | dziennikarstwo
| 05 |
Trendy | dziennikarstwo
dziennikarstwo | Świeży plan
| Piotr Szymański
Wraz z nadejściem epoki Internetu miał nadejść kryzys prasy drukowanej – spadek sprzedaży i zmniejszenie liczby dostępnych tytułów. Wydawcy znaleźli jednak doskonały sposób, by utrzymać się na rynku prasowym. Receptą na spadek czytelnictwa są kalki znanych tytułów
S
ukces nowych tytułów nie jest efektem kreatywności i dobrego pomysłu na czasopismo. Nic z tych rzeczy. Prawdziwa kreatywność na polskim rynku umarła. Wtórność to nowy król. Król, który przybył, zobaczył i zwyciężył bez większych kłopotów, bo miał najpotężniejszy oręż tego świata: pieniądze i sławę. Recepta na sukces jest prosta. Bierzemy sprawdzony i popularny tytuł ukazujący się na Zachodzie. Kupujemy licencję. Urządzamy głośną kampanię reklamową. Layout kopiujemy pixel w pixel, zmieniamy tylko napisy na polskie. Zatrudniamy paru dziennikarzy, nie za dużo, ponieważ i tak połowę tekstów będziemy przedrukowywać z oryginału. Ustalamy zaniżoną cenę. Składamy duże zamówienie w drukarni. Wysyłamy do kiosków i salonów prasowych. Liczymy zyski. Prawda, że proste? Oczywiście do uruchomienia takiego tytułu potrzeba mnóstwa pieniędzy, ale akurat ogromnych koncernów me-
| Łukasz Łaski
W
ciągu ostatnich kilku lat byliśmy świadkami powolnego wykańczania radiowych prezenterów przez bezduszną instytucję „playlisty”. Kontrolę nad muzyką oddano komputerowi. To on decydował, z jaką częstotliwością mogliśmy słuchać danego „hitu”. Choć taki system doboru utworów ma się całkiem dobrze, zauważalny jest trend powrotu do audycji, w których prowadzący decyduje o tym, co usłyszą odbiorcy. Radiowi wodzireje wracają do łask ku uciesze bardziej wymagających słuchaczy.
Biznes to biznes
Dzisiejsze media to interes, sposób zarabiana pieniędzy. Dla ludzi z takim podejściem muzyka jest jedynie przerywnikiem między reklamami, które przynoszą zysk. Im dłuższe opowieści prowadzącego, tym mniej czasu antenowego na sprzedaż. Im bardziej ambitna muzyka, tym mniejsza słuchalność. Utwory do playlisty dobiera się na podstawie badań statystycznych. Coś, co powinno być sztuką, jest oceniane przez pryzmat procentów i słupków na wykresach. Efekt jest taki, że w stacjach radiowych rzadko pojawiają się nowości. Zgodnie z dobrze znaną prawdą, najbardziej lubimy utwory, które już kiedyś słyszeliśmy lub takie, które jedynie towarzyszą nam przy wykonywaniu codziennych czynności. Audycje autorskie spychane były na późne godziny nocne lub usuwane z ramówki. Ambitni słuchacze musieli zadowolić się zasobami stacji internetowych albo swobodnie skompilowanymi domowymi listami odtwarzania utworów w formacie mp3.
jak grzyby po deszczu. Nie sposób policzyć wszystkich edycji – angielskiej, brytyjskiej, francuskiej, hiszpańskiej czy włoskiej – magazynów takich jak „Elle”, „Cosmopolitan” czy „Glamour”. Dlaczego tak się dzieje? To część szerszego zjawiska,
nazywanego w socjologii macdonaldyzacją, czyli procesu upowszechniania się takich samych rozwiązań na całym świecie. Kultury coraz mocniej mieszają się ze sobą, co prowadzi do ich upodobnienia. W efekcie mieszkańcom poszczegól-
nych krajów zaczyna podobać się to samo, a to podsuwa wydawcom gotową receptę na sukces na kolejnych rynkach. Jeżeli dane pismo znajduje czytelników np. w Wielkiej Brytanii (casus „Top Gear”), to możemy być pewni, że tak samo będzie w Polsce. O tym, jak ważne jest dziś posiadanie solidnych „pleców” w postaci znanej marki, przekonuje chociażby obecne od kilku miesięcy na rynku czasopismo o tematyce rodzicielskiej, „Gaga”. Swoim charakterem bardzo przypomina francuskie pismo „Milk”, wydawnictwo o uznanej światowej renomie. Jednak „Gaga” nie wykupiła licencji od Fancuzów, więc na razie większego sukcesu nie odnosi. Obecnie jedyną mającą szanse powodzenia alternatywą dla macdonaldyzacji światowego rynku prasowego są czasopisma o zasięgu międzynarodowym. Tworzone w języku angielskim, który dla świata jest obecnie tym, czym łacina dla średniowiecza, nie potrzebują krajowych edycji w różnych językach. Na razie jednak pism takich jest niewiele, np. „Wallpaper” czy „Monocle”. Czekamy na więcej.
Radio z ludzką twarzą Playlista odchodzi do lamusa. Wydawcy powracają do radiowych wodzirejów, którzy sami decydują o tym, jaką muzykę zagrają słuchaczom. Osobistość zatrudnię od zaraz
Jak sama nazwa wskazuje, niezmiernie ważnym elementem takich audycji jest autor–prowadzący. Często to jego osobowość, charyzma, głos decydują o tym, że słuchacz wybierze właśnie ten program. Niedoścignionym ideałem pozostaje zmarły niedawno John Peel z BBC. My w Polsce również dorobiliśmy się kilku gwiazd eteru. Największe wrażenie robi kariera Piotra Kaczkowskiego, który od 40 lat prowadzi na antenie Trójki „Minimax”. Jest to niekwestionowany autorytet dla wielu początkujących radiowców. Również jego audycja jest czymś wyjątkowym, nie tylko dlatego, że nie została zdjęta z ramówki przez cztery dekady. Program nieustannie dostarcza ciekawych debiutantów, a także jest jednym z ostatnich bastionów rocka w ogólnopolskich rozgłośniach. Trzeba przyznać, że realia Polski Ludowej bardziej sprzyjały radiowym karierom. Izolacja naszego kraju powodowała, że zachodnia muzyka była ciężko dostępna. Aby zdobyć piosenki, a nawet całe albumy, nagrywano je z radia. W dzisiejszych realiach uginających się półek w sklepach muzycznych tacy przewodnicy po świecie dźwięków są na pozór niepotrzebni. A jednak prezenterzy radiowi
wracają w eter. Ich nową rolą wydaje się być obrona słuchacza przed niewiele wartymi plastikowymi gwiazdkami popu i przybliżanie prawdziwych muzycznych perełek. Umiejętność wyszukiwania najbardziej niedostępnych płyt i opowiadania o najmniej znanych wykonawcach to prawdziwa sztuka. Do perfekcji doprowadził tę umiejętność Marcin Kydryński. Jego niedzielna „Siesta” to wspaniała podróż, w której piękne dźwięki przeplatają się z równie uroczymi zapowiedziami prowadzącego.
Muzyka od muzyka
Muzyczne audycje autorskie były zawsze mocnym punktem publicznego radia. Czerpanie zysków z abonamentu i konieczność realizowania misji publicznej wymuszały ambitniejszy program. Bardzo pozytywnym zjawiskiem w ostatnich latach jest pojawienie się takich programów w mniejszych rozgłośniach i stacjach komercyjnych. Wprawdzie nie ma co liczyć na obalenie playlisty w największych rozgłośniach, to jednak jest to bardzo pozytywny proces. Bardzo ciekawy przykład stanowi Roxy FM. Rockowe radio Agory postawiło na czynnych muzyków w roli prowadzących audycje. W ramówce znalazło się miejsce dla programów Artura Rojka
reklama
z Myslovitz, Wojciecha Waglewskiego wraz z synem Fiszem czy Grabaża z Pidżamy Porno. Dla wielu z tych znakomitości jest to pierwsze zetknięcie z radiem. Wyjątkiem, oprócz wspomnianego Fisza, który swego czasu pojawiał się na antenie Trójki, jest Novika. Wokalistka działała już m.in. w Radiostacji i PR Bis. Znane nazwisko może przyciągnąć wielu słuchaczy, którzy są fanami danego wykonawcy. Jednak zastąpienie dziennikarza aktywnym muzykiem może nieść ze sobą spore ryzyko. Nie wszystkim fanom mogą przypaść do gustu dźwięki, które inspirują ich idola. Może dojść do sytuacji, w której artysta rozczaruje swoich wielbicieli. Słuchacze będą się spodziewać muzyki zbliżonej do twórczości prowadzącego, tymczasem otrzymają coś zupełnie innego, jeszcze bardziej niszowego. Na znane postacie stawiają też bezpośredni konkurenci Roxy FM. Eska Rock nawiązała współpracę z Jurkiem Owsiakiem i Pawłem Kostrzewą.
Małe jest piękne
Wspomniane stacje mają stosunkowo niewielki zasięg i małe grono odbiorców. Właśnie w takich rozgłośniach jest przyszłość ambitnej muzyki. Radio, które zawęża swoje zainteresowania co do gatunku, ma szerokie pole manewru jeśli chodzi o formę audycji. Otwiera się droga dla autorów–prowadzących, którzy swój charakterystyczny styl czynią silnym punktem programu.
wydawca.com.pl portal rynku wydawniczego
| 06 |
Fakt przyjął mnie z otwartymi ramionami. Zaproponowano mi więcej pieniędzy, niż się spodziewałam. Pewnego dnia jak gdyby nigdy nic mój szef oświadczył, że zostaję zwolniona. Redukcja etatów.
fot. Maciej Wapiński
Atak Klonów
dialnych, mogących sobie na nowy tytuł pozwolić, nie brakuje. Właśnie w ten sposób zadebiutował na polskim rynku magazyn motoryzacyjny „Top Gear”. Czasopismo jest polską edycją brytyjskiego oryginału. W związku z tym dużą część miesięcznika zajmują przedruki. Jak dotąd tylko w październikowym numerze (tytuł ukazuje się od lutego 2008 r.), tematem numeru był artykuł stworzony przez polską redakcję. Cena czasopisma, wynosząca zaledwie 3,90 zł, zgodnie z podaną wyżej receptą jest zaniżona (tytuł drukowany na porządnym i drogim kredowym papierze), a kampania reklamowa wciąż jest silna (na przykład wykupione miejsca promocyjne w Empikach, zapewniające dogodną ekspozycję tytułu). Przykładów takich kopii jest więcej – wystarczy rzut oka na najbardziej pod tym względem zagęszczony segment, czyli prasę kobiecą: „Elle”, „InStyle”, „Joy”, „Cosmopolitan”, „Glamour”, „Viva” czy „Gala” to kalki zachodnich wydań. Wydawcy tak dalece rozkochali się w kalkach, że mamy już do czynienia z prasowym atakiem klonów na polski rynek. Nowe tytuły wyrastają
Gdy zaczynamy pracę w mediach zwykle sądzimy, że wolny zawód pozwoli nam być niezależnym, prowadzić trochę nerwowe, lecz fascynujące i bardzo intensywne życie. Jednak dla Julii Sawickiej dziennikarstwo nie zawsze jest tak wspaniałe, jak to sobie wyobrażamy. | Maciej Wapiński Podobnie jak większość początkujących dziennikarzy pracę zaczęła w dziale miejskim. Pierwszą gazetą, do której trafiła, było „Życie Warszawy”. – To była prawdziwa szkoła warsztatu – mówi o pierwszych miesiącach spędzonych w redakcji. Jako stażystka, bez żadnych znajomości, dopiero ucząca się języka newsów i zdobywania informacji, była wyznaczona do tego, co w slangu nazywa się „lataniem po mieście”. – Demonstracje, pikiety, uroczystości, sesje rady miasta – tym się zajmowałam. Na początku nie podobało mi się. Dopiero później dotarło do mnie, że potrafię pojawić się na demonstracji i po 20 minutach mieć cały materiał potrzebny do napisania tekstu – opowiada z uśmiechem.
Wolny zawód to mit?
Choć praca w „Życiu Warszawy” była ciekawa, pojawił się problem, z którym zawsze zderzają się młodzi adepci sztuki dziennikarskiej – pieniądze. Mimo że pracowała dużo, nie przekładało się to na zarobki. Jej teksty były drukowane rzadko, wierszówka była niska. Po roku zdecydowała się przejść do rodzącego się powoli nowego tytułu Axel Springer Polska – „Dziennika”. Ponownie trafiła do działu warszawskiego. ‑ Praca w „Dzienniku” była zupełnie inna niż w „Życiu” – wspomina. – Skończyła się walka o jakikolwiek komputer, co było standardem w poprzedniej redakcji. Własne stanowisko było jednak jedną z niewielu zalet nowej pracy. Julia wciąż nie miała etatu, pieniądze dostawała tylko za wydrukowane teksty. Nie podobało jej się również podejście przełożonych do kierowania redakcją. Niedługo po przejściu do „Dziennika” zaczęła szukać kolejnej pracy. Tego czasu nie uważa jednak za stracony. – Dzięki „Dziennikowi” przekonałam się, jak naprawdę wygląda dziennikarski światek. Do zawodu trafia sporo przypadkowych osób, karierowiczów, których interesuje tylko wspinanie się po chybotliwych szczebelkach ku wątpliwej sławie – opowiada. To przekonanie pozostało jej do dzisiaj. – Większość redakcji nieodmiennie kojarzy mi się z kołchozami. Szybko można się przekonać, że dziennikarstwo wcale nie jest wolnym zawodem. Każdy w mniejszym lub większym stopniu jest kukłą, która musi wykonywać polecenia „góry”. A freelancerzy rzadko kiedy są w stanie wyżyć ze zleceń – dodaje.
Dziennikarstwo
w czasach kryzysu Tworząc nowy tytuł
Do problemów zawodowych doszły te osobiste. Właśnie kończył się jej wieloletni związek. Bardzo przeżyła rozstanie. Gdy dostała propozycję przejścia do nowego projektu Polskapresse – dziennika „Polska” – długo się wahała. – W końcu zdecydowałam się przenieść o kilka budynków dalej – żartuje (siedziby Axel Springer Polska i Polskapresse znajdują się przy tej samej ulicy na warszawskim Służewcu Przemysłowym – przyp. aut.). Jak wspomina, wiosną 2007 roku na Domaniewskiej można było zobaczyć prawdziwe pielgrzymki dziennikarzy i redaktorów. – Wszyscy wysyłali się nawzajem na przeszpiegi. Nikt nie był pewien, czego można się spodziewać w nowym tytule – mówi. Na rozmowie w „Polsce” bardzo się zdziwiła. Pierwszy raz w życiu ktoś sam chciał ją zatrudnić, nie musiała starać się o to, by przypaść do gustu swoim nowym szefom. – Właściwie od progu zaproponowano mi upragnioną umowę o pracę – wspomina. Gdy o tym opowiada, widać, jakim przeżyciem było dla niej zostanie zawodowym dziennikarzem. – Nie chodziło tylko o pieniądze. Wreszcie poczułam się doceniona – mówi. Początki projektu były trudne. – Nieraz wychodząc wieczorem z pracy, widziałam jeszcze ludzi siedzących przy komputerach. Gdy rano wracałam, wciąż tam byli, mieli tylko trochę bardziej przekrwione oczy – mówi. Jeszcze długo przed startem „Polski” słychać było plotki o dziennikarzach nocujących w redakcji.
Wyjazdy i powroty
Problemy zaczęły się dopiero później. – Większość dziennikarzy i redaktorów ze wszystkich działów nie dogadywała się z szefostwem. Po kilku miesiącach od wyda-
nia pierwszego numeru okazało się również, że „Polska” nie osiągnie takiego sukcesu, jak zapowiadano przed startem – opowiada Julia. Cały czas doskwierał jej również brak czasu na realizację swojej największej pasji – podróży. – To właśnie możliwość ciągłego przemieszczania się skłoniła mnie do wyboru tego zawodu. Myślałam, że dziennikarz to osoba, która musi być gotowa na ciągłe podróże, że musi ciągle zdobywać wiedzę i umiejętności – mówi. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Dynamikę zastąpiła stagnacja. – Praca w gazetach nie różni się specjalnie od zwykłej biurowej dłubaniny. Z czasem każdy dzień wygląda tak samo, między bajki można włożyć historie o tym, jakiej niesamowitej aktywności wymaga dziennikarstwo. Zaś przywilej wyjazdu w delegacje jest dostępny tylko dla wybranych. Długo w „Polsce” nie wytrzymała. Najpierw, by odpocząć od stresu, pojechała do Indii. – Ta podróż mnie zmieniła. Do tej pory nigdy nie zapuszczałam się tak daleko – mówi, odgarniając sprzed twarzy rude, kręcone włosy. – Zobaczyłam inny świat. Ludzi śpiących na ulicy, wioski odcięte od świata, brudny i chaotyczny Bombaj, w którym mieszka kilkanaście milionów osób. Po czymś takim powrót do Polski i „Polski” był na prawdę ciężki. Był na tyle trudny, że w pracy wytrzymała jeszcze tylko kilka miesięcy i złożyła wypowiedzenie. – Już wcześniej wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała odejść. Choć nie miała żadnych perspektyw na szybkie znalezienie nowej pracy i tak odeszła. Przez prawie dwa miesiące próbowała zatrudnić się gdziekolwiek. Na rynku mediów już wtedy widać było pierwsze oznaki nadchodzącego kryzysu. Spadała sprzedaż prasy drukowanej, coraz mniej dziennikarzy pracowało
na etacie, zdarzały się pierwsze zwolnienia. Poszukiwanie pracy się przedłużało, a Julia coraz bardziej się dołowała.
Kryzys dotyka każdego
W końcu udało jej się jednak znaleźć zajęcie. – I to w największej gazecie w Polsce. „Fakt” przyjął mnie z otwartymi ramionami. Zaproponowano mi więcej pieniędzy, niż się spodziewałam. No i pożegnałam się wreszcie z działem miejskim – mówi. Teraz zajmowała się ostatnią stroną tabloidu – działem zagranicznym. – To była nowość, nigdy wcześniej nie pracowałam w kolorówce. Inny język, inne tematy, na co innego zwracano uwagę przy redagowaniu – opowiada. Praca jej się podobała, jednak cały czas traktowała ją jedynie przejściowo. Zanim zdążyła odejść, dopadł ją kryzys. – Pewnego dnia jak gdyby nigdy nic mój szef oświadczył mi, że zostaję zwolniona. „Redukcja etatów”, tłumaczył z zakłopotaniem – opowiada. Razem z nią zwolniono kilkanaście innych osób. Nowej pracy wciąż nie znalazła. – Codziennie czytam o kryzysie, słucham o nim w telewizji. Wszyscy się boją, niektórzy nawet już sami go poczuli. Ktoś ze znajomych albo rodziny stracił pracę, komuś obniżono pensję, banki zaczęły się dopraszać o przyspieszenie spłat długów. A w mediach tę atmosferę czuć szczególnie mocno – mówi. Rady dla przyszłych dziennikarzy? – Lepiej uważajcie, bo świat mediów bywa okrutny i niesprawiedliwy. Ale jeżeli jesteście dość wytrzymali, by to znieść, warto do niego wejść.
| 07 |
Zapisz to, Kisch! – Renata Radłowska | dziennikarstwo
dziennikarstwo | Zapisz to, Kisch! – Renata Radłowska
Proste historie
o świętych nowohuckich Dlaczego „telenowela”? Telenowele to opowieści bardzo proste, czasem przejaskrawione, z patetycznym zadęciem i egzaltacją. Wszystko to występuje w telewizyjnych telenowelach i pojawia się też w moich historiach. Nasze życie, gdy zamykamy drzwi, wchodząc do domu, jest telenowelą. Tu właśnie ona się toczy, pełna patosu, wzniosłości, ale też zwykłego nienawidzenia, wściekłości, czasem płytkiej emocjonalności. Po prostu samo życie. Uznałam, że skoro te historie są o tym wszystkim, o tych drobiazgach codzienności, to dobry tytuł. A skąd pomysł na opowieści o Nowej Hucie? Z dzikiego, brudnego i zapyziałego Kazimierza, który czerpał swoją siłę z tego, że był marginesem społecznym, ekonomicznym i obyczajowym, z tego Kazimierza jeszcze z czasów sprzed rozkwitu knajpiano–modnego, gdzie wychowywałam się od małego, przeprowadziłam się pod koniec lat 90. do Nowej Huty. Wcześniej byłam tam w życiu chyba tylko dwa razy i pamiętam z tych wycieczek tylko to, że odległości między przystankami były strasznie duże. Mój mąż jest rodowitym nowohucianinem, mówiąc inaczej „hutasem”. Kupiliśmy więc tu mieszkanie. Byłam przerażona perspektywą zamieszkania tu. Huta jest duża, szara, bardzo poukładana i symetryczna. Ogromna przestrzeń, którą trzeba było oswoić. Z Kazimierza miałam pełno wspomnień, stąd żadnych. Gdy wychodziłam z mojego bloku, gubiłam się, bo ulice i budynki były do siebie podobne. Jednym słowem, czułaś się obco. A jak od tego stanu przeszłaś do pisania o mieszkańcach Huty? Jeszcze mieszkając na Kazimierzu, zaczęłam pracować w krakowskiej „Gazecie Wyborczej”. Do działu miejskiego pisałam o problemach tamtej dzielnicy, o jej mieszkańcach. Gdy przeniosłam się do Huty, zmienił się mój zakres zainteresowań. Nagle okazało się, że jest tu ogromny potencjał tematów, które nie zostały poruszone. Tu toczy się prawdziwe życie i mieszkają realni ludzie, których powoli zaczynało brakować na rozkwitającym modnymi lokalami Kazimierzu, gdzie tematy zaczynały sprowadzać się do tego, że pojawiło się trzech nowych restauratorów. Huta zaś miała w sobie życie z jakąś ułomnością, kompleksami, niezrozumieniem Krakowa, nieprzystosowaniem i problemami ekonomicznymi. To mi zagrało. Zaczęłam o tym pisać w „Gazecie”. Później z Kazimierza do Nowej Huty przeprowadził się Teatr Łaźnia. Znałaś go już wcześniej? Z Kazimierza. Przywitałam ich w Nowej Hucie z radością, niemal jak gospodyni, bo już tu trochę mieszkałam. Wiedziałam, że będą pełnić nie tylko funkcję artystyczną, ale przede wszystkim społeczną – aktywizowania mieszkańców. Nowohucianie szybko się do Łaźni przekonali. Dyrektor teatru, Bartek Szydłowski, angażował ich do ról drugopla-
| 08 |
Wychowana na krakowskim Kazimierzu, za mężem przeprowadziła się do całkiem sobie obcej Nowej Huty. By ją oswoić, zaczęła rozmawiać z tymi, którzy ją budowali. Ich historie złożyły się na książkę Nowohucka telenowela. | Z Renatą Radłowską rozmawia Agnieszka Wójcińska | fotografia: Ryszard Kozik
nowych i jako statystów w projektach artystycznych realizowanych w teatrze. Tam właśnie ich spotkałam – moich sąsiadów. To byli starsi ludzie jak późniejsi bohaterowie twojej książki? To byli junacy – ci, którzy budowali Nową Hutę. Zaczęło się od pana Mariana, który przyniósł do Łaźni namalowany przez siebie obraz anioła. Niezwykły człowiek – trochę odklejony artysta, trochę z kompleksami, ale miał w sobie coś. Zapoczątkował moje, niekiedy wręcz obsesyjne, zainteresowanie mieszkańcami Huty. Te pierwsze kontakty zbiegły się w czasie z tym, jak odkrywałam junacką historię Nowej Huty. Historię sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy to na ten wielki plac budowy zjechało tysiące młodych ludzi w poszukiwaniu miejsca do życia. Nigdy wcześniej nie spotkałam ludzi, którzy budowali miasto. Tacy ludzie są tylko w książkach, na fotografiach. A tu mogłam ich poznać osobiście, mijałam ich na ulicy, dosiadałam się do nich na ławce, mówiłam im „dzień dobry”. Gdy w 2003 roku Łaźnia Nowa zaczęła wydawać lokalną gazetę „Lodołamacz”, Bartek Szydłowski, który chciał, by to pismo opowiadało Nowej Hucie, o artystach i artystom o jej mieszkańcach, zaproponował mi, bym opisywała ich historie. Co miesiąc pisałam jedną telenowelę. A jak szukałaś swoich bohaterów? Nie było z tym większych problemów. Ktoś mi kogoś polecił, z kimś poznał. Taki łańcuszek. Na koniec każdej rozmowy pytałam o znajomych mojego bohatera, o których mogłabym napisać. Instynktownie dawałam znać kogo i jakich historii poszukuję. Prostych, emocjonalnych i intymnych, oryginalnych. Takich, które gdzieś przemykają, ale zapadają w pamięć. I ludzie wyczuwali, czego szukam. Niektórych bohaterów sama znałam. Jedna z pań opisanych w książce to moja sąsiadka. Spotkałam ją najpierw przy skrzynce na listy, potem „pani Jadzia od liczenia ludzi” przyniosła mi kompot z brzoskwiń, a ja jej maślaki mojej mamy. Okazała się junaczką. Opowiedziała mi historię naszego bloku. A potem skontaktowała mnie z „panią Marią od cegieł”. Mam wrażenie, że przenosząc się z Kazimierza do Huty, zachowałaś status miejskiej kronikarki. Nigdy nie uważałam się za kogoś takiego. Wydaje mi się, że bycie miejskim kronikarzem to zaistnienie w przestrzeni publicznej, tworzenie kroniki dla innych. A dla mnie największą wartością był mój własny zysk – to, że oswajam Nową Hutę dla siebie. Poznawanie tych ludzi i ich historii wypełniało mi tę ogromną nowohucką przestrzeń. Było mi to potrzebne. Dziś wiem, że było też potrzebne moim rozmówcom. Opisałaś więc najpierw pana Mariana od aniołów. Ale kolejne opowieści, które potem znalazły się w książce, też noszą tytuły „ktoś od czegoś”. Skąd taki pomysł?
Dobrze jest człowieka z czymś skojarzyć. Nie jest to trudne, bo każdy nosi w sobie jakąś szczególną wyjątkowość, charakterystyczny rys. Tytuł opowieści o panu Marianie bardzo mi pasował. A potem zrobiła się to, jak mówią jedni – maniera, a jak inni – litania nowohuckich świętych. Dla mnie najważniejsze było, żeby z człowiekiem skojarzyć coś szczególnego, co zauważyłam w czasie rozmowy z nim. A skąd wiedziałaś, który rys danego bohatera warto eksponować? Gdy byłam w Warszawie na stażu w dziale reportażu „Gazety”, Małgosia Szejnert nauczyła mnie jednej rzeczy. Żeby szukać w ludziach szczegółów, bo na nich buduje się opowieść. Szczegół wszystko podkreśla, czasami bierze w nawias, potrafi być bohaterem drugiego planu, a czasem potrafi tak opisać bohatera, że on jest nie do zapomnienia. Kocham szczegół. Szczegół zawsze pachnie specyficznie. Może się kryć w przeszklonej gablotce, gdzie ktoś zbiera figurki aniołków, albo na regale, albo w szafce na buty czy trzech znoszonych płaszczach tego samego koloru. Za każdym szczegółem jest jakaś historia, która może okazać się ważna i wyjątkowa, na której da się zbudować opowieść. Szczegół to człowiek. Opowiadasz historię Nowej Huty przez ludzi. Czemu akurat tak? Przecież mogłabyś to robić przez budynki, ulice, place, po prostu rzeczy. Nowa Huta tylko przez chwilę była na arkuszach, planach. Potem tworzyli ją ludzie. Kilkanaście tysięcy młodych ludzi uwierzyło w marzenie i zbudowało miasto. Trudno o mieście zbudowanym przez ludzi i dla ludzi opowiadać inaczej niż przez nich. Oni są bardzo związani z każdym domem, oknem, drzewem, które sadzili. Stara część Nowej Huty to dzieło jednego pokolenia. I oni żyją ze mną przez ścianę. Jak wyglądały spotkania z twoimi bohaterami? Zawsze spotykałam się z nimi w domach. Zapraszali mnie na wizytę. To dość niezwykłe, ale tak właśnie mówili – wizyta, nie spotkanie albo „pani do mnie wpadnie”. Być może tak to określali, by poczuć się osobami bardziej eleganckimi, światowymi. Każda taka wizyta była trochę jak wyjście do teatru. Wchodziłam na scenę, dostawałam ciasto, kawę albo herbatę w najlepszej filiżance, kupionej dwadzieścia lat temu w doskonale zaopatrzonym sklepie nowohuckim, do którego specjalnie przyjeżdżali ludzie z innych części Krakowa. Nie musiałam specjalnie inicjować rozmowy, ona się po prostu zaczynała – jak spektakl. Nie potrafię powiedzieć, na czym polega fenomen tych ludzi. Mają w sobie otwartość, dumę z bycia w tym, a nie innym miejscu. Może od początku przyjechali tu z otwartością? Bo tego wymaga przecież budowanie wspólnego domu – dla siebie i dla innych. Nikt nie dziwił się, że pojawia się
u nich osoba, która szuka dziwnych historii. Nikt nie miał oporów, by ze mną porozmawiać. Może dlatego, że trudno o dziwniejszą historię, niż opowieść o mieście, które powstało w ciągu dziesięciu lat? A może, gdy buduje się wspólnie duży dom, człowiek zaczyna ufać światu i ludziom? A jak skłaniałaś swoich rozmówców do tego, by sięgnęli do swojej pamięci, do historii sprzed pół wieku? Starzy ludzie są niesamowitym materiałem. Często nie pamiętają, co było wczoraj, ale uwielbiają historie sprzed kilkudziesięciu lat. Kochają opowiadać swoją przeszłość, tak, jakby teraźniejszość była dla nich mało interesująca. Moi bohaterowie bardzo łatwo wracali do tego, co było kiedyś. Może chodzi o to, że w tych opowieściach jest jakaś niezwykłość? Gdy spotykają się z kimś młodszym to są pewni, że mają atut w ręku, bo on nie przeżył tego, co oni. I mają rację. Ale na pewno trzeba im stworzyć dobre warunki, by chcieli o tym opowiadać. Jak to zrobić? Człowiek najlepiej czuje się w miejscu, które ma oswojone, w swoim domu – wśród własnych ścian, mebli, książek na regale. Warto mu to zapewnić. Po drugie bohater musi zobaczyć, że nie przyszłam wyciągać z niego opowieści dla samego wyciągania, ale że przyszłam coś wziąć dla siebie, przyjąć jak prezent. Zostawiam też u nich samą siebie. Być może telenowele nie opowiadałyby się tak dobrze, gdybym ja nie mówiła im o sobie. To nie było cyniczne. Czułam potrzebę opowiadania o sobie – o swojej codzienności, o tym, jak mi się mieszka w Nowej Hucie. Ile razy spotykałaś się z każdym z bohaterów? Zazwyczaj była to jedna kilkugodzinna wizyta. Gdybym zaprzyjaźniała się z nimi, prawdopodobnie nie powstałaby ani jedna telenowela, bo zabrakłoby mi dystansu. Jego „być” może nie czuć tak wyraźnie. Gdy czyta się książkę, może wydawać się, że zbliżyłam się do bohaterów na niebezpieczną odległość, ale on jest. Wydaje mi się, że spotkanie, które ma w sobie taki ogromny potencjał, to jednokrotny błysk. Drugi raz to się już nie zdarza. Dlatego starałam się nie wracać do nich. Trochę bałam się, że za drugim razem pewne sytuacje widziałabym inaczej, czułabym się zagubiona. Oczywiście ta zasada nie dotyczy reportaży, gdzie mam do czynienia z tragedią, trudnymi historiami. Wtedy reporter bardziej uczestniczy w życiu bohaterów. Czytając książkę, miałam wrażenie, że te opowieści są napisane w szczególny sposób. To nie są klasyczne reportaże. Od początku wiedziałam, że to mają być proste historie. Takich historii chciał Bartek Szydłowski, takie historie zawsze mnie fascynowały. Już dawno temu w nich utonęłam. Telenowelowość nie oznaczała jed-
nak krotochwilności i błahości – każda telenowela to jedno życie. Klasyczne reportaże mają innego rodzaju ciężar – coś załatwiają, uświadamiają, prowadzą dokądś. A telenowele po prostu się opowiadają; to takie opowieści z kuchni. A masz swoją ulubioną historię w książce? To opowieść o „pani Elżbiecie od przenoszonego domu”. Ona jedyna z opisanych w „Telenoweli” osób nie była junaczką. Była sprzed Nowej Huty, z czasów, gdy na tych terenach toczyło się inne życie, zmiecione później przez budowę miasta i kombinatu. Okazało się bowiem, że przed Nową Hutą istniał świat niesamowicie barwny, z kilkusetletnia historią – z kościołami, dworami, mieszczaństwem, arystokracją, profesorami, księżmi. Na Placu Centralnym w Nowej Hucie pewien człowiek zorganizował wystawę zdjęć z tamtego czasu. Zafascynował mnie ten wątek, a wtedy okazało się, że babcia mojego kolegi – pani Elżbieta – też ma taką historię. Jej opowieść była niesamowita – może zabrzmi to patetycznie, ale czasami człowiek żyje po to, by usłyszeć, jak ktoś na plecach przenosił sobie dom. Ona opowiedziała mi, jakie owoce rosły w sadach, na których teraz stoją bloki i osiedla, jacy ludzie mieszkali w jej wsi. Przez wiele lat trzymała te historie w sobie, nie wolno było o nich mówić, a teraz mogła się otworzyć. W „Nowohuckiej telenoweli” opisałaś swoje najbliższe otoczenie. Myślisz, że to dobry pomysł dla początkujących reporterów, by zaczynać pisać od tego, co jest blisko? Gdy mieszkałam na Kazimierzu, bardzo chciałam napisać o nim książkę. Nie o Kazimierzu żydowskim czy turystycznym, ale tym moim. Dobrze, że tego nie zrobiłam, bo to nie było moje miejsce. Dowiedziałam się tego po paru latach mieszkania w Nowej Hucie. To nie jest tak, że już ją całkiem oswoiłam, ale nie budzi już we mnie lęku. A Kazimierz budził niezdrowy lęk – lęk przed miejscem, gdzie człowiek czuje się nieswojo. Takie lęki bywają motywacją do pisania, ale nie dla mnie. Czy szukać zatem tematów wokół siebie? Najważniejsze to nie szukać. Najważniejsze jest to, co nas nagle zainteresuje. Nie warto szukać na siłę, bo potem efekt pracy często jest obciążony cynizmem. Gdy żyje się między ludźmi, prędzej czy później coś na człowieka trafia, budzi w nim twórczy niepokój. I z tego właśnie powstają ciekawe historie.
Renata Radłowska rocznik 1973. Od 1996 r. dziennikarka Gazety Wyborczej. Urodziła się w Nowym Targu, dorastała na krakowskim Kazi‑ mierzu, tym przedturystycznym – brudnym, zaniedbanym, pierwszym w najwstydliwszych statystykach. Od dziesięciu lat nowohucianka, mieszka w najstarszej części Nowej Huty (już za‑ bytkowej) i pisze o niej. Przede wszyst‑ kim o mieszkańcach – ich radościach i smutkach, problemach, pomysłach, kompleksach, ekscentryczności. W ze‑ szłym roku wydała książkę Nowohucka telenowela.
Książki ważne dla Renaty Radłowskiej: Powrót z gwiazd Stanisława Lema Zwrotnik Raka Henry’ego Millera Kronika zapowiedzianej śmierci Gabriela Garcii Marqueza Dukla Andrzeja Stasiuka
| 09 |
Program „Partnerstwo dla Przyszłości” to polska wersja światowego programu „Microsoft Partners in Learning”. W 2008 roku projekt został nagrodzony Złotym Spinaczem w kategorii kampania edukacyjna. | Magdalena Grzymkowska
„Partnerstwo dla Przyszłości” to rozpisany na lata program skierowany do polskich szkół podstawowych, gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych, zarówno publicznych, jak i niepublicznych. Realizuje go Microsoft we współpracy z Ministerstwem Edukacji Narodowej, Ośrodkami Doskonalenia Nauczycieli, nauczycielami oraz z firmami INTEL, CISCO oraz HP. Szkoły, które należą do programu, otrzymują od Microsoftu nowoczesne narzędzia i usługi informatyczne na korzystnych warunkach. Kampania opiera się na technologii ICT (Information and Communication Technology). Program jest realizowany w 104 krajach na całym świecie, m.in. w USA, Meksyku, Portoryko, Hondurasie, Hiszpanii, Portugalii, Szwecji, Bułgarii, Słowacji, Kazachstanie i Tajlandii. W Polsce działania zostały rozplanowane na lata 2004 – 2013.
Przeciw „wykluczeniu społecznemu”
Głównym celem kampanii jest wspieranie inicjatyw przeciwdziałających zjawisku „wykluczenia cyfrowego” młodego pokolenia. Wy-
reklama
| 10 |
kluczenie cyfrowe lub inaczej podział cyfrowy (ang. digital divide) to rozłam społeczeństwa na osoby z dostępem do Internetu i innych nowoczesnych form komunikacji oraz na tych, którzy takich możliwości nie mają. Naturalnym rezultatem braku dostępu jest brak umiejętności, co w obecnych czasach jest pewnego rodzaju upośledzeniem. – Cechą rozwiniętego społeczeństwa informacyjnego jest to, że technologie ICT funkcjonują w nim w sposób transparentny – wyjaśnia koordynator „PdP” dr Jan Polak. – Oznacza to, że narzędzia i środki przenikają wszystkie sfery działalności człowieka, zmieniając jego sposób funkcjonowania i rozwoju. Stąd umiejętności posługiwania się nowymi technologiami są konieczne dla wszystkich bez względu na profesję, wiek, wykształcenie czy predyspozycje. Brak tych umiejętności grozi tzw. zjawiskiem „wykluczenia cyfrowego”, które chcemy ograniczyć – tłumaczy.
Realizacja celów
Justyna Muranowicz, koordynator projektów społecznego zaangażowania firmy Microsoft, wyróżnia dwa podstawowe cele kampanii. Pierw-
szym z nich było ułatwienie szkołom dostępu do legalnego oprogramowania systemowego i biurowego. By go zrealizować, uruchomiono program „Nowy Początek” (Fresk Start), mający na celu przekazanie bezpłatnych licencji MS Windows 98 oraz MS Windows Workstation 2000 na ofiarowany sprzęt w placówkach oświatowych. Natomiast w celu umożliwienia szerszego dostępu do oprogramowania opracowano projekt „Otwarta Platforma”. Dawała ona możliwość podpisania przez urzędy marszałkowskie na szczeblu regionalnym tzw. umowy „PiL Schools Agreement”, umożliwiającej szkołom z danego regionu dzierżawę licencji na preferencyjnych warunkach: MS Windows Upgrade + MS OFFICE w cenie 14 zł za komputer rocznie. Z tego programu mogły skorzystać nie tylko szkoły, ale też lokalne i centralne siedziby władz oświatowych (Ministerstwo Edukacji Narodowej, kuratoria oświaty, ich delegatury, itp.). W celu wspierania wykorzystywania ICT w edukacji uruchomiono szereg stron internetowych, m.in. portal „Partnerstwo dla Przyszłości”, portal społecznościowy dla Innowacyjnych Nauczycieli, Innowacyjnych Uczniów i Innowacyjnych Szkół. Stworzono także System Regionalnych Centrów Innowacji, składający się z najlepszych Ośrodków Doskonalenia Nauczycieli. Obecnie status RCI nadano 6 ośrodkom: w Gliwicach, Łodzi, Lublinie, Kielcach, Opolu i Warszawie. Ośrodki te uzyskują wsparcie merytoryczne i metodyczne, dotyczące najnowszych rozwiązań ICT w dostępie do najbardziej aktualnego oprogramowania, organizowaniu konferencji metodycznych dla nauczycieli oraz szkoleń doskonalących. Inną inicjatywą był pilotażowy projekt E–Szkoła pod patronatem MEN i przy ścisłej współpracy z opolskim kuratorium. Ma on na celu objęcie całych szkół (nauczycieli, uczniów, rodziców i organów prowadzących) portalowym rozwiązaniem, umożliwiającym podniesienie jakości nauczania i zarządzania szkołami
przez dostęp do szeregu usług on– line. Wprowadzono także specjalny system certyfikacji nauczycieli. W grudniu 2008 przeprowadzono pierwszy program pilotażowy, który objął 250 nauczycieli ze Śląska, w czerwcu odbyła się jego premiera i aktualnie trwają prace ewaluacyjne.
cym poziomie i znaczeniu tego programu dla rozwoju innowacyjności polskiej oświaty. Cieszy nas fakt, że dzięki takiemu podejściu do nauczania możemy realizować w sektorze edukacji ideę społeczeństwa informacyjnego – mówi Jan Polak.
Efekty
Kampania miała bezwzględnie pozytywny wpływ na wizerunek firmy. Microsoft za pomocą kampanii edukacyjnej wypełnia misję kryjącą się za nadużywanym dziś, ale wciąż ważnym, hasłem odpowiedzialności społecznej biznesu. W Polsce coraz częściej jest dostrzegany fakt, że odpowiedzialne kształtowanie relacji z interesantami może pozytywnie wpływać na konkurencyjność oraz wartość firmy. Społeczna odpowiedzialność biznesu jest rozumiana właśnie jako proces poznawania i włączania zmieniających się oczekiwań społecznych w strategię zarządzania, a także obserwowania wpływu takiej strategii na postrzeganie marki. Pr–owcy nie widzą jednak w tym jedynie próby wybielenia wizerunku, lecz racjonalną i obopólną wymianę korzyści. – „Partnerstwo dla przyszłości” to drugi, obok „Imagine Cup” (inicjatywa skierowana do studentów), program Microsoftu łączący pożyteczne z... pożytecznym. Przynosi niekwestionowane korzyści zarówno uczniom i szkołom – używają najnowszego oprogramowania – jak i samej firmie, która dociera ze swoim produktem do przyszłych użytkowników – komentuje Mirosław Obarski z PR Consultants. Wartym podkreślenia jest też fakt, że program został szczególnie wyróżniony, ponieważ zwykle nagradza się programy jednoroczne, a te rozłożone w czasie spychane są na drugi plan. – Cieszy mnie, że rozmiar i osiągnięcia „Partnerstwa dla Przyszłości” zostały dostrzeżone przez jury „Złotych Spinaczy”. Programy wieloletnie, takie jak ten – przynoszące, oprócz medialnego szumu, realne korzyści – potrafią umykać naszej uwadze – dodaje Obarski.
Obecnie dostarczono do szkół ponad 20 tys. bezpłatnych licencji. Na portalach internetowych zarejestrowanych jest ponad 7 tys. nauczycieli i 2700 szkół. Ponad 45 tys. nauczycieli zostało przeszkolonych ze znajomości technologii ICT. W projekcie E–Szkoła obecnie uczestniczy 67 szkół podstawowych, gimnazjów i liceów, a swoim zasięgiem obejmuje on 4000 nauczycieli i uczniów. W celu zbadania tego, jak dostęp do najnowszych rozwiązań technologicznych wpływa na jakość pracy szkoły, stworzono podprojekt E–Szkoła Otmuchów. W liceum w Otmuchowie Microsoft, Intel i CISCO wyposażyły wszystkich nauczycieli w notebooki, w szkole zainstalowano profesjonalną sieć internetową WiFi, zakupiono kilka multimedialnych rzutników, zainstalowano najnowsze oprogramowanie. Kurator zlecił stosowne badania jakości pracy szkoły przed zmianami oraz obecnie, po roku działania projektu. Wnioski z badania są optymistyczne: polepszyła się frekwencja uczniów, podniosła się średnia ocen i zwiększyło się zaangażowanie rodziców w pracę szkoły. Do dziś na realizację programu przeznaczono ponad 2,5 mln dolarów. Program został wyróżniony licznymi nagrodami: „Inicjatywa Edukacyjna Roku 2007” w konkursie ogłoszonym przez Ministerstwo Edukacji Narodowej i „Głos Nauczycielski”, „Dobre Praktyki 2007” – przyznana przez Forum Odpowiedzialnego Biznesu w kategorii „Biznes a Społeczeństwo” oraz Kampania Edukacyjna 2008 – „Złoty Spinacz” – nadana przez Związek Firm Public Relations. – Uważam, że otrzymane w ostatnich latach nagrody i wyróżnienia świadczą o rosną-
Partnerstwo dla... wizerunku
DODATEK SPECJALNY 01/2009
PR w systemie Microsoft
Rozmowa | Konferencja naukowa: Polski rok 1989
fot. materiały prasowe
Case study | PR
Sukcesy, zaniechania, porażki Konferencja naukowa Polski rok 1989.
W dwudziestą rocznicę podpisania porozumień Okrągłego Stołu z doktor Anną Materską-Sosnowską rozmawiał Tomasz Betka
„pod Stołem”. Co naprawdę działo się podczas tych kilku tygodni negocjacji rządu z opozycją? Nie wydaje mi się, żeby krytyka dotyczyła samego Okrągłego Stołu. Odbieram to raczej jako krytykę tego wszystkiego, co stało się po Okrągłym Stole. Nie należy zapominać, że do największych antagonistów Okrągłego Stołu należą także jego uczestnicy. Lech Kaczyński, Jarosław Kaczyński, Jan Olszewski czy Krzysztof Wyszkowski siedzieli przecież przy Okrągłym Stole. Czy mieli oni realny wpływ na ostateczny kształt porozumienia? Pozycja Jana Olszewskiego była wówczas dość silna. Był to jeden z niewielu prawników, który nie bał się bronić się ludzi z opozycji. Był uznawany za obrońcę tych, którym władza chciała zrobić krzywdę. Zresztą, powtórzę jeszcze raz: wydaje mi się, że nie ma sporu co do samej idei Okrągłego Stołu. Przy Okrągłym Stole siedzieli właściwie wszyscy liczący się przedstawicieli opozycji. Części prawicowych opozycjonistów zabrakło. Nie było na przykład Janusza Korwin–Mikkego… Trzeba sobie zdać sprawę, jakie były podmioty uczestniczące w Okrągłym Stole. W obu obozach istniały spory na temat tego, jak należy rozmawiać z drugą stroną. W przypadku strony opozycyjnej, poza Solidarnością i różnymi jej odłamami, nie było w zasadzie liczących się partii antysystemowych. Ugrupowanie Korwin–Mikkego nie miało w tym czasie zbyt silnej pozycji. Proszę pamiętać,
pewne zachowania czy sytuacje. Opozycja nie spodziewała się, że może wygrać wybory i stworzyć własny rząd. To była dla niej melodia dalekiej przyszłości. Dlaczego tak pani uważa? Choćby dlatego, że pakt dotyczący ordynacji wyborczej został zawarty aż na cztery lata, a nie na jedne wybory. Czy gdyby opozycja widziała możliwość przejęcia władzy, zgodziłaby się na system wyborczy uniemożliwiający jej zdobycie parlamentarnej większości? Propozycja instytucji prezydenta i Senatu została rzucona przez Aleksandra Kwaśniewskiego praktycznie ad hoc, z marszu, nie do końca władza zdawała sobie sprawę z konsekwencji przyjęcia takiej ordynacji. Martwili się, że jeżeli Solidarnoścć weźmie tylko kilika mandatów w wyborach, to nikt nie uwierzy, że nie były one sfałszowane. Jakże się pomylili. Te wybory to było de facto referendum, czy jesteś za czy przeciwko ustaleniom OS. Wszystko zależy od oczekiwań, jakie mamy w momencie siadania do rozmów, oraz od tego, co spodziewamy się osiągnąć. Zgoda, byli przedstawiciele opozycji, którzy chcieli zdecydowanie więcej. Krzysztof Wyszkowski na przykład formułował ostre żądania od początku do końca. Trzeba sobie jednak zdawać sprawę, że szukanie kompromisu polega na pewnych ustępstwach. Jednak te ustępstwa i decyzje, które zostały podjęte w wyniku rozmów rządu i opozycji, są raczej kojarzone z takimi nazwiskami, jak Michnik, Kuroń, Geremek…
Niektórzy przeciwnicy Michnika twierdzą, że jego aresztowania w PRL–u bardziej przypominały negocjacje polityczne niż realne represje. Dziwię się takim opiniom. Czytałam nie tylko wspomnienia Michnika, ale też prace, które powstały w więzieniu i opisywane w nich wydarzenia na pewno nie przypominały negocjacji. Pada jednak zarzut, że część opozycjonistów, zwłaszcza Michnik, reprezentowała wyjątkową ugodowość podczas rozmów przy Okrągłym Stole. Nawet prorządowy Alfred Miodowicz miał zostać skarcony przez Jaruzelskiego, że wysuwa bardziej radykalne żądania niż sam Michnik. Czy liderzy opozycji nie powinni prowadzić negocjacji bardziej twardo? Zawsze jest tak, że z perspektywy czasu wydaje się, że można było osiągnąć więcej. Nigdy jednak nie dostaje się nic za darmo. Gdyby opozycja zażądała więcej, musiałaby oddać coś w zamian. Oni już raz negocjowali w 1980 roku i gdy wydawało się, że osiągnęli sukces, o zakończyło się to stanem wojennym i represjami dla wielu z nich. Tym razem zakończyło się wyborami, które wszystko zaczęły. To prawda, wybory nie były w pełni demokratyczne, ale przywrócono drugą izbę parlamentu, którą komuniści skasowali w 1946 roku. Zwróćmy uwagę na tę symbolikę. Być może miała ona nawet większy wymiar niż wolne wybory, ale przy
Byliśmy pierwsi
Pani doktor, jak i kiedy skończyłby się w Polsce komunizm, gdyby nie było Okrągłego Stołu? Trudno jednoznacznie powiedzieć, jak długo by to wszystko trwało. Oczywiście nie brakuje opinii, że nawet, gdybyśmy nie rozpoczęli obrad Okrągłego Stołu, to i tak blok socjalistyczny nie przetrwałby wydarzeń, które miały miejsce podczas Jesieni Ludów. Uważam jednak, że bez przełomu, który dokonał się w Polsce, koniec nie nastąpiłby równie szybko. Dlatego smutne jest to, że demokratyczne przemiany w Europie Wschodniej kojarzy się dziś głównie z upadkiem muru berlińskiego, a nie początkiem obrad Okrągłego Stołu w Polsce. Przecież to my byliśmy pionierami. Co takiego stało się w 1989 roku, że mogliśmy dokonać u siebie takiego przełomu? No właśnie, warto się zastanowić nad tym, co spowodowało, że Okrągły Stół mógł dojść do skutku. Decydujące znaczenie miał olbrzy-
mi kryzys ekonomiczny w naszym kraju. Zapaść finansowa zmusiła polskie władze do podjęcia próby odzyskania wizerunku u zachodnich kredytodawców. Nie możemy też zapominać, że do Okrągłego Stołu doszło również dzięki zaangażowaniu Kościoła. Gdyby nie jego pozycja i próba porozumienia się z władzą, o wiele trudniej byłoby zasiąść do rozmów. Nie ulega wątpliwości, że strona rządząca próbowała wciągnąć polskich hierarchów kościelnych w jakieś swoje rozgrywki. Jej wysiłki spełzły na niczym, ale Kościół zgodził się, że trzeba spróbować osiągnąć kompromis. Przede wszystkim dlatego zaczęły się rozmowy z opozycją. Te rozmowy wzbudzają dzisiaj chyba jeszcze więcej kontrowersji niż kiedyś. W ostatnich latach pojawiło się wiele krytycznych opinii o Okrągłym Stole. Część z nich dotyczyła stylu zakulisowych ustaleń i tego, co miało się wydarzyć
że głównym postulatem opozycji była relegalizacja Solidarności. Opozycja nie mówiła jeszcze wtedy „wasz prezydent, nasz premier”.
Krytycy Okrągłego Stołu mówią, że ponowna legalizacja Solidarności była przesądzona już od dawna. Tylko na jakiej podstawie? Opinie są podzielone. Nawet dzisiaj są przecież historycy, którzy twierdzą, że tak naprawdę nie była wówczas wykluczona nawet interwencja sowiecka. Sądzę, że zarzuty przeciwników Okrągłego Stołu nie dotyczą tego, że do niego doszło i podjęto na nim konkretne decyzji. Mają oni raczej żal o pewną fraternizację obu stron, która miała miejsce później. Widać to wyraźnie, gdy czytamy wspomnienia z tamtego okresu. Nie znam wspomnień, z których wynikałoby, że w tamtym czasie opozycja liczyła na więcej. Dzisiaj, z perspektywy wolnego obywatela, w wolnym państwie, bardzo łatwo jest krytykować
Między innymi dlatego, że były to osoby represjonowane przez władzę. Z Michnikiem i Kuroniem w ogóle nie chciano na początku rozmawiać. Wcześniej partia komunistyczna próbowała dyktować Solidarności, kto może ją reprezentować podczas spotkań. Wśród tych osób nie znalazł się Michnik, który był traktowany jako ikona Solidarności i największy wróg systemu.
monokameralnym, komunistycznym parlamencie. Pamiętajmy też, że władza proponowała utworzenie wspólnych list wyborczych, ale Solidarność zdecydowanie odmówiła. Nie zgodziła się na wspólny start z politycznym przeciwnikiem. dokończenie str. IV ▶
26 lutego br. w SGGW odbędzie się konferencja naukowa:
„Polski rok 1989. Sukcesy, zaniechania, porażki” organizowana przez Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, Wydział Nauk Humanistycznych SGGW oraz Fundację Konrada Adenauera w Polsce. Tematyka konferencji skupi ludzi nauki koncentrujących się na trzech płaszczyznach badań: genezie wydarzeń, zachodzących zmianach o charakterze politycznym, społecznym i gospodarczym oraz spojrzeniu zewnętrznym na polski rok 1989.
|I|
N
egocjacje Okrągłego Stołu – symbol polskiego kompromisu – trwały od 6 lutego do 5 kwietnia 89 roku. O zmianie ustroju nikt wtedy nie myślał. Socjalistyczny porządek wydawał się raz na zawsze utrwalony. Podczas rozmów spierano się jedynie o warunki włączenia opozycji do życia publicznego przy zachowaniu władzy PZPR. Zwycięstwo Solidarności w czerwcowych wyborach zaskoczyło obie strony.
Na polskiej drodze od komunizmu do demokracji decydującym krokiem było utworzenie rządu Tadeusza Mazowieckiego. 29 grudnia 89 roku sejm zmienił konstytucję, przywracając państwu nazwę Rzeczypospolita Polska, a godłu państwowemu koronę. Zniesiono też zapis o kierowniczej roli PZPR. Wydarzenia w Polsce i głęboki kryzys ekonomiczny w ZSRR uruchomiły lawinę przemian w krajach sąsiednich. I to był początek końca sowieckiego bloku.
Fotografie: Krzysztof Wojciewski / Stowarzyszenie Dokumentalistów „Droga” (sddroga.pl) Kurator: Anna Musiałówna / Stowarzyszenie Dokumentalistów „Droga” (sddroga.pl) Fotografie są częścią wystawy w SGGW podczas konferencji: „Polski rok 1989. Sukcesy, zaniechania, porażki”
| Rozmowa
PR | Event, To PRoste Pod koniec zeszłego roku miała miejsce długo oczekiwana premiera Audi Q5 – nowego dziecka koncernu z Ingolstadt. Premierę połączono z jubileuszowym pokazem mody znanej projektantki, Teresy Rosati.
fot. PAP
Konferencja naukowa: Polski rok 1989
Więcej w sieci,
fot. materiały prasowe
Audi na wybiegu
| Paweł Łysakiewicz
I Nie uważa pani jednak, że ten polityczny przeciwnik dostał wówczas zbyt wiele? Uważam, że głównym punktem krytyki jest wszystko to, co stało się po Okrągłym Stole, a nie to, że władza dostała tak wiele podczas samych negocjacji. Dopóki istniał jeden zewnętrzny przeciwnik, opozycja była względnie scentralizowana. Dopiero uzyskanie pełnej wolności popsuło cały blok prawicowy. Opozycja powinna zapytać sama siebie, co się z nią stało po 1989 roku. I nie chodzi tutaj tylko o niezgadzanie się z niektórymi postulatami Okrągłego Stołu, bo przecież w wyborach czerwcowych panowała jeszcze zgoda. Porozmawiajmy chwilę o decyzjach, które podjęto przy Okrągłym Stole. Gdybyśmy mieli je rozpatrywać w kwietniu 1989 roku, nie mając wiedzy o tym, że za kilka miesięcy skończy się komunizm, efekty Okrągłego Stołu nie wyglądają imponująco: zgoda na kontraktowe wybory, namaszczenie gen. Jaruzelskiego na prezydenta kraju i ograniczona wolność mediów. Co to ma wspólnego z demokracją? Nie możemy na to wszystko patrzeć bez określonego kontekstu. Opozycja musiała przecież od czegoś zacząć. Chce pani powiedzieć, że opozycja była już pewna swego? To nie o to chodzi. Opozycja uznawała za sukces już sam fakt, że rząd zaczął ją traktować jako realnego politycznego przeciwnika. Po raz pierwszy powstała realna opozycja,
| IV |
z którą prowadzono pertraktacje. Proszę sobie wyobrazić znaczenie tego słowa po dwudziestu latach propagandy przekonującej, że Solidarność to nic nieznaczący ruch, to tylko jeden elektryk, którego i tak się nie uznaje. Tak naprawdę pierwszym odstępstwem od tej strategii była publiczna debata Lecha Wałęsy z Alfredem Miodowiczem. Później z tą permanentnie lekceważoną opozycją siada się do rozmów. A więc jej siła zdecydowanie wzrasta. Powiem więcej, wzrasta o wiele bardziej niż to się komunistom wydawało. Kiedy PZPR zgadzała się na wybory kontraktowe, nie mieściło się jej w głowie, że może te wybory przegrać. Działacze partyjni byli przekonani, że Solidarność nie zdobędzie w Sejmie więcej niż 30 procent mandatów. Oczywiście mówimy tutaj o tych mandatach, które nie były odgórnie przyznane ówczesnej władzy. Partia była również pewna, że uzyska większość w Senacie. Wynik wyborów był dla wszystkich wielkim zaskoczeniem.
patrzących nieco dalej osób stwierdziła, że jedyną metodą jest właśnie komunikacja i poszukiwanie akceptacji dla proponowanych rozwiązań. Ponadto wynikało to nie tylko z pewności, ale także z niewiedzy i z braku znajomości pewnych, zachodzących w systemach politycznych zjawisk i mechanizmów.
Czy pewność siebie partii komunistycznej była jedyną przyczyną ustępstw z jej strony? Rafał Ziemkiewicz jest przekonany, że gdyby tylko władza mogła jeszcze siłą zniszczyć opozycję, z pewnością by to zrobiła. Rzeczywiście, partia nie miała instrumentów, aby zadziałać inaczej. Mieczysław Rakowski wspomina w swoich pamiętnikach, że trzeba było wtedy zrobić krok do przodu. Gwarancje finansowe dobiegały końca i trzeba było szukać porozumienia z Zachodem. Natomiast ze wspomnień innych partyjnych notabli wynika charakter dyskusji, która toczyła się wewnątrz partii. „Betonowa” część PZPR–u była przeciwna jakimkolwiek rozmowom. Część
Dlaczego jednak po klęsce rządzącej ekipy prezydentem kraju został Wojciech Jaruzelski? Nie można było odejść wówczas od ustaleń Okrągłego Stołu? O ile mnie pamięć nie myli, to właśnie Kiszczak był szykowany po wyborach na premiera. Stąd słowa Michnika: „wasz prezydent, nasz premier”, wypowiedziane zostały w dobrej wierze, a nie po to, żeby zagwarantować miejsce Jaruzelskiemu. Nie zapominajmy, że pomimo tego, że Jaruzelski został wybrany w 1989 roku na pięcioletnią kadencję, w 1990 podał się dobrowolnie do dymisji.
Czesław Kiszczak był jedną z tych osób? Czesław Kiszczak siedział przy Okrągłym Stole. Trzeba się jednak zastanowić, czy siedział tam dlatego, że generał mu kazał, czy też dlatego, że zdawał sobie sprawę z tego, że powinien tam siedzieć. Moim zdaniem bardziej prawdopodobna jest ta pierwsza możliwość. Kiszczak jest wojskowym, dostał rozkaz i usiadł tam, gdzie musiał, a poza tym odpowiadał za porządek i utrzymanie „w ryzach” niezadowolonych towarzyszy. Był wręcz obok Jaruzelskiegio i Pożogi gwarantem wewnętrznego spokoju.
Przeciwnicy Okrągłego Stołu uważają, że fakt, iż
będziemy mieć w Polsce demokrację, był już do przewidzenia w okresie rozmów okrągłostołowych. Poza tym, demokracja przyszła do nas później niż do innych krajów bloku wschodniego. Już w 1989 roku Węgrzy zdecydowali o przeprowadzeniu całkowicie wolnych wyborów, w tym samym czasie prezydentem Czechosłowacji zostaje Vaclav Havel, a demokratyczny parlament mają już mieszkańcy NRD. Tylko na ile to, co stało się w tych krajach, było efektem wydarzeń które miały miejsce w Polsce? Przede wszystkim nie porównywałabym nas z Niemcami. Oczywiście, reżim Honeckera był bardziej represyjny niż reżim Jaruzelskiego, ale obywatele NRD mieli za sobą silnego brata na Zachodzie, który po prostu ich wciągnął w strefę demokracji. To prawda, że do Polski pełna demokracja przyszła stosunkowo późno. Tylko warto zapytać samych siebie: czy wynikało to ze słabości Okrągłego Stołu czy też z naszych wewnętrznych narodowych przywar? Uważam, że z jednego i drugiego. Gdyby jednak w Polsce nie dokonywało się wówczas specyficzne i kontrolowane przekazywanie władzy, zmiany w innych krajach nie nastąpiłyby tak szybko. Pamiętajmy jeszcze o jednym. Znowu byliśmy pierwsi. Zrobiliśmy to lepiej lub gorzej, ale jednak coś zapoczątkowaliśmy. Z dzisiejszej pespektywy sądzę, że mogliśmy to zrobić lepiej, ale łatwo o tym mówić po dwudziestu latach. Poza tym, nie zapominajmy, że najważniejsze postanowienia Okrągłego Stołu dotyczą kwestii ekonomicznych, które przestały mieć zna-
czenie wraz z rozpoczęciem reform Balcerowicza. A nomenklatura partyjna zaczęła uwłaszczanie majątku już podczas reform Rapackiego. A więc brak odpowiedniej lustracji i bogacenie się byłych działaczy komunistycznych nie były wynikiem Okrągłego Stołu, ale błędów popełnionych w późniejszym okresie? Oczywiście nie tylko. Decyzje podjęte przy Okrągłym Stole również miały w tym swój udział. Natomiast nie wolno zwalać wszystkiego na Okrągły Stół. Pamiętajmy, że jesteśmy, obok Węgier, jedynym krajem, który miał zorganizowaną opozycję na tak masową skalę. W związku z tym, kiedy zniknął wspólny wróg, do głosu doszli różni liderzy realizujący odmienne cele. O dawnym wrogu zapomnieli chyba zbyt szybko i nie wynikało to z decyzji podjętych w 1989 roku. Antoni Dudek napisał książkę o Okrągłym Stole pod tytułem „Reglamentowana rewolucja”. W tym tytule jest wiele prawdy. Faktycznie, demokracja w Polsce powstawała w reglamentowany sposób.
Dr Anna Materska-Sosnowska jest absolwentką Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W 2004 roku uzyskała tytuł doktora nauk poli‑ tycznych. Jest również członkiem Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Specjalizuje się w prawie konstytucyjnym, systemach partyjnych i ustrojach politycznych państw Europy Zachodniej. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia ze współczesnych systemów politycznych
Podstawą pracy w public relations jest komunikacja z prasą, tzw. media relations. W ostatnich latach pod wpływem nowych technologii rynek mediów uległ ogromnym przeobrażeniom. Widać to nie tylko w telewizji i radiu. Prasa wkroczyła do sieci. Czy praca z mediami w dobie Internetu zyskała innego charakteru? Czy obecność tytułu prasowego czy strony WWW kanału telewizyjnego ma wpływ na sposób pracy PR–owca? Na temat ten pisze Maciej Makuszewski, Account Manager Euro RSCG Sensors.
oraz ośmiu podwykonawców. Wśród gości znaleźli się m.in. była pierwsza dama Jolanta Kwaśniewska, znany bokser Przemysław Saleta, Jolanta Fajkowska z córką, Agnieszka Warchulska, Beata Sadowska, Tomasz Jacyków oraz wielu innych. Goście wzięli udział w charytatywnej loterii fantowej, z której dochód przeznaczony został na pomoc chorym dzieciom. Głównym sponsorem pokazu była firma Audi, za koncepcję odpowiadał Polish Sport Promotion. Wśród pozostałych sponsorów znalazły się takie firmy, jak: Revlon, Smirnoff, Hästens, Nespresso, Hotel Sheraton, Wella, Malayka Beauty Center oraz Philipiak. Wydarzenie zostało objęte patronatem medialnym przez portal Wirtualna Polska, stację Fashion TV, a także pisma „Fashion Magazine” oraz „Elle”. Namówienie mediów do udziału w evencie nie było trudne. Tak duża liczba znanych osób ze świata mody oraz showbiznesu na prezentacji nowych, ekskluzywnych produktów w zasadzie wystarczyła, by zainteresować dziennikarzy.
P
Samochód na fotografii | Paweł Łysakiewicz
K
oniec zeszłego roku obfitował w niecodzienne prezentacje samochodów. Agencja Live, by pokazać nowego Volkswagena Golfa VI, zaprosiła klientów flotowych do atelier fotograficznego i do... lasu. Promocyjną imprezę podzielono na dwa dni. Pierwszą część zorganizowano w studiu znanego autora fotografii motoryzacyjnych, Andrzeja Tyszki. Odbył się tam wernisaż wielkoformatowych zdjęć nowego Golfa. Każdy z gości mógł spróbowania swoich sił w fotografii. – Fotografią interesuje się większość z nas. Goście chętnie korzystali z możliwości podszkolenia swoich umiejętności pod okiem artysty i fachowca – podkreśla Iwona Jendernal z agencji Live, która zajmowała się organizacją eventu. – Atrakcyjność eventu polegała także na nietypowej formie prezentacji samochodu – wernisażu, zupełnie jak w galerii – dodaje. Żeby fotografowanie samochodu nie było zbyt łatwe, gościom wyznaczono dodatkowe zadania. Musieli m.in.: uwiecznić detale samochodu, portret, oraz osobę pozującą na jego tle. Gośćmi zajmo-
wał się profesjonalny ośmioosobowy zespół asystentów, wizażystek i charakteryzatorek, który pomagał dobierać kostiumy i przygotować charakteryzację. Po sesji zdjęciowej prace oceniał juror, Andrzej Tyszko. Pierwszy dzień eventu zakończyła imprezą w stylu rzymskim; na której goście w strojach „z epoki” bawili się w rytmach włoskiej muzyki. Drugi dzień to jazdy testowe nowymi golfami. Jako miejsce testu wybrano południowo–wschodnią część Warszawy, obfitującą w piękne lasy, a uczestnicy dostali
kolejne zadanie. Polegało ono na zrobieniu zdjęcia, którego tematem będzie las i rzeka. Po wykonaniu zadania oraz przetestowaniu samochodów goście wrócili do hotelu, w którym czekał na nich uroczysty lunch połączony z wręczaniem nagród za najlepsze zdjęcia. Organizatorem imprezy była agencja Live, która już wcześniej przygotowywała prezentacje flotowe takich modeli jak VW, jak Golf Wariant, Tiguan oraz T5. fot. materiały prasowe
dokończenie ze str. I ▶
mpreza odbyła się w zabytkowej auli Politechniki Warszawskiej. Ustawiono tam pełnowymiarowy wybieg dla modelek i samochodu. Do wprowadzenia najnowszego modelu Audi zatrudniono specjalną firmę. Oprawa muzyczna pokazu z aranżacjami znanego m.in. z „Tańca z Gwiazdami” Tomka Szymusia została przygotowana specjalnie na to wydarzenie i wykonana na żywo przez orkiestrę. Na tę okazję Teresa Rosati przygotowała trzy kolekcje ubrań: jubileuszową, klasyczną oraz kolekcję
specjalną o nazwie „For Weronika”, dedykowaną jej córce. Prestiż wydarzenia podkreślało zaangażowanie do pokazu najbardziej znanych polskich modelek, m.in. Ilony Felicjańskiej oraz Ewy Pacuły. Skąd zestawienie ekskluzywnej mody i samochodu? – Piękno, ekskluzywność, wyjątkowość wyróżniają zarówno kolekcję pani Teresy jak i samochody marki Audi, która już od dwóch lat sponsoruje jej pokazy – podkreśla Tomasz Rachwała z agencji Polish Sport Promotion, która organizowała premierę. Łącznie do organizacji eventu zatrudniono piętnaście osób z agencji
więcej w mediach
rasa przechodzi ewolucję pod wpływem Internetu. To fakt. Czy jednak ewolucja ta idzie w dobrym kierunku? Całkiem niedawno w „Polska The Times” natknąłem się na artykuł „Artura Boruca siedem grzechów głównych”. W tekście dziennikarz załączył linki do serwisów video. S z c z e r z e m ów i ą c , w i d z ą c pi e r w s z y link, nie wiedziałem, co zrobić. Odłożyć swoją kanapkę z twaroż k iem, podbiec z gazetą do komputera i stracić cenną minutę na przepisywanie „krzaczastego” adresu www? Czy może czytać dalej, nie wiedząc, co się pod nim kryje i czując niedosyt informacyjny? Wybrałem drugą opcję i po kolejnych 30 sekundach napotkałem... kolejny link. A potem był następny i następny. W sumie było ich pięć. Gdybym nawet chciał wszystkie te filmy obejrzeć, w żadnym wypadku nie poświęciłbym dziesięciu minut na przepisywanie adresów do przeglądarki. Lektura tego tekstu uświadomiła mi po pierwsze, że dziennikarz musi zdawać sobie sprawę z tego, że ludzie czytający jego artykuł – odbiorcy mediów tradycyjnych – najprawdopodobniej są jednocześnie użytkownikami sieci i korzystają z niej codziennie. Po drugie, artykuł ten jest doskonałym przykładem na to, jak sieć, a dokładniej blogi, zmieniły naszą rzeczywistość. Prasa zaczęła czerpać z blogowych zwyczajów. Dostrzegła, że blog ma nad gazetą tę przewagę, że w sekundę może połączyć nas z zupełnie innymi mediami – audio, video. To, jak dużo Internetu jest w artykule prasowym, to znak czasów. Jednocześnie jest to wyjątkowo cenna wskazówka dla PR–owców. Dziennikarz, piszący tekst naszpikowany linkami, odkrywa przed nami źródła swojej inspiracji. A może nie źródła tylko źródło
– liczba pojedyncza? Bo chodzi przecież o Google. Dziennikarz mógł wejść do Google, wpisać „Artur Boruc”, przejrzeć pierwsze 20 stron wyszukiwania i artykuł byłby gotowy. Czy tak było? Trudno powiedzieć. Z pewnością mogłoby być… Jaki z tego wniosek? Im więcej nas w sieci, tym więcej nas w mediach tradycyjnych. Wielu PR– owców wciąż tego nie rozumie. A wystarczy, że spojrzymy na dziennikarza, jak na człowieka takiego jak my. Co robimy, kiedy chcemy znaleźć jakąś informację? Włączamy Internet, wyszukiwarkę Google... Czemu dziennikarz miałby postępować inaczej? Jeśli chcecie zadać pytanie PR–owcom z agencji Euro RSCG Sensors, piszcie na adres: PDF@eurorssg.pl. Jeśli macie pytania do autora tekstu, piszcie: maciej.makuszewski@eurorscg.pl.
Patronat merytoryczny:
| 11 |
W praktyce | PR
PR | W praktyce
Zapytaliśmy praktyków public relations, o to, gdzie przebiega granica między PR a reklamą.
Agencja PR to już właściwie myląca nazwa
Public relations – to już za mało? Ubiegłe lata były dla branży PR złotym okresem. Jak wynika z rankingu przeprowadzonego przez miesięcznik „Press” tylko w 2007 roku przychody prawie 40 największych agencji w Polsce wyniosły 171 mln zł i były o 24 proc. większe niż rok wcześniej. Największa z nich – „Partner of Promotion” – osiągnęła wynik 14 mln zł, a piętnaście agencji mogło pochwalić się przychodem powyżej 5 mln zł rocznie.
| Roksana Gowin Jednak kryzys, który dotknął gospodarkę w ubiegłym roku, zmienił sytuację. Firmy, dla których pracują agencje PR, tną budżety marketingowe. Mniej inwestują w rozwój i swój wizerunek, a bardziej walczą o utrzymanie się na rynku. Być
może sytuacja nie będzie przypominać tej z początku XXI wieku, kiedy agencje musiały walczyć o przetrwanie. Jednak z pewnością zacznie się ostrzejsza walka o klienta. Paul Seaman na łamach „The Wall Street Journal” stwierdza, że „Puls PR–owca wzrasta wraz z narastaniem kryzysu. Dlaczego? Ponieważ kryzys to
Czy granica między PR–em a reklamą jest wyraźna
Praca w agencji public relations to generalnie zajmowanie się tylko public relations… Czy to oznacza, że nie robimy ulotek, broszur korporacyjnych i eventów? Oczywiście, że tak, ale jeśli są one częścią działalności PR. Przykładem może być broszura korporacyjna, podsumowująca 10–lecie prowadzenia przez Avon Cosmetics Polska „Wielkiej Kampanii Życia Avon Kontra Rak Piersi”, która była bardzo małym elementem naszej rocznej pracy dla tej korporacji. Takim samym przykładem jest event, gala podsumowująca roczny program edukacyjny dla kadry zarządzającej polskich przedsiębiorstw – Przyjaciele Sukcesu – prowadzony przez
„Kreatywność” w pracy PR–owców to subtelna praca ze słowem
Niezależnie od wielości rodzajów firm PR–owskich i ich specjalizacji pracę agencji PR można podzielić na trzy główne części: doradczą, kreatywną oraz administracyjną. Każda z nich zajmuje 30 procent czasu. Doświadczeni klienci, wiedzący, czego oczekiwać od specjalistów komunikacji, sami narzucają taki podział, inni – zwykle z radością przyjmują tak podane „danie”. Kiedy otrzymujemy zadanie od naszego klienta (choć są i sytuacje, gdy dzięki naszym analizom zauważamy wyzwanie lub zagrożenie dla jego komunikacji), staramy się zwykle poznać tło i sytuację. To etap przygotowawczy. Nasi konsultanci przeglądają wszelkie dostępne dane czy publikacje dotyczące problemu. Etap doradczy rozpoczyna się zwykle już w momencie planowania niezbędnych działań. Zwykle przedstawiamy różne opcje i narzędzia komunikacyjne, prezentując zalety
| 12 |
drugie imię każdego PR–owca”. Autor podkreśla, że w obecnej sytuacji agencje PR powinny aktywnie włączyć się w walkę z kryzysem, używając wszystkich możliwych narzędzi. Istotna jest także efektywna współpraca z innymi działami zajmującymi się komunikacją społeczną, w tym marketingiem i reklamą.
nas m.in. dla Microsoftu. Wtedy zajmujemy się koordynacją wymaganej gamy podwykonawców, a druk, wykonanie projektu graficznego, magazynowanie czy dystrybucję zlecamy na zewnątrz. Takie działania muszą być elementem realizacji wypracowanej przez nas wspólnie z klientem strategii PR. Nie zdarza się, żebyśmy przygotowywali dla kogoś „z ulicy” tylko event czy ulotkę. Rolą konsultanta PR w mojej agencji jest doradzanie i realizacja strategii PR a nie produkcja ulotek „oderwanych od tematu”. Granica pomiędzy PR a reklamą jest bardzo wyraźna – reklama to treści pojawiające się w mediach za pieniądze. Tym się praktycznie nie zajmujemy. Sporadycznie zlecamy płatne ogłoszenia, ale informują-
i konsekwencje ich zastosowania oraz rekomendując najlepszą opcję. Sprzedajemy również swoją wiedzę i doświadczenie w okresach trudnych – w kryzysie lub w okresie przygotowań do potencjalnego kryzysu. To jeden z najtrudniejszych elementów pracy konsultantów. Słowo „kreatywny” bardzo często kojarzy się postronnym z działaniami reklamowymi lub eventami. Jednak „kreatywność” w pracy PR–owców ma wymiar subtelnej pracy ze słowem, poszukiwaniem kontekstów dla przekazywanej informacji czy stworzeniem skutecznej strategii osiągnięcia celów klienta. Ten wymiar naszej pracy pozwala odróżnić rzemieślnika od artysty. A zatem tworzenie rozmaitych tekstów jest chlebem powszednim pracowników firmy PR. Począwszy od informacji prasowych, po koncepcyjne teksty perswazyjne, mające przekonać naszych odbiorców do zainteresowania się tematem. Od ulotek po opisy strategii. I wreszcie część analityczno-sprawozdawcza – nie mniej ważna, choć często niedoceniana. Praca konsultanta w agencji PR to nie tylko doradztwo czy pisanie kreatywnych tekstów. To również raportowanie, analiza mediów, monitoring itp. Klasyczne agencje public relations przeznaczają nawet 95 proc. czasu na działania szeroko rozumianego PR. — Piotr Talarek, Partner Zarządzający, TBT i Wspólnicy
Zapytaliśmy dziesięciu przedstawicieli agencji PR o to, na ile mogą posunąć się w walce o klienta. Spychając swoją podstawową działalność konsultancką w zakresie PR na margines, a w większym stopniu zajmując się organizacją eventów, imprez firmowych czy projektowaniem ulotek. Innymi słowy, czy agencje PR nadal zajmują się doradztwem w zakresie PR–u, czy stały się już agencjami marketingowymi. Wynik poniższej sondy daje obraz rynku, na którym większość agencji po swojemu rozumie, czym jest public relations i reklama, oraz gdzie leży granica między tymi dwiema dyscyplinami. Wśród ankietowanych znalazły się firmy, które dopiero od kilku lat funkcjonują na rynku i już zdobyły
znaczącą pozycję (Genesis PR, TBT i Wspólnicy), jak i te, które już od lat mają ugruntowaną pozycję na rynku usług PR np. 247 PR czy ComPress. Przedstawicieli tych firm poprosiliśmy o odpowiedź na trzy pytania w kontekście granicy między PR a reklamą. Dwa pierwsze dotyczyły pracy agencji. Ile w ich pracy to public relations (doradztwo w zakresie wizerunku), a ile to działania reklamowe (tworzenie ulotek, przygotowanie do druku materiałów czy przygotowanie eventów) oraz gdzie znajduje się granica między PR a reklamą? Wszystkim, którzy zgodzili się nam pomóc, dziękujemy za współpracę.
ce np. o bezpłatnych badaniach w ramach kampanii „NIE Nowotworom u Dzieci”. Natomiast nieustannie pracujemy z działami reklam u naszych klientów – czy to zapewniając komunikaty prasowe do nowej kampanii reklamowej, czy współpracując przy większych programach, takich jak np. „Dziecięca Eskorta” dla McDonald’s Polska. Ten ogromny program komunikowany na bardzo wielu poziomach był efektem współpracy działu PR oraz działu marketingu firmy, agencji DDB Warszawa, Twenty Four SeveN PR oraz domu mediowego OMD Macroscope. — Dorota Zmarzlak, Prezes Zarządu, Twenty Four Seven PR
Tworzenie reklam w agencjach PR jest codziennością
W przypadku podmiotów gospodarczych nastawionych na zysk celem ostatecznym zarówno działań PR, jak i reklamy jest służenie interesom firmy. Interesom wymiernym, a więc finansowym. Niezależnie od tego, czy promujemy produkt poprzez publikowanie informacji o nim w prasie, czy też organizujemy lub sponsorujemy jakąkolwiek akcją społeczną czy edukacyjną – zawsze działania PR służą wynikowi finansowemu firmy. Kiedy staramy się o lepsze postrzeganie firmy, marki lub produktu przez społeczeństwo, które jest przecież zbiorem naszych konsumentów i partnerów handlowych, to – nie ma co udawać – naszym celem ostatecznym jest (i wręcz powinno być) uzyskanie wymiernej korzyści finansowej. W praktyce agencji PR kreowanie materiałów reklamowych czy promocyjnych dla klienta jest codziennością, agencje PR zatrudniają przecież zarówno copywriterów, jak i grafików. Wymyślanie komunikatów atrakcyjnych pod względem graficznym i tekstowym to domena zarówno agencji
reklamowych, jak i PR. Ciekawym poletkiem doświadczalnym dla agencji PR są szczególnie mniejsi klienci, którzy unikają zatrudniania wielu usługodawców. Dla nich agencja nie tylko prowadzi media relations, opracowuje komunikaty dla pracowników i partnerów czy organizuje konferencje prasowe, ale również opracowuje ulotki czy reklamy, a nawet bierze na siebie wykupywanie powierzchni reklamowych czy czasu reklamowego. Staje się więc po trosze agencją reklamową i domem mediowym. Wynika z tego, że agencja PR nie może sobie wyznaczać nieprzekraczalnych granic pomiędzy swoimi kluczowymi kompetencjami a działalnością stricte reklamową. Powinna po prostu dostosowywać się każdorazowo ze swoją ofertą do potrzeb klienta. Duże, globalne agencje reklamowe często wyodrębniają w ramach swoich struktur działy PR. To odpowiedź na potrzeby klientów, dla których często wygodniej jest powierzyć cały zakres działań promocyjnych w ręce jednego usługodawcy, realizującego spójną strategię, aniżeli ryzykować nakładanie się różnych, często kłócących się ze sobą pomysłów i komunikatów. O tym, czym zajmuje się agencja, na ile przekracza ramy klasycznego PR w swoich działaniach, decyduje klient i jego oczekiwania. Jesteśmy po to, by mu doradzać i pomagać w taki sposób, aby te oczekiwania się spełniły. — Kinga Niżewska, Dyrektor Zarządzający, KaMODUS PR
Czas już skończyć z myśleniem nad tym, jak akademicko rozdzielać reklamę od public relations. Nigdy jeszcze w historii ludzkości komunikacja marketingowa nie była tak dynamiczna, zmienna i zintegrowana jak obecnie. Dziś marka zastanawia się, co i w jakim czasie ma do zakomunikowania, oraz jak chce prowadzić dialog ze swoim użytkownikiem, a dopiero wtedy dobiera odpowiednie narzędzia z różnych dyscyplin. Agencja PR to już właściwie myląca nazwa. Każda szanująca się i profesjonalna agencja PR zajmuje się szerzej pojętą komunikacją. Wiodącą rolę w tej komunikacji ma oczywiście dyscyplina
Działania reklamowe i PR to zupełnie inny obszar
pokazuje, jak powinny wyglądać zależności między PR, a reklamą. Granica między nimi w kwestii podejmowanych zadań powinna być wyraźna. Tak, by każdy wykonywał to, w czym jest ekspertem. Tylko w ten sposób możemy zaoferować klientom najlepszą obsługę. — Dorota Tuszyńska, Communications Manager Grupy Euro RSCG Poland
Kluczowa jest długoterminowa komunikacja
długoterminowa komunikacja, uwzględniająca także uzyskanie informacji zwrotnej. I właśnie ta zasada wyraźnie odróżnia PR od reklamy. Założeniem reklamy jest bowiem dotarcie do odbiorcy z przekazem, a założeniem PR dialog, przy czym pozyskanie informacji zwrotnej stanowi kluczowe założenie dla osiągnięcia sukcesu. — Eliza Misiecka, Dyrektor Zarządzający, GENESIS PR
Grupa Euro RSCG Poland to pięć agencji, świadczących usługi z zakresu komunikacji marketingowej. Każda ze spółek naszej Grupy ma swoją specjalizację. Jedna zajmuje się działaniami w Internecie, inna marketingiem relacyjnym, kolejna reklamą, a jeszcze kolejna, jak Euro RSCG Sensors, to agencja PR. W przypadku naszej Grupy działania reklamowe i PR to zupełnie inny obszar, inne usługi, inna firma. Choć i jedne, i drugie stanowią nieodłączny element komunikacji. Podział jest wyraźny, choć nie znaczy, że nie pracujemy wspólnie dla klientów. Zawsze jednak zadania PR–owca wykonuje PR–owiec, a grafika – grafik, czy informatyka – informatyk. To oczywiste. Jesteśmy w komfortowej, można powiedzieć, że we wzorcowej sytuacji. I ona najlepiej
PR jest jednym z narzędzi marketingu, a zatem wszystkie działania w tym obszarze powinny być spójne. Oznacza to jednolitą komunikację zarówno w reklamie, PR, BTL, jak i innych działaniach marketingowych. Fachowcy, odpowiedzialni w firmie za każdy z tych obszarów, powinni ze sobą współpracować, a stosowane narzędzia wzajemnie się uzupełniać. W żadnym wypadku nie może się zdarzyć, że PR jest oderwany od pozostałych działań marketingowych. Naturalnie eventy, produkcja ulotek, czy materiałów drukowanych powinna stanowić marginalną część działań PR. Zadaniem tej dziedziny jest bowiem wiarygodny dialog z grupam i odbiorców, oparty na wzajemnym zaufaniu. Jednym ze sposobów dotarcia może być także ulotka lub event, lecz są to tylko narzędzia dotarcia. Kluczowa jest natomiast
Marketing może być narzędziem dla PR–u
Na temat granicy, jaka przebiega między reklamą a PR–em, już od dawna toczy się debata. W założeniach public relations miało być consultingiem w czystej postaci. Jeszcze 30–40 lat temu był on tylko doradztwem czysto wizerunkowym. Obecnie od agencji public relations wymaga się, by były elastyczne. Nie jest istotne to, aby działania PR odzwierciedlały dosłownie swoją książką definicję, ale to,
by były skuteczne. Kwestia granicy między PR–em a reklamą to raczej dyskusja akademicka. Są osoby, które mówią, że im się to nie podoba, ale tego właśnie oczekuje rynek i klient. PR jest bardziej interdyscyplinarny. Klient coraz bardziej uświadamia sobie, że potrafimy być skuteczni, wygenerować efekt wizerunkowy, a co za tym idzie efekt biznesowy (wizerunek przekłada się na sprzedaż). Należy spojrzeć szerzej niż czysto PR–owo. Mam wrażenie, że większość osób zajmujących się komunikacją PR nie do końca dobrze myśli o swoich odbiorcach. Dają im nudny przekaz, który nie prowokuje odbiorcy do interakcji. Czasem jednym ciekawym obrazkiem, komiksem lub inną formą wizualną można zyskać dużo więcej. PR dba o efekt wizerunkowy a marketing może być narzędziem dla PR–u. — Przemysław Staniszewski, President/Partner, Walk & Talk
PR, ale nie wystarczy, aby konsultanci znali się tylko na tym. Jeśli klient zleca np. kampanię edukacyjną, to oczekuje także prac uzupełniających, jak przygotowanie ulotek czy eventów. W rzeczywistości są to elementy tej kampanii, strategicznie bardzo ściśle z nią związane. Obok artykułów w prasie, te elementy także pracują na wizerunek marki i pozwalają uzyskać spójność kampanii. To są tylko narzędzia, które także w kampaniach PR znajdują zastosowanie, zwłaszcza w obliczu bezpośredniej komunikacji z konsumentem. Doświadczenie marki ma wiele twarzy i wcale nie musi się odbywać poprzez artykuł czy relację TV. PR to niezwykle szeroka dyscyplina, która jest niestety bardzo wąsko zde-
finiowana w publicznej świadomości głównie jako działanie przez media. Przykład: fuzja dwóch firm. Projekt PR: przygotowanie programu komunikacji wewnętrznej, mającej na celu poinformowanie o zmianie i uspokojeniu nastrojów. Narzędzia: listy od nowego zarządu do pracowników, ogromny event komunikacyjny dla wszystkich pracowników w formie wizerunkowej konferencji z częścią na dialog z nowym zarządem, stały punkt informacyjny, „otwarte drzwi” u managerów. Nie ma tu prasy, ulotek. Jest komunikacja pośrednia i bezpośrednia, dialog. — Lidia Cieślak, Członek Zarządu, Ogilvy Public Relations, Warsaw
PR i reklama to zupełnie inna komunikacja
zdecydowanie odmienny, ponieważ ogólnie rzecz ujmując – opiera się na płatnej formie komunikatu prasowanego we wcześniej określonej formie i treści. Oczywiście, zdarza się, że wiele osób opacznie rozumie charakter PR–u, utożsamiając go z „darmową reklamą”, organizacją imprez i „głośnych” wydarzeń. O public relations możemy mówić wówczas, gdy przyjmujemy perspektywę długookresową, opierająca się na trwałym i przemyślanym procesie dwustronnej komunikacji i swoistym dialogu z rynkiem. PR koncentruje się na budowaniu kultury sprzyjającej rzeczowej i otwartej wymianie informacji w całym otoczeniu firmy. Reklama bazuje na jednostronnym przekazywaniu treści, za określoną cenę i w określonej formie. — Łukasz Malczewski, Client Service Director, ComPress SA
Granice między marketingiem, reklamą a PR są płynne
wartym podkreślenia jest także rozwój środków komunikacji społecznej. Dziennie wysyłamy więcej SMS–ów niż jest wszystkich ludzi na świecie! Jeśli więc chcemy być skuteczniejsi, realizujmy działania bardziej zintegrowane, oparte na wielu narzędziach komunikacji. Zdarza się, że nasze kampanie wsparte są przez różnego rodzaju rozwiązania informatyczne czy quasi-reklamowe (produkcja zaproszeń, drukowanych materiałów informacyjnych, etc.). Nie realizujemy ich jednak sami, tylko z naszymi partnerami, którzy są fachowcami w tych branżach. Zajmujemy się wyłącznie public relations, gdyż w tej dziedzinie jesteśmy specjalistami. Z jednej strony granice między marketingiem, reklamą a PR są płynne – wykorzystujemy czasami narzędzia bliższe innym formom komunikacji. Z drugiej zaś, biorąc pod uwagę sam charakter komunikacji, różnice są bardzo duże. Na nieszczęście, istnieje wiele agencji, które określają się jako „public relations”, ale nie mają z nimi nic do czynienia. Ich usługi to jakieś pomieszanie z poplątaniem. To tak, jakby przyjść do fryzjera po poradę w sprawie złamanego palca. Niestety, właśnie przez takie firmy zmienia się oblicze PR oraz kształtuje ich obraz wśród opinii publicznej. — Katarzyna Gałuszka, Dyrektor Zarządzający, Testa Communications
ComPress w pełni koncentruje się na działalności public relations. Nie świadczymy usług reklamowych. Są to bowiem dwie zupełnie odmienne kategorie komunikacji, które cechują się całkowicie innym charakterem, formą, treścią czy narzędziami dotarcia do odbiorców. Oczywiście współistnieją one ze sobą w ramach zintegrowanej komunikacji, bazując na wcześniej określonych celach działań komunikacyjnych. Operują jednak zupełnie innym arsenałem narzędzi i istnieje fundamentalna różnica w podejściu do organizacji działań. Stąd, jeśli mówimy o agencji łączącej wykorzystanie narzędzi PR i reklamowych, to z reguły określa się je mianem agencji marketingowych. Brak świadomości różnic dyskwalifikuje jednak agencję jako wiarygodnego partnera. Granica jest bardzo precyzyjnie określona. Public relations opiera się na budowaniu pozytywnych relacji z otoczeniem, w jakim działa organizacja, w oparciu o przekazywanie prawdziwej i pełnej informacji w procesie dwustronnej komunikacji. Charakter działań reklamowych jest
Różnica pomiędzy reklamą, czy szerzej między marketingiem a public relations, jest zasadnicza. Przede wszystkim w samej formie komunikacji. Public relations – w przeciwieństwie chociażby do reklamy – nie sprzedają określonego towaru czy usługi. PR to raczej szeroko rozumiany, rzetelny dialog z interesariuszami; to budowanie wzajemnego zrozumienia pomiędzy organizacją a odbiorcami jej działań. Celem public relations jest także zarządzanie całym procesem komunikacji poprzez świadome, ale też etyczne kształtowanie tych procesów. Warto to podkreślić, gdyż PR są często błędnie utożsamiane z publicity, a więc uzyskaniem rozgłosu, czy też wyłącznie z doradztwem w zakresie wizerunku. Innym aspektem
Wypowiedzi ze względów redakcyjnych zostały skrócone. Ich pełne wersje wkrótce będzie można znaleźć na stronie internetowej PDF–u: www.redakcjaPDF.pl. Ze względu na swoją objętość na stronie internetowej umieszczona zostanie również wypowiedź Katarzyny Terej, Partnera Zarządzającego z TBT i Wspólnicy.
| 13 |
PR na świecie | PR
fotografia | Perły z lamusa – Jerzy Benedykt Dorys
Odnowienie wizerunku Big Bena
Colman Getty ma zajmować się główną kampanią konsumencką, mającą na celu wzmocnienie wizerunku Big Bena jako ikony Wielkiej Brytanii oraz działaniami skierowanymi do mediów specjalistycznych. Big Ben jest uwielbianą przez Brytyjczyków ikoną narodową. Colman Getty podkreśla, że 150 urodziny zabytku są idealną okazją do celebrowania tego.
Słynny londyński zegar Big Ben obchodzi swoje 150 urodziny. Z tej okazji Izba Gmin planuje ofensywę medialną z wykorzystaniem public relations. Przygotowaniem sześciomiesięcznej kampanii zajmie się specjalista do spraw kultury i sztuki, Colman Getty. Działania będą opierały się na dwóch kluczowych datach: 31 maja, kiedy zegar zaczął odmierzać czas, i 11 lipca, kiedy po raz pierwszy się odezwał.
Źródło: www.PRweek.com
PR-owcy śpią spokojnie
Rośnie siła PR-u internetowego
PR-owcy mogą spać spokojnie – wynika z badania przeprowadzonego przez amerykański tygodnik „Advertising Age”. Od początku kryzysu w branży reklamowo–marketingowej pracę straciło ok. 65 tys. osób. Średnia liczba etatów w Stanach Zjednoczonych zmalała o 2,6 proc., z czego 4,6 proc. w mediach i 3,1 proc. w reklamie. Inaczej sytuacja wygląda w branży PR. Pomimo kryzysu nastąpił wzrost zatrudnienia o 2,4 proc. – czyli o 1,2 tys. osób. Źródło: Advertising Age
Dyrektorzy marketingu w sektorze detalicznym przekonali się do znaczenia internetowego PR-u – wynika z badania przeprowadzonego przez Midnight Communications. Badanie zostało przeprowadzone na 300 marketerach. Rezultaty pokazują, że większość wewnętrznych zespołów marketingowych używa PR internetowego. Ze 100 szefów marketingu, przebadanych w Wielkiej Brytanii, 91 proc. przyznało, że używała PR online. Sarah Ogden, dyrektor zarządzający Midnight, stwierdziła, że wymierność PR internetowego była niezwykle istotna podczas kryzysu ekonomicznego. Dodała, że firmy powinny być przekonane o tym, że PR może dostarczyć namacalnych rezultatów, które będą zauważalne w niedalekim czasie. Źródło: www.PRweek.com
Najważniejsze dziedziny PR–u
PR-owcy uznali, że najbardziej w public relations rozwijają się PR wewnętrzny oraz zarządzanie zmianą – donosi portal Bulldogreporter.com, powołując się na badania przeprowadzone przez European Communication Monitor. Badani eksperci podkreślili rolę, jaką odgrywa obecnie połączenie strategii biznesowej z komunikacją. Ponadto uznali za istotne dzielenie się raportami o prowadzeniu działań z zakresu społecznej odpowiedzialności biznesu z opinią publiczną. Źródło: www.bulldogreporter.com
Chiny planują zmianę swojego wizerunku w oczach międzynarodowej publiczności. Składać się mają na to bardziej wiarygodne i atrakcyjniejsze informacje przygotowywane przez krajowe media, a także wprowadzenie na rynek przez Global Times drugiej anglojęzycznej gazety. „Financial Times” powołuje się przy tym na obserwatorów, którzy twierdzą, że zostanie ona przyłączona do „People’s Daily”, gazety będącej pod kontrolą propagandy komunistycznej. Ponadto dziennik podaje, że chińska agencja prasowa Xinhua przygotowuje nowy kanał biznesowy. Podobna międzynarodowa ofensywa ma nadejść poprzez China Central Television (CCTV), główny krajowy program. Źródło: Financial Times
| 14 |
Szósta edycja „Corocznych Badań Marketingowych” firmy Alterian wykazała, że podczas gdy inwestycje w marketing online rosną, tylko 47 proc. marketerów używa marketingowych aplikacji, aby dokonywać pomiaru
fot. Phillip Collier/Sydney, NSW, Australia
Lepszy wizerunek Chin?
Bez inwestycji w internetowe pomiary
Media: Przeprosiny bankierów są „żałosne”
Zdążyć przed reformą
Amerykańska firma Teva, producent leków generycznych, rozpoczęła 10 lutego swoją pierwszą kampanię uświadamiającą. Jej celem jest zwiększenie zrozumienia dla ekonomicznej wartości leków generycznych. Kampania związana jest z przygotowaniem reformy zdrowia w Stanach Zjednoczonych, planowanej na rok 2009. Eric Bovim, CEO of Gibraltar Associates, podkreśla, że kampania ma być skierowana do ustawodawcy, mediów oraz samych konsumentów. Teva zatrudniła firmę mającą zająć się kontaktami z mediami i public affairs. Pierwszym krokiem kampanii było umieszczenie na stronie YouTube filmu o lekach generycznych, ponadto stworzenie mikro strony www.yearofaffordablehealth.com i strony Twitter. W najbliższych miesiącach firma ma zamiar przeprowadzić regionalne fora, na których odbędzie się dyskusja na temat reformy zdrowia. Bovim dodaje, że zawierać będą one możliwość debaty w „Drugim Życiu” jako dodatek do gry internetowej. Źródło: www.PRweek.com
Przeprosiny bankierów za finansowy kryzys zostały uznane przez media za nieszczere i przesadzone – informuje tygodnik „PRweek”. Dziennik „The Daily Mirror” uznał skruchę bankierów występujących przed komisją badającą kryzys ekonomiczny jako najbardziej żałosną w historii. Z kolei bulwarówka „The Sun” opublikowała na pierwszej stronie wielki nagłówek „Śmierć milionerom”. Jednocześnie w gazetach pojawiały się artykuły, które nawiązywały do instrukcji, jakie dawali trenerzy PR poszczególnym osobom podczas przygotowań przed konfrontacją z komisją. Źródło: www.PRweek.com
Jadwiga Smosarska Dorys, lata 30
Brytyjski MSZ przeciw ekstremistom
Kampania społeczna „I Am the West” wspierana przez brytyjski rząd ma na celu ostrzeganie młodych Pakistańczyków przed uleganiem ekstremistycznej propagandzie. Celem kampanii jest m.in. zapewnienie muzułmanów, że Zachód nie jest antyislamski oraz udowodnienie im, że nie ma żadnych sprzeczności w byciu jednocześnie Brytyjczykiem i muzułmaninem. W tym celu zaangażowano prominentnych brytyjskich muzułmanów, którzy mają pokazać jak dobrze zintegrowali się ze społeczeństwem. Akcja będzie opierała się na intensywnych działaniach public relations, które mają potrwać trzy miesiące. Koszt całej kampanii szacowany jest na 400 tysięcy funtów, a jej głównym fundatorem zostało Brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Źródło: The Guardian
Eugeniusz Bodo
Maja Berezowska, rok 1932
Portrecista warszawskiej śmietanki Przed wojną jego atelier odwiedzali Dymsza i Ordonówna, po wojnie Gałczyński i Tuwim. Kilka lat temu za pojedyncze zachowane fotografie jego autorstwa trzeba było zapłacić 4–5 tysięcy złotych. Jerzy Benedykt Dorys zapisał się złotymi zgłoskami w historii fotografii stolicy. | Agnieszka Juskowiak
„Złoty dokument” IPRA
Podczas Międzynarodowego Kongresu IRPA Public Relations w Pekinie przedstawiono „Złoty dokument”. Dokument porusza kwestie PR w coraz większej roli, jaką odgrywają w społeczeństwie międzynarodowe koncerny. Rola biznesu jest bardziej widoczna dzisiaj niż kiedykolwiek indziej. Stał się on globalny za pomocą Internetu i szybko rozwijających się mediów, które natychmiastowo tworzą wszechobecną informację. Zdaniem autorów, „dzięki wrażliwości na otoczenie” PR prezentuje swoją dyplomatyczną funkcję. Źródło: www.ipra.org
Przedruk zdjęć ma charakter edukacyjny
Opracowanie Roksana Gowin
swoich kampanii. W październiku i listopadzie ub. roku analitycy przebadali grupę 1,5 tys. profesjonalnych marketerów w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Był to pierwszy rok, kiedy respondenci zostali zapytani o użytkowanie aplikacji pomiarowych, i mniej niż połowa z nich odpowiedziała twierdzącą. Bob Barker, VP of corporate marketing dla Alterian, nazwał to zjawisko „budzącym rozczarowanie”. Ponadto dodał, że obecne warunki ekonomiczne zmuszają marketerów do połączenia ich działań z analizą. Nie mniej jednak badania wykazały, że 25 proc. respondentów uważa, że wyniki analiz to najtrudniejsza część kampanii. Firma Alterian przeprowadziła również ankietę zatytułowaną „Giving Customer Voice More Volume”, dotyczącą również monitoringu mediów. Tylko 16 proc. z grupy 400 dyrektorów przyznało, że posiada na miejscu system do śledzenia tego, co zostało powiedziane na temat ich marki w Internecie. Źródło: www.PRweek.com
fot. Vasant Dave/Baroda, Gujarat, India
fot. Steve Woods/Colchester, Essex, United Kingdom
PR na świecie
Najbardziej rozchwytywany portrecista przedwojennej Warszawy edukację zaczynał w zupełnie innym kierunku. Jerzy Benedykt Dorys (wł. Jerzy Rotenberg) urodził się 25 maja 1901 roku w Kaliszu. Tam uczęszczał do kaliskiej szkoły muzycznej, gdzie uczył się gry na skrzypcach. Jednak zamiast szlifować kolejne taktów – obserwował i fotografował pobliskie tereny i ludzi.
Bodo, Dymsza i Ordonówna
W 1925 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie poświęcił się działalności w Polskim Towarzystwie Miłośników Fotografii. W 1928 roku debiutował na pierwszym Międzynarodowym Salonie Fotografii Artystycznej w Warszawie. Rok później decyduje się zawodowo zająć fotografią i w Alejach Jerozolimskich 41 zakłada własne Atelier Fotografii Artystycznej. Zakład szybko staje się jednym z najsłynniejszych w przedwojennej stolicy. Nic dziwnego, bo kiedy Dorys portretuje wcześniej anonimową Władysławę Kostakównę, dziewczyna zostaje Miss Polski (wtedy wyborów dokonywano na podstawie fotografii). Historia się powtarza rok później z Zofią Batycką. Do Dorysa przychodzą więc takie gwiazdy jak Eugeniusz Bodo,
Adolf Dymsza, Hanka Ordonówna czy Karol Szymanowski. Był piktorialistą. Główną techniką, w jakiej pracował na początku, była technika gumy. Poza portretami fotografował także naturę i architekturę. Z lat międzywojennych pochodzą jego fotografie codziennej Warszawy – dziś nieocenione źródło, pokazujące świat przedwojennej stolicy. W swojej twórczości starał się oddać psychologię twarzy. Mało kto wie, że poza portretem i pejzażem, Dorys fotografował także akty. Jego zdjęcia są albo realistyczne, [...] albo poszukujące kanonu piękna w przypadku popularnych aktorek polskich. Jego fotografie świadomie wykraczały poza typowe zdjęcia portretowe, będąc czasami zdjęciami mody, w czym widać było nawiązywanie do estetyki piktorializmu – pisze Krzysztof Jurecki z Muzeum Sztuki w Łodzi.
Świat sprzed potopu
Sławę Dorysowi przyniosły zdjęcia z Kazimierza nad Wisłą, które zrobił w latach 1931–1932. Fakt, że fotografie te pokazano dopiero 30 lat później – na wystawie w warszawskiej Kordegardzie (1961) – nie przeszkodził w okrzyknięciu ich pierwszym polskim fotoreportażem. Pod koniec lat 70. wystawa była eksponowana w wielu miastach świata, m.in. w Nowym Jorku (1979) i Paryżu (1980/81
oraz 1992). Dorys niczym Vishniac sportretował świat zaginiony: małe, polsko–żydowskie miasteczko, jego życie i codzienność. W 1960 roku w artykule „Niebieskie kartki” w numerze 47 pisma „Świat” z roku 1960 Adolf Rudnicki napisał o cyklu: „Zawiera wszystko, co trzeba, aby świat, którego już nie ma, ożył. Zapach, klimat, temperatura, ludzie – wszystko autentyczne. Jest to świat gorzkiej, krzyczącej nędzy, ruder, błota, bosych i obdartych dzieci, bawiących się o krok od rynsztoka, nędznych sklepików, których całą zawartość stanowi słój ogórków kiszonych, kilogram cukierków lub beczka z naftą. Jest to świat bogaty i miękki w swej nędzy, niepochwycony w żadne cugle organizacyjne, świat ocalony z jednej pożogi i czekający na drugą, świat dramatyczny, pełny i uśpiony, oczekujący nieszczęścia i bezsilny, by się przed nim uchronić. Oglądając ten świat ani na chwilę nie przestaje się widzieć jego ostatniego rozdziału, nie da się go zobaczyć bez ostatniego rozdziału. Widzi się pikujące bombowce września, słyszy się salwy plutonów egzekucyjnych, krzyk uduszonych w wagonach-duszegubkach, w komorach gazowych. Patrząc na śliczną dziewczynkę w grubej, ciemnej sukni w upalny dzień, bawiącą się kamyczkiem, nie sposób nie myśleć o tym jak zginęła. Tych zdjęć nie można chłonąć bez późniejszych
wypadków, są organicznie ze sobą splecione. Wszystkie te zdjęcia robią wrażenie zdjęć z ostatniego lata – przed potopem”. Dorys wrócił do Kazimierza w latach 50.
Idę do Dorysa
W 1939 roku brał udział w obronie Warszawy. Niestety, wówczas doszczętnie zginęła jego słynna pracownia. W czasie wojny przez jakiś czas mieszkał w kamienicy przy Elektoralnej 11, na terenie getta warszawskiego. Jego sąsiadem był prezes Judenratu Adam Czerniaków. Czerniaków zapraszał mnie i kilku innych mieszkańców tego domu dość często na skromne kolacje. Atrakcją tych kolacji był kieliszek wódki, jako antidotum na tyfus i jako dezynfekcja organizmu – wspominał Dorys. Szczęśliwie udało mu się wydostać z getta i doczekać bezpiecznie końca wojny. Po II wojnie światowej dalej fotografował znane osobistości. Do uwiecznionych na jego zdjęciach osób należeli m.in.: Konstanty
Ildefons Gałczyński, Stefan Jaracz czy Julian Tuwim. Już w 1946 roku przy Nowym Świecie 29 otworzył nowe studio fotograficzne, które prowadził do połowy lat 80. Na mieście zwykło się mawiać: „Idę do Dorys”. W rzeczywistości było to nazwisko panieńskie żony Jerzego – Haliny (Jerzy Benedykt w czasie wojny przybrał nazwisko żony). W tym samym roku współzakładał Związek Polskich Artystów Fotografów. W późniejszych latach był jego członkiem i przewodniczącym Komisji Artystycznej. Działał także w Sekcji Fotograficznej ZAIKS–u. Był laureatem nagrody Ministerstwa Kultury w latach: 1960, 1973 i 1975. Fotograf zmarł 19 września 1990 w Warszawie. Jego prace znajdują się w Muzeum Narodowym w Warszawie i Wrocławiu, Muzeum Sztuki w Łodzi oraz w Bibliotece Narodowej, Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk i w zbiorach prywatnych.
Kazimierz nad Wisłą
| 15 |
Kolumna Zygmunta | fotografia
fotografia | Kolumna Zygmunta Przedruk zdjęć ma charakter edukacyjny
Lustereczko
powiedz przecie... | Andrzej Zygmuntowicz Przestrzeń, w której przychodzi dziś funkcjonować mieszkańcom miast (a w rozwiniętych krajach jest to większość społeczeństwa), wypełniona jest rozlicznymi obrazami agresywnie atakującymi oczy. Wybiegając z domu, nawet, gdy dom usytuowany jest na odległym osiedlu, nadziewamy się na podoczepiane do ścian budynków wielkie tablice z bilbordami. Na przystankach komunikacji miejskiej królują świecące gabloty z reklamami, a w metrze, i coraz częściej w nowych autobusach, ekrany z informacjami i reklamami. Mijane kioski pełne są kuszących kolorem czasopism. Obrazy szczelnie zalewają współczesne ulice. Nie sposób uwolnić się od tego natłoku zdjęć, rysunków i tekstów. W pośpiechu codzienności wydaje się, że to nie ma na nas wpływu, jest poza nami.
Telewizja zmieniła prasę
Dopiero w domu jesteśmy gotowi poddać się świadomie wysyłanym do nas sygnałom wizualnym. Głównym ich nadawcą od połowy lat 70. dwudziestego wieku jest telewizor. Niemal od samego początku swojego zagnieżdżania się w naszych mieszkaniach stał się domownikiem w największym stopniu skupiającym na sobie uwagę całej familii.
Gapimy się na niego, wysłuchujemy go, a czasem stosujemy się do emitowanych przez niego zaleceń. Ma on jedną wadę – szybko zmieniające się obrazy nie skupiają naszych oczu na szczególe. Ta niedoskonałość telewizora pozwala trwać dalej, i to w zupełnie niezłej kondycji, prasie ilustrowanej. Publikowanym w niej zdjęciom możemy przyglądać się do woli, bo żaden obraz nie ucieknie, spokojnie będzie czekał, aż nasycimy się nim do upojenia. Telewizor spowodował jednak znaczne przemiany w większości czasopism. Tak, jak i w telewizorze ważnym elementem jest obraz, który coraz częściej jest najmocniejszym magnesem przyciągającym czytelników. Znane twarze, zgrabne ciała, piękne przedmioty, urzekające krajobrazy, ciekawie wyposażone wnętrza zapraszają do sięgnięcia po tytuł. Ale te kuszące obrazy nie do końca przypominają to, co widzimy wokół nas na co dzień. Sprawcą tego stanu rzeczy stała się reklama, której celem jest nakłanianie nas do kupowania nie zawsze potrzebnych nam przedmiotów i usług. By nas przekonać, reklama sięga po obrazy ukazujące ideały, obiekty doskonałe pod każdym względem. Jeśli w gazecie obok tych pięknych, reklamowych wizji, pojawi się materiał redakcyjny, pokazujący realny świat, nikt nie będzie chciał go oglądać, bo zazwyczaj jest on daleki od dosko-
nałości. Redaktorzy graficzni odpowiedzialni za ilustracje prasowe zrobią więc wszystko, by czytelnicy z zadowoleniem oglądali wszystkie publikowane w gazecie zdjęcia. Współczesny warsztat techniczny daje nieograniczone możliwości „dopracowania” każdej fotografii, stąd ogromna większość zdjęć to w warstwie warsztatowej same wizualne cacuszka. Ich treść to zupełnie inna sprawa.
Obrazy nieprawdy
Nie wszyscy i nie zawsze uwierzymy, że to, co pokazane na zdjęciach, jest takie samo w rzeczywistości. Czasem zdarzy się nam spotkać znaną twarz w centrum handlowym i okazuje się, że tu wygląda ciut inaczej i wcale nie z powodu niedopasowanego oświetlenia. Obrazy, którymi jesteśmy karmieni na skalę masową, to niestety obrazy nieprawdy, ale tak kuszące, że chcemy na nie patrzeć. Mało tego, coraz częściej staramy się wyglądać jak na zdjęciach i budować wokół siebie świat na podobieństwo tego wypreparowanych przez stylistów i operatorów komputerowych programów graficznych. Po takim ataku doskonałych twarzy i zgrabnych ciał, stając przed lustrem, czujemy dyskomfort. My tacy doskonali nie jesteśmy. Jedni wpadną wtedy w kompleksy i wylądują na kozetce u psychoanalityka, inni poddadzą się
operacjom plastycznym lub choćby zaczną regularnie chodzić do klubu fitness, a jeszcze inni będą kupować od tej chwili jedynie gazety z programem telewizyjnym, gdzie ilustracji jest mniej i na są dokładkę małe. Wyidealizowane postaci, przypominające perfekcyjnie wykonane manekiny z witryn domów odzieżowych, zmieniają naszą kulturę. Coraz częściej ulegamy presji nowego wzorca, wykreowanego przez fotografa, wizażystę, stylistę i grafika komputerowego. Gładka skóra, zgrabny nos, białe, równe i proste zęby, kształtne, dobrze zbudowane ciało o idealnych proporcjach, długie palce i nogi oraz obfite puszyste włosy to zalecany standard wyglądu, niczym doskonale wymodelowana Barbie i jej towarzysz Ken.
Pod presją reklamy
Niezależnie, co na ten temat myślimy, to właśnie tak wygląda obowiązujący wzorzec człowieka XXI wieku, tworzony przez kulturę masową, której wizualnym ramieniem, tuż obok telewizora, jest reklama i na jej podobieństwo realizowane zdjęcia dla prasy ilustrowanej. Presja reklamy jest przeogromna, to ona dyktuje obowiązujące modele zachowań. To pod jej wpływem zaczęliśmy golić całą powierzchnię ciała (poza głową). Dziś podobno
nie wypada, by męską pierś porastały włosy – producenci sprzętu i preparatów do golenia i depilacji pracowali nad tym od lat. Przekonano nas, że opaleniznę nosi się cały rok, bo dawniej była ona oznaką długiej pracy fizycznej, wykonywanej na powietrzu. Panie i panowie nosili rękawiczki, by nie posądzano ich o przynależność do niższego stanu, a dziś nawet głośny wicepremier rządu III RP chętnie prezentował całoroczną opaleniznę. Ten rodzaj dbałości o nasz wygląd to wieloletnie starania firm wytwarzających dobra wszelkiego rodzaju, którym zależało na wyraźnym zwiększeniu sprzedaży. A my, przekonywani przez lata, poddaliśmy się narzucanym nam wzorcom wyglądu. Wcześniej nie przychodziło to nikomu do głowy, no może z wyjątkiem wąskiego kręgu modnisiów, którzy istnieli od zawsze. Ale wcześniej reklama nie była tak wszechobecna, a technika fotograficzna nie pozwalała na tak głębokie manipulacje obrazem, jak współcześnie. Wraz z rewolucją cyfrową nastąpił intensywny rozwój wizualnych technik przekonywania. Fotografia stała się elementem początkowym wielkiego procesu przekształcania naszego naturalnego wyglądu, otrzymanego w dniu narodzin, w nowy twór z krainy Matrixa, gdzie wszystko
Reklama okularow 2007 (fot. Dirk Rees) jest precyzyjnie zaplanowane. Im więcej osób zostanie uwiedzionych nową, podsuwaną przez wszechobecną reklamę, modą na wygląd, tym większe będą zyski producentów dóbr wszelakich.
Nie wszyscy dadzą się uwieść
Kiedyś nazywano fotografię bezduszną metodą rejestrowania rzeczywistości i przez to odmawiano jej prawa do bycia sztuką. Dzisiejsza fotografia, wykonywana dla potrzeb reklamy i prasy ilustrowanej, może dalej jest bezduszna, ale nie ma nic wspólnego z czystym rejestrowaniem rzeczywistości. We wszystkich swoich warstwach jest systemem wytwarzania obrazów „identycznych z naturalnymi”. A w nas ciągle pozostaje sporo wiary w prawdziwość fotografii, ulegamy presji „naturalnych” zdjęć i zbyt często staramy się zbliżyć do podsuwanych nam modeli wyglądu. Czy w związku z tym można uznać, że fotografia zaprzedała duszę diabłu, by być ważną, bo współdecydującą o pewnej formie życia społecznego? Pewnie trochę tak. Wszak fotografowie też muszą z czegoś żyć. A jeśli głównie takie zdjęcia znajdują nabywców, to trudno się dziwić, że fotografowie je robią. Ale zaczęto już zauważać, że zawężenie rodzaju ludzkiego do grona sztucznych pięknisiów powoduje odrzucenie
znacznej grupy ludzi, którzy w żaden sposób nie mogą identyfikować się z manekinowymi ideałami. Powyżej 35 roku życia (to kres czasu młodości wyznaczony jeszcze przez komunę, do tego wieku można było należeć do Związku Młodzieży Socjalistycznej) jest cała gromada kobiet i mężczyzn, którzy, widząc wyraźną różnicę między postaciami z reklam a sobą, nie sięgną po dobra, które najwyraźniej nie są dla nich. Starych, grubych, ze zmarszczkami, łysych i z dużym nosem nie brakuje. Ci nie uwierzą, że staną się tak pięknymi, jak postaci ze zdjęć, gdy tylko sięgną po podsuwany im produkt. I choć to tylko margines działań reklamy, to dla fotografów znacznie ciekawszy, dający więcej możliwości ukazywania niestandardowych obrazów człowieka. Sporadycznie znajdziemy w prasie zdjęcia bliższe rzeczywistości, ukazujące postaci szczęśliwe, choć małe i pękate, czy stare i pomarszczone. Ale te zdjęcia pozostaną przez długie lata marginesem, bo są jedynie potwierdzeniem tego, jak jest naprawdę. W reklamie bardzo często chodzi o nakłonienie nas do czynów zupełnie zbędnych, a nie da się tego zrobić bez kreowania sztucznych wzorów i wmawiania nam, że właśnie takimi powinniśmy się stać. Zbratana z reklamą fotografia dalej tworzyć będzie wizje nieprawdziwe, ale idealnie piękne, na nasze pokuszenie.
Huber 2008
Feet First (fot. Miko Lim)
Bayer Priorin, Muscles (fot. Marc Wuchner) DOVE Grey Gorgeous
| 16 |
Prawdziwa i sztuczna (fot. Studio Calvin–Hollywood) Victoria’s Secret Supermodel Obsession
| 17 |
Styl życia | Kultura
Afisz
Co dobrego z niezdrowego?
fot.: sxc.hu/Stefanie L. Meppen, Germany
Patronat merytoryczny:
Najczęściej dawany prezent – czekolada – spożywana w rozsądnych ilościach uspokaja, łagodzi spory i dodaje skórze blasku, opóźniając powstawanie zmarszczek. Poprawia też humor, a jedzona we dwójkę działa jak afrodyzjak. Z orzechami, miętą lub chilli – czekolada jest królową najstarszych i najbardziej znanych firm cukierniczych na całym świecie.
| Elżbieta Stryjek
Carpe diem
Czekolada dostarcza nam „hormonów szczęścia” – serotoniny i endorfin, które wywołują uczucie radości, a wręcz euforii. Dlatego zjedzenie sporej ilości tego smakołyku wywołuje taki sam stan ducha jak wtedy, kiedy jesteśmy zakochani. Spowalnia też starzenie się. A to za sprawą ziarna kakaowego, które jest bogate w polifenole, związki o silnym dzianiu antyutleniającym. 40 g gorzkiej czekolady zawiera tyle samo polifenoli, co kieliszek różowego wina czy pół szklanki mleka. W dodatku polifenole z czekolady zapobiegają starzeniu się skóry jeszcze skuteczniej niż te zawarte w mleku. Badania przeprowadzone w USA wykazały, że zarówno gorzka czekolada (16 g dziennie), jak i kakao w proszku (22 g dziennie) mogą redukować poziom „złego” cholesterolu LDL we krwi nawet o 10 proc., zwiększając jednocze-
śnie ilość „dobrego” cholesterolu HDL. Australijczycy wykazali z kolei, że jedzenie czekolady pomaga zapobiegać zakrzepom żylnym, zawałom serca i udarom mózgu. Wchodząca w skład czekolady miazga kakaowa jest bogata w nienasycone kwasy tłuszczowe, witaminy A, B1 i B2. Witaminy z grupy B przyspieszają przewodzenie sygnałów nerwowych z mózgu do mięśni. Dlatego bez obawy można zjeść kilka kostek smakołyku, kiedy czujemy osłabienie podczas intensywnego dnia, przed treningiem lub na dyskotece. Pamiętajmy jednak, że czekolada nie wpływa korzystanie na szkliwo zębów, dlatego po każdym jej spożyciu należy wyczyścić jamę ustną.
Kalorie to nie wszystko
Jedna stugramowa tabliczka dostarcza 550–600 kcal i 30g tłuszczu. Mimo że zawiera także tyraminę i fenyloetyloaminę, które czasem powodują migrenę i mdłości, jest
najpożywniejszym z łakoci. Uspokaja nerwy, ponieważ zawiera dużo magnezu (sto gramów czekolady z orzechami to 65 mg Mg). Szczególnie dużo tego pierwiastka jest w czekoladzie gorzkiej. Zawiera też dwa razy więcej wapnia niż mleko i ma dużo więcej fosforu niż dorsz, dlatego jest dobrym budulcem kości. Spora porcja potasu wzmacnia też układ nerwowy i poprawia pracę mięśni. Co ciekawe, czekolada do picia zawiera więcej żelaza niż ta w postaci tabliczki, a żelazo to pierwiastek chroniący przed anemią, dający siły i wytrzymałość, szczególnie cenny dla kobiet.
Przyjemne spalanie
Jeśli chcemy nieco ograniczyć kalorie, wybierajmy galaretki oblane czekoladą i owoce w czekoladzie. Wystarczy szczypta zdrowego rozsądku i można jeść ją z lekkim sercem. Wszak nadmiar łatwo można spalić na zajęciach w fitness klubie.
TEATR S Y RENA : O P ERA Z A TR Z Y G RO S Z E
Bertolt Brecht, Kurt Weill, Reżyseria: Laco Adamik Nowa inscenizacja jednego z najczęściej wystawianych dramatów Brechta. Choć premiera tego musicalu odbyła się w 1928 r., temat nie stracił nic na aktualności. Akcja toczy się w londyńskim półświatku, gdzie interesy bandytów, prostytutek i nędzarzy, przeplatają się z tajnymi sprawami skorumpowanej policji. Polly, córka króla żebraków, zakochuje się w gangsterze i kobieciarzu – Mackym Majchrze. Zaślepiona swoim uczuciem, wychodzi za niego za mąż. Powiadomieni o tym fakcie rodzice, nie tylko nie kryją niezadowolenia, ale wręcz postanawiają pozbyć się niewygodnego zięcia. Ratując honor córki, a przede wszystkim własne interesy, Peachumowie bezwzględnie dążą do wyznaczonego celu. Udaje im się nie tylko przekupić miejscowe dziwki – dobre znajome Majchra – ale i dotrzeć do jego przyjaciela – samego szefa policji “Tygrysa” Browna. Sytuacja zaczyna się jednak komplikować, kiedy uwięzionemu bandycie z pomocą przychodzi jedna z jego kochanek i córka najlepszego kumpla zarazem – Lucy Brown. Prosta z pozoru historia o miłości, staje się zatem, wraz z rozwojem akcji, opowieścią o często tajonych ludzkich uczuciach: zdradzie, nienawiści i chciwości. Natomiast uwspółcześniony język i neutralnie ponadczasowa scenografia sprawiają, że realia przedstawione na scenie jakoś dziwnie przypominają te, jakie znamy z codziennej prasy.
Występują: Jacek Bończyk, Piotr Machalica, Bożena Krzyżanowska/Krystyna Tkacz, Anna Gajewska, Magdalena Turczeniewicz, Beata Jankowska–Tzimas, Mariusz Czajka, Mirosław Czyżykiewicz, Jacek Pluta i inni
Spektakle: 20 i 21 marca, godz. 19.00
Teatr Dramatyczny:
Lulu na moście
Izzy Maurer, człowiek zniechęcony do życia i cyniczny jazzman, zostaje postrzelony podczas koncertu. Uchodzi z życiem. Pewnej nocy znajduje martwego mężczyznę, a w jego teczce - tajemniczy kamień i numer telefonu, pod który dzwoni. W ten sposób poznaje aktorkę Celię, największą miłość swojego życia Celia rozpoczyna zdjęcia do nowej ekranizacji Lulu według Wedekinda. Tymczasem Izzy zostaje porwany. Auster opowiada historię na przecięciu realności i snu, miłości i śmierci. Paul Auster / przekład: Marek Fedyszak Reżyseria: Agnieszka Glińska Obsada: Marcin Dorociński,
Patrycja Soliman (gośc.), Sławomir Grzymkowski, Joanna Szczepkowska, Piotr Grabowski (gośc.) i inni. 12,13,14,15 marca o 19:00.
| 18 |
| 19 |
Szkolenia medialne dla dziennikarzy i PR–owców organizowane przez Fundację na rzecz Rozwoju Szkolnictwa Dziennikarskiego działającą przy Instytucie Dziennikarstwa UW
Warsztaty fotoreportażu – II etap, od 5 marca 2009 roku Redakcja prasy i książek (nowy program!) – 14-15 i 28-29 marca 2009 roku Kurs prawa prasowego – 28 marca 2009 roku Organizujemy również szkolenia zamknięte, gdzie program dostosowany jest do potrzeb i oczekiwań indywidualnych klientów.
Zgłoszenia przyjmujemy pod adresem e–mail: warsztaty@redakcja24.pl Szczegółowe informacje: tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492, www.szkolnictwo–dziennikarskie.pl Patronat medialny:
Patronat branżowy: