Marcin mortka karaibska krucjata 1 płonący union jack

Page 1



Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym



===b1hpU GdS


COPYRIGHT © BY Marcin Mortka COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2011 WYDANIE I ISBN 978-83-7574-558-0 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta FOTOGRAFIE NA OKŁADCE © Eric Isselee, David Freund, Dmitry Raykin, Diana Hirsch | istockphoto.com Rcpphoto | dreamstime.com Marcus Ranum PROJEKT I ILUSTRACJA NA OKŁADCE Paweł Zaręba REDAKCJA Małgorzata Koczańska KOREKTA Barbara Caban, Celina Nikolska SKŁAD „Grafficon” Konrad Kućmiński WYDAWCA

Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl


Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu ===b1hpU GdS


Marcin Mortka Rocznik '76. Urodzony w Poznaniu. Już podczas studiów parał się pisaniem artykułów o tematyce erpegowo-historycznej do czasopism Magia i Miecz oraz Portal. Za niedościgniony wzór uważa Patricka O'Briana, którego powieści pracowicie przekłada na język polski. Profesję tłumacza łączy z pracą nauczyciela i lektora języka angielskiego. Autor powieści „Ostatnia saga”, jej kontynuacji „Wojna runów” oraz „Świt po bitwie”, a także dylogii „Karaibska krucjata”, na którą składają się „Płonący Union Jack”, „La tumba de los Piratas”. W lipcu 2007 r. zadebiutował w Fabryce Słów dwutomową powieścią „Ragnarok 1940”. Nakładem wydawnictwa ukazały się też kolejne tomy cenionego przez Czytelników, doskonałego cyklu „Miecz i kwiaty” (2008, 2009 i 2010) osadzonego w czasach krucjat i Królestwa Jerozolimy oraz „Martwe Jezioro” (2011), powieść z gatunku heroic fantasy ozdobioną wyśmienitym humorem. Spis cyklu: 1. Karaibska krucjata, cz.1 - Płonący Union Jack 2. Karaibska krucjata, cz.2 - La Tumba de los Piratas ===b1hpU GdS


Spis treści Dedykacja Prolog 1 Farbowany lis 2 Diabeł morski 3 Najgościnniejszy z portów 4 Wyspa Wygnania 5 Damy i dżentelmeni 6 Oblężone miasto 7 Kraczący między wronami Słowo od autora Książki Marcina Mortki wydane nakładem naszego wydawnictwa ===b1hpU GdS


Dedykacja Powieść tę dedykuję trójce przyjaciół, Adamowi Budzyńskiemu, Michałowi Brywczyńskiemu i Michałowi Kubiakowi, bez których zaangażowania nie powstałaby ona nigdy.

===b1hpU GdS



Prolog

Nazywam się William O'Connor i jestem pechowcem. Mój pech polega przede wszystkim na tym, ale przez większość życia dręczy mnie monotonia, a jeśli już pojawi się jakieś urozmaicenie, szybko przeradza się w zawieruchę, której z trudem stawiam czoła. A potem znów pojawia się nuda. I tak też się wszystko zaczęło. Przybyłem do Indii Zachodnich jako trzeci oficer starego, rozsypującego się liniowca „Mercury”, którym dowodził kapitan Christopher Hawke. Zadaniem okrętu było wzmocnienie eskadry jamajskiej podczas trwających właśnie zmagań z Francuzami i sprzymierzonymi z nimi Hiszpanami. Wojna, która miała przejść do annałów pod nazwą „wojny siedmioletniej”, polegała głównie na tym, że obie strony z uporem wyrywały sobie z rąk wyspy i wysepki o znikomym znaczeniu strategicznym. Jako młody porucznik nie dostrzegałem jednakże jej bezsensu i nie przestawałem marzyć o bitwie, która zakończy okres beznadziejnej nudy, okryje mnie sławą bohatera, a przy okazji pozwoli dokopać Francuzom, którzy wedle słów mego ojca byli największymi świniami pod słońcem. To, iż nie miałem pojęcia, dlaczego tak sądził, wcale mi nie przeszkadzało śnić o wielkich czynach. Niestety, jak już wspomniałem, miałem pecha. Pech zaś objawiał się głównie tym, że określenie „liniowiec” miało się do naszego okrętu jak kichnięcie do wystrzału z armaty – używano go jedynie dlatego, że w oficjalnych dokumentach Royal Navy nie figurował termin „krypa”. Ani „pieprzony pływający zamtuz”. Dla większości załogi, którą desperacko próbowałem szkolić, termin i tak nie miał większego znaczenia, gdyż była to rozpuszczona, zdemoralizowana banda leni ze statków handlowych, więzień, tawern i przymusowego poboru. Mieliśmy w załodze farmerów i hodowców bydła, mieliśmy drobnych złodziejaszków, którzy zamienili odsiadkę na służbę w marynarce, a także pijaków, ślepców, ludzi nieznających ani słowa po angielsku, urodzonych panikarzy, sodomitów, paru klasycznych piromanów oraz osobnika, który co niedzielę próbował popełnić samobójstwo. Prawdziwych marynarzy było na okręcie jak na lekarstwo, a nawet wśród nich syfilis walczył o lepsze z rzeżączką, dyscyplina zaś stanowiła pojęcie równie urojone jak czysta odzież. Nie to jednak było najgorsze. Liniowiec HMS „Mercury”, nawet gdyby miał załogę najlepszą pod słońcem, mógł wzbudzić respekt jedynie jako relikt minionej epoki. W zmurszałym kadłubie można było wybić dziurę tępym końcem bosaka, a z dna od dobrych paru lat nie oskrobywano wodorostów – istniała bowiem realna obawa, że liniowiec wyciągnięty na brzeg zapadnie się pod własnym ciężarem. Jedynym dobrze funkcjonującym urządzeniem na okręcie były zatem pompy – kabestan zacinał się co drugi obrót, reje spadały podczas zwrotów, a jedna ze steng kiedyś po prostu się rozpękła. Podczas bezwietrznej pogody. Odpalenie pełnej salwy burtowej


na „Mercury” nie zdarzyło się od lat, gdyż groziło rozsypaniem kadłuba. Na wszelki wypadek pierwszy oficer okrętu, porucznik Traughty, od dłuższego czasu nie kontrolował zapasu prochu, wierząc święcie, iż tylko zwietrzały proch zapewni załodze bezpieczeństwo. Nie miało to jednak większego znaczenia – nasz dowódca, stary, zgorzkniały człowiek, całkowicie oddany czytaniu poezji i popijaniu grogu, i tak nigdy nie wpadł na pomysł przeprowadzenia ćwiczeń artyleryjskich. Tęskniłem za hukiem dział i zapachem prochu, przyznaję, ale wkrótce moje marzenia przesłonił znacznie poważniejszy problem. Z chwilą gdy HMS „Mercury” rzuciła kotwicę na redzie Port Royal, największego, najpiękniejszego i cudownie wprost zdeprawowanego angielskiego miasta w Ameryce, kapitan Hawke niespodziewanie przeobraził się w sadystyczne, humorzaste monstrum. Jego pasją, ba, wręcz obsesją stało się wymierzanie chłosty za byle przewinienie i ustawiczne gonienie załogi do wytężonego sprzątania jednostki lub równie bezsensownych zawodów w wiosłowaniu między wachtami. Kadrę oficerską zaczął zaś nękać coraz bardziej dotkliwymi złośliwościami, przez co szybko miejsce marzeń w mojej głowie zajęła czysta, skondensowana nienawiść do dowódcy. Tak, Hawke nie marnował bowiem żadnej okazji, by nas zelżyć, ośmieszyć czy znieważyć. Nikt nie zliczy bezsennych nocy, które spędziłem na obmyślaniu zemsty, nikt nie zliczy godzin, które spędziłem na marsach zakotwiczonego okrętu, gotując się z wściekłości. Choć byłem realistą i wiedziałem, że babcia „Mercury” miałaby problemy z pokonaniem łodzi wiosłowej uzbrojonej w procę, modliłem się o wyjście na morze i rychłą bitwę. Gdy wreszcie nadszedł stosowny rozkaz i stareńki liniowiec postawił żagle, pech objawił się niemalże natychmiast. Spotkaliśmy bowiem Hiszpanów, i to od razu dwie fregaty. Czyż nie mówi się, że nieszczęścia chodzą parami?

Rozległ się ogłuszający trzask, gdy kula armatnia wybiła dziurę w korytarzu przy sterburcie. Nagły skok okrętu sprawił, że potoczyła się w moim kierunku niczym żywe stworzenie. Uskoczyłem w przestrachu. Wybita przez nią czeluść była równie czarna jak rozpacz w moim sercu. Poprawiłem mundur, splamiony krwią i przybrudzony prochem strzelniczym, i postąpiłem krok naprzód. Mocno zastukałem do drzwi kajuty kapitańskiej. – Kapitanie – głos, przed chwilą wywrzaskujący rozkazy w ogniu bitwy, niemalże odmówił mi posłuszeństwa. – Kapitanie, porucznik Traughty przekazuje pozdrowienia i pragnie przypomnieć, iż jesteśmy nadal atakowani przez dwie hiszpańskie fregaty. Zza drzwi odpowiedziała mi cisza, co było miłą odmianą po tym, jak za pierwszym razem kapitan Hawke posłał mnie do wszystkich diabłów, za drugim kazał mi powiadomić Traughty'ego, że uważa go za niekompetentnego durnia, a za trzecim oznajmił, że wyjdzie na


pokład, gdy skończy to, czym się akurat zajmuje. Moja ostatnia wizyta w kajucie kapitańskiej miała miejsce jakiś kwadrans temu. Przez ten czas pociski z fregaty „Nuestra Señora” przebiły kilkakrotnie kadłub oraz zmasakrowały nieszczęśników, którzy dali się zapędzić do łatania takielunku. Przez kadłub liniowca przeszło kolejne drżenie po trafieniu, tym razem gdzieś od dziobu. Od baterii porucznika Fowlera, uświadomiłem sobie. Jedynej, która wciąż strzela. Oczyma wyobraźni ujrzałem kłęby dymu i pryskające naokoło drzazgi, przewracane działa i miażdżące artylerzystów lawety, a wszelkie emocje w jednej chwili ustąpiły miejsca szalonej wściekłości. – Kapitanie! – ryknąłem, niemalże zagłuszając krzyki spod pokładu. – Banda hiszpańskich sukinsynów właśnie rozwala panu okręt! Zabija pańskich ludzi! A pan siedzisz wygodnie w kajucie jak najgorszy skurwy... Reszta moich słów utonęła w zgodnym huku salwy burtowej drugiej fregaty, „Santa Maria Magdalena”. Cofnąłem się i z całej siły uderzyłem barkiem w drzwi, a potem jeszcze raz. Drzwi ustąpiły za trzecim razem. Wpadłem do środka. Przez chwilę krótką jak okamgnienie walczyłem o utrzymanie równowagi, ale wtedy w rufę grzmotnęły dwa, może trzy pociski z hiszpańskich dział. Okręt znów zadrżał i padłem na deski zamroczony. Pierwszym, co ujrzałem po podniesieniu wzroku, była siniejąca twarz kapitana. Przewrócone kopnięciem krzesło z pięknymi złoceniami leżało pod ścianą, a on sam kołysał się wraz z ociężałymi ruchami rannego okrętu. Jego ręce na próżno drapały szyję, próbując zerwać wrzynającą się w nią linkę przewieszoną przez górną wręgę. W wybałuszonych oczach widziałem bezbrzeżną panikę. – A więc to tak? – spytałem głucho. Gniew wyparował, a jego miejsce zajęły pogarda i obrzydzenie. – Pod maską cynika i złośliwca kryje się zwykły tchórz? Jestem rozczarowany pana decyzją, kapitanie. Rozczarowany i zdegustowany. Samobójstwo to śmierć honorowa, godna dżentelmena, a pan, kapitanie, cóż... Pan jest zwykłym łajdakiem. Nie pozwolę panu tak zginąć. Wyrwałem szpadę, błyskawicznym zamachem przeciąłem linkę, wbiłem broń w futrynę i złapałem ciężkie, obwisłe ciało Hawke'a w ramiona. – Dziękuję panu, O'Connor... – wychrypiał Hawke. – To był błąd, niech mi Bóg wybaczy. Jestem panu... O'Connor, co pan robi? – Racja – syknąłem mu do ucha, wlokąc go do galeryjki rufowej. – Niech panu Bóg wybaczy. Kopnięciem otworzyłem drzwi. Owionęła mnie ostra bryza, niosąca zapach prochu. Nienawiść dodała mi sił – cisnąłem Hawkiem o reling, po czym chwyciłem go za mundur i wypchnąłem w kierunku spienionego, nierównego kilwateru. Mimo zmiażdżonej tchawicy kapitan ryczał niczym przerażone zwierzę. – Nieeee! O'Connor, niechże pan... Byłem silniejszy, ale Hawke walczył desperacko. Jego prawa dłoń niczym monstrualny pająk zacisnęła się na balustradzie, ale wtedy porwałem za szpadę, nadal drżącą w ścianie kabiny, i machnąłem z furią. Trzy odcięte palce potoczyły się po deskach galeryjki, a wrzeszczący z bólu


i przerażenia Hawke wpadł z hukiem do wody i znikł wśród szczątków płetwy sterowej, rozbitej celnym pociskiem z „Nuestra Señora”. – Wymodliłem ci piekło, Hawke – wydyszałem. Na granatowym, wieczornym niebie niczym złowieszczy znak zalśniła niema błyskawica. Wiedziałem, że z tą chwilą obumarło we mnie wszystko – miłość do bandery brytyjskiej, szacunek dla autorytetów, nawet posłuszeństwo wobec rangi. Stałem na galeryjce rufowej umierającego, rozdzieranego wrogimi kulami okrętu, który, choć BYŁ najbardziej zaniedbanym i zapuszczonym liniowcem we flocie, BYŁ przecież moim domem i powodem do dumy. Dumy? – parsknąłem w duchu. Wszyscy święci, jak można być dumnym ze służby na okręcie, którego kapitan okazuje się zdrajcą, a załoga to banda największych szumowin i mętów w Royal Navy? Szybko pan to odkrył, poruczniku O'Connor, odezwał się jakiś głos w mojej głowie, sumienie zapewne. Idź pan zatem na stanowisko bojowe i rób swoje. Czyli giń z honorem, przetłumaczyłem sobie. Odwróciłem się i pobiegłem na pokład ze szpadą w garści. – Co z kapitanem? – wyryczał Traughty na mój widok. Chudy jak tyczka, rudy pierwszy oficer próbował właśnie zapędzić ludzi na reje. Z ostrza jego szpady spływała krew. – Na litość boską, O'Connor, przecież... – Kapitan nie żyje – odparłem spokojnie. – Co takiego? – Traughty stanął jak wryty. Trzech marynarzy wykorzystało tę chwilę nieuwagi zwierzchnika i uciekło pod pokład. – Do cholery, przecież... Nie dokończył, wyjąca niczym potępiona dusza hiszpańska kula urwała mu głowę. Okaleczone ciało pierwszego oficera zawirowało wokół własnej osi, tryskając krwią, po czym miękko uderzyło o pokład. – Czy zechce pan, bym wysłał za nimi piechotę morską? – spokojnym tonem spytał porucznik Love, dowódca piechoty morskiej na HMS „Mercury”. Patrzył na mnie z lekkim znudzeniem, jakby właśnie obstawiał partyjkę wista, a nie znajdował się w środku przegranej bitwy. Krople krwi Traughty'ego spływały mu po twarzy, ale nawet tego nie zauważył. – Co? – Otrząsnąłem się. – Dlaczego mnie pan pyta? Jestem tylko trzecim oficerem, po śmierci dowódcy i pierwszego komendę sprawuje porucznik Patterson! – Pan wybaczy, poruczniku... – w spokojnym głosie Love'a zazgrzytała wzgarda. Lekko skinął głową w kierunku śródokręcia, gdzie trwała właśnie zaciekła walka o ocalałe z wrogiego ostrzału szalupy. Jedna z ostatnich, maksymalnie obciążona, odbijała od burty, a siedzący w niej marynarze bosakami i kordelasami odpychali tych, którzy próbowali do nich dołączyć. Wśród ogarniętego paniką tłumu, który walczył o drugą łódź, wciąż wiszącą na żurawikach, dostrzegłem loki Pattersona. Tak zatem w wieku dwudziestu pięciu lat zostałem dowódcą liniowca Jego Królewskiej Mości „Mercury”, którego problemem były nie tyle potworne braki w załodze, poszatkowany takielunek, pożary na pokładzie czy dziury w kadłubie, ale dwie szybkie, plujące ogniem fregaty


hiszpańskie. Burtę „Nuestry Señory” spowiły kłęby dymu. Niemalże widziałem, jak pchane siłą odrzutu działa hiszpańskiego okrętu cofają się, ciskając mordercze pociski w kierunku naszego wraku. W chwilę później wśród takielunku zaświstały kolejne kule, gdzieś na dziobie spadł zerwany blok z garścią lin, a bagenreja nad naszymi głowami niebezpiecznie zaskrzypiała. – Powinniśmy... – bąknąłem, patrząc na zasłany szczątkami pokład. – O Boże... Lecz Bóg się od nas odwrócił, czemu w sumie trudno było się dziwić, a ja nie miałem pojęcia, co dalej. Za potrzaskanym kabestanem kryło się kilku zapłakanych, bladych z przerażenia chłopców okrętowych, a Matthews, pomocnik bosmana, pełzł po pomoście i wymiotował krwią. Pan Goodstone, nawigator okrętu, właśnie wytoczył się z luku, śpiewając i wymachując opróżnioną do połowy butelką wina. Żagle obwisły, a kadłub przechylał się na bakburtę, nabierając coraz więcej wody. „Nuestra Señora” podchodziła śmiało coraz bliżej, aż wykonała zgrabny zwrot przez rufę i odpaliła kolejną salwę. Tym razem kule roztrzaskały ostatnią szalupę i przeorały tłum walczących o nią szaleńców. Zdruzgotane żurawiki zwisły nieruchomo. I wtedy Bóg się leciutko uśmiechnął. Przez pokład „Mercury” przeszło drżenie. Działo po dziale bateria porucznika Fowlera plunęła ogniem w kierunku manewrującego Hiszpana. Zuchwałe podejście pod naszą burtę zemściło się teraz na wrogiej fregacie stukrotnie. Z tej odległości pociski Fowlera nie mogły chybić. Pierwszy strzaskał reling na śródokręciu „Señory”, drugi wyrwał hamaki z siatek i cisnął na pokład dwóch marynarzy, trzeci wpadł przez furtę działową i zniszczył przeładowywaną armatę, a czwarty... Czwarty pocisk wpadł tuż za nim. Takie przypadki zdarzają się raz na milion, gdyż rozstawione co kilka jardów działa burtowe siłą rzeczy trafiają w inne cele. Tym razem jednak nie dość, że dwie kule uderzyły idealnie w to samo miejsce, to jeszcze najprawdopodobniej obie ugodziły w ten sam żywotny organ. Wśród dymów hiszpańskich furt armatnich niespodziewanie ujrzałem błyski i nim zdążyłem się odezwać do Love'a, jęzory ognia strzeliły przez luki na pokład. W okamgnieniu przepiękny, groźny i zwinny okręt hiszpański, który jeszcze przed chwilą darł „Mercury” na strzępy, zamienił się w przedsionek piekieł, z którego tłumnie umykali przerażeni, krzyczący rozbitkowie. Odruchowo zasłoniłem twarz ramieniem, a gdy ponownie uniosłem wzrok, ujrzałem agonię żaglowca. Przeniosłem wzrok dalej, ku „Santa Marii Magdalenie”. I nagle już wiedziałem, co robić. – Poruczniku Love – zwróciłem się do żołnierza. W jego szarych, wciąż spokojnych oczach odbijała się łuna ogarniętego pożarem okrętu, od którego odrywały się ciemne plamki skaczących do wody uciekinierów. – Proszę natychmiast zagonić żołnierzy oraz wszystkich w miarę przytomnych marynarzy do nabijania muszkietów pod pokładem. Pan zaś, Sullivan – pochwyciłem za ramię przerażonego midszypmena – pan przekaże porucznikowi Fowlerowi, by nabił działa kartaczami. A potem – zrobiłem przerwę dla zaczerpnięcia oddechu – potem spuści


pan banderę.

Kilka lat później Edward Love wyznał mi, że tego wieczoru, gdy przechylona na bakburtę „Mercury” tonęła, a „Santa Maria Magdalena” z gotowymi do strzału działami sunęła nam na spotkanie, wyglądałem strasznie. – Jakby cię co opętało, Billy – wybełkotał wtedy, unosząc wzrok znad dzbana wina. – Wyglądałeś jak... Jak nie ty. Jak sam diabeł morski. Nie mogliśmy nie posłuchać... Nie miałem o tym pojęcia. Ostatnią bitwę liniowca „Mercury” pamiętałem jak przez mgłę. Nieprzytomnie patrzyłem na dziób zbliżającej się „Santa Marii Magdaleny” i płonący kadłub „Nuestry Señory”, bez zrozumienia śledziłem krzątaninę niedobitków załogi, a jednocześnie obcym, nieznanym mi głosem wykrzykiwałem krótkie, rzeczowe rozkazy. Członków załogi, których poznałem jako dobrych marynarzy, pchnąłem do Love'a, reszcie zaś pozwoliłem, by biegali jak szaleni wzdłuż pomostów, skakali do wody lub upijali się wytoczonym rumem. Jakiś pijany mat porwał za sznur dzwonu okrętowego i szarpał z całej siły, rycząc jakąś sprośną piosenkę. Nie przerywałem mu. Czym więcej chaosu, tym większe zaskoczenie. Patrzyłem na rosnący w oczach dziób „Santa Marii Magdaleny”, a blask płomieni, pożerających kadłub „Nuestry Señory”, pełgał po złotym galionie, rzeźbie biuściastej kobiety pod bukszprytem. Hiszpańska fregata parła naprzód, jakby chciała staranować burtę „Mercury”. Przez lunetę dojrzałem postać hiszpańskiego dowódcy, wysokiego mężczyzny w czarnym mundurze, który wpatrywał się w nasz okręt z nieodgadnioną twarzą. Nie było wątpliwości, że Hiszpan chce nas posłać na tamten świat. Tylko czy chciał to uczynić przy pomocy salwy z bliskiego dystansu, czy postanowił nasz okręt wprzódy splądrować? Wiedziałem, jak mu pomóc w podjęciu decyzji. – Panie Sullivan! – mój głos ledwie się przebił przez wrzaski i chaotyczne dzwonienie. Roztrzęsiony midszypmen tylko na to czekał. Naparł na skrzynię ustawioną na uskoku rufówki, kufer zakreślił wąski łuk w powietrzu i roztrzaskał się o deski pokładu. Złote i srebrne monety, zaległe pobory dla oddziałów hrabiego Dale-Brickstona, rozprysły się jak błyszczące krople. Marynarze oniemieli na ten widok, lecz wrodzona chciwość natychmiast pokonała lęk przed śmiercią. Jak jeden mąż padli na kolana i rzucili się do walki o toczące się monety, a ja, odwróciwszy wzrok od upokarzającego widowiska, znów spojrzałem na pokład rufowy wrogiej fregaty. Zgodnie z oczekiwaniami Hiszpanie ożywili się na widok bogactwa, a dowódca wydał krótką komendę sternikowi. Kurs „Santa Marii Magdaleny” zmienił się nieznacznie. Szli na zbliżenie, do abordażu. Odetchnąłem z ulgą, lecz nadal kalkulowałem chłodno, z nieludzką precyzją. Szlochający Sullivan zgodnie z rozkazem zabrał się za kolejną, tym razem pustą skrzynię, ale udawał, że utknęła i nie można pchnąć jej dalej. Na pokładzie „Santa Marii Magdaleny”


szykowano już haki abordażowe. – Wszyscy na pozycjach – zameldował Love beznamiętnym tonem. – Doskonale – usłyszałem swój głos, jakby dobiegał z daleka, jakby mówił ktoś inny. – Na dany sygnał proszę zastrzelić wrogiego kapitana. – Pan raczy żartować – odezwał się Love po dłuższej chwili. – To wbrew etykiecie... Nie można strzelać do oficerów jak... – To nie wbrew etykiecie, ale wbrew prawu – przerwałem mu z wściekłością. – Podobnie jak szykowanie obrony po spuszczeniu bandery. – Chce pan, bym to nazwał po imieniu? – Love wyprostował się. – Pozwolisz, że ja to zrobię. – Szarpnąłem go za ramiona i przyciągnąłem do siebie. – Dziś na pokładzie tej tonącej krypy każdy przekroczy jakąś granicę, Edwardzie! Tylko od ciebie zależy, którą wybierzesz! Życie czy śmierć? Honor czy tchórzostwo? Jeden kodeks moralny czy drugi? Zrób to teraz, a oszczędzisz mi złudnych nadziei. – Przysięgałem, że będę bronić honoru oficera... – Każdy z nas przysięgał! – wrzasnąłem mu w twarz. – Mieliśmy bronić króla i ojczyzny, a tymczasem giniemy tu, na Karaibach, w imię Bóg wie jakich interesów! Dano nam starą krypę, bandę szubrawców zamiast załogi i kapitana szaleńca, po czym kazano bronić sławy imperium! Kazano nam udawać dumnych, niezłomnych obrońców króla i jego majestatu! Czy czułeś się obrońcą, gdy Hawke szydził z twego munduru, a ćwiczenia na śródokręciu nazywał pajacowaniem? Czy Traughty czuł się obrońcą, gdy kapitan zelżył go za pomylenie kursu? Albo Sullivan, któremu nakazał publicznie pucować pokład? – Billy, ty chyba... – Bo ja, gdy wpadłem do jego kajuty chwilę temu, wcale nie poczułem się jak obrońca. Poczułem się po prostu oszukany, Edwardzie! Oszukany i zdradzony! Myślałem, że jak uchwycę tego suczego syna i wywalę go do morza, to mi ulży, ale pomyliłem się, więc... – O Boże... – Edward cofnął się o krok, blednąc. – Czyli zrozumiałeś. – Na mojej twarzy nie drgnął ani mięsień. – Tak, Edwardzie. Ja już nie mam odwrotu. I chcę zacząć na nowo. – Oszalałeś. – Najwidoczniej. Pociesz się jednak tym, że masz tutaj jedynie martwych, szalonych oraz takich jak ci! – Machnąłem dłonią w kierunku Pattersona, który z szaleńczym chichotem piął się na postrzępione reje z kapeluszem pełnym złotych monet. Love patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, aż jego myśli przerwało skrzypienie rei oraz pokrzykiwania po hiszpańsku – „Santa Maria Magdalena” dobijała do naszej burty. Najmniej zapamiętali ze zbierających złoto podnosili właśnie głowy i nieruchomieli z przerażeniem. Czas nadszedł. Czekałem tylko, aż... W oczach Edwarda naraz błysnął ogień. Płynnym ruchem podrzucił muszkiet do ramienia, obrócił się na pięcie i wystrzelił w kierunku pokładu rufowego Hiszpana.


Trafił. Zaraz potem ożyły działa Vince'a Fowlera.

Pamiętam, że dudniło mi w głowie, a reling rufowy, na którym kurczowo zaciskałem dłonie, wydawał mi się dziwnie obcy, wręcz nieprzyjemny. W odległości kilku kabli od zdobytej fregaty zanurzała się w falach „Mercury”, przypominająca teraz żebraczkę, która sięgała po ostatnią w życiu jałmużnę. Wzdłuż poszarpanych burt liniowca miotała się garstka marynarzy, którzy walczyli o monety lub kryli się pod pokładem do chwili, gdy rzuciliśmy liny abordażowe. Ani myślałem po nich wracać. – I co teraz? – spytał Vincent Fowler, obecnie pełniący obowiązki pierwszego oficera „Santa Marii Magdaleny”. Ból głowy nasilił się i zacisnąłem powieki. Pamięć podsunęła mi obraz przerażonych hiszpańskich marynarzy, w których szeregi uderzyły wyjące kartacze, przypomniałem sobie kłęby dymu z muszkietów nacierających żołnierzy Love'a, gdy znów beznamiętnie rzucałem rozkazy, wskazywałem cele i przemieszczałem resztki przerażonych marynarzy. Ja, trzeci oficer przegniłego liniowca, młokos z mlekiem pod nosem, wielki przegrany w walce o honor i sławę. Przegrany? Gdy haki abordażowe przyciągnęły burtę okrętu wroga, jako pierwszy przeskoczyłem na jego pokład. Za mną pobiegł Love z obnażoną szpadą i Fowler z ciężkim toporem, a za nimi reszta marynarzy i niedobitki piechoty morskiej. Nie myśleliśmy jednak o chwale czy sławie, o niczym nie myśleliśmy. Po prostu cięliśmy zaskoczonych Hiszpanów, strzelaliśmy im prosto w przerażone twarze, strącaliśmy ich do wody, ścigaliśmy po pomostach, rejach i dolnych pokładach, aż nagle się okazało, że już nie ma z kim walczyć. Aż się okazało, że wygraliśmy. – I co teraz? – powtórzyłem pytanie Vince'a i odwróciłem się w kierunku garstki tych, którzy przeżyli. Przez chwilę przyglądałem się osmolonym, bladym ze zmęczenia twarzom, zakrwawionym mundurom oraz założonym byle jak opatrunkom, a potem przeniosłem wzrok na dwie szalupy wypełnione ponurymi niedobitkami hiszpańskiej załogi, które powoli brały kurs na Hispaniolę. Minęła dłuższa chwila, nim w wyschniętym na wiór gardle pojawiła się kropelka śliny. – Zdaje się, że właśnie wymówiliśmy służbę Jego Królewskiej Mości – oznajmiłem, patrząc na Union Jacka, kaprysem losu nadal zwisającego z rufy tonącej powoli „Mercury”. – Płyniemy na Tortugę, uzupełnimy braki w załodze, a potem poszukamy jakiejś dobrej roboty.


Tego dnia miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Opuściliśmy się z Vincentem na linach, by dokładnie przyjrzeć się rufie, która najbardziej ucierpiała od ostrzału z dział świętej pamięci HMS „Mercury”. Gdy zawiśliśmy nad rzędem cudem nietkniętych okien kajuty kapitańskiej, naszym oczom ukazała się starannie wymalowana, nieco osmolona nazwa „Santa Maria Magdalena”. Pierwsze słowo zostało roztrzaskane celną kulą liniowca. – Cholera... – mruknął Vince. – I co z tym zrobimy? Dobrze wiedziałem, o co mu chodzi. W myśl starego jak świat marynarskiego przesądu zmiana nazwy zdobytego okrętu przynosi pecha, ale przecież żaden z nas nie miał zamiaru żeglować na fregacie z hiszpańskim mianem. Rozwiązanie przyszło mi do głowy niemalże natychmiast. – Panie Sullivan! – zawołałem ku górze, gdzie sterczał młodziutki midszypmen z rozdziawioną gębą. – Weźmiesz pan jakąś farbę ze składu bosmańskiego i zamalujesz nazwę, a jak wyschnie, to wypiszemy pośrodku „Magdalena”. Ładne, zwięzłe i dumne, no nie? – Ostatnie słowa skierowane były już do bujającego się tuż obok Vincenta. – A przy okazji nie złamiemy tradycji. – „Magdalena” – mlasnął pierwszy oficer i uśmiechnął się szeroko. – Podoba mi się. – Zamalować? – z góry dobiegł nas jęk Sullivana. – Ale jak? Zdaje się, że właśnie tego dnia też narodziło się moje bezgraniczne wprost zaufanie do tego człowieka. – Starannie, panie Sullivan. Starannie! – wrzasnąłem i też się uśmiechnąłem, po raz pierwszy tego dnia.

Inne decyzje zapadły już w zaciszu nowej kajuty kapitańskiej, w towarzystwie Edwarda, Vincenta oraz kilku butelek malagi, które namiętnie kolekcjonował poprzedni dowódca „Magdaleny”. Objąłem komendę, Vincent został pierwszym oficerem, a Edward postanowił utworzyć i wyćwiczyć własny oddział piechoty morskiej, unikając przy tym, jak to określił, „pożałowania godnych błędów tradycyjnego szkolenia”. Z racji tego, że każdy z nas został wychowany w duchu tradycji i dyscypliny Royal Navy, nie przyszło nam nawet do głów, by zabrać się za piractwo. Postanowiliśmy wstąpić na służbę któregoś z neutralnych państw kolonialnych, przykładowo Holandii lub Danii, jako okręt korsarski. Całkiem oczywiste było również to, że zachowamy zwyczaje i dyscyplinę Royal Navy, ale z angielską admiralicją nie chcieliśmy mieć nic wspólnego – każdy z nas poprzysiągł, że nigdy już nie powróci na służbę Wielkiej Brytanii. I wcale nie dlatego, że w Port Royal czekał na nas stryczek. To była kwestia honoru. Pchnięty równie honorowymi wyrzutami sumienia, otworzyłem pokład „Magdaleny” dla wszystkich, których pokrzywdziły ludzka niegodziwość do spółki z wymiarem sprawiedliwości. Jako pierwszy dołączył do załogi bosman Douglas O'Neil, który zdezerterował z


HMS „Revenge” po tym, jak kapitan kilkakrotnie poddał go chłoście za nazbyt opieszałe wykonywanie rozkazów oraz nawigator Jean Pierre Millard, który spędził kilka lat we francuskim więzieniu za to, że ośmielił się zakochać w córce komendanta portu wojennego. Po nich przybyła trójka dezerterów z HMS „Ganges”, którzy zostali przymusowo wcieleni do służby: jednooki Timmy Mullholland za to, że był Irlandczykiem, Wayne Sanders, który popełnił zbrodnię łapania królików w lasach księcia Walii oraz Smitty Paproch, który po prostu miał pecha napotkać grupę werbunkową pod tawerną, z której właśnie się wytoczył. Wkrótce do załogi trafili też wielki, dobroduszny Bambo, zbieg z plantacji trzciny cukrowej, felczer Tom Pollock, który przyciągnął uwagę Temidy małą wytwórnią spirytusu do celów leczniczych, i szalony, uzależniony od prochu Holender Augusto Zeeman, który nikomu w niczym nie zawinił, lecz po prostu chciał sobie postrzelać. Jak trafił do nas straszliwy kuk Samuel Butcher, nie pamiętam, a żałuję. Musiałem mieć kiepski dzień. Przez chwilę sądziłem, że moja szczęśliwa gwiazda błyśnie na dłużej – już w kilka tygodni później stałem się posiadaczem listu kaperskiego od hrabiego de Truese, gubernatora francuskiego Port-au-Prince. Kiedy już udało mi się zapomnieć, iż Francuzi to świnie, mój pech jak zwykle doszedł do głosu. Zmęczone wojną mocarstwa wycofały już floty z posiadłości kolonialnych, pozostawiając tu i ówdzie dla zasady parę fregat. Na plantacjach, w wielkich miastach i na szlakach handlowych panował spokój, a wyładowane dobrami konwoje jeden po drugim bez przeszkód opuszczały Antyle i żeglowały do Europy. Hiszpańska flota skarbowa opuściła zaś deltę La Platy z tak żenująco nieliczną eskortą, że Drake czy Sharpe przewracali się w grobach. Naraz Indie Zachodnie stały się oazą spokoju, zamarła również łupieżcza działalność ongiś licznych karaibskich piratów. Imiona słynnych niegdyś Morrisa Blacka, Beniamina „Siedem Żyć” Bekkera czy też Hernando „Papugi” Rodriguesa coraz rzadziej szeptano z trwogą, a optymiści mawiali wręcz, że czasy piratów dobiegły końca wraz ze śmiercią straszliwego Christophera de Lanvierre'a w bitwie pod Cabo Verde. Ja zaś chyba byłem jedynym żeglarzem na Karaibach, którego ta wizja napawała przerażeniem. Bo ja chciałem walczyć. Chciałem zdobywać sławę i skarby, chciałem gromić piratów, szerzyć sprawiedliwość, ratować pokrzywdzonych i mścić znieważonych. Chciałem, by nazwisko O'Connor wymawiano z szacunkiem i bojaźnią, a „Magdalenie” salutowano wystrzałami z dział. Niestety, mój pech zarządził inaczej. Zamiast odpalać salwy armatnie i skakać do abordażu, kazano mi przewozić pocztę. Eskortować transportowce. Zatrzymywać statki z kontrabandą. Patrolować bez końca wody dookoła Île de la Gonâve. Salutować Hiszpanom. Tak, nawet salutować Hiszpanom. Na francuskiej służbie wytrzymaliśmy rok. Aż rok. Kiedy tylko usłyszałem, że gubernator Jamajki McDonalds, wystraszony wieściami o napadzie Beniamina Bekkera, na gwałt poszukuje lekkich korsarskich okrętów wojennych, natychmiast wymówiłem służbę de Truesemu i kazałem wziąć kurs na Port Royal. W kajucie kapitańskiej rozgorzało wówczas piekło. Vincent i Edward z wściekłością


próbowali mi przypomnieć, że przysięgaliśmy nigdy więcej nie służyć Anglii, a także uświadomić, że za dezercję z HMS „Mercury” grozi nam stryczek bez procesu. Mieli rację, a jakże. Nie wiem, dlaczego z taką zaciekłością broniłem swej decyzji. Z pewnością nie kierowałem się patriotyzmem ani poczuciem obowiązku. Miałem po prostu nadzieję, że gubernator Port Royal jak za dawnych lat wykaże się pobłażliwością dla ochoczych do służby grzeszników, a przed nami otworzy się wreszcie szansa na wywalczenie sobie miejsca w historii. Po serii zaciekłych kłótni Vince i Edward machnęli ręką i obiecali mnie wypatroszyć, jeśli szczęśliwa gwiazda zgaśnie w chwili rzucenia kotwicy w Port Royal. Na szczęście nie zgasła, a moje przewidywania (i nadzieje) okazały się słuszne. Strach przed spadkiem obrotów oraz sakiewka ze skarbczyka byłego dowódcy „Santa Marii Magdaleny” wywołały u gubernatora gwałtowny atak amnezji, dzięki czemu z naszych akt zniknęły pewne niefortunne zapiski sprzed paru lat, a kapitan William O'Connor stał się dumnym posiadaczem angielskiego listu kaperskiego. Niestety, kiedy McDonalds odszedł z tego padołu jakieś pół roku później, mój pech znów się odezwał. I wszystko zaczęło się walić na łeb na szyję. ===b1hpU GdS


1 Farbowany lis

W sumie to mogłem się tego domyślić. W końcu kapitan fregaty, który zawala pierwsze zadanie powierzone przez nowego gubernatora, a zaraz po powrocie potajemnie wpełza do łoża jego córki, nie powinien się spodziewać serdecznego przyjęcia. Przynajmniej ze strony ojcagubernatora. Widok ostrza halabardy, kołyszącego się niebezpiecznie blisko mojego mostka, wstrząsnął mną jednakże do głębi. – Ejże, dobry człowieku... – spróbowałem zagaić polubownie, ale żołnierz trzymający broń zmarszczył tylko brwi. Jego towarzysze wyglądali na równie nieprzejednanych, a wąsaty sierżant z namaszczeniem wyciągał rzemienne pęta. – Hej, co jest grane? – odezwałem się raz jeszcze, groźniej, ujmując się pod boki. – Co to za zabawy? Czy możecie mi z łaski swojej wytłumaczyć, co... – Rozkaz gubernatora – mruknął nieprzychylnie sierżant. Ostrze halabardy nadal groźnie kierowało się w moją stronę. Westchnąłem ciężko. A zatem doigrałeś się, O'Connor. Ciekawe tylko, czy zostałem zatrzymany za romans z Victorią, aferę z „Pride of Bombay”, czy może dezercję z „Mercury”? Och Boże, spraw, by gubernatorowi chodziło tylko o córkę... Kula słońca wynurzyła się znad horyzontu, a wody Port Royal Harbour zalśniły żywym złotem. Krzyk krążących nad masztami mew wzmógł się, a z fortecy Fort Charles rozległ się pojedynczy wystrzał armatni, któremu odpowiedziały działa pozostałych czterech fortów strzegących Port Royal. Zbocza Gór Błękitnych, przed chwilą jeszcze tonących w mgłach świtu,


rozjarzyły się soczystą zielenią lasu tropikalnego. Za zakrętem przemknęło kilka dziewcząt o ciemnej skórze, niosących kosze pełne owoców w stronę portu. Westchnąłem raz jeszcze, żałośnie. – Rozkaz gubernatora, tak? – Pokiwałem głową, odpinając szpadę. – Nie trzeba pęt, sierżancie. Pójdę sam.

Błąd leżał w założeniu. Rozumiałem konieczność zaprzyjaźnienia się z nowym gubernatorem Jamajki aż za dobrze, dlatego też na balu, który wyprawił zaraz po uroczystości zaprzysiężenia, pojawiłem się w najlepszym mundurze galowym, niosąc w kieszeni brzęczące antidotum na dociekliwość, a w duchu powtarzając starannie ułożoną gadkę, która miała mu uświadomić wagę podtrzymania listu kaperskiego dla „Magdaleny”. Niestety, do rozmowy nie doszło. Udało mi się co prawda odciągnąć gubernatora na stronę, lecz ledwie zdążyłem wymacać sakiewkę, pojawiła się Victoria. Piękno jej uśmiechu i porażająca wprost głębia dekoltu sprawiły, że wywarcie wpływu na jej ojca odłożyłem na czas nieokreślony. Tej samej nocy zbadałem natomiast wszelkie tajemnice owego dekoltu i nie tylko jego. Ogarnięty czarem Victorii, zapomniałem o bożym świecie. Moje niedawne lęki wydawały się odległe i pozbawione znaczenia. Zlekceważyłem, że w żywotnym interesie moim i całej załogi jest to, by gubernator Port Royal nie postanowił przypadkiem zbadać naszej przeszłości. Nie zdobyłem się na rozmowę z nim ani następnego dnia, ani przez kolejne trzy tygodnie upojnego, skrywanego starannie romansu. Nie zdołałem tego uczynić również w dniu, gdy gubernator przypomniał sobie o dzielnych kaprach z „Magdaleny” i wyznaczył im pierwszą misję. Której wzmiankowani kaprowie nie omieszkali kompletnie zawalić. Idąc w kierunku Admiralty Court, gdzie urzędował gubernator Port Royal, gorzko żałowałem, że brak mi umiejętności przewidywania.

Gubernator nazywał się Morgan, jak na przyzwoitego gubernatora przystało, i tak też zresztą wyglądał. Był potężnym, barczystym człowiekiem o ogromnych dłoniach, do których znacznie lepiej pasował topór abordażowy niż wachlarz czy pióro. Jasne loki peruki, noszonej wedle najnowszej londyńskiej mody, miast upiększać jego pobrużdżoną, ogorzałą twarz, podkreślały jedynie jej dziki charakter. Bladoniebieskie oczy otaksowały mnie gniewnie spod krzaczastych brwi, a ja poczułem się niewyraźnie, stojąc przed nim bez broni, nieogolony i potargany, w koszuli, która pamiętała lepsze czasy.


– Dzień dobry – bąknąłem, starając się, by w moim wzroku było jak najwięcej niewinności. – Panie gubernatorze, od dawna chciałem już... Eee... Straciłem wątek i przez chwilę w komnacie panowała ciężka, złowieszcza cisza, przerywana jedynie skwirem mew. Morgan przypatrywał mi się badawczo, a ja rozpaczliwie starałem się nie myśleć o tym, że jest ojcem kobiety, z którą spędzałem jedną upojną noc za drugą. Z drugiej strony wiedziałem, że oskarżenie o romans z córką to najlepsze, co może mnie spotkać. Wywleczenie dezercji oznaczało bowiem definitywny koniec dla mnie i reszty załogi. – Zostawcie więźnia i zaczekajcie pod drzwiami – rzucił gubernator szorstko i chrapliwie do żołnierzy, którzy zasalutowali i wyszli. Ton jego głosu zrujnował wszelkie moje nadzieje. – Gubernatorze, jest mi ogromnie miło... – To naciesz się pan tym uczuciem, O'Connor – burknął Morgan. – To pański okręt? Powolny jego skinieniu, podszedłem do okna komnaty i aż westchnąłem z zachwytu. Z tej wysokości roztaczał się przepiękny widok na Port Royal. Nigdy dotąd miasto nie wydało mi się takie piękne – niewątpliwie przez świadomość rychłego kresu mej kariery. Widziałem czerwone, spadziste dachy kamieniczek w kupieckiej dzielnicy Merchant Exchange, widziałem też szare kloce magazynów portowych King's Warehouse i tradycyjne zamieszanie przy North Docks, ale nade wszystko zgrabne kadłuby okrętów na redzie i przystani. W tym i mej ukochanej „Magdaleny”, która kotwiczyła blisko liniowca HMS „Victorious”, okrętu flagowego jamajskiej eskadry, oraz nieznanego mi, nieco mniejszego liniowca hiszpańskiego. „Mascara de Oro” – „Złota Maska” – odczytałem nazwę na rufie. Naraz zamrugałem. Na pokładzie mego okrętu wrzała niecodzienna krzątanina, połyskiwały czerwone mundury piechoty, ktoś wypadł za burtę, ktoś wypalił z pistoletu... Tknięty niepokojem, przypadłem do parapetu, by przyjrzeć się dokładniej. – Naciesz się pan tym uczuciem – powtórzył Morgan i zgarnął garść suszonych fig z glinianej misy. – Gubernatorze, na pokładzie mojej fregaty...! – wykrzyknąłem ze wzburzeniem. – Pańskiej, señor? – w komnacie rozległ się nagle nowy głos, mówiący po angielsku z obcym akcentem. Odwróciłem się błyskawicznie. W ciemnym kącie komnaty, kilka stóp za biurkiem Morgana, rozparł się szczupły jegomość w czarnym, szamerowanym srebrem kaftanie z bufiastymi rękawami. Starannie ułożone ciemne loki okalały gładką, urodziwą twarz z zadartym nosem i wąskimi, mocno zaciśniętymi ustami. Bębniące po poręczy fotela dłonie były ciężkie od pierścieni. Wyglądał na zwykłego fircyka, wymuskanego dworskiego bawidamka, ale przeczył temu wrażeniu chłód w jego przymrużonych, ciemnobrązowych oczach. Teraz dopiero poczułem ostre pachnidła, których woń wisiała w komnacie, nie ustępując przed łagodnymi podmuchami bryzy. Kichnąłem. – Wdarłżeś się pan tu jak fircyk do burdelu, O'Connor – warknął Morgan. – Zachowujże się pan jak na więźnia przystało. Nie zdążyłem panu nawet naszego gościa przedstawić. Oto señor


Antonio Miguel de Gilliera z... – Co się dzieje na „Magdalenie”? – przerwałem mu bezceremonialnie. – Aresztuje pan moją załogę? Za co? Służymy temu miastu... – Proszę o wybaczenie, sir, lecz ten okręt nie nazywa się „Magdalena” – odezwał się ponownie de Gilliera. – Za czasów, gdy pływał na nim mój ojciec, nazywał się „Santa Maria Magdalena”, a porwany został... – Gubernatorze, ten człowiek... – Milczeć! – huknął Morgan. Posłusznie zamknąłem usta. – Wpadłżeś pan jak banan w kompot. Tak, właśnie tak! – dodał, najwyraźniej rozkoszując się w myślach mocą swego neologizmu. – Jak w kompot! Kapitanie O'Connor, sytuacja polityczna w rejonie Morza Karaibskiego staje się nader napięta! Napięta jak... jak łuk! Słyszał pan wieści? Wielka Brytania stoi na krawędzi wojny z odwiecznym wrogiem, z przebrzydłą Francją, O'Connor! Przebrzydłą niczym... Ach, do cholery, mniejsza z tym! Wojna się szykuje, O'Connor! Rozumie pan to? Jeden z żołnierzy zajrzał do komnaty, zaniepokojony rykiem, ale natychmiast umknął, ujrzawszy zaczerwienioną, nabrzmiałą twarz gubernatora. Marzyłem o tym, by pójść w jego ślady. – Niewykluczone, że polityka omija tawerny i burdele, w których zwykł pan na co dzień przebywać, O'Connor, nie będę więc pogłębiał mętliku w pańskim pustym łbie! – ryczał gubernator, co rusz oblizując spryskane śliną wargi. – W żywotnym, jakże żywotnym interesie naszego króla jest utrzymanie kolonii w Indiach Zachodnich! Wszystkich kolonii, i to wszelkim kosztem, O'Connor! Wszelkim! Przez moment chciałem się wtrącić i nadmienić, że od chwili przybycia do Port Royal nie byłem ani razu w burdelu, ale w porę ugryzłem się w język. Nie chciałem ryzykować pytania, co też porabiałem zamiast tego. – W związku z tym pragnę panu oznajmić, że Jego Wysokość król Anglii zawarł sojusz wojskowy z Jego Katolicką Wysokością królem Hiszpanii przeciwko Francji. Francji, która... – Morgan zazgrzytał zębami, wysilając umysł w poszukiwaniu odpowiedniej metafory – która jest przebrzydła! Ja zaś, jako gubernator największej brytyjskiej posiadłości na Karaibach, czując się szczególnie zagrożony ewentualnymi atakami Francuzów, postanowiłem okazać naszym hiszpańskim przyjaciołom gest dobrej woli! A wie pan, co to takiego? – Doprawdy, doskonała mowa, gubernatorze... – bąknął ogłuszony tyradą de Gilliera. – Rozumie mnie pan? Wpatrywałem się w gubernatora z rosnącym przerażeniem. Niespodziewanie oderwane z pozoru fakty – moje aresztowanie, interwencja żołnierzy na pokładzie „Magdaleny” oraz wizyta hiszpańskiego szlachcica – ułożyły się w logiczną całość. – Ale gubernatorze... – Kolana ugięły się pode mną. – Przecież mamy list kaperski! List kaperski wystawiony przez pana poprzednika!


– Dokładnie – skrzywił się Morgan. – Przez mojego poprzednika. Pewnie sam też bym go podpisał, O'Connor, gdyby prowadzony przez pana konwój nie stracił statku przy Barbados. Z pańskiej cholernej winy. W ten sposób utraciłem ostatni argument. – Mój okręt... – wyjęczałem doprawdy żałośnie. – Cały szkopuł w tym, señor, że naprawdę nie pański – oznajmił Antonio de Gilliera, wstając. – Jak już zdołałem panu nadmienić, señor, „Santa Maria Magdalena” ma prawowitego właściciela, którym jest mój ojciec, don Ferdinand Miguel de Gilliera. Pan i pańska banda zbirów uprowadziliście jego okręt dwa lata temu, łamiąc ogólnie przyjęte zasady kodeksu morskiego, których przestrzegają nawet Br... Portugalczycy, znaczy się. – To wcale nie tak... – wymamrotałem słabym głosem. – „Magdalena”... – Wybaczy pan, señor, ale w rodzinie wolimy mówić „Santa Maria”. – Mało oryginalne – mruknął gubernator. – Zabieracie mi mój okręt... – Klęcząc na posadzce, spojrzałem na słońce wspinające się coraz wyżej na lazurowym nieboskłonie. – Gdybym to wiedział... Gdybym wiedział o tej całej sytuacji politycznej, gubernatorze, nigdy byście mnie już w Port Royal nie zobaczyli! Jakoś zapomniałbym o wdziękach Victorii i popłynąłbym... Eee... O kurwa. Gubernator przez chwilę patrzył nierozumiejącym wzrokiem. Przez bardzo krótką chwilę. – Co? – ryknął niespodziewanie z taką mocą, że na targowisku przy Bramie Zachodniej na moment wstrzymano transakcje. – Coś pan, kurwa, powiedział?

Lochy wyglądały obskurnie. Najwidoczniej plotki o tym, że Morgan przebudował i wyczyścił więzienie, mają tyle wspólnego z prawdą, co te o jego awersji do Hiszpanów, pomyślałem, wspierając dłoń na zardzewiałym pręcie. W głowie jeszcze dudniło mi echo zatrzaśniętych z całej siły stalowych drzwi, zamykających najniższe piętro Marshallsea Prison. Zostałem uwięziony przez państwo, któremu postanowiłem służyć. Rozejrzałem się, westchnąwszy z rezygnacją. Wilgotną kamienną podłogę zaścielało siano, a na pryczy pod ścianą leżała zbutwiała derka. Obok łóżka stało wiadro, ale wnioskując po zapachu, poprzedni bywalcy celi nie krępowali się z potrzebami fizjologicznymi. Stadko wychudłych szczurów o mokrej, pozlepianej sierści kłębiło się już u moich stóp. – Wspaniale, po prostu wspaniale! – parsknąłem z wściekłością, odkopując popiskujące gryzonie. – I ty to mówisz, Billy? Znieruchomiałem. Głos dobiegał z przeciwległej celi, jak dotąd skrytej w półmroku. W świetle


padającym z wąskiego okienka tuż pod sufitem dostrzegłem szczupłą postać podchodzącą do krat. – Edward? – wyjąkałem z niedowierzaniem. – Tak, to ja, choć gdybym był tobą, też bym siebie nie poznał – mruknął człowiek przy kratach i z obrzydzeniem otrzepał powalaną błotem kurtkę oficera piechoty morskiej. Gdyby nie głos, zapewne bym go nie poznał. Edward Love, dowódca piechoty morskiej „Magdaleny”, był bowiem uosobieniem szyku i elegancji, a stan jego munduru przyprawiał o ataki zawiści nawet najbardziej fanatycznych pedantów. Tymczasem jedyną pamiątką po wytworności Edwarda były starannie przycięte bokobrody. Ciemne, zazwyczaj związane w harcap włosy miał zmierzwione, mundur podarty w kilku miejscach, a bielutkie na ogół bryczesy pokrywały plamy błota i krwi. Jak żyję, nigdy nie sądziłem, że Edward jest w stanie przeobrazić się w sapiące, rozczochrane i brudne monstrum w łachmanach. – Billy, czy byłbyś łaskaw mi wytłumaczyć, co tu się dzieje? – w głosie Edwarda pojawiła się rzadka nutka rozdrażnienia, rezerwowana zazwyczaj na sytuacje, gdy któryś z żołnierzy zapomniał o wypucowaniu guzików. – Jestem oficerem Królewskiego Korpusu Piechoty Morskiej i nie życzę sobie, by traktowano mnie jak... – Edwardzie, ciszej... – Nie, Billy, nie będę cicho! Ci grubianie przerwali mi pojedynek, zabrali moją szpadę, podarli mundur, a na dodatek ośmielili się okładać mnie kułakami! Wtrącili mnie tu bez żadnego wytłumaczenia! Czuję się poniżony i brudny! Brudny! – ostatnie słowo niemalże wykrzyczał. – Naprawdę nic nie powiedzieli? – spytałem. – Nie mówili, dlaczego cię aresztują i wloką do lochu? Nie usłyszałeś żadnego „rozkaz gubernatora”? – Możliwe. – Love zastanowił się. – Nie przysłuchiwałem się zbytnio. Widzisz, gdy udziela się komuś nagany, trudno go przy tym jednocześnie słuchać. – Obrugałeś żołnierzy Morgana? – Billy, mój drogi, oni przerwali mój pojedynek! Dżentelmen pewnych rzeczy płazem nie puszcza. – A skoro już o płazach mówisz... Pewnie znów fechtowałeś się z tym zaspanym żabożercą? – Z chevalier du Vigny! – odpalił urażony Edward. – Wypraszam sobie obrażanie mojego oponenta! W przeciwieństwie do większości Francuzów ten człowiek wie, na czym polega szermierka, dlatego też zawsze gdy nazywasz go „zaspanym żabojadem”, czynisz afront mnie oraz... Boże, o czym ja gadam? – wrzasnął niespodziewanie. Aż drgnąłem. Jak dotąd, widziałem krzyczącego Love'a tylko raz – gdy jego chiński służący wylał herbatę na świeżo uprasowaną koszulę. – Powiedz mi, Billy, o co w tym chodzi? – Love z furią zacisnął szczupłe, delikatne palce na prętach kraty. – Czyżby od czasu naszej ostatniej wizyty w Port Royal zakazano pojedynków? Billy, ja pojedynkuję się z du Vigny od chwili, gdy dostaliśmy list kaperski od McDonaldsa! Co


my, do cholery, robimy w lochu? Było naprawdę niedobrze. Edward nie dość, że krzyczał, to jeszcze przeklinał. – Tu nie chodzi o twój pojedynek, Edwardzie, a o coś znacznie poważniejszego. Pozostaje tylko liczyć, że wkrótce ktoś tu przyjdzie i wszystko wyjaśni – powiedziałem najbardziej pocieszającym tonem, na jaki mogłem się zdobyć.

Moje słowa w znacznej mierze okazały się prorocze. W jakąś minutę później stalowe wrota z hukiem uderzyły o ścianę i do środka wpadł wrzeszczący, przeklinający i posapujący tłum żołnierzy, którego epicentrum stanowił pierwszy oficer „Magdaleny”, Vincent Fowler. Wszystko wskazywało na to, że ludzie gubernatora starają się wtłoczyć Fowlera do jednej z pustych cel, lecz pomimo przytłaczającej przewagi liczebnej szło im to niesporo. Dziko ryczący Fowler, wyższy o pół głowy od najroślejszego z żołnierzy, stawiał zacięty opór do chwili, gdy któryś z nich podciął mu nogi. Vince padł, a wtedy pochwycono go za ramiona i nogi, ciśnięto do wnętrza celi i zatrzaśnięto kratę. – Witamy, panie Fowler – odezwał się Love, który przyglądał się starciu jak przeraźliwie nudnemu przedstawieniu w teatrze. – Dostarczył nam pan doprawdy przedniego widowiska. – Na litość boską, Edwardzie... – Pochłonięty dramaturgią walki, stałem nieruchomo z kubłem nieczystości w dłoniach. – Następnym razem zejdź mi z linii strzału! Zamierzałem chlusnąć w ten motłoch tym, na co zasługuje, ale za nic w świecie nie chciałbym pogłębiać twojej depresji dodatkową porcją brudu. – Tak się składa, Billy, że ja byłem częścią owego motłochu. – Vincent wyprostował się i zacisnął ogromne dłonie na kratach. – Edwardzie, dziękuję z całego serca. Chyba zawdzięczam ci, że uniknąłem działania sekretnej broni kapitana Williama O'Connora. – Cała przyjemność po mojej stronie. Vincent splunął krwią i spojrzał na mnie, przekrzywiając głowę. W przeciwieństwie do Edwarda pierwszy oficer „Magdaleny” należał do tego typu ludzi, którzy czym są brudniejsi i bardziej potargani, tym groźniej się prezentują. Ongiś biała koszula z żabotem rozchyliła się, ukazując szeroką, owłosioną klatkę piersiową. Przekrwione, brązowe oczy błyskały w mroku niczym ślepia drapieżnika, a mięśnie ramion napinały się raz za razem, jak gdyby Vince sprawdzał wytrzymałość krat. Krótkie, kruczoczarne włosy miał dziko zmierzwione, a w ogorzałej, dość przystojnej twarzy kryła się niewysłowiona groźba. W półmroku celi jego barczysta postać wydawała się jeszcze potężniejsza niż w blasku słońca. – Ten, tego... – Zrobiło mi się trochę głupio i odstawiłem wiadro. – Co cię tu sprowadza, Vince? – Około tuzina umundurowanych chudzielców. – Och, mnie również! – ucieszył się Love.


– Tuzin? – Fowler zmierzył spojrzeniem szczupłą postać porucznika piechoty morskiej. – Naturalnie, Edwardzie. Tuzin. Aż dziwne, że poradzili sobie bez wsparcia artyleryjskiego z fortecy. – Kpiny na bok, Vince – warknąłem. – Wiesz, czemu cię aresztowano? – Domyślam się. – Olbrzymi pierwszy oficer roztarł krew w kąciku ust. – Te pajace w czerwonych mundurach opadły mnie, gdy zszedłem na nadbrzeże amunicyjne, by odnaleźć Rogersa i dogadać się w sprawie wymiany lawet. „Rozkaz gubernatora!” – gdaczą jeden przez drugiego. No, to się rozsierdziłem i... Ech, nieważne. Zdajecie sobie sprawę, co to wszystko oznacza? Wściekły wzrok Vincenta smagał niczym bat. Przypomniałem sobie zażarte kłótnie, w których przyjaciele próbowali mi wyperswadować powrót do Port Royal, i naraz zapragnąłem cofnąć się w głąb celi. – Chodzi o dezercję, tak? – spytałem głucho. – I o to, że zawiśniemy, jak tylko Morgan połączy nasze nazwiska z zatonięciem „Mercury”? Ciężkie milczenie starczyło za wszelką odpowiedź. – Otóż się mylisz. Miałem wielką nadzieję, że Morgan kazał mnie aresztować, gdyż podejrzewa mnie o schadzki z Victorią, ale... – Billy, chyba żartujesz! – W półmroku lochu widziałem, jak twarz porucznika Love'a gwałtownie blednie. – Mam nadzieję, że są to tylko czcze przechwałki, gdyż... Och! Zmełłem przekleństwo. Od oficerów jednego z eskortowanych statków Kompanii Zachodnioindyjskiej, których zaprosiliśmy na obiad, dowiedzieliśmy się najnowszych plotek z Londynu. Mocno wstawieni porucznicy z „Pride of Bombay” opowiedzieli, że Morgan wystarał się o gubernatorstwo Jamajki głównie po to, by wyciągnąć Victorię z wyższych sfer, gdzie słynęła z chęci obdarzania wdziękami każdego jak leci. Udałem, iż mnie to nie obeszło, ale jak na złość Love zapamiętał. Hołdujący wyobrażeniom o czystej miłości Edward wydawał się wstrząśnięty domniemaną rozwiązłością córki gubernatora i przez następne kilka dni grzmiał na występność kobiecej natury. Nie wiedział co prawda o moim romansie z Victorią – starannie ukrywałem go nawet przed przyjaciółmi – ale chyba coś przeczuwał, gdyż uderzał w kaznodziejski ton tylko w mojej obecności. Nigdy się nie dowiedział, jak bliski był wówczas śmierci. – Ach, szlag by to trafił... – sapnąłem, machając ręką. – Prawdziwym powodem było coś innego... W krótkich, treściwych zdaniach opowiedziałem przyjaciołom o spotkaniu z gubernatorem i tajemniczym hiszpańskim szlachcicem Antoniem Miguelem de Gillierą, który rościł sobie prawa do „Magdaleny”. Vincent i Edward słuchali w ponurym milczeniu, kręcąc tylko głowami z niedowierzaniem. Wiedziałem, co czują. Fregata była dla nas wszystkim – domem, skarbem i bronią, która niejednokrotnie ratowała nam życie i honor. – Jest w tym wszystkim coś pozytywnego – zakończyłem ponuro. – Mimo aluzji do


bezprawnego zdobycia „Magdaleny” Morgan nawet nie wspomniał o dezercji i stryczku. – Może wydaje mu się to oczywiste – odezwał się w końcu Vincent. – Morgan nie będzie pobłażał partaczom, Billy. Zapewne przełknąłby jeszcze to, że przed wypłynięciem z Port Royal bosman O'Neil z chłopakami spuścili lanie ludziom z „Victorious”, ale tego, że prowadzony przez nas konwój wszedł na rafę przy Barbados, płazem nie puści! – Przecież to nie była moja wina! – Zatrząsłem się z wściekłości. – Była mgła, nawigator Millard obraził się na cały świat i schował pod pokładem, a wachtę pełnił Sullivan, któremu popieprzyła się pozycja! – Tak czy owak, „Pride of Bombay” z ładunkiem kawy i koszenili leży na dnie. Kompania Zachodnioindyjska dostanie kurwicy. – A ty na domiar złego sypiasz z tą wywłoką – dorzucił Love i poczerwieniał. – O co wam chodzi, do jasnej cholery! – syknąłem, mierząc obu wściekłym spojrzeniem. – O to, że nabroiliśmy wystarczająco, by gubernator obwiesił nas jeszcze dzisiaj – powiedział Vincent. – Nawet bez dezercji. Na jego miejscu też bym poświęcił takich jak my, jeśli korzyścią byłby sojusz z Hiszpanami! – Przyjaciele, przecież nie może być aż tak źle – jęknąłem bezsilnie. – To jakieś nieporozumienie. Cierpliwości. Zobaczycie, zaraz ktoś przyjdzie i wyjaśni... Stalowe drzwi do lochu huknęły w tej samej chwili, wpuszczając do środka krąg światła z pochodni trzymanej przez postawnego, wąsatego sierżanta. Tego samego, który szykował dziś rano na mnie pęta. – Tędy, panienko – wymamrotał z niskim ukłonem. – Dziękuję, sierżancie MacGreg – rozległ się dźwięczny głos dziewczęcy i w kręgu światła pojawił się drobny, kształtny cień kobiecej postaci, która ujęła rąbek sukni i powoli, ostrożnie rozpoczęła schodzenie w dół. – Dobry Boże... – jęknął oszołomiony Fowler. Schodząca kobieta miała okrągłą, urodziwą twarz, zadarty lekko nosek i pełne usta jakby stworzone do całowania. Ciemne loki opadały na jej odkryte ramiona oraz głęboki dekolt, odsłaniający najpiękniejszy biust, jaki Fowler, bądź co bądź wybitny znawca tematu, kiedykolwiek widział. Ja zresztą też, ale miejsce podziwu w moim umyśle zajął paniczny lęk. W przeciwieństwie do Vince'a, dostrzegłem bowiem furię, z jaką przybyła zaciskała drobne dłonie na rączce parasolki. – O'Connor! – wrzask Victorii wprawił kraty w drżenie. – Ty cuchnący, tchórzem podszyty łajdaku! Wyłaź z tej nory! Pokaż swą parszywą gębę, a jak ci w nią... – Oj, panienko... – Fowler uśmiechnął się od ucha do ucha. – Takie grube słowa w ustach tak pięknych... Parasolka uderzyła w zardzewiały pręt tuż obok jego twarzy, krzesząc iskry. Fowler odskoczył przerażony. – Vicky, najdroższa... – wymamrotałem nieśmiało. – Padliśmy ofiarą...


– My padliśmy? My? – Victoria wrzeszczała tak, że szczury, piszcząc ze strachu, tłoczyły się przy szczelinach w podłodze. – Ty zawszony parszywcze! Ty marynarzu od siedmiu boleści! Jak śmiałeś! Jak śmiałeś powiedzieć papie, że... Niespodziewanie jej głos załamał się, a modre oczy wypełniły łzami. Parasolka, jeszcze przed chwilą wymierzona w celę Fowlera, opadła bezsilnie ku ziemi. Piersią dziewczyny wstrząsnął szloch. – Vicky, to nie tak! – Tknięty nagłym impulsem, przypadłem do krat i wyciągnąłem ku niej rękę. – Pozwól mi to wszystko wytłumaczyć! Mój okręt... Zawsze byłem głupcem. Wydarzenia pomknęły jak salwa z burty. Parasolka Victorii odbiła moją rękę. Krzyknąłem, lecz nim zdołałem odskoczyć, białe dłonie dziewczyny zacisnęły się na połach mej kurtki. Córka gubernatora szarpnęła z ogromną siłą, wbijając moją twarz między dwa zardzewiałe pręty. – Ty zafajdany kutafonie! – wrzeszczała. – Jak śmiałeś wypaplać przed papą, że niby ja... Córka gubernatora Port Royal! Z takim obszczyportkiem jak ty! Ja z tobą! Nigdy! Nigdy! – No właśnie – sapnął uspokojony nieco Love. – A ja naprawdę uwierzyłem, Billy, że ty z tą kobietą... Parasolka z hukiem przecięła powietrze niebezpiecznie blisko twarzy Love'a, który przezornie cofnął się o krok. Vicky podjęła osłabiony na moment chwyt. – Odszczekasz wszystko przed papą albo obiecuję ci, Williamie O'Connor, że nie sprawisz już nigdy żadnej kobiecie przyjemności, jakkolwiek wątpliwej... – A jednak! – jęknął Love. – Billy, ty z nią... – Milczeć! – krzyknęła córka gubernatora, po czym wciągnęła głęboko powietrze, szykując się do kolejnej tyrady. Niespodziewanie znów zgrzytnęły drzwi do lochu. Dziewczyna obejrzała się, poluźniając palce, a wtedy wciągnąłem w nozdrza znajomą, drażniącą woń. Kichnąłem, a zaalarmowana dziewczyna na nowo szarpnęła mnie za poły munduru. Za jej plecami pojawił się mój stary znajomy, wąsaty sierżant MacGreg, w asyście weteranów aresztowania porucznika Fowlera. Wąsacz, zaznajomiony już z możliwościami córki gubernatora, nie kwapił się jednak do szybkiej interwencji. Zaczynało brakować mi tchu. – Czego? – warknęła Victoria. – Skradacie się pod drzwi i podsłuchujecie, tak? Kolejni tchórzem podszyci bohaterowie od siedmiu boleści... – Ależ panienko, my nie podsłuchujemy... Naprawdę. – Sierżant zamrugał niewinnie. – Po co podsłuchiwać, skoro nawet w przystani panienkę... Eee... No, rozkaz gubernatora. Sapnął ciężko, pokręcił głową i sięgnął po pęk kluczy u pasa. – Jaki rozkaz gubernatora? – Victoria puściła mój mundur i odwróciła się do sierżanta, lecz MacGreg odsunął ją bezceremonialnie i włożył klucz do zamka. Wziąłem głęboki wdech i wyprostowałem się dumnie, rozmasowując policzki, na których odgniotły się pręty celi.


– Kapitanie O'Connor – powiedział sierżant – pan i pańscy oficerowie pójdą ze mną na nadbrzeże. Załoga „Magdaleny” zbuntowała się, ostrzelała szalupę z żołnierzami i nie chce dobrowolnie zejść na ląd, a ten pierdo... eee... nasz zacny hiszpański gość sprzeciwia się zbombardowaniu okrętu. Ma pan godzinę, by nakłonić załogę do zejścia na ląd, kapitanie. Rozkaz gubernatora. Przy ostatnich słowach sierżant spojrzał mi w oczy, jakby szukając w nich zrozumienia, po czym wepchnął sobie do ucha palec i potrząsnął. – To był dość wyraźny rozkaz – dodał. – Rozumiem, sierżancie – westchnąłem z udawanym współczuciem. – To u nich rodzinne. Ma pan moje słowo honoru, że... – Słowo honoru? – zdumiał się żołnierz, otwierając celę. – Pan gubernator kazał mi zastrzelić was jak hieny, gdy wykona pan pierwszy podejrzany ruch. A to dobrzy strzelcy, kapitanie O'Connor. Innymi słowy, niech się pan lepiej postara. – A co ja z tego będę miał? – Byłem pewien, że w moich oczach zalśniła stal. – Co będę miał z tego, że nakłonię załogę do poddania się? – Nie wiem. – Wąsaty sierżant wydął wargi. – I prawdę powiedziawszy, gówno mnie to obchodzi. Idziesz pan czy uznać pański ruch za podejrzany? – Na litość boską, ty zawsze zachowujesz się jak idiota! – parsknęła nagle Victoria i ruszyła ku wejściu, zadzierając dumnie głowę. Mimowolnie wypięty biust torował jej drogę wśród oszołomionych żołnierzy niczym galion wśród fal. – Billy, więc ty naprawdę... – stęknął wyprowadzany z celi Love, gdy stanął ze mną ramię w ramię. – Tak, Edwardzie. Ja naprawdę – warknąłem. – Ale przysięgam na mój honor, że nie tknąłbym tej kobiety, gdybym wiedział, że jej głos jest w stanie wybić dziurę w murze. I jeszcze coś – dorzuciłem po chwili szeptem, gdy uwaga żołnierzy skupiła się na celi porucznika Fowlera, z namaszczeniem otwieranej przez wąsatego sierżanta. Pomni nieprzyjemnych doświadczeń, ludzie MacGrega jak jeden wymierzyli w Fowlera karabiny. – Gdy chwyciła mnie za kołnierz – szeptałem – poczułem obcą woń. Poza pachnidłami tymi co zawsze było coś jeszcze. Taki ostry zapach... Poczułem go od de Gilliery, tego hiszpańskiego skórkojada... – Wielkie nieba, Billy! – Powoli, nie wyciągaj pochopnych wniosków – dokończyłem, próbując stłumić nagły, bardzo dotkliwy ból w sercu. – Mam pewien pomysł, ale wyjdźmy najpierw z tej nory...


Fregata jak zwykle prezentowała się wspaniale. Jej wysoka burta, pomalowana w czarno-żółtą kratę, unosiła się dumnie na mieniącej się w blasku słońca tafli, a szereg zamkniętych furt działowych krył w sobie milczące wyzwanie dla prażonego upałem miasta. Holowany przez szalupę dziób obracał się wolno ku morzu, wyzywająco mierząc bukszprytem w kolejne zabudowania Port Royal. Już straciłem z oczu galion, przedstawiający długowłosą, odzianą w powłóczystą szatę kobietę z rozrzuconymi ramionami, a zamigotały złocenia rzeźby rufowej. Ujrzałem szerokie okna kajuty kapitańskiej oraz mój ulubiony balkonik, na którym zwykłem popijać malagę i podziwiać krasę zachodzącego słońca. Cokolwiek by powiedzieć o Hiszpanach i ich wielokrotnie krytykowanym przemyśle szkutniczym, niemłoda już „Magdalena” była nadal udanym okrętem. Fregata dobrze żeglowała choćby i półwiatrem, a przy wietrze z baksztagu robiła nawet dwanaście do trzynastu węzłów. Dolny pokład krył trzydzieści dwie armaty dwudziestoczterofuntowe, które uzupełniały cztery dziewięciofuntowe pościgówki na dziobie i rufie oraz kilkanaście falkonetów. Choć po Karaibach żeglowały okręty znacznie nowsze, a także wielokrotnie cięższe i lepiej uzbrojone, „Magdalena” dzięki zwrotności i szybkości nie musiała obawiać się nikogo ani niczego. Moja ukochana fregata, pomyślałem, patrząc na marsle opadające na foku i grocie. Oczy mi wilgotniały. Moja niedościgniona, uwielbiona, najwspanialsza... – Hej! – oprzytomniałem nagle. – Przecież ona wypływa na otwarte morze! Kto dał rozkaz...!? Holująca dziób szalupa zawracała, by przybić do burty fregaty. Okręt przechodził właśnie obok zakotwiczonej przy forcie ogromnej „Victorious” i stojącego tuż przy niej hiszpańskiego liniowca, którym przybył de Gilliera. Nawet z tej odległości usłyszałem gwizdki bosmańskie, które zagnały kolejne grupy marynarzy na reje. Odgłos wystrzału armatniego brutalnie zburzył ową sielankę. Południowa ściana Fort James skryła się na moment w obłokach dymu, a przy bakburcie „Magdaleny” wykwitł wysoki słup wody. – O'Connor! – rozległ się znajomy ryk. Rozwścieczony Morgan parł w naszym kierunku, roztrącając kordon żołnierzy i tłumek gapiów na nadbrzeżu, a za nim kusztykał zaczerwieniony de Gilliera. Przez chwilę miałem wrażenie, że Hiszpanowi towarzyszy mężczyzna o ostrej twarzy i długich, czarnych włosach, które wypływały spod kapelusza, ale gdy spojrzałem nań ponownie, już go nie było. Nim zdołałem się rozejrzeć, z wściekłością naskoczył na mnie gubernator. – O'Connor, ci pańscy bandyci... – wysapał, mierząc mnie złowrogim spojrzeniem. – Pańska załoga odmówiła... odmówiła zejścia na ląd! Ma pan dwa wyjścia, drogi panie! Albo namówi ich pan, by zeszli... albo każę rozwalić tę zbuntowaną krypę! Jakby na potwierdzenie tych słów kolejne działo ryknęło ogniem, lecz tym razem kula przeleciała wśród takielunku i plusnęła w wodę w bezpiecznej odległości od okrętu. Załoga „Magdaleny”, zajęta wciąganiem szalupy na żurawiki, przypadła na chwilę do pokładu.


– Ten okręt jest nam potrzebny – wycharczał de Gilliera. Jego hiszpański akcent brzmiał jeszcze wyraźniej. – Rozumie to pan, O'Connor? – Nie. Tego akurat nie rozumiem – powiedziałem wolno, obrzucając Hiszpana chłodnym spojrzeniem. Zerknąłem też na Morgana. Dłoń gubernatora, ocierająca spocone czoło batystową chustką, nagle znieruchomiała, a sam gubernator spojrzał bacznie na swego gościa. – Nie musi pan – zacisnął zęby de Gilliera. – Proszę wykonać rozkaz swego zwierzchnika, a przysięgam, że... – Coś pan mi tu za dużo gadasz. – Gubernator Morgan wciągnął głęboko powietrze, przez co jego zwalista postać jeszcze urosła. – Gadasz pan jak najedzony. Najęty, się znaczy. A pan, O'Connor, za długo myślisz. O wiele za długo. Ryknęło kolejne działo twierdzy. Kula odbiła się od wody kilkanaście jardów od burty i przemknęła nad pokładem. – Vincent, zatrzymaj tych durniów! – syknąłem nerwowo. Porucznik Fowler porwał tubę głosową z rąk stojącego za jego plecami żołnierza i nabrał głęboko tchu. Nauczony doświadczeniem zacisnąłem powieki. Stojący obok Love uczynił to samo. – Ahoj, „Magdalena”! Ostrożnie rozchyliłem powieki. Ogłuszeni żołnierze łapczywie wciągali powietrze. Idealnie brytyjska końska szczęka gubernatora Morgana opadła o kilka cali i zwisła nieruchomo, a de Gilliera wyglądał, jakby tuż przy nim eksplodowała beczka prochu. Tymczasem krzątanina na fregacie natychmiast zamarła, a przy relingu rufowym wyrosła niedźwiedziowata postać bosmana O'Neila. – Ahoj, poruczniku! – ryk bosmana w niczym nie ustępował rykowi Fowlera, z tym że O'Neil nie używał tuby. – Kotwica w dół! – wyryczał Fowler. – Fokmarsel na wiatr! Idziemy do was! – No, sierżancie. – Love położył dłoń na ramieniu MacGrega. – Do szalupy. Miał pan czekać na nasz fałszywy ruch, pamięta pan? No, proszę. Niechże doprowadzi pan kilku swoich ludzi do stanu używalności i płyniemy. – Blmpshmtmsowdslad – powiedział sierżant, potrząsając głową. – Dhtlupsowkal – dodał po chwili.

Kwadrans później płynęliśmy już w kierunku stojącej nieruchomo fregaty. Stanąłem na dziobie szalupy, Love przysiadł na burcie obok mnie, a Fowler, mimo protestów wąsatego sierżanta, ujął rumpel. Wciąż lekko oszołomiony MacGreg nie spuszczał z nas oczu, podobnie jak sześciu jego ludzi czuwających z bronią gotową do strzału. Pozostali mozolili się przy wiosłach, a że dzień


był upalny, na ich twarzach perlił się pot. Wszyscy milczeliśmy, ciszę zakłócało jedynie skrzypienie wioseł w dulkach i cichy plusk fal omywających burty. Słowa były zbędne. Moje oczy skrzyły się już dzikim, pirackim blaskiem i starczyło mi przelotne spojrzenie na Fowlera i Love'a, bym wiedział, że to zauważyli. Byliśmy gotowi. Z każdym pociągnięciem wioseł „Magdalena” rosła w oczach. Dostrzegałem już chudziutką postać porucznika Sullivana, który przyglądał nam się przez lunetę, ogromnego O'Neila, który popędzał gromadę majtków na dziób, i sierżanta Kenta, podoficera naszego oddziałku piechoty morskiej, naradzającego się ze swymi ludźmi. Na okręcie panował złowieszczy bezruch, a marynarze tłoczyli się przy burtach, przypatrując się w milczeniu naszej łodzi. Ja jednak wiedziałem, że ów bezruch jest pozorny. Oto na grotmarsie błysnął skrawek czerwonego munduru strzelca piechoty morskiej, a słońce przejrzało się w wypolerowanej lufie muszkietu. Za plecami gapiów na pokład dziobowy przemknęła skulona grupka strzelców, a jedna z furt działowych odchyliła się na moment, ukazując twarz zaciekawionego kanoniera. O'Neil jakoś nie kwapił się do odejścia od kabestanu, a ludzie na rejach i salingach, choć sprawiali wrażenie jedynie ciekawskich obiboków, mogli w każdej chwili zrzucić nowe żagle. „Magdalena” przypominała drapieżnika, który udaje powolnego i uśpionego, by jak najdłużej mylić ofiarę, nim się na nią rzuci. Uśmiechnąłem się szeroko. Napięcie, które odczuwałem, zamieniło się w lekkie rozbawienie. – Sierżancie? – rzuciłem do MacGrega. – Właśnie, panie O'Connor. – Sierżant otarł czoło z potu. – Słusznie. Już miałem panu mówić, że bliżej nie podpłyniemy. Stąd świetnie pana usłyszą. Mój uśmiech stał się jeszcze szerszy. Gospodarskim gestem wskazałem okręt, kołyszący się lekko na falach, i oznajmiłem z kurtuazją: – Drogi sierżancie, chciałbym panu przedstawić fregatę „Magdalena”, okręt obsadzony przez najparszywszą bandę pijaków, morderców, złodziei, sodomitów i innych Francuzów, jaka kiedykolwiek pływała po Morzu Karaibskim. Osobiście ową bandę dobierałem i ręczę słowem honoru, że dusze większości z nich są czarniejsze od smoły uszczelniającej deski poszycia. Wszystkie ich grzechy, występki i zboczenia równoważy jednak jedna jedyna ich zaleta, a jest nią absolutna lojalność wobec dowódcy. Czyli mnie. Jestem zmuszony zatem poinformować pana, że znajduje się pan na muszkach przynajmniej kilku muszkietów, a bliżej nieokreślona liczba diabłów w ludzkiej skórze tylko marzy, by wyskoczyć za burtę, podpłynąć tu, odgryźć panu jajca i napchać nimi armatę, zanim do niej pana przywiążą. W trakcie mojego wywodu twarz sierżanta na przemian bladła i czerwieniała. Zapewne i on dostrzegł już strzelców wyborowych na marsach i kilka płacht niedbale maskujących falkonety na burtach. Był jednak dzielnym człowiekiem. – Wolne żarty, kapitanie – parsknął nerwowym śmiechem. – Skoro są tacy lojalni wobec pana, z pewnością nie otworzą ognia! Nie ośmielą się przecież zranić człowieka, któremu zawdzięczają wyciągnięcie z czeluści piekielnych.


– Ależ ośmielą się – zarechotał za moimi plecami Fowler. – A czemuż by nie? Od trzech miesięcy zalegasz pan z żołdem, kapitanie! Był diablo przekonywający. Poczułem, jak włos jeży mi się na głowie. – Nie strzelą – powiedziałem. – Nie ośmielą się. – Billy, połowa z tych ludzi uciekła spod stryczka. Oni nie mają naprawdę nic do stracenia, a przed śmiercią mogliby się przynajmniej zabawić, strzelając do ciała swego dowódcy i paru zabłąkanych homarów – syczał Fowler, aż ciarki wędrowały mi po plecach. Sierżant bladł i czerwieniał z prędkością, która mogła wprawić kameleona w zawiść. – Ja bym strzelił – powiedział Love głosem tak obojętnym, jakby rozprawiał o malarstwie. – Prosto w twoje prawe oko, Billy. – Zamknijcie się! – ryknąłem, udając lęk. – A pan, sierżancie, ma tylko jedno rozwiązanie. Poproszę pański pistolet. Naraz z hukiem opadła furta działowa, a z czeluści dolnego pokładu wychynęła paszcza osiemnastofuntówki. Trzęsącymi się dłońmi sierżant podał mi broń. W chwilę później szalupa uderzyła o burtę fregaty, a z góry opuszczono trap. Gdy tylko wspiąłem się na pokład, natychmiast otoczył mnie krąg szczerych i roześmianych gąb pijaków, morderców, złodziei, sodomitów i Francuzów o najczarniejszych duszach. Na milczącym dotąd pokładzie fregaty buchnęła wrzawa – każdy, od pomocnika cieśli po drugiego oficera Richarda Sullivana, przepychał się, by uścisnąć mi dłoń i wyrazić radość ze spotkania. Buldog Edwarda o dźwięcznym imieniu Winston, którego życie składało się ze spania, żarcia i gwałcenia nóg ludzi, zwierząt i stołów, skakał i szczekał jak oszalały, a obie pokładowe papugi, Pruchło oraz Barachło, skrzeczały do rytmu i tłukły skrzydłami. Rozbrojeni przez Vincenta żołnierze przyglądali się temu z ponurymi minami. – Cisza! – ryknąłem ile sił w płucach, a tłum pijaków, morderców, złodziei, sodomitów i Francuzów posłusznie umilkł. – Panie Sullivan, proszę przygotować szalupy do przeciągnięcia okrętu na keję prowiantową, a potem wywiesić sygnał „negocjacje w toku”! Poruczniku Love, niechże pańscy ludzie mają oko na naszych gości! Panie Fowler, panie O'Neil, proszę za mną do kajuty kapitańskiej. Aha, wezwijcie też cieślę Sancheza. Wydawszy rozkazy, ruszyłem w kierunku kajuty. Z chwilą, gdy znowu znalazłem się na pokładzie, serce zaczęło mi bić żywiej, głos nabrał mocy, a myśli szybkości. Znów wiedziałem, kim jestem, co robię i czego ode mnie się oczekuje. Żołnierz piechoty morskiej, stojący na warcie przy drzwiach mojej kajuty, wyprężył się na baczność i z trzaskiem zaprezentował broń. Choć Love swego czasu zabronił im uśmiechania się, strojenia min, a nawet tików nerwowych, ten nie opanował się i wyszczerzył zęby na powitanie. Udałem, że powściągam uśmiech, i przekroczyłem próg mej kajuty. Tak, to było moje królestwo, jedyne miejsce odosobnienia na niemiłosiernie zatłoczonych pokładach okrętu. Promienie słońca wpadały do środka przez ogromne, rufowe okna i przesuwały się po ścianach wraz z lekkim kołysaniem okrętu. Świetlne zajączki pełgały po


półkach z kilkoma książkami i dziennikiem pokładowym, stojaku z mapami, poręczach fotela i ogromnym mahoniowym biurku, rozbłyskując za każdym razem, gdy napotykały na swej drodze kałamarz lub karaę malagi. Naraz poczułem chłodny lęk, że ten wspaniały magiczny azyl każdego kapitana okrętu miałby mi zostać zabrany. Zacisnąłem dłonie w pięści. Za plecami usłyszałem ciche kaszlnięcie Fowlera. Odwróciłem się wolno, bardzo wolno. W niskim pomieszczeniu potężny Vincent wydawał się jeszcze większy, a stojący obok bosman O'Neil był wprost gigantem. Jego głowa, otoczona grzywą czarnych loków, niemalże dotykała sufitu, a pięść, którą dotknął czoła w salucie, była wielka niczym górski otoczak. Gęste, krzaczaste brwi bosmana zeszły się na wąskim czole, tworząc głęboką bruzdę nadającą jego twarzy wyraz wiecznego niezadowolenia. Wrażenie owo pogłębiały wykrzywione starą blizną usta skryte wśród gęstej brody i wąskie zmrużone oczy. – Szacuneczek, kapitanie – zagrzmiał bosman. – Kapitanie. – Fowler zasalutował. – Chciał pan z nami rozmawiać. Jak zwykle w towarzystwie kogoś z załogi, przyjacielskie przekomarzania znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ustępując miejsca pokładowej etykiecie. W głosie pierwszego brzmiał spokój i nieoczekiwanie zalała mnie fala gorącej wdzięczności. Oto zaciskały się nam stryczki na szyi, celowały ku nam działa jednego z fortów Port Royal, Hiszpanie wespół z gubernatorem wyciągali ręce po nasz okręt, a Fowler jak gdyby nigdy nic salutował z powagą na powitanie. – Tak – odparłem sucho, walcząc z włochatą kulą w gardle. – Chciałem. Mam nadzieję, że zdają sobie panowie sprawę z sytuacji, w jakiej mieliśmy pecha się znaleźć. Obaj skinęli głowami. A zatem Vince zdążył pokrótce przekazać wieści bosmanowi. – „Magdalena” ma być podarunkiem dobrej woli dla nowych przyjaciół gubernatora – ciągnąłem. – O tym, że fregata z naszą załogą przysłuży mu się znacznie lepiej, nie miałem okazji nadmienić. Głównie przez owych przyjaciół. – De Gilliera – mruknął Vincent, zaciskając pięści. – Kapitanie, nawet jeśli okręt w istocie należał do jego ojca, ma pan zamiar go oddać? Uczciwie go zdobyliśmy i... – Prawie uczciwie – ostudziłem jego zapał. – Opuściliśmy banderę na znak poddania, a potem zaatakowaliśmy tych sukinsynów, gdy podpłynęli bliżej. Nie chcę oddawać okrętu, ale trudno nam będzie z tego wybrnąć. Drogę ucieczki odcina przecież ogień Fortu James. Jestem pewien, że kanonierzy tylko czekają, by dziób „Magdaleny” drgnął w kierunku otwartego morza. – Kapitanie, a co z załogą? – Ponura twarz bosmana poszarzała jeszcze bardziej. – Wie pan, do cholery, że... Urwał, zresztą nie musiał kończyć. Dobrze wiedziałem, że praktycznie cała załoga fregaty była na bakier z prawem. Na „Magdalenie” służyli dezerterzy z Royal Navy, ścigani przez prawo irlandzcy buntownicy, przemytnicy, kłusownicy, złodzieje, a nawet zbiegli niewolnicy. Tak długo, jak należeli do załogi „Magdaleny”, ich wolności bronił list kaperski wystawiony


przez gubernatora Port Royal. Z chwilą utraty okrętu przed ponowną niewolą nie chroniło ich już nic. – Powiedziałem, że będzie trudno, bosmanie – rzuciłem ostro. – Nie mówiłem, że się poddajemy. O, jest pan, señor Sanchez. Buenos dias czy jak to tam było... Próg kajuty przekroczył siwiuteńki jak mleko staruszek w wielkim, skórzanym fartuchu, przepasanym liną z kilkoma narzędziami. Jego wiek stanowił jedną z większych tajemnic na „Magdalenie” – wyglądał, jakby przybył do Indii Zachodnich z niedobitkami Wielkiej Armady księcia Mediny Sidonii, a złośliwsi twierdzili, że dotarł tu na statkach Kolumba. Dostojeństwa jednakże Sanchez nie nauczył się nigdy – jeszcze w progu obrzucił kajutę fachowym spojrzeniem, cmokając głośno, po czym zauważył mnie i machnął ręką w geście przypominającym salut. Vincent z przyzwyczajenia pokręcił głową z dezaprobatą, ale wszyscy dawno już nauczyli się tolerować złe maniery cieśli. Sanchez był bowiem jedynym członkiem załogi, który żeglował na „Magdalenie” jeszcze pod dowództwem Hiszpanów. Zdobyliśmy go razem z fregatą, podobnie jak armaty, żagle, kotwice i resztę wyposażenia. Gdy nasz zespół abordażowy wymiatał dolny pokład okrętu z resztek obrońców, Sanchez, miast stawić opór, poddać się lub uciekać, z werwą obrugał naszych marynarzy, a potem wręczył im młotki, by pomogli mu łatać dziury w poszyciu. Zdecydowanie też odmówił opuszczenia swego „ukochanego okrętu”, jak go nazywał, i pozostał, by mu służyć. Tak, Sanchez służył bowiem nie mnie czy de Gillierze, ale „Magdalenie” i byłem pewien, że pozostałby na niej, nawet gdyby opanowała ją banda pogańskich Turków. Bardziej od jego lojalności zależało mi jednakże na jego pamięci. – Señor Sanchez! – powiedziałem głośno. – Czy pamięta pan... – Co się pan tak wyć! – ryknął cieśla, zakładając żylaste ramiona na piersi. – Co, el capitán? Że stary to głuchy? Hę? – Nie, señor Sanchez. Skądże znowu. Po prostu mam do pana sprawę i... – Que? – Sprawę mam do pana! Proszę sobie przypomnieć, jak... – El capitán, ja reperować ten pieprzony wręg przy sterburta. Ja mam mało czasa, kurwa mać, a pan... – ...wyglądał syn dowódcy okrętu... – ...dupa moja zawrócona całkiem! Na amen! Wręg! Wrąg! – ...kiedy jeszcze pływali na nim pańscy rodacy... – ...mało czasa! Dupa całkiem zawrócona, całkiem, całkiem, Dios! – ...przed bitwą pod Velaggo! – Que? Nic nie słyszę! Co? – Señor Sanchez... – Pieprzony wrąg! Całkiem spróchniały! Te korniki całkiem go spróchniały, portugalskie


korniki! Twarz cieśli poczerwieniała. Podskakiwał w miejscu, boksował powietrze i wypluwał hiszpańsko-angielskie wiązanki pod adresem wręgi, korników i Portugalczyków, po czym wyrwał zza pasa młotek i jął ostukiwać ściany mojej kajuty. Wtedy to skończyła się anielska cierpliwość Fowlera. Pierwszy oficer warknął niczym niedźwiedź, pochwycił cieślę za fartuch i uniósł go cal nad podłogę. Wystraszony Sanchez kwiknął i zwisł nieruchomo niczym żagiel podczas flauty. – Sanchez, chodzi o kapitana Ferdinanda de Gillierę, poprzedniego dowódcę okrętu – powiedziałem z westchnieniem. – Pamięta pan jego syna? – Pamięta! Pamięta! – zapiszczał Sanchez, na próbę kopiąc powietrze. Na czole Fowlera nie wystąpiła dotąd ani jedna żyła. – Antonio de Gilliera! Piękny on, piękniuteńki! Pieprzono piękny! Kobiecy mężczyzna! I zaczął bluzgać po hiszpańsku. Vince był jedynym oficerem „Magdaleny”, który rozumiał nieco hiszpański. Języka liznął w więzieniu Santo Domingo, przez co jego słownictwo ograniczało się do najokropniejszych przekleństw – co w zupełności wystarczało, by zrozumieć Sancheza. Już przy trzecim zdaniu twarz Fowlera pociemniała, ale bynajmniej nie z wysiłku. – Coś pan powiedział? – spytał nagle, przysuwając sobie Sancheza przed twarz. Gdy cieśla posłusznie powtórzył kilka ostatnich słów, Vince sapnął z niedowierzaniem i spojrzał ku mnie. – Billy, on twierdzi, że Antonio de Gilliera bał się okrętów! – Fowler był zdumiony do tego stopnia, że zapomniał o etykiecie. – Rzygał na potęgę nawet podczas postoju w porcie, przerażały go armaty, marynarze, maszty, wszystko! A poza tym był cholernym sodomitą! – Sodomitą? – zakrztusiłem się. – Tak, wolał facetów od... – Vincent splunął z pogardą. – Boże, tylko Hiszpanie mogą wymyślać takie bezeceństwa... – Był sodomitą, tak? Jest pan tego pewien, Sanchez? Staruszek energicznie pokiwał głową, błagalnie zerkając ku ukochanym deskom podłogi. – Wierzę panu, señor Sanchez, i naprawdę nie chcę wiedzieć, jak pan się tego dowiedział – mruknąłem i potrząsnąłem głową. Wtedy, w więzieniu, nie miałem wątpliwości, że wśród pachnideł Victorii wyczuwam woń perfum de Gilliery. Oznaczało to, że gość gubernatora Morgana najprawdopodobniej pederastą nie był. Kolejna fala bólu w sercu przytłumiła pytanie, kim był naprawdę. – A zatem wszystko jasne – powiedziałem, siląc się na obojętny ton. – Panie Fowler, proszę wywiesić sygnał „przybijam do nadbrzeża prowiantowego”, a pan, bosmanie, przypomni sobie wszystko, za co w Royal Navy grozi kara śmierci. – O, świetnie pamiętam! – rozpromienił się O'Neil. – Za zabójstwo oficera, za bunt... – O, właśnie. Bosmanie, czy zna się pan na buntach?


Słońce z wolna chyliło się już ku zachodowi, kiedy wachta O'Neila przypuściła kolejny szturm na pokład rufowy. Dziko wyjąc i wymachując toporami, marynarze przebiegli wzdłuż pomostów obu burt i zmieszali się z obrońcami. Wybiegłem im naprzeciw. – Gińcie, psubraty! – wrzasnąłem, rozrzuciłem ramiona i wypaliłem z pistoletu prosto w pierś bosmana. O'Neil krzyknął, chwycił się za serce i runął na plecy, przygniatając swym ciężarem mata Smitty'ego. – Panie O'Neil, umiera pan niezwykle przekonująco! – pochwaliłem, zatykając pistolet za pas. – Dziękuję, sir! – zawołał zarumieniony bosman, wstając. – Smitty, do roboty, ty przegniła meduzo! Teraz ty mnie zabij! Szybciej, chłopie! Wokół nas trwała zacięta walka. Marynarze z przejęciem okładali się kułakami, wyrzucali do wody lub markowali uderzenia bosakami, wyklinając przy tym rodziny przeciwników do kilku pokoleń wstecz. Po prawej szalał Vince Fowler, pracowicie wbijając czubek szpady w deski, które kazałem marynarzom powpychać sobie pod koszule, a piechota morska Edwarda postąpiła krok, szykując się do oddania kolejnej salwy ślepymi nabojami. – Padać gęściej! – krzyczałem, fechtując się ostrożnie z matem Mullhollandem. – Trup ma się gęsto ścielić! Piechota morska, ognia! – Pierwszy szereg, ognia! – Love machnął szpadą. Huknęły muszkiety i pokład rufowy na chwilę znikł w obłokach dymu. – Doprawdy, kapitanie, gdybym był poetą, nazwałbym to rewią na wodzie – mruknął zgorszony Love. – Na szczęście nie jesteś! Dym opada! Walczyć! – wrzasnąłem i aż stęknąłem, zdzielony bosakiem. Mullholland za bardzo wczuł się w rolę. Od paru godzin z powodzeniem goniliśmy się po pokładach, przedstawiając każdemu wyposażonemu w lunetę obywatelowi Port Royal przekonującą wizję buntu załogi. Po raz kolejny nie doceniłem swych ludzi. Bieganina, wrzaski i szamotanina, okraszone salwami z nienabitych pistoletów i kilkakrotnym ściągnięciem bandery, wyglądały tak realistycznie, że w niektórych sytuacjach wątpiłem, czy Fowler z O'Neilem w istocie nadal kontrolują sytuację. Dramaturgię spektaklu podniosła interwencja drugiego oficera Sullivana, który jako jedyny nie zorientował się w sytuacji i wziął bunt na poważnie. Przerażony do granic wytrzymałości postanowił wykorzystać oficerski autorytet i zażegnać konflikt, wskutek czego marynarze przestali udawać bójkę, a zaczęli tłuc się na poważnie. – Walczyć! – krzyknąłem, „zabiwszy” Mullhollanda. Załoga wzniosła bojowy okrzyk i odparła „buntowników” poza uskok pokładu rufowego, lecz


zauważyłem, że ludzie zmęczeni kilkugodzinnym przedstawieniem poruszali się wolno i ślamazarnie. Zakląłem wściekle. – Panie Zeeman! – zawołałem w kierunku luku rufowego. – Zasłona dymna! Osmolony na gębie artylerzysta-piroman wyskoczył z rechotem na pokład, taszcząc dymiący, żelazny kosz. Po kilku sekundach buchnęły zeń gęste kłęby dymu, które spowiły okręt. Westchnąłem ciężko i otarłem pot z czoła. – Przerwa! – zarządziłem, gdy dym dotarł na rufę. – Panie Bernstein, proszę wytoczyć jeszcze beczułkę grogu! Orlonosy ochmistrz szarpnął się za pejsy, ubolewając nad kolejną stratą w zapasach, lecz posłusznie zniknął pod pokładem. – Billy, jak długo chcesz ciągnąć tę idiotyczną maskaradę? – Za moimi plecami stanął Fowler, ciężko dysząc. – Ludzie są wykończeni. – Do zmroku pozostało około półtorej godziny, Vincent. – Usiadłem na przewróconej skrzyni. – Wygraliśmy mnóstwo czasu. Aż cud, że Morgan nie podesłał tu „Victorious”. Poczekamy, aż straci cierpliwość i... Niewidoczne, skryte w dymie armaty fortu niespodziewanie ryknęły ogniem, a kule z gwizdem przemknęły niedaleko okrętu. Poderwałem się gwałtownie. – Już stracił! – Chwyciłem Vincenta za poły kurtki mundurowej. – Vince, musimy zyskać jeszcze trochę czasu! Musimy jakoś dotrwać do zmroku, wtedy nasi ludzie będą bezpieczni! Vincent sapnął ciężko i poprawił pas ze szpadą. – Billy, oni do nas strzelają z twierdzy! Morgan chyba przestał zważać na tego fałszywego de Gillierę i rozeźlił się na serio. Jak chcesz zdobyć ten czas? – Posłuchaj! – Zagryzłem wargi. – Wywieś sygnał „bunt opanowany, przybijam do kei prowiantowej”, a potem przekaż Sullivanowi, by zdjął fokstengę. I stań gdzieś z boku, by ci na łeb nie spadła.

Biegłem jak szalony przez dzielnicę portową, przedzierając się przez egzotyczny tłum marynarzy, tragarzy i robotników. Co chwila oglądałem się, by nie zgubić biegnącego za mną, zasapanego Sullivana, i uskakiwałem w cień, gdy tylko dostrzegłem choćby błysk czerwonego munduru piechoty. Załoga w całości znalazła się na brzegu, a mój szalony plan wkroczył w decydującą fazę. Zgodnie z oczekiwaniami w kwadrans po tym, jak rozkazałem Sullivanowi zdjąć fokstengę, rzeczone drzewce grzmotnęło o pokład. Zostaliśmy w ten sposób „zmuszeni”, by powoli, z mozołem przeciągnąć okręt na szalupach do kei w Chocolate Hole, co nie dość, że dało nam dodatkowe pół godziny, to jeszcze umożliwiło realizację kolejnego etapu mojego planu. Dobrze wiedziałem, że gdy „Magdalena” znajdzie się za szeregiem zakotwiczonych na płytkiej wodzie


brygów kupieckich, jej kadłub stanie się niewidoczny dla ludzi na nabrzeżu. Wykorzystałem tę chwilę w pełni. Popędzeni moimi rozkazami marynarze zepchnęli do wody działa wraz z całym zapasem kul i prochu, a potem spuścili łodzie, dostali się na brzeg i pomknęli ku tawernom na York Street i w okolicy. Przy sobie zachowałem jedynie paru ludzi, którzy pomogli mi rzucić kotwicę i opuścić na wodę jolkę, abym mógł z Sullivanem dostać się na ląd w ślad za marynarzami. Pośpiech opłacił się w dwójnasób. Nim pierwsze oddziały gubernatora, wysłane z zadaniem zajęcia fregaty, pojawiły się na kei, ostatni maruderzy z „Magdaleny” dawno już znikli między zabudowaniami. I tak oto oddałem okręt ludziom Morgana, ale pusty i rozbrojony – jedyną niebezpieczną rzeczą na pokładzie był teraz señor Sanchez. Moja załoga również była poza zasięgiem gubernatora, cokolwiek by wobec niej planował. Nie bez kozery Port Royal zwano najbardziej zepsutym i występnym miastem świata – odnalezienie tej bandy obdartusów w labiryncie tawern, spelun i domów uciechy przerastało siły żołnierzy Morgana. Moi ludzie byli więc chwilowo bezpieczni, a co najważniejsze, gotowi do kolejnego etapu mojego szalonego planu. – Panie Sullivan! – Odwróciłem się do drobiącego za mną drugiego oficera. – Jeszcze raz powtórzmy. Porucznik Fowler ze swoją grupą jest w „Rozdeptanym Kalmarze”, porucznik Love z żołnierzami w „Szubienicy”, bosman O'Neil poszedł z wachtą do „MacGregor's”, nawigator Millard do „Pod Toczoną Kulą”, a pan Zeeman do... – Do „Puszkarza”, sir! – mimo zasapania głos Sullivana nadal był przeraźliwie piskliwy. A zatem o niczym nie zapomniałem. Moi marynarze, podzieleni na zwarte grupy, zostali rozmieszczeni w najbardziej strategicznych karczmach i tawernach Port Royal z wyraźnymi rozkazami wszczynania bójek z każdym napotkanym Hiszpanem. Żeby przypadkiem nie próbowali tłuc wszystkich podejrzanych o bycie „zamaskowanym Hiszpanem”, każdej grupie przydzieliłem po oficerze. Ci zaś mieli za zadanie wyciągnąć od ofiar jak najwięcej na temat de Gilliery i hiszpańskiego okrętu. O skuteczność ich działań nie musiałem się martwić. Załoga „Magdaleny”, ongiś pokrzywdzona przez życie na lądzie, wykorzystywała teraz każdą okazję, by się zemścić na szczurach lądowych i wszystkim, co angielskie. Ich zamiłowanie do demolowania tawern i wszczynania regularnych bitew ze strażą miejską oraz załogami okrętów wojennych budziło wręcz moją grozę. Wkrótce okazało się, że starczy kilka dni pobytu w jakimkolwiek porcie imperium, bym stracił minimum sześciu, siedmiu członków załogi w wyniku pobić i aresztowań. Od jakiegoś czasu byłem więc niezwykle oszczędny w wydawaniu przepustek na ląd, co w końcu obróciło się na moją korzyść – teraz bowiem na lądzie znalazło się naraz prawie dwustu drabów, którzy nie dość, że od dawna nie mieli okazji się wyszaleć, to jeszcze nagle zyskali drugiego wroga publicznego – Hiszpanów. Ja zaś całkiem niepotrzebnie podniosłem jeszcze ich morale kilkoma beczkami grogu podczas „rewii na wodzie”. Nie byłem pewien, czy Port Royal jest na to gotowy. – A kuka posłaliśmy na Meat Market! – przenikliwy głos Sullivana wyrwał mnie z zadumy.


Zagryzłem wargi. Ze wszystkich świrów i maniaków w załodze kuk Samuel Butcher był zdecydowanie najgorszy, choćby dlatego, że jako jedyny stanowił zagrożenie dla wszystkich na pokładzie. Ten mieszkający pod pokładem, nienawidzący słońca i wszelkich przejawów życia troglodyta regularnie próbował wytruć załogę swoimi obiadami. Marynarze z początku chcieli wyłożyć mu tajniki sztuki kulinarnej tępym końcem bosaka, jednakże ich pierwsza i jedyna wyprawa do kambuza zakończyła się porażką, a następnego dnia żarcie było jeszcze gorsze. Zatrząsłem się z obrzydzeniem. Powinienem już dawno go wypieprzyć z „Magdaleny”, pomyślałem. Tylko... No, czasu jakoś nie było. Ale żeby go od razu na targowisko posyłać... Nie, Port Royal stanowczo nie jest gotowy. Moje rozmyślania przerwał widok oddziałku piechoty, który wybiegł zza rogu. Zasapani żołnierze pędzili z muszkietami w garści, ponaglani gniewnymi okrzykami sierżanta. Natychmiast przystanąłem i odwróciłem głowę w kierunku przystani, ale żaden z nich nie zaszczycił mnie nawet przelotnym spojrzeniem. – Dobra nasza – mruknąłem, gdy ostatnia dwójka znikła za rogiem sklepu z chronometrami i lunetami. – Było blisko, prawda? – wyszeptał Sullivan, zbliżywszy się do mojego boku. Oczy miał wytrzeszczone, a na policzkach wypieki. – Tak. – Spojrzałem na drugiego oficera z politowaniem. – Niezwykle blisko. Nigdy jeszcze tak blisko nie otarłem się o śmierć. Miałem ochotę go obrugać, ale w porę się powstrzymałem. Szczupły, tykowaty Richard Sullivan, młodzieniec o bujnej grzywie loków, szeroko otwartych, błękitnych oczach i wiecznie rozdziawionych ustach, nie był przecież złym człowiekiem. Jego jedyną wadą było to, że nie znał się kompletnie na niczym. Właśnie dlatego wolałem zatrzymać go przy sobie, niż powierzyć mu którąś z grup. Ludzie pokroju Sullivana nie znają się nawet na robieniu bajzlu. Rozejrzałem się szybko. Po brukowanej uliczce toczył się zaprzężony w osiołka wózek, przy pobliskim straganie z owocami kłóciło się kilku uliczników, a nad nami, w oknie kamieniczki, gruba niewiasta trzepała dywanik. Słońce, wiszące nisko nad dachami, zalewało wody przystani rdzawym blaskiem. Znów moją uwagę przykuła rufa hiszpańskiego okrętu oraz jej bogate złocenia, przybierające coraz intensywniejszą purpurową barwę. „Mascara de Oro”, stojąca nadal nieruchomo na kotwicy, wydała mi się przyczajonym, uśpionym morskim monstrum, w każdej chwili gotowym zaatakować i pożreć swą ofiarę. – Dość tego, panie Sullivan – odezwałem się. – Chodźmy „Pod Umrzyka Skrzynię”, napijemy się malagi. Gubernator chyba zorientował się już, że gdzieś zapodziało mu się dwustu marynarzy z wyrokami.


Może i były w Port Royal lepsze tawerny niż „Pod Umrzyka Skrzynią”, ale mało która miała gospodarza, który tak dobrze rozumiał trudy rzemiosła morskiego. Jednonogi weteran morskich szlaków Philippe Tortoise był wielce lubiany przez jamajskich korsarzy i przemytników, gdyż brzydził się zarówno chrzczeniem wina, jak i współpracą z urzędnikami królewskimi. Co więcej, poszukującym anonimowości udostępniał zacienione balkony, z których roztaczał się wspaniały widok na miasto, przystanie oraz Fort James. Wcisnąłem zatem dukata milczącemu odźwiernemu i pociągnąłem Sullivana w kierunku schodów na piętro. Nad Port Royal zapadał wieczór. Targowiska z wolna pustoszały, dzielnica handlowa cichła, a na HMS „Victorious”, skąd dobiegały pokrzykiwania nielicznych wacht, zapalono już latarnie. Płonące czerwienią słońce kryło się za horyzontem, a na ulicę wychynęła pierwsza grupa zataczających się marynarzy. Wesołe pokrzykiwania przybierały na sile, a z sali pod nami dobiegały pieśni, jak na razie śpiewane równym, mocnym chórem. Znów poczułem napięcie. Oto rozpoczynałem grę jeszcze bardziej szaloną od ataku na „Santa Marię Magdalenę”, grę przeciwko Morganowi, de Gillierze i ludzkiej niesprawiedliwości. Wiedziałem, że gubernator Port Royal miał prawo postąpić tak, jak zamierzał, ale bynajmniej nie chciałem mu niczego ułatwiać. Co więcej, moje przeczucie, że de Gilliera jest tylko zwykłym oszustem i farbowanym lisem, który żeruje na naiwności Morgana, zostało poparte słowami Sancheza. Jeśli staremu nie pomieszało się we łbie i de Gilliera z czasów jego młodości w istocie był bojącym się okrętów i morza pederastą, to kim, u licha, był gość Morgana? Mam to gdzieś, myślałem gniewnie. Obojętnie, kim jesteś, de Gilliera, nie pozwolę ci na to. Nie pozwolę ci, byś poszczuł na mnie gubernatora, a potem zabrał mój okręt! A poza tym, ty mizerna szmato, przystawiałeś się do mojej kobiety! Mojej Victorii! Niech ja cię tylko dorwę... Wpatrywałem się teraz w „Mascara de Oro” z taką intensywnością, iż gdyby mój wzrok mógł niszczyć, po liniowcu zostałaby już tylko piana na wodzie. Patrzyłem na wysokie burty okrętu, na pięknie wysklepioną, bogato zdobioną rufę i oba pokłady działowe, a złe przeczucie rosło we mnie z każdą chwilą. I nagle poraziła mnie nowa myśl. Pokład hiszpańskiego okrętu był niemal pusty. Aż wstałem. Na tak ogromnym liniowcu służyło przynajmniej czterystu, być może czterystu pięćdziesięciu ludzi! Tymczasem na jego pokładzie kręciło się ledwie paru marynarzy, a zapalonych latarni było mniej niż na stojącej nieopodal, mniejszej HMS „Victorious”! Drżącą ręką nalałem sobie jeszcze kieliszek malagi, wychyliłem go duszkiem i wyjrzałem na ulicę. Śpiewy w „Pod Umrzyka Skrzynią” stawały się coraz bardziej bełkotliwe, a na ulicy marynarze z „Victorious” obejmowali się właśnie i skandowali wyzwiska pod adresem jakiegoś Ropucha. Ani śladu Hiszpanów. – Gdzie oni są... – warknąłem. – Słucham, sir? – poderwał głowę Sullivan, którego czujność pokonały już dwa kieliszki malagi. – Gdzie są Hiszpanie? Gdzie załoga tego liniowca, pieprzone cztery setki ludzi? – Aż


sapnąłem z wściekłością. – Nie ma ich na pokładzie, nie widać ich na lądzie... Zaraza ich wygubiła czy co? – Obawiam się, że nie mam pojęcia, sir. – Sullivan zmarszczył brwi. – Naprawdę, panie drugi? – Wybałuszyłem oczy. – Och, nie. Skoro nawet pan nie zna odpowiedzi, panie Sullivan, to już chyba naprawdę po nas.

Nerwy puściły mi dwie karai później. Zabawa w „Pod Umrzyka Skrzynią” i na ulicy trwała już w najlepsze. Byłem świadkiem trzech pokaźnych bójek i kilku mniejszych, spalenia słomianej kukły z podobizną rzeczonego Ropucha, uderzająco podobnego do pierwszego oficera „Victorious”, oraz obrzucenia wyzwiskami przemykającego chyłkiem oddziałku piechoty. O tej porze dzielnica portowa była miejscem niebezpiecznym nawet dla całego regimentu, więc żołnierze z trudem utrzymywali krok marszowy, by nie rzucić się do biegu. Rozczarowani brakiem reakcji marynarze skupili się na podszczypywaniu dziwek i dopingowaniu zalanego w trupa kolegi, który od kwadransa próbował wypełznąć z rynsztoka. A ja siedziałem i drżałem z niecierpliwości. Każdej grupie moich ludzi surowo przykazałem, by zaraz po nawiązaniu kontaktu bojowego z Hiszpanami na przepustce wysłali do mnie gońca. Tymczasem oprócz gospodarza, który dwukrotnie wymienił nam karai, do naszej ławy nie podszedł nikt. Wnioskując po bezruchu na liniowcu, na lądzie przebywało przynajmniej trzystu hiszpańskich marynarzy. Czyżby ze wszystkich knajp w Port Royal wybrali akurat te, w których nie było moich ludzi? Nie wierzyłem w to. – Nawet kamień w wodzie zostawia kręgi! – oznajmiłem śpiącemu na ławie Sullivanowi, po czym wstałem i przypasałem szpadę. – Dość tego! Idę poszukać Fowlera i... Zakładając kapelusz, spojrzałem raz jeszcze w kierunku hiszpańskiego okrętu i naraz zamarłem. Niknąca w ciemnościach „Mascara de Oro” widoczna była tylko dzięki ogniom miasta, odbijającym się w złoceniach pilastra rufowego. Latarnie na liniowcu gasły jedna po drugiej, a jednocześnie przy burcie zamajaczyło coś ciemnego. Wytężyłem wzrok. Odniosłem wrażenie, że ów ciemny kształt oddala się od kadłuba. Kolejne kształty ruszyły za pierwszym, wszystkie otoczone białymi plamkami. Kierowały się na Fort James. Szalupy? Chryste Panie... – Panie Sullivan! – wrzasnąłem najgłośniej jak umiałem. Śpiący na ławie drugi oficer ocknął się nagle i podniósł głowę. Zdumienie w jego oczach było tak bezbrzeżne, że natychmiast porzuciłem nadzieję na wytłumaczenie mu sytuacji. Porwałem płaszcz i wybiegłem na ulicę, roztrącając w progu wiwatujących marynarzy z „Victorious”. W tej samej chwili walnęło we mnie coś dużego, ciężkiego i śmierdzącego rumem. Z łoskotem uderzyłem o ścianę. Byłem zamroczony impetem, lecz instynktownie odepchnąłem przeciwnika na bok. Potrząsnąłem głową, próbując odzyskać ostrość widzenia, i naraz


uświadomiłem sobie, że stoję na krawędzi kręgu walczących. – Nienawidzę was! – ryczał mężczyzna, wyczołgujący się spod wijącego się, pojękującego kłębowiska ciał. – Kurrrrrwa mać, jak ja was wszystkich nienawidzę! Skrajne przerażenie wpiło mi się w serce. Dobrze, aż za dobrze znałem głos tego człowieka. Oszołomiony patrzyłem, jak podnosi się na równe nogi i natychmiast chwyta za gardło mata z „Victorious”. – A ciebie to tak nienawidzę, że... że... że aż mnie boli, tak cię nienawidzę! – charczał, potrząsając nim jak workiem ziemniaków. – Jakbym gotował w kuchni na twej łajbie, ty parszywy psie, zdechłbyś od własnych wiatrów, ty kocia mordo w mleku maczana! Nie mogłem go tak zostawić. – Panie Butcher – powiedziałem lekko drżącym głosem, przestępując nad ciałem marynarza, którym przygwoździł mnie do ściany. – Panie Butcher, nie bądźże pan sadystyczną kreaturą, co? Niech się pan uspokoi i doprowadzi do porządku. Kuk wypuścił gardło swej ofiary i podniósł na mnie przekrwione oczy. Z rozczochranymi włosami, rozkwaszoną wargą i brudnymi policzkami wyglądał jak potwór z pijackiego koszmaru. Serce biło mi jak szalone, czoło pokrył zimny pot, ale zebrałem resztki odwagi i podszedłem bliżej. – Panie Butcher, pańska postawa przynosi ujmę naszemu okrętowi – powiedziałem głośniej. – Proszę natychmiast przestać bić tych ludzi, bo... Cóż, w przeciwnym razie... Jak by na to nie spojrzeć, Butcher... Oblizałem wargi, szukając argumentu o odpowiedniej mocy. Kuk zamrugał, również ciekaw. Wtedy do głowy przyszła mi kolejna, szalona myśl. Pokonując resztki oporu, nachyliłem się i wyszeptałem kucharzowi do ucha: – Panie Butcher, szykuje się niezła rozróba! Mnóstwo pysków do obicia! Leć pan do „Rozdeptanego Kalmara” i powiedz porucznikowi Fowlerowi, by natychmiast wezwał resztę ludzi, a sam pognał do pałacu gubernatora! I to szybko! Jedno oko demonicznego kucharza z wolna zakrywała opuchlizna, lecz w drugim błysnęło zrozumienie. Przekrzywił łeb i kłapnął szczęką na potwierdzenie. – I jeszcze jedno. – Zawahałem się. – Panie Butcher, postaraj się pan... Eee... Spróbuj pan nie wystraszyć pana Fowlera, co? Wejdź pan jakoś po cichu, nie gryź nikogo... Kucharz już nie usłyszał ostatnich słów. Dziko wyjąc i wymachując kułakami, runął w kierunku otaczających nas ludzi, którzy rozstąpili się pospiesznie. Gdy zniknął w półmroku ulicy, ich pełne szacunku spojrzenia skierowały się na mnie, lecz nie miałem czasu, by napawać się sławą poskramiacza lewiatanów. Puściłem się biegiem w kierunku Queen Street i rezydencji gubernatora.


Niestety, przybyłem za późno. Przez moment obawiałem się, czy nie postępuję zbyt pochopnie i czy naprawdę są powody do wszczęcia alarmu, ale wszelkie wątpliwości rozproszyły krzyki i odgłosy wystrzałów, dobiegające od strony rezydencji gubernatora. Przyspieszyłem biegu i wpadłem do ogrodów okalających pałac w chwili, gdy z okien na piętrze buchnął ogień. W jego migotliwym blasku ujrzałem ciała gwardzistów, niewolników i służących, leżące wokół wysypanej białym żwirem ścieżki oraz szerokich schodów prowadzących do pałacu. – De Gilliera! – syknąłem wstrząśnięty. – Ty synu kozła i kurwy babilońskiej! Bez wahania wyszarpnąłem szpadę z pochwy i ruszyłem do rezydencji. Pierwszego z napastników zaskoczyłem pośrodku hallu, dokładnie między dwoma ciągami schodów o fantazyjnie zdobionych balustradach. Szamotanina u ich szczytu zaabsorbowała go do tego stopnia, że moją obecność uświadomił sobie dopiero, gdy wbiłem weń pół stopy stali. Po ścianach pełgał rdzawy blask ognia na piętrze. W jego świetle ujrzałem, że osuwający się na ziemię człowiek ma na sobie hiszpański mundur. Moja wściekłość jeszcze się wzmogła. Następnego przeciwnika ubiłem czystym pchnięciem pod łopatkę, po czym schwyciłem go za mundur i wyrzuciłem za balustradę. Jego towarzysz odskoczył, zdumiony moim atakiem, co dało mi dwie sekundy potrzebne na wyciągnięcie zza pasa pistoletu, wymierzenie i naciśnięcie spustu. Rozległ się ogłuszający huk wystrzału i na moment wszystko zakrył dym. – Sacrebleu... – jęknął Hiszpan, chwycił się za pierś i osunął na okryte dywanem stopnie. Co takiego? Od kiedy to Hiszpanie klną po francusku? Zastygłem, z niedowierzaniem patrząc na trupa. W tej samej chwili rozległ się chrapliwy wrzask gubernatora Morgana i szczęk krzyżujących się szpad. – Kto żyw do mnie! Znowu rzuciłem się do biegu, dotarłem na szczyt schodów dosłownie w ostatnim momencie. Gubernator Morgan, w szlafmycy i koszuli nocnej, odpierał ataki trzech napastników. Fechtował zręczne i jeden z jego przeciwników już kulał z przekłutym udem, lecz pozostali przypierali gubernatora do muru. Na twarzy Morgana malowała się panika przemieszana z rozpaczliwą wściekłością. Rzuciłem się z rykiem do ataku. Chciałem wyeliminować jednego z napastników z zaskoczenia, podobnie jak tego u dołu schodów, ale kapryśny los rzucił mi pod nogi pikę. Straciłem równowagę i miast pchnąć przeciwnika, wpadłem na niego całym ciężarem. Potrącony napastnik wylądował u stóp gubernatora, który natychmiast go przekłuł. Sam wyrżnąłem na ziemię tuż obok trupa. – Och, kapitan O'Connor – mruknął zasapany Morgan, mierząc szpadą ku pozostałym dwóm szermierzom. – Jak zwykle wpadasz pan jak fircyk do burdelu. Ani się pan ukłonisz, ani nic... – Najmocniej przepraszam, panie gubernatorze – wymamrotałem, dźwigając się z dywanu. – Lista moich nietaktów jest znacznie dłuższa, jeśli chodzi o ścisłość. Choćby to, że powinienem być w lochu, a nie szwendać się po nocy po pańskiej rezydencji. Pomyślałem sobie jednak...


– O'Connor, skończże pan pieprzyć! – sapał ciężko Morgan. – Kim są ci ludzie? Dwaj szermierze spojrzeli po sobie i runęli do ataku. Najwidoczniej nie życzyli sobie, byśmy bezkarnie o nich rozprawiali. – Pańscy nowi przyjaciele, gubernatorze! – wrzasnąłem, krzyżując szpadę z pierwszym z nich. – Ludzie de Gilliery! – Hiszpanie? – sapnął Morgan, uchyliwszy się przed ciosem swego przeciwnika. – Wątpię! – odkrzyknąłem. – Proszę posłuchać! Sparowałem kolejne pchnięcie, po czym doskoczyłem do przeciwnika i uderzyłem go pięścią w twarz. Oszołomiony napastnik zatoczył się i uderzył plecami w ścianę. – Merde! – zawył. – Francuzi? – stęknął Morgan, przyparty do muru. Ostrze przeciwnika, blokowane szpadą gubernatora, zbliżało się coraz bardziej do jego szyi. Na czole Morgana pojawiły się już nabrzmiałe z wysiłku żyły. – Czyli to wszystko sprawka żabożerców? Do licha! A tak nawiasem mówiąc... O'Connor, czy byłby pan uprzejmy... Ten Hiszpan czy też Francuz jest doprawdy uciążliwy... – Gubernatorze, będę zaszczycony! Doskoczyłem do Francuza, szarpnąłem i przewróciłem go, a Morgan zrobił błyskawiczny wypad i przebił przeciwnika niemal na wylot. Nagle zapadła cisza, przerywana tylko naszymi chrapliwymi oddechami i hukiem nieodległych płomieni. Gubernator uniósł na mnie przekrwione oczy, a na jego spotniałej twarzy odmalowała się wdzięczność. Na chwilę. Pomyślałem, iż być może jest to właściwy moment, by podjąć rozmowę o przyszłości naszej i „Magdaleny”, lecz z górnych pięter dobiegł paniczny wrzask. – Victoria! – krzyknął falsetem przestraszony gubernator. Korytarz naprzeciwko nas zaroił się od ludzi w czarnych płaszczach i kapeluszach. Wiódł ich człowiek, którego twarz skrywała złota maska. Przebranie jednakże było zbędne, gdyż agresywny zapach pachnideł przebił się nawet przez smród spalenizny. – De Gilliera! – sapnąłem. Człowiek w złotej masce wskazał nas ostrzem szpady i krzyknął coś do reszty. Dwóch szermierzy natychmiast skoczyło na mnie i Morgana, a reszta, około dziesięciu chłopa, pobiegła w dół drugim skrzydłem schodów. Dźwigali okutany w koce ciężar, który wierzgał, kopał i przeklinał głosem Victorii. – Rusz pan dupę, O'Connor! – ryknął Morgan, wznosząc broń i ruszając ku kolejnym przeciwnikom. – Ja zatrzymam tych dwóch! Wypadki potoczyły się jak sztorm. Nim Morgan skrzyżował szpadę z pierwszym napastnikiem, reszta porywaczy była już w połowie schodów, a wrzask Victorii wprawiał szyby w drżenie. Musiałem działać szybko, bardzo szybko. Wtedy mój wzrok padł na żyrandol, zawieszony dokładnie między oboma skrzydłami schodów. W sekundę później wspinałem się już na balustradę ze szpadą w zębach, wyobrażając sobie


tryumfalny atak na mojej głowie Osuwając się jest Francuzem,

z powietrza na porywaczy Victorii. Niestety, nim zdążyłem spiąć się do skoku, roztrzaskała się porcelanowa waza. na ziemię, przypomniałem sobie o Hiszpanie, któremu pięścią udowodniłem, że a potem nonszalancko zignorowałem. Na jego miejscu też bym się wściekł.

– Żyje! – przez ciemności przebił się bas Vincenta Fowlera. – Tylko udaje nieprzytomnego. Postanowiłem natychmiast go zbesztać za publiczne krytykowanie mojej postawy w obliczu nieprzyjaciela, lecz z moich ust wydobył się jedynie cichy jęk. Stopniowo wracała do mnie pamięć, a wraz z nią inne doznania. Jak na przykład potworny ból w czaszce. – Dajcie mi ten kubeł z wodą, marynarzu – powiedział Fowler. – Kapitan to wspaniały żeglarz i uwielbia wprost wodę. Nic innego nie postawi go lepiej na nogi niż chluśnięcie zimnego... Natychmiast usiadłem, mrugając. – Poruczniku, jeśli ośmieli się pan... – wychrypiałem. – Witamy w świecie żywych, kapitanie – powiedział Vincent, uśmiechając się kwaśno. – Cieszymy się, że zdecydował się pan do niego wrócić, gdyż zakładam, że zna pan odpowiedzi na kilka pytań. Ogromna, wciąż lekko rozmyta postać pierwszego oficera górowała nad stosem ciał ułożonych pod schodami. Naraz przypomniałem sobie wszystko – schody, walkę na szpady, Hiszpanów... – Żyrandol – jęknąłem. – Och, dobry Boże! – usłyszałem pełen zdziwienia głos porucznika Love'a. – Billy, jesteś niepoprawny! Czyżbyś znowu próbował bujać się na żyrandolu? Od ostatniego razu... Hiszpanie. Francuzi. Victoria? Zerwałem się na równe nogi. Obok mnie leżał nieprzytomny Morgan, a w jego nogach martwy napastnik z wielką krwawą dziurą w miejscu prawego oka. Po ścianach, na których odbijał się blask pożaru, ściekały krople krwi, a podłoga zasłana była skorupami waz i szczątkami rzeźb. Z ogrodu i pięter rezydencji dobiegały pohukiwania naszych ludzi. Rzecz jasna, żadnego wiadra z wodą w pobliżu nie było. – Do cholery! Jak długo byłem nieprzytomny? – Trudno powiedzieć. – Vincent zmarszczył brwi. Stojący za jego plecami Edward precyzyjnie wycierał szpadę z krwi. – Wpadliśmy tu, gdy tych dwóch chudzielców starało się wywalić pana gubernatora przez balustradę. Poczekaliśmy, aż dopną swego, po czym Edward zastrzelił tego tu, nawet trafił w oko... – Celowałem w lewe – skrzywił się Edward. – Psiamać! – ryknąłem, rozglądając się za szpadą. – A nie spotkaliście aby kogoś po drodze?


Żadnej pędzącej na łeb na szyję bandy zamachowców? – Billy, o czym ty... – Nie słyszeliście żadnych wrzasków przerażenia? – W Port Royal bez przerwy ktoś się drze... – próbował się usprawiedliwić Fowler. – Zaraz! – podskoczył nagle Edward. – Pamiętasz, Vince? Dobiegł nas jakiś kwik, gdy mijaliśmy kościół! Jakby kto świnię rozgrzanym pogrzebaczem potraktował! Przypomniała mi się córka gubernatora, ale... – To była córka gubernatora! – wycedziłem przez zęby. – Porwał ją ten suczy syn, de Gilliera, i pewnie będzie próbował zabrać na swój okręt! Szybciej, panowie, póki jeszcze mamy czas! – Billy, naprawdę chcesz, byśmy ryzykowali honorem, walcząc o tę... – zaczął Love, ale urwał na widok ognia piekielnego w moich oczach. – Vincent, zbierz... Naraz urwałem. Ciszę nocną rozdarła potężna, wzmocniona echem salwa armatnia. Spojrzeliśmy po sobie ze zgrozą. – Ciężkie działa! – wyszeptał Fowler. – Trzydziestodwufuntowe... To chyba „Victorious”, ale... Spojrzeliśmy po sobie z przerażeniem. W imię czego niby liniowiec miałby otwierać ogień we własnej przystani? A jeśli to nie „Victorious”, to co? – „Mascara de Oro”! – Przypomniałem sobie opustoszały okręt na przystani. – O Boże... Do portu!

Pędziliśmy jak szaleni przez Queen Street, roztrącając zastygłych niczym posągi, patrzących na straszliwe widowisko ludzi. Spowity w dym hiszpański liniowiec sunął po czarnych wodach przystani i pluł ogniem z dział lewej burty. Ogromne, trzydziestodwufuntowe kule ze świstem przecinały powietrze i siały spustoszenie wśród nieruchomych statków kupieckich, zakotwiczonych przy North Docks, Turtle Crawles i w Chocolate Hole. Na HMS „Victorious” pozostali nieliczni marynarze, większość była na przepustce i zabawiała się na lądzie. Niedobitki załogi wciągały właśnie kotwicę, próbowały stawiać żagle i odtaczały działa górnego rzędu. Bez szans. Kule przeciwnika precyzyjnie roznosiły kadłub i takielunek angielskiego liniowca, a nim dotarliśmy na nadbrzeże, na pokładzie rufowym szalał już pożar. Kula z okrętu de Gilliery musiała trafić w prochownię, gdyż znad szeregu kupieckich brygów niespodziewanie wystrzelił wysoki słup ognia, który rozświetlił ciemności. Wtedy ujrzeliśmy dwie zatłoczone i zanurzone niebezpiecznie szalupy, zmierzające szybko w stronę strzelającego liniowca. Na dziobie pierwszej stał mężczyzna w złotej masce, natomiast z drugiej, płynącej zdecydowanie wolniej, niósł się ryk prosiaka potraktowanego pogrzebaczem. – Do diabła! – zakląłem z rozpaczą. – Vincent, bierzemy te łodzie przy brzegu! Szybciej!


– Nie dopędzimy ich... – Bierzemy te łodzie! – ryknąłem z taką siłą, że Vince aż zamrugał. Najwyraźniej zrozumiał, że jego dowódca ani myśli słuchać głosu rozsądku. – Cumy! – rozkazał najbliższym marynarzom: Mullhollandowi, Smitty'emu, da Silvie i bosmanowi, którzy natychmiast przypadli do pachołków. – I brać się za wiosła! Po czarnych falach przystani pełzał rdzawy blask pożaru, a wrogi liniowiec złowieszczo powoli odwracał się burtą do nabrzeża. Salwę odpalił w chwili, gdy wraz z Vincentem bosakami odpychaliśmy łódź od pomostu, a reszta naszych zanurzała już wiosła. Kule przemknęły z gwizdem, a potem rozległ się łoskot druzgotanych zabudowań, do którego dołączyły wrzaski przerażenia i jęki rannych. Reszta naszych ludzi siłowała się z cumami kolejnych szalup. W ciemnościach wydawało mi się, że Butcher szarpie za linę zębami. W blasku salwy burtowej dostrzegłem, jak jeden z wioślarzy bliższej z uciekających szalup podrywa się nagle i wypada za burtę. Kapelusz jego sąsiada pomknął w powietrze, a on sam padł jak długi na dno szalupy. Wśród wiosłujących zapanowało zamieszanie, a łódź wyraźnie zwolniła. – Całkiem niezły strzał, panie Kent – dobiegł mnie flegmatyczny głos porucznika Love'a. – Zechce pan jedynie celować nieco niżej. Nie walczymy z kapeluszami, lecz głowami, na których spoczywają. – Panie Sullivan, pan niech lepiej pozostanie na lądzie! – poleciłem drugiemu oficerowi, który z wytrzeszczonymi oczyma oblizywał wargi, najwyraźniej szykując się do skoku na łódź. – Tak będzie lepiej dla pana. Dla nas też. A wy wiosłujcie! Wiosłujcie, jakby sam Butcher was gonił! Porównanie podziałało na wyobraźnię marynarzy, gdyż wiosła aż zatrzeszczały w ich łapskach, a brzeg natychmiast zaczął się oddalać. Druga łódź, prowadzona przez przeklinającego wściekle nawigatora Millarda, ruszyła w chwilę po nas, a reszta załogi „Magdaleny” tłoczyła się na brzegu, odcumowując kolejne łodzie i kłócąc się zawzięcie z ostatnią przybyłą grupą, której przewodzili artylerzysta Zeeman i ochmistrz Bernstein. Jedynie piechota morska trzymała równy szereg, płynnie ładując muszkiety i unosząc je do strzału. Nad naszymi głowami bzyknęły kule. Ludzie Love'a strzelali z maksymalnego zasięgu, ale i tak z uciekającej szalupy poniosły się wrzaski bólu i przekleństwa po francusku. Dwóch ludzi z pluskiem wpadło do wody, a kilka wioseł zwisło martwo. W okamgnieniu odrobiliśmy kilkanaście jardów. – Wiosłować! – krzyczałem. – Wiosłować! Mój wrzask utonął w huku kolejnej salwy ze sterburty „Mascara de Oro”, a targany płomieniami kadłub „Victorious” przechylił się jeszcze mocniej, zwiastując ostateczne zanurzenie w wodach przystani. Fort James, którego masyw górował nad przystanią, wciąż milczał, choć z tej odległości nawet ślepy kanonier trafiłby w okręt de Gilliery. Francuscy zamachowcy zaczęli ostrzeliwać obie nasze szalupy. Trafiony w ramię Smitty


osunął się na dno łodzi, ktoś wypadł za burtę, ale celne strzały paradoksalnie jeszcze bardziej zmniejszały szanse uciekinierów – aby celnie strzelić, należało odłożyć wiosło, przez co szalupa zwalniała. Odległość kurczyła się błyskawicznie. Piętnaście jardów szybko zamieniło się w dziesięć, potem w osiem, sześć i cztery. Ścigana łódź znalazła się w zasięgu bezpośredniego ataku, gdy nagle przypomniałem sobie coś przerażającego. Jak każdy porządny, szanujący się żeglarz, zdobywca mórz i oceanów, nie umiałem pływać. – Rzuć mnie! – szepnąłem w panice do Fowlera, szykującego się już do skoku z dziobu na wrogą szalupę. – Co? – wybałuszył oczy Vince. – Rzuć mnie! – powtórzyłem, zagryzając wargi i spuszczając wzrok. – Ale nie mów nic Edwardowi! Nikt dotąd nie poznał granic siły porucznika Fowlera. Zdarzało mu się wnosić na własnych barkach ciężkie beczułki ze słodką wodą lub przeciągać zwoje liny kotwicznej, a raz nawet widziałem, jak wlókł po dolnym pokładzie armatę dwunastofuntową i nawet się przy tym nie zasapał. Moją prośbę więc zrozumiał dosłownie. Zanim zdążyłem wrzasnąć: „Nie za pasek!”, już szybowałem w kierunku lasu francuskich rapierów, noży i wycelowanych krócic. Na szczęście miałem miękkie lądowanie. – Złaź z moich cycków! – zawył worek, na który upadłem. – Victoria! – wrzasnąłem. – Najdroższa! Przybyłem ci na pomoc! – O'Connor! Ty zboczona świnio! Niech cię tylko dorwę, a... Zabrakło czasu na rycerski ukłon. Roztrąceni moim upadkiem Francuzi chwycili za broń i w ostatniej chwili sparowałem szpadą cios ciężkiego kordelasa. Powietrzem wstrząsnął okrzyk bojowy i kilka wystrzałów, łódź zakołysała się pod ciężarem Fowlera. Za nim runęli kolejni, a ja zasłoniłem głowę ramionami, modląc się, by nie zadeptano mnie lub nie przekłuto w ferworze bitwy. Na szczęście Francuzi, niektórzy ranni od kul piechoty morskiej, nie stawiali większego oporu. Walka ograniczyła się do paru pchnięć rapierem i ciosów pięścią, a zakończyło ją kilka pluśnięć przy burtach. – Billy, żyjesz? – usłyszałem nad głową głos Vince'a. – Uhmmm... – Podniosłem się, z dużą niechęcią odrywając dłonie od mięciutkiego worka pode mną, tym bardziej, że ten zdołał się już ułożyć tak, by obojgu nam było wygodniej. Głowa Victorii, okolona ciemną grzywą loków, wystrzeliła spomiędzy zwojów materiału. – O'Connor! – warknęła. – Ty świnio! Ty... Ty... Ty wybawco mój! – „Magdalena”! – Vince trącił mnie w ramię. – Bynajmniej – fuknęła dziewczyna, próbując się wysupłać z więzów. – Victoria, Victoria Morgan! Z najwyższym trudem oderwałem spojrzenie od jej nieoczekiwanie powiększonego dekoltu. „Mascara de Oro” ponownie zwróciła się burtą do zabudowań Port Royal, a paszcze armat


nikły już w czeluściach dolnego pokładu, by przełknąć kolejne kule. Od strony wciąż milczącego Fort James pełzły szalupy, które wcześniej widziałem z balkonu „Pod Umrzyka Skrzynią” – nie wracały jednak na okręt, lecz kierowały się ku zajętej przez żołnierzy gubernatora „Magdalenie”, która wciąż stała przy kei prowiantowej w Chocolate Hole. Łódź z de Gillierą dobijała już do „Mascary de Oro”. – Jak dobrze go znasz? – Szarpnąłem dziewczynę za ramię. – Tego jegomościa w masce? – Antonia? Och, króciutko, ledwie tydzień, ale... – Billy, nie sądzisz, że to niewłaściwy moment, by... – burknął za moimi plecami Vincent, wyrzucając ostatniego z Francuzów za burtę, ale przerwał, bo w moich oczach błysnęła stal. – Ale gdy wpadł do mojej komnaty, myślałam, że chce mnie zabrać na bal maskowy! Och, to byłoby takie romantyczne... – ciągnęła Victoria. Burtę liniowca ponownie spowiły dymy. W blasku wystrzałów z armat dojrzałem, jak postać w złotej masce wspina się po trapie. – A czy... – postanowiłem uczepić się ostatniej nadziei. – Czy on jest... tym, no... pederastą? – Skądże znowu... – Policzki dziewczyny oblały się pąsem. – A zatem wy... Wy dziś rano po moim wyjściu... – Byłem zdruzgotany. – Wy naprawdę... Ty i on... – Nie sądzę, by dziś rano – mruknął Fowler. – „Mascara de Oro” stoi w porcie od tygodnia, Billy. De Gilliera miał mnóstwo czasu, by urobić zarówno tę lafiryndę, jak i jej ojca... – Och, zamknij się! – zawyłem z rozpaczą. – Ten de Gilliera to farbowany lis! Cholerny oszust! Francuz, sodomita! – Billy, ten sodomita właśnie wlazł na pokład swego liniowca! Mamy jakieś trzy minuty, zanim pośle nas do piekła kolejną salwą! Rozejrzałem się w panice. HMS „Victorious” tonęła, na nadbrzeżu Port Royal szalały płomienie, a działa „Mascary de Oro” ponownie się cofały. – Na „Magdalenę”... – zasyczałem ze ściśniętym gardłem. – Bosmanie, popędź pan tych obiboków... – Jak tyś mnie nazwał? – Victoria dopiero teraz pojęła sens słów Fowlera, a w jej oczach zatańczyła żądza mordu. – Wiosłować! – ryknął bosman O'Neil, zarzucając jej worek na głowę. – Wiosłować, linożuje parszywe, smarkojady! Nie chcecie chyba, by naszej ukochanej „Magdaleny” broniły te cholerne homary pospołu z brudnym capem Sanchezem! Odpowiedział mu chóralny ryk, do którego dołączyły głosy z łodzi Millarda i następnych, płynących za nią.

Odgłos dzwonu pokładowego wyrwał mnie z zadumy. Pospiesznie obciągnąłem mundur,


poprawiłem trójgraniasty kapelusz i rozejrzałem się bacznie. Pokład „Magdaleny” był w należytym porządku, gotowy na przyjęcie gubernatora Morgana. Chłopcy okrętowi w białych rękawiczkach stali przy trapie, żołnierze Love'a prężyli się na baczność z wypucowaną bronią, a O'Neil polerował swój gwizdek o połę kurtki mundurowej. Nawet obie papugi na chwilę zaprzestały wrzasków i odświętnie przygładziły piórka. Łódź gubernatora Morgana zbliżała się szybko. Punktualny jak na żeglarza przystało, pomyślałem. Szkoda tylko, że stracił swój morski instynkt. Tak się dać omotać... Spojrzałem na południe, gdzie wczoraj horyzont skrył żagle „Mascary de Oro”, okrętu farbowanego lisa de Gilliery. Gdy wspinaliśmy się na burtę „Magdaleny”, idąc z odsieczą żołnierzom walczącym z Francuzami, kanonierom Morgana udało się przywrócić do użytku trzy niedokładnie zagwożdżone działa i ulokować kilka celnych pocisków w rufie bombardującego miasto liniowca. To ostatecznie przepłoszyło de Gillierę, który czując fiasko swych planów, natychmiast zawrócił ku pełnemu morzu, porzucając ludzi, wciąż próbujących zdobyć „Magdalenę”. De Gilliera był przeklętym łotrem, ale w głębi duszy poczułem dla niego podziw. Tylko człowiek szaleńczo zuchwały mógł wkupić się w łaski gubernatora wrogiej kolonii i wprowadzić do jego portu ciężko uzbrojony okręt z bandą zbirów na pokładzie. Tylko nieprzeciętny intrygant mógł uwieść jego córkę i przedstawić się jako człowiek roszczący sobie prawa do jednego z okrętów strzegących Port Royal. Tylko genialny dowódca mógł skoordynować skrytobójczy atak na Fort James, zakończony zagwożdżeniem niemalże wszystkich dział, porwanie Victorii Morgan i zniszczenie HMS „Victorious” wraz z połową dzielnicy portowej. Jeśli Francja ma więcej takich renegatów na usługach, czekała nas długa i zacięta wojna. Chór gwizdków bosmańskich powitał gubernatora wspinającego się po trapie. Czerwona, nabrzmiała twarz, nastroszone brwi i opatrunek na czole świadczyły, że Morgan nie siedział bezczynnie podczas ataku na swoje miasto. – Dzięki za zaproszenie, O'Connor. – Machnął ręką w odpowiedzi na mój salut. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz mnie tu trzymać całą noc. Ten cholerny żabojad rozwalił połowę miasta i nie ma czasu na konse... konle... konwe... – Obowiązki towarzyskie – podpowiedziałem uprzejmie. – Niemniej, gubernatorze, pańska wizyta jak najbardziej wiąże się z bezpieczeństwem Port Royal. – Że co niby? – Morgan przystanął. – Francuzi unieszkodliwili prawie wszystkie armaty Fort James – powiedziałem, śledząc w zamyśleniu obłoki płynące nad sczerniałymi dachami dzielnicy portowej. – Posłali na dno HMS „Victorious”, rozpieprzyli sporo budynków, podpalili pański pałac i niemalże porwali panu córkę. Ja zaś dziś wieczorem zakończę wydobywanie dział, które wyrzuciłem na płyciźnie przy kei prowiantowej. Wygląda na to, że mój okręt jest w tym momencie jedyną jednostką zdolną bronić miasta. Szczęśliwie się złożyło, że ze śmiercią pana McDonaldsa skończyła nam się


ważność listu kaperskiego i jesteśmy chwilowo do wynajęcia. – Zachowujesz się pan jak fircyk w... – W oczach Morgana zamigotały iskierki gniewu, ale w porę się opanował. – No dobra, O'Connor, ma pan rację. Trwa wojna z Francuzami i nie ma co wybrzydzać. Nawet taki popapraniec jak pan może się na coś przydać. Jeszcze pogadamy o tym liście. Tylko niechże pan wyjaśni mi jedno, bo mnie pamięć coś szwankuje. Coś pan wczoraj rano powiedział o mojej córce? – Ja? – Otworzyłem szeroko oczy. – O pańskiej córce? – Tak! – Morgan nastroszył brwi, ujmując się pod boki. – Że niby smalisz pan cholewki do Victorii! Na pokładzie zapadła absolutna cisza, a cała załoga jak jeden siliła się na całkowitą obojętność. Jedna z papug chyba rozwarła dziób, by skomentować słowa gubernatora, ale kątem oka dostrzegłem, jak O'Neil grozi jej marspiklem. – Gubernatorze, nie mam absolutnie nic wspólnego z pańską córką – odpowiedziałem chłodno, prostując się powoli. I rzeczywiście nie miałem. Przynajmniej od chwili, gdy po oczyszczeniu pokładu fregaty z ludzi de Gilliery zamknąłem się z nią w kajucie i wyjaśniłem jej różnicę między miłością i łajdaczeniem się. Ze wstydem musiałem przyznać, że cholerny Love i cała reszta plotkarzy mieli rację. Nie wiedziałem, co dokucza mi bardziej – potworny kac czy paskudne kłucie w sercu. Wiedziałem, że to pierwsze niebawem przepędzi słone morskie powietrze, ale to drugie? – To dobrze. – Uspokojony gubernator pokiwał głową. – Bo coś od rana buczy o jakimś wybawcy czy kimś takim... Dobrze, to o czym my? Aha, o liście kaperskim. Tylko sobie pan nie myśl, że zapomnę o „Pride of Bombay”! – Oczywiście, sir. Powinienem teraz sardonicznie wydąć lekko wargi czy chociaż spojrzeć kpiąco na Morgana, ale nie miałem jakoś ochoty. Milcząc, zaprosiłem go do mojej kajuty, gdzie ustawiono stół z pieczystym i licznymi karafkami wina. Po wieczornym niebie przemknęła spadająca gwiazda. ===b1hpU GdS


2 Diabeł morski

Następne dni po odpłynięciu de Gilliery minęły jak we śnie. Na okręcie pozostało wiele do zrobienia – oprócz wyciągnięcia dział z płycizny trzeba jeszcze było jednostkę zaprowiantować, uzupełnić wodę i zapas prochu, a także przeprowadzić kilka drobniejszych napraw – lecz uczestniczyłem w tym bez zaangażowania, a moje myśli bez reszty pochłaniała tęsknota za utraconą miłością. Rozgoryczony oddawałem się popijaniu wina i gorzkim, filozoficznym rozmyślaniom, a gdy nadszedł rozkaz wypłynięcia na spotkanie konwoju z Falmouth, skwitowałem to wzruszeniem ramion. Chwilę opuszczenia portu przespałem zaś przy biurku, zmożony ciężkim kacem. Obudził mnie pożegnalny wystrzał z Fort James, ale nawet nie otworzyłem oczu. Gdzieś miałem to, dokąd płynęliśmy i po co. Ocknąłem się dopiero, gdy drzwi do mojej kajuty walnęły z hukiem o ścianę, a do środka wpadł tłum wzburzonych, wymachujących kułakami marynarzy. Musiałem zrobić dość paskudną minę, gdyż najgłośniejsi z intruzów szybko zamilkli i spokornieli, a kilku zrobiło krok w tył. – Czego? – warknąłem, przysuwając pistolet, który służył mi za przycisk do dokumentów. – Za pańskim pozwoleniem, kapitanie... – wyjąkał wypchnięty do przodu Mullholland. – Proszę wybaczyć, że my tak... No, wie pan... Eee... Ale... Przecież sam pan wie... – Nie wiem. – Odciągnąłem kurek. – Wiem tyle, że do kajuty wpakowała mi się banda tupiących głośno patałachów, łamiąc... – Bo na pokładzie jest diabeł! – wypalił ktoś z tyłu, chyba młody Jeffe.


Tłumek żeglarzy za jego plecami wydał zgodny pomruk aprobaty. – Najprawdziwszy, sir! – dorzucił ktoś inny. – Łazi i stuka! I capi! – Skoro łazi, stuka i capi, jest to jednonogi Joe Bombardier – wycedziłem przez zęby, unosząc pistolet. – A wy znowu przemyciliście na pokład jakiś tani bimber, od którego pomieszało wam się we łbach, wy łajnoroby niedomyte! – Gdzież tam znowu, sir! – obruszył się Mullholland. – My zawsze sprawdzony kupujem i... Eee... Znaczy się, to nie Joe, sir! To prawdziwy diabeł! Najprawdziwszy, jak mówi da Silva, a on się zna! Skrzywiłem się zdegustowany i z trzaskiem położyłem pistolet na stercie dokumentów. W oku Mullhollanda lśnił niepokój, najprawdziwszy niepokój, a jego towarzysze z powagą kiwali głowami. Co do jednego byli to starzy, doświadczeni marynarze z pokładu dziobowego. Sprawa nie wyglądała na głupi dowcip. – Sam pan wie, jak to jest, kapitanie – bredził Mullholland wśród pomruku aprobaty. – Diabeł to paskudna sprawa, tedym od razu przylecieli, bo... Bo diabeł to ho, ho! – Co za diabeł? – zapytałem, siląc się na rzeczowość. – No, normalny... – zawahał się marynarz. – Sam pan przecież wie. – Moim zdaniem jedyną istotą z piekła rodem na pokładzie jest kuk Butcher. Sugeruje pan, że gościmy tu kogoś podobnego? – Dwa Butchery? – Mullholland otworzył szeroko oczy, a któryś z marynarzy przeżegnał się. – Boże uchowaj... Nie, to raczej... No, wie pan. Diabeł morski. – Morski... – Pokiwałem głową z udawanym zrozumieniem. – Słusznie, to poważna sprawa. Nie ma żartów z diabłami. Wracajcie do swoich obowiązków, a ja zastanowię się, jak sobie z tym problemem poradzić. Obiecuję, że do zmroku diabeł zniknie. – Dziękujemy, kapitanie, wielkie dzięki! Do obowiązków, robi się! – Marynarze jeden po drugim przytykali kciuki do czoła i umykali z kajuty, ostrożnie przestępując nad ciałem stratowanego wartownika z piechoty morskiej. Ciekawe, czy udało mi się ich przekonać, że wiem, co robić... – Przekonać? – mruknąłem do siebie, gdy zamknęły się drzwi. – Raczej oszukać, drogi Williamie O'Connorze. Od kiedy niby znasz się na wypędzaniu diabłów morskich?

Podróże morskie mają to do siebie, że czasem starczy na chwilę zejść pod pokład, by po powrocie ujrzeć świat całkiem odmieniony. Od wypłynięcia z Port Royal siedziałem odwrócony tyłem do okien rufowych, więc ze zdumieniem zanotowałem, że błękitne niebo zszarzało, a spokojne, lazurowe fale znarowiły się jak zdenerwowane rumaki. Wiatr stał się silniejszy, a fregata żeglowała majestatycznie z pięknie wzdętymi marslami i żaglami głównymi, odrzucając


wysoką falę dziobową. Przytrzymując trójgraniasty kapelusz, ruszyłem na rufę. Po chwili uświadomiłem sobie, że nie tylko pogoda uległa zmianom. Entuzjazm załogi znikł równie szybko i bezpowrotnie jak złocisty blask słońca, który rozlewał się po falach jeszcze kilka godzin temu. Zamilkły pokrzykiwania i śpiewy, nie było już słychać gromkich pogróżek bosmana O'Neila ani nawet szczekania psa Edwarda. Kilku ludzi z podwachty grota pięło się właśnie na reje, by zrefować grotmarsla, ale czynili to tak niemrawo, jakby czekały tam na nich pętle. – Rrrrumu! – skrzeknęła Barachło, trącając skrzydłem towarzyszkę. Pruchło potrząsnęła czubem, jakby budziła się ze snu, i z głośnym stęknięciem spuściła porcję białego guana na świeżo wypucowany pokład. – Kijem dostaniesz, a nie rumu! – burknąłem. Nie cierpiałem obu ptaszysk, ale pozbycie się ich było rzeczą równie wykonalną jak wyleczenie się z głupoty. Pływały na „Magdalenie” jeszcze za czasów Hiszpanów, czego pamiątką były soczyste bluzgi po kastylijsku, którymi nieodmiennie papugi witały cieślę Sancheza. Zmianę języka urzędowego na pokładzie przyjęły bezboleśnie i już po tygodniu wspólnej podróży klęły nie gorzej od O'Neila. Później okazało się, że wśród ich cnót leży również złośliwość, wrzaskliwość, zamiłowanie do oznaczania guanem świeżo wypucowanych powierzchni, a także nieśmiertelność – wychodziły bowiem cało nawet z najkrwawszych bitew i najzajadlejszych sztormów. Spasiona, czerwona Barachło o wystrzępionych piórach ogona uwielbiała ponadto wypijać marynarzom ich porcje rumu, a Pruchło, jednooki niebieski wypłosz o zmierzwionym czubie, wydawała się nieograniczonym rezerwuarem guana. – ...dobry, kapitanie – ponuro burknął pełniący wachtę nawigator Millard. Był to niski, krępy mężczyzna o rzedniejących włosach, haczykowatym nosie i bujnych bokobrodach. Na jego ogorzałej twarzy nigdy nie gościł uśmiech, a przymrużone, zawsze lekko załzawione oczy śledziły świat z niechęcią i podejrzliwością. – Kurs północny zachód-północ, robimy sześć węzłów, a od opuszczenia Port Royal przebyliśmy około piętnastu mil. Jeśli wiatr się nie zmieni, osiągniemy Meek Shallows jutro z rana. – Dziękuję – odpowiedziałem i rozejrzałem się z udawaną beztroską. – Pogoda się nam chyba nieco zepsuła, nieprawdaż? – A, w dupie to mam – mruknął Millard i nachylił się nad tabliczką kursową. Nie cierpiałem sukinsyna jeszcze bardziej od papug. W całej załodze, która składała się przecież z czubków, łajdaków, dezerterów, byłych piratów i zbiegłych więźniów, nie było człowieka, który budziłby we mnie większą antypatię niż Millard. Nieraz już bywało, że miałem ochotę pochwycić tego złośliwego, marudnego Francuza, przywiązać go do armaty i własnoręcznie przytknąć lont do panewki, ale powstrzymywałem się nie bez trudu. Jednak w całych Indiach Zachodnich nigdy nie było i długo nie będzie człowieka, który równie dobrze znał wszystkie możliwe pływy, prądy, zatoczki, cieśniny i przejścia w rafach. Za moimi plecami rozległa się chaotyczna salwa z muszkietów. Na prawym pomoście równy


szereg żołnierzy piechoty morskiej przeładowywał broń na komendę sierżanta Kenta. Porucznik Edward Love, jak zwykle odziany w idealnie odprasowany mundur, stał nieopodal z obnażoną szpadą i zegarkiem w ręku. Wiatr bawił się jego starannie zaplecionym harcapem. – Cel! – zaryczał Kent. Muszkiety skoczyły do ramion, ale żołnierzom zabrakło zgrania. Jeden z nich niemalże upuścił broń, inny rozsypał proch, jedynie kilku wykonało rozkaz ze zwyczajową precyzją. – Pal! Szereg strzelców na moment spowił dym, natychmiast przegnany silnym podmuchem wiatru. Żadna z kul nawet nie musnęła unoszącej się na wodzie beczki. – Oburzające! – Love schował zegarek do kieszeni munduru i przyjrzał się swoim ludziom z dezaprobatą. – Przeładowanie i wymierzenie zabrało o pięć sekund więcej niż zwykle, wystrzeliła połowa z was, a nie trafił nikt! Doprawdy oburzające. Panie Kent – zwrócił się do sierżanta – czy byłby pan uprzejmy mi to wyjaśnić? Sierżant Kent spąsowiał i oblizał zeschnięte nagle wargi. – No... – zaczął. – Myślę, że... – To niewiarygodne – głos Edwarda pozostawał chłodny, ale mógłbym przysiąc, że jego brwi powędrowały w górę, co oznaczało skrajne wzburzenie. – Panie Kent, najwyższy guzik pańskiego munduru jest niedopięty. To już przechodzi ludzkie pojęcie. Jennings, mój dobry człowieku – syknął do czwartego w szeregu żołnierza. – Czy padł może rozkaz: na reje patrz? – Nnnie, sir... – W przeciwieństwie do purpurowego Kenta Jennings był blady jak ściana. – Otóż to. Zechciej zakarbować sobie w mózgownicy, drogi chłopcze, że żołnierz królewskiej piechoty morskiej patrzy tam, gdzie wskazał mu oficer. I to patrzy, a nie gapi się z rozdziawioną gębą. Panie Kent, postawa oddziału jest doprawdy karygodna. – Love odwrócił się w stronę sierżanta. – Dzisiejsze racje rumu zostaną wylane za burtę. Koniec ćwiczeń. Rozejść się. Wzburzony Edward schował szpadę, ściągnął rękawiczki i ruszył wzdłuż burty w kierunku pokładu rufowego. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że zachowuje spokój i zimną krew jak na dżentelmena przystało. Jednakże znałem go dobrze i wiedziałem, co oznaczają owe lekko uniesione brwi oraz odruch ściągania i zakładania rękawiczek. – Dzień dobry, kapitanie. – Zasalutował oficjalnie, nie patrząc mi w oczy. – Dzień dobry, poruczniku – odpowiedziałem. – Nie potraktował pan swych podopiecznych zbyt surowo? – Pan raczy żartować, kapitanie – w głosie Edwarda trzaskał syberyjski mróz. – O ile się nie mylę, trwa właśnie wojna z Francją. Nie chce pan chyba, by strzelcy piechoty morskiej dali popis nieudolności w obliczu wroga? Zadaniem przełożonego jest tępić wszelkie przejawy niesubordynacji i niskiego morale. Tak, znałem go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że to zdanie, wygłoszone pozornie neutralnym tonem, ma głębsze znaczenie. – Proszę rozwinąć myśl, poruczniku.


– Obiło mi się o uszy, kapitanie – Edward założył rękawiczki, ściągnął je i znowu założył – że na pokładzie naszej fregaty rzekomo błąka się diabeł morski. Choć zakrawa to na kpinę, wielu marynarzy zarzeka się, że słyszeli, jak chodzi, tupie i stuka. Uznaję za swój obowiązek przypomnieć panu, iż tego rodzaju gusła mogą mieć przemożny wpływ na postawę całej załogi. Owo upokarzające przedstawienie, którego pan był świadkiem, jest najlepszym dowodem na to, jak dalece upada morale człowieka, który daje wiarę takim opowieściom. Dzięki owym historyjkom jeden z moich ludzi został dzisiaj niemalże stratowany, a reszta zamieniła musztrę w pokaz baletu, przez co wątpię, by... – Edward... – Przymknąłem oczy. – Kapitanie, talent ludzi morza do wymyślania coraz to nowych guseł i przesądów to wielce niebezpieczna okoliczność – ciągnął niezrażony Love. – Skoro w kilka godzin po opuszczeniu Port Royal diabeł chodzi i stuka, mam wszelkie powody podejrzewać, że pojutrze będzie biegał po pokładzie, beczał i straszył dupczeniem. Na litość boską, żyjemy w wieku rozumu! Nie ma diabłów morskich! Love z pasją ściągnął rękawiczki, trzepnął nimi o udo i rozejrzał się z hardą miną. Na pokładzie rufowym panowała absolutna cisza, przerywana jedynie pluskiem fali dziobowej i graniem wiatru w takielunku. Oczy wszystkich na rufie – nawigatora Millarda, Danny'ego, który trzymał koło sterowe, i paru innych marynarzy – skierowane były na Edwarda. Na obliczach mężczyzn malowało się coś dziwnego. Kpina? Ostrzeżenie? – Tak więc, kapitanie... – Love nabrał tchu do kolejnej tyrady, ale uciąłem to krótkim: – Dość. Edward spojrzał z niedowierzaniem, jakby nie wierzył, że ktokolwiek odważy się przerwać mu tyradę. A potem raz jeszcze wciągnął rękawiczki. – Dość rozmów niegodnych dżentelmenów – dokończyłem łagodniej. – Poruczniku, na litość boską. Jest przecież po drugiej, a pan z pewnością nie pił jeszcze kawy. Proszę do mojej kajuty.

Posiadanie własnej, przestronnej kajuty na zatłoczonym do granic możliwości okręcie wojennym jest dla kapitana zarówno przywilejem, jak i zwodniczą pułapką. Na tak ograniczonej przestrzeni, jaką są pokłady fregaty, podsłuchiwanie stanowi nie tyle zwyczaj, co wręcz bezwarunkowy odruch. Ścianki działowe „Magdaleny” zatem były podziurawione niczym rzeszoto, a każdy, kto tylko nie miał nic do roboty, przytykał ucho i nasłuchiwał rozmów w sąsiednim kubryku. Najwyżej ceniono jednak to, co podsłuchano w kajucie kapitańskiej. Niejednokrotnie słyszałem o dowódcach, którzy zwiedzeni pozorną dyskrecją własnej kajuty powiedzieli kilka słów za dużo, czym całkiem pogrzebali swą reputację i respekt u załogi. Ja jednak szybko znalazłem na to sposób. – Mon Dieu, Eduard – powiedziałem i upiłem łyk kawy z filiżanki. – Il semble tu a dis un


mot trop. – Quoi? – Oczy porucznika naraz stały się okrągłe niczym spodki. – Ne plaisantes pas! – C'est pas une plaisanterie 1. – Chcesz, bym wziął tę całą historię z diabłem morskim na poważnie, tak? – Edward odstawił filiżankę i spojrzał na mnie badawczo, jakby sondując moją poczytalność. Pomimo zdziwienia jego francuszczyzna nadal była równie perfekcyjna jak fryzura. – Bym ze zrozumieniem potraktował niekompetencję moich ludzi, bo na pokładzie grasuje diabeł, a to wszystko tłumaczy? – Edwardzie, jesteś moim przyjacielem i doskonałym żołnierzem – westchnąłem ze znużeniem – ale żeglarz z ciebie jak z koziego kutasa muszkiet. Może nauczyłeś się odróżniać grot od bezanu i wiesz, że brasowanie nie ma nic wspólnego z żelazkiem, ale mentalności żeglarskiej nie rozumiesz kompletnie. – Billy, nie bądźmy śmieszni! Nie istnieją diabły morskie, podobnie jak diabły leśne, górskie czy łąkowe. Co tu ma mentalność do rzeczy? – Otóż ma, Edwardzie. Nieważne, czy diabły morskie istnieją naprawdę. Ważne jest to, że załoga w to wierzy. A nie ma na świecie rzeczy, którą trudniej zmienić od przeświadczenia marynarzy. Nagle kawa, mimo że osłodzona trzema grudkami cukru, wydała mi się gorzka niczym wywar ze smoły i piołunu. Odstawiłem filiżankę i podszedłem do szerokich okien rufowych, z których rozciągał się widok na kilwater okrętu oraz zachodni horyzont. Ciężkie chmury zakryły słońce i wyssały jego blask. Powierzchnia morza przybrała barwę stalowoszarą, w której zamazywały się kontury fal. Odniosłem wrażenie, że okręt brnie przez nieporuszoną, lepką zawiesinę. – A wiara w diabły morskie jest stara jak świat – powiedziałem cicho, wpatrzony w ponurą scenerię. – Opowieści o nich pojawiły się pewnie wtedy, gdy pierwszy z naszych okrętów opłynął Firth of Forth, a znikną dopiero, gdy wyschnie ostatni ocean. Wedle tradycji diabeł morski nigdy nie pojawia się bez przyczyny. Zawsze przychodzi, by ukarać żeglarzy za jakieś ciężkie zbrodnie. Jest niewidzialny i rzadko się ukazuje ludzkim oczom, choć niektóre ryciny pokazują go jako brodatego satyra z rogami, rozżarzonymi węglami zamiast zębów i rybimi oczyma. Sam rzadko czyni jakąś szkodę – starczy, że chodzi, stuka i śmieje się, a załoga sama prędzej czy później popadnie w obłęd. – Billy, przecież to już jest obłęd! – Edward przewrócił oczyma. – Jeśli sam zacznę biegać po okręcie, stukać i pukać, to czy marynarze wezmą mnie za diabła i zaczną się wieszać z żalu lub przerażenia? – Nie oszukasz żeglarzy, Edwardzie. – No dobrze... – Love wziął głęboki oddech. – A czy jest jakiś sposób, by tego... hmmm... diabła przegnać? Jakieś egzorcyzmy? Gusła? Drzwi do mojej kajuty znów huknęły o ścianę, a na progu zamajaczyła potężna sylwetka Vincenta Fowlera. Pierwszy zmierzwił ogromną dłonią bujne, czarne włosy, przez co wydał się


dzikszy niż zwykle. – Kurwa mać! – przywitał się z nami ciepło. – Znaczy się, merde. Słyszeliście już, że... O, macie kawę. – Bez wahania podszedł do biurka i nalał sobie pełną filiżankę parującego napoju. Wychylił zawartość jednym haustem i skrzywił się, ale zaraz napełnił ją znowu. – Słyszeliśmy. – Love uśmiechnął się ironicznie. – I w głowach nam się nie mieści. – Jak to, Edwardzie? – Fowler uniósł brwi w wyrazie oszołomienia, ale w jego oczach dojrzałem iskierki kpiny. – Czyżbyś nie dawał wiary opowieściom o diable morskim? Ty, dzielny matros, który na redzie Providence uwierzył w historię o krakenie, tropił króla szczurów w ładowni, dał się nabrać na róg jednorożca i wypatrywał węża morskiego przy Bermudach? Zawsze dziwiłem się szybkości, z jaką twarz Edwarda przybierała barwę jego munduru. – Masz rację, Billy – rzucił do mnie, odwróciwszy się do Vincenta plecami. – Kompletnie nie znam się na mentalności żeglarzy. Najpierw z całą powagą uznajecie, że diabły zaczynają istnieć z chwilą, gdy się w nie uwierzy. Gdy jednak uwierzy w nie ktoś spoza waszego grona, traktujecie to jako powód do kpin. – Może z tego względu, Edwardzie, że byłeś jedynym człowiekiem na pokładzie, który na plotkę o krakenie chciał rozwieszać siatkę przeciwabordażową, a na poszukiwanie króla szczurów zszedł z kijem i mocnym workiem. – A co w tym śmiesznego? – Wydawało się, że z policzków Edwarda zaraz tryśnie krew. – Jak to co? – oburzył się Vincent. – Przecież wiadomo, że króla szczurów nie należy łapać! Trzeba powiedzieć zaklęcie, a gdy się zjawi, przekupić go szklanymi świecidełkami i sucharami namoczonymi w mleku! Edward mierzył przez chwilę Vincenta wzrokiem, jakby próbował ocenić, czy pierwszy dworuje sobie z niego, czy też mówi poważnie. Oblicze Fowlera pozostało nieprzeniknione, lecz w końcu żeglarz zatarł dłonie i uśmiechnął się wesoło. Jak zwykle zdawał się emanować siłą i żywotnością, jakby drwił z każdego żywiołu, złej wieści czy niepowodzenia. Czułem, że z wolna udziela mi się jego optymizm. – Wbrew temu, co twierdzisz, Edwardzie – powiedziałem – wśród diabłów morskich panuje ścisły podział. Dzielą się one na morskie, leśne, łąkowe i w dupę rżnięte. – To od Darwina, co? Love zaskoczył mnie, i to mocno, tym bardziej że wyczułem nutkę ironii w jego głosie. – Od Darwina? – spytałem z wahaniem. – Mamy w załodze kogoś o tym nazwisku? Nieważne, nie do tego zmierzam. Gusła, wiara, przesądy... Ciężko z nimi walczyć, ale trzeba. Nasz okręt ma zadanie, panowie, a my musimy zrobić wszystko, by diabeł morski zamienił się we w dupę rżniętego. Innymi słowy, trzeba... A ciebie co tak rozbawiło? Od kilku sekund twarz Edwarda nabrzmiewała nowym rumieńcem, aż nie wytrzymał i parsknął głośnym śmiechem. – Zgoda, nie mam pojęcia o żeglowaniu – chichotał, ocierając łzy – ale ty, drogi Billy, jesteś największym ignorantem, jakiego...


Nagle śmiech zamarł mu na ustach. Wszyscy spojrzeliśmy w kierunku filiżanki po kawie, odstawionej chwilę temu przez Edwarda. Kołysanie okrętu było lekkie i spokojne, a mimo to naczynie wędrowało do krawędzi stołu, coraz szybciej i szybciej, aż roztrzaskało się na podłodze.

Na godzinę przed zapadnięciem zmroku zaprosiłem całą kadrę oficerską „Magdaleny” na krótką odprawę w mojej kajucie. Gdy wychyliliśmy już tradycyjny toast za króla, a potem kolejny, równie nieszczery, za gubernatora Morgana, powstałem i zagaiłem: – Panowie, przez wzgląd na ostatnie wydarzenia w Port Royal trzymałem w tajemnicy szczegóły naszego zadania. Nadal nie wiemy, komu służy „Złota Maska”, a przesłuchania złapanych Francuzów niewiele dały – co do jednego okazali się oni zwykłymi piratami, zwerbowanymi przez de Gillierę na Tortudze. Osobiście uważam wydarzenia w Port Royal za prowokację ze strony Francuzów, a gubernator widzi w nich arcyśmiały wyczyn piracki, ale w obu przypadkach zachowanie tajemnicy nie powinno w niczym zaszkodzić. Od czasów Drake'a szpiegami z równą wprawą wysługują się zarówno monarchie, jak i piraci. – Och, proszę się nie obawiać, kapitanie! – zawołał z entuzjazmem Sullivan. – W załodze „Magdaleny” nie ma francuskich szpiegów! Szybko byśmy wywąchali te ich pachnidła, hi, hi, hi! Znów zapomniałem, że Sullivana nie wolno częstować alkoholem. – Wspaniale, panie Sullivan, gratuluję spostrzegawczości. Akcja de Gillliery w Port Royal... – Proszę o wybaczenie, kapitanie. – Vincent Fowler uniósł dłoń z pustym kieliszkiem. – Z całym szacunkiem dla naszego dobrodzieja gubernatora, intryga de Gilliery to żaden piracki rajd. Po wyeliminowaniu fortu, „Magdaleny” i „Victorious” każdy pirat złupiłby miasto. Hiszpan poprzestał zaś na ostrzelaniu portu. Zachował się, jakby zależało mu tylko na osłabieniu sił brytyjskich na Jamajce. – Racja – odezwał się milczący dotąd bosman O'Neil. Na jednostkach Royal Navy rzadko wzywano podoficerów kontaktowych na odprawy oficerskie, ale na „Magdalenie”, okręcie bądź co bądź korsarskim, przestrzegaliśmy tylko tych zwyczajów z marynarki wojennej, które miały jakiś sens. O'Neil był zaś statecznym, odpowiedzialnym człowiekiem i znakomitym żeglarzem, a jego opinia często wpływała na moje decyzje. – Korsarze czy piraci rzadko atakują cele wojenne. Muszą mieć... – zawahał się w poszukiwaniu odpowiedniego słowa. – Muszą mieć namieszane w głowach. Albo... – Bosmanie, „Magdalena” jest przecież okrętem korsarskim – przypomniał sobie Sullivan. – Czy sugeruje pan, że my... że ja mam w głowie namieszane? – Skądże znowu, poruczniku. – Twarz O'Neila rozjaśnił dobroduszny uśmiech. – Że niby co


miało się w niej panu wymieszać? – Ach, fakt. – Sullivan opadł na fotel. Zacisnąłem powieki z całej siły, a w gardło wlałem pół kieliszka malagi, by zdusić chichot. Vincent odwrócił twarz i zagryzł własną pięść, a purpurowe policzki Edwarda znów groziły eksplozją. Jedynie Millard siedział nieruchomo, jakby nie zrozumiał docinka. – De Gilliera zapewne jest szaleńcem – odezwałem się w końcu zduszonym głosem. – Wszystko jednak wskazuje na to, że służy interesom Francji, a to oznacza, że w istocie mamy wojnę. Panowie, nasze zadanie to dotarcie do Meek Shallows, gdzie mamy rendez-vous z fregatą HMS „Achilles”. Mamy z nią utworzyć eskortę dla konwoju statków Kompanii Zachodnioindyjskiej, które następnego dnia przybędą tam z Falmouth. – HMS „Achilles” – cmoknął głośno zadumany O'Neil. Od chwili dezercji z liniowca „Revenge” celem życia bosmana stało się prowokowanie bijatyk z załogami Royal Navy. Słyszałem kiedyś, że chce natłuc przynajmniej jednemu człowiekowi z każdego angielskiego okrętu i nigdy nie rozstaje się z listą, na której pieczołowicie notuje wszystkie „zaliczone” jednostki. Sądząc po błysku w jego oczach, HMS „Achilles” na liście jeszcze nie figurował. – Tak, panie O'Neil. HMS „Achilles” pod dowództwem Nicholasa ayne'a – powiedziałem ostro, chyba nawet za ostro. – Kapitan Thayne obejmie dowództwo nad eskortą. – Czyli nad nami – stwierdził Fowler, patrząc na mnie znacząco. – Wspaniale, kapitanie. Czy wobec kapitana Thayne'a ma pan zamiar być równie lojalny jak wobec pewnej przysięgi, którą... – Na Czarny Szkwał, to wojna, poruczniku – warknąłem. – Opowiedzieliśmy się po jednej ze stron, musimy zatem ponieść tego konsekwencje! Słowa dalszej reprymendy uwięzły mi jednak w gardle. Vincent patrzył na mnie tak samo jak wtedy, gdy oznajmiłem swój zamiar przejścia na służbę gubernatora Port Royal. Doskonale pamiętałem przysięgę, którą złożyliśmy w dniu zdobycia „Magdaleny”, a świadomość, że oto łamię ją po raz kolejny, bolała jak jasna cholera. Przez moment w kajucie wisiała nieprzyjemna cisza, którą rozbroiło pytanie Edwarda. – A ów konwój? Z ilu jednostek się składa i dokąd zmierza? – W skład konwoju wchodzą trzy statki Kompanii: większy, „Duchess of York”, oraz dwa mniejsze, „Cardiff” oraz „Flamingo”. Kierują się do Anglii z ładunkiem rumu, cukru i tytoniu, a naszym zadaniem będzie eskortować je po dwudziesty równoleżnik. – To ledwie parę dni żeglugi – westchnął Fowler. – Dobre chociaż to. Zna ktoś tego Thayne'a? Ujrzałem jedynie kręcenie głowami. – Zatem dobrze, panowie. – Klasnąłem w dłonie. – Znacie nasze zadanie, a HMS „Achilles”, wedle wyliczeń gubernatora Morgana, powinna już oczekiwać nas przy Meek Shallows. Czy są jeszcze pytania? – Tak. – Sullivan uniósł chwiejnie dłoń. – Czy wypiliśmy już toast za króla?


– Tak, poruczniku. Wypiliśmy. – A... a za gubernatora? – Skoro nie ma więcej pytań, proponuję powrócić do obowiązków. Rozległ się szmer odsuwanych krzeseł, a oficerowie „Magdaleny” zasalutowali i wyszli z kajuty, każdy na własny sposób: Love z dostojeństwem, Fowler z niezachwianą pewnością siebie, O'Neil z dzikością drzemiącą w każdym ruchu, a Sullivan z trudem. Jedynie Millard zawahał się na progu, po czym odwrócił się i spojrzał na mnie spode łba. – Jest pan znakomitym żeglarzem, panie O'Connor – powiedział po francusku. – I dzielnym wojownikiem. Ale na ludziach morza zna się pan równie kiepsko jak porucznik Love. – Nie rozumiem pana, Millard – odruchowo przeszedłem na francuski. – Nic pan w ten sposób nie osiągnie. Nic nie da to, że zainteresuje pan oficerów oficjalnym zadaniem. Nie usunie go pan. On tu jest. – Kto taki? – Diabeł morski. Nie leśny, nie łąkowy czy polny, ani tym bardziej nie w dupę rżnięty. Diabeł morski, który godzina po godzinie niszczy pańską załogę. – Podsłuchiwał pan. – Wszyscy podsłuchiwali. Ale tylko ja rozumiałem. Naiwny z pana człowiek, kapitanie.

Po wyjściu Millarda puściły mi nerwy. Łapczywie chwyciłem za kielich z malagą, wychyliłem go duszkiem, po czym roztrzaskałem o ścianę w akompaniamencie wiązanki przekleństw. Stwórca wyznaczył naszemu nawigatorowi dwie misje na tym padole – ratowanie nam tyłków na pełnym morzu i doprowadzanie wszystkich do białej wściekłości, co od pojawienia się de Gilliery nie było specjalnie trudne. Zatęskniłem za stanem odrętwienia, z którego wyrwało mnie pojawienie się delegacji marynarzy. W innej sytuacji pewnie bym się cieszył – odzyskałem okręt, moja załoga była bezpieczna, dostaliśmy nowy list kaperski, a na horyzoncie szykowała się wojna, co oznaczało wiele okazji do wzbogacenia się i zyskania sławy. Tymczasem zdobycie owego listu wiązało się z uszczerbkiem na honorze, co bezlitośnie wypomniał mi Vincent, a przy okazji utraciłem wiarę w kobietę, którą kochałem. Na domiar złego Morgan wysłał mnie, bym pod komendą Royal Navy eskortował tłuste krypy kupieckie, a załoga wymyśliła sobie diabła morskiego. Diabeł morski i Meek Shallows. Trudno o gorsze połączenie. Wciąż wściekle posapując, wyszarpnąłem mapę z szuflady biurka i rozpostarłem ją na blacie. Mielizna Meek Shallows, równie urocza jak rozgnieciona mucha na śnieżnobiałym obrusie, leżała na otwartym morzu na południe od Jamajki. Pod tą niewinną nazwą – Meek Shallows oznaczało Potulne Płycizny – kryły się zdradzieckie rafy, ciągnące się na wiele mil tuż pod


powierzchnią wody i bez trudu rozpruwające nawet dno kryte blachą. Wedle starej opowieści morskiej mielizny były wypustkami na grzbiecie morskiego potwora i co dzień zmieniały położenie. Być może był to powód, dla którego nikt jeszcze nie wykonał mapy wirów i pływów tego rejonu, a nawet najbardziej doświadczeni żeglarze odradzali podchodzenie do nich bliżej niż na trzy mile morskie. Ja znałem jeszcze jedną, znacznie groźniejszą opowieść dotyczącą Meek Shallows – o gęstych mgłach, które całymi dniami wisiały nad płyciznami. Jak ten cholerny Morgan, sam przecież żeglarz, spodziewał się, że odnajdziemy tam HMS „Achilles” i te statki kupieckie? Czyżby uczty i bankiety zmąciły jego pamięć? Wspomnienie gubernatora sprawiło, że przed oczyma stanął mi obraz jego córki. Victoria wolno, zmysłowo zsuwała z ramion koszulę nocną, nie spuszczając przy tym ze mnie wzroku. Jej lekko spotniała skóra mieniła się w blasku księżyca. Już wyobraziłem sobie własne dłonie, które ujmują jej kibić, gdy nagle usłyszałem ciche skrzypnięcie drzwi kajuty. Otworzyłem oczy, by ujrzeć zasępionego Edwarda Love'a. – Czego chciał Millard? – spytał cicho, zamykając drzwi. – Bym go wreszcie zastrzelił – warknąłem, pochylając się na nowo nad mapą. – A ty czego chcesz? – Pogadać. – Edward był naprawdę poważny. Patrzyłem spode łba, jak nalewa sobie wina i staje przy oknie rufowym. – Co znowu? – burknąłem, nie spuszczając wzroku z plamki osławionych płycizn na mapie. – Słuchaj, moi ludzie są naprawdę wystraszeni. To prości chłopcy, a twoi marynarze, choć sami w strachu, wciąż karmią ich nowymi wymysłami. To wszystko się źle skończy. – Bez wątpienia, Edwardzie. – Zamknąłem oczy, by odpędzić powracającą wściekłość. – Skończy się tym, że zatopię okręt, bo nawet dzielna piechota morska uwierzyła w historię o czarcie. – Ty kpisz, a ja mówię poważnie. Billy, sytuacja jest groźna... – Zwracasz się do niewłaściwej osoby – wycharczałem. Zaciskałem powieki tak mocno, że widziałem już pulsujące, czerwone kręgi. – Ja już chyba nie dowodzę tym okrętem. De Gilliera, Morgan i jakiś morski pierdolec wyrywają go sobie z rąk, a jego kapitan jest napominany przez pierwszego oficera, opieprzany przez nawigatora i pouczany przez dowódcę piechoty. Pora, by objechał mnie Butcher za to, że regularnie wywalam przez reling te smażone placki łajna, które nazywa grzankami! – Billy, ty chyba... Czułem, że Edward odwraca się i staje za mną, jakby chciał troskliwie położyć mi dłoń na ramieniu. Jeśli przed chwilą byłem wściekły jak tajfun, to teraz mój gniew osiągnął siłę tornada. – Tak, za dużo piję, za dużo myślę, źle się odżywiam i na domiar złego nie mogę przestać myśleć o tej wywłoce, jak raczyłeś nazwać Victorię! – wywrzeszczałem. – I nie stawaj tuż za


mną! Dobrze wiesz, jak tego nienawidzę! Rzuciłem się na krześle w tył, chcąc go zmusić, by się cofnął. I nagle znieruchomiałem, a lód ściął mi krew w żyłach. Edwarda nie było za moimi plecami. Stał w kącie przy oknie rufowym, jakieś sześć jardów dalej, i patrzył na mnie z rosnącym przestrachem. – Kurwa, zaczynam mieć omamy... – Podniosłem się chwiejnie, pocierając spocone czoło. – Pora na ćwiczenia artyleryjskie... Tak, postrzelajmy sobie. I to natychmiast...

Wiatr, który z niezmienną siłą dął przez całą noc, ucichł dopiero nad ranem, a o świcie, zgodnie z moimi ponurymi podejrzeniami, ukazały się kłęby mgły zasnuwające cicho pluskające fale. Okutany w ciepłą, ciężką kurtkę mundurową, opierałem się o reling po nawietrznej i na próżno próbowałem odegnać ponure myśli tłoczące się w mojej głowie. Niestety, nie było to możliwe. Nie przy ciszy, jaka spowijała pokład okrętu. Wieczorne ćwiczenia artyleryjskie, które jak dotąd uważałem za niezawodny sposób na poprawienie nadwątlonych nastrojów, były niemrawe i pozbawione ducha. Żadnej z załóg działowych nie udało się trafić w cel, a czas przeładowania armat był grubo powyżej normy. Konkurs na hornpike'a został przyjęty z niechęcią, a kiedy już wyznaczyłem kilku ludzi do tańca, podrygiwali tak żałośnie, że natychmiast kazałem im przestać. Morale nie poprawiły nawet dodatkowe porcje rumu – marynarze wylewali dodatkowy przydział za burtę, licząc, że przebłaga to diabła morskiego. Noc jeszcze pogorszyła nastroje. Ciszę wacht co rusz przerywał paniczny wrzask kolejnego człowieka, który twierdził, że zetknął się z diabłem. Większość marynarzy co prawda słyszała tylko głośny stukot jego kroków, ale niektórzy opowiadali, że diabeł zatrzaskiwał im drzwi przed nosem, podcinał hamaki, plątał liny czy wytrącał z rąk talerze z posiłkami. W to, że większość tych wydarzeń da się wytłumaczyć racjonalnie, nie wierzył już nikt. Szpitalik okrętowy wypełniał się z wolna ludźmi, którzy spadli ze schodów, przygnietli sobie jakąś część ciała lub po prostu symulowali chorobę, wierząc, że w zaciszu szpitala są bezpieczniejsi niż na zewnątrz. Duch w załodze podupadał z każdą chwilą i niewiele mogłem na to poradzić. Gdy wyszedłem na pokład o świcie, przywitała mnie martwa cisza, przerywana jedynie upiornym skrzypieniem rei i brzękiem want na wietrze. Choć kończący wachtę Fowler nakazał rytualne szorowanie desek pokładu, ludzie wykonali zadanie szybko i niedbale, jakby zwyczajowy chrobot cegiełek miał zbudzić jakieś pradawne zło, drzemiące pod pokładem. Na mój widok porwali kubły z wodą i zmyli się pod pokład, a żołnierz piechoty morskiej niepewnie, z lękiem uderzył w dzwon. Nie słyszałem żadnych śpiewów, pokrzykiwań czy przekomarzań – bladzi z niewyspania marynarze przemykali bez słowa po pokładzie, jedynie kilku ludzi na dziobie rozmawiało szeptem, rozglądając się ze strachem. Moja załoga, doświadczone wilki morskie, towarzysze wielu rejsów i bitew, przypominała teraz gromadę żywych trupów. Ich ruchy


były apatyczne, a spojrzenia, którymi mnie ukradkiem obrzucili, puste i wylęknione. W kołysaniu okrętu brakowało gracji, fregata unosiła się na falach martwo niczym kłoda drewna. Grotżagiel załopotał głośno raz i drugi. – Bosmanie! – zawołałem ochryple. – Panie O'Neil! Olbrzym zszedł z prawego pomostu, człapiąc ciężko. Unikał mojego wzroku. – Proszę natychmiast poprawić trym grota – poleciłem. – Nawet stąd widzę, że szoty są niedbale zamocowane. Natychmiast pożałowałem wydanego rozkazu, gdyż ostre pokrzykiwania bosmana zabrzmiały nienaturalnie głośno wśród zimnej ciszy na pokładzie. Zamiast zwyczajowego tupotu biegnących marynarzy usłyszałem bowiem jedynie ciche szuranie stóp. Ludzie O'Neila zamocowali szoty w ponurym milczeniu. Pomimo gęstniejącej mgły dostrzegałem białe blizny przyboju, roztrzaskującego się na krawędziach Meek Shallows. W kołysaniu „Magdaleny” pojawiło się więcej życia – żagle wypełniały lekkie podmuchy wiatru z południowego zachodu, lecz na falach, leniwych i oleistych, nie pojawiały się nawet najdrobniejsze zmarszczki piany. – Za kwadrans skróci pan żagle – oznajmiłem pełniącemu wachtę Millardowi. – Zarządzi pan też zwrot przez rufę. Będziemy halsować wzdłuż południowego krańca Meek Shallows, co dziesięć minut strzelając z działa na nawietrzną. W bacznym spojrzeniu Francuza pojawił się jakiś obcy błysk. Niechęć? – Aye, sir – odpowiedział z lekkim ociąganiem. – Naturalnie. A wie pan, jakie mamy szanse znalezienia „Achilles” w tej mgle? – Czy sugeruje pan, że to zbyt trudne zadanie i ktoś powinien pana zastąpić? – To nie była dobra chwila na przekomarzanie się i moje oczy zamieniły się w ziejące lodem szparki. – Mon Dieu, ależ proszę bardzo. Jeśli pan chce, by okręt wylądował na rafie. – Millard nie okazał cienia emocji. Powstrzymałem się od odpowiedzi, która cisnęła mi się na usta. Wyminąłem go i podszedłem do Vincenta, który pomimo zakończonej wachty nadal stał na rufie i wpatrywał się w kilwater. Teraz dopiero dostrzegłem, że jego ogromne dłonie z całej siły zaciskają się na relingu, a twarz jest nieruchoma jak z kamienia. Jedynie nozdrza poruszały się miarowo. Stanąłem cicho u jego boku. Widywałem go w tym stanie i nie ośmielałem się przerywać. Millard był geniuszem nawigacji, ale Vincent w swym kunszcie żeglarskim wspiął się jeszcze wyżej. Pierwszy oficer „Magdaleny” po prostu czuł morze. Potrafił z zadziwiającą precyzją przewidzieć rozmiary pływów na nieznanym sobie akwenie, wyczuwał też obecność wirów, instynktownie wiedział, jak ominąć najgroźniejsze szkwały, a nawet znajdował luki w podwodnych rafach. Czasem jednak dar rozumienia morza podsuwał mu daleko bardziej skomplikowane wskazówki. Nie miałem wątpliwości, że tak jest teraz. Mgła otoczyła już cały okręt, ograniczając widoczność do marnych kilkudziesięciu jardów.


Białe grzbiety przyboju dawno już znikły i tylko stłumiony huk fal pozwalał się zorientować, gdzie ciągnęły się mielizny. Za nami rozległy się rozkazy Millarda, wzmocnione gwizdkami bosmańskimi, pokrzykiwaniem podoficerów i skrzypnięciami rei. Vince wciąż węszył. – Tam coś jest, Billy – wychrypiał w końcu. – Gdzie? – Tam. – Wskazał południowy kraniec raf, skąd właśnie płynęliśmy. – Co takiego? – pytałem gorączkowo. – Okręt? Statek? Brytyjski czy obcy? – Nie wiem, cholera. – Vincent przetarł czoło. – Ale... Ale coś mnie niepokoi... Wpatrywałem się w mgłę intensywnie, modląc się, by się rozstąpiła. Oleiste fale unosiły się i opadały, a mgła buchała coraz to gęstszymi kłębami. Naraz i mnie się wydało, że w mlecznym tumanie błysnęło coś białego. Czyżby żagiel? – Lepiej bądź gotów, Billy. Ja... ja nie mam pojęcia. – Słusznie... – wyszeptałem, oblizując spierzchnięte nagle wargi. – Szeregowy McLaughlin! – rzuciłem do żołnierza, który patrzył na ostatnie osypujące się ziarenka piasku klepsydry. – Bić na alarm! Znajomy, drapieżny werbel jakby zrzucił czar z załogi „Magdaleny”. Przez sekundę, dwie marynarze stali nieruchomo, jakby przypominali sobie obowiązki, po czym ruszyli hurmą ku stanowiskom. Usłyszałem nieśmiałe pokrzykiwania, ale miast ucieszyć się z pierwszych oznak entuzjazmu, poczułem niepewność. Jeśli wśród mgły czaił się wróg, z pewnością też nas już usłyszał. Cóż, było za późno. – Panowie, znacie swoje zadania! – zawołałem w stronę Fowlera i Millarda, a sam wmieszałem się w tłum na śródokręciu. Marynarze rozbudzali się z odrętwienia, niektórzy rozmawiali już głośno. – Refuj grot i pieprzony fokmarsel! – chociaż Millard wrzeszczał przez tubę, jego głos był dziwnie stłumiony. – Przygotować się do zwrotu przez rufę! – Żywiej, panienki! – zaryczał O'Neil. – Luzować szoty foka i grota! Nie żałować nóżek, bo bacikiem służę! Na reje, synowie czarnych kozłów! – Panie Kent, zechce pan poprawić kapelusz! Tylko ostatnie łajzy noszą nakrycie głowy na bakier! Austin, mój dobry człowieku, weźże... – Bitwa? – dopytywał się artylerzysta Zeeman, wykrzywiając swą czarną od sadzy gębę w grymas, który w siódmym kręgu piekielnym uchodził za uśmiech. Kilku żołnierzy Love'a, należycie już obruganych przez Edwarda, odskoczyło na ten widok z przestrachem. – Tak, panie Zeeman! Bitwa! Bum-bum! – nachyliłem się i ryknąłem mu do ucha, wskakując na drabinkę wantową. – Mnóstwo bum! Nadmierne przywiązanie do wykonywanych obowiązków sprawiło, że artylerzysta cierpiał na częste zaniki słuchu, ale na dłuższe wyjaśnienia nie miałem czasu. Pospiesznie piąłem się na reję wraz z kilkoma topmenami z podwachty grota, ścigany gwarem rozkazów, tupotem


biegnących marynarzy i stłumionym stukotem młotków, którymi wybijano ścianki działowe. Nawet się nie odwróciłem, by skontrolować przygotowania. Diabeł morski czy nie, dla mej załogi alarm bojowy był odruchem. Nim zdyszany wspiąłem się na marsa, stukot młotków ustał, a moje nozdrza pochwyciły zapach lontów. Nim nacelowałem lunetę, zamocowano hamaki w siatkach oraz rozdano topory i kordelasy. Kiedy skrzypnęły reje podczas zwrotu przez rufę, kontrolowanego rozkazami Fowlera, reszta załogi tkwiła już na stanowiskach, zwarta i gotowa do boju. Zmieniwszy hals, fregata sunęła majestatycznie, czujnie przez mgłę. Dziób rozcinał oleiste, spokojne fale niemalże bez plusku. Załoga jakby zapomniała o diable – od obserwatorów na rejach po kanonierów pod pokładem, wszyscy wytężali wzrok, próbując przebić mlecznobiałe kłęby. – Spokojnie, Billy, w tej mgle nic nie ma... – wyszeptałem do siebie, bezskutecznie licząc na to, że serce przestanie mi bić jak szalone. – Przynajmniej nic, co dybie na nasze życie. Niepotrzebnie ogłosiłeś alarm, to może być jedynie któraś z tych kryp kupieckich... Albo „Achilles”. I nagle znieruchomiałem. Obserwator z salingu na fokmaszcie krzyknął ostrzegawczo, na pokładzie zaszumiały podniecone głosy. Z mgły wyłaniały się dwa maszty obwieszone plątaniną lin i strzępami żagli. W chwilę później ujrzałem kadłub. To w istocie była HMS „Achilles”. Z tym, że ta „Achilles”, którą zapewne widywano przy nadbrzeżu Port Royal, wcale nie miała poprzebijanego kulami kadłuba. Nie miała też zmasakrowanej rufy czy potrzaskanego bukszprytu nurzającego się w wodzie niczym kiść monstrualnych wodorostów. Nigdy też nie widziałem, by miast fokmasztu na jej przednim pokładzie wznosił się jedynie osmolony kikut, a nawet w najgorszych koszmarach nigdy nie ujrzałem trupów zwisających z ocalałych rei. – O Boże... – wyszeptałem oniemiały, po czym chwyciłem za linę i w jednej chwili znalazłem się na pokładzie. – Panie Millard, żagle luz. I każ pan rzucić dryotwę – udało mi się mocno krzyknąć, co wytrąciło część ludzi z transu. Marynarze spojrzeli na mnie półprzytomnie, gdy ruszyłem szybkim krokiem na rufę. – Panie Fowler, gdy okręt wytraci prędkość, proszę opuścić czerwoną szalupę i okrzyknąć HMS „Achilles”. W razie braku odpowiedzi, proszę wejść na pokład. Niech pan weźmie ze sobą sześciu, nie... ośmiu żołnierzy piechoty morskiej. – Słuszny rozkaz, kapitanie – syknął blady jak ściana Millard, aż mnie ciarki przeszły. – Od trupów należy się spodziewać zaciętego oporu. Oczywiście usłyszeli to wszyscy. Spojrzenia marynarzy, miast ścigać okręt widmo, skierowały się ku pokładowi rufowemu. Poczułem, jak wściekłość w jednej chwili przegania lęk. – Wie pan, jaka jest różnica między złośliwym nawigatorem a pełnym nocnikiem? – spytałem, przysunąwszy się do Francuza tak blisko, jak pozwalała na to etykieta. – Hmmm... Pełen nocnik można wyrzucić za burtę, tak? – Nie. Nie ma różnicy.


– „Achilles”, ahoj! Ahoj! – krzyk Vincenta Fowlera docierał na okręt stłumiony, jakby złośliwa mgła wysysała jego siłę. Na pokładzie stojącej w dryfie „Magdaleny” zapadła zaklęta cisza. Oczy wszystkich śledziły niewielką, wypełnioną ludźmi szalupę, która sunęła nieśmiało wzdłuż strzaskanej burty HMS „Achilles”. W oku lunety dziury po kulach armatnich urastały do straszliwych rozmiarów i zaciskałem powieki, by przegnać wyobrażenie ostatnich, jakże straszliwych chwil nieszczęsnej fregaty. Vincent zadzierał głowę, przyglądając się martwemu okrętowi, a kierowany jego rozkazami sternik prowadził szalupę pod samą burtę. Nagle Fowler wskazał coś na wodzie, a któryś z żołnierzy poderwał do ramienia muszkiet i wystrzelił. Za nim otworzył ogień kolejny i jeszcze jeden. Łódź zniknęła wśród kłębów dymu. – Rekiny – wyszeptał ktoś obok mnie, a wtedy i ja dostrzegłem złowieszcze, trójkątne płetwy, przesuwające się nerwowymi zygzakami przy „Achilles”. – Na rejach nie starczyło miejsca dla wszystkich – burknął Millard, ale powstrzymałem się od riposty. Sukinsyn miał rację. Czułem, że z pokładu „Achilles” nigdy nie nadejdzie odpowiedź na wołanie Vincenta. Gdy podmuch wiatru rozpędził dym, ujrzałem, jak Mullholland zarzuca kotwiczkę abordażową na reling wciąż milczącej „Achilles” i wspina się, by zrzucić z góry drabinkę sznurową dla reszty. Fowler wspiął się pierwszy i jeszcze raz okrzyknął fregatę. Nic. Na pokładzie okaleczonego okrętu nie pojawił się żaden człowiek. Naraz uświadomiłem sobie, że czarna dziura przy dziobie „Achilles” wygląda jak oko, przez co cały kadłub wydał mi się cielskiem dogorywającego morskiego potwora. Wzdrygnąłem się i znów zacisnąłem powieki, by odpędzić mroczne skojarzenie. Gdy je otworzyłem, ujrzałem Fowlera na kolanach. Modlił się. – Nie wiedziałem, że Vince jest religijny – wyszeptał zdumiony Love. – Nie jest. – Oblizałem spierzchnięte wargi. Nagle jakaś przemożna siła nakazała mi odwrócić wzrok i spojrzeć na marsa grota, gdzie stałem w chwili pojawienia się „Achilles”. I wtedy go dostrzegłem. Był niewysokim mężczyzną o hardej, drapieżnej twarzy, ozdobionej spiczastą, hiszpańską brodą, która wyszła z mody dobre dwa stulecia temu. Jego rude włosy skrywał kapelusz z szerokim rondem i bujnym piórem, a dłoń w długiej rękawiczce opierał na rękojeści ciężkiej szpady. Odziany był w białą koszulę z bufiastymi rękawami, szeroką kryzę i barwne pantalony. Stał tam i patrzył na mnie. Tylko na mnie. Diabeł, zrozumiałem, czując ogarniający mnie chłód. Patrzyłem oszołomiony, jak jego usta poruszają się, jakby coś mówił, lecz nie słyszałem żadnych słów. Potem nieznajomy uniósł palec, wskazał nim wrak „Achilles”, a potem pogroził mi wymownie.


Pogroził? Nie, nie pogroził. On chyba... Chyba mi mówił, że nie tędy droga. Jak to? – spytałem w myślach. O co chodzi? Kim jesteś? – Znaleźli kogoś! – sapnął Edward, co wyrwało mnie z zamyślenia. Zerknąłem ku fregacie. Ludzie Fowlera ostrożnie opuszczali bezwładne ciało na ławeczkę bosmańską. Natychmiast powróciłem wzrokiem na marsa, lecz platforma była już pusta. Diabeł zniknął.

Nie trzeba było lekarza, by stwierdzić, że ocalony marynarz z „Achilles” ma się kiepsko, a nawet bardzo kiepsko. Kredowobiała twarz, sącząca się z kącika ust strużka krwi, a na czole grube krople potu. To, że pozostawał przy życiu, zakrawało na cud. Wedle słów Vincenta jego klatkę piersiową przygniotła belka, którą podniosło dopiero dwóch ludzi. – Panie Pollock – odezwałem się cicho do lekarza pokładowego, który ostrożnie badał żebra złożonego na koi marynarza. – Zdaje sobie pan sprawę z tego, że ten człowiek musi przeżyć? Pollock podniósł się, by pociągnąć z flaszki podpisanej „ignis aqua”. W szpitaliku, ponurym pomieszczeniu rozświetlonym jedynie pojedynczą, wiszącą na wrędze lampą, byliśmy teraz jedynymi ludźmi. Dobrze znałem przyzwyczajenia lekarza i wiedziałem, że na wieść o znalezieniu rannego w panice wykopał stąd całą rzeszę symulantów, których przygarnął za porcję rumu. – Z całym szacunkiem, kapitanie – sapnął – ale ten nieszczęśnik ma połamaną większość żeber, Bóg jeden raczy wiedzieć, jak rozległe są obrażenia wewnętrzne. Tu trzeba Awicenny, a nie zwykłego okrętowego znachora! – Awicenna jest równie martwy jak większość załogi „Achilles” – przerwałem jego biadolenia. – A ja muszę się dowiedzieć, kto pozabijał tych nieboraków. Muszę, rozumie pan? Spieprz pan robotę, Pollock, a poddam pana leczeniu przepukliny wyciorem armatnim! – Tak? – zacietrzewił się nieoczekiwanie Pollock. Na moment zabrakło mu słów, więc ponownie tęgo pociągnął „ignis aqua”, aż oczy na moment wyskoczyły mu z orbit. – Ktoś inny spartolił robotę, to teraz mnie wyciorem, tak? Pan powie pierwszemu, kapitanie, że tylko ostatni tuman podnosi z ziemi rannego, który... Eee... Zachłysnął się. Mdły blask kołyszącej się latarni padł na bladą twarz Vincenta Fowlera, który bezszelestnie wszedł do szpitalika. Vince był przygarbiony i wyglądał na wyczerpanego. – Billy, ten chłopak był przytomny, gdy go znaleźliśmy – basowy głos pierwszego oficera odbił się od ścian. – Majaczył w gorączce, ale nic nie zrozumieliśmy. To nie Anglik. Chyba jakiś Szwed albo Niemiec. – Cholera jasna! – Przytknąłem dłoń do czoła. Uzupełnianie załóg o obcokrajowców było zwyczajem szeroko praktykowanym w Royal Navy, a ci zaś nierzadko opanowywali jedynie garść najpotrzebniejszych słów po angielsku. Znalezienie kogoś takiego teraz zakrawało na


paskudny kaprys losu. Przypomniał mi się diabeł na marsie grota i poczułem się zmęczony. Naprawdę zmęczony. – Powiedział jednak parę zrozumiałych słów – dorzucił Fowler i zwiesił głowę. – Było tam „biały okręt” i „cisza”. I chyba „Francuzi”. – Francuzi – powtórzyłem chrapliwie. – Nie, Billy, poczekaj z osądami. – Vince usiadł na wolnej, kołyszącej się lekko koi i przetarł dłońmi oczy. – Poskrom ten swój cholerny upór i posłuchaj paru logicznych zdań. Obaj wiemy, że Francuzi to świnie i tak dalej, ale... ale ty nie widziałeś tego, co ja na „Achilles”. Ktokolwiek zaatakował ten nieszczęsny okręt, był człowiekiem bez reszty zaprzedanym diabłu. – Francuzi. – Billy, ludzie z „Achilles” wisieli na rejach! – głos Vincenta był zdławiony. – Tym, których nie powieszono, odrąbano dłonie i stopy, a potem wrzucono do wody! Kilku wciąż leżało na pokładzie, wykrwawionych na śmierć, próbując złożyć do modlitwy ucięte ręce! Billy, Francuzi wiedzą, co to pardon! Biorą ludzi do niewoli i zajmują nasze okręty, ale nie urządzają przecież regularnych masakr! Nie wybijają załóg do ostatniego majtka! – Vince, trwa wojna! Wojna z Francją! Jeśli w to wątpisz, to przypomnij sobie, co się wydarzyło w Port Royal! – Przymknąłem oczy, próbując opanować wzbierającą furię. – Sam powiedziałeś, że akcja de Gilliery wygląda na manewr strategiczny, nieprawdaż? Nie wiem, dlaczego Francuzi postępują z takim okrucieństwem, ale pewien jestem, że w tej chwili gdzieś wokół Meek Shallows krąży francuski okręt wojenny, który... – Nie! – Fowler poderwał się nagle. Stanął naprzeciwko mnie z zaciśniętymi pięściami i ogniem buzującym w oczach. – Billy, czy ty mnie w ogóle rozumiesz? To... to było nieludzkie, Billy! Żaden człowiek, nawet pirat nigdy nie... – Trwa wojna! – ryknąłem. – Odnajdziemy tego, kto to zrobił i rozpier... Czego? Sullivan, który wpadł do szpitalika z szybkością kuli armatniej, zadrobił w miejscu jak baletnica i odskoczył z przestrachem. – Pan Millard przesyła pozdrowienia i pragnie przekazać, że mgła się na chwilę rozwiała, a obserwatorzy zauważyli jakiś trójmasztowiec na północny zachód od... Nie usłyszałem reszty. Odtrąciwszy drugiego oficera, rzuciłem się na pokład.

Z postawionymi żaglami głównymi i bocznymi „Magdalena” parła naprzód niczym skrzydlaty anioł zagłady. Potężny kadłub fregaty z hukiem odrzucał fale, które rozpryskiwały się daleko od burt, a bukszpryt mierzył wzgardliwe ku nieznajomemu okrętowi, ponownie skrytemu wśród bladych kłębów mgły. Zmierzałem ku rufie, płosząc ludzi spojrzeniem. – Love, strzelcy na marsy! – wrzeszczałem. – Jeffe, proszę przekazać pozdrowienia


porucznikowi Fowlerowi i przypomnieć mu, by załadował działa wyłącznie kulami! Brytyjska bandera na maszt! Bandera! Tiny Tim, została nam jeszcze jakaś bandera? Bosmanie, ile mam czekać na te falkonety? Nieuchronnie zbliżało się starcie. Wreszcie coś, co rozumiałem, coś, co nie pociągało za sobą wahań czy dylematów. Chłodny wiatr smagał moje policzki, krew huczała w żyłach, a na usta z wolna wypływał mi mściwy, zły uśmiech. Wskoczyłem na rufę. – Mocuj siatki! – krzyczał O'Neil. – Robi się, falkonety, sir! Andrews, ty rozdeptana gnido... – Do aborrrrdażu! Borrrrdażu! – wrzeszczały papugi, w podnieceniu tłukąc skrzydłami. – Zwrrrrot lewo na rrryj! – Kilwater przed dziobem! – wrzasnął nagle obserwator z marsu foka. Przypadłem do relingu okalającego uskok pokładu rufowego. – Podnieść grot na gejtawach! W istocie, powierzchnia niewysokich, oleistych fal była zmarszczona, jakby jeszcze przed chwilą orał je ciężki, mocno zanurzony kadłub. Bukszpryt „Magdaleny” pochylił się nieco, niczym nos ogara chwytającego trop. – Postawić foksztaksel! – poleciłem Millardowi, który korygował trym żagli na śródokręciu. – Trzy rumby na sterburtę! – Aye, trzy rumby na sterburtę! Zamigotały szczeble koła sterowego i fregata pochyliła się w lekkim skręcie, przyspieszając, gdy na dziobie rozkwitł kolejny żagiel. Kilwater ściganego okrętu błyskawicznie odskoczył w lewo i zaczął się oddalać. Przeczesałem lunetą lewą ćwiartkę dziobową. Kontury ściganej jednostki lada chwila powinny wyłonić się z mgły. – Coś mi mówi, panie Millard – odezwałem się do nawigatora, gdy ten powrócił na rufę – że dzisiaj upuszczę pańskim rodakom nieco krwi. – Doprawdy? – zdumiał się Francuz. – Zawsze się pan zwierza nocnikom ze swoich zamiarów? – Pan sobie żartuje, a ja... O, jest sukinsyn! – wrzasnąłem. – Ster cztery rumby na bakburtę! Wśród mlecznej bieli zamajaczył ciemny, wolno sunący kształt. W sekundę później zdradziecki podmuch wiatru odsłonił szeroką rufę z ogromnymi oknami, bogato zdobionym pilastrem i tnącą toń płetwą sterową. Z flaglinki spływała ogromna, biała bandera z trzema złotymi liliami, omiatając wymalowaną na rufie nazwę „La Gorgone”. Krew w skroniach huczała mi ogłuszająco. – Francuzi... – warknąłem. Przez lunetę ujrzałem dowódcę ściganej jednostki i kilku oficerów, którzy przypadli do relingu i kłócili się gorączkowo. Wzdłuż burt i na rejach „La Gorgone” stali nieruchomo marynarze, śledząc nas niepewnymi spojrzeniami. – Sir? – usłyszałem naraz cieniutki głosik. Przede mną stał wystraszony chłopiec okrętowy z dolnego pokładu i rozglądał się onieśmielony. – Sir, pan Fo... Fowler przekazuje pozdrowienia i uprzejmie zapytuje, czy nie zechce pan rozważyć decyzji o otwarciu ognia.


Po przełożeniu ze sztywnego języka etykiety oficerskiej słowa Fowlera brzmiałyby mniej więcej: „Billy, daj im spokój!”. Odwróciłem się i zaczerpnąłem głęboki haust zimnego powietrza, licząc na to, że wystudzi moją wściekłość. Walka o „Magdalenę” w Port Royal... Rendez-vous przy Meek Shallows... Diabeł morski... Wymordowana załoga „Achilles”... Nie, miałem już tego dosyć. – Proszę przekazać porucznikowi Fowlerowi, by przygotował się do otwarcia ognia – warknąłem. – I niech dołoży wszelkich starań, by kule trafiały w cel! Nadrabiająca szybko dystans „Magdalena” sunęła już równolegle do „La Gorgone” i mogłem w pełni ocenić, z kim mieliśmy do czynienia. Francuski okręt był fregatą o sile ognia zbliżonej do naszej jednostki – naliczyłem czternaście furt działowych. Pomimo że płynął ledwie pod kilkoma żaglami, pokonywał fale lekko i z gracją. Pod komendą doświadczonego człowieka „La Gorgone” z pewnością była potężnym narzędziem zniszczenia, ale nasze pojawienie się całkiem Francuzów zaskoczyło. Na fregacie panowała gorączkowa bieganina, kilka osób nadal kłóciło się na pokładzie rufowym, a jedna z wacht w pośpiechu stawiała nowe żagle. W tym tempie wroga fregata jeszcze długo nie będzie gotowa do walki. Uśmiechnąłem się ponuro, bardzo ponuro. – A zatem Panu Bogu świeczkę, diabłu chujem w rzyć, a Francuza nożem pod żebra – skwitował nagle Millard. – Co takiego? – Odwróciłem się na pięcie i wlepiłem w nawigatora wściekłe spojrzenie. – Co pan powiedział? – Nic takiego. Po prostu pozwoliłem sobie podsumować prostotę pańskiego rozumowania, kapitanie. – Millard, o co panu właściwie chodzi? – wysyczałem, z trudem powstrzymując ochotę, by zacisnąć palce na jego szyi. – Najpierw prawi mi pan pouczające morały na temat pozbycia się diabła morskiego, a teraz... – Jeśli o to chodzi, żałuję, że w ogóle pysk otwierałem, kapitanie. – Millard wyprostował się i spojrzał mi prosto w oczy. – Na nic się to zdało. Może i ocalił pan załogę, ale sam padł jego ofiarą. Diabła. – Co takiego? – Nie wierzyłem własnym uszom. – Proszę spojrzeć na siebie, kapitanie. Nigdy nie słynął pan z ochoty do wysłuchiwania cudzych rad, ale pierwszy raz widzę, by ignorował pan słowa porucznika Fowlera. To błąd. – Millard, jeszcze jedno słowo... – Czułem, że krew odpływa mi z twarzy. Zapewne dlatego, że podświadomie czułem, iż sukinsyn ma rację. – Zaś co do pańskiej radości z powodu otwarcia ognia do moich rodaków – ciągnął niewzruszenie Francuz – to nie podzielam jej, ale liczę na to, że jeśli okoliczności kiedykolwiek zmuszą pana do ostrzelania Anglików, będę mógł spojrzeć panu w oczy. – Panie Millard, pańską wachtę przejmie porucznik Sullivan. Od zaraz. – Och, to wspaniale – obłudnie ucieszył się Francuz. – Jego ofiarna służba może rozwiązać


wszystkie nasze problemy od ręki. Odwróciłem się, nie chcąc dłużej na niego patrzeć. „Magdalena” wyprzedziła już „La Gorgone”, na pokładzie panowała pełna napięcia cisza, a wszyscy, od strzelców na marsach przez marynarzy przy linach i falkonetach po kanonierów z lontownikami, czekali na ten jeden jedyny rozkaz. Oblizałem wargi. Nie było już sensu zwlekać. – Kapitanie? – Owionął mnie smród alkoholu. – Przepraszam, że zawracam panu głowę... Niski, kudłaty, krzywo uśmiechnięty Pollock wydał mi się kosmatym, złośliwym gnomem, który wylazł z jaskini, by naprzykrzać się śmiertelnikom. Nadmiar „ignis aqua” neutralizował kołysanie okrętu i sprawiał, że jako jedyny człowiek na pokładzie lekarz stał całkiem prosto. – ...ale może mi pan wepchnąć ten wycior w rzyć. Porucznik Fowler swoim delikatnym traktowaniem skrócił cierpienia tego nieboraka o... – Co takiego? – przerwałem mu. – Ten człowiek z „Achilles” nie żyje? – I to bardzo. – Pollock pokiwał poważnie głową. – Ale przed śmiercią powiedział jeszcze jedno słowo. – Co takiego? – Śnieg. – Śnieg? – Uniosłem wysoko brwi. – Majaki umierającego... Cóż, a zatem nie dowiemy się już wiele. Niech pan wraca do szpitalika i głęboko schowa swoją truciznę na wołki zbożowe. Zaraz zaczną do pana napływać pierwsi klienci. „Magdalena” śmigała niczym sam wiatr i wyprzedziła już francuski okręt o dwie długości. Zamieszanie na pokładzie „La Gorgone” zostało jako tako opanowane, ale zaniepokoiły mnie nieco jego rozmiary. Dlaczego byli tak zaskoczeni pojawieniem się naszego okrętu? Zdarzało się, że lekkomyślność francuskich żeglarzy przechodziła ludzkie pojęcie, ale na ogół okręty spod białej bandery z liliami były groźnym, czujnym przeciwnikiem. Raz na wozie, raz pod wozem, przemknęło mi przez głowę. Załoga „Achilles” zapewne była równie zaskoczona. Gdzieś miałem Royal Navy, jej dumę i interesy, ale los, który spotkał tych nieszczęśników, wstrząsnął mną do głębi. Nadszedł czas wyrównania rachunków. Na „La Gorgone” z łopotem wypełnił się wiatrem grotmarsel, a po nim sztaksel. Fregata wyraźnie przyspieszyła, skręcając ku północy. Za późno jednak. Dużo za późno. – Złożyć grotmarsel! Fok na pracę wstecz! – zaryczałem przez tubę głosową. – Ster prawo na burt! Jeffe! – Klepnąłem w plecy najszybszego majtka na rufie. – Przekaż panu Fowlerowi pozdrowienia i poproś o otwarcie ognia. Niczym szermierz, który przed pojedynkiem odrzuca płaszcz, by odsłonić pas ze szpadą, moja fregata płynnie zwróciła na bakburtę w kierunku Francuza. Z trzaskiem opadły furty działowe, a z ich czeluści jak przyczajone potwory wynurzyły się lufy dział. Milczały przez ułamek sekundy, jakby Fowler wciąż walczył z wątpliwościami, po czym działo najbliżej rufy plunęło ognistym strumieniem i natychmiast skoczyło w głąb dolnego pokładu. Za nim ryknęło następne i kolejne, a przez pokład przebiegło przeciągłe drżenie. Francuski okręt przesłoniły kłęby


gryzącego dymu. – Ognia! – krzyczałem. Działo za działem rzygało kulą, dołączając do straszliwej symfonii salwy burtowej. Przypadłem do relingu. Wśród kłębów dymu, porywanych podmuchami wiatru, dostrzegłem sylwetkę „La Gorgone”, która wciąż wykonywała zwrot na północ. W foku wrogiego okrętu ziały jednak ogromne dziury, a wokół luźno powiewało porwane olinowanie. Strumienie spienionej wody, wyciekające z dziobowych szpigatów, były zabarwione na czerwono. – Ogień ciągły! – wrzasnąłem przez tubę głosową. – Jeden rumb na sterburtę! Fokmarsel... I nagle znów go dostrzegłem. Stał na grotmarsie, tam gdzie jeszcze przed chwilą widziałem szkarłatne mundury żołnierzy piechoty morskiej. Jego twarz stwardniała, a oczy, skryte w cieniu ogromnego kapelusza, przypominały okruchy lodu. Nie spuszczając ze mnie wzroku, kręcił głową jak ojciec zabraniający synowi szalonych zabaw. – Odejdź! – wyszeptałem. – Idź precz, suczy synu! To nie miejsce dla ciebie, szatanie! Precz! Zostaw mój okręt, ty... Furia, która potężniała we mnie z każdym słowem, wreszcie znalazła ujście. Wyszarpnąłem zza pasa pistolet i drżącą ręką wymierzyłem w pierś diabła. Na krawędzi świadomości usłyszałem pełen przerażenia wrzask Danny'ego Baryły, ale zignorowałem go. Na muszce miałem tego, który przybył, by siać strach i zamęt. Przez pokład niespodziewanie przeszedł wstrząs daleko potężniejszy od drżenia wywołanego salwą burtową i poczułem, jak pokład umyka mi spod stóp. Ostatnią moją myślą było to, że nie słyszę huku dział, a potem ujrzałem przybliżający się błyskawicznie reling.

Dopiero pod wieczór następnego dnia poczułem się na tyle dobrze, by przyjąć Vincenta i Edwarda. Obaj weszli cicho do kajuty, pomni ostrzeżeń Pollocka, który podprowadził ich pod drzwi, nie przestając wrzeszczeć, że pacjent potrzebuje ciszy. Od progu obrzucili mnie krótkimi, badawczymi spojrzeniami, w których troska mieszała się z czymś jeszcze... Z wyrzutem? Z zawodem? – Witaj, Billy – mruknął półgłosem Vincent, przysiadając na krawędzi mojego biurka. Przygryzł wargę, jakby w ostatniej chwili powstrzymał się od jakiegoś pytania. O Boże, jęknąłem w duchu. Jeśli zaraz zapyta, jak się czuję, to nie zważając na ból, wstanę i... – Jak się czujesz? – spytał Edward. – Doskonale, Edwardzie – wyszeptałem ochryple, przymykając oczy. – Tak dobrze, jak tylko może czuć się człowiek, który własną czaszką strzaskał reling rufowy. – Pytałem bardziej o twój stan ducha – ciągnął Love. – Zanim rozbiłeś łbem swój ukochany reling, postanowiłeś bowiem zastrzelić sierżanta Kenta. Interesowałoby mnie, Billy...


– Edwardzie – w tubalnym basie Vincenta kryło się ostrzeżenie, którego nawet Love nie potrafił zignorować. – Doktor Pollock zakazał nam... – Co z okrętem? – zapytałem, wciąż nie otwierając oczu. – Billy, wpadliśmy tylko, by cię wesprzeć na duchu – do głosu Vincenta wkradło się wahanie. – Nie chcę, byś... – Vince, od wczoraj leżę przykuty do koi, podczas gdy ten stuknięty bimbropęd odprawia nade mną gusła i wmawia mi, że trzymanie mnie z dala od spraw okrętu jest dla mojego dobra! Tymczasem nawet tutaj dociera zgrzyt pomp łańcuchowych, gęganie dziadka Sancheza i przekleństwa bosmana O'Neila, w których rozpoznałem kilka innowacji! Co się stało z „Magdaleną”, do ciężkiej cholery! Mów natychmiast! – No... – zawahał się Fowler, unikając mojego wzroku. – No dobrze. A zatem mamy problemy. I opowiedział mi o wszystkim. O ucieczce wrogiej fregaty, która ograniczyła się do kilku niecelnych strzałów z rufowej pościgówki i umknęła we mgle. O niewidzialnej, skrytej pod powierzchnią morza rafie, na którą weszła ścigająca Francuzów „Magdalena”. O trzech godzinach usilnych prób ściągnięcia okrętu z mielizny i o całonocnej walce z przeciekiem w zalanej wodą ładowni. O spotkaniu z trzema statkami Kompanii, których kapitanowie z trudem powstrzymywali się od komentarzy na temat sprawności bojowej swej eskorty. Z każdym jego zdaniem czułem się coraz gorzej, a gdy skończył, byłem gotów przyznać Pollockowi rację. Nie powinni mi tego mówić. – To była klęska, Billy – z każdym słowem Fowler mówił coraz ciszej. – Nie powinieneś był odsyłać Millarda z pokładu rufowego. On uniknąłby wejścia na rafę. Gdyby „La Gorgone” miała bardziej bojowego dowódcę, leżelibyśmy już na dnie. Nie wyobrażam sobie ściągania fregaty z rafy pod ogniem francuskich dział, Billy. Nie powinniśmy w ogóle... – W ogóle co? – Zacisnąłem zęby. – Vince, byłeś w Port Royal, walczyłeś z siepaczami de Gilliery! Widziałeś pokład „Achilles”! Mamy wojnę, cholerną wojnę z Francją, a ciebie ogarniają wątpliwości? Potępiasz zaatakowanie „La Gorgone”? – Ja też to potępiam – odezwał się niespodziewanie Edward. – To nie „La Gorgone” dopuściła się masakry na „Achilles”. Nie jestem żeglarzem, ale... Ale ci Francuzi zostali całkowicie zaskoczeni. Nie tak wygląda okręt, który właśnie przeprowadził abordaż wrogiej jednostki. – Poza tym, Billy, „Achilles” miała postrzelane burty – dokończył Vince. – „La Gorgone” znaleźliśmy ledwie parę mil od niej. Czy przez cały wczorajszy dzień słyszeliśmy jakiekolwiek salwy armatnie? – Mgła tłumi dźwięki – odpowiedziałem. – Nie sądzicie chyba, że natknięcie się na francuską fregatę w sąsiedztwie wraku naszego okrętu może być przypadkiem? – Może być przypadkiem. – Mamy wojnę, do kurwy nędzy – jęknąłem bezsilnie, czując, jak oczy mi wilgotnieją. – Wojnę z Francuzami... – To prawda, ale... Nieważne. – Vince pokręcił głową ze znużeniem. – Jasne, mamy wojnę. To


ty jesteś dowódcą i ty podejmujesz decyzje. Z innych wieści, Sanchez skrzeczy, że trzeba będzie zlecić jakiejś stoczni naprawę poszycia. Najbliższa jest w St. John's na Antigui. Aha, diabeł morski zniknął. Tak się przynajmniej wydaje albo załoga jest zbyt zmęczona, by o nim jeszcze myśleć. – Diabeł... – Zamknąłem oczy. – To dobrze, że zniknął. – To mogę się w końcu dowiedzieć, dlaczego postanowiłeś zastrzelić sierżanta Kenta? – zapytał ponownie Love. – Zgodzę się, że nie jest najlepszym żołnierzem, a jego maniera niedopinania kołnierzyka doprowadza mnie do szału, ale żeby do niego od razu strzelać? – Dziękuję, że wpadliście – wyszeptałem. – Vince, dowodzisz okrętem do czasu przybycia do St. John's. A teraz zostawcie mnie w spokoju. Zasypiałem tej nocy z ciężkim sercem, a gdy ogarnął mnie sen, ujrzałem w nim diabła morskiego, który wciąż kręcił głową z dezaprobatą. Jego twarz raz przypominała oblicze Millarda, potem Vincenta, a kiedy indziej Edwarda. Gdy po kilku godzinach nerwowej drzemki obudziłem się w końcu na początku psiej wachty, moje serce było ciężkie niczym kamień. Złośliwe uwagi nawigatora, słowa przyjaciół i manifestacja diabła głęboko podważyły moją pewność siebie. Wiedziałem, że gdzieś popełniłem straszliwy błąd. Pozostawało odkryć gdzie. ===b1hpU GdS


3 Najgościnniejszy z portów

W żadnej innej przystani Morza Karaibskiego nie dało się ujrzeć tak barwnej zbieraniny okrętów i statków, co w St. John's na wyspie Antigua. Położona na północnym łuku archipelagu Wysp Podwietrznych, była ostatnią przystanią dla idących do Europy konwojów z Jamajki i innych brytyjskich posiadłości Indii Zachodnich. Siłą rzeczy w czasach pokoju w St. John's kotwicę rzucały również statki i okręty wszelkich innych nacji, które szykowały się do rejsu przez Atlantyk. Oprócz majestatycznych żaglowców Kompanii Zachodnioindyjskiej, fregat Royal Navy oraz pomniejszych brygów i barków z brytyjską banderą zawijały tu zatem również statki hiszpańskie, francuskie i holenderskie, a nawet duńskie. Gościnne St. John's odwiedzał każdy, kto potrzebował wody lub żywności, kto miał braki w załodze lub musiał dokonać kilku pospiesznych napraw. Albo też przeczekać niebezpieczny okres. Albowiem gubernator brytyjskich Wysp Podwietrznych, rezydujący w St. John's sir omas Dolittle, doskonale rozumiał strategiczne znaczenie swej wyspy i wyciągnął z tego odpowiednie wnioski. Wiedział, że rządy żelaznej ręki na tak odosobnionej placówce mogą się dla niego źle skończyć, a w wypadku kłopotów na szybką pomoc z Londynu czy z Port Royal nie ma co liczyć. Zdecydował się zatem na politykę zbrojnej pobłażliwości, co w przełożeniu na realia oznaczało pobłażanie każdemu, kto nie zmuszał go do użycia siły. Szybko poniosła się też wieść, że tolerancja gubernatora rośnie wprost proporcjonalnie do wagi złożonego mu prezentu.


Nie trzeba było zatem długo czekać, by St. John's, teoretycznie terytorium imperium brytyjskiego, szybko zdeklasowało Tortugę jako raj dla przemytników, korsarzy, piratów, dezerterów, buntowników i wszelkiego rodzaju niebieskich ptaków. Kochałem to miejsce miłością odwzajemnioną. Po oschłym pożegnaniu z konwojem statków Kompanii Zachodnioindyjskiej, które pożeglowały ku bezmiarowi Atlantyku, bez wahania wytyczyłem kurs na Antiguę. Poszycie uszkodzone na rafach wymagało koniecznych napraw – mimo pompowania dzień i noc w zęzie wciąż utrzymywało się na pięć, sześć stóp wody, a cieśla okrętowy, señor Sanchez, dostawał białej gorączki. Poza tym w St. John's zawsze było coś do załatwienia. Gdy ociężała „Magdalena” minęła masywny, ponury Fort Barrington i wpłynęła na wody St. John's Harbour, słońce zaczynało już zachodzić i białe ściany kolonialnej, odziedziczonej po Hiszpanach zabudowy zapłonęły czerwonym ogniem. Rdzawy poblask, migoczący na falach zatoki, zdawał się zalewać kotwiczące i cumujące statki, jak zwykle nieprzeliczone. St. John's zachwycało mnie zawsze, ale rzadko było piękniejsze niż podczas zachodu słońca. – Cudny widok – westchnąłem, a Vince Fowler, stojący obok mnie na rufie, pokiwał w milczeniu głową. – Cudny widok! – zaskrzeczał señor Sanchez, który odepchnął żołnierza piechoty morskiej strzegącego wejścia na pokład rufowy i dopadł mego rękawa. – Cudny! Dziura w po... poszycium bardziej większa niż dupa Butcher, a el capitán widoka! Że cudne! Dziurę załajzać, el capitán! Załajzować! Kurwiarzu! Kurwiarzu! – Dziurrra! – wrzasnęła Barachło, przelatując nad głową Fowlera i usadawiając się na krawędzi marsa. – Etkum, petkum, spirrrrytus! – Karenażu, señor Sanchez – poprawiłem go cierpliwie, delikatnie oswabadzając rękaw koszuli ze szponów cieśli. Od ściągnięcia okrętu z rafy Sanchez dzielił swój czas równo na próby załatania przecieku i uświadamianie mi wagi uszkodzenia. To ostatnie miało miejsce średnio raz na szklankę, nie wyłączając wacht nocnych, przez co moja wdzięczność do niego zamieniła się w czarną nienawiść. Sytuację pogarszało jeszcze, że cieśla porozumiewał się z resztą świata przy pomocy skrzeku i wrzasków, a mnie wciąż trapiły bóle głowy. Od zastrzelenia tego upierdliwego, hiszpańskiego grzyba powstrzymała mnie tylko świadomość, iż bez niego „Magdalena” rozpadłaby się na kawałki podczas postoju przy kei. W istocie stary piernik wykazywał niemal telepatyczną więź z okrętem i zawsze wiedział, co dolega fregacie. Rozmawiać na ten temat jednakże już nie potrafił. – I weź się pan za angielski, Sanchez – burknął Vince. – Doprawdy chciałbym zobaczyć, jak przedstawiasz pan gubernatorowi Antigui, że okręt należy poddać kurwiarzowi. Sanchez wydął wargi z bezdenną pogardą i ruszył do luku, po drodze ciskając młotkiem w Pruchło, która ostrzyła zakrzywiony dziób o świeżo pomalowany reling. Urażone ptaszysko w odpowiedzi bluzgnęło stekiem przekleństw, insynuując cieśli nadmierne zainteresowanie


rogacizną, ale nie śledziłem dalszego przebiegu wydarzeń. Podekscytowany ponownym przybyciem do St. John's przesuwałem lunetę wzdłuż nabrzeża, witając znajomy widok białych kamieniczek, tawern, magazynów oraz rozkołysanych od morskiego wiatru palm, po czym wycelowałem ją na kotwicowisko. Jak zwykle maszty i reje stojących na zatoce jednostek tworzyły nieprzebity gąszcz i dopiero po dłuższej chwili zacząłem rozpoznawać pierwsze z nich. – O, widzę „Vrijhed” van der Heldera – odezwałem się do Vince'a, który również wycelował lunetę w brzeg. – Wygląda na to, że stary cap w końcu zdecydował się porzucić poszukiwanie Eldorado. Jest też „Kraken”, a tam przy brzegu stoi chyba „Fallen Angel” Andrewsa. – A ja widzę „Cassandrę” – rzucił krótko Vince. – Przy nadbrzeżu prowiantowym. Szybko przesunąłem lunetę we wskazanym kierunku i aż sapnąłem ze zdumienia. Vincent miał rację. W pewnej odległości od brzegu, otoczony mniejszymi jednostkami, kotwiczył przysadzisty, trzydziestosześciodziałowy trójmasztowiec z przepięknym pozłacanym galionem w kształcie rozchełstanej greckiej piękności. Jego dowódcą był znany portugalski pirat Hernando Rodrigues, zwany potocznie Papugą ze względu na swoje zamiłowanie do barwnych ubiorów. Jakiś rok temu było głośno o zatrzymaniu przez niego i złupieniu angielskiego brygu „Swift”, wyładowanego drogocennym zapasem tytoniu. Kilka miesięcy później napadł zuchwale na konwój Holendrów i zatrzymał dwie jednostki. Gubernatorzy wszystkich kolonii przez parę miesięcy bezskutecznie rozsyłali okręty w poszukiwaniu kryjówki pirata, chcąc zapewne nie tyle wywrzeć zemstę, co położyć łapę na części łupów. Sprawa w końcu przycichła, ale przecież nie została zapomniana – ludzie morza to pamiętliwy naród, a St. John's, mimo swej szemranej reputacji, nadal stanowiło terytorium brytyjskie. Rzucenie tu kotwicy było dla Rodriguesa czynem co najmniej zuchwałym, jeśli nie samobójczym. Wciąż kręciłem głową, gdy nagle oko lunety wyłuskało kolejny niepokojący widok. Wśród okrętów zacumowanych przy nadbrzeżu amunicyjnym, tuż obok wyniosłej fregaty HMS „Almighty”, stał śmigły slup „Phantom” o czarnych, zwiniętych teraz żaglach i równie czarnych burtach. Jego dowódcą był okrutny i bezwzględny Benedikt Manuu, owoc gwałtu hiszpańskiego żołdaka na indiańskiej niewieście. Benedikt na czele niewielkiej, lecz zdeterminowanej załogi bez litości plądrował hiszpańskie plantacje, osady i karawany. Ostatnio zdobył nawet jakiś ciężki statek handlowy należący do wicekróla Peru, przez co cena za jego głowę skoczyła o kolejne dwadzieścia tysięcy dublonów. W odległym zakątku przystani kotwiczył zaś ciężki, dobrze uzbrojony bryg, dziwnie przypominający „Hellfire” Morrisa Blacka. O kapitanie tej jednostki opowiadano różne rzeczy – że czarami potrafi przymusić wiatr do służby, że strzeże go duch opiekuńczy, który pomógł mu złupić hiszpański statek-skarbiec, że kędzierzawe włosy pod cylindrem kapitana kryją diable różki. Po przygodach przy Meek Shallows byłem w stanie uwierzyć nawet w to ostatnie. Vincent najwyraźniej obserwował to samo co ja, gdyż nagle złożył z trzaskiem lunetę i odezwał się:


– „Cassandra”, „Hellfire” i „Phantom”. Na Czarny Szkwał, toż to śmietanka Morza Karaibskiego. – To chyba szaleństwo! – szepnąłem. – Najwyraźniej Dolittle nie widzi nic zdrożnego w udzieleniu gościny największym łajdakom tej półkuli. Nie omieszkam go o to spytać. – Wybierasz się do Dolittle'a? – Tak, mam wytyczne od samego Morgana, Vince – powiedziałem, spuszczając na moment wzrok. Wciąż pamiętałem cierpką uwagę, jaką uczynił Vince podczas odprawy przy Meek Shallows, i palił mnie żywy wstyd. – No wiesz, są sprawy, o których Dolittle musi się natychmiast dowiedzieć. – Wiem – burknął Fowler. Ku mojej uldze nie wygłosił żadnych nowych komentarzy. – Najpierw jednak trza wpaść do „Bocianiego Gniazda”. – Och, to wspaniale! – ucieszył się Vincent. – Chętnie się zobaczę z... – Wezmę Love'a i kilku chłopaków. Wybacz, Vince, ale ktoś musi poddać okręt kurwiarzowi. My mieć wielki pierdolony dziura w kadłubu, el coronel. No i ktoś musi mieć oko na bosmana O'Neila. Po ostatniej bijatyce z ludźmi gubernatora lepiej będzie, jak zostanie na pokładzie. – Aye. Może chociaż ściągniemy banderę? – Vincent wskazał kciukiem Union Jacka, spływającego majestatycznie z flaglinki. – Głupio tak jakoś w St. John's... Gdzie jak gdzie, ale tu? – Zostaw. – Machnąłem ręką. – Wiesz, skoro wpadliśmy między wrony... Ech tam, sam rozumiesz. Idę założyć galowy mundur. Serce biło mi szybciej i czułem już podniecenie przed zejściem na ląd. Nie darmo stare karaibskie porzekadło mówiło, że każdego dnia St. John's wygląda inaczej. Nigdy nie wiadomo, czego można się tu spodziewać.

Murzyński chłopiec, któremu rzuciłem kilka pensów, zaprowadził mnie pod bramę Fort James, drugiej z warowni strzegących miasta. Byłem nieco zdziwiony – sądziłem, że bogacący się w takim tempie gubernator wybuduje sobie paradną rezydencję za murami – ale nie było czasu na rozmyślania. Podałem nazwisko kreolskiemu służącemu, a ten poprowadził mnie na drugie piętro twierdzy. Kreol najwyraźniej się spieszył, przez co nie zdążyłem się rozejrzeć. Wyjrzałem jedynie przez kilka mijanych okien i zauważyłem, że wychodzą one na plac apelowy oraz mocne mury obronne z działami, ani chybi naładowanymi. Znając proceder Dolittle'a, trudno było oczekiwać, że zlekceważy kwestie własnego bezpieczeństwa. Dziwiło mnie tylko, że nigdzie nie widziałem owoców owego procederu. Podświadomie spodziewałem się czerwonych dywanów, rzeźb z marmuru i oprawy luster z autentycznego złota, a tymczasem korytarze twierdzy były surowe, wręcz ogołocone z ozdób. Służba przemykała


trwożliwie pod ścianami, a dokuczliwy przeciąg trzaskał okiennicami. Moje kroki, wybijane na nagiej, kamiennej posadzce, niosły się głośnym echem niczym podczas spaceru po krużgankach klasztoru. – Kapitan William O'Connor z HMS „Magdalena” – zawołał Kreol przez uchylone drzwi do gabinetu gubernatora. – Jakie znowu HMS... – chciałem zaprotestować, ale wtedy ujrzałem mężczyznę, który wstaje zza biurka i rusza mi na spotkanie. – Witam, kapitanie! – odezwał się uprzejmie. To musiał być gubernator Dolittle. Jego wygląd był dla mnie kolejną niespodzianką. Sądziłem, iż zastanę odzianego w wykwintne szaty tłuściocha z przekrwionymi oczyma i palcami ciężkimi od pierścieni, a tymczasem miałem przed sobą wysokiego, szczupłego człowieka o rzedniejących, siwych włosach i surowej twarzy. Na jego wąskich ustach pojawił się co prawda uśmiech, ale w lekko zmrużonych oczach widziałem chłód i obojętność. Gubernator odziany był w zwykłą koszulę z szerokimi rękawami, a o jego wysokiej pozycji świadczył jedynie gubernatorski łańcuch na szyi oraz peruka, niedbale ciśnięta na biurko. – Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się tu pana – powiedział, przyglądając mi się bacznie, z ciekawością. – Nie w takim charakterze. Malagi? – Słucham? – już pierwsze zdanie gubernatora Dolittle'a całkiem wytrąciło mnie z równowagi. – Pytałem, czy ma pan ochotę na szklaneczkę malagi. – Dolittle wyszedł zza biurka i stanął przy niewielkim sekretarzyku. Nie było na nim żadnych kosztowności, choćby srebrnych lichtarzy, a z otwartego sekretarzyka zamiast wysadzanych klejnotami pucharów wyciągnął dwie zwykłe szklanice. Jedyną pamiątkę po jakimkolwiek przepychu stanowiło kilka jaśniejszych plam na ścianach, gdzie z pewnością niedawno wisiały obrazy. – Tak, z przyjemnością, gubernatorze. Moje pytanie dotyczyło jednak czegoś innego. Co wzbudziło pańskie zdziwienie? To, że przybyłem do St. John's? – Skądże, przecież bywał pan tu wcześniej, choć nie mieliśmy okazji się poznać. – Dolittle podał mi szklanicę i uśmiechnął się lekko. – Zapamiętałem sobie jednak, że nie zwykł pan wciągać brytyjskiej bandery. Ma się pan w końcu za korsarza i człowieka wolnego. Co sprawiło, że człowiek tak wolny i nieprzejednany jak pan afiszuje się nagle z Union Jackiem? Umoczyłem usta w maladze, ledwie zauważając jej smak. Wyglądało na to, że miałem niewiarygodne wprost szczęście do natrafiania na swej drodze na cyników i błaznów. – Dziwi mnie, że moją moralność kwestionuje gubernator portu brytyjskiego, który przyjmuje pod swe skrzydła statki pirackie! – powiedziałem ostro. – W St. John's stoją „Cassandra”, „Hellfire” i „Phantom”, panie Dolittle. – I „Sandstorm” – dodał gubernator. – Nie licząc drobnicy. Nie wierzyłem własnym uszom.


– Pańska pobłażliwość i gościnność znana jest na całych Karaibach, Dolittle – słowa z trudem przeciskały mi się przez gardło. – Zastanawia mnie jednak, czy owa tolerancja nie szkodzi przypadkiem interesom Kompanii i imperium? Do licha, jest pan gubernatorem Wysp Podwietrznych! Powinien pan coś z tym zrobić! – Zaiste, trudno o większych gorliwców niż konwertyci – mruknął gubernator. – Ależ oczywiście, drogi panie O'Connor. Oczywiście, że coś z tym zrobię. Dziś w nocy zwołam wszystkich żołnierzy, ściągnę posiłki z garnizonu Shirley Heights i przypuszczę wściekły atak na statki pirackie. Razem w końcu będę miał coś ponad dwustu ludzi, co powinno zapewnić mi lekką przewagę. Zniszczę je nawałą ognia – w Fort James mam przecież aż dwadzieścia dwunastofuntówek! Szukamy tylko kul, O'Connor. Ma pan jakieś na zbyciu? Ze wszystkich znanych mi cyników i błaznów Dolittle wyraźnie wysuwał się na pozycję lidera. Czułem, jak zaczyna we mnie wzbierać wściekłość niczym przebudzony ze snu diabeł. Zagryzłem wargi i odstawiłem szklankę z malagą. – Jego Królewska Mość jest człowiekiem do tego stopnia zajętym prowadzeniem wojen, panie O'Connor – ciągnął gubernator – że aż zapomina uzbroić swoich podwładnych. – A HMS „Almighty”? Przecież zawsze może pan liczyć na marynarkę wojenną. – Tutaj również się z panem zgodzę. Kapitanowie Royal Navy są w istocie niezawodni. Zawsze można na nich liczyć, że opieprzą szefa stoczni, wyciągną co najlepsze z magazynu i uchleją się u mnie na obiedzie, opowiadając przy tym o swych przewagach nad przebrzydłym wrogiem i znieważając każdego, kto tylko nie dostrzeże w nich bohaterów z epoki mitów. Tymczasem ich załogi wywołają parę bójek i rozwalą jakąś tawernę, a grupy werbunkowe wcielą do załóg garść zabłąkanych marynarzy ze statków neutralnych. Wierzę, że tym właśnie zajmują się teraz oficerowie kapitana Heartha, który zresztą wpłynął do portu ze straszliwymi brakami. Zapewniam pana jednak, że starczą pierwsze oznaki niebezpieczeństwa, a „Almighty” zwieje z St. John's jak owca przed wyposzczonym pastuchem, ledwie Hearth zdąży mi jakimiś rozkazami przed nosem zamachać! – Odkręca pan kota ogonem, gubernatorze. – Patrzyłem na niego ze złością. Głównie dlatego, że miał rację. – Przecież pańska posada jest dość lukratywna. Może stać by pana było na zakup kilku dział ku chwale imperium? – Oczywiście, że byłoby mnie stać, z tym że... Cóż, słyszał pan o McPhearsonie, byłym gubernatorze Barbados? Otóż biedaczysko wykorzystał posadę dla idei. Kupił tuzin dział do obrony twierdzy Bridgetown i wyszkolił kilka oddziałów Kreoli do ich obsługi. W podzięce za wierną służbę wezwano go do Londynu, by wytłumaczył swoje postępowanie przed Izbą Gmin. Procedura wyjaśniająca ów nielegalny czyn trwała przeszło trzy miesiące, w trakcie czego nieborak nabawił się nerwicy i wrzodów żołądka. Sprawę zakończyło oficjalne przypomnienie, że w Indiach Zachodnich panuje pokój, a wszelakie zbrojenia mogą wzbudzić niepokój sąsiadów i w efekcie zburzyć równowagę sił w regionie. A poza tym sługa imperium nie jest udzielnym władyką, przez co powinien się wyzbyć osobistych ambicji. Działa zostały w Bridgetown, ale


raczej na pamiątkę, gdyż po wszystkich przejściach McPhearson i tak nie miał już ochoty na szkolenie kanonierów. Smutne, nieprawdaż? – Dolittle rozłożył ręce, ale usta nadal miał kpiąco wykrzywione. – Świat widziany z pokładu rufowego bardzo się różni od tego, który ja widzę z okien gabinetu. Wstałem, oparłem dłonie o parapet i wyjrzałem. Moim oczom ukazał się plac apelowy twierdzy i mury z potężną bramą, przez którą toczył się właśnie wyładowany, kryty plandeką wóz. Daleko, ponad blankami i dachami kamienic, strzelały maszty kotwiczących w porcie statków i okrętów. Na szubienicy przed bramą kołysało się lekko kilka ciał. – Świat z okna pańskiego gabinetu jest wielce politycznie poprawny – stwierdziłem z goryczą. – Okręty kotwiczą zbyt daleko, by można odróżnić piracki od handlowego, a resztki pańskiego sumienia łagodzi widok owych powieszonych. To oczywiście groźni rozbójnicy, co do jednego? – zwróciłem się do Dolittle'a. – Nie, skądże – Dolittle odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Pierwszy z lewej to Ted Simmons, pechowy piekarz, któremu udowodniono kradzież dwóch kolii i złotego łańcucha. Drugi to Daniel Horpe, miejscowy znachor, winny spędzania płodów i rzucania uroków na Bogu ducha winnych mieszczan. Trzeci zaś... – Dolittle nagle zmarszczył brwi. – Hmm... Zapomniałem, za co wisi trzeci. – Wcześniej zdarzało mi się aprobować pańską politykę, gubernatorze. – Pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Teraz jednak, gdy poznałem jej kulisy, przepełnia mnie obrzydzeniem. – Bardzo mi przykro. – Dolittle uśmiechnął się paskudnie i stanął obok. Dopiero teraz ujrzałem, że ma haczykowato zakrzywiony nos, dzięki któremu upodobnił się do złośliwego sępa. Oszczędziło to pracy mojej wyobraźni. – Niestety, otrzymałem od króla ciężkie i niewdzięczne zadanie. Pełno w nim dylematów niepojętych dla kapitana okrętu Royal Navy, którego wiąże tylko pisemny rozkaz, kierunek wiatru i zasięg dział. – Popełnia pan błąd, oceniając żeglarzy jako ślepych półgłówków. – Odwróciłem się od okna i widoku bramy, przez którą toczył się kolejny wóz. Nagły podmuch wiatru poruszył plandeką i dostrzegłem ciasno ułożone kufry. – Pańskie oskarżenia również nie są do końca trafne, O'Connor. – Złośliwy uśmiech Dolittle'a pogłębił się. – To nie ja nauczyłem piratów, że w St. John's czeka ich pobłażliwe traktowanie. Wyręczyli mnie wcześniejsi właściciele tych wysp, Hiszpanie. Mój nieszczęsny poprzednik był do tego stopnia oddany zgubnemu nałogowi pijaństwa i hazardu, że nie dostrzegał potrzeby chronienia dobrego imienia Hiszpanii. Po tym, jak Jego Wysokość król Jerzy raczył w końcu zająć St. John's, obowiązek chronienia dobrego imienia Anglii przeszedł na mnie. Dość niewdzięczne zadanie, przyzna pan. Trudno wybić piratom z głowy wieloletnie przyzwyczajenia przy pomocy garści dwunastofuntówek. Próbował pan kiedyś walczyć z morską mentalnością, O'Connor? Celnie uderzył. Z trudem odpędziłem wspomnienie diabła morskiego i przerażonej bezgranicznie załogi, po czym zdobyłem się na wzgardliwe parsknięcie.


– Współczuję panu z całego serca, Dolittle – zapewniłem. – Rzeczywiście urządzono pana na cacy. Nie ma nic gorszego niż gubernatorstwo na wyspie, gdzie jedynym zadaniem jest przymykanie oka na bandery kotwiczących okrętów i przyjmowanie darów przyjaźni od największych sukinsynów Karaibów. – Trochę prawdy w tym jest. – Dolittle pokiwał głową z udawaną zadumą. – Rzeczywiście mnie urządzono. Kiedyś Antigua w istocie była straszakiem na Francuzów z Gwadelupy i Martyniki, ale teraz to autentyczny, skrupulatnie zapomniany koniec świata. Znalazłem jednak sposób, by toczyć własną wojnę w imię Korony. Pamięta pan zatopienie „Andromedy” Jacka Rekinożercy? Albo „Le Chien de Mer” Jean-Claude'a Vantroix? Naturalnie, że pamiętałem. Obaj piraci grasowali kiedyś w Kanale Jamajskim i Cieśninie Zawietrznej, łupiąc po równo Francuzów, Hiszpanów i naszych, aż przyszła kryska na Matyska. Miarka się przebrała, gdy przechwycili dwa wyładowane cukrem statki hiszpańskie. Najpierw fregaty Royal Navy zniszczyły okręt Rekinożercy, który sztrandowano w zacisznej, zapomnianej przez Boga zatoczce na St. Croix. „Le Chien de Mer ” wpadła zaś w pułapkę okrętów hiszpańskich na północ od Trynidadu. – Obaj piraci przed wyruszeniem na swe ostatnie rejsy odwiedzili St. John's. – Dolittle uśmiechnął się zagadkowo. – Obaj też nie omieszkali się pochwalić planami na przyszłość. Zrobili to jednak w nieodpowiednim towarzystwie. – W wolnych chwilach bawi się pan w intrygi? – Skrzywiłem się. – Wiedziałem, że ten rodzaj wojny się panu nie spodoba. – Dolittle udał niesmak. – Trudno, by cokolwiek, co nie jest salwą burtową lub abordażem wzmocnionym ogniem muszkietów, zdobyło uznanie kapitana Royal Navy. – Dolittle, już drugi raz popełnia pan ten sam błąd! – warknąłem. – Nie służę w Royal Navy! Jestem korsarzem! – Na litość boską, niech pan na siebie spojrzy, O'Connor! – Dolittle niemalże się roześmiał. – Niech pan przyjrzy się sobie, swoim oficerom i okrętowi! Niech pan spojrzy na swój mundur! Czym mocniej będzie się pan wypierał korzeni, tym łatwiej będzie je dostrzec. Może i nie służy pan bezpośrednio admiralicji, ale w głębi duszy wciąż jest pan... – Dość. – Czułem, że moja cierpliwość wypala się niczym lont. – Dość tych gierek słownych. Panie gubernatorze, przybywam z ramienia sir Morgana, piastującego urząd gubernatora Port Royal i królewskiego namiestnika w rejonie całych Karaibów. Mam obowiązek przekazać panu, iż... – ...jesteśmy w stanie wojny z Francją? – wtrącił mój rozmówca z głupawym uśmieszkiem. Zdumienie przemieszane z wściekłością odebrało mi mowę. – Proszę się nie dziwić. To tylko moje intrygi. Wczoraj z wieczora zawinął tu pewien bryg z Port Royal, którego załoga aż podskakiwała z niecierpliwości, by opowiedzieć wszystkim dookoła o bandzie francuskich przebierańców, która urządziła sobie fajerwerki w... – W Port Royal zginęło ponad czterdzieści osób, a Bóg jeden wie ilu jest rannych. –


Zgrzytnąłem zębami ze złości. – Ci przebierańcy zatopili okręt wojenny i bez jednego wystrzału wyeliminowali Fort James. A przy Meek Shallows Francuzi wymordowali całą załogę HMS „Achilles”. – Dobrze pan to ujął. Francuzi, nie Francja. – Co takiego? – Nic – wzruszył ramionami Dolittle. – Czepiam się słówek. Gdybym to ja był na miejscu Morgana... – Mój Boże, jeszcze tego by brakowało! – Och, nie wątpię, że panu by się to nie spodobało. Morgan jest wielkim żeglarzem, przez co podobnie jak pan ocenia świat z perspektywy pokładu rufowego. Nic więc dziwnego, że bez namysłu ogłosił wojnę. Choć to w chwili obecnej i tak już bez znaczenia. „La Gorgone” to pańskie dzieło? – A skąd pan wie o „La Gorgone”? – wykrzyknąłem, tym razem naprawdę wstrząśnięty. Cynizm i wszechwiedza Dolittle'a zaczęły mnie przerażać. Czułem się, jakbym rozmawiał z czartem w ludzkiej skórze. – Dostrzeżono ją dziś z twierdzy. Fregata najpierw płynęła ku St. John's, po czym nagle zmieniła kurs na przeciwny, jakby dowódca rozmyślił się w ostatniej chwili. Dało to mi wiele do myślenia, tym bardziej że na burcie i wśród takielunku okrętu dostrzeżono spore uszkodzenia. Tak, drogi kapitanie O'Connor. Teraz to już z całą pewnością mamy wojnę. – Cieszę się, że zniósł pan mężnie te wieści. – Z trudem zdobyłem się na kolejną drwinę. – Może w ich obliczu zdecyduje się pan na jakieś kroki w stosunku do piratów. Trudno brać udział w wojnie, mając tę sforę wściekłych psów pod bokiem. A tak swoją drogą, gubernatorze, skoro jest pan najlepiej poinformowaną osobą w mieście... Orientuje się pan może, po co najwięksi piraci Karaibów uznali za stosowne, by rzucić kotwicę w St. John's akurat dzisiaj? – Nie – padła szybka odpowiedź. Zbyt szybka.

Inne karaibskie porzekadło mówiło: jeśli szukasz kogoś, przybądź do St. John's i czekaj cierpliwie, a prędzej czy później ten człowiek sam się tu zjawi. Stali bywalcy miasta wiedzieli jednakże, że są tu miejsca, gdzie owo oczekiwanie zabiera znacznie mniej czasu. Do takich należało „Bocianie Gniazdo”, gdzie też skierowałem kroki natychmiast po pożegnaniu gubernatora Dolittle'a. Zatopiony w niewesołych myślach, szedłem ku dzielnicy portowej, gdzie natłok spelun i tawern mógł zawrócić w głowie nawet najtęższemu pijanicy. Zapadał już zmrok i wokół gęstniała z wolna atmosfera podniecenia. Mijały mnie pokrzykujące radośnie grupki marynarzy wszelkich nacji, znad klombów róż wabiły kreolskie dziwki, z półmroku zaułków wyskakiwały podejrzane


typy, by pochwycić za rękę i wyszeptać do ucha propozycję zrobienia interesu stulecia. Nie zważałem jednak na nic – wbijając wzrok w czubki starannie wyczyszczonych butów, ignorowałem wszelkie zaczepki. Zatrzymałem się dopiero tuż przed drzwiami „Bocianiego Gniazda”, gdy świat przesłoniła mi ogromna postać. – Powróżyć, panie kapitanie? – usłyszałem zaskakująco cichy i melodyjny kobiecy głos. Bąknąłem coś i nie unosząc wzroku, postanowiłem ją wyminąć. Wtedy nieznajoma kobieta pochwyciła mnie za nadgarstek i szarpnęła ku sobie. – A jednak powróżę... – syknęła. Spojrzałem z zaskoczeniem na pulchną, barczystą Kreolkę o surowej, pooranej zmarszczkami twarzy. Mogła mieć nawet i pięćdziesiąt lat, ale jej pełne wargi zachowały zmysłowość, a w wielkich, czarnych oczach czaiła się niezmierzona głębia. Cofnąłem się o krok. Kobieta odziana była skromnie, ale nie biednie, a rysy jej twarzy, choć wiek wyrył na nich swe piętno, wciąż zachowały szlachetność. Nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, że miałem przed sobą uliczną żebraczkę. – Nie wierzę we wróżby... – wyjąkałem. – Jesteś marynarzem, a zatem wierzysz – wyszeptała Kreolka. – Odsłonię ci przyszłość. Jeszcze tej nocy spotkasz się z wielkim złem i z piękną kobietą. Ze złem sobie poradzisz, boś dzielny chłop. Z kobietą sobie nie poradzisz, boś dzielny chłop. Przekaż jej zatem to. – Poczułem, jak wciska mi w dłoń coś, co przypominało w dotyku niewielką skórzaną sakiewkę. – Nie zapomnij, bo to ważne. Kreolka puściła mój nadgarstek i cofnęła się, a wtedy w jej oczach błysnęło srebro. Łza? – I powiedz jej, że ciocia Klara wciąż ją kocha... – szepnęła. – A... a moja przyszłość? – wyjąkałem. – Nie łam się. Jakoś się ułoży.

Po tym wszystkim cieszyłem się z całego serca, że przynajmniej „Bocianie Gniazdo” w niczym się nie zmieniło. – Choroba, pojęcia nie mam, na co się zanosi, Billy. – Edgar pokręcił głową i poprawił mundur kapitana slupu Duńskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej. – Nie mam, a chciałbym mieć, złociutki ty mój. Bo mnie też jakoś tak w ciemieniu łupie, jak na to wszystko patrzę. – Jedno jest pewne. – eodore Andrews, dowódca statku kaperskiego „Fallen Angel”, pyknął z fajeczki. –„Hellfire”, „Cassandra” i „Phantom” w tym samym porcie to na pewno nie przypadek. – Jest jeszcze „Sandstorm”. – Upiłem łyk gorzkiego piwa. – Tego szaleńca Bekkera. Do kroćset, myślałem, że zatonął podczas sztormu na Zatoce Gwinejskiej! – Mnie się coś obiło o uszy, że rozwalili go Portugalczycy na Kanale Mozambickim –


stwierdził Andrews. – A nie Hiszpanie, złociuteńki? – skrzywił się Edgar. – Przy Finisterre? Ech, już całkiem się staremu we łbie poprzestawiało... – Nic ci się nie poprzestawiało, Edgar. – Andrews otarł wąsiska z piwa i odstawił kufel z głośnym stukotem. – Wedle tego, co się mówi, Beniamin Bekker zawarł ugodę ze Złym i podpisał ją własną krwią, dlatego zawsze cało z opresji wychodzi. Wielki Boże, czterech największych zbirów Karaibów w angielskim porcie. Prawą dłoń bym oddał, by tylko wiedzieć, na co się zanosi. Spojrzałem na jego prawą rękę, a raczej na ozdobiony przerdzewiałym hakiem kikut, i przyszło mi do głowy, że w przeciwieństwie do mnie Andrews kiepsko ceni informacje. Mój niepokój rósł zaś z każdą chwilą, a co gorsza, wyczuwałem go też naokoło. Zatłoczona tawerna, rozświetlana jedynie kilkoma świecami z obręczy wiszącej na łańcuchach pod okopconym sufitem, pozornie jak zwykle trzęsła się w posadach od ochrypłych pieśni i pokrzykiwań. Tradycyjnie raz na kwadrans wrzaski zamieniały się w ogłuszający ryk, gdy podchmieleni żeglarze brali się za czuby, tradycyjnie też obsługa tawerny bezceremonialnie usuwała zarówno tych, który ciężko znieśli konfrontację, jak i tych, których zmogły trunki. Miałem jednak wrażenie, że tego wieczoru pozornie beztroską atmosferę w „Bocianim Gnieździe” przesączyła jakaś osobliwa, dzika nerwowość. Dostrzegałem ją w szklistych oczach biesiadników, gdy spoglądali na nowo wchodzących, widziałem w ich ruchach, gdy bez entuzjazmu podrywali w górę kufle lub ciskali karty na stół, słyszałem ją w ryczanych nader głośno pieśniach. Miałem wrażenie, że marynarze nadmierną wrzawą chcą pokryć lęk. Coś się święciło. eodore Andrews, który ze stoickim spokojem pykał fajeczkę, wydawał się jedyną nieporuszoną osobą w całej tawernie. Edgar był równie zafrasowany jak ja – bez przerwy tarł spotniałą łysinę i po raz kolejny spróbował się napić z pustego już kufla, co świadczyło o niemałym roztargnieniu. O tym, że jego dowcip jest wprost proporcjonalny do zawartości kufla, zwykle przypominał współbiesiadnikom już po pierwszych kilku łykach. Podchwyciłem wzrok Siwobrodego Josha, od dziesiątków lat gospodarza „Bocianiego Gniazda”, i ukłoniłem się lekko. Starzec, którego zwalista postać jawiła się w półmroku tawerny niczym morski półbóg, odpowiedział podobnie. Biada temu, kto po prostu zawołał Josha do stołu – Siwobrodego należało poprosić, nawet jeśli było się admirałem eskadry jamajskiej. Miałem nadzieję, że ktoś kiedyś popełni ów nietakt na moich oczach. Ponoć właśnie na tę okazję drewniana noga Josha była uformowana na podobieństwo maczugi z obowiązkowymi krzemieniami tu i ówdzie. Siwobrody podpłynął w stronę naszej ławy, rozgarniając pijaną gromadę niczym pływak wodę w stawie. – Psi szczali na Neptuna! – pozdrowił mnie swym ulubionym powiedzonkiem. – Sobie pan życzy, kapitanie? – Sobie życzy po kufelku dla mnie, panów kapitanów i moich ludzi. – Machnąłem kciukiem w


kierunku sąsiedniej ławy, przy której Wayne Sanders przegrywał właśnie kilka porcji tytoniu z marynarzami Edgara, zwalistymi olbrzymami o jasnych włosach i ogorzałych twarzach. Siedzący na uboczu Mullholland trzymał jakiegoś majtka za gardło i z całej siły przyciskał go do blatu. Wybałuszone oczy i posiniała twarz nieszczęśnika wskazywały, że niezbyt dobrze się bawi, w przeciwieństwie do Mullhollanda, który z zainteresowaniem przyglądał się trzymanym w lewej ręce kartom. – Dla ich towarzyszy też – dodałem. – Z wyjątkiem tego plaskatego. – Robi się, kapitanie. Ty, Mat! – Josh pochwycił za ramię przebiegającego pomocnika. – A weź no wyrzuć tych dwóch! – wskazał ubawionych do nieprzytomności Portugalczyków, którzy leżeli na polepie. – Jeszcze się kto o psubratów potknie. Piwo pojawiło się niemalże natychmiast. Edgar ucapił pierwszy garniec i w okamgnieniu uporał się z jego zawartością. – Dobre! – mlasnął. – Naprawdę dobre, Billy, drogi chłopcze. Chociaż po tym, cośmy w porcie widzieli, wszystko smakuje jak kocie szczyny. Naraz umilkł i wciągnął powietrze, a z jego gardzieli wyrwało się beknięcie potężniejsze od hurkotu przetaczanej lawety. Przy kilku sąsiednich ławach rozległy się oklaski. – Ludzie gadają, że znów się Czarny Szkwał pojawił – odezwał się niespodziewanie Andrews i wypuścił z ust kłąb dymu. – Jedni, że na Bermudach, a inni znowuż, że wokół Isla de Margarita. – Bo na wojnę się ma! – Edgar walnął pięścią w stół. – Czarny Szkwał zawsze nieszczęścia zwiastował! Słyszeliście już, że żabożercy straszną rozpierduchę w Port Royal uskutecznili? Ponoć „Victorious” poszła w drzazgi! – A wczoraj „Achilles” przy Meek Shallows – wtrąciłem z ponurą miną i opowiedziałem im historię z pominięciem diabła morskiego. Gdy skończyłem, twarze obu kapitanów były poważne. – Niezła chryja, O'Connor. – Andrews postukał fajeczką o blat ławy, wytrząsając sczerniałe paprochy. – Royal Navy w dwa dni traci dwie jednostki. Właściwie trzy, bo „Almighty” nawet kutrowi śledziowemu nie dałaby rady. – Co ty mówisz, Theo? – zdumiałem się. – Przecież to nowy okręt! Nowiusieńki! – Do kompletu załogi brakuje tam około dziewięćdziesięciu ludzi. Cumuję przy „Almighty”, sam wczoraj słyszałem, jak Hearth rugał swych oficerów. Ja się nie nazywam Jack Sparrow, wrzeszczał. Ja nie popłynę bez załogi! – Chyba rzeczywiście złe czasy idą... – Pokiwałem głową i upiłem nieco piwa. Niepokój, niczym wilkołak pod księżycem w pełni, z wolna przeobrażał się w czarną rozpacz. Przez chwilę milczeliśmy wszyscy trzej. Za naszymi plecami portowe dziwki głośnymi piskami witały zwycięzcę w pojedynku na rękę, francuski flibustier trzasnął kogoś kuflem w łeb i na moment rozgorzała bijatyka, a potem Siwobrody Josh otworzył drzwi, by wyrzucić kolejną przeszkodę terenową. Przeciąg zgasił kilka świec. – La oss synge „Spanske Damer”! – zaproponował nagle olbrzymi blondyn przy sąsiednim


stole, z namaszczeniem zgarniając porcje tytoniu wygrane od Sandersa. – Co on powiedział? – wybełkotał żeglarz. Odpowiedź Mullhollanda, którego twarz tonęła pośród monstrualnego biustu siedzącej mu na kolanach czarnoskórej dziwki, była bełkotliwa i niezrozumiała, więc Sanders rozejrzał się ogłupiały. – Ja, ja! – krzyknęli z entuzjazmem pozostali marynarze Edgara. Każdy przepłukał sobie gardło i naraz gruchnęła najsłynniejsza morska pieśń, nucona w melodyjnym, nieco chrapliwym języku Północy. – Hej, Mullholland! To „Hiszpańskie dziewczyny”! – Sanders aż podskoczył z wrażenia. – „Hiszpańskie dziewczyny”! Ale jaja! Sanders kompletnie nie umiał śpiewać, co nie byłoby grzechem, gdyby tak tego nie lubił. Zacisnąłem zęby, licząc w duchu na to, że w zgiełku tawerny jego popisy wokalne będą mniej szkodliwe. W tej samej chwili ujrzałem szczupłego, dobrze ubranego młodzieńca o oliwkowej cerze, arystokratycznym nosie i wzburzonych, czarnych włosach, który wyrósł nagle przed Sandersem i z wyniosłą miną zaczął coś mu perorować. Jego dłoń spoczęła przy tym na rękojeści szpady, czego Sanders, zatopiony w objęciach muzy, zupełnie nie zauważył. Któryś z Duńczyków Edgara przyjaźnie wskazał młodemu elegantowi miejsce na ławie, ale tamten w odpowiedzi chlasnął go w twarz łosiową rękawiczką. – Ależ głupi ci Hiszpanie – stwierdził filozoficznie Edgar, również przyglądający się scenie. Wtedy zauważyłem, że młodzian ma charakterystyczną bródkę hiszpańskiej szlachty. Zauważyłem też, że uderzony w twarz Duńczyk mruga z niedowierzaniem, a gęste, krzaczaste brwi na jego czole zjeżdżają się ku sobie, jakby wypychały na świat Myśl. – Łotry i szubrawcy, nie będziecie kalali czci niewiast ziemi katalońskiej, których uroda nie ma sobie... – wrzeszczał młodzian w angielszczyźnie zniekształconej hiszpańską wymową oraz kilkoma kubkami taniego wina. Myśl w końcu wykluła się i przeszła w czyn. Duńczyk poderwał się i zwarł pięści. Widząc szerokie bary i kułaki jak buchty, Hiszpan najwidoczniej odzyskał resztki rozsądku, gdyż jego oczy rozszerzyły się, a ramiona opadły bezsilnie. Pięść była jednak nieubłagana – wystrzeliła naprzód i zmiotła butnego młodzika, który pomknął prosto na grupkę grających w kości angielskich korsarzy. Rozległ się rumor przewracanej ławy i krzyki oburzonych Anglików, a kolejny cios pięścią skierował Hiszpana dalej. Wtedy jak spod ziemi wyrósł przede mną Edward Love. Choć już po minucie pobytu w „Bocianim Gnieździe” twarz i plecy spływały mi lepkim potem, oblicze porucznika jak zwykle było suche jak plantacja pieprzu. Prawdziwy dżentelmen nigdy się nie poci, odpowiadał dawno temu, gdy jeszcze mnie to frapowało. Dziś nie dziwiło mnie już nic, nawet to, że szkarłatny mundur, który miał na sobie, pewnie nawet nie śmierdział. – Billy, sądzę, że powinieneś... – zaczął. – Edwardzie, nie teraz! – zawołałem i wychyliłem się, by dalej śledzić wydarzenia w


tawernie. Wrzeszczący hiszpański elegant wpadł w czułe objęcia jakiegoś wielorybnika, najwyraźniej spragnionego miłości, a jego rodacy w tawernie podnosili się, rozglądali i macali rękojeści szpad. Sanders już ważył kufel w dłoni i kolejnymi szarpnięciami za ramię stopniowo odklejał Mullhollanda od cycków murzyńskiej dziwki. Zapowiadała się niezła chryja. Edward zrobił krok w bok i po raz kolejny zasłonił mi widok. – Do cholery, o co ci... – Widzisz tych tam? – Edward ledwie dostrzegalnie skinął głową na tłum przy wejściu do tawerny. To, że trzech brodatych zbirów o zakazanych gębach przedzierało się w moim kierunku, mogło być przypadkiem. To, że każdy z nich wpatrywał się we mnie ponuro, raczej nie. – Co to za jedni? – wymamrotałem, odruchowo szukając rękojeści szpady. – Nie wiem. – Edward wzruszył ramionami. – Po prostu usłyszałem, jak największy z nich mówi do tego młodzieńca – wskazał kciukiem hiszpańskiego eleganta, którego korsarze odebrali wielorybnikowi i wśród salw śmiechu próbowali zaczepić o hak na słupie podtrzymującym strop – by wywołał zamieszanie, podczas gdy oni zgarną O'Conn... Dalsze słowa Love'a utonęły w zgiełku, który eksplodował z siłą kartacza. Jakiś hiszpański oficer ciosem rękojeści szpady w potylicę powalił pierwszego z korsarzy i skoczył na ratunek wierzgającemu i piszczącemu młodzieńcowi. W tej samej chwili posłał go na ścianę cios wyciorem armatnim, a inny korsarz wślizgnął się za kontuar i zaczął bombardować nadciągających Hiszpanów kuflami. Rozwścieczeni diegowie szukali schronienia za przewróconymi ławami, a jeden z nich, wciąż nie mogąc się dopchać do powieszonego kamrata, w zastępstwie walnął w pysk jakiegoś podpitego Francuza. Tłum zafalował groźnie, a wtedy wkroczył Siwobrody Josh, przystępując do przywracania stanu równowagi. Czyli tłukąc wszystkich po równo. Wiszące w powietrzu napięcie uwolniło się w jednej chwili, a w „Bocianim Gnieździe” rozpoczęła się największa awantura od czasów, gdy swe bogobojne rządy nad St. John's objął gubernator Dolittle. Duńczycy z „Krakena” skrupulatnie, metodycznie orali pięściami otaczający ich tłum, prąc ku Hiszpanowi, który smagnął jednego z nich rękawiczką. Moi domniemani prześladowcy bez trudu jednakże uniknęli ich razów. Pierwszy z nich niespodziewanie wskoczył na ławę i ruszył biegiem po jej blacie, odkopując kufle i głowy tych, którym upojenie nie pozwoliło wziąć udziału w bitwie. W jego dłoniach pojawiła się krótka pałka – broń z powodzeniem używana po zmroku przez osławione pressgangi, grupy przymusowego werbunku Royal Navy. – Bywaj! – rzuciłem w stronę eo Andrewsa, który wciąż siedział nieporuszony i ćmił fajeczkę. Rozpromieniony Edgar sekundę temu zakręcił kulą na łańcuchu i zniknął w wirze bitwy. Boże, on jest chyba nie z tej bajki, pomyślałem, a sam rozejrzałem się za kompanami. – Sanders! Mullholland!


Próżne nadzieje. Sanders właśnie zniknął, przygnieciony ciałem tłustego Kreola, a Mullhollanda na powrót wessały czarne cycki. Wyszarpnąłem zatem szpadę z pochwy i już miałem skoczyć ku pierwszemu z napastników, gdy Love wrzasnął mi coś do ucha. Nie zrozumiałem słów, ale podążyłem za jego spojrzeniem. Porucznik wskazywał obwiedzione balustradą półpiętro tawerny z rzędem drzwi, za którymi pracownice Josha umilały wieczór co majętniejszym gościom. Kilku wtajemniczonych klientów „Bocianiego Gniazda”, a w ich liczbie również i ja, znało jednakże o wiele ważniejszy sekret komnat rozkoszy – framuga okienka w ostatnim pokoju była wykonana z cieniutkiej sklejki i starczyło mocniejsze uderzenie łokciem, by okiennice wypadły wraz z zawiasami, otwierając drogę na dach tawerny i dalej na podwórko. Drugi z napastników zamachnął się, a ja instynktownie uskoczyłem w bok. O włos od mojej głowy przemknął ciężki nóż, który z ohydnym mlaśnięciem wbił się w ścianę. Bez namysłu wbiegłem na schody. Z półpiętra tawerna wyglądała cudownie. Jedynym nieporuszonym elementem w niej był eodore Andrews, który zdawał się zupełnie nie zauważać latających wokół kufli, noży oraz kawałów drewna i ze zniecierpliwieniem wystukiwał popiół z fajeczki. Nieopodal zataczał kręgi zakończony kulą łańcuch Edgara, a każdy zamach wysyłał kolejnego z biegnących ku niemu wilków morskich w krótką podróż ku ścianom „Bocianiego Gniazda”. Przez chwilę widziałem Sandersa, który ciosem z „bańki” rozłożył swego przeciwnika i zanurkował w ślad za jego sakiewką. Na kontuarze usadził się jakiś krótkonogi, pękaty marynarz, który przygrywał tłukącym się na kobzie, póki nie zwalił go na ziemię maczugowaty kopniak Josha. Zawieszony na haku Hiszpan nadal wierzgał, próbując się uwolnić, a z każdym jardem, przebytym przez tyralierę wikingów, jego wrzask stawał się coraz bardziej piskliwy. Trójka tajemniczych jegomościów parła tymczasem zawzięcie wśród walczącego tłumu, oszczędnymi uderzeniami odtrącając najbardziej natrętnych. Przez cały czas czułem na sobie ich szkliste, mściwe spojrzenia. – Edward, dlaczego my uciekamy? – wysapałem. – Przecież ich jest tylko... – My nie uciekamy – oznajmił Edward znudzonym tonem, jakby właśnie po obiedzie wstał od stołu. – Ty uciekasz. Ja zaś... W dłoni porucznika piechoty morskiej zamigotała szpada, a w jego oczach pojawił się ten sam blask, jaki zapewne skrzył się w spojrzeniu Rolanda, gdy ten ruszał na Saracenów. Problem w tym, że o ile nie myliła mnie pamięć, podczas tej bitwy Roland nieźle dostał w dupę. – To nie czas i miejsce na popisy! – ryknąłem. – Ten twój rożen przeciwko ich pałom to jak... Nie dokończyłem. Drzwi ostatniej komnaty – tej komnaty! – eksplodowały nagle z hukiem, a na zewnątrz wypadł ogromny człowiek z potężnym brzuszyskiem i nalaną twarzą upstrzoną krostami. Mimo swej tuszy poruszał się błyskawicznie, a wprawa, z jaką kręcił nad głową bolas, przeraziła mnie nieskończenie. Parł bowiem na mnie, prosto na mnie! – Uciekaj! – wrzasnął Edward. Wtedy mój wzrok padł na prymitywny żyrandol tawerny – zwykłe koło od wozu ze świecami


palącymi się na obręczy. Strach przytłumił głośno wyjący rozsądek. W następnej chwili już odbijałem się od poręczy półpiętra i z wyciągniętymi rękami szybowałem rozpaczliwie w jego kierunku. Zachciało mi się wrzeszczeć, głównie dlatego, że zupełnie nie pomyślałem, czy łańcuchy podtrzymujące koło udźwigną również ciężar sporego nietoperza z dystynkcjami kapitańskimi. Nie utrzymały. Ledwie palce zacisnęły się na obręczy, gdy rozległo się głośne chrupnięcie, a ja pomknąłem szerokim łukiem ku okopconej ścianie tawerny oraz jej drzwiom. Solidnym, mocnym drzwiom z żelaznymi okuciami. Te jednak okazały się zadziwiająco miękkie, a na domiar złego objęły mnie mocno ramionami. – Pan kapitan! – zahuczały drzwi głosem marynarza Bambo. Nieśmiało otworzyłem oczy i nagle uświadomiłem sobie, że wiszę bezwładnie w ramionach stojącego w progu czarnego olbrzyma, który przytula mnie do szerokiej piersi i patrzy z matczynym współczuciem. – Pan kapitan! – cmoknął Bambo z niedowierzaniem. – Pan kapitan nie skakać! Biały człowiek kiepsko skakać! – O kurwa, Bambo... – jęknąłem. – Co ty tu robisz? – Pan porucznik Fowler kazać Bambo... – Murzyn przewrócił oczyma i z namysłem podrapał się po kędzierzawej czuprynie. – On kazać... Kazać moja znaleźć kapitan! Pękł ostatni z łańcuchów, które trzymały koło ze świecami, i konstrukcja runęła, wywołując falę wrzasków i przekleństw. Sala pogrążyła się w ciemnościach, ale mimo to wydawało mi się, że dostrzegam błyski szpady Edwarda na półpiętrze. – Twoja znaleźć kapitan! – krzyknąłem, dobywając szpady. – A teraz moja i twoja pomóc porucznik Love! Ciężka łapa Murzyna opadła na moje ramię, zatrzymując mnie w miejscu. – Porucznik Fowler kazał Bambo... – oznajmił marynarz. – Kazał moja znaleźć kapitan i... i... spar... spor... spur... – Spierdalać? Murzyn cmoknął z entuzjazmem i zabrał się do wprowadzania rozkazu w czyn, gdy nagle za jego plecami wyrosło wzniesione do ciosu wiosło. Opadło, nim zdążyłem krzyknąć. Ogłuszony Bambo zwalił się na ziemię, ujrzałem jeszcze napastnika, jednego ze ścigającej mnie trójki. A potem w mojej głowie wybuchł ognisty płomień i nastała cisza.

W komnacie płonęła jedna jedyna pochodnia, a odległy przeciąg darł jej płomień na strzępy. Twarz stojącego przede mną człowieka to ginęła w ciemnościach, to się z niej wynurzała, a wtedy skóra nieznajomego mieniła się złotem. Odniosłem wrażenie, że gdzieś tego człowieka widziałem, ale tępy ból, który pulsował w moim ciemieniu, skutecznie odpychał wspomnienia.


Przymykając co rusz oczy, śledziłem obcego. Na pozór nie był to człowiek, który przyciągałby spojrzenia. Nie cechował go ani imponujący wzrost, ani olśniewająca uroda czy potężna budowa ciała, ale uwagę zwracała jakaś nieposkromiona drapieżność, kryjąca się w jego krótkich, oszczędnych ruchach. Przyglądał mi się zaś z lekko przekrzywioną głową, co wskazywało na arogancję i ogromną pewność siebie. Uświadomiłem sobie nagle, że mam naprzeciwko siebie charakternika co się zowie, a po plecach spłynął mi dreszcz chłodu. Sam nie należałem do ludzi strachliwych, ale takim jak on wolałem ustępować z drogi. Tym razem jednak, ponieważ zostałem skrupulatnie przywiązany do krzesła, nie miałem wielkiego wyboru. – Cóż, kapitanie O'Connor. Nie ukrywam, że cieszę się z naszego spotkania – odezwał się w końcu charakternik. Jego głos był lekko ochrypły, wręcz skrzekliwy, a choć mówił bezbłędną angielszczyzną, usłyszałem odległe echa francuskiego akcentu. – Nie podzielam pańskiej radości, panie... – Spróbowałem poruszyć więzy, co obudziło kolejną falę bólu. – Och, cholera... To z pańskiego rozkazu o mało co nie rozwalono mi łba? – Faktem jest, że to mało dżentelmeński sposób na zaproszenie kogoś do rozmowy, kapitanie O'Connor. – Nieznajomy skrzywił się lekko. – Miałem jednak niewiele czasu, a istniało duże ryzyko, że ze zwyczajowego zaproszenia mógłby pan nie skorzystać. – Och, ależ nic się nie stało, oczywiście... O kurwa! – Łupiący ból głowy odebrał mi umiejętność układania przekleństw. – Nazywam się hrabia Christopher de Lanvierre – ciągnął mój ciemiężyciel. – Mam skromną nadzieję, że pamięta pan moje nazwisko. Błysk wspomnień niespodziewanie rozjaśnił ciemności w pulsującej od bólu jaźni. Christopher de Lanvierre? Legendarny Szalony Hrabia, ostatni wielki pirat Indii Zachodnich? Ten, którego śmierć ponoć wyznaczyła kres ery prawdziwego karaibskiego piractwa? Prychnąłem z niedowierzaniem, ale jednocześnie przyjrzałem mu się baczniej. Po Karaibach krążyło wiele opowieści o Szalonym Hrabim, nierzadko całkiem nieprawdopodobnych, lecz nawet najskromniejsze z nich przypisywały mu listę łajdactw o wiele dłuższą od tych, którymi poszczycić się mogli Rodrigues, Bekker czy Manuu razem wzięci. Wszystkie powtarzały, że de Lanvierre był ongiś bogaczem i wielkim właścicielem ziemskim na Gwadelupie. Przez długie lata wiódł spokojne życie plantatora, aż pewnej nocy, gdy wśród wysp Małych Antyli rozpętał się Czarny Szkwał, oszalał i zdradził swój kraj. Opłaceni przez niego ludzie opanowali podstępem trzy francuskie okręty wojenne w Pointeà-Pitre i wymordowali ich załogi. De Lanvierre z sarkazmem przemianował zdobyte jednostki na „Wiarę”, „Nadzieję” i „Miłość”, po czym wypłynął na morze, by wkrótce zyskać miano najpotężniejszego pirata Morza Karaibskiego. Przez trzy długie lata jego okręty terroryzowały wszystkie karaibskie mocarstwa bez wyjątku. Ich ofiarą padały zarówno samotne statki, jak i konwoje, a nawet okręty wojenne. Piraci Szalonego Hrabiego atakowali również porty i miasta, uwalniali niewolników z plantacji i podburzali Indian do wzniecania rebelii, za każdym razem uchodząc cało przed pościgiem. Nie


było czynu, na który Szalony Hrabia by się nie poważył, nie było eskadry, której nie rzuciłby wyzwania. Do perfekcji opanował sztukę fortelu i wyprowadzał w pole nawet najsprytniejszych żeglarzy. Floty Anglii, Francji, Hiszpanii i Holandii bezskutecznie próbowały położyć kres jego szaleńczej działalności, aż w końcu szczęście uśmiechnęło się do Royal Navy. Angielskie fregaty osaczyły „Wiarę”, ostatni okręt de Lanvierre'a, i po zaciętej bitwie posłały go na dno u przylądka Cabo Verde. Choć nie odnaleziono ciała, Szalony Hrabia Christopher de Lanvierre został oficjalnie uznany za zmarłego. Oblizałem suche nagle wargi i podniosłem wzrok. Przeciąg osłabł i płomień pochodni rozgorzał na nowo. W jego blasku ujrzałem, jak stojący przede mną człowiek prostuje się z dumą, jakby wiedział, że właśnie wspominam jego czyny. – O ile mi wiadomo – powiedziałem ochryple, siląc się na sarkazm – herszt piratów Christopher de Lanvierre nie żyje od dobrych paru lat. Wedle opowieści zeskoczył z rufy tonącej „Wiary” i pogrążył się w morskiej toni. – Wedle opowieści ten sam de Lanvierre pożerał niemowlęta, ział ogniem i latał. – Mój ciemiężyciel zaśmiał się. – Dobry Boże, O'Connor! Przecież „Wiarę” zatopili pańscy rodacy, a w całym morskim świecie nie ma ludzi bardziej przeświadczonych o swej nieomylności niż Anglicy. Przecież to jasne, że skoro „Wiara” poszła na dno, to de Lanvierre zginął, nieprawdaż? Na usprawiedliwienie moich rzekomych pogromców dodam jednak, że sumienne poszukiwania mego ciała w kipieli pośród skał Cabo Verde byłyby samobójstwem. Nieważne, O'Connor, to wszystko nieważne. Proszę przyjąć, że żyję i mam się świetnie. – To jak się panu udało uratować? – Zacisnąłem mocno powieki. – Żeglowałem wokół Cabo Verde i widziałem kipiel przy przylądku. Normalnego człowieka w mig diabli by tam wzięli. – I wzięli. Na dość długo, jak raczył pan zauważyć. Miałem czas, by wszystko przemyśleć i należycie przygotować się do powrotu. Zapomniałem już o bólu. Wszystko wskazywało na to, że mam naprzeciwko siebie oszusta, człowieka, który miast samemu stworzyć legendę, wolał podpisać się pod cudzą, ale mimo to poczułem rosnącą ciekawość. Może w tej historii była szczypta prawdy... Być może wiązała się jakoś z pobytem tylu pirackich jednostek w St. John's? – Opowieści o moich czynach, O'Connor, roją się od kłamstw, przeinaczeń i ubarwień, ale wszystkie zawierają jeden zasadniczy błąd – ciągnął nieznajomy. – Otóż swą decyzję o zdradzeniu Francji podjąłem nie pod wpływem szaleństwa czy słabości umysłu. Ja ją dobrze przemyślałem. Miałem swój cel, O'Connor, wielki cel. Tylko nie do końca wiedziałem, jak go zrealizować. – Co to za cel? – Wysiliłem się na ironiczny uśmiech. – Wielki cel. – Oczy francuskiego renegata błysnęły mesmerycznie. – Większy od pana i od całego Royal Navy! Przejdźmy zatem do tego, co tu pana sprowadziło. – Sprowadził mnie tu cios pałką, o ile się nie mylę.


– Sprowadziła tu pana moja ciekawość. Odegrał pan bowiem nader intrygującą rolę w starciu z de Gillierą. – Co takiego? – Proszę nie silić się na skromność. Wiem o wszystkim. De Gilliera to szczwany lis, kapitanie, i mało kto zdołałby pokrzyżować jego plany. Panu się to jednak udało. Nie dość, że uniemożliwił mu pan zajęcie własnego okrętu, to jeszcze uratował córkę gubernatora i w efekcie przyczynił się do przepędzenia de Gilliery z Port Royal. Wykazał się pan zaskakującą wprost przebiegłością i męstwem, a to skłoniło mnie do zasięgnięcia dalszych informacji na pana temat. Chciałem rzucić jakąś złośliwą uwagę, ale przez ściśnięte gardło nie przeszło ani jedno słowo. Zafascynowany, patrzyłem na dumną, wyniosłą postać z pięknie rozrzuconymi lokami i czułem, jak po plecach wędrują mi lodowate dreszcze. – Nie wiem, ile zapłacił pan Morganowi za to, by zapomniał o porzuceniu tonącej „Mercury”, ale zwykli żeglarze dobrze to pamiętają. Znalazłem wielu, którzy opowiedzieli mi tę historię ze szczegółami. Znalazłem też innych, którzy potwierdzili, że jest pan odważnym i śmiałym żeglarzem, który żywi niechęć do Wielkiej Brytanii i Royal Navy, czemu w sumie trudno się dziwić. Ma pan niezły, zdobyty samodzielnie okręt, a załoga skoczyłaby za panem w ogień piekielny. Cóż, jest pan wzorowym kandydatem na bohatera, O'Connor. – Po co pan mi to mówi? – wyszeptałem. – Chcę panu uświadomić własną wartość – oznajmił rzekomy de Lanvierre, opierając pięści na szerokim, nabijanym srebrnymi guzami pasie. – I przypomnieć ów śmieszny układ z gubernatorem Morganem, który ubliża pańskiej godności i sprowadza do pozycji psa łańcuchowego Port Royal. Patrzyłem na niego w osłupieniu. De Lanvierre zerknął w okno, ale ciągnął niezmienionym tonem. – Kapitanie O'Connor, nie powróciłem do świata żywych po to, by pić wino w tawernach i snuć opowieści za garść miedziaków. Wróciłem, by dokończyć pewne przedsięwzięcie, które zacząłem kiedyś. Powiem zatem krótko. Potrzebuję takich ludzi jak pan. Szukam odważnych i przedsiębiorczych żeglarzy, którzy umieją wzbudzić szacunek załóg i nie wahają się przed walką, choćby z przeważającymi siłami. Jako że czas z wolna upływa – renegat znów spojrzał w kierunku okna – chciałbym, by podjął pan decyzję jak najszybciej. Ma pan kwadrans, by przemyśleć uroki służby Morganowi i koronie brytyjskiej. Proszę rozważyć wszelkie dobra zaznane od króla i admiralicji i przemyśleć, jakże owocna dla pana i pańskiej załogi okaże się wiernopoddańcza służba w eskadrze jamajskiej. Niech pan tylko pomyśli o rozkoszach eskortowania konwojów Kompanii Zachodnioindyjskiej czy patrolowania wód Portland Bight, a następnie emocjonujących próbach wyciągnięcia od gubernatora należnej zapłaty. Tak... – De Lanvierre odsłonił zęby w złym, drapieżnym uśmiechu. – O niczym innym pan nie marzy, nieprawdaż? A to niech panu pomoże w rozmyślaniach.


Z tymi słowami Francuz odtroczył od pasa płócienny mieszek i rzucił go nonszalancko na posadzkę. Wiążący go rzemyk poluzował się lekko, a pod moimi nogami znieruchomiało kilka migoczących tajemniczo diamentów wielkości winogron. – Co to? – zachłysnąłem się. – Opowieści o piracie de Lanvierre nieodmiennie kończą się wzmianką o wielkim, zgromadzonym przez niego skarbie, ukrytym tuż przed śmiercią. – Pirat zmrużył chytrze oczy. – To akurat nie przesada. O'Connor, wrócę tu za kwadrans. Jeśli powie pan: „De Lanvierre, płynę z panem”, te diamenty są pańskie. – Gdzie miałbym niby popłynąć? – krzyknąłem z rozpaczą, widząc, że de Lanvierre odwraca się do wyjścia z komnaty. – Tam, gdzie panu rozkażę. – Renegat zatrzymał się przy oknie. – Szerzyć równość i wolność. Wyrywać z karaibskiej gleby takie chwasty jak Morgan czy Dolittle. Szarpnięciem odrzucił ciężkie zasłony, a ja osłupiałem. Natychmiast rozpoznałem spowity w ciemnościach plac apelowy i gruby mur z bramą, zza którego wznosiły się maszty kotwiczących w porcie okrętów. Ten sam widok ujrzałem z okien gabinetu gubernatora Dolittle'a. Byliśmy w fortecy St. John's! Ale w takim razie... – Dolittle... – wyrzuciłem z siebie. – Co z nim? – Gubernator St. John's to bez mała najlepiej zorientowany człowiek w całych Indiach Zachodnich, O'Connor. Bezbłędnie zwąchał, co się dzieje, spakował manatki i zwiał na otwarte morze. Jego bryg „Natalia” wyszedł z portu o zmierzchu, podejrzanie ciężko zanurzony. Niech pan i to weźmie pod uwagę podczas swoich rozważań. Wciąż ma pan kwadrans. Aha. – Zatrzymał się w progu. – Proszę nie zapominać, że już na „Mercury” zrozumiał pan, że lojalność wobec króla to śmieszny anachronizm. Mam nadzieję, że myśli pan teraz równie trzeźwo jak kiedyś. I w tej właśnie chwili oszołomienie i niepewność opadły, by ustąpić miejsca irracjonalnej wściekłości. – Słuchaj no – warknąłem głucho. – Mam gdzieś, czy nazywasz się de Lanvierre, John Hawkins, czy może Francisco Pizarro. Ja służę Anglii, ale nie jako zaślepiony sługa-niewolnik, ale jako wolny korsarz. I Anglii służyć będę, bo słowo, które dałem, jest cenniejsze od kilku takich sakiewek z diamentami. Jest wojna z Francją i nie mam zamiaru mieszać się w jakieś... Przerwał mi wybuch szczerego śmiechu Francuza. – Och tak, O'Connor. – De Lanvierre opanował się, wciąż uśmiechnięty, ale jego oczy ziały lodowatym tryumfem. – Żebyś pan wiedział. W istocie macie wojnę z Francją. Od wczoraj, gdy jakiś Anglik narwaniec przy Meek Shallows ostrzelał francuski okręt wojenny. Trzasnęły drzwi i pochodnia zgasła z cichym syknięciem. Przez chwilę siedziałem nieruchomo, oszołomiony nieoczekiwanymi słowami nieznajomego. Naparłem na pęta, ale ten, kto przywiązał mnie do krzesła, dobrze znał się na swej robocie. Postronki ani drgnęły, a na domiar złego w mojej głowie na nowo zapłonął ból. – Hej – szepnął ktoś za moimi plecami.


Drgnąłem z przestrachu, gdyż targana bólem wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz diabła morskiego. – Kto tam? – syknąłem, usiłując zachować spokojny ton głosu. – Nazywam się Manuela de Vendez, jeśli już musi pan wiedzieć. – Dopiero teraz dotarło do mnie, że tajemniczy głos, choć cichy i ochrypły, z pewnością należy do kobiety. Pobrzmiewał w nim wyraźny akcent hiszpański. – Dios, już myślałam, że ten nudziarz nigdy stąd nie pójdzie... Kapitanie, musimy uciekać, i to jak najszybciej! Jestem skrępowana, a... Z każdym zdaniem niewidocznej niewiasty rozlegało się głośne, gwałtowne szurnięcie, jakby próbowała przesuwać krzesło, na którym siedziała. – A nie podoba mi się to jak jasna... O, szlag! – jęknęła nagle, a potem rozległ się głośny łomot, ozdobiony wiązką przekleństw. – Señorita, co pani robi? – Spróbowałem zerknąć za siebie, ale w komnacie było zbyt ciemno. – Leżę, kurwa mać! – syknęła Hiszpanka. – I panu też to radzę. – Co takiego? – Wypieprz się pan. – O, wypraszam sobie takie... – Rozkołysz pan krzesło i wypieprz się na nim do tyłu. W głosie dziewczyny zabrzmiał rozkaz. Niewiele myśląc, odepchnąłem się końcami palców, a krzesło zakołysało się i z hukiem grzmotnęło oparciem o kamienną posadzkę. Aż jęknąłem, gdy pod czaszką eksplodował mi ogień. Instynktownie przerzuciłem ciało na prawo i znalazłem się dokładnie naprzeciw twarzy mej towarzyszki niedoli, częściowo zakrytej wzburzonymi upadkiem włosami. Pomimo ciemności dostrzegłem kształtną buzię o malutkim, zadartym nosku i zaciśniętych mocno ustach, a także ogromne, ciemne oczy, obwiedzione długimi, zakręconymi rzęsami. – Podczołgaj się bliżej – rozkazała głuchym głosem. – Jeszcze bliżej. A teraz wsadź mi nos między cycki. – Señorita, to chyba nie czas, by... – Osłupiałem. – Rób, co mówię! Gwałtownym wyrzutem ciała przysunęła się bliżej, aż jej pełny, skryty za białą falbanką biust zakołysał się tuż przed moim nosem. – Manuelo, jesteśmy oboje przywiązani do krzeseł i nic z tego nie... – zacząłem pojednawczo, ale Hiszpanka przerwała mi wściekłym parsknięciem: – Wsadzaj nosa w cycki! Natychmiast! Westchnąłem z dezaprobatą, ale posłusznie przytuliłem twarz do miękkich, pachnących lawendą półkul. Mój opór stopniał całkowicie w jednej chwili. Wsuwałem twarz coraz głębiej, tu i ówdzie muskając wargami cudownie aksamitną skórę, ale wtedy, ku swemu zdumieniu, natrafiłem na twardy i chropowaty przedmiot, który tkwił między piersiami.


– Kozik? – wybełkotałem z mieszaniną zaskoczenia i rozczarowania. – Prawdziwa kastylijska dama nie rozstaje się z trzema rzeczami: żelaznym krzyżykiem, flakonem z pachnidłami oraz z nożem, ty angielski prostaku! – wydyszała Manuela. – A teraz przetnij mi więzy! Szybciej! Uchwyciłem nożyk zębami, wyswobodziłem go ze skórzanej pochewki i zabrałem się do przecinania więzów. Mimo ostrej klingi piłowanie okazało się niełatwym zadaniem i minęło dobre kilka chwil, nim uwolniona Hiszpanka poderwała się na kolana i strząsnęła z siebie resztę sznurów. A potem wyłamała palce i strzeliła mnie w pysk, aż poszło echo. – To, żebyś sobie za dużo nie myślał – warknęła, przecinając moje pęta. – A teraz słuchaj – szepnęła, gdy wreszcie wstałem. – Myśl sobie, co chcesz, ale ten człowiek to prawdziwy de Lanvierre, a to – wskazała na mieszek i rozsypane diamenty – jego prawdziwy skarb. A raczej jego mizerna cząstka. – O co mu chodzi? – pytałem. – Do czego chciał mnie namówić? I co my właściwie robimy w pałacu gubernatora St. John's? – Nie ma czasu na wyjaśnienia. – Manuela obejrzała się na drzwi, a w jej oczach błysnął strach. – Jeśli rzeczywiście ani myślisz mu służyć, oboje musimy się spieszyć. Coś się święci, i to chyba coś poważnego. Z roziskrzonym spojrzeniem, wzburzonymi lokami i falującą piersią wyglądała zniewalająco. – Chyba ma pani rację, señorita – wymamrotałem pokornie. – Muszę ostrzec moją załogę. Niepokoi mnie zniknięcie gubernatora i pojawienie się tego... tego człowieka. Szybko, señorita, musimy dostać się na okręt. Proszę ze mną. Z tymi słowami ruszyłem do drzwi. Chwytając za klamkę, zerknąłem przez ramię. Manuela pozostała z tyłu. – Señorita, czas ucieka... – bardzo chciałem zabrzmieć autorytarnie, ale widok jej tyłeczka, opiętego tkaniną obcisłej spódnicy, przytłumił mi jasność myślenia. Hiszpanka sunęła na czworakach i pospiesznie zgarniała diamenty do mieszka. – Nie zostawię tego tej świni – oznajmiła, podnosząc się i ściągając rzemień mieszka. – Przecież to pirackie klejnoty – bąknąłem. – Jest to gdzieś na nich napisane? – Manuela odrzuciła włosy, patrząc na mnie z kpiną. – Jeśli umie pan nakarmić załogę blaskiem honoru, to gratuluję. Ja, słaba i bezbronna kobieta, potrzebuję jednakże takich drobiazgów. – Przeklęta baba – mruknąłem z mieszaniną gniewu i zazdrości, po czym pchnąłem drzwi i wyszedłem na korytarz. Przeciąg wzmógł się natychmiast, a ciężkie, zasłaniające okna kotary uniosły się niczym rozjuszone duchy, próbujące wyrwać się na wolność. Chwyciłem Manuelę za rękę i razem pobiegliśmy przed siebie, byle dalej od gabinetu Dolittle'a i de Lanvierre'a. Rozpaczliwie odganiałem chaotyczne myśli cisnące mi się do głowy i próbowałem rozeznać się w plątaninie korytarzy. Musiałem jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Prawie się udało.


De Lanvierre zagrodził nam drogę u szczytu wielkich schodów. Za jego ramieniem, które teraz opadło na rękojeść szpady, widziałem już dębowe drzwi, które prowadziły na dziedziniec fortecy. – Rozumiem, że mam to traktować jako odmowę. – De Lanvierre uśmiechnął się, ale był to bardzo, bardzo zły uśmiech. – O'Connor, rozczarowuje mnie pan. Pokładałem w panu spore nadzieje, gdy usłyszałem o wyczynach w Port Royal. Dlatego zmusiłem de Gillierę, by się wycofał, a teraz... Zamilkł, wpatrując się we mnie upiornym spojrzeniem. Moje myśli, pobudzone nagłym strachem, ruszyły w potępieńczy tan. To on nakazał de Gillierze wyjść z Port Royal? To on to sprawił, a nie kule z fortu? Ale skąd znał rozwój wydarzeń? Czyżby był na pokładzie owego liniowca? – Nie przesadzę zatem, jeśli powiem, że uratowałem panu jego nędzne życie – syczał, a jego szpada opuściła pochwę wężowym ruchem. – I postawiłem przed szansą, wielką szansą. A pan ucieka jak tchórz, kradnąc przy tym moją własność, moją malutką Manuelę? Na Czarny Szkwał, bezczelny z pana typ, O'Connor! Dalsze słowa utonęły w stłumionym huku salwy armatniej. Na uderzenie serca postać pirata spowiła aureola odległego blasku wystrzałów. Ten sam ogień ujrzałem w jego oczach oraz na ostrzu szpady wymierzonej w moją pierś. Rozejrzałem się w panice w poszukiwaniu jakiejkolwiek szpady lub miecza, którymi właściciele zamków i dworów zwykli obwieszać ściany, by dodać dramaturgii romantycznym historiom. Niestety, Dolittle po raz kolejny okazywał się przerażającym pragmatykiem. Ściany były puste. – Może powinienem był to wcześniej podkreślić, O'Connor. – De Lanvierre szedł w moim kierunku zdecydowanym krokiem, a szpic szpady zataczał kręgi niczym łeb atakującej kobry. – Odpowiedź odmowna oznacza koniec pańskiej kariery. Tu i teraz, O'Connor! – Nietrudno kpić z bezbronnego komuś, kto... – W przypływie rozpaczy ująłem się pod boki i zmierzyłem go spojrzeniem, które w moim zamyśle miało być kpiące, nawet ironiczne. Francuz jednakże okazał się odporny na oddziaływania psychologiczne – po prostu doskoczył i ciął. W tym momencie podziękowałem Bogu, że byłem bezbronny. Gdybym miał szpadę w ręku, z pewnością stanąłbym do walki, ufny w swój szermierczy talent. I najprawdopodobniej zginąłbym po trzech, czterech złożeniach. De Lanvierre uderzał bowiem z tak nieprawdopodobną szybkością, że wszelkie porównania do atakującej żmii byłyby dlań obrazą. Odskoczyłem instynktownie i z przerażeniem spojrzałem na rękaw kurtki mundurowej, precyzyjnie rozcięty wzdłuż ściegu. – To, czy jest pan uzbrojony, czy nie – oznajmił renegat – nie ma dla mnie żadnego znaczenia. I ciął po raz kolejny. Podczas swej kariery morskiej uchylałem się przed wieloma ciosami, z których każdy mógł mi


zadać śmierć. Padałem, by uniknąć kul z muszkietów, uskakiwałem przed spadającymi szczątkami rei, unikałem ostrzy włóczni, bosaków i toporów, a raz nawet wymanewrowałem lecący tasak, którym Butcher próbował wysłać do piekła Pruchło. Nigdy jednak nie przyszło mi uchylać się przed ciosami, które padałyby z taką prędkością i z tak nieoczekiwanych kierunków. De Lanvierre szedł przed siebie z nieporuszoną twarzą i ciął, aż powietrze jęczało, a ja nachylałem się, uskakiwałem i wiłem jak fryga. Gdy w końcu dotknąłem plecami ściany, mój mundur był pocięty w dziesiątkach miejsc, a krew ciekła z przynajmniej czterech płytkich ran. Ciężko dysząc, wpatrywałem się w mojego prześladowcę, który uniósł czubek ostrza do mojej grdyki. – Cóż za zaskoczenie! Znani mi Anglicy byli albo tchórzami, albo sztywniakami. – Renegat pokręcił głową. – Pan natomiast nie dość, że tańczy niezgorzej, to i jeszcze do ucieczki się nie kwapi. – Znani mi Francuzi aż nader fascynowali się tym, co mężczyźni mają poniżej pleców – wycedziłem. – Z dwojga złego wolę zginąć, patrząc panu w oczy. Przez twarz de Lanvierre'a przebiegł skurcz wściekłości, po czym nagle odrzucił głowę i wybuchnął głośnym śmiechem. W rozbłysku kolejnej eksplozji dojrzałem drgającą grdykę, lecz czubek jego szpady dalej mierzył prosto w moje gardło. Wtedy niespodziewanie zacisnął pięść i walnął mnie w szczękę z taką siłą, że przed oczami zawirował mi cały zachodni nieboskłon. Uderzyłem o ścianę i osunąłem się oszołomiony. Kątem oka ujrzałem, jak z kieszeni wypada skórzana sakiewka, wciśnięta mi do ręki przez tajemniczą Kreolkę pod „Bocianim Gniazdem”, i sunie gładko po posadzce, by zatrzymać się u stóp Manueli. A potem zobaczyłem, jak oczy dziewczyny rozszerzają się ze zdumienia, ale i radości. Manuela przypadła, by podnieść kieskę. Potem pole widzenia wypełniła mi znów postać de Lanvierre'a. – Jest pan nędznym tchórzem – stwierdził, wyciągając zza pasa pistolet. – Żałuję, iż pozwoliłem de Gillierze wycofać okręt z Port Royal. Powinien pan zginąć wraz ze swymi rodakami w tym... Niespodziewanie przerwał nam ryk tak straszliwy, że francuski pirat aż się zatoczył, a ja skuliłem się na podłodze. Obaj odwróciliśmy się i zamarliśmy z przerażenia. W odległości ledwie pięciu kroków na schodach czaił się ogromny jaguar. Drapieżnik nisko przywarł do schodów, śledząc nas przymrużonymi, lśniącymi złowrogą zielenią ślepiami, ale jego masywne, zbrojne w długie pazury łapy drżały, jakby bestia właśnie szykowała się do morderczego ataku. Długi ogon nerwowo uderzał na boki, co zdradzało tłumione z trudem napięcie. Za oknami zamigotał kolejny rozbłysk salwy armatniej. Bestia zaryczała raz jeszcze, odsłaniając przepastną gardziel i ociekające śliną kły. De Lanvierre ze śmiertelnie pobladłą twarzą uniósł pistolet. – Teraz, Billy! – wrzasnęła Manuela.


Nagle przypomniałem sobie kim jestem i co się dzieje. Opanowałem paraliżujące mnie przerażenie, złapałem upuszczoną szpadę pirata i z całej siły walnąłem go rękojeścią w potylicę. De Lanvierre jęknął i upadł na schody, po czym zaczął zsuwać się prosto w kierunku czającej się bestii. – Obojętnie, Francuz czy Anglik. – Manuela szarpnęła mnie za ramię. – Kiedyś wszystkich was zgubią te patetyczne gadki. Uciekajmy! – A jaguar? – wyjąkałem, wskazując szpadą schody. – Jaki jaguar? – warknęła dziewczyna. – Widzisz tu jakiegoś jaguara? Schody były puste. Zaskoczenie odebrało mi mowę. Stanąłem jak wryty, ale Hiszpanka nie miała dla mnie litości. Chwyciła mnie za rękę i zbiegliśmy razem, mijając de Lanvierre'a, który zastygł w dziwacznej pozie z rozrzuconymi rękami. Naparłem na drzwi prowadzące na dziedziniec, a te ustąpiły po pierwszym pchnięciu. Owionęła nas upragniona nocna bryza St. John's, przesiąknięta zapachem prochu i spalenizny. Wolność czekała za bramą twierdzy. I za plecami kilkunastu zarośniętych, uzbrojonych po zęby drabów, którzy siedzieli na dziedzińcu i raczyli się winem z beczki. Na nasz widok ich rechot urwał się jak ucięty nożem, a w oczach biesiadujących błysnęła podejrzliwość. Jeden z nich, baryłkowaty osiłek na krzywych nogach, ujął pochodnię i wyszedł nam naprzeciw. W kręgu światła widzieliśmy, jak jego towarzysze wolno wstają i chwytają za topory, kordelasy i pistolety. Przełknąłem ślinę. Baryłkowaty przyjrzał nam się z zainteresowaniem. Wbrew mym nadziejom w jego oczach zamiast mgły opilstwa dostrzegłem skrzącą się złośliwość. – To – ostrzem szerokiego kordelasa wskazał ściskaną przeze mnie szpadę – należy do szefa. To też należy do szefa. – Kordelas trącił mieszek, ściskany w dłoni przez Manuelę, po czym natychmiast podskoczył ku jej biustowi. – I to, szlag by to trafił, również należy do szefa. Panie ładny, co to za porządki, co? Szef powierzył panu przeprowadzkę czy jak? Miałem przed sobą przynajmniej tuzin zahartowanych charakterników, a to oznaczało, że nie pozostało mi już nic do stracenia. Musiałem zagrać va banque. – Szef? – Zarechotałem ochryple. – Chodzi wam o tego nędznego psa, de Lanvierre'a? – No – przytaknął baryłkowaty. – Właśnie o tego... jakżeś go pan nazwał, panie ładny? – Tego szczurojada? Dziada sparszywiałego? Tego... owcojebaka? – Wziąłem się pod boki. – Nie rozśmieszajcie mnie, kamraci. De Lanvierre nie żyje! Zdechł jak pies, rozciągnięty jednym moim ciosem. Teraz ja, wedle starego flibustierskiego prawa, jestem waszym wodzem. Na dowód szczerości mych słów weźcie to! Wyszarpnąłem sakiewkę z garści zaskoczonej Manueli i cisnąłem im pod nogi, a sam spiąłem się do biegu. Miałem nadzieję, że piraci rzucą się do walki o diamenty, a ja zdołam przebić się między nimi ku wolności. Ci jednakże nawet nie drgnęli. Dalej stali nieruchomo i łypali na mnie z zaciekawieniem.


– No, no, niezła gadka, panie ładny! – Baryłkowaty oblizał się. – To co robimy, szefie? – Jest twój, Claude. Odwróciłem się powoli, bardzo powoli. Nędzny pies, szczurojad i owcojebak schodził właśnie ze stopni. Jego twarz była blada i zataczał się lekko, ale pistolet skierowany w moim kierunku ani drgnął. – Samżeś mi pan ten pomysł podsunął, O'Connor – wycharczał. – Ja w męskich zadkach nie gustuję, ale Claude jest otwarty na propozycje. Baryłkowaty oblizał się jeszcze raz i zarechotał głośno. Od strony portu znów dobiegł ryk salw armatnich. Przeżegnałem się w myślach. A wtedy eksplodował cały świat. Zatoczyłem się, całkiem ogłuszony. Na dziedziniec wystrzelił rój kamiennych odłamków, ścigany przez kłęby pyłu i dymu. Prawe skrzydło bramy, pchnięte niewidzialną siłą, przemierzyło w powietrzu kilka łokci, odrzucając ciało stojącego najbliżej pirata niczym krwawą pacynkę. – „Magdalena”! – usłyszałem niewyraźne jeszcze krzyki dobiegające z chmury pyłu. Zaraz potem z tumanów dymu wychynął uzbrojony w topór, usmolony Mullholland, wyglądający jak jednooki demon z najgorszych karaibskich koszmarów. Za nim wybiegli Sanders z kordelasem, Bambo, dzierżący dyszel od wozu, chichoczący nerwowo Zeeman z baryłką prochu oraz kilku innych marynarzy. Wydawało mi się, że towarzyszy im kilku zakapturzonych, nieznanych mi zbrojnych, ale mogłem się mylić, gdyż nagle wszyscy z dzikim wrzaskiem runęli na zaskoczonych piratów. – Ratować kapitana! – wysokim, lecz opanowanym głosem wykrzyknął Love, po czym ze zniecierpliwioną miną uniósł pistolet i zastrzelił pirata, którego przed chwilą Mullholland grzmotnął trzonkiem topora. – Bambo! Do kapitana! Na moje nieszczęście, olbrzymi Murzyn natychmiast posłuchał rozkazu. Ziemia uciekła mi spod nóg i nagle ujrzałem świat znad ramienia czarnoskórego marynarza. Sanders i reszta rzucili się na Francuzów jak hieny na mięso, strzelając, tnąc i tłukąc czym popadnie, żabożercy zaś cofali się do drzwi twierdzy. Ktoś głośno wył z bólu, ktoś po francusku przyzywał posiłki, a nad zgiełkiem bitewnym niosły się wściekłe przekleństwa Manueli, najwyraźniej poszukującej zagubionej sakiewki. De Lanvierre znikł, przesłonięty kłębami dymu i ciałami walczących. – Edward! – wychrypiałem. – Zbieraj ludzi! Nic tu po nas! Love skinął głową. – Odwrót! – zawołał głośno. – Odwrót na okręt! Natychmiast pożałowałem swojej decyzji. Bambo zarzucił mnie sobie wygodniej na ramię i zaczął uciekać jako pierwszy. Jego cwał wybijał mi dech z piersi, ale nie poddawałem się. Nie mogłem jej przecież tak zostawić. – Mull...holl...and...! Bierz... Hi...szpa...nkę... Mullholland wyszarpnął topór z czaszki jakiegoś pirata i spojrzał na mnie bez zrozumienia,


ale powiódł wzrokiem za mymi rozpaczliwymi gestami i dostrzegł Manuelę. Poderwał ją bezceremonialnie z ziemi, mlaśnięciem skwitował sielankę poszerzonego nagle dekoltu i pocwałował za Bambo. Za nim ruszył Sanders, rozdzielając jeszcze kilka zamaszystych ciosów kolbą muszkietu, a garść owych zamaskowanych zbrojnych – teraz byłem już pewien, że pomagali moim ludziom – skoczyła w ślad za załogą „Magdaleny”. Jedynie Zeeman wciąż biegał wokół z baryłką prochu, rozpaczliwie poszukując jakiegoś obiektu do zniszczenia. – Panie Zeeman, zechce pan zostawić tę baryłkę... – powtórzył zniecierpliwiony Edward. Rozdarty między obowiązkiem spełnienia rozkazu i miłością do wyrywania nowych dziur w ziemi, Zeeman w końcu wybrał to pierwsze. Z bólem wypisanym na twarzy artylerzysta porzucił baryłkę z prochem i wyprysnął z kłębów dymu w ślad za ostatnimi marynarzami „Magdaleny”. Piraci za jego plecami, ponaglani rozkazami Claude'a-Otwartego-Na-Propozycje, zbierali się szybko i porywali za broń. – Ucie...ka...jcie! – czkałem w rytm podskoków Bambo. – Ku...urwa... Z kurzawy przy bramie bzyknęły pierwsze kule, Sanders krzyknął i chwycił się za ramię. Edward zatrzymał się i flegmatycznie załadował pistolet. – Bie...giem... Ed...war...dzie...! – Dżentelmen chodzi, a nie biega – upomniał mnie Edward, wymierzył starannie jak podczas polowania na lisy i wystrzelił. Odpowiedzią był huk trafionej baryłki pana Zeemana. Kątem oka widziałem jaskrawy rozbłysk, który rozrzucił biegnących piratów i cisnął naokoło tysiącami kamiennych odprysków. Huk nieomalże rozsadził mi czaszkę. Z całego serca zapragnąłem omdleć, zwymiotować, cokolwiek, byleby stracić kontakt z tym piekłem. Narowisty cwał Bambo wywoływał krótkie szarpnięcia bólu, gdzieś dudniły salwy armatnie, protestowała wleczona Manuela, wyli piraci, wrzeszczeli ranni. Miałem wszystkiego dosyć. – Tędy! – rozległ się nieznany mi głos, a nasz niewielki orszak natychmiast zmienił kierunek ucieczki. Na poły omdlały, zorientowałem się jedynie, że skręciliśmy w boczną uliczkę – smród uryny przytłumił bowiem zapach bryzy. Następnie bezceremonialnie ciśnięto mnie na drewnianą powierzchnię. – Bambo, zabiję cię, ty... – Stęknąłem z bólu. – Moja nie... niewinna, panie kapitan – wysapał Murzyn. – Ciszej – syknął głos, znajomy, ale zupełnie niepasujący do tej sytuacji. – Szybciej, pod plandekę. Łapałem kolejne oderwane bodźce. Zapach skwaśniałego wina i końskiej sierści. Szczęk muszkietu. Szelest rozwijanego płótna. – Sanders, mój dobry człowieku, wszystko z tobą w porządku? – usłyszałem Love'a. – Tak, panie poruczniku – odparł Sanders z wyraźnym wysiłkiem. – Oby na okręt, do doktora Pollocka. Już on mi kuracyjkę spirytuskiem zafunduje...


– Słuszne słowa, oby na okręt – odezwał się znów ów dziwnie znajomy głos. – Warto, by wasz kapitan wreszcie znalazł się tam, gdzie sobie jeszcze jakoś radzi. – Dolittle? – Z niemałym bólem otworzyłem oczy. Choć stojącą przy mnie postać skrywał mrok, a nadto miała na sobie szary płaszcz z kapturem, nie było mowy o pomyłce. Przy burcie wozu, na który rzucono mnie przed chwilą, stał gubernator Antigui i brytyjskich Wysp Podwietrznych we własnej, cynicznej osobie. – Tak. – Mimo ciemności przysiągłbym, że się uśmiechnął. – Co pan tu robi? – W tej chwili wszystko, co mogę, by uratować pańską szlachetną duszę. W szerszym zaś aspekcie to, na czym się znam najlepiej – intryguję. – De Lanvierre mówił, że dał pan dyla – szeptałem, próbując się unieść na łokciu. – Że spakował pan cały majątek i uciekł z wyspy. – Tak właśnie miał myśleć – głos Dolittle'a stwardniał. – Nie zdołałem się dowiedzieć, co ten człowiek zamierza, ale jestem pewien, że uknuł jakiś szatański plan, który wstrząśnie całymi Indiami Zachodnimi. Nigdzie się nie wybieram, O'Connor. Usunąłem mu tylko mój majątek sprzed nosa. – Dlaczego nie chce pan walczyć? Jest przecież mój okręt, jest HMS „Almighty”, są działa fortu i pańscy żołnierze... – Zamknąłem oczy, gdyż pojawiły się przed nimi roztańczone kręgi. Wóz z hurkotem ruszył po kocich łbach. – Chce pan podać piratom St. John's na tacy, tak? – O mojej artylerii i wojskach lądowych zdążyłem już panu co nieco powiedzieć, natomiast HMS „Almighty”... – westchnął Dolittle. Od portu znów nadbiegł grzmot strzelających dział. – Cóż, niebawem sam się pan przekona. Tak, podałem im St. John's na tacy, bo to chwilowo najlepsze rozwiązanie. Zbrojny opór nie ocaliłby miasta, a jedynie doprowadził do jego zniszczenia. De Lanvierre to dobry gracz, który wie, jak i kiedy uderzyć. – Czyli wie pan już, że Szalony Hrabia jakoś się wykpił kostusze? – Wiem. I mam paskudne przeczucie, że obecność tych wszystkich łajdaków w St. John's mocno się z tym wiąże. Pana zaś nie wtajemniczyłem w sprawę tylko dlatego, że inne przeczucie podpowiedziało mi, że mimo swej gniewnej szlachetności osobliwie pan do tej zgrai pasuje. Byłem niemalże pewien, że de Lanvierre wykorzysta pańską naiwność, by przeciągnąć go na swą stronę. – I kazał mnie pan śledzić, by odnaleźć jego siedzibę. – Skrzywiłem się, gdy wóz podskoczył i głową uderzyłem o deski. – Oczywiście. – Dolittle zaśmiał się krótko. – I tu pojawiło się pierwsze zaskoczenie. Nie sądziłem bowiem, iż de Lanvierre okaże się typem na tyle bezczelnym, by przejąć fortecę natychmiast po mojej rzekomej ucieczce. Tak czy owak, natychmiast powiadomiłem dzielnego porucznika Love'a o pańskich tarapatach i wspólnie przypuściliśmy szturm na bramę. I tu pojawiło się rozczarowanie. – Bo woleliśmy ratować dowódcę, zamiast ścigać jakiegoś pirata? – kpiąco spytał idący za


nami Love. – Uroczy sentyment. – Byłem pewien, że Dolittle zazgrzytał zębami, ale jego głos brzmiał już normalnie. – Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pan i pański okręt cichcem opuszczą St. John's, by powiadomić o wszystkim gubernatora Morgana, a ja pozostanę w mieście, by stoczyć z de Lanvierre'em własną wojnę. – Intrygami? – Uśmiechnąłem się. – Intryga to bardzo skuteczna broń, O'Connor. Zwłaszcza wobec przeciwnika, którego jedyną motywacją jest chciwość lub urażona duma. – Zostaje pan tu, by prowadzić walkę o Antiguę – powiedziałem cicho. – Czyżbym zatem niesłusznie uważał pana za oszusta i przemytnika? – Ależ słusznie! – Dolittle o mało się nie roześmiał. – Jestem zarówno oszustem, jak i przemytnikiem, dlatego też na pewno nie pozwolę, by kura znosząca złote jajka wpadła w łapska piratów. No, czas się żegnać. Moi ludzie zawiozą pana do kei prowiantowej, gdzie czeka szalupa z „Magdaleny”. – Da sobie pan tu radę? Wśród piratów? – W moim fachu i z moim nazwiskiem trzeba umieć rozmawiać nie tylko z ludźmi – powiedział Dolittle. – Ze zwierzętami również. Bywajcie!

Na widok coraz bliższej burty starej, dobrej „Magdaleny” poczułem nawrót sił i na pokład wspiąłem się już samodzielnie. Zignorowałem jednakże zaniepokojonego, żądnego wyjaśnień Fowlera oraz spojrzenia stłoczonych na śródokręciu, przerażonych marynarzy. Wsparty na ramieniu Bambo, natychmiast pokusztykałem na rufę. Wtedy dopiero dotarło do mnie to, co oznaczał huk dział słyszany w mieście. W mieście i na nabrzeżu portowym niespokojnie migotał rój pochodni i latarni. Dziesiątki szalup, przypominających teraz gigantyczne żółwie, parło przez czarne wody portu ku zakotwiczonym, z wolna ożywającym okrętom. Mimo ciemności widziałem ociekające wodą kotwice, podciągane do dziobu oraz reje, z których spływały płachty żagli. Czasem na „Magdalenę” docierały krzyki przerażenia z brzegu, mieszające się z rozkazami i świergotem gwizdków bosmańskich na statkach, a nad wszystko wzbijał się ponury odgłos dzwonów z wieży kościoła Świętego Jana Ewangelisty. Kto żyw, uciekał z St. John's. Albowiem tam, gdzie zazwyczaj cumowały statki francuskie, szalało morze płomieni. Na moich oczach maszt ciężkiego, ogarniętego pożarem brygu obłamał się i przygniótł z trzaskiem sąsiadujący z nim niewielki bark. Inny statek wolno dryfował na otwarte morze, bez załogi, trawiony przez ogień; jeszcze inny dopalał się przechylony na brzegu wyspy kwarantannowej. Huczące płomienie wypuszczały czasami jakiś rozpaczliwy krzyk czy lament, jakby pokazując całemu światu, że człowiek utracił władzę nad tą częścią portu. W istocie, na rdzawej, lśniącej


od ognia powierzchni wody nie dojrzałem żadnych rozbitków. Stare karaibskie porzekadło mówiło, że St. John's każdego dnia wygląda inaczej, lecz nigdy dotąd nie przypominało piekła. Naraz widok przesłonił mi dumnie zadarty kadłub HMS „Almighty” z burtami najeżonymi lufami dział. Fregata krążyła wzdłuż francuskiej przystani niczym pies pasterski, strzelając jeszcze od czasu do czasu, by skwapliwie dopełnić dzieła zniszczenia. – Zdaje się, że Royal Navy właśnie zapłaciła moim rodakom za wymordowanie załogi „Achilles” – powiedział Millard zduszonym głosem. Jego oczy były pełne łez. – Czy wreszcie jest pan usatysfakcjonowany, kapitanie? Wsparłem się ciężko o reling. – Mój Boże, Millard... A skąd niby Hearth miał się dowiedzieć o „Achilles”? – jęknąłem z rozpaczą. – Świetną porę pan znalazł na... – To nie Royal Navy, Millard – przerwał mi Vincent głuchym głosem. – To kapitan Hearth. I wskazał palcem na rufę fregaty. Zamrugałem z niedowierzaniem, ale Vince miał rację. Na flaglince „Almighty” nie powiewała żadna bandera, natomiast na topie grotu łopotał strzęp tkaniny czarnej jak śmierć. – Jolly Roger? – Zakrztusiłem się na samą myśl. Odpowiedziała mi cisza, najgłębsza, jaka kiedykolwiek panowała na pokładzie rufowym „Magdaleny”. – To właśnie dlatego wysłałem Bambo do „Bocianiego Gniazda”, Billy – powiedział Vince. – Chwilę po twoim zejściu na ląd wszystkie statki pirackie podniosły kotwice i wypłynęły na otwarte morze, a „Almighty” zrzuciła banderę i podeszła pod przystań Francuzów. Niech mnie kule biją, jeśli... – Kapitan Hearth jest częścią planu de Lanvierre'a, kapitanie – odezwała się nagle zapomniana przez wszystkich Manuela. Hiszpanka, najwyraźniej spokorniała na widok potężnego okrętu wojennego, skromnie stała przy relingu rufowym i z dłońmi przyciśniętymi do piersi wpatrywała się w morze płomieni. – Co... A co pani tu robi? Niedowierzanie w głosie Vince'a wywołało mój mimowolny uśmiech. Dla tak starego wygi morskiego głos kobiety na uświęconym tradycją pokładzie rufowym wciąż był czymś trudnym do przyjęcia. – De Lanvierre rozmawiał z Hearthem, tuż zanim przynieśli pana jego ludzie, kapitanie – ciągnęła Manuela cichym, melodyjnym szeptem. – Spotkali się wczoraj na piętrze tawerny „Córy Neptuna”, zaraz po wyjściu Papugi i Indianina Manuu. Rozmawiali w sąsiedniej komnacie, ale udało mi się trochę podsłuchać. Anglik mówił, że pozbył się jakichś opornych, i cieszył się, że będzie mógł dołożyć Francuzom. Mówili jeszcze o diamentach, a de Lanvierre śmiał się i żartował na temat fotela gubernatorskiego. – Kim pani, do licha...


– Zaczekaj, Vince. – Wstrzymałem go ruchem ręki. – To brzmi sensownie. Hearth miał rzeczywiście ogromne braki w załodze, a teraz wciągnął czarną banderę i niszczy francuskie statki. Ale przecież... Przecież to oficer Royal Navy! – Wie pan, ile jest wart honor Anglika? – zaczął nawigator, ale ja nie miałem tej nocy ochoty na słowne utarczki. – Millard, zamknij pan pysk, a weź się do roboty – warknąłem. – Zdejmij cumy, postaw żagle i zabierz nas z tego piekła. Dokądkolwiek. – A naprawa poszycia? – spytał Vincent, ale nagle pokręcił głową, jakby strofował się za niedorzeczne pytanie. – Wątpię, by w tym porcie dało się jeszcze naprawić cokolwiek – odparłem, patrząc na nawigatora, który wściekłym ruchem otarł resztę łez i zbiegł na śródokręcie. W tej samej chwili dobiegły stamtąd jego gniewne wrzaski, wzmocnione gwizdkiem bosmana O'Neila. Rozkazy jakby przebudziły załogę z transu. Pomocnicy bosmana sprawnie zakrzątnęli się wokół cum, a topmeni gorliwie skoczyli na reje, skąd z łoskotem opadły ciemne płachty żagli. Kadłub „Magdaleny” drgnął i ruszył powoli przez ciemną toń portu ku otwartemu morzu. – Kapitanie, przypomniałam sobie jeszcze jedną rzecz – ponownie odezwała się Manuela. – De Lanvierre wspomniał nazwę Isla de la Exilio. Nazwał skarb dla Heartha groszami na drobne sprawunki i dodał, że klucz do wygrania wojny znajduje się właśnie tam. Przyjrzałem jej się uważnie. Powiedziała te słowa pozornie naturalnym tonem, ale nagle zaczęła unikać mojego wzroku. – Sporo pani wie, señorita. Pozwolę sobie zatem powrócić do pytania porucznika Fowlera. Kim pani właściwie jest? – Nazywam się Manuela de Vendez – powiedziała Hiszpanka, wciąż nie patrząc mi w oczy. – I klnę się na Boga, że nienawidzę de Lanvierre'a równie mocno jak pan. I proszę na razie nie pytać o nic więcej. Nie spytałem. Nie chodziło nawet o to, czy byłem dżentelmenem, czy też nie, ale po prostu nie miałem już siły. Po raz ostatni przyjrzałem się płonącym statkom Francuzów, po czym zdałem dowództwo Vincentowi i zszedłem do własnej kajuty. Szybko opuściliśmy port i okręt ogarnęła cisza otwartego morza. Zniosłem jeszcze wizytę doktora Pollocka, który uparł się opatrzyć moje skaleczenia, po czym wcisnął mi flaszkę trucizny na robaki z receptą. Gdy wreszcie udało mi się go wygonić i ułożyłem się na koi, by przemyśleć wydarzenia minionego dnia, ciszę nocy niespodziewanie rozdarł huk bliskiej salwy armatniej. Fregata zadrżała od uderzenia kul, a latarnia nad moją głową zakołysała się, grożąc upadkiem. Oszołomiony i rozespany, wybiegłem na pokład w samej tylko szlafmycy – w porę, by ujrzeć zgrabną, niknącą wśród mgły rufę niewielkiego slupu. Z luf ostatnich widocznych dział jeszcze snuły się strużki dymu. Trwało trochę, zanim okręt zniknął. Zdążyłem tylko dostrzec, że na jego pokładzie rufowym, nonszalancko oparty o reling, stoi Szalony Hrabia Christopher de Lanvierre z głową owiązaną bandażem i śmieje się szyderczo.


Zauważyłem też nazwę, wymalowaną czarnymi literami na bardzo jasnych, niemalże białych deskach stewy rufowej, nazwę, która zmroziła mi krew w żyłach. Slup de Lanvierre'a nazywał się „Neige”. Czyli „Śnieg”. ===b1hpU GdS


4 Wyspa Wygnania

Idealny dowódca okrętu wojennego zna odpowiedź na każde pytanie, ma wyjaśnienie dla każdej niezrozumiałej sytuacji i nigdy, przenigdy nie przyznaje się do niewiedzy. Uczepiwszy się kurczowo tej myśli, zignorowałem zaskoczone miny przyjaciół oraz podkomendnych, a wszelkie pytania oraz prośby o pościg za bezczelnym Francuzem skwitowałem nędzną imitacją ironicznego uśmieszku. Doświadczeni żeglarze zapewne wytłumaczyli sobie moją decyzję troską o uszkodzone poszycie, ale prawda była inna – siląc się na ironię, maskowałem kompletne oszołomienie. Rzuciłem kilka rozkazów odnośnie zmiany kursu i uprzątnięcia pokładu, a po czym chyłkiem zatrzasnąłem się w kajucie w towarzystwie butelki bimbru od Pollocka. Bo po raz pierwszy w życiu poczułem się zagubiony. Nie życzyłem sobie żadnych odwiedzin czy pełnych zatroskania pytań o samopoczucie. Z doświadczenia wiedziałem, że samotność najlepiej pomaga uspokoić skołatane nerwy i znaleźć rozwiązanie problemu, więc przez blisko dobę ignorowałem przekleństwa cieśli Sancheza, stanowcze pukanie Vincenta i Edwarda, a nawet ciche szepty zatroskanej Manueli. Siedziałem przy biurku, odurzałem się kolejnymi szklankami ordynarnego bimbru i starałem poukładać wydarzenia ostatnich dni w logiczną całość, co jednak okazało się zadaniem ponad moje siły. Po tym, co powiedziała señorita de Vendez, mogłem mieć pewność tylko co do jednego – de Lanvierre knuł coś wspólnie z Rodriguesem, Manuu, Bekkerem i innymi piratami, których okręty ujrzeliśmy w St. John's. Reszty mogłem się tylko domyślać, choć nie wychodziło mi to na zdrowie. Usilne próby połączenia postaci de Lanvierre'a, de Gilliery oraz Heartha z


wydarzeniami w Port Royal, St. John's oraz przy Meek Shallows dały w efekcie rezultaty tak przerażające, że czym prędzej przeszedłem do uspokajających w gruncie rzeczy rozmyślań nad marnością swego istnienia. Znieczulony dobrotliwym wpływem alkoholu, wpatrywałem się w bielejący w ciemnościach kilwater „Magdaleny”. Niebawem mrok ustąpił, przegnany rdzawą poświatą świtu, potem na idealnie błękitny nieboskłon wspięło się tropikalne słońce, a ja wciąż tkwiłem w fotelu, nieruchomy, zahipnotyzowany własnymi myślami. Drgnąłem po raz pierwszy dopiero wieczorem, gdy na zewnątrz rozległ się huk wystrzału. Drzwi kajuty odskoczyły gwałtownie, na deski pokładu padł strzaskany kulą zamek, a w progu stanął Edward z dymiącym jeszcze pistoletem w dłoni. – Edwardzie, powiedziałem wyraźnie, że nie życzę sobie towarzystwa – wychrypiałem. – Wręcz przeciwnie, mój drogi. – Porucznik piechoty morskiej zatknął pistolet za pas i rozejrzał się z niesmakiem. – Nie powiedziałeś ani słowa, a po prostu zatrzasnąłeś się w kajucie. Szczęściem Vincent jest domyślnym człowiekiem i zrozumiał, że w ten sposób przekazujesz mu dowodzenie. – Vince da sobie radę – burknąłem i wsparłem głowę na łokciach. – Och, bezsprzecznie. Pytanie tylko, czy ty sobie poradzisz. Bo jakkolwiek w żeglowaniu i wojowaniu nie masz sobie równych, to rozmyślania filozoficzne powinieneś zostawić tym, którzy... Ehm, ten tego... – Love zakaszlał leciutko. – A w ogóle to spójrz na siebie. Twarz, która spojrzała na mnie z podsuniętego mi przez Love'a lustra, była mi skądinąd znajoma. Rzadko jednakże widywałem ją tak przeraźliwie bladą, rzadko też ozdabiały ją sine worki pod oczami, a jej czoło krył przybrudzony zakrzepłą krwią bandaż. – Wielki Boże! – Love ujął prawie pustą już butelkę, powąchał zawartość i skrzywił się z niesmakiem. – A to co? Płyn do przemywania odcisków? – Pollock mówi, że w jego ojczyźnie nie pije się nic innego. To dzięki temu wciąż są tacy beztroscy, choć ich krajem już dawno podzielili się Rosjanie, Austriacy i ktoś tam jeszcze. – Rozumiem. Musiał jednakże pomylić coś w recepturze, bo ty na beztroskiego nie wyglądasz. Przez chwilę nosiłem się z zamiarem uchwycenia Edwarda za poły starannie wyprasowanego munduru i wyrzucenia go z kajuty, ale poczułem, że nie mam na to siły. Co więcej, skądś napłynęło przemożne wrażenie, że mimo niemalże doby przemyśleń dalej nie poznałem żadnych odpowiedzi. Oczy zwilgotniały mi zdradziecko. – Edward, pomóż mi to wszystko zrozumieć... – słowa z trudem wydobyły mi się ze ściśniętego gardła. – Czy to... czy to ja wywołałem wojnę z Francją? – Nie – głos Edwarda złagodniał, a na oficjalnej, lekko wyniosłej twarzy po raz pierwszy pojawiło się jakieś ludzkie uczucie. Współczucie, zdaje się. – Nie, Billy. Port Royal zaatakowali Francuzi podający się za Hiszpanów. Wedle słów rozbitka z „Achilles” masakrę załogi również urządzili Francuzi. W St. John's kapitan Hearth na „Almighty” odpłacił zaś Francuzom pięknym za nadobne. Nie widzę nigdzie twojego udziału w tej sprawie.


– A „La Gorgone”? – Zdaje się, że nasz ogień nie wyrządził temu Francuzowi wielkich szkód. Nie rozumiem przyczyn twej troski. – Ja również, ale... – Przetarłem pulsujące bólem skronie. – Nie, to byłoby zbyt proste. Mam przeczucie, że właśnie wplątano nas w coś znacznie bardziej skomplikowanego niż po prostu wojna. Bo Francuzi to niekoniecznie Francja. Dolittle miał rację, do ciężkiej cholery... – W czym? – Love szybkim ruchem ściągnął rękawiczki z dłoni. Zdawało się, że zaczyna mu się udzielać mój nastrój. – Śnieg, Edwardzie. „Neige”. – Przetarłem zapuchnięte oczy. – Pamiętasz ostatnie słowa rozbitka z „Achilles”? Powiedział przecież „śnieg”! Do kroćset, Edwardzie, de Lanvierre najprawdopodobniej stoi zarówno za wymordowaniem naszych z „Achilles”, jak i za pchnięciem Heartha do ataku na francuskie statki handlowe. Czyżby temu sukinsynowi zależało na wybuchu wojny francusko-angielskiej? Jeśli tak, to wyświadczyłem mu niezłą przysługę. „La Gorgone” zapewne jest już daleko na Atlantyku, a jej dowódca aż się pali, by opowiedzieć królowi o kopniaku od Anglików. – Przed oczyma zamigotały mi czarne plamki rozpaczy. – Mój Boże, dlaczego nie posłuchałem Vince'a? Dlaczego uparłem się, by ostrzelać „La Gorgone”? – Bo jesteś nielogicznym, romantycznym durniem, któremu decyzje dyktuje serce, a nie umysł. – Love uniósł lekko brwi. – Zawsze ceniłem słowa wsparcia z twoich ust, a dziś są one wyjątkowo budujące. – Skrzywiłem się. – Edwardzie, wszystko wskazuje na to, że jeden człowiek przygotował intrygę, która wstrząśnie całymi Antylami. Maczał palce w ataku na Port Royal, najprawdopodobniej przejął Antiguę, zaognił stosunki między nami i Francuzami, a na dodatek zebrał pod rozkazami śmietankę piractwa Indii Zachodnich. Nie martwi cię to? Nie zadajesz sobie pytania, co tak naprawdę ten człowiek planuje i jaki będzie jego kolejny krok? Nie przeszkadza ci świadomość, że możemy przeciwstawić mu jedynie stary, rozpadający się okręt, parę dział i kilka tuzinów takich samych desperatów jak my? – Nie. – W oczach Love'a błysnął niebezpieczny ogień. – Nie przeszkadza. Bo prawdziwy dżentelmen podejmuje się tylko przegranych spraw. Przez chwilę milczałem. Nie miałem pojęcia, czy mam go teraz wyśmiać i wyszydzić, czy może uściskać z całej siły. Z dylematu wybawił mnie Sanchez, który bez ostrzeżenia wtargnął do kajuty i wypiął chudą pierś niczym kogucik startujący do zalotów. – Buenos dias, kurwa mać! – bluzgnął. – El capitán cierpieć straszniście, a la puta kadłuba prawie jebut! Najpierw rafu, potem „Neige”! Dziura na dziura, trzeszczy jak dupa! My musieć... – Gracias, señor Sanchez – odpowiedziałem oszołomiony. Choć cieśla od zawsze posługiwał się wrzaskiem w kontaktach z resztą świata, tym razem wzburzenie zamieniło jego głos w zardzewiały, tępy skalpel, który rozkrawał bębenki uszne na cienkie plastry.


– Dobrze, dobrze, zajmiemy się okrętem. Niepodobna, by arcywróg de Lanvierre'a pływał na fregacie, co trzeszczy jak dupa. Dziękuję, Edwardzie. Żaden ze mnie dżentelmen, ale wsparłeś mnie nieco na duchu. – Ależ jesteś dżentelmenem. – Love uśmiechnął się. – Bardzo niezwykłym dżentelmenem.

Niesłusznie obawiałem się wyjścia na pokład rufowy. Spodziewałem się, że obsada zmierzy mnie zaciekawionymi, a nawet oskarżycielskimi spojrzeniami, a Vincent odwiedzie na bok i opieprzy za „strojenie fochów”. Tymczasem napotkani marynarze witali mnie zwyczajowo, przytykając kciuk do czoła, a prowadzący okręt Millard skinął zdawkowo i natychmiast przeszedł na zawietrzną. Kątem oka dostrzegłem, że był dziwnie przygaszony, a mętny wzrok i mocno zaciśnięte usta wskazywały, iż sam przeżywa rozterki. Poza tym wszystko wyglądało rutynowo – za kołem sterowym stał Danny na szeroko rozstawionych nogach, papugi stroszyły piórka nad jego głową, a ze śródokręcia dobiegał stukot młotków. – Kapitanie, okręt na kursie zachodnim ku południowemu zachodowi – powitał mnie Vince Fowler. – Prędkość sześć węzłów, postawione grot, grotmarsel... – Dziękuję, widzę. – Zrobiłem, co w mojej mocy, by mój głos zabrzmiał jak co dzień. – Jak widzę, znów nienagannie zająłeś się okrętem na okoliczność złego nastroju swego dowódcy – dodałem cicho. – W przeciwieństwie do ciebie wolę się czymś zająć, zamiast siedzieć bezczynnie i myśleć. – Kąciki ust Vince'a uniosły się lekko. – Co do okrętu zaś... Zawiesił głos, a ja odwróciłem się w kierunku dziobu. Nadchodził już zmierzch i ogromna kula słońca schodziła wolno nad horyzontem, zalewając wody strugami czerwieni. „Magdalena”, wychylona lekko pod naporem mocnego baksztagu, odrzucała z hukiem wysoki odkos dziobowy, ale w jej ruchach kryła się dziwna, nienaturalna ociężałość. Okręt niemrawo wspinał się na fale, płynął też zbyt wolno jak na taką liczbę postawionych żagli i tak mocny wiatr. Za burtą nikły strugi z pomp. – Mamy coraz więcej wody w kadłubie – westchnąłem z bólem. – Kazałem obsadzić obie pompy i poziom wody ustalił się na dwie stopy – powiedział Vincent. – Ale wyrwa w poszyciu to nie wszystko. Spójrz tam. Spojrzałem. Kilku marynarzy na fokmarsie przytrzymywało długie drzewce przy stendze, a Mullholland sprawnie zakładał liny zakończone stropami. Koszule i harcapy marynarzy łopotały na wietrze. – Kula z „Neige” musnęła fokstengę – wyjaśnił Fowler. – Drzewce wygląda na nieuszkodzone, ale wydałem rozkaz, by nie stawiano nic powyżej fokżagla. Nie ma co ryzykować. – Słusznie. – Skinąłem głową. – A pozostałe uszkodzenia?


– Wymieniliśmy już porwany takielunek, dziura w bezanie załatana, a ludzie O'Neila kończą naprawiać barkas – wyliczył Fowler, wskazując grupę uzbrojonych w młotki i piły ludzi na śródokręciu. Inna grupa w skupieniu pracowała nad strzaskanym relingiem na prawym pomoście. – Zdrowo oberwaliśmy. – „Neige” zaskoczył nas całkowicie. – Fowler pokręcił głową, zacierając potężne dłonie. Jego ogromna sylwetka przygarbiła się nagle. – Znienacka wychynął z mgły na prawej ćwiartce rufowej. Wachta dostrzegła go dopiero, gdy otworzył ogień. Ludzie mówią, że prowadził go sam szatan... – Prowadził go człowiek, ale to nieważne, niewiele go różni od diabła. – Pochyliłem się nad tabliczką kursową. – Hmm, z tą prędkością do Port Royal dotrzemy za jakiś tydzień, o ile nie złapie nas jakaś burza. Z nadwerężonym fokiem i dziurawym dnem w try miga pójdziemy na dno, a... Kątem oka złowiłem widok siwej czupryny dziadka Sancheza, który energicznie przedzierał się przez tłum marynarzy na pokład rufowy. Jego ogorzała, poorana zmarszczkami twarz wyrażała skrajną rozpacz. – A po śmierci będzie nas straszył duch cieśli pokładowego. – Przymknąłem oczy. – Boże, Vince, Sanchez tu lezie. Szybko wymyśl jakąś wyspę, na której możemy wyciągnąć okręt na brzeg i załatać ten przeklęty przeciek. – Najbliższa wyspa to Isla de la Exilio na skraju archipelagu Wysp Dziewiczych. – Vince spochmurniał nagle. – Niezamieszkana, ale znam tam jedną dogodną zatoczkę. Z tym że... – Z tym że co? – To ta wyspa, o której bez przerwy mówi ta twoja señorita, Billy – skrzywił się pierwszy oficer. – Bez przerwy. Mnie, Millardowi, nawet Sullivanowi. Do ciebie też się dobijała, ale wartownik ją przegonił. Ciągle powtarza, że to tam kryje się klucz do potęgi de Lanvierre'a. – Hmmm, rzeczywiście... – Naraz przypomniała mi się rozmowa w płonącym St. John's. – Brzmi obiecująco. – Obiecująco? – mruknął Vince. – Na Czarny Szkwał, Billy, gdyby nie trwał właśnie sezon huraganów, nigdy bym się nie zgodził, by tam zawinąć. – Dlaczego? – Uniosłem wyżej brwi. – Bo... A, sam nie wiem. – Vincent machnął dłonią. – Nie wierzę tej dziewczynie i tyle. Mam wrażenie, że coś knuje. Jest zbyt nachalna, ciągle gada o tej wyspie, zupełnie jakby sama miała interes w rzuceniu tam kotwicy. – Nie przesadzaj, stary! – Uśmiechnąłem się. – Po prostu nie lubisz kobiet na pokładzie, to wszystko. – Gówno prawda. Musimy mieć na nią oko. Obiecaj mi to. – Obiecuję. Panie Millard, proszę wytyczyć kurs na Isla de la Exilio.


Przez pół nocy i cały następny dzień przygotowywaliśmy fregatę do wyciągnięcia na ląd i położenia na burtę. W morskim żargonie takie operacje nazywało się sztrandowaniem i karenażem, a choć same w sobie były nieskomplikowane, wymagały opróżnienia okrętu ze wszystkiego, co tylko dało się ruszyć z miejsca. W takich chwilach byłem pewien, że dwudziestoośmiodziałowa fregata jest workiem bez dna. Nim słońce po raz drugi zbliżyło się do widnokręgu, na śródokręciu i pokładzie dziobowym zalegały worki mąki i grochu, baryłki z suszonym mięsem i rumem, stosy kul armatnich, beczki prochu, sterty zapasowych żagli, zwoje lin, muszkiety, bosaki, hamaki, kufry z dobytkiem załogi, a wśród tego wszystkiego błąkali się wyczerpani, oszołomieni bałaganem marynarze. Jedynym członkiem załogi wciąż wykazującym ożywienie był buldog Edwarda, który chwilowo porzucił gwałcenie elementów garderoby i z zapałem obszczekiwał wynoszone worki i kufry. Upragniony okrzyk: „Ziemia na horyzoncie!” rozległ się w połowie wachty wieczornej, gdy nabrzmiałe, płonące czerwienią słońce zwisało nisko nad falami, a prace na okręcie powoli się kończyły. Zignorowałem Mullhollanda, który z mściwą miną pakował szczekającego Winstona do worka, porwałem lunetę i skoczyłem na fokmarsa, by rzucić okiem na cel naszej wędrówki. Luneta przybliżyła mi najpierw szczyt ogromnej góry, najprawdopodobniej wulkanu, który okalała aureola siwych obłoków, a potem ujrzałem również zieloną plamę tropikalnego lasu. Przyglądałem się wysepce do chwili, gdy w okularze lunety zamajaczyły pierwsze ptaki, unoszące się nad przybrzeżnymi skałami. Złożyłem lunetę, zsunąłem się na pokład i ruszyłem na rufę. – Panie Millard, proszę zarządzić zmianę halsu – powiedziałem głośno. – Kurs północ ku zachodowi. Panie Fowler, proszę pomóc nawigatorowi w odnalezieniu owej zatoczki. Chcę dzisiaj spędzić noc na stałym lądzie. Do kajuty odprowadziły mnie pełne entuzjazmu okrzyki stłoczonych przy burcie marynarzy, którym widok wyspy wydawał się przywracać siły. Szybko zjadłem kanapkę z płatem zimnego mięsa, wychyliłem szklanicę porto i z ulgą zamieniłem przepoconą koszulę na mundur kapitański. Ten, który zniszczyły cięcia de Lanvierre'a, bez żalu cisnąłem za balustradę galeryjki rufowej. Nie chciałem, by cokolwiek przypominało mi o spotkaniu z bezwzględnym piratem. Szpadę, którą owego pamiętnego wieczoru znalazłem u jego stóp, też początkowo chciałem wyrzucić, ale rozmyśliłem się, gdy tylko bacznie się jej przyjrzałem. Nawet dla takiego dyletanta jak ja, szpada de Lanvierre'a była dziełem sztuki. Na rewersie klingi znajdowała się czterodzielna tarcza z liliami oraz lwami, a przez awers biegł napis: Whoso striketh at thee, strikets also at us. Jelec miał kształt krzyża, lecz posiadał dodatkową osłonę na dłoń przypominającą kosz, a jej rękojeść zdobiła głowa Turczyna. Oręż wydawał się mocniejszy od


tradycyjnej szpady, a jednocześnie nie ustępował jej ciężarem. Gdy uniosłem broń pod słońce i wykonałem kilka pchnięć, okazało się, że szpada idealnie leży w dłoni. To chyba zacny oręż i muszę go kiedyś pokazać Edwardowi, pomyślałem, wychodząc na balkonik. „Magdalena” sunęła prawym halsem, a kontur Isla de la Exilio zakrywał już większą część północnego horyzontu. Ponad świstem wiatru i hukiem fal, odrzucanych przez dziób okrętu, niosło się wołanie kołujących w górze mew i okrzyki pnących się na reje marynarzy. Otworzyłem lunetę i jeszcze raz przesunąłem okular wzdłuż brzegów wyspy. Złotawe piaski plaży, tu i ówdzie zasłane wyrzuconymi przez morze odpadkami oraz korony roztańczonych palm wydawały się zapraszać zbłąkanego przybysza, ale dostrzegłem również i śmiertelną pułapkę – białe pasmo piany tam, gdzie morze rozbijało się o podwodne rafy. Wieczorna bryza niosła kuszący, słodkawy zapach tropikalnego lasu, od którego aż kręciło się w głowie. Nie dostrzegłem przystani ani też chat czy choćby słupów dymu. Isla de la Exilio wydawała się całkiem bezludna. Takich wysepek było na Antylach mnóstwo. Zbyt gęsto zarośnięte, by dało się je szybko zasiedlić, i zbyt małe, by założyć na nich dochodowe plantacje, leżały na uboczu uczęszczanych szlaków handlowych i oferowały schronienie wszystkim tym, którzy wyrzekli się cywilizacji – flibustierom, przemytnikom, zbiegłym niewolnikom, niedobitkom Arawaków czy dezerterom z flot wojennych. Zbity, zielony gąszcz był scenerią epilogów wielu mrocznych, morskich legend i krył mnóstwo bezimiennych grobów. Tajemnica tej akurat wyspy miała wyjaśnić się już niebawem. U drzwi kajuty, które po wczorajszej interwencji porucznika Love'a można było zamknąć jedynie na zapadkę, rozgorzała gwałtowna dyskusja. Rozpoznałem głosy Manueli i wartownika z piechoty morskiej. – John, wpuść tę panią! – zawołałem. – Ale porucznik Love kazali, coby nie wpuszczać żadnych bab ani cieśli. – Oszołomiony żołnierz zajrzał do kajuty. Jego szeroka, pucułowata gęba była równie purpurowa jak mundur. – A ja nie nazywam się John, tylko James. – A kto by was w tych mundurach rozróżnił... – Machnąłem dłonią. – Zmieniam rozkaz. Baby wpuszczać, cieśli dalej nie. – Dobry wieczór, kapitanie. – Manuela weszła, a raczej wpłynęła do kajuty. – Cieszy mnie pańska łaskawość. Przez nawał trosk całkiem zapomniałem o naszej brance i być może z tego powodu kompletnie osłupiałem na jej widok. Hiszpanka wyglądała oszałamiająco. W świetle zachodzącego słońca jej biała, głęboko wycięta suknia zdawała się płonąć żywym ogniem, a starannie uczesane, czarne włosy spływały kusząco na odkryte ramiona. Manuela dygnęła z wdziękiem prawdziwej damy, a mój niesforny wzrok pomknął ku ciemnej plamce dekoltu. Przypomniałem sobie historię z kozikiem i poczułem, jak na policzki wypływa mi gorący rumieniec.


– Eee... Dobrze, że pani wpadła, señorita. – Odwróciłem się na pięcie do barku. – Winka może? Porto? Malaga? – Dziękuję, nie przepadam za alkoholem. – Ja natomiast... – Porwałem za karaę z porto. – Ja natomiast chyba sobie chlapnę... Ten tego... Eee... Jak się pani podoba na okręcie? – Prawdziwa kastylijska dama jest jak pustynna róża. Nie potrzebuje wiosennego deszczu, by rozkwitnąć na jałowym pustkowiu. – Czyli co? – zawahałem się. – Ujdzie. Pan Fowler to bardzo rycerski człowiek. Odstąpił mi swą kajutę, bym mogła doprowadzić się do porządku. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że Manuela ma na sobie tę samą suknię, w której uciekła z St. John's, ale oczyszczoną i wyprasowaną. Nie miałem pojęcia, jak zdołała tego dokonać na okręcie wojennym, gdzie racjonuje się słodką wodę, a spocona, zdyszana załoga wywraca wszystko do góry nogami podczas przygotowań do karenażu. Mężczyźni najwidoczniej nigdy nie poznają niektórych kobiecych sekretów. – Ehem, to wspaniale. – Upiłem spory łyk, przeklinając w duchu mój trzydniowy zarost, brudny bandaż na czole i bałagan w kajucie. – Przyjmie pani zaproszenie na balkon rufowy? „Magdalena” zagłębiała się już w labirynt ukrytych w pianie raf, żeglując ku piaszczystym, skąpanym w słońcu brzegom wyspy. Z pokładu rufowego dobiegał spokojny głos prowadzącego okręt Millarda. Słodki zapach tropikalnego lasu, przemieszany z wilgotnym tchnieniem bryzy, upajał jak nigdy. Zerknąłem w bok – Manuela intensywnie, niemalże z napięciem przyglądała się brzegom wyspy. – Cóż, señorita – odezwałem się w końcu. – Dałem pani słowo dżentelmena, że nie będę zadawał pytań, ale gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo załogi i okrętu, nie mogę dłużej udawać rycerza z bajki. Jesteśmy zmuszeni rzucić kotwicę przy Isla de la Exilio, by dokonać niezbędnych napraw. Pani jednak również bardzo zależało na wizycie tutaj, nieprawdaż? Rad bym wiedzieć dlaczego? – Trudno mi to wyjaśnić, kapitanie. – Manuela westchnęła ciężko i pochyliła głowę. Z twarzą skrytą wśród czarnych, unoszonych wiatrem loków i z oczyma przesłoniętymi rzęsami wyglądała niewinnie i prostodusznie. Zgoła nie przypominała owej zadziornej, pyskatej Kastylijki, która dała mi w pysk za... W ostatniej chwili odgoniłem kosmate myśli, by przypadkiem na nowo nie spłonąć rumieńcem. – Najpierw jednak muszę panu podziękować – ciągnęła señorita de Vendez, nadal ze spuszczoną głową. – Tak, w istocie zależało mi, by dotrzeć na Isla de la Exilio... Dziękuję. – Wybaczy pani, lecz to jedynie przypadek – odparłem chłodno, jak przystało twardemu korsarzowi. – Gdyby nie to, że poszycie „Magdaleny” to obraz nędzy i rozpaczy, bylibyśmy już w połowie drogi do Port Royal. Wróćmy jednak do pani. To co? Zdradzi mi pani szczegóły, Manuelo?


– To długa i smutna historia, kapitanie, a niektórym fragmentom z pewnością nie zechce pan dać wiary – westchnęła Manuela. – Zaczyna się kilka lat temu, gdy po morzach Indii Zachodnich szeroko niosła się piracka sława hrabiego Christophera de Lanvierre'a. Moi rodacy jednakże nie darzyli Szalonego Hrabiego tak zaciekłą nienawiścią jak Anglicy. Bogaci hidalgos, kupcy i plantatorzy aż zacierali ręce z zadowoleniem na wieść o kolejnym napadzie na francuskie czy angielskie posiadłości. Naszych ziem pirat również nie oszczędzał, ale plądrował je znacznie rzadziej. Nic zatem dziwnego, że w głowie głównodowodzącego eskadrą broniącą Hispanioli, el almirante Francesca Mendozy, narodził się plan przeciągnięcia de Lanvierre'a na służbę Jego Wysokości króla Hiszpanii. – Samobójstwo – mruknąłem. – Raczej wyprawa z motyką na słońce – poprawiła mnie Manuela. – Łatwiej byłoby namówić wiatr, by wypełniał jedynie żagle okrętów Armada Real, ale niestety, admirał Mendoza kurczowo uchwycił się pomysłu i wkrótce przekonał do niego najznaczniejszych obywateli Hispanioli, łącznie z biskupem Juanem Alvarem Galvarezem i gubernatorem Santo Domingo, Bonifacym Nuñezem. Mendoza, człowiek przesadnie wprost religijny, który spowiadał się nawet do kilku razy dziennie, uznał przeciągnięcie de Lanvierre'a na stronę Jego Katolickiej Mości króla Hiszpanii za misję w imię Boga i całego chrześcijańskiego świata. Oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru robić tego samemu. Zadanie powierzył pewnemu młodemu jezuicie, spowiednikowi admirała, Armandowi Boquicie, który równie mocno wierzył, że na dnie czarnego serca pirata wciąż tli się iskierka dobra. Padre Armando był... Tak, on był dobrym człowiekiem. To on zwrócił uwagę admirała na fakt, że de Lanvierre chętnie uwalniał schwytanych niewolników, że szanował plemiona Karibów, a sam nigdy nie mścił się na najuboższych, chętnie obdarzając ich częścią łupów. – Miała pani rację – przerwałem. – W istocie trudno w niektóre sprawy uwierzyć. Manuelo, de Lanvierre nagradzał tylko tych, którzy chcieli chwycić za broń i dołączyć do jego załóg. Niewolników zaś uwalniał tylko po to, by wszczynali bunty i szerzyli chaos w angielskich koloniach. – Być może. – Oczy Manueli błysnęły niebezpiecznie. – Nie mnie to oceniać. W każdym razie Boquita... Padre Boquita... – głos Manueli załamał się nieoczekiwanie, a sama pochyliła głowę, aż muskane wiatrem włosy zasłoniły jej twarz. – Señorita de Vendez! – zawołałem poruszony. – Dobrze się pani czuje? Może kropelkę porto? – Nie nazywam się de Vendez – odparła zduszonym głosem i odwróciła ku mnie głowę. Po jej policzkach ściekały łzy wielkie niczym ziarna grochu. – Wtedy, w komnatach pałacu gubernatora, przedstawiłam się nazwiskiem, które przybrałam ostatnio, by... by... Nieważne, kapitanie. Nazywam się Manuela Boquita. – Pani jest... – zdumienie odebrało mi mowę. – Armando Boquita, ów szalony jezuita, był moim bratem. Do dziś pamiętam jego radość, gdy


admirał Mendoza wraz z gubernatorem Nuñezem uroczyście wyznaczyli go na przywódcę ekspedycji, która wyruszyła na poszukiwanie de Lanvierre'a. Pamiętam też chwilę, w której delegacja królewska została pobłogosławiona przez biskupa Galvareza i weszła na pokład brygu „Natividad”. Jako piętnastoletnia dziewczyna patrzyłam, jak odcumowują i odpływają, by nigdy nie wrócić. – Pani brat... Padre Armando zginął? – Tak się powszechnie uważa. „Natividad” wypłynął i zaginął bez śladu, a po kilku miesiącach nerwowych oczekiwań rodzina uznała go za zmarłego i przywdziała żałobę. Ba, ojciec wystawił mu nawet pyszny nagrobek na cmentarzu w Santo Domingo. Wszyscy pogodzili się ze stratą, tylko nie ja. Nigdy nie uwierzyłam, że Armando nie żyje. Po prostu nie przyjmowałam tego do wiadomości. Wymykałam się piastunce i biegłam do portu Santo Domingo, gdzie rozpytywałam kupców i żeglarzy. Kilka razy przekupiłam strażników więziennych kosztownościami skradzionymi ojcu, by porozmawiać ze schwytanymi piratami. Dios, do tej pory serce mi drży, gdy wspomnę bezeceństwa, jakie wygadywali, widząc w przededniu śmierci młodą dziewczynę. Wiele mnie to kosztowało, ale w końcu zyskałam pewność, że mój brat wciąż żyje albo żył jeszcze niedawno. Kilku ludzi, którzy niegdyś służyli z de Lanvierre'em lub mieli pecha natknąć się na niego, potwierdzało, że u boku pirata zawsze czuwał młody ksiądz z cynicznym uśmiechem i uniesioną wysoko prawą brwią. To była typowa mina mojego brata, kapitanie. Armando bezgranicznie wierzył jedynie Bogu, a reszcie świata nie ufał za grosz. Czułem, jak powoli ogarnia mnie czar tej historii. Patrzyłem w ogromne, zaszklone łzami oczy Manueli i chciałem, by mówiła, by opowiadała do końca świata. Wydawało mi się, że z góry dobiegają jakieś gwizdy i pochrząkiwania, ale zignorowałem je całkowicie. – Co było dalej? – Dobrze pan wie. Bitwa pod Cabo Verde – odpowiedziała martwym głosem. – Ostatnia wielka wiktoria waszej Royal Navy. Nigdy nie wyobrazi pan sobie rozpaczy, która zagościła w moim sercu na wieść o zatonięciu ostatniego okrętu de Lanvierre'a. Całymi dniami leżałam na posadzce rodzinnej kapliczki i błagałam Boga, by zechciał ocalić mego brata. Nie czułam smaku potraw, nie rozumiałam powabu muzyki, nie ciągnęły mnie bale, jazda konna czy czytanie romansów. Pierwszego kawalera, którego podstawili mi troskliwi rodzice, o mało nie zakłułam sztyletem. Iskierka nadziei pojawiła się dopiero po upływie roku, który był najczarniejszym rokiem mojego życia. Pewien stary podoficer Royal Navy, który służył na jednym ze statków mojego ojca, opowiedział o jakimś mnichu, który do samego końca bitwy trwał u boku de Lanvierre'a na rufie „Wiary”. Ów Anglik obrócił tę historię w żart, ale Bóg mi świadkiem, jeśli nie był to najszczęśliwszy żart na świecie. Przypomniałam sobie wówczas plotki, jakie często słyszałam w porcie. Ludzie morza mówili, że tacy jak de Lanvierre są jak koty – mają siedem żyć i zawsze spadają na cztery łapy. Wielu z nich wciąż wierzyło, że Szalony Hrabia nie zginął, że przeżył


bitwę. Pchnięta impulsem, zaczęłam się przygotowywać do ucieczki z domu. Gotowa byłam przetrząsnąć całe Indie Zachodnie, byle tylko odnaleźć Armanda. – No, nieźle. – Topniejące resztki rozsądku nakazały mi okazać choć odrobinę niewiary. – Sądzi pani, że uwierzę w opowieść o samotnej, pięknej kobiecie, która z lekkim sercem porzuca dom rodzinny, by szukać brata po karaibskich przystaniach, spelunach i ciemnych zaułkach? – Miałam sojusznika. – Manuela uśmiechnęła się lekko. – Moja ukochana piastunka pomogła mi się przygotować na najgorsze nawet niebezpieczeństwo. Bez niej nigdy by mi się nie udało. Smukła dłoń dziewczyny bezwiednie dotknęła wąskiego paska wokół talii, na którym wisiała tajemnicza sakiewka z St. John's. – Pani piastunka z całą pewnością odwzajemnia uczucie, którym ją pani darzy – powiedziałem. – Trzeba przyznać, że ma doskonałe wyczucie chwili. – Ciocia Klara panu to wręczyła, prawda? – Oczy Manueli, śledzące zielony brzeg za burtą fregaty, zmętniały nagle wzruszeniem. – Przybyła nawet na tę przeklętą Antiguę, by mnie ocalić? – Hmmm... Cóż, wszystko na to wskazuje. Choć doprawdy nie rozumiem, skąd miałaby wiedzieć... – I nie zrozumie pan. Bez urazy, kapitanie. Ciocia Klara po prostu... Ona wie pewne rzeczy i już. Nie powiem nic więcej, zdradzę tylko, że dzięki jej mądrościom jako Manuela de Vendez zdołałam przetrwać aż rok w tym waszym brudnym, okrutnym świecie. I w końcu dopięłam swego. – Odnalazła pani brata? – Nie. – Załzawione oczy Manueli błysnęły drapieżnie. – Ja nie szukałam Armanda. Postanowiłam najpierw odnaleźć de Lanvierre'a. I udało mi się. – Jak pani tego dokonała? – Uniosłem wysoko brwi. Z pokładu rufowego, który ciągnął się parę stóp nad nami, ktoś dramatycznym szeptem wołał jakiegoś Billy'ego. – Pytając, kapitanie. Wśród prostych ludzi, rybaków, chłopów, Indian, zbiegłych niewolników. Wielu pamiętało Szalonego Hrabiego, niektórzy byli mu coś winni, a wszyscy jak jeden wierzyli, że przeżył Cabo Verde. W końcu znaleźli się tacy, którzy go widzieli. To była długa droga i... i nie zawsze przyjemna, el capitán. – Hiszpanka zadrżała lekko przy tych słowach. – Lecz w końcu znalazłam go. Znalazłam de Lanvierre'a w jakiejś obskurnej spelunie w Puerto Caballo. – I? – I postanowiłam w sobie rozkochać – odparła hardo, nie patrząc mi w oczy. – Cóż, pani uroda... – O'Connor, niechże pan nie będzie głupcem! – Odwróciła się gwałtownie, a jej oczy strzeliły skrami. – Wierzy pan w romantyczną miłość wśród piratów? W potajemne schadzki, róże i dzikie, konne gonitwy po nocy? Dios, przez ostatnie sześć miesięcy byłam jego... Ja byłam...


Głos odmówił jej posłuszeństwa po raz drugi i tym razem nie powstrzymała już szlochu. Instynktownie otoczyłem ją ramionami i przygarnąłem do piersi, gładząc po włosach, a Manuela przytuliła się ufnie, wciąż pociągając nosem. Gdzieś na krawędzi świadomości rejestrowałem, że ktoś nade mną tłucze czymś wściekle o reling, a w balustradę uderzył spadający but. – Ale opłaciło się... – szeptała. – Mimo wszystko, mimo tych upokorzeń, mimo zranionej dumy... Po sześciu miesiącach zgrywania głupiej gęsi w końcu usłyszałam imię mego brata. Ledwie trzy dni temu, gdy byliśmy już w St. John's, usłyszałam jak de Lanvierre odzywa się do jednego ze swych kamratów słowami: „Ktoś musi jeszcze popłynąć na Isla de la Exilio i zająć się tym wściekłym jezuitą, Boquitą, ale wszystko po kolei. Na razie złota nam starczy”. On tu jest, O'Connor. Mój brat jest na Isla de la Exilio. A ja patrzyłem w jej piękne, załzawione oczy i wszelkimi siłami nakłaniałem skołowaciały rozum do wykrzesania jakiegokolwiek sensownego zdania lub choćby słowa, mruknięcia, czegokolwiek. Zamiast tego niczym zahipnotyzowany pochyliłem głowę i po prostu zatonąłem w jej ustach. – To niedopuszczalne! – huknął za moimi plecami Love. – Żołnierz na warcie zawsze przyjmuje postawę zasadniczą, Kilby. Wyglądacie jak ostatnia łajza i przynosicie wstyd mnie oraz mundurowi, który macie na sobie. Żeby mi to było ostatni raz, bo inaczej... Odskoczyliśmy z Manuelą od siebie, jakby ktoś chlusnął na nas strugą lodowatej wody. Na progu kajuty stał Edward i przyglądał nam się z lekko uniesionymi brwiami, co było u niego wyrazem największego zdumienia. – Kilby, jak brzmiały szczegółowe wytyczne odnośnie warty pod drzwiami pana kapitana? – zapytał surowo. – Coby nie wpuszczać cieśli. I bab – dodał po chwili wahania żołnierz, blednąc i czerwieniejąc na przemian. – Powinieneś rozszerzyć wytyczne o damy – powiedziałem nieco ochryple. – O prawdziwe kastylijskie damy, Edwardzie. Nawet biedny John widzi różnicę. – James za pańskim pozwoleniem, sir! – Niech będzie. Z tymi słowami wyprowadziłem oszołomioną, ale lekko uśmiechniętą Manuelę z kajuty.

Tym razem, gdy wszedłem na pokład rufowy, nie obyło się bez spojrzeń – długich, lekko ironicznych, spod przymrużonych powiek. Zignorowałem je jednak z wprawą, gdyż tej nocy mieliśmy jeszcze wiele rzeczy do zrobienia. Byliśmy u celu wędrówki. Z chwilą gdy słońce skryło się za horyzontem, fregata majestatycznie wpłynęła na wody zatoczki wskazanej przez Vincenta. Wieczorna bryza opadła nieco i leniwe tchnienia wiatru ledwie poruszały płótnem ostatnich pozostawionych żagli. Ciszę


na pokładzie przerywało jedynie rytmiczne pokrzykiwanie marynarza z sondą na dziobie oraz wrzaski papug, które wyzywały się nawzajem od pokrak i Sanchezów. W świetle latarni widziałem niemożliwie zagracony pokład oraz marynarzy, którzy gromadzili się wzdłuż burt i na pomostach, by śledzić mijane brzegi. Te jednak skrył już gęsty, tropikalny mrok. Jedynie skrzek nocnego ptactwa oraz gęste zapachy zdradzały, że ledwie kilkaset jardów za burtą zasypia tropikalny las. – Panowie – zwróciłem się do oficerów na pokładzie rufowym. – Obawiam się, że nie zaznamy wiele snu tej nocy. Panie Millard, czy orientuje się pan w zasięgu pływów na tym akwenie? – Poziom wody opada tu o sześć, może siedem stóp – odpowiedział beznamiętnie nawigator. – Doskonale. Panie Fowler, wybierze pan najlepszych wioślarzy, po czym spuści na wodę barkas oraz szalupy. Weźmiemy okręt na hol i podprowadzimy maksymalnie blisko brzegu. Następnie zajmie się pan ściąganiem steng, rej oraz zbędnego takielunku. Panie Millard, przejmie pan łodzie i przewiezie na ląd zapasy okrętu. Panie Love, proszę przygotować i zabezpieczyć teren na obozowisko. Pan zaś, panie Sullivan – westchnąłem ciężko, a blady drugi oficer przełknął ślinę – pan zaś porządnie się wyśpi. Westchnienie ulgi było niemalże słyszalne. Sullivan, mimo swoich najszczerszych chęci, był dla prawidłowego funkcjonowania okrętu równie potrzebny jak szkorbut, diabeł morski i sraczka razem wzięte. – Jutro o świcie wyruszy pan bowiem w stronę Port Royal – ciągnąłem z bólem serca. – Otrzyma pan barkas i kilku samo... eee... kilku marynarzy do pomocy. Pańskim zadaniem będzie przekazanie listów dla gubernatora Morgana. Stojący najbliżej Vince Fowler mężnie stłumił całkowite zaskoczenie. Sullivan zachwiał się lekko i płaczliwie wybełkotał coś o dozgonnej wdzięczności. – Do pracy, panowie. – Odchrząknąłem wreszcie. – Spodziewam się, że przed świtem wyładunek zostanie zakończony i będziemy mogli zabrać się do naprawy poszycia.

Tej nocy w istocie nie było nam dane pospać. Kil holowanej przez szalupy fregaty ugrzązł w piaszczystym dnie zatoki ledwie sto jardów od brzegu i w tej samej chwili zagracony pokład rozbrzmiał tupotem marynarskich stóp. Wachta Vince'a Fowlera ruszyła na reje, by zająć się zdejmowaniem zbędnych drzewc, a ludzie Millarda z energią zakrzątnęli się wokół ładunku przeznaczonego do wywiezienia na brzeg. Zatrzeszczały talie i bloki, zaskrzypiały wiosła w dulkach, a po spokojnej tafli zatoki poniosły się rozkazy, pokrzykiwania i gwizdki bosmańskie. Ciemna puszcza wydawała się milczeć, przestraszona żeglarskim zgiełkiem. A ja uwijałem się jak fryga. Biegałem po pokładzie, wspinałem się na marsy, pływałem jolką na ląd, rozkazywałem, rugałem i chwaliłem, osobiście nadzorowałem składanie każdej ze steng


i sztauowanie każdej partii ładunku na łodziach. Bynajmniej nie cierpiałem na brak zaufania do swoich ludzi – doskonale wiedziałem, że Fowler i Millard świetnie znają swój fach, a ponadto mają do pomocy bosmana O'Neila, artylerzystę Zeemana, starego Sancheza i całą watahę doświadczonych wilków morskich. Chodziło raczej o to, że musiałem się czymś zająć, i to najlepiej kilkoma rzeczami jednocześnie. W przeciwnym razie stałbym jak kołek i gapiłbym się na brzeg, gdzie w jednym z rozstawionych namiotów spała właśnie Manuela. Poza tym tylko nawał pracy oddalał ode mnie perspektywę poważnej rozmowy z Vincentem, który co chwilę ponawiał próbę odciągnięcia mnie na stronę. Na szczęście noc obfitowała w zdarzenia, które wymagały mojej obecności. Jak choćby opór kuka Butchera, który za nic w świecie nie chciał opuścić okrętu i swego ukochanego kambuza. Zgodził się zejść do szalupy dopiero wtedy, gdy przysiągłem na honor, że pod nieobecność Butchera nikt nie wejdzie do kambuza, ale kuk i tak wyładował frustrację, próbując udusić Danny'ego Baryłę. Jak choćby panika starszego marynarza Smitty'ego, którego kumple nastraszyli, że ma z rana wypłynąć na barkasie wraz z porucznikiem Sullivanem. Przerażony wizją śmierci w odmętach marynarz skrył się w komorze lin kotwicznych i nie chciał wyjść, dopóki nie przysiągłem na wszystkie świętości, że zostanie ze mną na Isla de la Exilio. Jak choćby wyczyny marynarzy Trouta i Rickera, którym Millard przez nieuwagę zlecił spuszczenie baryłek rumu do łodzi. Zajęty wieloma sprawami nawigator zapomniał, że obaj są królami pokładowych symulantów i starają się spędzać jak najwięcej czasu na terapii u doktora Pollocka. Przypomniał sobie o tym dopiero, gdy Trout postanowił przeciągnąć się pod kilem, a Ricker, który miał poprowadzić szalupę ku brzegowi, został zatrzymany podczas próby wypłynięcia na pełne morze. Jak choćby męka sierżanta Kenta, którego Love wysłał po psa. Winston jednakże został wetknięty przez Mullhollanda do któregoś z licznych worków i najprawdopodobniej spał smacznie po dniu pełnym wrażeń, gdyż od dobrych paru godzin nie było słychać jego szczekania. Znając przywiązanie Love'a do pokładowego gwałciciela garderoby, skierowałem załogę do poszukiwań. Cierpliwość straciłem dopiero pół szklanki później i rozwścieczony wysłałem Kenta na ląd, by przekazał Edwardowi, iż Winston stał się morskim psem i jest właśnie w połowie drogi na Morze Sargassowe. Wyładunek zakończył się pod koniec wachty środkowej, na jakąś godzinę przed świtem. Półprzytomny ze zmęczenia i zobojętniały na wszystkie problemy tego świata odesłałem resztę marynarzy na ląd, zostawiając na okręcie jedynie wachtę szkieletową, po czym zszedłem do własnej kajuty, by napisać raport dla Morgana. W migotliwym świetle latarni litery skakały mi jednak nieposłusznie przed oczami, a sens zdań rozmywał się wśród omamów zmęczenia. Uparcie walczyłem z opadającymi powiekami i kleciłem akapit po akapicie, brnąc ku zakończeniu historii. Zasnąłem zaraz po złożeniu zamaszystego podpisu. W moim śnie po kajucie spacerował diabeł morski. Ten sam, w kapeluszu i koszuli z


szerokimi rękawami, ze spiczastą bródką i hardym spojrzeniem. W końcu podszedł do mojego kufra, wyjął zdobyczną szpadę i wykonał nią kilka ćwiczebnych pchnięć. Byłem przekonany, że smutno się przy tym uśmiecha.

Ze snu wyrwał mnie grzmot, jakby piekło rozwarło czeluście, by wypuścić hordy pobratymców morskiego diabła. Zerwałem się, mrugając, i niemalże padłem oślepiony ognistym blaskiem. Dopiero po chwili zrozumiałem, że kajutę zalewają promienie wschodzącego słońca, wpadające przez szerokie okna rufowe, a wokół mnie nie ma ani diabła morskiego, ani tym bardziej jego pobratymców. Nadciąga za to lewiatan. Ten, kto nie słyszał ryku O'Neila, nie słyszał w życiu prawdziwego hałasu, ale tego dnia możliwości wokalne bosmana zostały wzmocnione rezonansem pustego kadłuba fregaty. Rycząc i parskając, O'Neil parł przez dolny pokład, a wyrwani ze snu, przerażeni marynarze odskakiwali przed nim jak drzazgi z piłowanego drewna. Do czasu, gdy z ujmującą delikatnością zastukał do kapitańskiej kajuty, zdołałem uspokoić drżące ręce na tyle, by ustawić dzbanek z kawą na piecyku. – Wejść! – zawołałem w miarę krzepkim tonem. Na progu wyrosła barczysta postać bosmana. Jego obrośnięta czarną brodą, przecięta blizną gęba szczerzyła się w szerokim uśmiechu, a cała niedźwiedziowata sylwetka kipiała energią i witalnością. Jedynie podsiniaczone oczy wskazywały, że i on mało spał tej nocy. – ...dobry, kapitanie! – zahuczał. – Szacuneczek! Piernik Sanchez przesyła pozdrowienia oraz mówi, że bierze się już do roboty. – Doskonale. Pan zaś... – Ja zaś zaraz wygonię z hamaków tych zaspanych, nędznych darmozjadów i jak im kota popędzę, to świdraki ze strachu hornpike'a zadylają! – Ja zaś... – Pan zaś miał jakieś papierzyska dla porucznika Sullivana wysmarować. – On zaś... – On zaś już gotowy! Pacierze zmówił, śniadanie wyrzygał, testament spisał. Czasem miałem wrażenie, że jestem na tym okręcie zbędny... – Doskonale, panie O'Neil. Dopiję kawę i pójdę się z nim pożegnać. A czy... – Poczułem nagle suchość w gardle. – A czy są jakieś wieści od señority Manueli? Bosman spojrzał na mnie znacząco. – A to by się musiał pan na brzeg pofatygować, kapitanie... – zawiesił głos i spojrzał na wręgi sufitu. – A po co ja miałbym się za señoritą oglądać? Przecież na naszej krypie nawet porządnego stogu siana nie ma. – Nie pozwalajcie sobie za dużo, O'Neil! – Zacisnąłem zęby. – Do roboty!


Bosman z ochotą zabrał się do wydzierania na podwładnych, a ja pospiesznie wróciłem do szykowania kawy. Niestety, przygotowywanie napoju bogów wychodziło mi kiepsko, nawet jeśli miałem na to wystarczająco dużo czasu. Moździerz, którym rozcierałem ziarna, co rusz wypadał mi z rąk, sproszkowany miał sypał się dookoła, a tymczasem czajnik już podskakiwał na ogniu. Po raz setny przekląłem pecha w doborze stewarda. To, że stewarda nie miałem, wcale nie wynikało z moich demokratycznych upodobań, Boże uchowaj. Jak każdy oficer wyszkolony w duchu Royal Navy, uważałem, że dowódca okrętu wojennego ma wystarczająco dużo spraw na głowie, by jeszcze zajmować się parzeniem kawy czy szykowaniem grzanek. Po prostu nigdy nie znalazłem człowieka na tyle cierpliwego i dobrze ułożonego, by zniósł moje fochy i przyzwyczajenia. Przez jakiś czas funkcję stewarda pełnił da Silva. Wiedziałem, że ukradkiem macza mordę w moich karaach z winem, co tolerowałem, dopóki nie zaczął wynosić trunku kolegom. Potem przyjąłem Joego, którego w kubryku zwano Bombardierem, ale odesłałem go, gdy tylko poznałem genezę owego przezwiska. Otóż marynarz całkowicie nie panował nad wiatrami, które wyrywały się na świat tak gromko, że kilkakrotnie wybiegłem na pokład przekonany, że podwodna rafa pruje nam kadłub. W końcu stewardem został Sanders, który nadawałby się w sumie do tej funkcji, gdyby nie jego zamiłowanie do muzyki. Niestety, przy rozdawaniu talentów muzy zignorowały go całkowicie, przez co podczas służby kajuta kapitańska przypominała rykowisko kajmanów. W końcu straciłem cierpliwość i poświęciłem dobrze wysmażone grzanki i aromatyczną kawę na rzecz świętego spokoju. Czego nie przestawałem żałować. Rozwścieczony własną nieudolnością, cisnąłem moździerz przez okno, wylałem dzbanek wrzątku i wypadłem z kajuty, omalże nie zabijając stojącego za drzwiami Jima, czy może Jake'a. Najwyraźniej zapomniany przez Love'a żołnierz tkwił na warcie od dobrych paru dni. – Oto pańskie rozkazy – powiedziałem do zielonego na twarzy Sullivana i wręczyłem mu kopertę zapakowaną w worek z nieprzemakalnego płótna. – Chciałbym, by dostarczył je pan gubernatorowi Morganowi i bezzwłocznie powrócił do nas z jego rozkazami. Obawiam się, że naprawy kadłuba zabiorą przynajmniej tydzień. Powodzenia. Sullivan zachwiał się i przez moment byłem przekonany, że zemdleje. Marynarze wybrani do obsady barkasa wylewnie żegnali się z kolegami. Widziałem, jak jeden z nich wręcza zostającemu na wyspie koledze sakiewkę, najwyraźniej zawierającą dorobek jego życia. Żaden ze schodzących na łódź ludzi nie zapomniał obrzucić mnie ponurym spojrzeniem. Cóż, wysyłanie łodzi pod dowództwem Sullivana było aktem desperacji, ale nie mogłem sobie pozwolić teraz na wysłanie Millarda czy Fowlera. Mógł co prawda popłynąć Zeeman albo Mullholland, ale Morgan, jako człowiek starej daty, kazałby nieoficerowi czekać na audiencję dobre parę dni. Wszyscy doświadczeni oficerowie potrzebni byli tutaj, gdyż, choć niechętnie, musiałem przyznać rację piernikowi Sanchezowi – uszkodzenia „Magdaleny” były naprawdę poważne.


Zgodnie z oczekiwaniami morze cofnęło się z porannym odpływem o dobre kilkadziesiąt jardów i tkwiący w piaszczystej łasze kadłub fregaty, w porę podparty słupami z obu burt, ukazał się nam w całej okazałości. Dno w istocie było w opłakanym stanie. Miesiące żeglugi po ciepłych, tropikalnych wodach sprawiły, że deski poszycia porosły gąszczem wodorostów, a tu i ówdzie widać było liczne kolonie zabójczych świdraków – małży, które przywierały do kadłuba i z czasem przegryzały drewno na wylot. W nowoczesnych fregatach Royal Navy dno obijano już miedzianymi płachtami, co znacznie zwiększało ich żywotność, ale ja nawet nie mogłem o takim zbytku pomarzyć. Na moich oczach Sanchez padł na kolana i po mokrym piachu podpełzł do kadłuba. Przez chwilę macał wśród wilgotnych wodorostów, aż uniósł ich pęk, by pokazać mi źródło prawdziwego niebezpieczeństwa. Pęknięcie z Meek Shallows było wąską, lecz blisko dwujardową szczeliną, która ciągnęła się równolegle do kilu. – Niech pan czyni swoją powinność, Sanchez – powiedziałem i przeżegnałem się po kryjomu. Starczyło, by rafy Meek Shallows zadały nam odrobinę głębszy cios, a nigdy byśmy nie dotarli do St. John's. Co prawda zdradliwe kłucie w sercu nadal sprawiało, że zerkałem w stronę lądu i obozowiska, a zwłaszcza jednego namiotu, ale widok rany, którą odniósł mój ukochany okręt, głęboko mną poruszył. Chwyciłem zatem za młotek i zagoniłem ludzi do pracy. Oczekiwała nas nie lada harówka. Oczyszczanie fregaty oraz łatanie przecieku w poszyciu było nużącym, monotonnym zajęciem nawet podczas życzliwej pogody, lecz Isla de la Exilio jak na złość ukazała nam swoje najgorsze oblicze. Tropikalne słońce prażyło niemiłosiernie od świtu i już po kwadransie biegania i pokrzykiwania wokół kadłuba moje plecy spłynęły gęstym potem. Nieodległa dżungla drgała w nieruchomym powietrzu, nieporuszanym najmniejszym nawet podmuchem wiatru. Wyznaczyłem co prawda kilku próżniaków do noszenia kubłów ze słodką wodą, lecz ta już po godzinie zamieniała się w gorącą, cuchnącą breję. Po dwóch szklankach pracy zapadła ponura cisza – jedynie Sanchez dalej klął i wrzeszczał w mieszaninie hiszpańskiego, angielskiego i nieartykułowanych pomruków, a siedzące na relingu papugi odpowiadały mu obelgami. Znużeni, zalani potem marynarze pracowali półprzytomnie i apatycznie, a dłonie dźwigające heble, noże i młotki poruszały się coraz wolniej. Jak na złość od strony dżungli nadleciały roje komarów spragnionych świeżej krwi. Ich ukąszenie pozostawiało piekącą, czerwoną bulwę i powodowało rosnącą irytację ofiary. Zajęty wypalaniem świdraków w poszyciu dziobowym, ledwie zauważyłem wybicie wachty południowej i przybycie ludzi nawigatora Millarda. Pracowałem już resztkami sił, nawet obraz Manueli rozmył się w mej głowie, ale wciąż nie przestawałem myśleć o sytuacji okrętu. Nie pokładałem wielkich nadziei w tym, że Sullivan dotrze do Port Royal przed nami. Barkas płynie wolniej od fregaty pod pełnymi żaglami, nawet gdy prowadzi go doświadczony żeglarz. Przydałem Sullivanowi co prawda kilku dobrych marynarzy do pomocy, ale i tak wolałem się nastawić na to, że nigdy nie dotrą do Port Royal. „Magdalenę” zaś należało jak najszybciej


wyszykować do walki, zwłaszcza że udało nam się rozdrażnić de Lanvierre'a. Co gorsza, uciekliśmy mu sprzed nosa tylko po to, by rozpocząć remont okrętu na wyspie, którą wedle słów Manueli dobrze znał. Przeklinałem własną głupotę, ocierałem pot z czoła i bez litości pędziłem ludzi do jeszcze bardziej wytężonej pracy. To, że potrzebuję odpoczynku, uświadomił mi bosman O'Neil zaraz po udaremnionej próbie zabicia Pollocka. Doktor otrzymał wyraźne polecenie postawienia przewiewnego baldachimu przy kadłubie i cucenia tych, którzy zasłabną od upału. Sukinsyn wpadł jednakże na pomysł wspierania morale robotników manierkami z „ignis aqua” wedle nowej receptury. Sukces osiągnął połowiczny. Pracujący obok mnie Mullholland co prawda zwiększył tempo uderzeń młotkiem, ale znacznie pogorszyła mu się celność. W chwilę później pobladł, wydmuchnął wódczany wyziew i padł „na rozgwiazdę”. – Bimberrr! – zaskrzeczały z zachwytem obie papugi, strosząc czuby. – Spirrritus medicus! A ja charknąłem, chwyciłem za najbliższy przedmiot i ruszyłem w kierunku baldachimu. Pech chciał, że trafiłem na siekierę. – Kapitanie, szacuneczek, ale coś mi się wydaje, że pan Millard da se radę z tą naprawą. – O'Neil stanął przede mną, łapiąc mój nadgarstek w żelazny uścisk. – O, znalazł pan moje siekierzysko. Fajno. A już myślałem, że je przepiłem. W jednej chwili zapomniałem o zemście. Nagle żołądek głośno zaburczał mi z głodu, w głowie zahuczało od upału, a przed oczyma pojawiły się czarne plamy zmęczenia. Burknąłem coś na odczepnego i ruszyłem na popas, krążąc wśród pozostawionych przez odpływ oczek słonej wody. Oprzytomniałem dopiero przed obozowiskiem. Jedna noc i pół dnia starczyły na to, by Love zamienił skrawek plaży w fortecę. Przede mną ciągnęła się głęboka, przepastna fosa, a za nią strzelał na wysokość człowieka ziemny szaniec, zza którego wyglądały paszcze dwunastofuntowych armat. Przez fosę na podobieństwo mostu zwodzonego przerzucono greting, którego pilnowało dwóch żołnierzy w szkarłatnych mundurach. Oniemiały przeszedłem po zaimprowizowanym moście, bezwiednie oddając salut wartownikom, którzy z trzaskiem zaprezentowali broń. Wewnątrz szańców ciągnęły się dwa równe rzędy namiotów, za którymi skrupulatnie ułożono zdjęte drzewca oraz skrzynie i beczki z zapasami okrętowymi. Liny i zapasowe żagle, z tego co zauważyłem, leżały w największym z namiotów. Na zapleczu dostrzegłem Butchera, który mieszał chochlą w wielkim kotle, łypiąc nieprzyjaźnie na przechodzących marynarzy, oraz ochmistrza Bernsteina, który z rozwianymi pejsami biegał wokół i odkreślał coś na trzymanej tabliczce. Zza pierwszego namiotu wychynął Love, u którego boku szybko przebierał nogami sierżant Kent. Twarz żołnierza była czerwona i spotniała, ale wszystkie guziki munduru szczelnie zapięte. – ...Zajmie się pan wysypaniem ścieżek żwirem – mówił Love. – Naturalnie po tym, jak upora się pan z... Och, dzień dobry, kapitanie! Jak znajduje pan efekt naszych starań?


– Jestem pod wrażeniem. – Przełknąłem ślinę. – Pomyślał pan o wszystkim, jak mniemam. Brakuje chyba tylko klombów z kwiatami. – Sierżancie, słyszał pan kapitana. – Twarz Edwarda nawet nie drgnęła. – Proszę natychmiast wytyczyć grunt pod grządki, a Matthews... – Boże drogi, to tylko żart! Panie Kent, proszę zostać i przyjąć moje gratulacje. Nigdy bym się nie spodziewał ujrzeć tak doskonale przygotowanego obozu. – Dziękuję, panie kapitanie... – Wąsaty sierżant pokraśniał jeszcze bardziej. – Proszę nie przeceniać roli pana Kenta w budowie obozu – przerwał oschłym tonem Love. – Przerosło go bowiem znacznie prostsze zadanie, jakim było odnalezienie psa swego przełożonego. Irytujące. Nawiasem mówiąc, kapitanie, któż jest autorem owego niesmacznego dowcipu o Morzu Sargassowym? – Nie wiem, ale dowiem się i wyciągnę wszelkie konsekwencje, z rozcieńczeniem racji rumu włącznie. – Doskonale. Panie Kent, jest pan wolny. – Mój Boże, Edwardzie – szepnąłem po odejściu sierżanta. – Przecież to jakiś absurd. Po co budujesz miasto na plaży, skoro my za kilka dni odpływamy? – Aż kilka dni? – Edward uniósł brew. Mimo dusznego upału na jego twarzy nie było ani kropli potu, ale to nie powinno mnie dziwić. Dżentelmenowi wszak nie wolno się pocić. – Dopiero teraz mi o tym mówisz? Czyli jednak warto zbudować palisadę! – Nie, Edwardzie, nie warto. Jak się uda, za tydzień będziemy już w drodze. A gdzie jest... ehem... señorita Manuela? Love spojrzał na mnie znacząco. – Słuchaj, ona dostała na głowę. Ciągle chce, by ktoś... – Wstawać, lenie śmierdzące, koniowały zatracone! – rozległ się nagle bas Vincenta Fowlera. – Wyskakiwać z hamaków, wy obszczyłydki i pierdowąchy! Trzeba zapracować na utrzymanie, bando francuskich czyściochów. Wachta popołudniowa, podnosić te grube dupska! Czas zmienić ludzi pana Millarda! Z namiotów zaczęli wychodzić ludzie. Jedni przeciągali się i ziewali, inni drapali się i krzywili niemiłosiernie, słychać było przekleństwa i przekomarzania, ale ani słowa sprzeciwu. Od początku mojej kariery jako dowódcy „Magdaleny” nikt jeszcze nie sprzeciwił się pierwszemu oficerowi. Mieliśmy co prawda w załodze kilku samobójców, ale ci woleli konopny sznur lub skok między rekiny. – Dzień dobry, kapitanie! – zawołał Vincent. – Smitty, zaprowadź ludzi na „Magdalenę”. Ja zaraz dołączę. Jak sytuacja? – zapytał, podchodząc bliżej. – Źle – niespodziewanie zamiast mnie odezwał się Love. – Zgadnij, Vince, jakie było pierwsze pytanie naszego kapitana. Fowler również spojrzał na mnie znacząco, a ja poczułem, że narasta we mnie irytacja. Od rana wszyscy przyglądali mi się, jakbym był zasmarkanym szczeniakiem.


– Przy tym tempie prac do wieczora na pewno uporamy się z oskrobaniem prawej burty – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Z rana można zacząć gotować smołę i... – Billy, posłuchaj – przerwał mi Vince cicho, lecz stanowczo. – Ta dziewczyna jest naprawdę szalona. Od rana nic innego nie robi, tylko namawia naszych na wyprawę do dżungli. Jak się zorientowała, że Millard to Francuz, zaczęła czarować go cyckami. Ledwie wyprawiłem naszego przemiłego nawigatora do roboty przy kadłubie, a ona już zdążyła przekupić kilku marynarzy złotymi pierścionkami. Musiałem naprędce zaimprowizować małą aferę antykorupcyjną. Zerknąłem na mijających nas marynarzy. Trzech, może czterech miało kwaśne miny i wielkie siniaki pod oczami. – A mnie próbowała chwycić na honor dżentelmena – westchnął ciężko Love. – Dobrze, że nie miałem czasu jej słuchać, bo... – No właśnie – syczał rozdrażniony Fowler. – Sam widzisz. Ta cholerna Hiszpanka rozpaliła krew nawet w tej kukle z piechoty morskiej! Ona jest dla nas zagrożeniem! Nie wiem, co knuje, ale w każdym razie zabiera się do tego fachowo. – Vincent, bredzisz w malignie – rzekłem ozięble. – Billy, tylko skończony naiwniak uwierzy w tę bajkę o jej braciszku! Nogi ugięły się pode mną. – Mówiła wam? – stęknąłem. – Wam też? – Nam nie, mój drogi – ponuro powiedział Love. – Wszystkim. Całej załodze. – Wczoraj na twoim balkoniku – dodał Fowler. Przez głowę przemknęło mi kilka tysięcy przekleństw, ale żadne nie było wystarczająco potężne. Przecież balkonik dzieli od zatłoczonego zwykle pokładu rufowego raptem parę jardów, a jeśli choć jeden marynarz pochwyci plotkę, w okamgnieniu zna ją cała załoga. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma. – Dawaliśmy ci znaki, ale ty, kurwa mać, jak już cię baba omota, to świata nie widzisz. – Vince splunął. – Powoli, spokojnie. – Zacisnąłem zęby, by stłumić rodzącą się wściekłość. – Vince, zaraz powiesz coś, co mi się nie spodoba. Señorita Boquita jest niewinna, a jej historia ma sens... – Ma sens? – Fowler spojrzał ku błękitnemu, ziejącemu żarem niebu i otarł pot z czoła. – To wytłumacz mi, jak takie niewinne dziewczątko mogło przetrząsnąć całe Karaiby i znaleźć de Lanvierre'a? Rozpytując po tawernach? Na litość boską, oprzytomniej, Billy! Przecież żaden marynarz, korsarz czy flibustier nie przepuści nawet owcy, jak ta zalotnie przy nim zabeczy! Ile czasu trzeba, by nawet w najlepszej tawernie Port Royal jedyną pamiątką po zabłąkanej damie był ból poobtłukiwanych jąder? – To jeszcze o niczym... – Próbowałem mu przerwać, ale Vince nie dał sobie wytrącić inicjatywy: – A skoro niby znalazła de Lanvierre'a i wślizgnęła się do jego alkowy, to dlaczego pokornie czekała aż sześć miesięcy na przypadkową wzmiankę o ukochanym zaginionym bracie? – syczał


Vince. – Przecież pomysłowości jej nie brakuje. Czyżby obawiała się wykorzystać swe wdzięki dla zdobycia informacji? Jakoś w to nie wierzę, Billy. Coś tu nie gra. – A tak poza tym masz osobliwą tendencję do wiązania się uczuciowo z kobietami o wątpliwej reputacji, mój drogi – stwierdził Love z naganą. Rozmawialiśmy półgłosem tuż przy bramie obozowiska, ale nasze zaczerwienione twarze i zaciśnięte pięści zaczęły już przyciągać uwagę marynarzy wracających po pracy przy kadłubie. Ludzie zatrzymywali się i przyglądali nam badawczo. Chyba tylko dlatego udało mi się powstrzymać od zaciśnięcia dłoni na szyi Edwarda. – O co wam chodzi, do jasnej cholery – wysyczałem. – Manuela jest niewinna. Gdy ją uwalniałem, była przywiązana do krzesła. – A jak ją uwolniłeś, Billy? – Miała nóż ukryty w... – Zagryzłem wargi. – Jak de Lanvierre wyszedł z komnaty, przeciąłem jej więzy i... – Więzy – powiedział ponuro Vince. – Billy, a spytałeś ją może, dlaczego była skrępowana? – To proste. Była skrępowana, bo... No, żeby... – Żeby wzbudzić twoją litość i uwiarygodnić sytuację. Czy sądzisz, że tak szczwany wyga jak de Lanvierre przegapiłby sztylet w przyodziewku swej nałożnicy? Zwłaszcza między jej cyckami? Nie, mój drogi. Padłeś ofiarą sprytnego fortelu! De Lanvierre związał dziewczynę i podsunął jej sztylet, a potem zostawił was razem na kwadrans, by dać ci szansę „uwolnienia” branki. – Vincent splunął przy tych słowach i spojrzał na mnie złowrogo. – I tak oto, dzięki twej naiwności, Billy, pirat podsunął ci szpiega, który sprawnie namieszał ci w głowie i sprowadził nas tutaj, na Isla de la Exilio. Już zapomniałeś, że de Lanvierre słynął jako mistrz fortelu i mistyfikacji? Że szpiegów miał w każdym mieście Indii Zachodnich? – A o tym, że „Neige” zniknęła po jednej salwie, również zapomniałeś? – spytał Edward. – De Lanvierre nie miał potrzeby nas ścigać. Po prostu wiedział, dokąd się udamy. – Stąd te szańce, Billy. Gdy ty skrobałeś ślimaki, skręcając się z miłości, myśmy przygotowali obronę – zakończył Fowler. – Jesteśmy w pułapce. Na przemian czułem lodowate zimno i żar piekieł. Otwierałem i zamykałem usta, nie wiedząc, czy paść na starannie zamieciony piasek, czy wybuchnąć szyderczym śmiechem. Vince bez słowa klepnął mnie w ramię i ruszył ku „Magdalenie” w ślad za swoimi marynarzami, a Edward ujął mnie pod rękę. – Stanowczo, kapitanie, jestem pewien, że uszkodzenia w istocie da się naprawić do jutra – oznajmił głośno na użytek bandy gapiów, która rozpierzchła się pod jego spojrzeniem. – A teraz chciałem pokazać panu drogę do namiotu, który pozwoliłem sobie nazwać kapitańskim. Bezwiednie pozwoliłem, by Edward zaprowadził mnie do namiotu. Po drodze zauważyłem inny, dosłownie otoczony kordonem piechoty morskiej. – Tak, to jej namiot – szepnął Love, ale jego uścisk stał się silniejszy. – Nie ma obawy, nikogo już nie przekupi. Vincent skonfiskował całe jej złoto, a ja postawiłem na warcie


najodpowiedniejszych ludzi. Peter Choke preferuje wdzięki męskie, Walter Smith jest impotentem, Isaac Isaacson patologicznie nienawidzi Hiszpanów, a młodemu Watsonowi wmówiono w dzieciństwie, że kobiety są źródłem wszelkiego zła. Skutecznie. Przed namiotem kapitańskim również stał wartownik. Zacisnąłem pięść, na wypadek gdyby i on spojrzał na mnie znacząco, ale rozluźniłem, gdy tylko podszedłem bliżej. Żołnierz był wysokim, krępym brutalem o byczym karku, tępym, nienawistnym spojrzeniu i największych dłoniach, jakie w życiu widziałem. Nietrudno się było domyślić, że jego prawdziwym zadaniem było pilnowanie, by dowódca fregaty nie zaczął przypadkiem lunatykować. – Oto Jean Claude – zaszczebiotał radośnie Edward, jakby czytał moje myśli. – Żołnierz dość uniwersalny. Do jutra, kapitanie!

Natychmiast padłem na uformowane z piasku łoże, które wyścielono liśćmi palmowymi i przykryto miękkim kocem. Obok leżały jeszcze dwa inne pledy, przygotowane z myślą o nocnym chłodzie, ale ogarnięty czarną rozpaczą, ledwie dostrzegałem te wygody. Przez dłuższą chwilę leżałem bez ruchu i przyglądałem się obrazom, które tworzył mój zdradziecki umysł. Widziałem w nich tylko Manuelę. Manuelę przywiązaną do krzesła. Manuelę patrzącą na płonące okręty. Manuelę bijącą mnie po twarzy, uśmiechającą się tajemniczo, kłaniającą się kapitanowi i wreszcie całującą moje usta. Nagle obrazy zafalowały i rozmyły się. Pojawiła się szyderczo uśmiechnięta gęba de Lanvierre'a, skupione, niemalże obce oblicze Edwarda i ponura twarz Vincenta. Na nowo usłyszałem ich słowa: „Pułapka! Prowokacja! Szpieg!”. Zacisnąłem mocno powieki, próbując odpędzić złowrogie, znienawidzone nagle twarze, ale na próżno. Czułem, jak w duszy narasta mi ból, gorzki i ohydny. Ból typowy dla kogoś wielokrotnie oszukanego. Dlaczego mój pech musiał objawić się w chwili, gdy na horyzoncie zamajaczyło szczęście? Dlaczego odebrano mi je teraz, gdy zaczynałem zapominać o Victorii i budować dla siebie nowy cel? Nie wiem, jak długo ciskałem się na łożu, targany sprzecznymi myślami, lecz w końcu wyczerpanie wzięło górę i ogarnął mnie ciężki, ciemny sen. Widziałem w nim diabła morskiego, który szedł uliczką między namiotami. Szeroki kapelusz ze strusim piórem ocieniał jego twarz, ale skądś miałem pewność, że na obliczu zastygł mu szeroki uśmiech. Nie bałem się jednak jego wesołości, nie bałem się nawet mimo tego, że we śnie skręcił ku mojemu namiotowi. Wtedy dostrzegłem w blasku księżyca, że u jego pasa podskakuje w rytm kroków tajemnicza szpada, którą zabrałem de Lanvierre'owi. Którą zostawiłem na „Magdalenie”. Poderwałem się całkiem rozbudzony. Nocny wiatr lekko poruszał płachtą namiotu. W świetle księżyca dostrzegłem sylwetkę Jean-Claude'a, który nie zmienił postawy od chwili, gdy


wszedłem do środka. W ciemności zgodnym chórem ćwierkały cykady, od czasu do czasu rozlegał się wrzask nocnego ptaka lub okrzyk wartownika. Obozowisko spało. Zamrugałem i z ulgą uświadomiłem sobie, że sen przepędził chaos, który szalał w mojej głowie przed zaśnięciem. Słowa Vincenta i Edwarda, które jeszcze niedawno burzyły resztki mego spokoju, teraz wydały mi się niedorzeczne. Szpieg de Lanvierre'a? – zapytałem się z niedowierzaniem. Cóż oni mogą wiedzieć o Manueli? Jak śmieli oskarżać ją o spiskowanie przeciwko okrętowi? Z każdym haustem zimnego powietrza nocy podejrzenia moich przyjaciół wydawały mi się bardziej absurdalne. Fowler jest wściekły, bo musiał oddać babie kajutę, pomyślałem. A Love, sam stęskniony za czystą szekspirowską miłością, z zasady oponuje przeciwko moim grzesznym miłostkom. Mój Boże, dlaczego ja ich nie opieprzyłem? Dlaczego nie uświadomiłem im, że przemawia przez nich nieżyczliwość i... no i zazdrość, rzecz jasna? Biedna Manuela... Manuela... I naraz wiedziałem, co powinienem uczynić. Bezszelestnie zsunąłem się z posłania i przykucnąłem, rozglądając się po namiocie. Cień ogromnego wartownika padał na cienkie płótno. Teraz, gdy na nowo przejrzałem na oczy, nie miałem zamiaru dalej tkwić w namiocie. Problem w tym, że Jeana Claude'a nie zdołałbym ogłuszyć pięścią. A przynajmniej nie swoją. Rozejrzałem się bezradnie. Love najwidoczniej przewidział, iż mogę nie zdzierżyć długo aresztu, i usunął z namiotu wszystko, co mogło pomóc wyeliminować wartownika. Jedyną ciężką rzeczą, którą znalazłem, była klamra od pasa. No i szpada. Osłupiałem. Zacisnąłem z całej siły powieki, uszczypnąłem się w policzek i odmówiłem w pamięci modlitwę, myląc się jedynie dwa razy. Otwarłem oczy, ale oręż wciąż tu był. Wbita niemalże prostopadle szpada kołysała się lekko pod ciężarem kosza, a w blasku księżyca lśniła głowa Turczyna na rękojeści. Na bardzo ciężkiej rękojeści. Jakże idealnie pasującej do potylicy Jeana Claude'a. Walnąłem go krótko, ale bez litości. Natychmiast pochwyciłem padające ciało żołnierza prawie doskonałego i z niemałym trudem wciągnąłem je do namiotu. Następnie rozejrzałem się z mocno bijącym sercem. W obozowisku panowały ciemności, rozpraszane jedynie księżycową poświatą, tylko przy bramie szańca stało kilka przyciemnionych latarni. Kadłub „Magdaleny” był ledwie cieniem na tle fal, zapewne Fowler i Sanchez woleli go zaciemnić, aniżeli kontynuować nocą pracę. Każdy mijający zatokę okręt z pewnością dostrzegłby liczne światła. Przez rozgwieżdżone niebo przemknęła spadająca gwiazda. W blasku księżyca dostrzegłem na wałach sylwetki wartujących marynarzy i żołnierzy Love'a. Szczęściem ich uwaga zwrócona była na zewnątrz szańców i mogłem liczyć na to, że nie zauważą przygarbionego cienia przemykającego między namiotami. Do cholery, pomyślałem ze wstydem. Muszę się skradać jak złodziej, a to przecież moi podwładni!


Nie pora to jednak na rozmyślania o sprawiedliwości ludzkiej. Solennie obiecałem sobie w duchu, że porachuję się z Vincentem i Edwardem za nadmiar troski, który przerodził się w areszt domowy, po czym ująłem mocno szpadę. Skierowałem się prosto ku namiotowi pachnącemu lawendą, w którym uwięziono zranione, osamotnione serce. Wartownik w purpurowym mundurze żołnierza piechoty morskiej wyrósł spod ziemi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na wymierzonym w moją pierś bagnecie zamigotało księżycowe srebro. – Stój! Kto idzie? – wyszeptał konspiracyjnym tonem. – Kapitan! – zahuczałem, prostując się dumnie. – Hasło! – zażądał żołnierz. – Eee... „Magdalena”? Hokus-pokus? Abrakadabra? – Nie! Hasło brzmi „Dulcynea”! – pouczył mnie żołnierz. – A odzew... – Pewnie „Don Kichot”? – Starałem się, by zabrzmiało to jak serdeczny dowcip. Od namiotu Manueli, który widziałem już nad ramieniem dzielnego wartownika, dzieliło mnie zaledwie parę kroków. – Nieee... Naprawdę jesteś kapitanem? – Żołnierz podszedł krok bliżej i ujrzałem jego twarz, tłustą i okrąglutką niczym talerz rosołu. – Nie ma czasu, dobry człowieku! – wysiliłem się na autorytet. – Pochwalę cię przed porucznikiem za wierną służbę, ale teraz zejdź mi z drogi. Jestem w trakcie inspekcji... – Do licha, rzeczywiście kapitan – zmarkotniał wartownik. – A pan porucznik Love jak na złość zabronił wstępu wszystkim Hiszpanom i kapitanom. I cieślom. Jego głos był nasycony szczerym zmartwieniem, a po gorącym spojrzeniu poznałem, że mam przed sobą Petera Choke'a. Niecierpliwość jednakże kotłowała się we mnie coraz gwałtowniej, a diabełek w moim umyśle wreszcie doszedł do głosu. Błyskawicznie uchwyciłem wymierzony we mnie muszkiet, zdecydowanym szarpnięciem wyrwałem go Choke'owi z ręki i skoczyłem ku namiotowi Manueli, zostawiając za sobą oszołomionego, piszczącego żołnierza. Biegłem bez wątpliwości, strachu i wahania. Naturalnie również bez zastanowienia. – Manuelo, przybyłem! – krzyknąłem, podnosząc poły jej więzienia. – Ja... A wtedy mnie zatkało po raz drugi tej nocy. Namiot señority Manueli Boquity vel de Vendez był pusty jak kieszeń marynarza po dwóch nocach na lądzie.

Miałem swoje sposoby, by przypomnieć przyjaciołom o tym, że jestem dowódcą. Pochwycenie za poły munduru i szarpanie z całej siły do najsubtelniejszych może nie należy, ale z pewnością jest skuteczne. Edward uwolnił się dopiero podczas trzeciej serii wstrząsów, po czym cofnął o krok i wyprostował z godnością. – Oczywiście, kapitanie. – Jedynie lekkie drżenie głosu znamionowało skrywane emocje. –


Będzie zgodnie z pańskim rozkazem. – Ja myślę – warknąłem, a potem odwróciłem się do otaczającego nas tłumu rozbudzonych, lecz milczących marynarzy i żołnierzy. Pod wpływem mojego wzroku niektórzy dopinali guziki koszul, jakby nagle ogarnęła ich fala mrozu. I dobrze. – Nie wolno dopuścić, by więzień uciekł – warknąłem. – Oczywiście – w głosie Edwarda zadrgała lekka kpina. – Wybierze pan pięciu najlepszych strzelców, poruczniku – powiedziałem, nie patrząc na niego. – Względnie takich, którzy znają się na tropieniu. McCrag, Smitty, da Silva, Jeffe i Bambo. Pan Bernstein wyda wam bukłaki, latarnie, maczety i woreczki z prochem. Weźcie też kompas i bandaże. Wymarsz za kwadrans. A reszta spać. Ruszyłem w stronę namiotu kapitańskiego. Oszołomiona załoga rozstępowała się, jakbym był furgonem trędowatych. – Billy, opamiętaj się... – Fowler wślizgnął się za mną do namiotu. – Nie, Vince. – Odwróciłem się z taką furią, że pierwszy oficer „Magdaleny” cofnął się o krok. – To ty się opamiętaj. Chwali ci się, że dbasz o bezpieczeństwo moje i okrętu, ale to, coście razem umyślili, zakrawa na spisek. Trudno o lepsze określenie na zamknięcie kapitana okrętu pod strażą umundurowanego golema. – Wszystko przez to, Billy, że od paru tygodni nie da się z tobą logicznie porozmawiać. – Fowler wyprostował swoją potężną postać i założył wytatuowane ramiona na piersi. Jego ciemne, przymrużone oczy lśniły gniewem. – Jak choćby i w tej chwili. – To nie rozmawiaj. – Zacisnąłem powieki. – Zajmij się czymś. Na przykład wyślij kogoś na okręt po moje pistolety. A jak masz ochotę na bunt, to zacznij w tradycyjny sposób, od turlania kul armatnich po pokładzie. – Nie mydl mi oczu, Billy. – Vince wciąż utrzymywał spokój. – Nie mam ochoty na bunt. Każdy popełnia błędy, ale gdy zobaczyliśmy, że dałeś się omotać tej podwice... – Poślesz kogoś po te pistolety? – bez litości przerwałem mu wywód. – Czy mam sam po nie pójść? Fowler odwrócił się i bez słowa wyszedł. W pół godziny później z wściekłością chlastałem szpadą po zaroślach, przeklinając Manuelę, de Lanvierre'a, Vince'a, Edwarda i siebie samego przede wszystkim. Obok mnie sapał ciężko sierżant Kent, co rusz obcierając wilgotne od potu wąsiska. Dyscyplina i respekt wobec dowódcy zabraniały mu kląć na głos, ale wiedziałem, że ma na to ogromną ochotę. Nie dziwiłem mu się nic a nic – zgodnie z wielowiekową, wojskową tradycją Love zrzucił na niego całą winę za ucieczkę więźnia, obrugał przy wszystkich na czym świat stoi, a potem wysłał w dżunglę wraz z garstką ludzi i obłąkanym kapitanem. Tytułem prywatnej zemsty Edward włączył do oddziałku piechurów obu żołnierzy, których właśnie nauczyłem się rozpoznawać. Przez cały czas czułem na plecach ciężki, mściwy wzrok Jeana Claude'a i gorące spojrzenie Petera Choke'a, który na własnej skórze dopiero co się przekonał o mojej sile i męskości. Nie


wiedziałem, który z nich dwóch niepokoi mnie bardziej. – Choke! – warknąłem w końcu, nie odwracając się. – Możesz gapić się gdzieś indziej? – Eee, na rozkaz! Ale... ale gdzie pan kapitan sobie życzy? No tak. Krótkie dochodzenie wykazało, że wartownicy idealni, których Love rozstawił wokół namiotu dziewczyny, okazali się takimi baranami, na jakich wyglądali. Przez kilka godzin trwali w postawie zasadniczej przy każdej ze ścian namiotu, groźnymi spojrzeniami lustrując puszczę i obozowisko. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, by się odwrócić, do chwili gdy się przy nich zjawiłem. Zapytani kilkakrotnie żołnierze wyznali, że słyszeli z namiotu jakieś słowa, a raczej zaśpiew w nieznanym im języku, nieco podobnym do francuskiego. Potem nie pamiętali już nic. Gdybym wierzył w magię, uznałbym, że zostali po prostu zahipnotyzowani. Miałem jednak większe problemy, jak choćby to, że, obojętnie, zahipnotyzowani czy nie, uważali mnie za szaleńca. Z każdym ciosem, który wymierzałem w zarośla, czułem to coraz boleśniej. Tropienie uciekającej Manueli przez pierwsze kilkadziesiąt jardów nie nastręczało wielkich trudności, gdyż jej stopy zostawiły wyraźne ślady w piasku, ale te znikły bezpowrotnie, gdy zagłębiliśmy się w dżunglę. Da Silva znalazł jedynie odcięty dół jej sukni – najwyraźniej dziewczyna nie chciała, by ubranie krępowało jej ruchy podczas ucieczki. Drobna i filigranowa, mogła prześlizgnąć się tam, gdzie dorosły mężczyzna musiał wycinać sobie drogę, a nie zostawiała przy tym żadnych śladów. Szukaliśmy zatem całkiem po omacku. A dżungla wydawała się drwić z naszych wysiłków. Choć księżyc świecił jasno i w obozowisku było w miarę widno, zbity gąszcz koron drzew nad naszymi głowami przepuszczał jedynie wąskie, srebrzyste strużki światła. Ich wątły blask przydawał otaczającym nas grubym, omszałym pniom wyglądu złośliwych, brodatych starców, którzy dybali na nasze życie. Śliskie, wilgotne korzenie wyrastały tuż pod naszymi stopami, odciągane gałęzie powracały, by nieoczekiwanie chlasnąć z rozmachem w twarz, a niezliczone ciernie przebijały ubrania i szarpały skórę. Brnęliśmy przez gąszcz niczym banda ślepych krzyżowców – zdyszani, spoceni i zawzięci, ale bez wyraźnego celu. – Przerwa! – sapnąłem, gdy obciążony ogromnym workiem Smitty po raz kolejny wywrócił się w błocie. – Kwadrans przerwy. Da Silva odstawił ciężką bukanierską rusznicę, pomógł wstać Smitty'emu i oparł się o pień drzewa z westchnieniem. Kątem oka dostrzegłem, że wymienia się porozumiewawczym spojrzeniem z brodatym McCragiem. Wiedziałem, co ma na myśli. Nim dołączyli do załogi „Magdaleny”, obaj byli flibustierami, a potem poszukiwaczami złota na służbie Hiszpanów. Obaj też od początku wiedzieli to, do czego ja dochodziłem właśnie teraz. Że ta wędrówka nie ma najmniejszego sensu. – Da Silva, widać jakieś ślady? – spytałem, siląc się na normalny ton głosu. – Nie, kapitanie. – Flibustier pokręcił głową. – Ciemno tu jak w dupie u Mu... Przerwał, spojrzawszy na Bambo, który z chlapnięciem usiadł w kałuży. Kolor skóry


ogromnego Murzyna zlewał się z ciemnościami w lesie i przez moment widziałem jedynie połyskujące białka jego oczu. Co ciekawe, Bambo jako jedyny członek wyprawy najwyraźniej dobrze się bawił. Co rusz zacierał ogromne dłonie i cmokał, rozglądając się z ciekawością. – Straciliśmy trop zaraz po wejściu do lasu – mruknął McCrag i splunął siarczyście. – Całą dżunglę trza by przetrząsnąć, żeby złapać tę gł... Złapać więźnia, się znaczy. Złapać więźnia... Poczułem cierpką wdzięczność, iż flibustier wciąż się trzymał oficjalnej wersji wydarzeń. Podobnie jak reszta załogi dobrze wiedział, że jego kapitan w szlachetnym porywie serca ruszył na ratunek zbłąkanej niewieście, a niedorzeczność pomysłu uświadomił sobie dopiero, gdy było już za późno. Dobry Boże, która to już z kolei kretyńska decyzja? – Kapitanie, z rana ślady będą lepiej widoczne – skłamał ze sztucznym entuzjazmem da Silva. – Może wrócimy już do obozu, a... Umilkł przestraszony. Nad naszymi głowami przemknął z przeraźliwym wrzaskiem nocny ptak. Bambo nagle przestał cmokać. – Panie kapitanie! – wyszeptał. – Ooo, panie kapitanie... Dziwny ton jego głosu sprawił, że natychmiast umknęła mi nadęta riposta, jaką szykowałem dla flibustiera. Szeroko otwarte oczy Murzyna łyskały z przerażeniem, a skóra przybrała popielaty odcień. Kurczowo, ze strachem przyciskał muszkiet do piersi. – Co tam znowu, marynarzu? – rzuciłem pozornie szorstko. – Pójdziemy jeszcze kilkaset jardów, a potem... Bambo przysunął się bliżej. Wielka kędzierzawa głowa odwracała się szybko, a olbrzymie wargi drżały. Raz tylko widziałem go w takim stanie – gdy niedaleko Puerto Rico podpici Mullholland i Sanders nastraszyli go Latającym Holendrem. Zanim uciekł na saling grota, gdzie przesiedział następne parę dni, wyglądał dokładnie tak samo. – Chryste Panie, Bambo, co się dzieje? – zniżyłem głos do szeptu. Moja dłoń odruchowo spełzła na rękojeść szpady. – Dżungla... mówi... – Murzyn dygotał jak podczas ataku febry. Słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło. – Móóówi... – Co mówi? – Śmierć... – Panie Kent, proszę zebrać sprzęt – rzuciłem, ale głos i tak się załamał. – Da Silva, prowadzisz, Jeffe... – Kapitanie – McCrag odezwał się spokojnie, ale z rezygnacją. Odwróciłem się bardzo, bardzo powoli. Wyrośli jak spod ziemi, nie zaszeleściły nawet odchylane gałązki. Stali nieruchomo niczym posągi z połyskliwej miedzi, niczym duchy karaibskiej puszczy. Nisko osadzone, czarne oczy mierzyły nas obojętnie, ale napięte mięśnie ramion zbrojnych w oszczepy mówiły same za siebie. Drgnij, przybyszu, a skrócimy twą mękę... Zimne dreszcze powędrowały mi po plecach. – Dżuuungla... przyjść po nas... – dygotał Bambo.


– Żadnych gwałtownych ruchów – wyszeptałem, oblizawszy spierzchnięte wargi. Większość przybyszów skrywał mrok, lecz jednego, który wychynął spomiędzy lian, opromieniło światło księżyca. Wyraźnie widziałem krępe, poznaczone wieloma bliznami ciało i biegnące przez tors białe pasma farby, przez co obcy wyglądał jak żywy szkielet z baśni o piratach. – Panie Kent, proszę rozkazać ludziom opuścić broń. – Ależ kapitanie... – Panie Kent, doniosę porucznikowi o pana niesubordynacji. Za moimi plecami rozległ się cichy szczęk odkładanych muszkietów. Po prawicy dostrzegłem ruch – po naturalnych stopniach, uformowanych przez obrośnięte paprociami kamienie, schodził kolejny z tajemniczych napastników. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się wśród reszty, ale w jego ruchach czaiła się osobliwa, przejmująca lękiem drapieżność. Zeskoczył na ziemię i podszedł bliżej, a wtedy w lśniących, czarnych oczach ujrzałem dzikość prastarej dżungli, zmieszaną z czysto ludzkim wyrachowaniem i okrucieństwem. Był ode mnie niższy o głowę, wychudły i, nie licząc przepaski biodrowej, prawie nagi, ale wiedziałem, że mam przed sobą króla drapieżników Isla de la Exilio. Postanowiłem wytrzymać jego wzrok, ale niepotrzebnie. Nie byłem w stanie. Nie minęła chwila, gdy po prostu pochyliłem głowę, całkiem zapomniawszy o dumie i honorze. Twarz Kariba nawet nie drgnęła. – Nazywam się kapitan William O'Connor i jestem dowódcą fregaty „Magdalena” – wykrztusiłem z trudem. – Poszukujemy... Karib nawet nie mrugnął. Wyrzucił z siebie kilka charkotliwych słów, po czym bezceremonialnie złapał za mój epolet – jedno z insygniów dowódcy okrętu wojennego – i zerwał go szarpnięciem. – Hej! – zawołałem zdumiony. – To moje! Nieruchome postacie sprężyły się, a dłonie trzymające oszczepy zadrżały, unosząc się wyżej. W dusznym powietrzu dżungli zawisła niewypowiedziana groźba. Wódz tubylców zmrużył oczy i zmiażdżył mój epolet w garści, po czym rzucił jeszcze kilka charkotliwych słów, opryskując mnie drobinkami śliny. Zacisnąłem zęby. Budziła się we mnie całkiem irracjonalna wściekłość. – Drogi panie, kapitan O'Connor wyraził się chyba jasno – niespodziewanie odezwał się sierżant Kent. Z całkowicie spokojną miną uczynił krok w stronę indiańskiego wodza i wyciągnął otwartą dłoń. – Zechce pan oddać epolet, który w pańskich rękach znalazł się jedynie przez nieporozumienie. Zdębiałem. Co dziwne, Indianie również. Oszołomiony wódz zamrugał i zazdrośnie przycisnął dłoń z zerwanym naramiennikiem do ciała. – Panie Kent, zechce pan przerwać te bezużyteczne popisy... – wycedziłem przez zęby. Indianin stojący najbliżej mnie, mikrus ze złamanym nosem i naszyjnikiem z zębów, uchwycił mocniej dzidę i wysyczał coś gniewnie. – Ma pan rację, poruczniku. – Kent skinął głową. – Te nieszczęsne istoty najwyraźniej nie


rozumieją po angielsku. Pozwoli pan zatem, że wypowiem egzorcyzm, który przegna te diablęta z powrotem do matecznika. In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti... – Panie Kent! Przez twarz wodza Indian przebiegł skurcz niepokoju. Odwrócił się do towarzyszy, rzucił krótki rozkaz i pomknął w górę po kamiennych stopniach. Nim zniknął w cieniu olbrzymiego, omszałego drzewa, jedynym śladem po jego ludziach były rozkołysane lekko gałązki. Zapadła głęboka cisza, nawet nocne ptaki zamilkły, jakby przestraszone nagromadzonym napięciem. Otarłem pot z czoła i spojrzałem na Kenta, który uśmiechał się skromnie i podkręcał wilgotne wąsiska. Reszta patrzyła na niego z mieszaniną podziwu i politowania, a Bambo z zachwytem padł na kolana i złożył ręce jak do modlitwy. Chciałem mu podziękować bądź powiedzieć coś krzepiącego, ale wszelkie słowa zdusiło zmęczenie. – Wracamy – rzekłem miast tego krótko, ze zwieszoną głową. – Nic tu po nas. Wtedy ponad szmery dżungli wzbił się paniczny wrzask. Kobiecy. Nim zdążyłem sobie uświadomić, co robię, już pędziłem jak szalony przez las. Nie reagowałem na stłumione krzyki towarzyszy, na ciężkie, wilgotne liście, które smagały mnie po twarzy, ani na ciernie, które darły mój mundur. Zdyszany, na wpół obłąkany parłem przez gęstwinę z wyciągniętą szpadą, aż nie zwalił się na mnie żylasty, brzydko przeklinający, cuchnący grogiem ciężar. – Spokojnie, kapitanie! – wysapał da Silva, przygniatając mnie kolanem do sterty zbutwiałych liści. Jego mocna dłoń wprawnie zatkała mi usta. – Niech pan tylko posłucha... Kobiece krzyki ucichły, a w ich miejsce pojawił się krótki śmiech i słowa wypowiedziane wesołym tonem. Manuela – teraz już byłem pewien, że to ona – tłumaczyła coś z rozbawieniem, a odpowiedział jej chrapliwy śmiech kilku mężczyzn. Mówili po hiszpańsku, ale starczyło mi samo brzmienie jej głosu, by ogarnęła mnie bezdenna rozpacz. – Mieli rację – wyszeptałem. – Zostaliśmy zdradzeni. Mocarny uścisk da Silvy zelżał. Były flibustier wsłuchiwał się w strzępy oddalającej się rozmowy. – Ona... ona mówi, że nie spodziewała się ich tak wcześnie – rzucił. – I że musi się natychmiast zobaczyć z wodzem. Oni na to... Nie słyszę... Ha, jeden powiedział, że de Lanvierre musi mieć coś z głową, skoro wypuszcza głupią siksę w busz. Ona na to, że sprawdzała jakiegoś Anglika. Tego nowego. I że ma wieści dla de Lanvierre'a. Ci ludzie na to, że poprowadzą ją do obozu. I że... – da Silva nagle się zawahał. – Że co? – Strząsnąłem ciężkie łapy flibustiera i dźwignąłem się na kolana. – Że Papuga chętnie się z nią zobaczy.

A zatem opatrzność znów była po naszej stronie.


Uświadomiłem sobie to pół godziny później, kiedy z sercem ściśniętym trwogą wyjrzałem zza krawędzi wysokiego klifu i zobaczyłem ogromne obozowisko piratów Rodriguesa na plaży. Ciężkie, wyładowane ludźmi i sprzętem szalupy przedzierały się wśród rozpędzonych, spienionych fal przyboju i ryły dziobami w mokrym piasku. Piraci wciągali je dalej i w try miga opróżniali z beczek i skrzyń. Inni ustawiali łopoczące na wietrze namioty i rozpalali ogniska, a kilku już stało z muszkietami przed linią lasu. Ponad hukiem przyboju niosły się strzępy chrapliwych, niespokojnych pokrzykiwań. Na odległym nieboskłonie przemknęła kolejna spadająca gwiazda. Spojrzałem ku morzu, gdzie za wieńcem raf kotwiczyła ogromna „Cassandra”. Opromieniony blaskiem księżyca okręt przypominał potworną, przyczajoną ważkę. – O mój Boże... – szepnąłem, nie wierząc własnym oczom. Od zatoczki, w której leżała unieruchomiona, bezbronna „Magdalena”, piratów dzieliły ledwie dwie mile. Na szczęście między dwoma obozowiskami wyrastał wybiegający daleko w morze łańcuch poszarpanych skał wulkanicznych, które służyły mi właśnie jako punkt orientacyjny. Nie śmiałem jednak nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby szukając dogodnego kotwicowiska, „Cassandra” skały opłynęła... Tak czy owak, gdyby Vince nakazał ludziom pracować przy świetle pochodni, byłoby już po nas, pomyślałem. – Na Czarny Szkwał... – szepnąłem. – Naliczyłem ich około dwóch setek! – I pewnie jeszcze ze stu na „Cassandrze”. – McCrag pokręcił głową. – Kapitanie, musimy... I zawahał się. Nie dziwiłem mu się wcale. Naszym sąsiadem okazał się jeden z najsłynniejszych piratów Karaibów z dwakroć liczniejszą załogą i okrętem, który przewyższał nasz siłą ognia niemalże dwukrotnie. Nie miałoby to większego znaczenia, gdyby nasza fregata nadawała się do żeglugi – walczyliśmy już z silniejszymi – ale pozbawiona masztów i dział „Magdalena” leżała przecież na burcie. W wypadku jakiejkolwiek konfrontacji z ludźmi Rodriguesa fort, który Love zbudował rękami sierżanta Kenta, umożliwiłby jedynie honorową przegraną. Ale tego ludziom powiedzieć nie mogłem. Musiałem znów przeistoczyć się w nieustraszonego kapitana Williama O'Connora, który zna odpowiedź na każde pytanie. – Dzięki Bogu, mamy jeszcze czas – oznajmiłem. – Ludzie Rodriguesa dopiero co budują obozowisko. Szybko, musimy ostrzec załogę. A wtedy tuż pod nawisem skały ktoś zakaszlał. Był to suchy, urywany kaszel człowieka, który pali dużo tytoniu, a zakończyło go siarczyste splunięcie. – Ruszże tę grubą dupę, Loo! – rozległo się wołanie, przerywane głębokimi sapnięciami. – Już jesteśmy prawie na górze. Odpowiedź tajemniczego Loo, z której wychwyciłem jedynie dwa nieznane nauce przekleństwa, utonęła w huku przyboju. Obaj mówili po angielsku, ale skoro ich głosy dobiegały z dołu, istniała duża szansa, że


należeli do załogi Rodriguesa. Odwróciłem się do towarzyszy, spiętych i gotowych, i lekko postukałem kłykciami w skroń. Zrozumieli. McCrag błysnął dziko białkami oczu i podpełzł bliżej, a Bambo ujął muszkiet za lufę. – Pewnie zaraz powiesz, że to wszystko moja wina. – Dłonie pierwszego wspinacza obmacały krawędź tuż przed moim nosem. Cofnąłem się, ujmując szpadę. – Po części będziesz miał rację, ale to, że masz kałdun jak... Moim oczom ukazała się zaczerwieniona z wysiłku, spocona twarz marynarza. Nad jego ramieniem wystawał przytroczony do pleców pęk chrustu. Sapiąc ciężko, nieznajomy podźwignął się i wpełzł na grań, gdzie ku swojemu zdumieniu ujrzał wzniesioną do ciosu kolbę muszkietu. – O kurwa! Nie, nie trzeba, ja sam! Ja sam padnę! – wyjąkał i przepisowo przywarł do ziemi, łypiąc z przestrachem na trzymającego muszkiet Murzyna. – Ładnie leżę, ładnie, nie bić, nie! Dobry Murzyn, dobry... Hej, Loo! Wracamy, ktoś już zajął to miejsce! Nad krawędzią skały ukazała się pucułowata azjatycka twarz, okrąglutka niczym księżyc w pełni. W szeroko otwartych oczach przybysza odbiło się zdumienie. – O tym, że masz źle w głowie, wiem od dawna – odezwał się na widok naszych groźnych min i wzniesionej broni. – Powtarzam sobie to dzień i noc, a mimo to wciąż za tobą łażę. Jakże ja mam, do kurwy nędzy... – Loo, nie marudź, proszę, nie teraz – przerwał mu płaczliwym tonem leżący kolega. – Poproś jakoś naszego czarnego przyjaciela, by wziął to wiosło precz, a wtedy pójdziemy sobie stąd spokojnie, powolutku, jakby nigdy nic. Dobry Murzyn, dobry... Bambo i da Silva pomogli grubemu Chińczykowi wpełznąć na skałę, co nie było łatwym zadaniem, zważywszy na jego sadło i przytroczony do pleców wielki pęk chrustu. Marynarze nie ociągali się jednak – wprawnie ich obu obszukali i związali, a potem odciągnęli pod skałę, bym mógł ich przepytać. Problem w tym, że nie miałem pojęcia, od czego zacząć. Bo spotkałem się dotąd z najróżniejszymi reakcjami na niewolę. Widziałem, jak ludzie trzęsą się ze strachu, proszą o litość, zadzierają hardo nosa lub choćby próbują pertraktować. Nigdy natomiast nie widziałem jeszcze człowieka, który uwięziony i związany chichocze i wygaduje głupoty. – Ooo! – jęczał pierwszy ze złapanych, kołysząc się na boki. – Ooo! Aleśmy wpadli, aleśmy wpadli! Jestem całkiem związany, a... Ty zobacz, Loo, znowu mam chorobę sierocą! – Twoim ojcem był kosmaty kozioł, Slice! – wykrztusił zapłakany ze śmiechu Loo. – Nie tak powinna wyglądać choroba sieroca. Powinieneś brykać i... Ty zobacz! Zabrali nam! Zabrali nam wszystko! Pożądliwy wzrok obu więźniów zawisł na przedmiotach, które pokazał mi Smitty – dwóch starych pistoletach, długim wyszczerbionym kordelasie, fajce oraz kapciuchu wypełnionym pachnącym zielem. – Dzięki, Smitty. Eee... No to zacznijmy. Kim jesteście? – zapytałem, siląc się na surowość i ujmując pod boki.


Klęczący Slice nie spuszczał wzroku z kapciucha trzymanego przez Smitty'ego. Krępujący go marynarze nie odtroczyli chrustu od pleców, przez co wyglądał niczym wystraszony, zwariowany jeżozwierz. – Ty, Loo, mają tu kapitana! Trochę zużytego, ale wygląda jak prawdziwy! Och, nie, nie, nie! – zawył, widząc jak Bambo unosi muszkiet. – Już mówię, wszystko mówię, mój dobry, dobry czarny przyjacielu! Nazywam się Dave Slice z Across-Ditches, a to mój Loo Tekk z Obżartuchowa Górnego. Chińczyk wierzgnął, próbując kopnąć Slice'a. – Och, Loo, nie podskakuj, miejże litość dla tej skały... – Slice potrząsnął płową czupryną. – Tak, tak, kapitanie, Loo ma spory brzuszek, ale ma również kilka zalet, jak choćby... Na przykład... No, uciekło mi... Brwi Slice'a ściągnęły się na czole. Głęboko zamyślony, nie zauważył, że Loo wykonał kolejną próbę kopnięcia go w brodę, niemalże udaną. – Skończcie te bajdurzenia! – zawołałem. – Kto jest waszym dowódcą? Loo podskoczył, aż zafalowały tłuste policzki. – Ten, no... Taki jeden. W sumie fajny facet. Słuchajcie, po co wam właściwie ten kapciuch, co? Weźcie sobie pistolety, a kapciuch możecie nam zostawić... Cenne minuty uciekały, do plaży przybijały coraz to nowe szalupy, a moim jedynym źródłem informacji było dwóch marynarzy, którzy najwyraźniej spędzili zbyt dużo czasu na słońcu. Przesłuchanie przeciągało się w nieskończoność – jeńcy nie byli w stanie odpowiedzieć na większość pytań i co chwila wpadali w histeryczny chichot, który przerywali tylko po to, by znów błagać o oddanie kapciucha. Z uzyskanych strzępów informacji udało mi się jednakże sklecić namiastkę prawdy. Wyglądało na to, że obaj zaciągnęli się na „Cassandrę” tuż przed wypłynięciem z St. John's, a ich dowódcą w istocie był niejaki Rodrigues. Dowiedziałem się też, że obaj właśnie zgłosili się na ochotnika, by zanieść chrust na najwyższą grań i czuwać. W wypadku dostrzeżenia jakiegokolwiek okrętu, mieli natychmiast rozpalić ogień. – Ale głupi Slice... zgubił... lunetę! – Loo tarzał się ze śmiechu. – Loo-netę! – wył Slice. Nie wiedzieli nic o Manueli, ani też o osobie de Lanvierre'a. Nie wiedzieli, po co „Cassandra” przypłynęła na Isla de la Exilio, nigdy też nie słyszeli o „Magdalenie” czy O'Connorze. O Papudze wiedzieli tyle, że jest nielotem. – Dość tego przedstawienia – zadecydowałem w końcu. – Bo sam od tego zgłupieję. McCrag i da Silva, zajmiecie miejsce tych dwóch. – Co takiego, sir? – nie zrozumiał da Silva. – Zostańcie tutaj i przygotujcie stos do rozpalenia. Sygnałem będzie pojedyncze ognisko na wysokości zatoczki. Po rozpaleniu stosu uciekajcie w stronę fortu. – Ale po co, sir? – Zaufaj mi.


Gdy ruszaliśmy z powrotem w dół, miałem wrażenie, że przez huk przyboju przebija straszliwy ryk jaguara. Potrząsnąłem jednak głową i zacząłem opuszczać się za prowadzącym Bambo.

Teraz liczył się tylko czas. Gdy wpadłem do fortu, do świtu zostały niecałe cztery godziny. Trochę za mało. – Panie O'Neil – rzuciłem do bosmana, przecierającego kułakami oczy. – Rozkład wacht na dzisiaj nieaktualny! Proszę obudzić załogę i przygotować do walki. Ma pan kwadrans! W półmroku zamajaczyła postać Vincenta. Pierwszy oficer miał na sobie jedynie bryczesy i niedopiętą białą koszulę, której poły odsłaniały potężną, owłosioną klatkę piersiową. – Billy? – zawołał z niedowierzaniem. – Na litość boską, jak ty wyglądasz? Co się tam działo? – Do mojego namiotu – warknąłem. – O wyglądzie porozmawiamy później. Doskonale wiedziałem, że wyglądam fatalnie. Już po kwadransie przedzierania się po błocie, wśród ostrych liści i rwących kłączy, mój mundur zamienił się w poszarpane szmaty, a podczas spotkania z Indianami straciłem jego ostatni porządnie wyglądający element – kapitański epolet. Bryczesy podarłem w czasie wspinaczki po szorstkiej wulkanicznej skale, a kamizela pękła podczas transportowania Loo i Slice'a do obozu. Obaj jeńcy chętnie poddali się przeznaczeniu, ale mieli poważne problemy z koordynacją ruchów, a na domiar złego bez przerwy coś ich rozpraszało. Wreszcie, gdy na widok węża na ścieżce rzucili się do panicznej ucieczki w głąb puszczy, poleciłem Bambo, by im dał coś na sen. Murzyn skrupulatnie wykonał zadanie, a obaj jeńcy pokonali resztę drogi na zaimprowizowanych noszach. Wszystkie przejścia tej nocy sprawiły, że nie miałem najmniejszej ochoty dyskutować z nikim, nawet z Edwardem czy Vincentem. A właściwie to zwłaszcza z nimi. – Na wyspie jest „Cassandra” – rzuciłem, po czym w prostych zdaniach streściłem wydarzenia, nie zapominając o epizodzie z Manuelą. Gdy skończyłem, w namiocie zapanowała ciężka cisza. Love uniósł lekko brwi, a Fowler usiadł na skraju mego piaskowego łoża i skrył twarz w dłoniach. Jedynie Millard stał nieporuszony, jak gdyby złowieszcze nowiny wcale go nie dotyczyły. Byłem jednak pewien, że wszyscy trzej myślą teraz o złowrogiej sławie Papugi i jego trzech setkach siepaczy, a także o unieruchomionej „Magdalenie” i dwóch dniach potrzebnych do zakończenia remontu. – Starczy, by Rodrigues rozesłał zwiad... – Vince przełknął ślinę. – Lub nawet, by któryś z piratów zabłądził w dżungli. W każdej chwili mogą odkryć naszą obecność. – A zatem intryga de Lanvierre'a odniosła skutek – oznajmił Love, patrząc na mnie znacząco. – Ten Francuz ma nas w saku. – Po pierwsze, nie Francuz, tylko Portugalczyk. – Zmrużyłem oczy. – Nie mamy pewności, że


Rodriguesa łączy coś z de Lanvierre'em. Po drugie, gdyby Papuga przybył w poszukiwaniu „Magdaleny”, opłynąłby najpierw wyspę, a nie rozbijał obozowisko gdzie popadnie. Po trzecie, jeśli Manuela pracuje dla któregokolwiek z nich, to... – zawahałem się – to „Cassandra” już by tu była. – A może właśnie płynie? – Millard uśmiechnął się paskudnie. – A może piraci Rodriguesa właśnie przedzierają się przez dżunglę, by zaatakować o świcie? – Wielki Boże, Billy. – Vince kręcił z niedowierzaniem głową i co rusz na mnie spoglądał. – To może być prawda. Chyba jeszcze nigdy nie byliśmy w tak beznadziejnej sytuacji. Nie ma jak walczyć, nie ma gdzie się schować, nie ma też jak uciec. Gdybyśmy chociaż byli na morzu. – Doprawdy, Billy – głos Edwarda był poważny. – Nie przychodzi mi do głowy nic, co moglibyśmy w tej sytuacji uczynić. – I dobrze. – Wyprostowałem się. – Bo nie ty jesteś kapitanem i nie ty decydujesz o losie okrętu i załogi. Mój plan wygląda następująco... ===b1hpU GdS


5 Damy i dżentelmeni

Szalupa, choć zanurzona niemalże po okrężnicę, parła naprzód z dużą prędkością. Nisko pochyleni marynarze sapali z wściekłością, a nurzające się głęboko wiosła aż trzeszczały w ich potężnych łapskach. Księżyc zniknął za chmurami i musieliśmy wykorzystać tę chwilę – ciemny kadłub szalupy odcinał się bowiem od jaskrawej bieli spienionych fal wokół rafy. Starczyłby jeden bystrooki obserwator z „Cassandry”, by cały mój plan legł w gruzach. Skulony nad wiosłem, otarłem pot i spojrzałem ku coraz bliższym burtom pirackiego okrętu, który wyrastał nad nami niczym mury niezdobytego zamczyska. Na rufie migotała czerwona latarnia, która z tej odległości przypominała mrugające oko. Nie mogłem uwierzyć, że mam przed sobą ten owiany złą sławą piracki okręt, jeden z ostatnich prawdziwych karaibskich rekinów. Który ubrdałem sobie zająć. Otrząsnąłem się z posępnych myśli. Nasza szalupa, minąwszy po zewnętrznej okalający wyspę łańcuch raf, z wolna zbliżała się do luki między podwodnymi skałami, przez którą wcześniej płynęły pirackie łodzie, zmierzając ku plaży i obozowisku. Marynarze napierali na wiosła z całej siły, ale kilkanaście jardów, które wciąż nas dzieliło od luki, wydawało się dystansem nie do pokonania. Mój plan zaczynał mieć jakieś szanse powodzenia dopiero z chwilą, gdy się tam znajdziemy. Niestety, nawet wtedy szanse były mizerne. Przede wszystkim dlatego, że mój fortel zasadzał się na umiejętnościach aktorskich cieśli Sancheza oraz dwójki stukniętych jeńców Loo i Slice'a,


którzy z zapałem machali wiosłami, od czasu do czasu wciąż wybuchając histerycznym chichotem. Nad nimi górowała zwalista sylwetka pilnującego ich O'Neila, dalej wiosłowali Mullholland, Bambo, Sanders, paru zakapiorów z piechoty morskiej, a także artylerzysta Zeeman i kuk Butcher, który w ostatniej chwili dołączył do obsady na ochotnika. Kuk posapywał niczym rozjuszony grizzly, a leżący na kolanach rzeźnicki tasak połyskiwał w świetle księżyca. Na dziobie tkwił Sanchez, strojny w pożyczony kapelusz ze strusim piórem, nieufnie ostukując młotkiem wręgi łodzi. Rumpel trzymał Millard – tylko on potrafił poprowadzić szalupę tak blisko kipieli przy rafach – a obok niego przysiadł Love w ciemnym płaszczu. Gdzieś w mroku podążała za nami druga łódź, którą prowadził Vince Fowler. Jeśli było coś, co w tej chwili mogło mnie pocieszyć, to jedynie świadomość, że na wyprawę przeciwko „Cassandrze” prowadziłem bandę najtwardszych sukinkotów, jakich wychowały Indie Zachodnie. Nagle Millard zdecydowanie naparł na rumpel, a obraz przed moimi oczami się przesunął. Dziób szalupy skierował się prosto na burtę pirackiego galeonu. Znaleźliśmy się w luce między rafami. Nie było już odwrotu. – Zwolnić tempo! – rzuciłem do załogi. – Broń w pogotowiu! I pamiętajcie, że macie wyglądać jak ci cholerni diegowie! I to też stanowiło problem. Wedle słów Loo większość załogi „Cassandry” stanowili Hiszpanie i Portugalczycy, a językiem komendy na pokładzie był hiszpański. Ani on, ani Slice języka nie znali i dlatego zapewne oficerowie Rodriguesa woleli ich wysłać z chrustem na szczyt skały, aniżeli przydzielić im zadania w obozowisku. Czemu się zresztą wcale nie dziwiłem. W załodze „Magdaleny” biegle po hiszpańsku mówili jedynie da Silva i McCrag, których jak na złość zostawiłem przy stosie sygnałowym. Pozostawał zatem Sanchez. Westchnąłem ciężko. O ile dobrze widziałem w ciemnościach, cieśla pełznął właśnie po dnie szalupy, obwąchując deski. A zatem cała nadzieja w dwóch stukniętych jeńcach i cieśli pokładowym, dla którego wyraz „stuknięty” to przesadny komplement, pomyślałem w przypływie czarnej rozpaczy. – Carramba! – wiosłujący Bambo z zapałem powtarzał jedyne hiszpańskie słowo, jakiego zdołaliśmy go nauczyć. Nie było jednak czasu na rozmyślania. Burta „Cassandry” rosła w oczach, a wraz z nią potężniał mój niepokój. Próbując zignorować szybko bijące serce, powtarzałem w duchu niczym modlitwę, że nie mamy wyboru, ale z każdą chwilą ów argument wydawał się coraz bardziej błahy. Wrogi okręt sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie. Jedynym źródłem światła była mrugająca latarnia, a w szerokich oknach rufowych, których nie powstydziłaby się i sala balowa, odbijało się światło pojedynczej świeczki. Na pokładzie panował niemal całkowity bezruch, tylko na wysokim, staromodnym kasztelu rufowym rozmawiało kilku marynarzy. Po złoceniach imponującego pilastra pełgały resztki blasku ognisk na brzegu.


– Śpi – powiedział któryś z marynarzy pełnym nabożeństwa i lęku głosem. Wiedziałem, że mówi o okręcie, a nie o jego dowódcy, i sam poczułem złowieszczy lęk. Ze zwiniętymi żaglami, dwoma rzędami zatrzaśniętych furt armatnich i grubą, połyskującą od wilgoci liną kotwiczną, która wyślizgiwała się z kluzy, „Cassandra” wyglądała niczym smok z ponurych morskich legend, gotowy w każdej chwili przebudzić się i zaryczeć z gniewu. Być może jednak uda się zabić śpiącego potwora jednym ciosem w serce – z tego, co widziałem w ciemnościach, na burtach galeonu nie rozciągnięto siatki przeciwabordażowej. Czyli albo Rodrigues jest nazbyt pewny siebie, pomyślałem, albo w istocie nic nie wie o naszej obecności. – Panie Sanchez! – Podpełzłem do cieśli, który opukiwał młoteczkiem ławkę. – Niechże pan przestanie pukać tym kurrr... Niech pan na moment przerwie naprawę. Bo jeśli pan chce jeszcze w życiu cokolwiek naprawić, trzeba zdobyć tego wielkiego skurwiela. – Wskazałem ogromny kadłub „Cassandry”. – Pamięta pan swoją rolę? Sanchez zamrugał z tak rozczulającym oszołomieniem, że nie miałem nawet siły na niego wrzeszczeć. – Nazywa się pan porucznik Fernando Valdez – wycedziłem przez zęby. – I... – Caldez – poprawił mnie wyjątkowo przytomny w tym momencie Loo. – Właśnie. Caldez. Wraca pan na „Cassandrę” po nowe zapasy. Ma pan być przekonujący w swej roli – musimy bowiem dostać się na pokład, zanim załoga „Cassandry” zorientuje się w sytuacji. Niech pan da z siebie wszystko, Sanchez. Może pan nawet zakląć raz czy drugi, by dodać sobie autentyzmu. I kapelusz! – Ze złością wcisnąłem na jego siwiuteńką głowę kapelusz, który zdążył już zrzucić. – Porucznik Caldez nosi kapelusz. Fernando Caldez zwany Wesołkiem... Nazwisko to przewijało się w paru opowieściach o zbójeckich wyczynach Papugi, a Slice i Loo potwierdzili, że nadal jest pierwszym oficerem „Cassandry”. Przypomnieli sobie również, że zszedł na ląd na pierwszej szalupie. Opowiedzieli mi jeszcze kilka innych rzeczy, które uświadomiły mi dobitnie, że Wesołka z Sanchezem łączy tylko pochodzenie oraz paskudny charakter. Nasz cieśla nie był postawnym, barczystym wilkiem morskim, nie władał szpadą lepiej od łyżki, nie trafiał z pistoletu w rzuconą pomarańczę i, o ile się orientowałem, nie ział ogniem z pyska. Mogłem liczyć jedynie na to, że ciemności i słynny kapelusz skryją gębę Sancheza, a marynarze na wachcie nie będą się zbytnio przyglądać swemu pierwszemu oficerowi. Ale nadzieja jest niestety matką głupich. Na odwrót było już za późno. Szalupa płynęła wzdłuż wysokiej i przerażająco cichej burty trójmasztowca. Sanchez mocniej naciągnął kapelusz na głowę, ujął się pod boki i wrzasnął kilka słów po hiszpańsku. W odpowiedzi zza relingu śródokręcia wychyliło się kilka głów. Jeden z marynarzy okrzyknął szalupę. Sanchez nabrał głęboko tchu. Stek bluzgów, jakim cisnął w jeden z najgroźniejszych okrętów pirackich świata, był


absolutnym arcydziełem sztuki przeklinania. Czerwony na gębie Sanchez ryczał, pluł, parskał, podskakiwał i groził kułakami, a mnie, choć rozumiałem tylko co piątą obelgę, na przemian zalewało zimno i gorąco. Miałem wrażenie, że zaraz otworzą się niebiosa i do tyrady naszego cieśli dołączą pioruny. Zza burty odpowiedziała jednak cisza, zdawało się, że nawet odległy przybój huczał jakoś niemrawo. Porażeni mocą wiązanki Sancheza wioślarze przełykali ślinę i patrzyli po sobie z oszołomieniem, a marynarze „Cassandry” tkwili nieruchomo, jakby ich zamurowało. Miałem wrażenie, że cieśla chyba zbyt mocno wczuł się w rolę. – Carramba! – dorzucił uradowany Bambo. Drabinka trapowa spadła powoli, niemalże z ociąganiem. Serce zabiło mi mocniej. – Loo, Slice, na górę. Jak się sprawicie, to oddam wam kapciuch. O'Neil, za nimi – szepnąłem, a głos rwał mi się z emocji. – Z Bogiem, chłopaki! Chwyciłem drabinkę jako czwarty i pomknąłem w ślad za migającymi piętami bosmana. Z pokładu nad moją głową dobiegał łomot, zapewne przygotowania do otwarcia luków. – Buenos dias! To my – wykrzyknął Loo, wskakując na pokład. – Wróciliśmy z señorem Sanchezem, znaczy się Caldezem, bo... – Hola! – wrzasnął Slice. – Olaboga! Przestrach w jego głosie usłyszałem zbyt późno, gdy złapałem już za reling i nabierałem tchu, by wydać okrzyk bojowy. Miast tego zastygłem w bezruchu, gdyż tuż przed moimi oczyma wyrósł wielki tunel lufy pistoletu. – Opuścić broń, chłopcy – powiedziałem dziwnie miękko. Czekali na nas. Ludzie Rodriguesa – krępe, przysadziste draby o ogorzałych, zniekształconych złośliwością twarzach – otaczali nas wianuszkiem najeżonym ostrzami i lufami. Każdy kolejny marynarz z „Magdaleny”, który wpełzał ze zbaraniałą miną na pokład, był witany pogardliwym śmiechem. Przypominający małpę czarnoskóry Portugalczyk brutalnymi szarpnięciami pomagał mu przeleźć przez burtę, a potem jeńca rozbrajał cuchnący drab w strzępach koszuli. Nie minęła minuta, gdy rozbrojeni staliśmy pod grotmasztem, a nasz oręż leżał niedbale zrzucony na stos przy zatrzaśniętym luku. Daleko. Zbyt daleko. Jest ich tylko garstka, pomyślałem, rozglądając się z rozpaczą. Mniej, niż się spodziewaliśmy... Kto nas wydał? Czyżby rzeczywiście Manuela? Po spojrzeniu O'Neila, który zaciskał z wściekłością pięści, poznałem, że myśli o tym samym. Na twarzy Love'a migotały białe i purpurowe plamy, a Butcher mruczał coś pod nosem. Przysiągłbym, że oczy naszego kuka płonęły czerwienią. Slice i Loo przez krótką chwilę próbowali przekonać ludzi z „Cassandry”, że zostali pojmani w niewolę, z której właśnie uciekli, ale gadaninę uciszyły dwa ciosy kolbą muszkietu. Ciała zaległy przy relingu, a w tym momencie drzwi kasztelu rufowego rozwarły się z trzaskiem. – Tośmy się wpierdolili – wymamrotałem na widok człowieka, który wolnym krokiem wyszedł na pokład.


Rechoty i przekleństwa Portugalczyków ucichły jak ucięte nożem, a oni sami cofnęli się o kilka kroków. W świetle latarni ujrzałem wysokiego, barczystego mężczyznę o obliczu skrytym w cieniu szerokiego kapelusza z piórem. Miał na sobie białą koszulę z koronkowym żabotem oraz jasne bryczesy, a u pasa kołysała mu się szpada. Szedł ociężałym krokiem, który wyrażał pogardę dla ludzkiego życia i całego świata. Zaczerpnąłem tchu i zrobiłem krok do przodu. – Mam przyjemność z kapitanem Hernando Rodriguesem? – zapytałem krótko. – Nie – odpowiedział nieznajomy w całkiem poprawnej angielszczyźnie i ściągnął kapelusz. – Bo z nim nikt nie ma przyjemności. Nazywam się Fernando Caldez, wy nieszczęsne sukinsyny. Na widok jego twarzy, absolutnie niezdolnej do wyrażania radości, natychmiast zrozumiałem, dlaczego nosi przezwisko Wesołek. Zrozumiałem też, jak wielkim głupstwem było postawienie Sancheza w jego roli. W chłodnym wzroku Caldeza widziałem szalejące płomienie pożerające całe miasta i strugi krwi płynące w białym pyle ulic. Ten człowiek nie musiał kląć jak nasz cieśla, by zmuszać ludzi do posłuszeństwa. – Panie Caldez, nazywam się... – William O'Connor – dokończył pirat. – Z tej dziurawej krypy, którą buchnęliście swego czasu Hiszpanom. – Manuela – wyszeptałem. – „Magdalena”, o ile mi wiadomo. – Caldez skrzywił się. – O ile dobrze pamiętam pewne ustalenia, hrabia de Lanvierre miał ci złożyć pewną propozycję, Angliku. Wszystko wskazuje na to, że odmówiłeś. Kiepsko to świadczy o twoim rozsądku. – Jestem dżentelmenem i człowiekiem honoru. – Wyprężyłem się. – I za cały skarb Indii nie będę służył piratowi. – Twoja sprawa. – Caldez wzgardliwie wzruszył ramionami. – Ja cieszę się, że oszczędziłeś mi roboty. Hrabia właśnie dał znać, że żywi do ciebie osobistą urazę. Wiesz, co to znaczy? Jego głos nagle spotężniał, a oczy zalśniły lodowato. – Obraziłeś hrabiego, ty głupcze! – wybuchnął z furią. – Karą za to jest śmierć w mękach dla ciebie i twojej załogi! Każdy z nas ścigałby cię jak marnego psa! Nigdzie nie zaznałbyś spokoju, nie byłoby dla ciebie bezpiecznej przystani na żadnym z siedmiu oceanów! Wpłynęlibyśmy i do samego Spithead w ślad za tobą! Na szczęście nie będzie trzeba, O'Connor, bo okazałeś tak wielkim głupcem, że sam wepchnąłeś się w moje łapy. Skróciłeś sobie męki agonii, ty angielski psie. Stał tak blisko, że czułem jego cuchnący rumem oddech. Robiłem wszystko, by uwierzył, że jego pogróżki spływają po mnie niczym woda po kaczce, ale drżenia głosu opanować nie zdołałem. – Skoro zaraz i tak mam zginąć – odezwałem się – powiedz mi jedno, Caldez. Skąd wiedzieliście, że „Magdalena” jest na Isla de la Exilio? – Ależ nie wiedzieliśmy. – Pirat zaśmiał się sucho. – I pewnie nie wiedzielibyśmy dalej,


gdybyś nie postanowił wpaść z wizytą. W wytycznych od hrabiego, które otrzymaliśmy dwa dni temu, nie było ani słowa o kursie „Magdaleny”. Hrabia nie wiedział, dokąd płyniecie. Polecił nam tylko odpowiednio się wami zająć, gdybyśmy się przypadkiem spotkali. W wytycznych? I kilka dni temu? – przemknęła mi przez głowę podejrzliwa myśl. Dwa dni temu wypływaliśmy właśnie z St. John's. Czyżby de Lanvierre na „Neige” spotkał się jeszcze z „Cassandrą” gdzieś na zawietrznej Antigui? – Miałeś dobry plan, Angliku, zaprawdę godny pirata – ciągnął Caldez. – Twój pech polega jedynie na tym, że zdążyłem wrócić na okręt. Jestem starym wilkiem morskim i nie lubię spać na lądzie. A jeszcze bardziej nie lubię, jak ktoś się bezczelnie pode mnie podszywa. Z tymi słowami Wesołek wolnym, ociężałym krokiem podszedł do staruszka Sancheza. Przerażony cieśla wyglądał żałośnie – poły jego kapelusza oklapły, strusie pióro było złamane, a zęby szczękały niczym z zimna. – Tak na marginesie, jestem dżentelmenem – wycedził pirat. – Ja nie przeklinam. Zapadła cisza, przerywana jedynie cichym pluskiem fali i skrzypieniem masztów. Wiatr pogwizdywał cicho wśród want, a ktoś za moimi plecami – może Love? – oddychał ciężko. A zatem tu następuje koniec naszej historii? Życie moje, Edwarda i jego chłopaków, O'Neila, Mullhollanda, Bambo i reszty miało... Zaraz! Tknięty nagłą myślą, odwróciłem się ku moim ludziom. Kogoś brakowało! Ktoś został w łodzi! Jeden rozkaz Caldeza sprawił, że Portugalczycy pochwycili za zwoje lin i dziko chichocząc, pomknęli ku rejom. Wesołek ruszył ku kasztelowi. W tej samej chwili wyczułem słaby swąd lontu. I już wiedziałem, kogo brakuje. Ciemny, obły przedmiot zakreślił łuk w powietrzu i grzmotnął o deski pokładu. Zobaczyłem jeszcze tylko, jak Caldez odwraca się z poszarzałą nagle twarzą, a potem rozpętało się piekło. – Padnij! – ryknąłem, dając nura do stosu broni strzeżonego przez dwóch portugalskich piratów. Granat rozerwał się z oślepiającym błyskiem, wymiatając wszystko dookoła. Ogłuszony, odtoczyłem się na bok, zwalając jakiegoś pirata z nóg, a wtedy eksplodował kolejny ładunek. Wśród kłębów dymu dojrzałem twarz Caldeza, który cofał się i wykrzykiwał rozkazy, zagłuszone wrzaskami przerażenia i krzykami rannych. Okopcona gęba Zeemana z zapalonym lontem między zębami, która pojawiła się nad relingiem, była najpiękniejszym widokiem, jaki ujrzałem w życiu. – Dobra robota, panie Zeeman! – wrzasnąłem, chwytając pierwszą lepszą szpadę ze stosiku naszej broni. Po ciężarze poznałem, że los włożył mi w dłoń tę jedyną. Tę z głową Turczyna na rękojeści. – Do boju, chłopcy! Natarliśmy na piratów z rozpaczliwą zaciekłością, a spowite dymami śródokręcie galeonu zamieniło się w pole bitwy o panowanie nad czeluściami piekieł. Każde pchnięcie szpadą, każdy


wystrzał czy cios bosakiem gasił jedno ludzkie istnienie. Nie darmo jednak się mówi, że nikt nie walczy zajadlej od pirata, któremu odcięto drogę ucieczki. Caldez, już bez kapelusza i w zakrwawionej podartej koszuli, szybko skrzyknął ludzi do obrony. Szpada migotała w jego dłoniach niczym błyskawica, a piraci, z obliczami wykrzywionymi szałem bitewnym, rzucili się do kontrataku. Biegłem wzdłuż pomostu bakburty, gdy drogę zastąpił mi ryczący, półnagi Metys z długim bosakiem. Hak, mierzący w moje biodro, przeciął powietrze ze świstem i wbił się w deski, aż strzeliły drzazgi. Moja dłoń trzymająca szpadę zareagowała szybciej niż myśl. Ostrze wystrzeliło i wgryzło się pod brodę pirata, a ja przemknąłem obok niemalże tanecznym piruetem i dobiłem przeciwnika pchnięciem w plecy. W chwilę później skakałem z pomostu, by kolejnym ciosem posłać na deski brodatego Hiszpana w hełmie z czasów konkwistadorów. Kątem oka dostrzegłem jakiegoś półnagiego chudzielca z włócznią, który przeskakuje nad płomieniami i szarżuje na mnie z piskliwym wrzaskiem. Czasu starczyło ledwie na unik – odskoczyłem, a pirat nawinął się na cios potężnej pięści O'Neila. Bosman wyrwał mu dzidę, przydeptał jego krtań z mściwym uśmiechem i popędził na odsiecz żołnierzom piechoty morskiej, którzy opędzali się szablami od otaczających ich z wolna napastników. Miałem sekundę, by się rozejrzeć. Na deskach, już śliskich od krwi, zaległo kilka nieruchomych ciał, a ogień pochłaniał coraz więcej pokładu. Obok przebiegł z dzikim rykiem kuk Butcher, ścigający trzech przerażonych piratów – tym razem byłem pewien, że jego oczy lśnią purpurą. Bambo tłukł naokoło wyciorem armatnim, a nad naszymi głowami uchwycony lin Mullholland ścinał się z napastnikiem na rei. Nie było jednak wątpliwości, że piraci mają przewagę liczebną i lada chwila stłumią nasz rozpaczliwy atak. Wśród dymu i kłębów walczących mignęła mi biała koszula Wesołka i uświadomiłem sobie, że tylko śmierć przywódcy zdusi morale piratów. Zacisnąłem zęby i skoczyłem na spotkanie Wesołka, zdecydowany stoczyć pojedynek na śmierć i życie, ale naraz drogę zastąpili mi kolejni piraci, wybiegający z dolnego pokładu. Zwarłem się z trzema przeciwnikami jednocześnie i postać Caldeza znikła wśród dymów. Ogarnęła mnie rozpacz. – „Magdalena”! – ryk Vicenta Fowlera przebił się ponad wrzawę bitewną i na prawej burcie galeonu zaczerniło się od wdzierających się marynarzy. Odsiecz prowadził Vince we własnej osobie – zgarbiony i włochaty niczym niedźwiedź, siał zniszczenie swym toporem abordażowym. Wstąpiły we mnie nowe siły. Wykorzystując moment nieuwagi jednego z moich przeciwników, pchnąłem go prosto w serce. Drugiego powaliła kula z pistoletu Millarda, a o trzeciego już nie dbałem. Z głośnym wrzaskiem rzuciłem się tam, gdzie wciąż bielała koszula Caldeza. Wyprzedził mnie Love. – Jeszcze nikomu nie puściłem płazem obelgi, panie pirat – wysyczał. – A pan nazwał mnie, zdaje się, psem. Caldez roześmiał się pogardliwie i skoczył. Nawet podczas najkrwawszych bitew zdarza się, że walczący na śmierć i życie nagle


porzucają walkę i zgodnie stają obok siebie, by przyglądać się walce najgodniejszych spośród siebie. Tak było i tym razem – zarówno piraci, jak i marynarze z „Magdaleny” opuścili broń, oczarowani niesamowitym pojedynkiem. Edward natarł na Caldeza z niewyobrażalną wprost szybkością. Moje oczy nie nadążały za migotaniem jego ostrza, a mimo to pirat nie dał się zaskoczyć. Choć wydawało się to nieprawdopodobne, Wesołek bez trudu kontrował ciosy, a nawet sam przechodził do kontrataku. Walczący przetaczali się niczym tajfun po całym śródokręciu, przeskakiwali przez płomienie, ścigali się po zakrwawionym pomoście, cięli się na schodach i wokół masztu. Wreszcie Edward wykorzystał lukę w osłonie pirata – na ramieniu Portugalczyka pojawiło się krwawe cięcie. Caldez jakby oprzytomniał. – Do kasztelu! – ryknął nagle, odpierając atak Edwarda. Portugalczycy przebudzili się, porwali za broń i hurmą ruszyli w kierunku kasztelu rufowego, najeżonego mocnymi blankami i zbrojnego w kilka garłaczy i falkonetów. Krzyknąłem na swoich, lecz było za późno, by powstrzymać uciekających piratów. Któryś z nich wpadł na Edwarda i przewrócił go na zakrwawione deski pokładu. Co prawda w tej samej chwili dosięgła go kula sierżanta Kenta, ale Caldez wykorzystał moment, by dopaść drzwi kasztelu. Odwrócił się, by jeszcze raz otaksować pole bitwy, a wtedy jego oczy rozwarły się szeroko z przerażenia. To, co wówczas ujrzałem, miało przetrwać w mej pamięci do końca życia. Z chmury dymu wychynął Zeeman, skrzeczący niczym diabeł uwolniony z dna piekieł. Artylerzysta zamachnął się mocno, a z jego dłoni wyfrunął kolejny czarny, obły kształt. Instynktownie padłem na kolana i zakryłem uszy, ale Caldez, który zdążył się opanować, uniósł pistolet i wystrzelił. Granat Zeemana, trafiony idealnie w najwyższym punkcie lotu, eksplodował ze straszliwym hukiem. Gwiżdżące odłamki prysły naokoło, tnąc liny i żagle, wgryzając się w drewno i rwąc ludzkie mięso. Na moich oczach człowiek z szalupy Vincenta zatoczył się, trzymając za gardło, i padł. Ogłuszony, pełzłem bezradnie wśród trupów i tlących się odłamków. Caldez, nadal w drzwiach, uśmiechał się pogardliwie. Aż na jego piersi wykwitła krwawa plama. Pirat ze zdumieniem spojrzał na ranę i dotknął jej z niedowierzaniem, a potem wolno, jakby z ociąganiem, osunął się na kolana. Naraz powrócił mi słuch. – Jebana portugalska pirata – oznajmił Sanchez, odrzucając dymiący muszkiet. – A ja przeklinać i chuj! Opór reszty załogi „Cassandry” nie trwał długo, zwłaszcza gdy rozjuszony bojem Zeeman odwrócił dziobową dziewięciofuntówkę na kasztel. Gdy zza blanki dobiegło nas żałosne skamlenie: „Parley!”, po prostu opadłem bez sił na zakrwawiony stopień pomostu. Po chwili ktoś usiadł obok. Przetarłem załzawione od dymu oczy i ujrzałem sylwetkę Fowlera. Vincent oddychał ciężko i przyciskał zakrwawioną szmatkę do boku. – Myślałem, że to nie istnieje – wychrypiałem, widząc, jak niezniszczalny O'Neil poprawia cylinder, zakasuje rękawy i z wprawą krępuje poddających się piratów. – Wiesz, to parley i ten


cały kodeks piracki. – Ponoć to nie tyle kodeks, co zbiór wskazówek. – Vince przetarł czoło. – Mniejsza o to, Billy. Zdaje się, że właśnie zdobyliśmy osławioną „Cassandrę”. – Jeszcze nie zdobyliśmy. – Zmęczonym gestem wskazałem światła obozowiska, ledwie widoczne nad linią przyboju. – A zresztą... Niech ci będzie. Przybyłeś w samą porę, stary. Masz rację, zdobyliśmy to pudło! Na osmolonej, bladej twarzy Vincenta mignął cień uśmiechu. Oficer wyciągnął zakrwawioną dłoń, a ja uścisnąłem ją z radością. Nie pamiętałem już o naszej sprzeczce, o Manueli i Rodriguesie – po prostu ze szczerą radością potrząsałem dłonią starego przyjaciela, a nasi ludzie patrzyli na to i uśmiechali się mimo ran i zmęczenia. – Czeka nas rozmowa – powiedziałem w końcu. – Ale to później, bo na razie mamy mnóstwo roboty. Tyle tylko, że nie było komu tej roboty wykonać. Z moich ludzi padło czterech, a ranni byli praktycznie wszyscy, w tym sześciu zbyt ciężko, by mogli się zabrać do czegokolwiek. Lżej poszkodowani ledwie powłóczyli nogami – na zmęczenie wywołane niewyspaniem i długim wiosłowaniem nałożyły się stłuczenia, lekkie rany i szok po walce. Z niespodziewaną pomocą przyszli jednak Portugalczycy. Najpierw wskazali nam w ładowni beczki z najprzedniejszą malagą, która wnet dodała naszym ludziom wigoru, a potem ruszyli do pracy pod komendą porucznika Love'a, już umytego i uczesanego. Mając świeżo w pamięci pojedynek, jaki Edward stoczył z Caldezem, pracowali szybko i bez ociągania, co zaiste okazało się szczęściem w nieszczęściu. Początkowo miałem nadzieję, że uda się opanować „Cassandrę” bez wystrzałów, które mogłyby zaalarmować resztę piratów na brzegu. Niestety, nie udało się. Z pewnością nikt by strzałów nie usłyszał – huk przyboju zagłuszyłby nawet pełną salwę burtową – ale wolałem założyć, że dojrzano błyski ognia z pistoletów i muszkietów oraz wybuchy ciężkich granatów. W każdej chwili mogliśmy więc ujrzeć kilka wyładowanych ludźmi szalup zmierzających na okręt, więc zapędziłem ludzi na dolny pokład, by uszykowali na ich przyjęcie działa. Sam zaś udałem się na kasztel, osmalony wybuchem granatu Zeemana, skąd przez lunetę zlustrowałem portugalskie obozowisko. Ku mojemu zaskoczeniu na lądzie nie było żadnej reakcji na bitwę o „Cassandrę”. Nie było bieganiny i machania pochodniami, a liczba ciemnych, wyciągniętych na brzeg łodzi również się zgadzała. Dla pewności omiotłem również horyzont na sterburcie, zwróconej ku morzu, ale ten w świetle blednącego powoli księżyca również wydawał się pusty. – Wszystko wskazuje na to, że ludzie Rodriguesa nie mają pojęcia o losie „Cassandry” i Caldeza – powiedziałem ze zdumieniem do Edwarda. – Możemy zatem pracować z większym spokojem, a ja udam się... – ...na poszukiwania Manueli? – wszedł mi w słowo Edward. – Moi żołnierze przetrząsnęli pomieszczenia i przykro mi donieść, że na „Cassandrze” tej podwiki nie ma. Oszczędź sobie trudu.


– A ty oszczędź sobie takich słów o damie. – Zacisnąłem usta. – Słuchałeś Caldeza, prawda? Piraci nie mieli pojęcia, że „Magdalena” przybędzie na Isla de la Exilio! Nie wiedzieli o naszej obecności! Manuela nie jest szpiegiem! – Zgoda, nie wiedzieli, ale to nie dowód na niewinność tej Hiszpanki – zastrzegł ponuro Edward. – Nie martwi cię ta cisza w ich obozie? Nie przyszło ci do głowy, że ostrzeżeni przez Manuelę właśnie szykują się do ataku na mój fort? Słowa Love'a wywołały we mnie ukłucie niepokoju. Spojrzałem w kierunku zatoczki okrytej wysokimi skałami. Poleciłem chłopakom w forcie, by na wypadek ataku piratów wystrzelili zieloną racę. Choć mrok rzedniał z wolna, rozpraszany różem budzącego się świtu, żadnych rac nie widzieliśmy. – Mam nadzieję, że się mylisz... – Zacisnąłem pięści. – Ogromną nadzieję... Panie Zeeman, działa gotowe? – Aye, sir! Nabite aż po krawędzie. Nabite aż... – Dobrze już. Proszę wystrzelić czerwoną racę. Czerwona rakieta pomknęła ku coraz mniej wyraźnym gwiazdom, a w odpowiedzi niemalże natychmiast zamrugał odległy ogień na plaży. Nie trzeba było długo czekać, by zapłonął również ogień na skale wulkanicznej nad pirackim obozem. McCrag i da Silva czuwali. – Tym oto sposobem wszcząłem alarm w pirackim obozie – oznajmiłem Edwardowi. – Teraz pozostaje czekać. Czekaliśmy jednak długo, aż nazbyt długo, jak na mój gust. Byłem przekonany, że Rodrigues ruszy na „Cassandrę” natychmiast po ujrzeniu ognia na szczycie skały – Loo i Slice zarzekali się, że w ten sposób mieli zaalarmować piratów, gdyby na horyzoncie dostrzegli obcą jednostkę. Każdy logicznie myślący kapitan na taką wieść natychmiast pchnąłby przynajmniej część załogi na okręt. Te kilka tuzinów marynarzy, jakie Rodrigues pozostawił na pokładzie, było co prawda w stanie nim żeglować, ale z pewnością nie mogłoby podjąć walki zaczepnej. Moje zdziwienie rosło z każdą chwilą. Jak Rodrigues mógł ignorować ostrzeżenie, które tak pracowicie sfabrykowaliśmy? Wraz ze zdziwieniem rosło również znużenie. Znad lazurowej, niewzruszonej tafli morza uniosła się ognista kula słońca, zalewając pokład trudnym do wytrzymania żarem. Marynarze wolni od zajęć szybko wepchnęli się w zacienione kąty i spali snem sprawiedliwych, zmożeni zmęczeniem i mocnym hiszpańskim winem. Siły opuściły już wszystkich, nawet bosmana O'Neila, który siedział nieruchomo na schodkach pomostu, a jego ciężka od senności głowa kołysała się na boki. Słońce prażyło, wyniosłe maszty „Cassandry” skrzypiały nad moją głową, a nad skałami i obozowiskiem kołowały stada krzyczących mew. Przymknąłem w końcu powieki, co wyzwoliło ciąg chaotycznych obrazów, na poły wspomnień, na poły wyobrażeń. Pojawiła się w nich Manuela, która biegła przez dżunglę ze złośliwym uśmiechem. Indianin o pysku jaguara zrywał mi epolety, diabeł morski szedł przez pokład z lontownikiem w dłoni, piraci z wrzaskiem


nacierali na piaskowe wały fortu... Zerwałem się i potrząsnąłem wściekle głową, odpędzając resztki zdradzieckiego snu. – A może... – wydyszałem w kierunku Edwarda, który nadal śledził brzeg przez moją lunetę. – A może Rodriguez zdobył już nasz obóz? Może zaatakował z zaskoczenia i nikt nawet nie zdołał wystrzelić racy... – Niewykluczone – oznajmił ze spokojem porucznik. Na jego czole oczywiście nie było ani śladu potu, a mundur, choć zdawało się to niemożliwe, wyglądał na odprasowany. – Proponuję jednakże odłożyć te rozważania na później, drogi Williamie. Oto widzę pięć szalup wypełnionych piratami, które prują w naszą stronę. Czy uznasz za stosowne ogłoszenie alarmu? Ocknąłem się zupełnie. – Czy uznam za stosowne? Porwałem za lunetę i serce nagle zabiło mi gwałtownie. W okularze ujrzałem ciężko wyładowane łodzie, które zmierzały do luki w rafach. Białe bryzgi przyboju, roztrzaskującego się o podwodne skały, raz za razem kryły szalupy przed moimi oczyma, ale w końcu je policzyłem. – W każdej siedzi około dwudziestu ludzi – powiedziałem do Love'a oraz Fowlera, który bezszelestnie pojawił się za moimi plecami. – Co razem daje około setki. Na brzegu jest pewnie drugie tyle. To wciąż nie koniec walki. – Co wcale nie oznacza, że tych tu nie możemy posłać do piekła. – Vince wyszczerzył zęby i zatarł dłonie. – Czyli tam, gdzie ich miejsce. – Otóż to. Panie O'Neil, proszę zagnać paru piratów do stawiania żagli, a kilku innych niech wybierze kotwicę! – krzyknąłem. – Wszystko ma wyglądać, jak gdyby „Cassandra” szykowała się do wypłynięcia na morze! – Aye, sir! – Panie Millard, panie Fowler, panie Zeeman! Do dział! Pokład zadrżał pod stopami biegnących marynarzy. O'Neil wyryczał kilka komend, akcentując znaki przestankowe smagnięciami węźlastej liny, a śnieżnobiałe płótno grota opadło z hukiem. Odnalazłem kapelusz porucznika Caldeza i powróciłem na kasztel, by ponownie przyjrzeć się pirackim łodziom. Wiosłowały szybko, zaskakująco szybko. Pierwsza z nich wpływała już w lukę między rafami, a paru ludzi w pośpiechu stawiało lugrowy żagiel. Jakiś człowiek na rufie, najwidoczniej jeden z pomniejszych hersztów, rozłożył lunetę, ale skierował ją, ku memu zdziwieniu, w stronę lądu. – Sir, działa nabite i odtoczone – zameldował szybkonogi Jeffe. W zapach morza i wiatru wdarła się ostra woń tlącego się lontu. – Otworzyć ogień na rozkaz, jeśli łaska. Panie O'Neil, wrogie szalupy przekraczają pierścień raf i zaraz usłyszą ten pański ryk. Bosman urwał w pół obelgi i z nabrzmiałą ze złości twarzą pognał kopniakami wylęknionych Portugalczyków do wybierania szotów. Kilku innych, skulonych pod chłodnym spojrzeniem


Edwarda, obracało właśnie drągi kabestanu. Piraci byli coraz bliżej i dostrzegłem, że również wioślarze odwracają się w stronę brzegu, a niektórzy nawet wymachują gniewnie kułakami. Jak dotąd widok „Cassandry” nie wzbudził w nich najmniejszych podejrzeń. – Panie Millard – powiedziałem cicho do nawigatora, nie odrywając wzroku od pirackich łodzi. – Na dany sygnał wyda pan rozkaz postawienia foka, bezanu i grotmarsla, po czym weźmie pan kurs na południowy zachód ku zachodowi. Następnie skręci pan ku skałom i usztywni koło sterowe. Zrozumiano? – Tak, kapitanie. – Francuz skłonił się lekko, a jego napięta, brzydka twarz nawet nie drgnęła. W ciemnych oczach nawigatora widziałem bezbrzeżną pustkę, miałem wrażenie, że patrzy nie na mnie, ale przeze mnie. W jego zachowaniu było coś niepokojącego, ale na razie miałem ważniejsze sprawy na głowie. Jak choćby pięć szalup, z których nawet ostatnia, płynąca zresztą najwolniej, znajdowała się już w zasięgu osiemnastofuntówek „Cassandry”. W try miga znalazłem się na dolnym pokładzie, gdzie powitał mnie trudny do wytrzymania zaduch, przesycony smrodem spoconych ciał i tlącego się lontu. W półmroku widziałem jedynie błyskające białka oczu zdenerwowanych, czekających na rozkazy marynarzy. – Panie Zeeman, proszę opuścić furty armatnie. Trzy pierwsze furty opadły z trzaskiem, zaskrzypiały szarpnięte talie, a lawety armatnie z hurkotem podjechały bliżej. – Cel, pierwsza szalupa! – ryknął artylerzysta, wciągając z błogością swąd lontu. – Cel, pierwsza szalupa! – zawtórował mu grzmiący głos Fowlera. – Ognia! Obie armaty ryknęły zgodnym chórem i skoczyły w tył, aż jęknęły naprężone talie. Nie było czasu do stracenia – przypadłem do trzeciego działa, podtaczanego właśnie przez obsadę, po czym opuściłem nieco elewację i szarpnąłem za talrep. Ledwie armata znieruchomiała po skoku wywołanym odrzutem, a ja już znalazłem się przy następnej. Pchnięciem wyciora otworzyłem furtę i wyjrzałem. Najbliższa z szalup pogrążała się w falach, a z wody sterczał przekrzywiony maszt z lugrowym żagielkiem, pośrodku którego ziała wielka dziura po kuli. Oszołomieni, przerażeni piraci pływali dookoła, czepiając się kawałków drewna, a pozostali wygrażali z wściekłością okrętowi. Działa huczały, wokół kłębił się dym i fruwały strzępy przybitki, a my, spoceni i ogłuszeni, przypadaliśmy do kolejnych dział i słaliśmy porcje żelaza w piracką flotyllę. Nie było komu ponownie nabijać dział, cała nadzieja leżała w tym, że ogień z zawczasu nabitych armat lewej burty wystarczy, by zniszczyć lub odpędzić łodzie wroga. W ostateczności mogliśmy im dać odpór ogniem z muszkietów i falkonetów. Były to jednak przedwczesne obawy, gdyż nasze pociski trafiały bez pudła. Dowódca


najdalszej szalupy najprędzej zrozumiał, co się święci, i skręcił do brzegu, ale w chwilę później kula z działa Zeemana posłała w drzazgi jego nadzieje wraz z prawą burtą łodzi. Pocisk z armaty Fowlera przeorał obsadę wioślarską drugiej łodzi, a ja zdołałem trafić tuż pod dziób kolejnej szalupy i zmusić ją do zwrotu przez top. Nim przebiegliśmy na niższy pokład, na którym stało jeszcze osiem zawczasu nabitych dwudziestoczterofuntówek, ostatnia ocalała szalupa umykała już ku brzegowi, a jej obsada jednocześnie starała się wiosłować, czerpać wodę i odpędzać kamratów czepiających się burt. Na powierzchni morza, wśród bezładnie rozrzuconych ciał i szczątków roztrzaskanych łodzi, pojawiły się już złowieszcze czarne trójkąty rekinich płetw. Wypadłem na pokład, gdzie potknąłem się o ciało Portugalczyka z ogromną dziurą w czole. – Źle pojęta solidarność – wyjaśnił mi Edward, nabijając pistolet. Jego oczy ziały chłodem. – Panie Millard, wykonać! – zawołałem. – Bosmanie, po stawieniu żagli niech pan ponownie skrępuje piratów i zapędzi ich do kubryku. Może pan tam hmmm... zgubić jakiś nóż. – Co takiego, sir? Nawet gdybym chciał go wtajemniczyć w pozostałe szczegóły mojego planu, nie było mi to dane. Z dolnego pokładu zaryczały właśnie cięższe dwudziestoczterofuntówki, a umykająca szalupa znikła wśród wysokich słupów wody. Węźlasta lina O'Neila znów poszła w ruch i opadły płótna kolejnych żagli. Okręt powoli, majestatycznie nabierał prędkości, a ja poczułem ukłucie żalu na myśl o losie, jaki zgotowałem temu pięknemu okrętowi. Wiedziałem jednak dobrze, że piękno „Cassandry” jest zwodnicze. Sam nigdy nie potrafiłbym pływać na okręcie, który tyle lat służył złej sprawie. Piraci wybrali ostatnie szoty, a O'Neil ponownie założył im więzy, po czym wraz z uzbrojonym w dwa pistolety Edwardem spędził ich pod pokład. Dziób „Cassandry” odwracał się ku skałom. – Ranni na pokład! – wykrzyknąłem. – Panie Zeeman, niech pan przygotuje ławkę bosmańską. Panie Millard, kurs prosto na skały. Wszyscy do łodzi. Zejście do szalupy z burty płynącego okrętu jest trudnym zadaniem nawet dla zdrowego, doświadczonego marynarza. My zaś mieliśmy wielu rannych, a nawet zdrowi byli u kresu wytrzymałości. Na szczęście po zmianie kursu okręt Rodrgiuesa zwolnił i zejście do szalup okazało się nieco łatwiejsze. Nim minęło pięć minut, wszyscy bezpiecznie siedzieliśmy w obu łodziach, a O'Neil i Bambo odpychali je bosakami od kadłuba „Cassandry”. Piracki okręt, uskrzydlony bielą żagli, pomknął zaś bez strachu na spotkanie raf. Ponad hukiem fal niósł się stłumiony wrzask uwięzionych piratów, którzy dopiero teraz uświadomili sobie, na jaki los ich skazałem. – Jakie życie, taka śmierć – mruknął Edward, choć naprawdę wolałbym, by nie powiedział ani słowa. – Do fortu – oznajmiłem.


Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu poczułem większą ulgę niż na widok fortu oraz kadłuba „Magdaleny”, nadal tkwiącego w objęciach piaszczystej łachy. Reakcja pozostawionych na lądzie marynarzy jednakże była zgoła odmienna. Dostrzegłszy nasze szalupy, wpływające na płytkie wody zatoczki, ludzie natychmiast porzucili pracę przy kadłubie i pognali za zbawczą osłonę szańców, gdzie zakrzątnęli się przy działkach. Nie reagowali na machanie kapeluszami czy wołanie po imieniu i przez moment byłem pewien, że zaraz podzielę los piratów Rodriguesa, których do piekła posłał ogień z własnego okrętu. Na szczęście zamiast huku dział usłyszałem szczekanie psa, a przez zaimprowizowaną bramę wybiegł obśliniony, ogłupiały ze szczęścia Winston. Na ten widok starszy marynarz John Slump, który na czas naszej nieobecności dowodził obroną fortu, ostatecznie pokonał atak paranoi, a cała załoga hurmem rzuciła się na powitanie. Dziesiątki żylastych ramion wciągnęły nasze łodzie na płycizny, a ponad rozradowanym gwarem rozległy się rozkazy doktora Pollocka, wyznaczającego majtków do wytoczenia beczki z rumem. – Pollock, stać! – huknąłem, w jednej chwili przerywając przygotowania do festynu powitalnego. – Ma pan paru rannych do opieki. Panie Fowler, proszę zwolnić ludzi z szalup. Do wieczora nie mają otrzymywać żadnych zadań, potem proszę wszystkim wydzielić dodatkową porcję grogu. Slump, do mojego namiotu. Slump jednakże nie miał nic do zaraportowania. Owszem, przygotowali fort do obrony, rozstawili czujki na skraju lasu i zebrali zapas słodkiej wody, ale przez cały ten czas ani nie widzieli, ani nie słyszeli żadnych piratów. Choć teoretycznie wyeliminowaliśmy grożące nam niebezpieczeństwo, zagadka Isla de la Exilio wcale się nie wyjaśniła. – A nawet jeszcze bardziej skomplikowała – powiedziałem w zamyśleniu do Edwarda i Vincenta, którzy odwiedzili mnie po południu. Żułem soczyste mango i oblizywałem lepkie od soku palce. – Bowiem gdzieś po wyspie szwenda się jeszcze setka piratów z samym Papugą na czele. Gdzie oni się podziali? Dlaczego nie zareagowali na sygnał ogniowy? No i co się stało z Manuelą? Skoro nie jest zdrajczynią i agentką de Lanvierre'a, to kim jest? – I najważniejsze, Billy – wtrącił ponuro Vince. – Po tym, co usłyszeliśmy od Manueli, a potem od Caldeza, nie ma wątpliwości, że Rodrigues pracuje dla de Lanvierre'a. A skoro Manuela nie jest jego szpiegiem, to po co ten cholerny Portugalczyk tu w ogóle przypłynął? Po co wyładował większość załogi na ląd i budował wielki obóz na brzegu? – Chyba wiem! – ocknął się nagle z zamyślenia Love. – Nie, to chyba mało prawdopodobne, ale... Czy Manuela nie powiedziała w St. John's, że złoto, którym de Lanvierre przekupił Heartha, to nędzne grosze przy tym, co znajduje się na Isla de la Exilio? – Skarb de Lanvierre'a? – Spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem. – Nie, poczekajcie, to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. – Vince pokręcił głową. – Nie


możemy tak po prostu odrzucić zdrowego rozsądku i na nowo zaufać słowom tej przeklętej... – Dlatego dzisiaj w nocy, Vince – wyciągnąłem się na piaskowym łożu, na którym ostatni raz leżałem chyba wieki temu – zachowawszy zdrowy rozsądek i z pewnością nikomu nie ufając, odwiedzimy obozowisko piratów.

W świetle księżyca obozowisko pirackie, oglądane ze znanego mi już szczytu wulkanicznej skały, wydawało się całkiem wymarłe. Wodziłem lunetą wzdłuż i wszerz po plaży, ale jedynym źródłem ruchu były łopoczące płachty źle zamocowanych namiotów. Nie paliły się żadne ogniska, nie było też latarni ani pokrzykiwań. – Może czekają na nas z zasadzką? – rzucił klęczący obok Edward i schował własną lunetę do futerału. – Kilku mogło się uratować z szalup lub statku... – Wybacz, mój drogi, lecz znów popełniasz błąd – starałem się naśladować jego ton. – Statki to jednostki handlowe, a „Cassandra” jest okrętem. Względny spokój w forcie panował tak długo, póki wszyscy odsypiali nocną eskapadę, dopiero pod wieczór pojawiły się pierwsze awantury. Najpierw zaatakował mnie Sanchez, który odzyskał już rezon po swej aktorskiej klapie. Cieśla wpadł do namiotu i grożąc drewnianym młotkiem, opieprzył mnie za to, że miast pogonić ludzi do remontu kadłuba, szykuję nową wyprawę. To, iż zbliżał się nocny przypływ, a praca po szyję w wodzie jest niemożliwa, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. Potem przyszedł Bambo, który oznajmił, że ma już dość doli żeglarza i chciałby zostać żołnierzem jak sierżant Kent. – Święty pan sierżant – oznajmił, mlaskając i przewracając oczyma. – Ooo, pan sierżant... Ledwie skończyłem go rugać, gdy do namiotu wpadł przerażony Mullholland. Marynarz wybełkotał, że Butcher znosi do fortu wiadra gliny, którą z pewnością będzie dodawał do posiłków, po czym zaczął mnie błagać na kolanach, bym zastrzelił kuka, póki jeszcze czas. Na końcu zaś, gdy marynarze i żołnierze zbierali się już do wymarszu, dobiegło mnie radosne szczekanie psa. – Nie! – Wyleciałem z namiotu, jakby nagle opadł mnie rój szerszeni. – Nie, Edwardzie. Nie weźmiesz tego kundla ze sobą. – Popełniasz błąd, mój drogi. – Love zmarszczył brwi. – To nie kundel, ale czystej krwi buldog jorkszyrski, spokrewniony z... – Ale w walce na nic się nie przyda. – Och, tu też się mylisz. Winston jest dzielnym wojownikiem. Będzie walczył na plażach, będzie walczył na wzgórzach i na ulicach. Winston nigdy się nie podda. Łatwiej byłoby zapewne nakłonić Vincenta do założenia kiecki na pokładzie rufowym, niż odwieść Edwarda od raz powziętego zamiaru. Stanęło na tym, że jego cholerny jorkszyrski kundel dołączył do wyprawy, a swe szczęście wyrażał, liżąc stopy każdego człowieka, który


zatrzymał się przy nim choć na chwilę. A po długiej i wytężonej wspinaczce na szczyt było takich wielu. Dobrze obuci żołnierze nie ucierpieli wiele, ale bosonodzy, objuczeni bronią marynarze głośno i kunsztownie przeklinali ostre krawędzie wulkanicznej skały. – Koniec odpoczynku – rzuciłem do siedzących wokół ludzi, którzy opatrywali poranione stopy lub dodawali sobie kurażu łyczkami grogu. – Idziemy. Poruczniku Love, zechce pan zejść pierwszy i zająć teren obozu. – Zechcę. Panie Kent, proszę zebrać oddział. Winston, proszę natychmiast przestać lizać stopę pana Mullhollanda. Obaj zdecydowanie nie chcemy wiedzieć, w co ostatnio wdepnął. Zejście było zdecydowanie trudniejsze od wspinaczki. Jasno świecący księżyc jak na złość znikł za postrzępionymi chmurami, a wtedy przeszyło mnie lodowate tchnienie bryzy, gdyż pomny doświadczeń z przedzierania się przez gąszcz, tym razem założyłem jedynie płócienną białą koszulę. Schodzący za mną bosman O'Neil już w połowie drogi zaczął powtarzać się w przekleństwach. Ktoś upuścił bukłak z wodą, który potoczył się w dół i pękł z głośnym trzaskiem, komuś innemu wyślizgnął się muszkiet i wpadł w ciemną szczelinę, a Danny Baryła stracił równowagę i gdyby nie mocne ramię Mullhollanda, niechybnie roztrzaskałby się o skały. Nim moje stopy dotknęły chłodnego piasku plaży, odmówiłem wszelkie znane mi modlitwy i litanie. Tuż przede mną wyrósł wyprostowany jak trzcina Edward. – Obozowisko puste – zameldował. – Nie znaleźliśmy w nim nic dziwnego poza... poza dużą ilością sprzętu górniczego. – Jakiego? – Spojrzałem na niego z niedowierzaniem i otarłem czoło, na którym stygł już pot. – Górniczego. Innymi słowy, służącego do wydobywania surowców z wnętrza ziemi. – Na twarzy Edwarda nie drgnął żaden mięsień. – Oskardy, łopaty, puste beczki, a nawet kilka taczek. Przez chwilę wodziłem wzrokiem po opustoszałym obozie. Nocna bryza szarpała z łopotem połami porzuconych namiotów, zasypywała paleniska i toczyła jakiś zapomniany, miedziany garnek. W obozie nie było żywego ducha, a rozkołysane wiatrem korony palm zataczały nieregularne kręgi, jakby wzburzone wabiły kolejnych śmiałków. Wzdłuż kręgosłupa spłynął mi zimny dreszcz. – Trzeba zbadać skraj dżungli – rzuciłem do powiększającego się tłumu posykujących gniewnie, przeklinających marynarzy. Musiałem podnieść głos, gdyż bryza przybierała na sile. Czarne fale laguny podnosiły się coraz wyżej, przystrojone białą pianą. – Mullholland, rozdaj pochodnie! Idziemy grupami po sześć osób. Winston otrzepał ślinę z pyska i zaczął szczekać. – Slump, dobierz sobie pięciu ludzi, Danny, ty również! – ryczałem. – Slice, Loo, pójdziecie ze mną. Czy ktoś widział porucznika Fowlera? Kurwa mać, niech ktoś uciszy tego cholernego psa! – Billy... – miękko odezwał się Love.


Teraz dopiero zauważyłem, że coraz więcej ludzi nieruchomieje i wpatruje się w zamieszanie na środku obozowiska. Trzymany na krótkiej smyczy Winston szczekał jak oszalały, co rusz przypadał do ziemi i warczał głucho, a jego krótką sierść pokrył pot. Nie cierpiałem psów i nie znałem się na nich kompletnie, ale coś mi mówiło, że tak właśnie wygląda psi strach. – Sir? – Kent wyprostował się, jakby i on coś zauważył. W blasku księżyca zamigotał muszkiet podniesiony do ramienia jednym płynnym ruchem. – Nie, nie strzelaj... – wyszeptałem. – Nie strzelać! – krzyknął donośnie Love. Przez obozowisko biegła postać, która na pierwszy rzut oka przypominała oszalałego, okaleczonego ptaka. Nieznajomy zataczał się niczym pijany, potykał o rozrzucone obozowe sprzęty i padał na piasek, po czym podrywał się z trudem i chwiejnie biegł dalej. Wokół groteskowo długich rąk furkotały strzępy odzienia, a na zakrzywionych palcach migotały ciężkie pierścienie. Był to jednak człowiek, niski, brodaty człowiek o krótkich nogach i wielkim brzuszysku. Gdy ujrzałem jego twarz, zdeformowaną skrajnym przerażeniem, uświadomiłem sobie, że dobrze go znam. Miałem przed sobą karaibską legendę. – O Boże – wyszeptałem. Biegnący przewrócił się o jakiś zapomniany bosak. W blasku księżyca zamigotała rozdarta złota lamówka, błysnęły też zalane krwią oczy. Z ust ginących w gęstwinie brody wydobył się głuchy jęk. – To Papuga, sir! – wyjąkał strwożony Loo. – Ten nielot! – Wiem. – On chyba... chyba całkiem oszalał. Rodrigues zadarł głowę ku rozgwieżdżonemu niebu i wyrzucił z siebie parę wściekłych słów. Krzyczał, dopóki w ustach nie zabulgotała mu własna krew, a wtedy padł znów na piasek. Winston skamlał i czołgał się u stóp Edwarda. Bryza stawała się coraz chłodniejsza. – On przeklina jakichś ludzi – wyszeptał da Silva, który podłapał nieco portugalskiego podczas swojej flibustierskiej kariery. – Chyba swoją załogę... Wrzeszczy, że nie powinni byli umrzeć, że mają zadanie i nie pozwoli, by... Rodrigues, który znów poderwał się na kolana, nagle znieruchomiał i wolno osunął się na piasek. Między jego łopatkami tkwiła pojedyncza strzała. Karibowie, przemknęła przez głowę spłoszona myśl. Podniosłem wzrok ku ścianie lasu, groźnej i roztańczonej, ale moich ust nie opuścił żaden rozkaz. – Gotuj... – chciał krzyknąć Love, ale i jemu głos uwiązł w gardle. Staliśmy niezdolni do najmniejszego ruchu, zmrożeni lodowatą już bryzą i patrzyliśmy na postać, która wyłoniła się w ślad za Rodriguesem. Nie wyszła zza drzew, nie zeskoczyła ze skały ani nie wynurzyła się zza jakiegoś stojącego namiotu – po prostu pojawiła się na ścieżce tuż nad ciałem Portugalczyka. Przybysz miał bardzo bladą twarz, ale w ułożeniu ust i brwi dostrzegłem lekką kpinę. Niemalże kobiecym ruchem odrzucił białe loki peruki, które opadały


na staroświecką kryzę, po czym nachylił się nad leżącym. Poły czarnej peleryny, którą okrywał ramiona, opadły niczym ptasie skrzydła, a między nimi zamigotał gruby złoty łańcuch. I wtedy zauważyłem coś jeszcze. Bryza wciąż przybierała na sile, a strój przybysza – poły peleryny, szerokie mankiety czy bujne, białe loki peruki – nawet nie drgnął pod jej naporem. Lodowaty strach mocno ścisnął mi gardło. – Tutaj nasza współpraca się kończy, jak domniemywam – przemówił wytworną, starodawną angielszczyzną. – Cieszy mnie to z wielu względów, gdyż, jeśli mam być szczery, Rodrigues, finezji w tobie tyle co w zdechłej krowie. Bywaj. I zniknął. – O kurwa – powiedział cicho Love i był to pierwszy i przedostatni raz w moim życiu, kiedy usłyszałem przekleństwo z jego ust. Chciał zapewne dodać kilka innych, ale w tym momencie zauważyliśmy Indian. Wychynęli zza drzew w takiej ciszy, iż przez chwilę wątpiłem, czy patrzę na prawdziwych ludzi, czy skaczące bezszelestnie, przygarbione cienie. W okamgnieniu otoczyli nas milczącym kręgiem, a wtedy przekonałem się, że byli przerażająco realni. Na ostrzach ich prymitywnych, drewnianych dzid nie zastygła jeszcze krew, a oczy, ciemne i nieziemskie, tchnęły chłodem i pogardą. Jeden z nich, nieledwie dziecko z kilkoma pasmami białej farby na chudziutkiej klatce piersiowej, z cichym stuknięciem nałożył nową strzałę na cięciwę. – Zdążylibyśmy... – zaczął Love, ale nie pozwoliłem mu dokończyć. – Ani słowa – warknąłem. – Odłożyć broń. Natychmiast. Nie po to przelewaliśmy krew w walce z piratami, żeby teraz... – Ginąć z rąk dzikusów? – pytanie, zadane wesołym, niemalże kpiącym tonem, dobiegło gdzieś zza pleców wojowników. Pobrzmiewał w nim wyraźny hiszpański akcent. Miałem już dosyć zagadek. Wyszarpnąłem zza pasa pistolet, odpiąłem szpadę i z ponurą miną uniosłem ręce nad głowę. Za sobą usłyszałem szczęk odkładanych pistoletów i muszkietów. – Nie ma się czego wstydzić, to dość powszechne przekonanie. Nawet wśród innych jezuitów. Słowa dobiegły od niewysokiego, silnego mężczyzny o zbrązowiałej skórze, który wyszedł przed indiańskich wojowników. Gdyby nie prosty, drewniany krzyż na szyi i brak broni, niczym nie różniłby się od swych towarzyszy. Był odziany w prostą przepaskę biodrową, a długie, czarne włosy wiązał na karku. W palcach obracał mój prawy epolet. – Padre Armando? – wyjąkałem z niedowierzaniem. – W tych warunkach i wśród tych ludzi szata duchowna to ubiór mocno niepraktyczny – roześmiał się nieznajomy. – O tonsurę też trudno zadbać. Tak, nazywam się Armando Boquita i marzę o tym, by z panem porozmawiać, kapitanie O'Connor. – A... a czy... czy... – Tak. U jego boku pojawiła się Manuela. Bosonoga, w jasnej, udartej powyżej kolan sukni i z rozwianymi włosami, przypominała indiańską księżniczkę, a na jej ustach błąkał się tajemniczy


uśmiech.

– Proszę o wybaczenie, ojcze. – Jeszcze raz wytarłem kieliszek o połę koszuli i nalałem nieco malagi. – Nie dorobiłem się stewarda, a jedyny służący na okręcie to lokaj Edwarda, Lung, który nie dość, że jest Chińczykiem, to jeszcze... khm... – Poganinem? – Padre Armando roześmiał się. Jego miękki głos i inteligentne spojrzenie dziwnie kontrastowały ze zbrązowiałą skórą i przydługą grzywką. Podany mu kieliszek ujął z wdziękiem, jakby zasiadał przy stole na kastylijskim dworze, a nie na drewnianej skrzynce w namiocie z płótna żaglowego. – Wbrew temu, co się powszechnie głosi, poganie już dawno oduczyli się pożerania ludzkich serc, a my, jezuici, oduczyliśmy się pożerać pogan. Poza tym, po tylu latach włóczęgi u boku de Lanvierre'a, a później wygnania na Isla de la Exilio, gdzieś zatraciłem w sobie lojalność wobec zakonu. Wiem, że brzmi to jak herezja, ale huk salw burtowych czy ryk ruszającej do abordażu załogi ma niszczący wpływ na przysięgę wiecznego posłuszeństwa Kościołowi. Pomaga natomiast pielęgnować prawdziwą wiarę w Boga. Pokiwałem głową. Nie ma na świecie marynarza, obojętnie protestanta czy papisty, który na moment przed bitwą morską nie powierzyłby duszy Bogu. Po minach Vincenta i Edwarda, którzy siedzieli przy nas na małych baryłkach po solonym mięsie, poznałem, że myślą o tym samym. Jedynie Manuela, rozparta na przytaszczonym z okrętu fotelu, zachowała nieodgadniony wyraz twarzy. – To dlatego ojciec nie chciał powrócić do cywilizacji? – spytał z wahaniem Edward. – Przez ten... ten złamany ślub? – Nie. Zostałem tu ze względu na tych ludzi. – Tych Indian? – Tak. – Zakonnik uśmiechnął się lekko. Przez moment wydawało się, że skomentuje pytanie Edwarda długim kazaniem, lecz nagle zacisnął usta, a jego twarz spochmurniała. – Tak, ze względu na tych Indian. W ten sposób odpokutowuję moją pychę. – Opowie nam ojciec o wszystkim? – spytałem po chwili milczenia. – Sądzę, że moja siostra już to zrobiła. Ja powiem tylko tyle, że owa krucjata, której celem było zdobycie serca de Lanvierre'a, w istocie była moim pomysłem, ale miałem inną motywację niż gubernator Santo Domingo, el almirante Mendoza czy reszta hidalgos. Nie zależało mi też na przeciągnięciu de Lanvierre'a na stronę Hiszpanii czy jakichkolwiek innych korzyściach politycznych. Chciałem jedynie wygnać diabła z duszy tego człowieka. – Ambitne zadanie. – Vincent skrzywił się. – Tylko przez grzeczność nie nazwał go pan szalonym, prawda? – spytał Armando. – Dobry Boże, przecież przy mnie Don Kichot wydaje się nudnym, przyziemnym realistą, poruczniku!


Jako młody człowiek wierzyłem jednak bezgranicznie w powodzenie swej misji. Byłem pewien, że de Lanvierre'a opętały złe moce, a ja chciałem je wykryć i przepędzić. Gdy „Nadzieja” i „Miłość” zatrzymały „Natividad” na południe od Wysp Dziewiczych, a ja po raz pierwszy ujrzałem hrabiego na własne oczy, nie miałem już wątpliwości. Panowie, de Lanvierre nie był wówczas złym człowiekiem. – Manuela opowiadała, że poza wami, padre, nikt owego spotkania nie przeżył – bąknąłem nieśmiało. – Hidalgos, którzy w pogoni za sławą i zaszczytami dołączyli do mojej wyprawy, w istocie dali głowy, ale stało się to na ich własne życzenie. Gdy zmierzyli hrabiego dumnymi spojrzeniami, sypnęli mu pod nogi złotem i butnie kazali ucałować królewski pierścień, ten bez wahania rozkazał powiesić wszystkich na rejach. Jemu, wolnemu piratowi, morskiemu królowi, kazali klękać w pyle przed symbolami, którymi diabeł nakazał mu gardzić. Tak, potępiam jego uczynek, ale umiem go zrozumieć. Mnie de Lanvierre oszczędził wówczas jedynie dla hecy, jak przypuszczam. Jako jedyny oznajmiłem mu bowiem, że nie interesuje mnie jego złoto ani jego siła, ale dusza i zbawienie. Pamiętam, że ryczał ze śmiechu, jakby usłyszał sprośny dowcip, ale oszczędził mnie i przyjął do swojej kompanii. Niedługo później zaczął cenić me rady. Bóg mnie za to rozliczy i nie dla własnej chwały to mówię – ojciec Armando opuścił nieco głowę – ale za moją to przyczyną zaczął uwalniać niewolników z plantacji i transportów morskich. – Trzeba jeszcze było go skłonić, by zaprzestał mordowania bezbronnych mieszczan, padre – rzucił kwaśno Vince. – Ponoć też lubował się w mordowaniu załóg zdobytych okrętów. – To nieprawda! – Armando poderwał się z pałającymi policzkami. – To złośliwy wymysł. Christopher zawsze zsyłał załogi do szalup i nigdy... – Dajże spokój. – Uspokoiłem Vincenta uniesioną dłonią. – Opowiadajcie, padre. Czy udało wam się odnaleźć diabła w duszy tego Francuza? Armando milczał przez chwilę. Słyszeliśmy odległy stukot młotków pracujących marynarzy i skrzeczenie ptactwa nad dżunglą, gdzieś w oddali szczekał Winston. – Nie – odezwał się w końcu jezuita. – Nie odnalazłem. De Lanvierre nie miał żadnych nadludzkich mocy, nie toczył piany z ust, nie mówił w nieznanych językach i nie wykazywał okrucieństwa ponad miarę. Choć jego ludzie szerzyli gwałt i pożogę, on sam nigdy nie szedł na ich czele. Dopiero podczas bitwy pod Cabo Verde... – Co się wtedy stało? – zapytałem. – On... De Lanvierre... Cóż, kapitanie. On umarł. Przez chwilę słychać było bzyczenie muchy pod okapem namiotu. – Trafiła go w głowę jakaś belka z tego ostatniego masztu, nigdy nie mogłem spamiętać jego nazwy – mówił padre Armando przyciszonym głosem. – Christopher padł jak martwy, zalany krwią, ze skręconym karkiem. Uklęknąłem przy nim, by zmówić ostatnią modlitwę. Jego ludzie wciąż walczyli, ale bez wiary w zwycięstwo. Wydawało się, że jestem świadkiem ostatniego rozdziału historii morskiego


księcia, gdy nieoczekiwanie rozpętała się potworna burza. W jednej chwili ze spokojnego, kojącego lazuru niebo zamieniło się w czarną, ziejącą straszliwą ulewą otchłań. Jak żyję, nie widziałem tak wysokich fal ani tak ostrego wiatru. Angielskie fregaty natychmiast znikły w ciemnościach, a nasz okręt zdryfował. Miałem wrażenie, że fale przybierają kształt dłoni, które chcą nas pochwycić i cisnąć na rafy. Niedobitki załogi, które przetrwały pierwsze uderzenie burzy, natychmiast zapomniały o Anglikach, a przystąpiły do rozpaczliwej walki o ocalenie pokiereszowanego okrętu. Na próżno jednak, kilka uderzeń serca później usłyszałem trzask pękającego kadłuba. A wtedy on... Christopher... On otworzył nagle oczy, poderwał się i pochwycił moją dłoń! „Chodź ze mną, padre !” – wykrzyknął. „To dopiero pierwsza bitwa tej wojny! Chodź ze mną!” Z tymi słowami skoczył w kipiel, pociągając mnie ze sobą. Gdy się ocknąłem, leżałem na nieznanej sobie plaży, a Christopher chodził wzdłuż brzegu i śmiał się głośno. W jego śmiechu czaiło się jednak tyle zła, że po raz pierwszy od początku naszej przyjaźni poczułem przed nim lęk. Po raz pierwszy w ciągu trzech lat wspólnej walki. – Przy tych słowach jezuita pokręcił głową. – Próbowałem z nim porozmawiać jak dawniej, ale starczyło ledwie kilka słów, bym wiedział, że to próżny wysiłek. Widać przez wszystkie te lata szatan trzymał się w cieniu, aż wreszcie znalazł chwilę słabości i mocno wpił się w duszę mego przyjaciela. De Lanvierre mówił niczym szaleniec, opowiadał o zgromadzeniu najlepszych piratów Antyli i poprowadzeniu ich do ostatecznej walki przeciwko wszystkim, Anglikom, Hiszpanom, Francuzom... Bredził, że sam zostanie ich władcą, że koronuje się na króla pirackiej republiki. Z tym że... – Padre Armando opuścił głowę, jakby przygniotło go straszliwe wspomnienie. – Z tym że to nie mówił już on, Christopher, pirat i hulaka. Zrozumiałem, że jego ustami przemawia szatan. Hiszpan milczał przez chwilę, a gdy na nowo podjął opowieść, jego głos był zduszony. Manuela ujęła go za rękę, lecz Armando zdawał się tego nie dostrzegać. – Tyle lat... Tyle lat czekałem na tę chwilę. Zaślepiony pychą sądziłem, że jestem gotowy na walkę, że zdołam wygnać diabła z duszy Chistophera. Co dzień proszę Boga, by mi wybaczył słabość, bo... bo gdy ujrzałem prawdziwy mrok w duszy de Lanvierre'a... Gdy na moich oczach Christopher, wciąż śmiejąc się, zaczął strzelać do innych rozbitków, zrozumiałem, że nie podołam. Na nic się zdały egzorcyzmy, które powtarzałem co wieczór w myślach, po prostu nie starczyło mi odwagi, by je wypowiedzieć. Ja... ja uciekłem, kapitanie. W oczach jezuity błysnęła łza żalu, szybko starta niecierpliwym ruchem ręki. – Jakiś czas później zrozumiałem, że skoro zawiodłem w wypełnieniu tego, co w pysze i zaślepieniu zwałem celem swego życia, powinienem się zająć rzeczami małymi. Zdołałem uciec przed patrolami waszej piechoty, które przetrząsały brzegi Cabo Verde w poszukiwaniu piratów, a po wielu perypetiach trafiłem tutaj, na Isla de la Exilio. Tu też postanowiłem spędzić resztę swych dni. – A tubylcy? – spytałem. – Wygląda na to, że ludność tej wysepki nie przepada za obcymi. Nie zastrzelili ojca?


Armando wymienił szybkie spojrzenie z Manuelą, a ta z całą powagą skinęła lekko głową. Ośmielony jezuita uśmiechnął się: – To nie są tubylcy, panowie oficerowie. Ci Karibowie to byli niewolnicy, niedobitki wielu ongiś dumnych plemion, ludzie bez domów i ojczyzn. Podczas napadów na plantacje de Lanvierre zawsze uwalniał garść Indian bądź Murzynów, po czym zabierał ich na Isla de la Exilio – Wyspę Wygnania – gdzie darował im wolność. Miejsce to obfitowało w owoce, ryby i ptactwo, a wyzwoleni niewolnicy mogli żyć tu w spokoju i z miłością czcić pamięć swojego wyzwoliciela. Christopher przeczuwał bowiem, że kiedyś powróci na wyspę, a wtedy bardzo przyda mu się plemię lojalnych, kochających go sług. – Po co miałby chcieć tu wrócić? – Dla tego, kapitanie – niespodziewanie odezwała się Manuela. – Pamięta pan ów drobiazg? Z tymi słowami dziewczyna rzuciła na piasek znaną mi sakiewkę, z której wysypały się migotliwe, niewprawnie oszlifowane diamenty. Vince zaklął cicho, a Edward ze świstem wypuścił powietrze z płuc. – Kiedyś po pijanemu de Lanvierre wtajemniczył mnie w sekret Isla de la Exilio – padre Armando mówił teraz zmęczonym, cichym głosem. – Umykał przed pościgiem francuskich fregat, który zgubił dopiero tu, u wybrzeży Wyspy Wygnania. Jego okręt został trafiony kilkoma kulami, więc Christopher zdecydował się wyremontować kadłub. Dziwnym trafem wybrał wówczas tę samą zatoczkę co wy. Podczas gdy załoga zajęła się pracą, de Lanvierre wspiął się na zbocze wulkanu, by przyjrzeć się horyzontowi w poszukiwaniu okrętów wroga. Wtedy to natrafił na skarb wyspy – ogromne złoża kamieni szlachetnych. Zataił znalezisko przed swymi ludźmi, a mnie powiedział, że będzie łupił, póki mu sił starczy, a kiedy znudzi mu się walka, wróci na Isla de la Exilio i kupi sobie królestwo. Potrzebował tylko ludzi, którzy szybko i z ochotą owo bogactwo dla niego wydobędą. To dlatego zwoził tu owych Karibów. – Diablo sprytne – stwierdził Vince. – Wdzięczni za ocalenie i znalezienie kryjówki Indianie zrobiliby dla niego wszystko. W jedną noc stałby się bogaczem! – Mój Boże. – Edward schylił się i podniósł diament. – Tego jest naprawdę aż tyle? – Tak, poruczniku... – Duchowny zawiesił głos. – Jednakże, jako człowieka honoru i wroga de Lanvierre'a, będę zmuszony poprosić pana o złożenie przysięgi milczenia. Panów również. Jeśli tajemnica Isla de la Exilio rozniesie się po Indiach Zachodnich... – Jakże to? – Nie zrozumiałem. – Ojcze, przecież nie można tego zataić przed światem. Toczymy wojnę z piratami, a do tego potrzebne są pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. – Do walki z piratami potrzebne jest serce, kapitanie, a w nim odwaga, wiara i niezłomność. – Wiarą nie nabiję dział, padre, a odwagą nie uzupełnię załogi ani nie naprawię takielunku. – Niech pan zatem pomyśli o niewolnikach, którzy odnaleźli tu ciszę. – Padre Armando uśmiechnął się smutno. – Raz zostali już skrzywdzeni przez białego człowieka, gdy zapędzono ich do niewolniczej pracy. Później zostali oszukani przez de Lanvierre'a, który umieścił ich tu, by go czcili i dla niego harowali. Nie chcę, by oszukani, upodleni Indianie znów umierali od


kul, ostrzy i chorób chciwych rabusiów, którzy napłyną tu w poszukiwaniu bogactwa. Oni przeszli już wystarczająco dużo. Dajcie im spokój. – To właśnie nazywacie ową małą rzeczą, padre? – Tym razem ja uśmiechnąłem się smutno. – Gdy tu przybyłem, kapitanie, ci nieboracy powitali mnie z ujmującą wylewnością. Chcieli wiedzieć, gdzie jest ich wybawiciel, pytali, czy mu się powodzi, czy ma dużo kobiet i czy jego łowy są pomyślne. Przekonanie ich, że rzekomy wybawiciel umieścił ich na wyspie po to, by mu wkrótce służyli, zabrało mi dwa miesiące. W to, że ich wybawiciel jest synem diabła, uwierzyli dopiero po pół roku, a potem przez długi czas próbowałem ich namówić, by nauczyli się walczyć z obcymi. Niektórzy, zwłaszcza pokojowo nastawieni potomkowie Arawaków, do końca nie dawali mi wiary. Ludzi Rodriguesa chcieli powitać tańcami i wyprawić dla nich ucztę. Niektórzy nawet tak też uczynili. Przypatrywałem się z ukrycia, jak piraci lżyli Indian i potrząsali żelaznymi kajdanami, nazywając je najnowszą modą z Tortugi. Natychmiast chcieli też, by ich zaprowadzono do złoża diamentów, a gdy Indianie przezornie odmówili, ludzie Rodriguesa spróbowali pochwycić kilku do niewoli. Na szczęście zdołali uciec i opowiedzieć pozostałym o zamiarach Portugalczyków. A reszta jest milczeniem, jak to powiada jeden z waszych pisarzy. – Myślicie, padre, że zapewniliście im pokój? Przecież nikt nie zna de Lanvierre'a lepiej od was. Niech minie kolejny miesiąc, pirat zniecierpliwi się brakiem wieści i przyśle tu kolejnych siepaczy. Tym razem ostrzeżonych i dobrze uzbrojonych. – Być może – zgodził się zakonnik. – Niech jednakże mam tę pewność, że nie będziecie to wy, kapitanie, ani nikt przysłany przez was. Milczałem przez chwilę. Zanurzony do połowy w miękkim, sypkim piasku, brylant zdawał się mrugać do mnie filuternie. – Macie moje słowo honoru, ojcze – odezwałem się w końcu. – Słowo dżentelmena.

Popołudniowe słońce prażyło wciąż mocno i natychmiast pożałowałem szarmanckiej decyzji wystrojenia się w to, co mam najlepszego. Zakuty w bryczesy, najlepszą białą koszulę z żabotem, kamizelę i ciężką kurtkę mundurową już po paru krokach zalałem się potem. Buty grzęzły w sypkim piasku, zwisająca u boku szpada plątała mi się między nogami, a trzymany pod pachą trójgraniasty kapelusz przeszkadzał jak nigdy. Zasapany i przeklinający w duchu, wlokłem się za bosonogą Manuelą, która zdawała się płynąć wśród piasków... Nie tak sobie wyobrażałem romantyczny spacer po plaży Isla de la Exilio. Idąca parę kroków przede mną Hiszpanka nagle zatrzymała się i zapatrzyła ku morzu. Bryza bawiła się jej długimi, czarnymi włosami, a ciemne oczy nagle zaszkliły się łzami. Przyszło mi do głowy, iż być może nadszedł właściwy moment, by zagaić rozmowę. By spytać, czy czuje się szczęśliwa po odnalezieniu brata, i skromnie napomknąć, że służenie jej było radosnym


przywilejem. By rzucić od niechcenia, że zawsze wierzyłem w prawdziwość opowieści o Armando, nawet pomimo zmowy mych niecnych oficerów. By zapewnić ją, że zdobyłem „Cassandrę” z jej imieniem na ustach. By powiedzieć cokolwiek. – Tu się kończy nasza przygoda, kapitanie – Manuela odezwała się twardym tonem, podobnym temu, jaki słyszałem u niej w pałacu gubernatorskim w St. John's. – Zostaje pani tutaj? – sapnąłem ze zdumieniem. – Nie sądzi pan chyba, że po tylu latach poszukiwania Armanda zadowolę się jedynie chwilą w jego towarzystwie? – Na „Magdalenie” jest wiele miejsca dla was obojga! Mógłbym... – Wiem, że mógłby pan. Wierzę też, że chciałby pan, i to bardzo. Ale... – Uśmiechnęła się smutno. – Nie, Armando nie opuści tych ludzi. Nie ma człowieka bardziej upartego od Kastylijczyka, który ma dług do spłacenia. Będzie ich bronił tak długo, póki ostatni nie zejdzie z tego padołu. – Rozumiem. Bo rzeczywiście rozumiałem. Wiedziałem, co oznacza odpowiedzialność za grupę ludzi, być może silnych i dzikich, ale jakże bezradnych w tym brutalnym świecie. Pod tym względem plemię wyrzutków niczym się nie różniło od mojej załogi. Westchnąłem ciężko i odwróciłem się ku morzu, dyskretnie ocierając twarz chusteczką. Morze oszałamiało ilością barw. Wody laguny wciąż zachowały niewinny błękit, lecz dalej, za rafami skąpanymi w bieli piany, fale chwytały już rdzawy poblask zachodzącego słońca. Rufa „Cassandry”, wciąż zakleszczona między skałami i targana przybojem, dumnie lśniła złotem, a wulkaniczne skały ziały czernią. Nigdy jeszcze morze nie wydawało mi się tak piękne i tak smutne zarazem. – Jedno tylko mnie nurtuje – odezwałem się po dłuższej chwili. – Dlaczego de Lanvierre wysłał na wyspę Rodriguesa, a nie przybył tu samodzielnie? Dlaczego pozwolił, by Portugalczycy zajęli się wydobyciem brylantów, które prawem znalazcy należały do niego? – Nie mam pojęcia - odparła zamyślona Manuela. – Być może dlatego, że jakiś zuchwały angielski dżentelmen dwukrotnie pokrzyżował mu plany? Nic nie odpowiedziałem. Jak do tej pory krzyżowanie planów de Lanvierre'a było dziełem przypadku i determinacji. Jakimś cudem uratowaliśmy „Magdalenę” przed zakusami de Gilliery i przepędziliśmy napastników z Port Royal, udało mi się także wywinąć z sideł hrabiego w St. John's, ale raczej wątpiłem, czy moje rozpaczliwe manewry w istocie zakłóciły jego potężną intrygę. Ponadto na pewno przyczyniłem się do zaostrzenia stosunków angielsko-francuskich, co z pewnością pomogło piratowi w realizacji straszliwych zamiarów. Jedyną rzeczą, której naprawdę zdołałem dokonać, było przejęcie i zatopienie „Cassandry”, co w najlepszym razie było tylko krótkotrwałym sukcesem. Wiedziałem, że prędzej czy później de Lanvierre przyśle kolejnych uzbrojonych po zęby sługusów, którzy tym razem nie będą


wchodzili z Indianami w żadne układy. Spalą ich wraz z dżunglą, a diamenty popłyną do pirackiego skarbca. – Zginiecie tu wszyscy – powiedziałem przez zaciśnięte zęby. – Jeśli taka będzie wola Boga. – Manuela wzruszyła ramionami. – Drogi Williamie, oboje z Armandem zdecydowaliśmy się pożegnać z cywilizowanym światem. Nikt nie będzie po nas płakał. – Ja będę – wyszeptałem i nieoczekiwanie ująłem jej rękę. Drugą objąłem ją w talii i zdecydowanie przyciągnąłem dziewczynę. – Ja będę... – powtórzyłem. Zdumienie w wielkich, czarnych oczach Manueli natychmiast przeszło w coś, czego nazwać nie umiałem, w coś gorącego i rozbrajającego. Jej sylwetka zmiękła w moich ramionach, a lewa dłoń dotknęła naprawionego epoletu, a potem policzka. – Billy... – powiedziała cicho, miękko. I wtedy rozległ się wystrzał z pistoletu. – Kapitanie! – Plażą biegł Smitty i wymachiwał bronią. – Kapitanie! Wrócił pan Sullivan. Wrócił i mówi, że... O, kurka wodna. Przepraszam... – Pani wybaczy, Manuelo. – Ucałowałem obie jej dłonie i ruszyłem biegiem za Smittym. Kwadrans później zlany potem wpadłem przez bramę do fortu i ujrzałem drugiego oficera, otoczonego kręgiem spragnionych wieści marynarzy. Zbiegowisku brakowało jednak radosnej, pełnej żartów wrzawy, a ludzie wpatrywali się w Sullivana z napięciem i niedowierzaniem. Tknięty złym przeczuciem, roztrąciłem tłum. – Witam, panie Sullivan! – huknąłem, starając się brzmieć radośnie. – Zdaje się, że pobił pan nowy rekord trasy. Biorąc pod uwagę odległość stąd do Port Royal, zapewne większość drogi lecieliście w przestworzach. Nikt się jednak nie roześmiał. – Port Royal zostało spalone – martwo oznajmił Sullivan. ===b1hpU GdS


6 Oblężone miasto

W tak zatłoczonym małym światku, jakim jest pokład okrętu wojennego, największym przywilejem jest samotność. Po trzech dniach od wyruszenia z Isla de la Exilio nauczyłem się ów przywilej cenić ponad wszystko. Milczące ściany grodzone, wystrzępiona mapa Indii Zachodnich oraz nieodłączna karaa z malagą stały się moimi jedynymi towarzyszami w walce z przygnębieniem i rozpaczą. Z początku marzyłem jedynie o tym, by rewelacje Sullivana były stekiem bzdur. Gdy zakończyliśmy remont i wypłynęliśmy na otwarte morze, okazało się jednak, że na szlakach żeglugowych aż roi się od statków, z których wszystkie co do jednego pędziły ku Europie lub bezpiecznym portom amerykańskim. Całkiem przezornie ich dowódcy nie wywieszali bander, ale dla porządku zatrzymywaliśmy każdy statek, który wydawał się nam angielski, i zasięgaliśmy języka. Po dwóch dniach strumień uciekinierów się przerzedził, a z chaotycznych skrawków zebranych informacji wyłonił się obraz, który odebrał mi resztki nadziei. Choć do końca uparcie próbowałem negować zasłyszane nowiny, pod wieczór trzeciego dnia musiałem się poddać, bodaj jako ostatni niezłomny na okręcie. Wyglądało na to, że w jedną noc Wielka Brytania straciła wszystkie posiadłości w Indiach Zachodnich. Pierwsi kupcy, przerażeni i wyprowadzeni z równowagi, potwierdzili, że Port Royal oraz Kingston wpadły w ręce wyjącej tłuszczy piratów, którymi dowodził jakiś „mąż w złotej masce”. Wykorzystując nieobecność okrętów wojennych i brak artylerii w forcie, piraci bez trudu rozbili opór nielicznych oddziałów piechoty, po czym doszczętnie złupili oba miasta. Gubernator


Morgan, który w ostatniej chwili zbiegł z córką i garścią wojska, próbował zorganizować obronę stolicy wyspy – leżącego nieopodal Spanish Town – lecz tuż przed świtem szturm na miasto przypuściły rozjuszone bandy zbiegłych niewolników, które zeszły z Gór Błękitnych. Morgan nie spodziewał się ataku z tego kierunku, tak więc Spanish Town w ciągu godziny podzieliło los Port Royal i Kingston. Los gubernatora i jego córki pozostawał nieznany, ale przeczuwałem najgorsze. W innych partiach wyspy działo się podobnie. Falmouth zaatakował zbuntowany Irlandczyk Angus Conally na pirackiej fregacie „Shamrock” i z zaskoczenia spalił stojące tam fregaty „Likaon” i „Niobe”. Podczas gdy irlandzcy piraci plądrowali miasto, Benedikt Manuu na czarnoskrzydłym „Phantomie” napadł na inny ważny port na północy Jamajki, Port Antonio. Wedle opowieści przerażonych kupców, również i jemu pomogła w walce banda zbiegłych niewolników z Gór Błękitnych, a inna grupa, która przez lata kryła się w wapiennym labiryncie Cockpit Country na południe od Montego Bay, zniszczyła górski garnizon w Mandeville. Siły piratów, wzmocnione gromadami oswobodzonych niewolników, w ciągu dwóch dni zdusiły opór ostatnich regimentów angielskiej piechoty, których niedobitki kryły się w lasach wzdłuż Black River. Brytyjska władza na Jamajce przestała istnieć. Witałem te rewelacje szyderczym śmiechem. „A gdzie Royal Navy?” – pytałem wstrząśniętych utratą majątku inwestorów z City. „Gdzie liniowce z eskadry jamajskiej i barbadoskiej? Nie mówcie mi, że banda obdartusów jest w stanie pokonać te wspaniałe, niemające sobie równych jednostki!”. Pół dnia później dowiedziałem się, że dwie najpotężniejsze, „Swiftsure” i „Berwick”, po prostu znikły. Ostatni raz widziano je wieczorem, tuż przed atakiem piratów, jak w odległości kilku mil morskich mijały cypel Portland Point. Do Port Royal nigdy jednak nie dotarły, a wrak jednej znaleziono aż pod Isla Beata na południe od Santo Domingo. Nawet najwięksi realiści już szeptali słowa: „Czarny Szkwał”. Stojąca w Montego Bay „Merciless”, zaalarmowana łuną nad Falmouth i wieściami przerażonych gońców, ruszyła nad ranem na odsiecz miastu. Potężna fregata bez trudu zniszczyłaby „Shamrock”, ale na redzie portu niespodziewanie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się „Mascara de Oro”, „Phantom” oraz „Hellfire” Morrisa Blacka. Płonąca „Merciless” poddała się po dwugodzinnej walce. Nie wiem, co dalej działo się z „Mascara de Oro” i „Shamrock”, ale Black ponoć ruszył na Antiguę. Tak przynamniej mówili kupcy z konwoju Kompanii Zachodnioindyjskiej, który pirat rozbił w Cieśninie Zawietrznej. Próbowałem nadal robić dobrą minę do złej gry, ale wtedy pewien amerykański bryg powiadomił nas, że ma na pokładzie rozbitków z liniowca „Miriad” z eskadry barbadoskiej. Okręt zdobyty z zaskoczenia przez załogę fregaty pod banderą holenderską, która podeszła pod jego burtę na redzie Speightstown Harbour, nie manifestując żadnych wrogich zamiarów. Dowódca liniowca został jednak pokarany za swój brak ostrożności – atak piratów był tak zaciekły, że załoga „Miriad” broniła się ledwie kilka kwadransów. Nietrudno było się domyślić,


że Barbados było kolejnym celem ofensywy piratów. Nie myliłem się. Oszołomiony, słuchałem o dymach nad Bridgetown, stolicą tej wyspy, i o zdrajcy Hearthu, który zapanował nad Antiguą i Barbudą. Załamałem się jednakże dopiero po tym, jak ostatni z zatrzymanych żeglarzy, opasły kupiec z Portsmouth, opowiedział mi o tajemniczym, białym slupie, który ostrzelał ich od niechcenia i popłynął ku Jamajce. I tak trzeciego dnia żeglugi odgrodziłem się od świata głośnym trzaśnięciem drzwi kajuty. Długie, samotne godziny siedziałem nad mapą Indii Zachodnich i wpatrywałem się w nią z rozpaczliwym pragnieniem, by zły czar prysł i świat wrócił do normy. Niestety, były to próżne nadzieje. Wychylane kieliszki malagi również nie pomagały, a jedynie zamieniały wyraźne kontury wysp na mapie w kłębowisko zamazanych linii. Bałem się wyjść na pokład, bałem się spojrzeń, w których czaiło się pytanie: „Co teraz, kapitanie? Dokąd płyniemy?”. Nie znałem żadnych odpowiedzi. Stara, podniszczona mapa rzucała mi brutalną prawdę prosto w twarz. Poza leżącymi na uboczu Kajmanami i kilkoma niegościnnymi wysepkami w archipelagu Wysp Dziewiczych Wielka Brytania została całkiem wymazana. Nie mieliśmy dokąd się udać. Nie było dla nas przystani. Dopiero teraz pojmowałem, z czego szydzili Dolittle i de Lanvierre. Wolność była przywilejem silnych i bogatych, a ja nie byłem ani jednym, ani drugim. Miałem pod swoją opieką niecałe dwie setki wyrzutków, niedoszłych skazańców i życiowych oferm, o których musiałem się troszczyć oraz starzejący się okręt, który bez przerwy potrzebował nowych żagli, mocnych lin, świeżego prochu oraz solidnych napraw w dobrze wyposażonej bazie. Bez opieki Wielkiej Brytanii byliśmy bezsilni i bezdomni. Nie mogłem reperować okrętu, nie mogłem wyposażać załogi, nie miałem nawet jak odebrać zaległego żołdu dla moich ludzi. Wyglądało na to, że podczas postoju na Isla de la Exilio straciliśmy wszystko. No, z wyjątkiem wrogów. Lada chwila mogliśmy się natknąć na jakiś okręt francuski lub jednostkę de Lanvierre'a. Na razie byliśmy tylko bezdomni, ale wkrótce mogliśmy również stać się ścigani. Przez chwilę pocieszałem się myślą, iż w ostateczności przejdziemy na służbę innego mocarstwa, ale i to mogło okazać się niemożliwe. Hiszpanom i Holendrom ustawicznie brakowało dobrych okrętów, ale wątpiłem, czy przyjmą na służbę człowieka, który zadarł z de Lanvierre'em i zatopił „Cassandrę”. Gdyby zaś Szalony Hrabia doprowadził swój plan do końca i stał się władcą jakiejś karaibskiej wyspy, natychmiast upomniałby się o tego, kto odważył się plunąć mu w twarz. Wątpię, czy przezorni Holendrzy lub ratujący swe podupadające imperium Hiszpanie zainwestowaliby w tak niepewny interes, jak ja i mój okręt. A poza tym byłem Anglikiem. Nie miałem żadnych powodów, by kochać króla czy gubernatora, ale wychowano mnie w tradycyjnym duchu Royal Navy. Stary przechera Dolittle miał rację. Choćbym nazywał się wolnym korsarzem i ze wszystkich sił wypierał swych korzeni, wiedziałem, że na zawsze pozostanę oficerem królewskiej floty i nigdy więcej nie przysięgnę posłuszeństwa Hiszpanowi czy Francuzowi.


Co było o tyle smutne, że we własnym kraju, wobec którego byłem tak irracjonalnie lojalny, wciąż czekał mnie wyrok śmierci za dezercję. Cóż, honor w tych czasach był również przywilejem silnych i bogatych. Honorem nie nakarmię załogi ani nie załatam dziur w poszyciu. Mijały godziny, wina w karafce ubywało, a rozpacz zaciskała się żelazną obręczą wokół moich skroni. Zazdrościłem Armandowi i Manueli ich prostego, a zarazem szlachetnego wyboru. Manuela, westchnąłem żałośnie, wyrzucając przez okna rufowe trzecią beznadziejnie pustą karaę po winie. Dlaczego mnie odtrąciła? Dlaczego tak bezlitośnie odarła ze złudzeń? – spytałem się w duchu, wyciągając czwartą karaę. Nim jednak wyjąłem korek, drzwi do kajuty sforsował Vince. Kopniakiem. – Wymyśliłeś coś? – spytał w progu. Głowę zwiesił nisko i nastroszył brwi, przez co wyglądał jak bawół gotujący się do szarży. – Co? – Spojrzałem nań oszołomiony. – Pytam, czy coś wymyśliłeś. Siedzisz tu od dobrych kilkunastu godzin i jeśli przez ten czas nic ci nie przyszło to głowy, znaczy, że po prostu tracisz czas. – Jedynym rozwiązaniem, jakie widzę – roześmiałem się ponuro – jest przyłączyć się do piratów. – Kiepski pomysł. Jesteś na to zbyt miękki. – Co takiego? – No, zbyt szlachetny. Jak zwał, tak zwał. Nie obrobiłbyś nawet samego de Lanvierre'a, choćbyś miał z głodu umrzeć. – Ubolewam nad tym – warknąłem, otwierając butelkę. – Mamy w załodze kilku byłych bandziorów. Może przyślij ich tutaj, by zapoznali mnie z teorią gwałcenia i rabowania? Fowler wyjął flaszkę z moich rąk, uchylił okno rufowe i wyrzucił ją do wody. – To ja powrócę do mojego pytania – w jego głosie zagrał ton ostrzegawczy. – Wymyśliłeś coś czy nie? Jeśli nie, Billy, to czas najwyższy, bo... Jego natarczywość nagle wyzwoliła we mnie z dawna tłumioną wściekłość. – Z gówna żagla nie utkam, Vince. Nie mamy dokąd popłynąć i tyle. Port Royal, Falmouth, Bridgetown i St. John's leżą w ruinie, Morgana szlag trafił, wszędzie panoszą się piraci i Francuzi, a w skrzyni z pieniędzmi świeci dno. Jedyne, czego mamy w nadmiarze, to wrzaski Sancheza. – To przyznam, że się pomyliłem co do ciebie – oznajmił Fowler. – Sądziłem, że uważasz się za błędnego rycerza Karaibów, który dla samej chwały gotów jest postawić naszą małą „Magdalenę” przeciwko całej pirackiej flotylli. Po załatwieniu „Cassandry” myślałem, że zaraz wyślesz de Lanvierre'owi rękawicę, białe piórko czy coś tam innego, a potem będziemy go ścigać, aż reje popękają albo Sanchez nas pozabija. A tymczasem martwisz się o Morgana. O przystań. O sytuację polityczną Anglii. O pieniądze. Siedzisz i się martwisz. I ssiesz to wińsko, aż ci się we łbie miesza.


– Do cholery, Vince! Jestem kapitanem tej fregaty i... – No właśnie. Jesteś kapitanem, więc podejmij jakąś decyzję. Jakąkolwiek. Wyjdź na pokład rufowy, każ zmienić kurs, przeprowadź jakieś ćwiczenia lub chociaż kogoś wychłostaj, do cholery. Przestań zamykać się w kajucie i użalać nad sobą, lepiej pokaż się załodze. To bystrzy ludzie i widzą, co się dzieje z ich dowódcą. Chcesz, żebym to ja z nimi porozmawiał? W porządku, Billy, od rana noszę się z tym zamiarem. Tylko nie rób później, kurwa twoja mać, aluzji do kul turlanych po pokładzie. Ostatnie słowa wywrzeszczał, wspierając się potężnymi łapskami o biurko. Z rozwichrzonymi, czarnymi włosami, ze skrzącym spojrzeniem i wyszczerzonymi zębami wyglądał niczym rozwścieczony morski półbóg. Przełknąłem ślinę oszołomiony. Od dzieciństwa nikt mnie jeszcze tak nie opieprzył. – Vincent, ja... – zacząłem, ale przerwał mi łomot do drzwi kajuty. Na progu wyrósł McCrag. – Sir, żagiel dwa rumby od dziobu na sterburcie – zameldował. – Chyba dwumasztowiec. – Zaraz tam będę. – Wstałem, wziąłem kapelusz i wyszedłem na pokład. Vincent, wciąż wzburzony, ale z tajemniczym błyskiem w oku, ruszył w ślad za mną.

Niebo tego dnia było ponure, stalowoszare, a w powietrzu unosiło się osobliwe napięcie. Stłoczeni wzdłuż burt marynarze patrzyli na mnie z wyczekiwaniem i niepewnością, a nawigator Millard, który powitał mnie na pokładzie rufowym, zasalutował sztywno. – Kurs zachód ku północy, prędkość siedem węzłów, wieje baksztag – wyrzucił z siebie, po czym odwrócił się na pięcie i zszedł z rufówki. Nie spojrzał przy tym na mnie ani razu. – Na litość boską, co go ugryzło? – spytałem półgłosem Fowlera, który szedł krok za mną, jakby pilnował, bym nie wyskoczył za burtę i nie uciekł wpław do Anglii. – Może to ci się wydać dziwne, ale prawie tęsknię za tym zrzędliwym sukinsynem, który straszył tu jeszcze parę dni temu. – Nie wiem, co go ugryzło – burknął Vincent. – Może przeżywa nagły kryzys zaufania w stosunku do dowódcy? Zabolało mnie to. Z trzaskiem rozłożyłem lunetę i wycelowałem ją ponad horyzont, tam gdzie spodziewałem się ujrzeć obcą jednostkę. Widać było białe plamki żagli, a po ich ilości wnioskowałem, że kapitanowi tego okrętu nielicho się spieszy. Zastanawiający był również kurs, jaki obrał. Większość spotkanych ostatnio statków pruła na zachód, byle dalej od Jamajki i piratów. Ten natomiast płynął prosto na wschód. – Ciekawe – mruknąłem. – Pcha się prosto na Jamajkę. Pirat czy samobójca? – Albo człowiek, który ceni interesy ponad życie.


– Tak czy owak, trzeba to sprawdzić. Skrócić marsle! – wykrzyknąłem głośniej. – Kurs północ ku wschodowi. Panie Fowler, proszę wyostrzyć do wiatru, a następnie obrać kurs na spotkanie. Alarm bojowy! Vince wykrzyknął kilka rozkazów, a przenikliwy gwizdek O'Neila został zagłuszony drapieżnym werblem wygrywanym na bębnie. Pokład zadrżał pod stopami biegnących marynarzy. W ich pokrzykiwaniu pojawiło się ożywienie, jakby moje pojawienie się na pokładzie dodało im ducha, nawet Loo i Slice odłożyli fajki oraz swój ukochany kapciuch i pognali na reje. Zacisnąłem zęby, by odgonić kolejny napad wyrzutów sumienia, i ponownie zlustrowałem horyzont. Obca jednostka była bliżej. Widziałem już, że to niewielki handlowy bryg o niskich burtach i wąskim, ostrym dziobie, zakończonym długim nosem bukszprytu. Na obu masztach piętrzyła się piramida bielutkich żagli. Ciął fale z nadspodziewaną lekkością, co wskazywało na puste ładownie, a bryzgi fali dziobowej padały daleko za śródokręciem. Poczułem mimowolne uznanie – dowódca z pewnością wiedział, jak do maksimum wykorzystać możliwości okrętu. Gdybyśmy nie mieli przewagi wiatru, dogonienie go mogłoby stanowić niemały problem nawet dla naszej trzymasztowej „Magdaleny”. – Trzy rumby do wiatru! – krzyknął Vince w moim kierunku. – Bliżej nie podejdziemy. Skinąłem głową. „Magdalena” i obca jednostka szły teraz na spotkanie wzdłuż ramion kąta rozwartego i odległość między okrętami zmniejszała się bardzo szybko. Widziałem już nieliczne furty działowe na burcie obcego brygu i postać w czarnym surducie, która biegła wzdłuż relingu i wymachiwała rozpaczliwie rękami. Na pokładzie zjawiło się paru marynarzy, którzy przypadli do szotów. – Szykuje się do zwrotu przez sztag! – zawołałem. – Strzał ostrzegawczy! Wywiesić Union Jacka! Obie pościgówki dziobowe plunęły ogniem. Pierwsza kula wzbiła wysoki słup wody tuż przed dziobem brygu, drugi słup wykwitł tuż przy burcie, płosząc marynarzy. Wnosząc z upiornego chichotu, jaki dobiegł spod pokładu, ani chybi celował sam Zeeman. – Wciągają angielską banderę. To nasi! – To się jeszcze okaże. – Złożyłem z trzaskiem lunetę. – Nie odwołuj alarmu, Vince. Mullholland, wywieś sygnał wzywający kapitana brygu na pokład „Magdaleny”. – A ty? – spytał Vincent, nadal bacznie przyglądając się brygowi. – A ja idę się ogolić.

To byli Anglicy. Po chaotycznej bieganinie dowódcy zatrzymanego brygu poznałem, że człowiek ten należy do ogólnie znienawidzonego gatunku wrzaskliwych, aroganckich i pełnych pretensji kupczyków. Tacy ludzie zwykli cenić swój ładunek daleko wyżej od życia ludzkiego, a załogi


okrętów wojennych uważali za bandę rozpitych hultajów bez krzty sumienia i poczucia obowiązku. Oczywiście w chwilach zagrożenia ich zdanie na temat marynarki wojennej zmieniało się raptownie, co bynajmniej nie przeszkadzało im później przeklinać Royal Navy za opieszałość w spieszeniu im na pomoc. Utwierdziłem się w owym przekonaniu, gdy nad trapem pojawiła się czerwona, nabrzmiała z wściekłości gęba, przesłonięta rozwichrzonymi lokami peruki. Pomocnicy bosmana zadęli w gwizdki na powitanie, ale urwali, gdyż przybysz nieoczekiwanie natarł na O'Neila. – Pan jesteś tu dowódcą? – wrzasnął, biorąc się pod boki. Był niskim człowiekiem z pokaźnym brzuszkiem, a plątanina niebieskich żyłek wokół pokaźnego nochala wskazywała, że w doli i niedoli kupieckiego żywota chętnie pociesza się rumem. – I owszem – odezwał się O'Neil, również biorąc się pod boki. Wyglądał przy tym jak bizon przyglądający się harcom pieska preriowego. – A co? – Odpowiesz pan za to... – Nieprawda – przerwał mu ktoś w tłumie marynarzy na śródokręciu. Chyba był to Sanders, któremu tygodniowa terapia u doktora Pollocka niezwykle wyostrzyła dowcip. – To ja jestem dowódcą. – Co wy wygadujecie. – Slump splunął tytoniem. Naturalna szczelina w uzębieniu pomogła mu doprowadzić tę sztukę do perfekcji. – Mieszacie szanownemu panu we łbie. Przecież to ja... – Nie, to ja jestem kapitanem! Nie pamiętacie już, wy... – Ja! Ja! Ja tu dowodzę! – Moja być kapitan! – ryczał Bambo na marsie. Oszołomiony kupiec rozejrzał się i zrobił krok w tył, aż dotknął plecami brzuszyska Danny'ego Baryły. Sternik „Magdaleny” był poczciwym człowiekiem i do nikogo nigdy urazy na żywił, uśmiechnął się zatem szeroko i wyciągnął ramiona, by przytulić przybysza do swej kudłatej, spoconej piersi. – Kacza morrrda! – zaskrzeczała Pruchło. – Morrrda lrrrrda! – Morrrda! – z want i rei zawtórował jej zachwycony różnobarwny chórek, przygarnięty podczas pobytu na Isla de la Exilio, a niektóre z papug ozdobiły swój debiut sceniczny guanem. Uznałem, że czas wkroczyć do akcji. – Koniec tych krotochwil! – zawołałem głośno. – Danny, puść pana. Proszę do mojej kajuty. Nazywam się William O'Connor i jestem kapitanem tej fregaty. – I ja też – odezwał się Vince. W kajucie kapitańskiej nasz gość szybko odzyskał rezon. Krytycznym okiem zmierzył skromny wystrój pomieszczenia i stał tak długo, póki Vince nie przysunął dla niego krzesła. Wtedy to zasiadł z wdziękiem, założył nogę na nogę, skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał na mnie z niesmakiem.


– A zatem? – spytał poirytowany, jak gdyby zasiadał we własnym kantorze w londyńskim City. Wyjąłem z barku nową karafkę i trzy kieliszki. – Zatem co? – zdziwił się Vince. – Chodzi o to, że nie miał jeszcze okazji się nam przedstawić? Ależ proszę się nie krępować, słuchamy. Twarz gościa nabrzmiała jeszcze bardziej, a na jego czole pojawiła się pulsująca żyła. Nerwowym gestem poprawił perukę. – Nazywam się Francis Bogharty, jestem kupcem, udziałowcem, a także właścicielem brygu „Leander ”, który panowie raczyli zatrzymać – wykrztusił z zamkniętymi oczyma. – Płynę z Barbados na Jamajkę i proszę mi wierzyć, że spieszy mi się jak cholera. Czy zechce mi ktoś wytłumaczyć, dlaczego zatrzymano mój okręt w tak barbarzyński sposób? – Zatrzymaliśmy „Leander ” w sposób zgodny z prawem. – Nalałem sobie wina, po czym przesunąłem karaę w stronę pierwszego oficera. – Trwa wojna, panie Bogharty, i podejrzliwość wcale nie jest złą cechą. Pan zaś żeglował szybko, a nawet bardzo szybko. Chcieliśmy po prostu poznać pańskie intencje. – Bogharty, całe Indie Zachodnie wiedzą już, że Jamajka została opanowana przez piratów – powiedział dobitnie Fowler, kręcąc lekko głową. – Jeśli mimo to ktoś płynie w tym kierunku, sam pan przyzna, że warto to sprawdzić? Twarz Bogharty'ego spurpurowiała. Miałem wrażenie, że lada chwila nad jego peruką zawiśnie obłok pary. – Że niby miałbym handlować z piratami? Pańskie podejrzenia są co najmniej hańbiące, poruczniku – ostatnie słowo niemalże wypluł z nienawiścią. – Tym bardziej, że sam zostałem zatrzymany ogniem z dział, a zatem zgoła po piracku. W oczach Vincenta zamigotały złe, bardzo złe błyski. – Panie Bogharty – odezwałem się czym prędzej. – Zaraz wyruszy pan w dalszą podróż, jeśli tylko odpowie pan na kilka prostych pytań. Po pierwsze, chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego pan zmierza na Jamajkę. I niech pan skosztuje wina. Karaa stała pośrodku stołu, a kieliszek Bogharty'ego był nadal pusty, zupełnie jakby kupiec czekał, aż ktoś go obsłuży. – Płynę z Barbados od majora... – zaczął pozornie spokojnym tonem, lecz nagle zatrząsł się z wściekłości. – Od tego zdradzieckiego sukinsyna Callahana, pieprzonego gołowąsa, który myśli, że kilka muszkietów daje komukolwiek prawo do rządzenia moją osobą! – Ależ daje. – Vincent uśmiechnął się. – Przestań! – mruknąłem. – Panie Bogharty, przecież Barbados jest w rękach piratów. – Większa część – zazgrzytał zębami gość. – Okolicę Speightstown, miasta portowego na zachodnim wybrzeżu, trzyma major Callahan z 12. Regimentu Piechoty Courtlaulds... – Billy! – Drzwi do kajuty huknęły o ścianę, a w progu pojawił się zaspany, wyraźnie poruszony Edward. – Przy naszej burcie stoi jakiś dwumasztowiec. I to chyba wojenny, bo...


Och! – Nagle zauważył Bogharty'ego. – Czyżbyście już wzięli dowódcę do niewoli? – Cóż to znowu za krotochwile? – Bogharty odwrócił się z szuraniem krzesła. – Drogi Edwardzie, czujność jak zwykle cię nie zawiodła – odezwałem się, wstając. – W istocie, stoimy burta w burtę z „Leander ”, a oto jego właściciel, pan Bogharty. Jeśli masz ochotę na wino, weź jego kieliszek, pan Bogharty nie pije. Wróćmy jednakże do opowieści. Zdaje się, że zależy panu na czasie, nieprawdaż? – Nie ma co opowiadać! – parsknął kupiec. – Ten dureń Callahan ubrdał sobie przepędzić pirackie hordy z wyspy. Na moje nieszczęście, resztki zdrowego rozsądku podpowiedziały mu, że sam może nie dać sobie rady, dlatego postanowił pchnąć wieści na Jamajkę. – Jamajka jest też w rękach piratów. – Wiem o tym! – Bogharty walnął pięścią w stół. – Wszyscy o tym wiedzą! Gdy moja załoga dowiedziała się, że płyniemy na Jamajkę, większość natychmiast zbiegła na ląd, a do obsługi żagli została mi garstka przygłupów z dłuższym czasem reakcji. Rozumie pan? Nawet zwykły, prosty marynarz wie, że nie ma co pchać się w paszczę lwa. Niewzruszony, dumny Callahan kazał mi jednak wypłynąć, a nadto przydał mi kilku swoich ludzi z zadaniem czuwania nad moją lojalnością. Po dotarciu na wody wokół Jamajki miałem ich wysadzić przy Morant Bay, skąd skontaktowaliby się gubernatorem Morganem lub miejscowym ruchem oporu. Bóg mi świadkiem, jeśli nie chciałbym już tam być. – Cóż, Bogharty, nabieram o panu dobrego zdania – stwierdziłem. – Rzadko się zdarza, by człowiek interesu zdecydował się na patriotyczną misję w chwili, gdy cała reszta jego kolegów wieje do Anglii. – Ten łajdak zajął mój ładunek. – Bogharty zatrząsł się ze złości. – Całą ładownię najprzedniejszego sukna, czerwonego, niebieskiego... Wszystko wartości... – Zaraz, zaraz, niech zgadnę. – Uśmiechnąłem się paskudnie. – I obiecał go zwrócić, gdy wysadzi pan jego ludzi w Morant Bay, tak? – Jakby pan zgadł. Sukinsyn! Chłystek! Pyszałek, który myśli, że parę dział daje mu prawo do rządzenia moją osobą. – Ależ daje – odezwał się zdumiony Edward. Bogharty zacisnął zęby i wbił wzrok w jakiś punkt na ścianie.

Oparci o reling, przyglądaliśmy się, jak załoga „Leander ” wciąga szalupę na pokład i sprawnie stawia żagle, by po chwili wziąć kurs na Jamajkę. Wiatr się wzmagał, a fale stawały się coraz wyższe, tu i ówdzie ozdabiały już je białe czupryny piany. – Edwardzie, znasz owego majora Callahana? – spytałem zamyślony. – Słyszałem o nim. – Love pokiwał głową. – Mój kuzyn James był jego adiutantem, ale później przeszedł do służby w Home Office. Żałuję, że nie miałeś okazji go poznać, bo to


czarujący młody człowiek, szybko przypadlibyście sobie do gustu. Wyobraźcie sobie, iż pewnego dnia podczas polowania na lisy mój drogi kuzyn... – Do rzeczy, Edwardzie. Miałeś mówić o Callahanie. – Ach, w istocie. To dość dobry oficer, karny, rygorystyczny. Swego czasu w armii mówiono na niego Brudny Callahan. – Czyżby zwykł rozwiązywać wszelkie problemy przy pomocy pistoletu? – Skądże, raz ubrudził nogawkę spodni podczas manewrów. Jego regiment z kolei, o ile wierzyć słowom drogiego Jamesa, to twardogłowi flegmatycy, a wszelkie manewry wykonują ślamazarnie i bez finezji. – Niewiarygodne. – Z trudem opanowałem kpiarski uśmiech. – Pozostałe regimenty, jakże żwawe i pełne życia, muszą nimi doprawdy pogardzać. Wprost nie mogę się doczekać, by ich zobaczyć. – Co zatem rozkażesz? – zapytał Vince. – Kurs na Barbados. Podoba mi się ów major Callahan. Chętnie zawrę z nim bliższą znajomość.

Moje pojawienie się, spotkanie z „Leander ” i wieści o broniącym się mieście tchnęły w marynarzy nową nadzieję. Wszyscy żwawo i z ochotą przystąpili do obowiązków, ale wiele wskazywało na to, że podróż na Barbados wcale łatwa nie będzie. Od wyspy dzieliło nas jakieś trzysta mil, które zwykle pokonalibyśmy w niecałe dwa dni – wysłużone, spłowiałe od słońca żagle „Magdaleny” wypełniał bowiem mocny, stały podmuch północno-wschodniego monsunu. Niestety, w godzinę po rozstaniu z „Leander ” zauważyłem, że słupek rtęci w barometrze spada gwałtownie. To zaś zwiastowało rychłą burzę. Gdy na prawym trawersie zamajaczyły góry francuskiej Gwadelupy, niebo na północnowschodnim horyzoncie zaczęło ciemnieć niczym oblicze wściekłego bosmana. Nad naszymi głowami skłębiła się forteca ciężkich, granatowych chmur, pod którą tu i ówdzie migotały żyłki błyskawic. Wiatr zrywał czapy piany z coraz wyższych fal i gwizdał jak oszalały w olinowaniu. – Danny, trzymaj ster na południe! – wrzasnąłem do sternika, chwytając kapelusz. – Sanders, ty to nazywasz mocowaniem szalupy? Niech mnie szlag, jeśli... Do cholery, weźcie mi to obślinione bydlę. Winston stracił zainteresowanie umykającą wśród olinowania małpką i wspiął się na tylne łapy, by z miłością wylizać mi twarz. Pies na ogół unikał wychodzenia na rozkołysany pokład, lecz od chwili opuszczenia Isla de la Exilio patrolował go nieustannie, broniąc swego terytorium przed zebraną podczas postoju tropikalną menażerią. Do Pruchła i Barachła dołączyło pięć nowych papug, z których co pojętniejsze bluzgały już z werwą, a także niewielki krokodyl oraz bliżej nieokreślona liczba małp. Te ostatnie szybko pojęły, że Winston uważa


pokład za własne tereny łowieckie, więc bezkarnie bombardowały go odpadkami z bezpiecznych want. Buldog najwyraźniej kiepsko znosił konkurencję, gdyż w jego brązowych ślepiach dojrzałem oburzenie. Odniosłem wrażenie, że jako samiec dominujący wśród pokładowych czworonogów przybył do samca dominującego wśród pokładowych dwunogów, by poskarżyć się, że zakwestionowano jego panowanie. Tak oto po raz pierwszy w życiu zrozumiałem Winstona, ale była to kiepska chwila na międzygatunkowe pojednanie. Odtrąciłem psa i ruszyłem wzdłuż pomostu sterburty, by osobiście nadzorować przygotowania do sztormu. Karaibskie burze bywały gwałtowne i zdradliwe, a ta, wnioskując po tempie, w jakim gęstniały czarne chmury, zapowiadała się na niezwykle potężną. – Panie O'Neil! – krzyczałem. – Proszę zwinąć górne żagle, a potem niech się pan bierze do ściągania steng na pokład! Bosman zerwał kapelusz z głowy, przetarł spotniałe czoło i pomknął na saling z prędkością zaskakującą jak na tak potężnego człowieka. Nieopodal mnie Sanders i kilku jego podwładnych gorączkowo sprawdzali mocowanie szalup, a jednooki mat Mullholland nadzorował znoszenie zbędnych przedmiotów pod pokład. Przez niedomknięty luk dobiegały wrzaski Zeemana, który pilnował odpowiedniego mocowania dział. Winston szczekał, marynarze klęli, a papugi zgrzytliwie utrwalały nowo poznane słówka. Na pokładach oraz na rejach wysoko nad nimi trwała gorączkowa krzątanina, mająca przygotować fregatę na śmiertelny pojedynek ze sztormem. Mimo nadchodzącej groźby na twarzach zasapanych, spoconych ludzi wciąż widziałem ożywienie, a mijając mnie, żaden nie zapomniał o szerokim uśmiechu i pełnym szacunku salucie. Patrzyłem na to i naraz ukłuł mnie wstyd, że tak szybko dałem się pokonać rozpaczy. Być może miałem pod swoimi rozkazami bandę życiowych ofiar i kolekcjonerów listów gończych, ale widząc sprawność, z jaką marynarze wykonywali me rozkazy, wiedziałem, że nie wymieniłbym tej załogi na żadną inną. Węźlasta lina w ręku O'Neila była właściwie bezużyteczna, a Mullholland i Zeeman pokrzykiwali bardziej z przyzwyczajenia niż z prawdziwej potrzeby. Załogę „Magdaleny” motywowało to, że było coś do zrobienia. Oraz widok złowieszczych, czarnych obłoków, które pożarły już wschodni widnokrąg. – Kapitanie, nie mogę utrzymać kursu! – przez świst wiatru przebił się krzyk Danny'ego. Fale coraz wścieklej nacierały na sterburtę. Zatoczyłem się, gdy słone bryzgi smagnęły mnie po twarzy, ale otarłem twarz rękawem i w jednej chwili znalazłem się na pokładzie rufowym. – Kurs dwa... nie, trzy rumby na sterburtę! Millard, liny sztormowe! Liny sztormowe! – powtórzyłem przez tubę głosową, gdyż nawet najgłośniejszy wrzask tonął już w huku fal. Nawigator skinął głową i skoczył na śródokręcie. W tej samej chwili spurpurowiały z wysiłku Danny popuścił kilka szczebli koła sterowego i „Magdalena” skoczyła bliżej wiatru. Millard niemalże stracił równowagę na mokrych deskach pokładu, a od ludzi Fowlera, którzy rozpinali zapasowe sztagi, dobiegły pełne przerażenia wrzaski. Fregata, mocno wychylona na bakburtę i z napiętymi żaglami, cięła wzburzone grzywacze, umykając przed czarnymi, złowieszczo


skłębionymi chmurami. Te zaś, niczym wygłodniałe potwory, szybko osaczały jej rufę. Sztorm uderzył jakiś kwadrans później, zaraz po tym, jak ostatni zbędni członkowie załogi znikli pod pokładem, a luk w pośpiechu uszczelniono brezentem. Wiatr, wyjący niczym arabski dżin, natarł od prawej ćwiartki rufowej. Kadłub i maszty zatrzeszczały ze skargą, a dziób fregaty, wciśnięty głębiej w wodę, brutalnie rozrąbał kolejny grzywacz. W ostatniej chwili złapałem za reling, chroniąc się przed upadkiem. Danny przewrócił się, puszczając koło sterowe. Odruchowo wepchnąłem bark pod szczebel koła, by okręt nie wypadł z kursu, i szarpnąłem Danny'ego za materiał nieprzemakalnej kurtki. Nad moją głową przeleciał rozwrzeszczany, wielobarwny kłąb piór, w którym ledwo poznałem jedną z papug z Isla de la Exilio. Wicher nie miał litości dla pokładowej menażerii, która na czas nie schroniła się pod pokładem. – Trzymaj kurs, Danny! – wywrzeszczałem sternikowi do ucha. – Jeffe, leć na dziób! Niech porucznik Fowler zabierze się do zakładania dodatkowych sztagów! Wtedy lunął deszcz i do reszty straciłem możliwość porozumiewania się z załogą. Gęste strugi niemalże wpychały słowa z powrotem do gardła, a to, co udawało się wykrzyczeć, zagłuszał szalejący wiatr. Zapadły ciemności, a rosnące grzywacze gnały na południowy zachód, strząsając wściekle białe płaty piany. Wychylona „Magdalena”, zanurzona aż po ławy wantowe bakburty, pięła się zuchwale po zboczach fal, uparcie trzymając kurs. Straciłem zupełnie poczucie czasu. Pełzałem wśród burt i co rusz traciłem równowagę na pochyłym, skaczącym pokładzie. Furia burzy daleko przekroczyła moje oczekiwania – w obawie o maszty nakazywałem zwijać kolejne żagle, aż zostały jedynie fokmarsel i żagle grota. Wiatr uderzał jednak z niezmienną wściekłością i napięte sztagi aż drżały. Dygotały również moje mięśnie, znużone walką ze sztormem, a przed oczyma migotały mi już ciemne plamy zmęczenia. Wtedy wyrósł przede mną Millard. Ociekający wodą, siny na twarzy z zimna i zmęczenia nawigator krzyczał ze wszystkich sił, a jego oczy błyszczały strachem. Dopiero za trzecim razem zrozumiałem, o co mu chodzi. – Idziemy na Capricorn Spine! Poczułem, jak krew ścina mi się lodem w żyłach. Capricorn Spine – Grzbiet Koziorożca – był ciągnącym się przez kilka mil morskich łańcuchem groźnych raf między Grenadą i Barbados. Odnalezienie między nimi przejścia możliwe było jedynie przy dobrej pogodzie i przy zachowaniu największej ostrożności, dlatego większość żeglarzy nawet nie zadawała sobie tego trudu. Opływano Caricorn Spine szerokim łukiem, nawet jeśli oznaczało to pół dnia żeglugi dłużej. A my zaś płynęliśmy prosto na rafę. Wszelkie pytania, skąd Millard to wie, były zbędne. Nawigator „Magdaleny” miał wiele wad – jak choćby monopol na doprowadzanie mnie do wściekłości – ale rekompensował je niezwykły, niemalże nadprzyrodzony instynkt żeglarski. Millard intuicyjnie odkrywał istnienie, moc i kierunek prądów, bezbłędnie rozpoznawał pływy, przepowiadał wiatry i szacował dryf


okrętu, a przy wyznaczaniu pozycji korzystał z sekstansu jedynie po to, by się upewnić. Mimo że wokół nas szalał sztorm, przy którym wszelkie wyliczenia brały w łeb, uwierzyłem nawigatorowi bez zastrzeżeń. – Musimy odpaść na zachód! – ryczał Millard, a białka jego oczu łyskały w świetle bijących błyskawic. Odpaść na zachód? I pozwolić sztormowi nieść się nie wiadomo jak daleko ku wybrzeżom wysp francuskich? Pozwolić sobie na ryzyko wpadnięcia na rafy przy Gwadelupie i pojmania przez francuskie fregaty z Pointeà-Pitre? Skręcenie ku zachodowi zaś w najgorszym razie oznaczało dzień straty w podróży na Barbados. Po moim trupie, pomyślałem, widząc mokrą, wykrzywioną twarz Millarda. Capricorn Spine można też obejść od wschodu, nie ryzykując przy tym zawitania na francuskich wodach terytorialnych. – Nie ma mowy, panie Millard! – wykrzyczałem. – Skręcimy na wschód! Nawigator patrzył na mnie przez chwilę z niedowierzaniem, po czym pokręcił głową, a jego twarz przybrała znów obojętny wyraz. Trzymając się linek sztormowych, ruszył ku ludziom z podwachty foka i grota, by wydać rozkazy przebrasowania ostatnich rozpiętych żagli, a ja skoczyłem na rufę. – Dwa rumby na bakburtę! – ryknąłem do ucha Danny'emu. – Ale sir... – Sternik wybałuszył oczy. – Idziemy na rafę, Danny! Ster dwa rumby na bakburtę! Danny oraz pomagający mu Bambo z trudem obrócili kilka szczebli koła sterowego i założyli linę, by je unieruchomić. Fregata zaś ociężale zmieniła kurs i rozpoczęła najtrudniejszy odcinek podróży. Miast ukośnie, z gracją wspinać się po zboczach fal, z trudem parła prostopadle do ich kierunku. Spieniona woda zalewała pokład, a inne fale uderzały z hukiem w bakburtę, wychylając okręt tak mocno, że noki grotrei unosiły się tuż nad skłębioną kipielą. Mimo huku fal i gwizdu wiatru słyszałem przeciągłe skrzypienie protestującego kadłuba. Nie wiem, jak długo brnęliśmy przez tę rozszalałą breję, próbując obejść niewidzialną w ciemnościach mieliznę. O'Neil rozkazał ludziom wejść na reje, gdzie mimo wiatru byli bezpieczniejsi niż na spłukiwanym przez fale pokładzie. Na rufówce trwali jedynie podtopieni Bambo i Danny, pilnujący koła sterowego, a na dziobie czuwał blady, coraz bardziej niespokojny Millard. W pewnym momencie niebo rozświetliła ogromna, przypominająca trójząb błyskawica, a ja poczułem mocne szarpnięcie za ramię. Twarz nawigatora była wykrzywiona wściekłością. – O'Connor, nie może pan narażać okrętu i nas wszystkich! – wrzeszczał. – „Magdalena” nie wytrzyma tego dłużej! Miał rację. Pomimo zdjęcia steng i założenia zapasowych sztagów maszty trzeszczały coraz głośniej, a wydęte żagle lada chwila groziły wydarciem z liklin. – Na stanowisko, Millard! – ryknąłem. – Za późno teraz, by zawrócić na zachód!


– Nieprawda! Wciąż jeszcze... – Obejdziemy rafy od wschodu! Okręt wytrzyma, a ja nie mam zamiaru ryzykować manewrowania wśród raf Gwadelupy czy gościny u pańskich cholernych rodaków! – O'Connor, ty nadęty skur... Przerwał mu głośny trzask. Po przekątnej grotżagla otwarła się straszliwa wyrwa, przez którą wyjrzała czerń skłębionych chmur. W tej samej chwili potężna fala, większa od wszystkich do tej pory, omyła pokład rufowy, a Bambo i Danny znikli, skąpani w niszczycielskiej bieli. Starzy marynarze powiadają, że sztorm nigdy nie pozwoli, by z niego drwiono, i zawsze ukarze zuchwałego śmiałka, który stawił mu czoła. Czułem, że w tej oto chwili gawędy z dziobowego kubryku zaczynają stawać się rzeczywistością. Wychylony kadłub okrętu wyprostował się w jednej chwili, a wtedy o prawą burtę roztrzaskała się potężna fala, niemalże go wywracając. Każda następna mogła wepchnąć fregatę w rozszalałe odmęty. Jedynym ratunkiem była natychmiastowa zmiana kursu, ale obaj sternicy byli martwi lub w najlepszym razie nieprzytomni. Rzuciłem się z paniką ku osamotnionemu kołu sterowemu, ale było już za późno. Kolejna fala wypchnęła dziób „Magdaleny” w kierunku wiatru. W ustach poczułem smak krwi, a przez skołatany umysł przemknęły mi porwane słowa modlitwy. I wtedy znów go ujrzałem. Diabeł morski szedł dumnie wyprostowany, ignorując kołysanie śliskiego pokładu, aż stanął przy kole sterowym. Uniósł szpadę – tę szpadę, szpadę de Lanvierre'a! – i jednym cięciem rozrąbał linę, która trzymała koło w jednym położeniu. Uwolnione szczeble zamigotały, a okręt natychmiast zaczął skręcać do wiatru. Zdążyłem jeszcze dostrzec, że oczy diabła lśnią tryumfem. Oraz to, że ani jego kryza, ani poły surduta nie łopoczą w szalejącym sztormie.

Głos Edwarda niósł się wyraźnie w czystym, świeżym powietrzu świtu. Spracowani, zmęczeni marynarze przerywali pracę i patrzyli zdziwieni na dowódcę piechoty morskiej, który od kwadransa stał na dziobie i deklamował z trzymanej w ręku książki. „Spadłem na okręt króla i na dziobie Na śródpokładzie, rufie i w kajutach Rozpłomieniłem trwogę, a chwilami Byłem płomykiem w wielu naraz miejscach, Płonąc na stendze, rejach i bukszprycie, By później znów się złączyć w jeden płomień”. Słuchałem i ja. Stałem oparty o grotwanty i patrzyłem na zabarwione różem świtu niebo na horyzoncie i spokojniejsze, jakby ukojone jego blaskiem fale. Byłem ledwie żywy ze zmęczenia, ale nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu. Mimo wielu lat wspólnych podróży morskich


Edward nadal nie pojął najprostszych nawet prawideł sztuki żeglarskiej. Na szczęście wyznawał zasadę, że przyznanie się do własnej niewiedzy to dyshonor dla dżentelmena, dlatego też przezornie znikał pod pokładem, gdy tylko zajmowaliśmy się czymś bardziej skomplikowanym od ćwiczeń artyleryjskich czy niedzielnych apeli. Walka ze sztormem przerastała zaś go całkowicie, dlatego też usunął się z widoku, gdy tylko rozpoczęły się przygotowania do walki z żywiołem. „A błyskawice Jowisza, zwiastuny Strasznych piorunów, nie mknęły tak szybko Wzrok wyprzedzając. Trzask i ryk płomieni Siarczanych zdawał się oplatać możną Postać Neptuna i kazał zuchwałym Bałwanom jego dygotać, tak, nawet Straszliwy trójząb zadrżał”2. Edward z trzaskiem zamknął książkę i podszedł do mnie z uśmiechem. Na jego zaczerwienionych, starannie ogolonych policzkach nie było znać najmniejszego draśnięcia, co przy tym kołysaniu wydawało się wręcz niemożliwością. Nieskazitelnie czysty mundur i postawa wzruszonego pięknem natury dżentelmena sprawiały, że wyróżniał się wśród marynarzy niczym kogut w stadzie zmokniętych gołębi. – Dzień dobry, kapitanie – powiedział z lekkim ukłonem. – Czyż to nie piękny dzień? – Dzień dobry, poruczniku. Zaiste, ujmująco piękny. Cóż takiego postanowił pan odczytać mojej załodze? – Och, to mój ulubiony fragment z „Burzy” Szekspira – uśmiechnął się Love. – Zawsze marzyłem, by go wyrecytować podczas sztormu. Przy tych słowach zakreślił łuk ręką, wskazując na rzędy równych, lekko spienionych fal. – Podczas sztormu? – spytałem z niedowierzaniem. Miałem wrażenie, że Love kpi sobie ze mnie w żywe oczy. – Naturalnie. – Edward kiwnął głową. – Choć w nocy bujało nieco mocniej, nieprawdaż? Nie odpowiedziałem, gdyż nie lubiłem kląć na czczo. Starczyło, że zamknąłem oczy, a wciąż widziałem bałwany przewalające się w ciemności i ludzi O'Neila, marne kruszynki w paszczy żywiołu, którzy z poświęceniem życia wciągali nowego grota, gdy na chwilę szkwał trochę zelżał. W uszach nadal miałem potępieńcze wycie wichru i huk fal, które nieomalże pochłonęły nasz okręt. To, że udało nam się przetrwać, zakrawało na cud. Czy diabły dokonują cudów? – przemknęło mi przez głowę. – Billy, kiepsko wyglądasz – mówił Edward. – Może powinieneś oddać dowodzenie Vincentowi i zdrzemnąć się odrobinę? – Zdecydowanie – wymamrotałem i ruszyłem wolno ku rufie. Przy zejściówce natknąłem się na bladego ze zmęczenia nawigatora. – Panie Millard... – wychrypiałem. – Dziękuję panu za ostrzeżenie przed rafą. – Spełniłem swoje zadanie, kapitanie – odpowiedział Francuz na pozór obojętnym tonem, w którym czaiły się jednak echa przebrzmiałej wściekłości. – Choć pan i tak prawie zatopiłby okręt. Gdyby nie pękła lina, trzymająca ster, byłoby po nas. – Gdyby nie co? – powtórzyłem bezwiednie. – Gdyby nie pękła lina! – powiedział z naciskiem Millard, przekrzywiając ironicznie głowę. –


W istocie, szczęście równoważy brak rozumu. – Dość, Millard. Do pracy.

Rozhukane grzywacze szybko zamieniły się w szeregi niewysokich, maszerujących na południe fal, lecz niebo wciąż zasłaniał gruby całun szaroburych chmur. Nie było widać słońca, więc ustalenie dokładnej pozycji okrętu chwilowo było niemożliwością. Nakazałem Millardowi wziąć orientacyjny kurs na Barbados, a sam zakrzątnąłem się, by przywrócić okręt do dawnej świetności. Co nie było łatwym zadaniem. „Magdalena” miała już swoje lata i choć pod względem prędkości i zdolności manewrowej dalej mogła iść w zawody z najlepszymi okrętami Morza Karaibskiego, to każdy następny sztorm nieuchronnie nadwerężał jej stary, wysłużony kadłub. Przemoczony do suchej nitki Sanchez ani na chwilę nie przestawał walczyć z przeciekami poniżej linii wody, a układanie wiązanek bluzgów przerywał tylko po to, by obetrzeć rękawem zasmarkany nos. Pomimo że remontowaliśmy dno na Isla de la Exilio, podczas sztormu powstały nowe, przerażająco szerokie szczeliny. „Magdalena” przeciekała w dziesiątkach miejsc i obaj z Sanchezem wiedzieliśmy, że bliski jest dzień, gdy łatanie dziur smołą i pakułami przestanie wystarczać. Również naprawy takielunku kosztowały mnóstwo wysiłku, tym bardziej że następnego dnia zza warstwy chmur wyjrzało palące, tropikalne słońce i wszelka praca na pokładzie zamieniła się w istny koszmar. Wycieńczeni walką ze sztormem, znużeni ludzie z trudem mocowali stengi i reje, naprawiali porwane olinowanie i sprzątali pokład, nawet nieśmiertelny bosman O'Neil powoli tracił siły. Pruchło i Barachło z zaciekawieniem powtarzały nowe przekleństwa, a w szpitaliku Pollocka pojawiło się kilku omdlałych z upału marynarzy, jak zwykle w towarzystwie bandy symulantów. Dopiero pod wieczór drugiego dnia uporaliśmy się ze wszystkimi naprawami i mogłem dać ludziom chwilę wytchnienia. Sam zaś usiadłem na balkoniku rufowym z kieliszkiem malagi w dłoni. Chciałem odpocząć, a także na nowo przemyśleć sytuację. Walka ze sztormem i wytężona praca, o dziwo, wypędziły ze mnie czarne myśli, ale czułem lekkie wyrzuty sumienia. W istocie, decyzja opłynięcia Capricorn Spine od wschodu była bardzo ryzykowna. Żegluga półwiatrem podczas tak gwałtownego sztormu to niemalże samobójstwo, podczas gdy wariant zachodni, sugerowany przez Millarda, był zdecydowanie bezpieczniejszy i wcale nie musiał się zakończyć konfrontacją z Francuzami. Z niejakim wstydem uświadomiłem sobie, że odrzuciłem wariant zachodni tylko dlatego, że proponował go Millard. Vincent zawsze powtarzał, że mój upór zgubi kiedyś nas wszystkich, pomyślałem. I chyba się nie myli. Millard miał rację, a ja... Ech, będę musiał mu to jakoś zrekompensować. To sukinsyn jak każdy Francuz, ale dość pożyteczny jak na sukinsyna. Przy drugim kieliszku malagi przypomniał mi się diabeł morski. Wszystko wskazywało na to,


że nie widział go nikt z załogi. W zachowaniu moich ludzi nie było ani śladu zabobonnego lęku, który paraliżował ich przy Meek Shallows. Diabła nie widział nawet Millard, który był najbliżej rufy podczas ostatniej manifestacji, oraz Bambo i Danny, którzy cudem uniknęli zmycia do morza, a teraz leżeli w szpitaliku potłuczeni od uderzenia o reling. Wniosek nasuwał się prosty – diabeł ukazywał się tylko mnie. Co ciekawe, wyglądało na to, że jest wobec mnie przyjazny. Podczas pościgu za „La Gorgone” wzbraniał mi otwarcia ognia, a owej dramatycznej nocy na Isla de la Exilio podał mi szpadę, która pozwoliła ogłuszyć wartownika. Teraz zaś przeciął linę blokującą ster, czym uratował okręt i załogę od zagłady. Kim jesteś, diable? – pytałem w myślach, wpatrując się w czerwoną kulę słońca chowającego się za horyzontem. A kim był ów duch, którego widzieliśmy nad trupem Rodriguesa? Skąd pochodzicie, zjawy nieczyste, i czego ode mnie chcecie? Uparcie poszukiwałem odpowiedzi w głębi kolejnych karafek, aż zmorzył mnie sen. O świcie obudził mnie okrzyk marynarza z oka. – Ląd na horyzoncie! Ląd i dymy!

Przez lunetę słupy dymu znad Speightstown wyglądały na grube i tłuste niczym monstrualne robaki. Zabudowania portowe wraz z niewielkim strzegącym ich fortem zdawały się ginąć w ciemnych kłębach, a odległe echo przynosiło odgłos salw armatnich. Nie mieliśmy jednak pojęcia, kto strzela – na wodach okalających port nie było żadnych okrętów, fort milczał, a dym przesłaniał przedpola miasta. Dopiero po chwili bystrooki da Silva dostrzegł z sąsiedniego marsa kilka płaskich barek wiosłowych, które pełzały po redzie niczym złowieszcze, czarne żuki i co rusz pluły ogniem z ustawionych na nich pojedynczych dział. – Bić na alarm bojowy! – wykrzyknąłem, wychyliwszy się przez krawędź marsu, po czym porwałem za linę i zsunąłem się na dół. Werbel piechociarza poniósł się nad pokładem, nim moje nogi dotknęły desek, a gdy wpadłem na rufę, słyszałem już stłumiony stukot młotków, którymi demontowano ścianki działowe. Na śródokręciu marynarze pospiesznie pakowali hamaki do siatek, a Edward spokojnie komenderował rozstawieniem swoich strzelców. – Piraci bombardują miasto z łodzi – oznajmiłem Vincentowi, który śledził ostrzał przez lunetę. – Raczej z dział, Billy – mruknął Vince. – I to co najmniej trzydziestodwufuntówek. Rozumiem, że masz jakiś plan? – Cóż, dość prosty. Skoro wciąż strzelają, dzielny major Callahan zapewne nadal trzyma miasto. A skoro płyniemy do niego z wizytą, wypada wręczyć jakiś upominek przy powitaniu. W paru słowach wyłuszczyłem mu mój plan. Rozpromieniony Vince zasalutował zamaszyście i


w okamgnieniu znalazł się na śródokręciu, by przygotować szalupy do opuszczenia na wodę, a następnie dobrać do nich załogi. Wiał dogodnie baksztag i skrzydlata białymi żaglami „Magdalena” cięła lazur morza niczym anioł, wspaniały, lecz groźny w swym gniewie. Unoszący i opadający bukszpryt groził pirackim barkom, które wciąż kontynuowały ostrzał, najwyraźniej nie dostrzegając zagrożenia. Przez lunetę widziałem, jak kule z trzydziestodwufuntówek opadały na czerwone dachówki i białe fasady kamienic. Widziałem też płomienie liżące ściany i tłumy biegających, przerażonych ludzi. Serce biło mi jak szalone i z całej siły zaciskałem dłonie na złoconym relingu. Nagle pojawiła się strzaskana, ziejąca ogromnymi dziurami rufa zatopionego okrętu, przypominająca grzbiet morskiego monstrum. Oszczędzone dziwnym trafem złocone litery nad galeryjką rufową układały się w napis „Miriad”. HMS „Miriad”... – przeszło mi przez głowę. Siedemdziesięcioczterodziałowy liniowiec, czterystu ludzi załogi, chluba eskadry barbadoskiej. Dobry Boże... – Sir, trzy kable do barek – zameldował sinozielony Sullivan. – Zwijać grotbramsel i fokmarsel. – Otrząsnąłem się w jednej chwili. – Panie O'Neil, wachta kotwiczna w pogotowiu. Danny – odwróciłem się w stronę sternika. – Daj mi to kółko. Podwachty foka, grota i stermasztu zaczęły stopniowo zwijać żagle, a rozpędzona fregata dalej pruła ku wciąż niezaalarmowanym barkom. Zakręciłem kołem, aż okręt wycelował dokładnie w środek ich nierównego szyku. Lada chwila, a cztery z nich miały się znaleźć na prawej, a trzy na lewej burcie okrętu. – Przekaż Zeemanowi i Millardowi, by oddali salwę tylko na bakburtę – rzuciłem do Jeffe'a, który tradycyjnie był moim posłańcem podczas starć. – Sterbramsel zwiń! Skupieni na ostrzale, ogłuszeni od huku własnych dział piraci nie dostrzegli nadpływającej bezszelestnie „Magdaleny” do ostatniej chwili. Kotwica dziobowa z głośnym hukiem wpadła do wody, a sunąca już siłą rozpędu fregata zatrzymała się niemalże w miejscu. W tej samej chwili wzdłuż bakburty rozległ się trzask otwieranych furt, a z czeluści dolnego pokładu wyjrzały żarłoczne paszcze dział. – Ognia! – ryknąłem. – Vince, naprzód! Plusk spuszczanych na wodę szalup utonął pośród salwy burtowej. Przypadłem do relingu i z zaciśniętymi pięściami patrzyłem na morderczy ogień własnych artylerzystów. Strzały oddane z najbliższego możliwego dystansu po prostu nie mogły chybić – żelazne kule bez litości miażdżyły burty barek, rozbijały działa i rozrywały ciała piratów. Ledwie przebrzmiał huk salwy, gdy rozległy się zwycięskie wrzaski ludzi Fowlera oraz suche trzaski palby muszkietowej. Oderwałem się od lewej i doskoczyłem do prawej burty – w sam raz, by ujrzeć spowity białawym dymem barkas z piechotą morską Edwarda. Żołnierze przeładowali pospiesznie muszkiety, a z barki, którą dosięgnął ich ostrzał, w panice wyskakiwali piraccy artylerzyści. Ich strach wzmógł zapewne widok drugiej łodzi z „Magdaleny”, gigu dowodzonego przez Fowlera, która właśnie nadpłynęła. Za rufą gigu widać było pierwszą z zaatakowanych


barek, Mullholland i kilku jego kompanów dorzynali właśnie niedobitki obrońców. Dwie pozostałe barki uciekały w panice. Nagle zapadła błoga cisza, mącona jedynie szmerem martwej fali oraz stłumionym hurkotem przetaczanych pod pokładem dział. Na zielonkawych wodach przystani unosiły się ciała i szczątki szalup, niczym skwarki w makabrycznej zupie. Naprzeciwko zakotwiczonej, cichej już fregaty wyrastał niewielki fort z nadkruszonymi murami i poprzewracanymi, rozbitymi działkami, a dalej ciągnęły się zasnute dymami kamienice i magazyny. Przez moment wydawało mi się, że miast do przystani Speightstown, kipiącego życiem miasteczka handlowego, dopłynęliśmy do wrót Hadesu. – Cholera, chyba żeśmy się tu ciut za późno dowlekli – burknął O'Neil. – Piraci nie ostrzeliwaliby zdobytego miasta, bosmanie – odpowiedziałem, ale w moim głosie nie było pewności. – Patrzcie, wciągają flagę! – zawołał któryś z marynarzy na śródokręciu. W istocie, wśród dymów nad zrujnowanymi, dymiącymi domami Speightstown, załopotał nadpalony, brudny Union Jack. Nigdy w życiu nie widziałem piękniejszego widoku. – Panie O'Neil. Proszę wciągnąć banderę, a potem wprowadzić okręt do przystani – powiedziałem i ruszyłem do kajuty, by sobie pochlipać w samotności.

Major Callahan był stosunkowo młodym człowiekiem, ale z jego postawy przebijała niewzruszona pewność siebie, a srogie spojrzenie oraz wydęte lekko wargi mówiły, iż od swych podwładnych oczekuje bezwzględnego posłuszeństwa. Nosił czarne, krótko przycięte włosy, które czesał na bok oraz bujne bokobrody. Mimo że właśnie wyszedł z ognia walki, jego purpurowa kurtka mundurowa była czysta i starannie dopięta, na jasnych bryczesach nie pozostał ślad brudu, a wypucowane buty oficerskie lśniły czystością. W sposobie bycia przypominał Edwarda do tego stopnia, że nawet sam Love musiał to poczuć. – Nazywam się major Harrold Callahan. – Major uścisnął nam dłonie na powitanie. – Dowodzę dwoma kompaniami 12. Regimentu Piechoty Courtlaulds oraz obroną tego nieszczęsnego, zapomnianego przez Boga miasta. Jestem wdzięczny, że Royal Navy zdołała w końcu ruszyć z jakąś interwencją, choć zapewniam panów, że własnymi siłami osiągnęliśmy już nad tą zgrają zdecydowaną przewagę. Tak, proszę panów, zdecydowaną. – Aż trudno w to uwierzyć, majorze – mruknąłem, stojąc przy oknie. Major Callahan przyjął nas w sali reprezentacyjnej niewielkiego ratusza, zapewne ostatniego budynku w mieście, który zachował szyby. Były brudne i okopcone, ale i tak dobrze widziałem zniszczenia, jakie dotknęły miasto. Z białych kamieniczek wzdłuż szerokich, brukowanych ulic co druga nosiła ślady ostrzału. Większość fasad liznęły płomienie, tu i ówdzie dostrzegałem


ogromne wyrwy w ścianach, strzaskane dachówki lub wielkie leje, ziejące w ongiś pięknych ogrodach. Po ulicach włóczyli się oszołomieni, niekiedy ranni ludzie, słychać było okrzyki zgrozy i płacz dzieci. Na pniu ściętej pociskiem palmy, która jeszcze tego ranka rosła na skraju placu przed ratuszem, siedziała kobieta w białej sukni i kryła twarz w dłoniach. Za domami widziałem kilka magazynów, w tym niektóre spalone do cna, a dalej wody przystani i milczący, wciąż osnuty dymami fort. „Magdalena” cumowała przy nadbrzeżu obok sporego brygu, na którym trzymali straż ludzie Callahana. Bryg w tej chwili zasłonięty był przez masywną bryłę fortu. Oprócz tego w przystani nie było żadnych innych jednostek, choć sądząc po ilości strzaskanych belek unoszących się na wodzie, przed atakiem piratów musiało ich cumować znacznie więcej. – Tak, zaiste trudno w to uwierzyć – powtórzyłem i odwróciłem się od okna. – To tak wygląda ostatnie wolne miasto na Barbados? Major Callahan zapalił cygaro i wydmuchnął wonny dym. – Otóż tak, kapitanie – odpowiedział z nonszalancją. – W starciu z oddziałem liniowym piraci to zwykła tłuszcza, niemniej ci tutaj mają po swojej stronie atut przewagi liczebnej i zaskoczenia. Cóż, łagodnie to ująłem. Dobry Boże, ich pomysły na prowadzenie wojny są zgoła niechrześcijańskie. Tak, proszę panów, niechrześcijańskie! Rozpoczęli od uwolnienia Murzynów z okolicznych plantacji i uzbrojenia ich w zdobytą broń. Oburzające, nieprawdaż? Poirytowani właściciele poprosili mnie o bezzwłoczną interwencję, lecz gdy wyszedłem w pole, by należycie ukarać zbiegów, tchórzliwie uciekli w głąb dżungli. Założyli tam swe bazy, skąd przez ostatnie kilka dni wypuszczali się na bandyckie wypady pod osłoną ciemności. W ich wyniku spalono wszystkie okoliczne plantacje i młyny cukrowe. Ostatnio niewolnicy zainteresowali się też miastem. Czekają na nadejście nocy, po czym dzielą się na kilka grup i ruszają, by równocześnie zaatakować różne punkty miasta. To podstępne bestie, drodzy panowie. Tak, proszę panów, całkiem podstępne. – Tak zapewne wyeliminowano fort? – spytałem. – Ściągnęli pańskie siły w jedno miejsce, podczas gdy inna grupa przedarła się do przystani? – Tak – niechętnie przyznał Callahan. – Sabotażyści poderżnęli gardła kanonierom, podłożyli ładunki wybuchowe i bezkarnie uciekli, choć przyznam, że była to niewielka strata. Gubernator Barbados nie przykładał zbytniej wagi do uzbrojenia fortu Speightstown i wszelkie wartościowe działa poszły do fortecy w stolicy wyspy, Bridgetown. Dziś strzelają z nich piraci, choć szczęściem kanonierzy z nich beznadziejni. – Starczyło jednak paru takich patałachów, by niemalże obrócić miasto w perzynę – odezwał się Vince. Callahan przygładził włosy i spojrzał na niego lodowato. – Mam do dyspozycji ledwie dwustu ludzi, poruczniku, wliczając w to ochotników z miasta – wycedził. – Z tą garstką od dziesięciu dni stawiam czoła tysiącowi piratów i zbiegłych niewolników, na próżno czekając pomocy wszechpotężnej Royal Navy.


– Nie jesteśmy oficerami Royal Navy, majorze – warknąłem. – „Magdalena” to okręt kaperski na służbie gubernatora Port Royal, a przybyliśmy tu tylko i wyłącznie z własnej woli. Pomożemy panu w obronie miasta, sir, ale jeśli rzeczywiście ma pan nad tym marnym tysiącem piratów zdecydowaną przewagę, to będzie lepiej jak podniesiemy kotwicę i popłyniemy tam, gdzie nas potrzebują. – Och, kapitanie, proszę mnie źle nie zrozumieć. – Callahan uniósł lekko brew, jakby z niedowierzaniem. – Znajdzie się zadanie i dla was. Choćby i z tego względu, że wedle słów jeńców dziś w nocy piraci planują ostateczny szturm. Tak, proszę panów, ostateczny. – Czyż to nie wspaniale? – Edward również uniósł brew, dla odmiany lewą. – Będziemy mieli szansę zabić ich wszystkich w jednej bitwie! Westchnąłem ciężko. W jego głosie czaiła się pewna złowróżbna nutka, mówiąca, że mój przyjaciel właśnie odnalazł godne siebie wyzwanie i wcale nie chodziło tu o nadchodzące starcie z piratami. Przez całe życie porucznik Edward Love poszukiwał ludzi, którzy mieli się za wielkich dżentelmenów oraz szlachetnych kawalerów, i toczył z nimi psychologiczne boje o laur twardszego, bardziej opanowanego, szarmanckiego, waleczniejszego i zuchwalszego. Przeniosłem pełen skargi wzrok na Vincenta, lecz ten nie patrzył na żadnego z nas. Pierwszy oficer „Magdaleny”, blady, ze ściągniętymi brwiami, wpatrywał się w jeden z portretów na ścianie. Co rusz zamykał oczy, jakby widział coś, czego nie chciał przyjąć do wiadomości. Powiodłem za jego spojrzeniem, a wtedy i mnie odebrało mowę. Widziałem już tajemniczo uśmiechniętego człowieka, którego uwieczniono na zakurzonym, olejnym malowidle. Dobrze pamiętałem jego lekko wydęte usta i skrzywione, zastygłe w wyrazie wiecznej kpiny brwi. Ciemne oczy, oddane ręką nieznanego malarza, zdawały się patrzeć prosto na mnie i mówić: „Tak, to ja. To mnie ujrzałeś na brzegu Isla de la Exilio, gdy nachylałem się nad trupem Rodriguesa. Miło pana znów widzieć, O'Connor”. – Widzę, że zainteresował panów ów obraz? – spytał Callahan. – Niezbyt udany, jeśli chodzi o mnie. John Hawkins z pewnością tak nie wyglądał. – Kto taki? – wykrztusiłem z niedowierzaniem. – John Hawkins. – Callahan spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Kto jak kto, ale żeglarz powinien znać historię tego człowieka. Udany był z niego chwat jak na żeglarza. Tak, proszę panów, całkiem udany. Oczywiście, że znałem historię Johna Hawkinsa. Był to zuchwały kupiec i korsarz, który jako pierwszy Anglik działał na wodach Karaibów, objętych wówczas całkowitym monopolem handlowym Hiszpanów. Hiszpanie zazdrośnie strzegli dominacji handlowej w rejonie i zakazywali podwładnym wszelkich transakcji z Anglią, ale Hawkins łamał te zakazy z budzącą zachwyt bezczelnością. Bez namysłu wpływał do hiszpańskich portów i sprzedawał w nich swój ładunek pod groźbą obrócenia miasta w perzynę. Sponsorowany przez królową Elżbietę, przez długi czas grał Hiszpanom na nosie, aż sławą przyćmił go wychowanek, sir Francis Drake. Legenda Hawkinsa przetrwała jednakże próbę czasu i nie było dziś korsarza na Karaibach,


który nie chciałby wzorować się na najzuchwalszym z zuchwałych. No właśnie. Bo John Hawkins nie żył od ponad stu sześćdziesięciu lat. – Zabierzmy się lepiej do przygotowań do obrony miasta – wymamrotałem.

Przez cały dzień, upalny i wypełniony wytężoną pracą, nie znalazłem ani chwili na rozmowę z Vincentem. W pierwszej kolejności major Callahan zaproponował nam obchód umocnień. Po wyjściu z ratusza dołączył do nas adiutant majora, sierżant Peacock – zgnębiony człowiek o obwisłych wąsach i rzedniejących, siwych włosach. – Speightstown to małe miasteczko i liczy ledwie kilkaset dusz, jak panowie zresztą widzą. – Callahan prowadził nas główną uliczką wśród nielicznych stojących palm, zadeptanych klombów róż i poznaczonych ogniem artyleryjskim ścian domów. – Od jego mieszkańców dowiedziałem się, że gubernator Leary, dotąd rezydujący w Bridgetown, zawsze ignorował ich potrzeby, nawet najpilniejsze. Obywatele Speightstown wybudowali zatem i wyposażyli fort z własnych pieniędzy. Tak, proszę panów, z własnych pieniędzy. Na wyszkolenie, a co więcej, wyposażenie milicji środków już nie starczyło. Prawdziwe szczęście, że znalazłem się tutaj w dniu ataku. Trenowałem akurat moich ludzi w marszach forsownych i... – W marszach forsownych? – wtrącił Love. – Tak, to dobre ćwiczenie. Ja preferuję jednak ćwiczyć ludzi w wiosłowaniu dookoła okrętu. Lub za nim. Wyrabia to w nich tężyznę odpowiednią dla... – Zrozumiałe, że ograniczenie rozmiarami pokładu zmusiło pana do znalezienia jakiegoś substytutu dla długich marszów. – Callahan uśmiechnął się z politowaniem. – Klasycy sztuki wojennej nie mają słów uznania dla wpływu marszów forsownych na postawę żołnierza. Proszę pamiętać, że każdy dobry żołnierz liniowy porusza się... – Na Boga, a to co? – wykrzyknąłem, nieświadomie przerywając spór dotyczący doktryn strategicznych. – Fosa, do której zapomnieliście nalać wody? Kilkanaście jardów za ostatnimi zabudowaniami ciągnął się rów głębokości równej wzrostowi dorosłego człowieka. O ile mogłem dostrzec, opasywał całe miasteczko, miejscami łącząc się z na poły spalonymi budynkami. Tu i ówdzie siedzieli w nim żołnierze majora Callahana – jedni rozprawiali cicho, inny drzemali, widziałem też paru grających w kości. Na widok przełożonego natychmiast podrywali się na baczność i z trzaskiem prezentowali broń. – To nie fosa, kapitanie – odpowiedział spokojnie Callahan, ale w jego głosie usłyszałem nutę dumy. – To mój wynalazek, który zrewolucjonizuje sztukę prowadzenia wojen. Jako że miasto nie ma umocnień, nakazałem opasać je podwójnym pierścieniem rowów, z którego moi żołnierze mogą prowadzić skuteczny ogień, nie wystawiając się na strzał. Kazałem również wykopać podziemne schrony, w których trzymamy amunicję, wodę pitną oraz żywność, dzięki czemu ludzie mogą trwać na posterunkach bez przerwy. Tak, proszę panów, bez przerwy.


Na twarzy Edwarda migotały czerwone plamy zazdrości. – Owszem, ciekawy pomysł – stwierdził chłodno. – Z pewnością dopasowany do lokalnych warunków. W cywilizowanym świecie, gdzie ponad wszystko ceni się honor i animusz oficera prowadzącego oddział do boju, zapewne znalazłby wielu przeciwników. – Przy usprawnieniu systemu prowadzenia ognia mój wynalazek... – ciągnął rozentuzjazmowany Callahan. – Co takiego? Co pan powiedział? Wyłączyłem się na moment ze sporu oficerów, których twarze przybrały barwę ich mundurów, i zlustrowałem przez lunetę przedpole. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się spalone plantacje trzciny cukrowej, tu i ówdzie dostrzegałem też zgliszcza zabudowań, ani chybi hacjend okolicznych plantatorów, wiatraków cukrowych oraz wiosek niewolników. Daleko za nimi pięła się zielona ściana dżungli, znad której unosiły się jasne słupy dymu. – Wygląda na to, że tam właśnie obozują piraci – stwierdziłem. – Cóż za błyskotliwy wniosek, Billy – mruknął Vincent. – Panie majorze, czy wiadomo, kto dowodzi piratami? – ...tak przynajmniej twierdzi książę Kornwalii, mój drogi przyjaciel – zakończył Callahan, którego chłodny ton głosu stał w jaskrawej sprzeczności z rumieńcem na twarzy. – O co pan pytał? – Kto dowodzi piratami? – Niejaki Beniamin Bekker. Zaś co do rozstawienia armat, drogi panie Leave... – Bekker? – jęknąłem tak głośno, że major przerwał wywód. – Coś się stało, panie kapitanie? – Troska sprawiła, że Callahan uniósł aż obie brwi. – Zdaje się, majorze, że zarówno pan, jak i porucznik Love będziecie musieli wspiąć się na wyżyny waszych umiejętności – powiedziałem ponuro. – Nigdy pan nie słyszał o Beniaminie „Siedem Żyć” Bekkerze? – Siedem żyć? – Callahan parsknął z niedowierzaniem. – Pan wybaczy, O'Connor, ale nie mam zamiaru dawać wiary marynarskim bujdom. Zaś co do owego Bekkera przez dziesięć ostatnich dni nie dał miastu rady. Dlaczego miałby pokonać je dzisiaj, zwłaszcza że przybyły posiłki na czele ze słynnym porucznikiem Leave na czele? – Love – uprzejmie poprawił go Edward. – Love, majorze Callaham. Moje myśli uciekły jednak w przeszłość, do zadymionych, zatłoczonych tawern Plymouth, w których jako młody midszypmen namiętnie słuchałem opowieści o straszliwym Bekkerze, szalonym, krwiożerczym piracie holenderskim, zwano go „Siedem Żyć”, gdyż ponoć śmierć się go nie imała. Moi starsi i rozsądniejsi koledzy drwili z tych fascynacji. „Nie ma takich ludzi!” – wołali ze śmiechem w kubryku. „Nie ma ludzi, którym wolno drwić z Kostuchy! Ten twój Bekker to bujda, jak syreny i krakeny!” Ja jednakże nie zważałem na ich słowa – wygrzebywałem z kieszeni ostatnie pensy i wędrowałem do nadbrzeżnych tawern, by stawiać piwo starym marynarzom i prosić o opowieści o pirackich wyczynach Bekkera. Wszystkie kończyły się śmiercią Bekkera, a ja, całkowicie wbrew zdrowemu rozsądkowi,


wierzyłem w każdą z nich. Zarówno w tę, w której zostaje rozstrzelany przez francuski pluton egzekucyjny, jak i w tę, gdzie Hiszpanie wieszają go na cyplu Cabo Rojo ku przestrodze dla innych piratów. Wierzyłem również w te, w których płonął żywcem na zdobywanym portugalskim pryzie, tonął wraz ze swym okrętem w straszliwym wirze morskim czy umierał od indiańskiej trucizny w puszczy wenezuelskiej. Przecież Bekker nie mógł zginąć – on zawsze powracał zza grobu, by rzucić śmierci kolejne wyzwanie. W opowieściach prostych marynarzy holenderski pirat stawał się tym, który zawsze potrafił Kostuchę wystrychnąć na dudka. Po zdanym egzaminie na porucznika otrzymałem wiele nowych obowiązków, które z wolna przesłoniły młodzieńcze fantazje. Z czasem zapomniałem o Bekkerze i jego siedmiu życiach, ale wciąż nadstawiałem ucha plotkom o jego wyczynach, każdej z nich towarzyszył lekki dreszczyk niepokoju. Uświadamiałem sobie wówczas, że legenda z czasów mej młodości wcale nie jest legendą. Bekker istniał naprawdę, a co więcej – był śmiertelnie groźny. Jego prawdziwe wyczyny były bowiem daleko bardziej przerażające od opowieści starych marynarzy. Ponurą sławę zdobył sobie osiem lat temu zuchwałym atakiem na Les Cayes, w którym wymordował kilka setek Bogu ducha winnych mieszkańców miasta. Następnie przez kilka lat ścigał i rabował holenderskie statki kupieckie między Curaçao i Bonaire, niemalże tuż pod lufami fortów broniących wysp. Kilkakrotnie wyprawił się także w głąb Wenezueli, gdzie palił i plądrował hiszpańskie posiadłości, zaatakował również duńską wyspę St. omas. A teraz najprawdopodobniej zatopił HMS „Miriad” i zajął Barbados. Westchnąłem ciężko w duchu. Opowieści o tym, że Bekker nie kłaniał się śmierci, najprawdopodobniej można było włożyć między bajki, ale były inne, które należało wziąć na poważnie. Spośród nich najbardziej martwiła mnie ta o jego niepohamowanej żądzy krwi. Ludzie, którzy mieli okazję spotkać Bekkera w boju, twierdzili, że ten człowiek gardzi fortelami i wybiegami strategicznymi. Na widok przeciwnika miał ponoć w zwyczaju rzucać się do dzikiej, niepohamowanej szarży, obojętnie, czy miał przed sobą grupę Indian z włóczniami, czy najeżony muszkietami szereg piechoty brytyjskiej. W boju stawał zaś niczym ucieleśniony szatan, a jego ludzie, porwani przykładem dowódcy, byli nie do pokonania. – Być może Bekker dowodzi piratami na wyspie. – Spokojnie popatrzyłem Callahanowi prosto w oczy. – Ale tu go nie ma. Nie ma go wśród ludzi szturmujących Speightstown. – Skąd ta pewność, drogi kapitanie? – W oczach majora zamigotały iskierki ironii. – Bo żyjecie. – Pan wybaczy, ale... – Wybaczę wszystko, nawet pychę i zadufanie – przerwałem mu ostro. – Ale nie wybaczę lekceważenia przeciwnika. Tym bardziej, że pański oddział i mój okręt to najprawdopodobniej jedyne działające jednostki taktyczne w Indiach Zachodnich. Majorze, Bekker jest niebezpieczniejszy niż legenda, która za nim podąża. To najdzikszy i najzuchwalszy wojownik na Karaibach, uzależniony od krwi i prochu sukinsyn czystej wody, który własnoręcznie wyrwałby sobie jajca, gdyby miało to pognębić jego wroga.


Zachłysnąłem się własnymi słowami i pokręciłem głową w poszukiwaniu natchnienia, a wtedy dojrzałem maszty okrętów sterczące nad dachami kamieniczek. Ten widok podsunął mi pewien pomysł. – Jeśli Bekker w istocie znajduje się na Barbados – zwilżyłem wargi – prędzej czy później przybędzie tu, by się z nami rozprawić. Będzie chciał zrobić to po swojemu, tak by kamień na kamieniu nie pozostał. Zapewne przybędzie tu na „Sandstorm”, by rozprawić się z okrętem, który rozbił jego barki. Założę się też, że wpłynie prosto na wody przystani. Przygotujemy więc dla niego małą niespodziankę. Majorze, chciałbym obejrzeć ruiny fortu. Major najwyraźniej miał ochotę dalej rozwodzić się nad zaletami nowego systemu obrony, ale słysząc naglący ton w moim głosie, machnął ręką i poprowadził nas w stronę przystani. Na nabrzeżu wznosiły się żałosne, wciąż dymiące resztki fortu. Nieopodal cumowała „Magdalena”, a kilkanaście jardów dalej stał bryg, na którym straż pełnili żołnierze Callahana. Złote litery nad oknami rufowymi głosiły „Le Rapide”. – Widok tego statku przypomniał mi o pewnej kwestii – podjął lekkim, konwersacyjnym tonem major Callahan. – Jakiego statku? – spytałem półprzytomnie i sięgnąwszy po lunetę, skierowałem ją na pełne morze. – No, tego tu, tego francuskiego... – Na litość boską, majorze. – Love zmierzył Callahana spojrzeniem pełnym politowania. – Przecież to okręt. Okręt! – Hmm... Rzecz jasna. Otóż, kapitanie, cała artyleria, jaką mamy do dyspozycji, to osiem lekkich sześciofuntówek, które zdjęliśmy z tego sta... okrętu. Czy nie byłby pan może skłonny wypożyczyć kilku dział na czas bitwy? Nie miałem najmniejszej ochoty zdejmować dział z fregaty, zwłaszcza że gdyby nowoczesny system obronny Callahana nie wytrzymał furii Bekkera, trzeba by było ciąć cumy i spieprzać na pełne morze, nie oglądając się za siebie. Na razie walczyliśmy jednak o wspólną sprawę. – Panie Millard! – zawołałem do nawigatora, który pojawił się przy burcie „Magdaleny”. – Proszę poczynić przygotowania do zdjęcia dwóch rufowych ośmiofuntówek. A nawiasem mówiąc, majorze – odwróciłem się ponownie w stronę Callahana – co to za okręt, ów „Le Rapide”? Wskazałem przy tym zgrabną, kształtną rufę dwumasztowca. – Nie mam pojęcia. Zawinął tu jakieś dwa dni po ataku piratów – skrzywił się major. – Jego załoga nie wiedziała, że jesteśmy w stanie wojny z Francją, toteż ich uświadomiłem, rozbrajając i otaczając strażą. Któż wie czego się spodziewać, Francuzi to wielce podstępny naród. Tak, proszę panów, bardzo podstępny. Ha! – Klasnął nagle w dłonie. – Przyszedł mi do głowy fortel, iście lisi! Jeśli trafnie przewiduje pan zamysły Bekkera, kapitanie, a „Sandstorm” w istocie pojawi się przy przystani, można by puścić ten bryg na pełne morze, by odciągnął jego uwagę. Albo by staranował „Sandstorm”. Zyskałby pan w ten sposób nieco czasu na wypłynięcie i związanie piratów bojem, a ja miałbym przynajmniej jakiś pożytek z tych Francuzów! Francuzi


bowiem, drogi panie... – Proszę posłuchać – raptownie uciąłem wywód majora, który najwyraźniej szykował się do zapoznania nas ze swoimi poglądami politycznymi. – Pański plan to oczywiście majstersztyk morskiej sztuki wojennej, który skonfundowałby zapewne samego Drake'a. Ja jednak radzę powitać Bekkera zdobycznymi trzydziestodwufuntówkami, które ustawimy w forcie. – Fort jest zrujnowany. – Callahan spojrzał na mnie z miażdżącą pogardą. – Otóż to. Nikt się nie będzie spodziewał zagrożenia ze sterty gruzów, nieprawdaż? Obejrzę fort, a potem wydam właściwe rozkazy. Jeffe, przekaż panu Zeemanowi, by zabrał się za odpowiednie rozmieszczenie zdobycznych armat. – Za pańskim pozwoleniem, kapitanie, wolałbym mieć Zeemana na linii frontu! – wtrącił Vincent. – Ja natomiast, w trosce o zdrowie psychiczne naszych sojuszników, wolałbym trzymać go gdzieś na tyłach. Panie Fowler, pan zaś wybierze marynarzy, którzy najlepiej władają bronią, i sformuje oddział posiłkowy do walki na lądzie. Transportem kul, prochu oraz dział pościgowych na linię frontu zajmie się bosman O'Neil. Okrętem na czas mojej nieobecności dowodzi pan Millard. Porucznik Sullivan niech się zajmie... No, co tam jeszcze zostało... Niech pomoże Bernsteinowi w zaprowiantowaniu oddziału posiłkowego czy coś tam. Natomiast pan, poruczniku... – Jeśli można, kapitanie – odezwał się Edward. – Chciałbym obsadzić ze swymi ludźmi wschodni odcinek łuku. – Och, zaraz widać, że nie jest pan do końca zorientowany w lokalnych warunkach, jak pan był to uprzejmy nazwać. – Callahan roześmiał się z pobłażaniem. – Wschodni odcinek jest najbardziej narażony na zmasowane ataki tych hultajów, głównie zbiegłych niewolników. – Mam trzydziestu doskonale wyszkolonych ludzi, majorze – głos Edwarda tchnął chłodem syberyjskiej burzy. – Sądzę, że to da mi nad przeciwnikiem należytą przewagę. – Z pewnością, o ile wesprę pańskie siły kilkoma żołnierzami. Sierżancie, proszę wyznaczyć paru ochotników do wsparcia naszych dzielnych sojuszników z piechoty morskiej – Callahan zwrócił się do smutnego adiutanta u swego boku. – Pan wybaczy, ale to zbyteczne. – Love poczerwieniał na twarzy, ale nie usłyszałem już jego odpowiedzi. Klepnąłem w ramię Vincenta i razem wbiegliśmy na pokład „Magdaleny”, by przygotować okręt i załogę do bitwy – pierwszej lądowej bitwy w naszej karierze.

Transport broni i prochu na linię frontu oraz maskowanie zdobycznych armat w ruinach fortu przeciągnęły się do wieczora. Pan Zeeman, który z miejsca pokochał trzydziestodwufuntówki, a nawet zdążył ponadawać im pieszczotliwe imiona, zabrał się do pracy z zapałem grożącym rychłymi palpitacjami serca. O zachodzie słońca wziąłem małą jolkę i wypłynąłem daleko poza


przystań, by przypatrzyć się fortowi przez lunetę. Efekt starań artylerzysty był zadowalający – nikt by się nie domyślił, że dymiące rumowisko kryje trzy potężne działa. Usatysfakcjonowany, przebrałem się w zwykły mundur, zatknąłem za pas dwa pistolety, przywiesiłem szpadę de Lanvierre'a, po czym pognałem na linię rowów obronnych, gdzie czuwali już ludzie Fowlera. Zapadał zmierzch i trwała przenikliwa symfonia cykad. Wśród drzew odległej dżungli migotały płomienie licznych ognisk, a przybierająca na sile bryza niosła strzępy krzyków, śpiewów i grzechot bębnów. Wskoczyłem do rowu i natychmiast sięgnąłem po lunetę. – Szykują się do natarcia – oznajmił niskim głosem wysoki blondyn po mojej prawej. – Na razie podsycają zapał bitewny rumem i pieśniami. Jeszcze przyjdzie nam chwilę poczekać. Nazywam się Tom van Hoogen – dodał po chwili. – Dowodzę ochotnikami z miasta. – William O'Connor, Royal... A, tfu! Ciemności gęstniały, a wraz z nimi napływał ciepły aromat lasu, przemieszany ze smrodem spalenizny. Nad niespokojną, migoczącą setkami ogni dżunglą kołowały z krzykiem spłoszone ptaki, a ku niebu raz za razem uderzały chrapliwe, chóralne wrzaski. Drażniący warkot bębnów narastał, zmuszając serce do żywszego bicia. Próbowałem wspominać Manuelę, ale jej obraz rwał się i zniekształcał niczym źle zagrana melodia. Moje dłonie były lodowate, a gardło wyschło na wiór. Chyba zaczynałem się bać. – Oni tak zawsze? – spytałem van Hoogena, starając się nadać swemu głosowi normalne brzmienie. – Ostatnio dłużej. Po ostatnich porażkach potrzebują więcej rumu, by zmobilizować się do walki. – I to jest myśl. Bosmanie! – zawołałem. – Tak, kapitanie? – odpowiedź O'Neila dobiegła z oddali. – Gdzie jest baryła? – Szacuneczek, kapitanie, ale został na krypie! Tłumaczy, że niby poobijany, ale gówno prawda. Zawsze dostaje sraczki przed bitwą, a zanim by wywietrzało... – Chodzi o baryłę z rumem. – Szacuneczek, kapitanie, ale nie było rozkazu, żeby brać. – Wiem, że nie było! Więc gdzie jest? Beczułeczka, nie całkiem jeszcze pusta, pojawiła się w okamgnieniu. Już po paru łykach mocnego, słodkawego napoju poczułem, jak wypełnia mnie niewzruszona, berserkerska pewność siebie, a drapieżna melodia bębnów przestaje być złowieszcza. Z krzywym uśmiechem sprawdziłem oba pistolety i splunąłem siarczyście, jak przystało na prawdziwego charakternika. Marynarze gawędzili z cicha, ktoś się roześmiał, ktoś inny zaklął. Slice i Loo nabijali fajki zawartością kapciucha i ćmili z beztroskimi, obojętnymi minami, Vincent nucił jakąś tęskną melodię, a Barachło przelatywała nad głowami żołnierzy, reklamując najstarszy zawód świata. Gdzieś dalej sierżant Kent głośnym szeptem rozmawiał z adiutantem majora na temat technik


szkoleniowych stosowanych przez przełożonych. – To pan jeszcze prawdziwego pojeba nie widział, panie Kent – dobiegał cichy głos sierżanta Peacocka. – Proszę sobie wyobrazić, że ten mój... – Pierwszy raz walczy pan z piratami? – odezwał się uprzejmie van Hoogen, smakując okrętowego rumu. – Skądże! – Spojrzałem na niego z pobłażaniem. – Już niejednokrotnie z piratami... Choć w sumie... No, na lądzie to chyba pierwszy raz. Wie pan, jestem żeglarzem i nie zwykłem kryć się w norze jak królik. Stąd to rozdrażnienie. Może dziwnie to zabrzmi, ale na morzu bitwa jest bardziej przewidywalna. Ruchy przeciwnika ogranicza kierunek i siła wiatru, a przewagę łatwo jest oszacować... – O Boże! Nacierają! – wykrzyknął van Hoogen i złapał za muszkiet. Od strony ciemnego lasu gruchnął z setek piersi straszliwy okrzyk bojowy, a ogniska znikły, zasłonięte ciałami biegnących piratów. Na wzniesionych pałaszach i toporach zamigotał rdzawy ogień. Pieśń bębnów wzmogła się i przyspieszyła, gdzieś odezwały się pirackie działa. – Mullholland! – wrzasnąłem w kierunku stanowisk naszych działek. – Strzelaj na pięćdziesiąt kroków! – Na trzydzieści, kapitanie! – zaśmiał się jednooki mat. – Gotuj się! – huknął Fowler i porwał za lontownik. – Na Czarny Szkwał, gotuj się! – Boże, ich tam są tysiące! W ciemnościach piraci w istocie wydawali się nieprzeliczeni. Biegli z dzikim wrzaskiem, gnani dudniącą melodią bębnów. Dystans kurczył się błyskawicznie, a nasze stanowiska wciąż milczały jak zaklęte. – Gotuj się! – zawołał w oddali major Callahan. – Gotuj się! Panie Kent, zapodziałem gdzieś chusteczkę. Czy ma pan... Byli już blisko, przerażająco blisko. Widziałem już białka ich oczu i klamry pasów. – Ognia! Świat oszalał. Z luf obu okrętowych ośmiofuntówek strzeliły długie języki ognia, a wyjące, chichoczące kartacze ścięły pierwszy szereg biegnących. W blasku płomieni wylotowych ujrzałem, jak wściekłość na twarzach nadbiegających piratów zamienia się w skrajne przerażenie. Potem huknął falkonet Fowlera i świat znikł w kłębach dymu. Załoga „Magdaleny” strzelała ze wszystkiego, co tylko pozwolił zabrać Zeeman, który traktował artylerię okrętową jak własne udzielne księstwo – bluzgały ogniem falkonety i garłacze, z suchym trzaskiem odezwały się muszkiety i pistolety, rozerwały się już pierwsze granaty, gdzieś gruchnęła bukanierska rusznica da Silvy. Wycie piratów i melodia bębnów całkiem utonęły w huku. Oszołomiony nawałą ognia, bezwiednie cofnąłem się o krok, aż dotknąłem plecami ściany rowu. Przez umysł przebiegały mi tysiące myśli, z których co druga mówiła, że takiej nawałnicy nie mógł przeżyć nikt, a co dopiero banda niekarnych piratów. Wtedy jednak z dymu wyłonił się pierwszy z nich, potężny, półnagi dryblas z zakrzywioną szablą. Za nim mrowili się kolejni.


– „Magdalena”! – wrzasnąłem piskliwie i wypaliłem z pistoletu. Dryblas osunął się w konwulsjach, przyciskając dłoń do krwawiącego oczodołu, ale biegnący za nim niski, chichoczący nerwowo człowieczek z czarną brodą zeskakiwał już do rowu. Wyszarpnąłem szpadę, tak lekką i dobrze leżącą w dłoni. Wyszczerzyłem zęby w dzikim uśmiechu. – Gińcie, sukinsyny! Szpada rozchichotanego pękła w zetknięciu z moją bronią. Przerażony pirat cofnął się, a ja pchnąłem z wściekłością i przekłułem go niemalże na wylot. Chwilę później wychwyciłem kątem oka błysk z tyłu i nachyliłem się instynktownie. Ostro zakończony bosak przemknął tuż nad moją głową. Wciąż pochylony, ciąłem za siebie, lecz ostrze przeszyło próżnię i z głośnym mlaśnięciem utkwiło w gliniastej ścianie rowu. Poczułem ukłucie przerażenia, krótkie jak uderzenie serca, lecz wtedy rozległ się huk wystrzału z pistoletu van Hoogena. – Nacierają nowi! – wrzasnął ochotnik. – Na litość boską, nigdy dotąd nie nacierali z taką siłą! A więc jest tu Bekker, przemknęło mi przez głowę. Wyszarpnąłem szpadę w porę, by ciąć po nogach kolejnego przeciwnika, który wyrósł na skraju rowu. Dramatyczna myśl uciekła jednak szybko, by ustąpić miejsca kolejnej, jeszcze straszliwszej. Nagle zrozumiałem bowiem wadę systemu majora Callahana. – Vince! – wrzasnąłem, a pierwszy oficer odwrócił zakrwawioną, osmoloną od bliskiego wystrzału twarz. – Zaleją nas w tych norach! Zadepczą na śmierć! Trzeba ruszać naprzód. Atakować! Fowler wyszczerzył zęby, dziwnie białe na tle niemalże czarnej twarzy, i zmrużył oczy. – Do abordażu! – ryknął tak, że zagłuszył nawet wystrzały z sześciofuntówek Callahana. – „Magdalena”! Każdy marynarz rzucający się do abordażu krzyczy nazwę swego okrętu. W tym prostym, prymitywnym zawołaniu kryje się jakaś prastara magiczna moc, która zwielokrotnia siły i przegania zmęczenie. Zakrwawiony Vincent, naraz wielki i straszliwy, wyskoczył z rowu jako pierwszy. Za nim wygramolił się mamroczący przekleństwa O'Neil, a potem roześmiany Mullholland, Slice z obłędem w oczach i reszta. – „Magdalena”! – krzyczałem i ja, pełznąc na górę. Turczyn na rękojeści szpady zdawał uśmiechać się dziko. Tłum atakujących piratów zafalował, gdy natarła nań garstka ogarniętych furią desperatów. Szarżę prowadził Vincent, którego topór kreślił krwawe błyski. Wydawało się, że każdy cios ogromnego porucznika powala jednego przeciwnika, a tych, którzy zdołali odskoczyć lub zrobić unik, dobijał biegnący obok O'Neil. Bosman, którego szpada pękła na czaszce jakiegoś pirata, wymachiwał długim wyciorem. Widziałem też Sandersa z pałaszem w każdej dłoni, który z ochrypłym wrzaskiem rozpędzał bandy napastników, widziałem Mullhollanda, jak roztrzaskiwał czaszki uderzeniami trzymanego za lufę muszkietu, widziałem też Butchera, szarżującego z


rzeźnickim tasakiem i dudniącym rykiem: „Świeże mięso!”. Gdzieś walczyli Slice i Loo, gdzieś miotał się Bambo, wsparł nas również van Hoogen ze swymi ochotnikami, a wśród piratów dzika żądza krwi z wolna ustępowała miejsca przerażeniu. Było ich jednak dużo, o wiele za dużo. Choć parliśmy niczym tajfun, powalając kolejnych przeciwników, mrowie piratów wcale nie rzedniało. Co więcej, dostrzegłem, że kilku co przytomniejszych skrzykuje już kamratów do ataku na nasze tyły. – Stać! – wrzeszcząc dziko, zrównałem się z Vincentem i zatrzymałem go szarpnięciem za ramię. – Stać! Kilku marynarzy o okrwawionych, osmolonych twarzach podniosło na mnie wzrok. – Na pozycje majora Callahana! Jeffe! Biegnij ostrzec majora! Ledwie majtek zniknął w ciemnościach, znów trzeba było chwycić za broń. Nasze natarcie straciło już impet, poruszaliśmy się powoli, broniąc nawzajem swych pleców. Z wyjątkiem niestrudzonego Butchera, który nadal orbitował wokół nas ze wzniesionym tasakiem i płoszył bandy piratów, każdy z nas ciężko dyszał, a zmęczone ramiona coraz wolniej unosiły broń. Nakazałem jeszcze bardziej zewrzeć szyki – ciasno, ramię przy ramieniu, cofaliśmy się ku pozycjom Callahana, ale tłum ośmielonych piratów gęstniał. Wciąż atakowali niemrawo, głównie poprzestając na wygrażaniu i dzikich wrzaskach, lecz wiedziałem, że lada chwila uderzą. I nastąpi koniec. Nagle za naszymi plecami huknęły muszkiety, a ponad wrzaski i szczęk oręża poniosła się srebrzysta melodia trąbki. Tłum piratów zafalował, ktoś wycofał się chyłkiem, ktoś rzucił się do ucieczki – i nim zdążyłem policzyć do trzech, ogarnięte paniką hordy gnały do lasu na złamanie karku. Z ciemności wyłonił się równy szereg żołnierzy majora Callahana. – Kompania, formować szyk liniowy! – huknął sierżant Peacock. Z fascynacją patrzyliśmy, jak osmoleni, zdyszani żołnierze równają szereg niczym na paradzie. Ruszyłem do nich szybko. – Kompania, dziesięć kroków naprzód marsz! Zryta nogami walczących, zakrwawiona ziemia zadudniła, gdy kroki kilkudziesięciu ludzi zlały się w jeden. – To było imponujące – oznajmił spokojnym głosem major Callahan i przetarł czoło chusteczką. Po ostrzu długiej szpady spływała krew, lecz jego mundur był nadal czysty, a wypastowane wysokie buty aż lśniły. – Całkiem sprawny zamysł taktyczny, kapitanie. Dzięki pańskiemu kontratakowi z flanki napór wrażych sił zmalał, co pozwoliło z kolei nam przejść do natarcia. – Cóż to znowu za bełkot? – warknąłem, ocierając pot z czoła. – Panie, ja właśnie ocaliłem swych ludzi! – Chwalcie, bogowie, potęgę improwizacji. – Major uniósł obie dłonie ku niebu. Miał na nich białe rękawiczki. – Z tych pańskich cholernych nor. To pułapka, Callahan! Żywcem by nas w nich zadeptali. – Zgadzam się z kapitanem całkowicie. – U mojego boku wyrósł Love, czysty i wymuskany,


jakby właśnie wracał z audiencji u króla. – Dlatego też tuż przed szturmem piratów wyprowadziłem swój oddział na równy teren. Och, mój Boże, majorze! – wykrzyknął nagle z przestrachem. – Pan się spocił! – Co też pan opowiada. – Major rozzłościł się, w ostatniej chwili opanowując odruch przetarcia czoła. – Na pana miejscu, Leave, zwróciłbym uwagę na stan obuwia. Pańskie buty są powalane błotem, co... – Najmocniej przepraszam, że przeszkadzam... – Adiutant Peacock wyłonił się z ciemności. – Obawiam się, że piraci się przegrupowują do kolejnego natarcia. – Czyżby? – Callahan uniósł lekko brew. – Doprawdy, sierżancie, ma pan rację. Cóż za bezczelność. – To prawda, majorze, piraci bywają irytująco nachalni. – Love położył akcent na słowo „bywają”, jakby chciał podkreślić swoje doświadczenie w zwalczaniu karaibskiego piractwa. – Czy zechce pan zaczekać na atak razem z nami, kapitanie? Chciałbym pokazać panu, o ile celniejszy jest ogień piechoty morskiej od... – Gotuj broń! – wykrzyczeli równocześnie Peacock i Kent. – Mullholland, do dział! – sapnął Vincent. W mroku widziałem gęstniejący ponownie tłum, znów napłynęły dzikie okrzyki i melodia bębnów. Żołnierze z obu oddziałów jak jeden wypluli naboje do luf. Rozległ się przeciągły trzask, gdy wszyscy jednocześnie, niczym dobrze nasmarowana maszyna, odciągnęli trzony zamkowe. Piraci z potępieńczym wyciem rzucili się do ataku. Callahan wydął wargi z politowaniem. Love pokręcił głową, uśmiechając się pobłażliwie. – Do strzału broń! Kilkadziesiąt muszkietów poderwało się w jednym płynnym ruchu. Piraci byli coraz bliżej. Callahan z oburzeniem przyglądał się plamie na swojej rękawiczce. Love ziewnął. – Ognia! Rząd wycelowanych luf plunął ogniem i szereg nacierających załamał się natychmiast. Trzask salwy muszkietowej wydawał się jednak potężniejszy, głębszy, jakby nieoczekiwanie zbudził uśpione echo. – Słyszałeś? – Na moje ramię opadła ciężka ręka Vincenta. Na twarzy pierwszego oficera, pokrytej brudem i zakrzepłą krwią, pojawił się niepokój. – Coś słyszałem... – odpowiedziałem z wahaniem. – Ale... – To działa okrętowe! – wykrzyknął Vince. – Wystrzelili w tej samej chwili, co piechota, dlatego... – Mój Boże, „Sandstorm”! – zawołałem z nagłym przestrachem. – Załoga, za mną!


Choć od przystani dzieliło nas zaledwie tysiąc kroków, strach wydłużył tę odległość w nieskończoność. Wyobraźnia podsuwała mi najokropniejsze obrazy – spodziewałem się ujrzeć rozbite działa w forcie, „Magdalenę” w płomieniach i „Sandstorm” strzelającą z obu burt – tymczasem ciszę w przystani przerywały jedynie wściekłe wrzaski Zeemana. Daleko na morzu widziałem trójmasztowiec, którego kontur obrysował blask ognia z salw burtowych. – Co tu się dzieje? – Zatrzymałem się na nadbrzeżu zasłanym kawałkami cegieł i osmalonymi szczapami. – Właśnie, sir! Właśnie! – W moim kierunku biegł jakiś czarny, przygarbiony gnom, w którym dopiero po chwili rozpoznałem artylerzystę Zeemana. – Co się dzieje? Nie taka była umowa! Nie taka! – Wolniej, panie Zeeman! Co tu się dzieje? Jaka znowu umowa? – Bryg zniknął! – sapnął z niedowierzaniem Vince. Miał rację. Miejsce przy nadbrzeżu, gdzie cumowała „Le Rapide”, było puste. Jedynym okrętem na przystani była „Magdalena”, mrugająca tęsknie latarnią na rufie. – Zniknął? – Zeeman wziął się pod boki. – Ten cholerny Millard go wziął! – Kto? Dopiero po chwili artylerzysta uspokoił się na tyle, by składnie opowiedzieć o wydarzeniach na przystani. Okrętem na horyzoncie w istocie była „Sandstorm”, która pojawiła się zaraz po rozpoczęciu bitwy. Zgodnie z moimi oczekiwaniami zmierzała prostu ku przystani i podekscytowany Zeeman już się szykował do otwarcia ognia, gdy w ruinach fortu pojawił się Millard. Nawigator zakazał otwierania ognia do piratów i oznajmił, że wedle moich nowych rozkazów on, Millard, ma wypłynąć w morze na „Le Rapide” i odciągnąć „Sandstorm” od Speightstown. To samo zapewne powiedział wartownikom, którzy z ulgą zeszli z pokładu brygu i pobiegli na pole bitwy. Następnie nawigator uwolnił kilku francuskich jeńców, z ich pomocą pospiesznie odcumował bryg i wypłynął na otwarte morze. – Nie tak miało być! – pieklił się artylerzysta. – Nie tak! Miałem go rozwalić, rozwalić! Ja! Ja! Miałem strzelać i zatopić tę cholerną fregatę! To niesprawiedliwe! Wyminąłem rozjuszonego, boksującego powietrze artylerzystę i wbiegłem na ocalałe blanki fortu. „Sandstorm” strzelała jeszcze przez chwilę ku niewidocznemu już brygowi, po czym zawróciła i korzystając z mocnej bryzy, podeszła do brzegu, by stanąć w dryfie w odległości półtorej mili od Speightstown. Dwie latarnie na dziobie i rufie migotały w ciemnościach, przez co sylwetka fregaty przypominała morskiego potwora. – Uciekł – powiedziałem cicho i spojrzałem z niedowierzaniem na Vincenta. – Ten podły skurwysyn po prostu ukradł Callahanowi bryg i nawiał. – Nie wierzę w to. – Fowler przysiadł ciężko na skruszonym murze. Nocna bryza targała jego długimi, sklejonymi od krwi i potu włosami. – Nie żebym jakoś szczególnie miał za nim tęsknić, ale... Ale po prostu nie mieści mi się to w głowie. – Mój Boże, Vince. – Pokręciłem głową. – To ci dopiero wyczyn. On wyprowadził w pole


zarówno Zeemana, jak i ludzi Callahana, a potem po prostu przepłynął pod nosem samego Bekkera. – Co go do tego skłoniło? Czyżby ktoś nastąpił mu na odcisk? – Chyba każdy z nas po trochu – odparłem cicho. – Najpierw ja, gdy zaatakowałem ten okręt przy Meek Shallows. Potem Hearth, gdy spalił francuską flotyllę w St. John's. A dzisiaj Callahan, gdy wpadł na swój wspaniały fortel. – Co takiego? – Vince spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Chyba żartujesz. Millard jest wyjęty spod prawa, jak i my wszyscy. We francuskich koloniach czeka na niego stryczek. Nigdy nie uwierzę, że uciekł, bo... bo jego ojczyźnie działa się krzywda. – Wyobraź sobie, że jesteś jedynym Anglikiem we francuskiej załodze. I każą ci strzelać do statków Kompanii. Uczynisz to z ochotą? Vincent nie odpowiedział. We dwóch staliśmy na szczycie rozsypującego się fortu i patrzyliśmy tam, gdzie zniknął żagiel „Le Rapide”, a w duchu żegnaliśmy się z tym, który miał monopol na doprowadzanie nas do białej gorączki. W głębi duszy wiedzieliśmy jednak, że będziemy za nim tęsknić. ===b1hpU GdS


7 Kraczący między wronami

Jednym z najbardziej przewidywalnych zjawisk na okręcie jest to, że po każdej bitwie morskiej wszystkich ogarnia przygnębienie i ogólny marazm. W największym stopniu dotyka to, rzecz jasna, oficerów i dowódców, dla których bitwa wcale nie kończy się z ostatnim strzałem. Ich zadaniem jest jeszcze oszacowanie strat, nadzorowanie klaru zakrwawionego pokładu i przeprowadzenia potrzebnych napraw, pocieszenie tych, którzy utracili bliskich, a następnie rozliczenie z własnych decyzji. To ostatnie, jakkolwiek odbywało się w skrytości ducha, było zdecydowanie najtrudniejszym zadaniem. Liczyłem z cichą nadzieją, że po bitwie w obronie Speightstown szybciej dojdę do siebie – mieliśmy paru poległych, ale „Magdalena” przecież nie ucierpiała w trakcie zmagań. Nie było pokładu do uprzątnięcia, nie było dziur po kulach i uszkodzeń takielunku, nie było też co rozważać obranej strategii – użyteczność rowów obronnych podsumowałem w przytomności majora Callahana w krótkich, może nazbyt obcesowych słowach. A mimo to czułem się potwornie. Starczyło, że zamknąłem oczy, a zaraz widziałem pozornie obojętną, ale zaciętą twarz Millarda i jego spojrzenie, w którym zwykłą kpinę już dawno wyparła niechęć do wszystkiego, co żywe. Wiedziałem już, że od wypłynięcia z St. John's w duszy tego człowieka trwał sztorm emocji, i trapił mnie zwyczajny wstyd, iż nie spróbowałem nawigatorowi w żaden sposób pomóc.


Ale czy potrafiłbym? Jeśli Millard w istocie przeżywał upokorzenie na widok niszczonych okrętów francuskich, czy mógłbym go pocieszyć ja, człowiek, który w pewnym sensie również ponosił za to winę? Dobry Boże, przecież ja nawet sobie nie potrafię pomóc, pomyślałem, zapatrzony w niknącą w mroku powałę kajuty. Wiedziony szarmanckim porywem, przybyłem na pomoc oblężonemu miastu i pomogłem odeprzeć szturm. Straciłem jednak najlepszego nawigatora na świecie i – co tu ukrywać – starego przyjaciela, a tymczasem piraci zablokowali przystań. Byliśmy w pułapce. Marynarski instynkt mówił mi, że „Sandstorm” wcale nie pomknęła za uciekającym „Le Rapide”, a z wygaszonymi latarniami czai się gdzieś niedaleko, gotowa posłać niszczącą salwę burtową w pierwszy okręt, jaki opuści port. A był tu tylko jeden. Mój. Wspaniale, po prostu wspaniale, Billy. Niewiele spałem w nocy po bitwie. Starczył bowiem najcichszy odgłos z pokładu – jak uderzenie w dzwon okrętowy czy obwołanie wachty – bym natychmiast zrywał się z płytkiego snu i wpatrywał w ciemność z przerażeniem. Atak „Sandstorm”? Piraci znów szturmują miasto? Millard wraca po zemstę? – pytałem się, zlany potem. Dopiero nad ranem zdołałem zapaść w ciężki sen bez majaków, z którego obudził mnie tryumfujący głos majora Callahana. Dowódca obrony miasta rozmawiał z Fowlerem na śródokręciu i co chwila wybuchał śmiechem. Szybko strząsnąłem z siebie resztki snu, naciągnąłem bryczesy oraz białą koszulę i pchnąłem drzwi. Ku memu zdumieniu ustąpiły lekko, zupełnie jakby nie było zamka, który blokował je w futrynie. Tknięty dziwnym przeczuciem, przyjrzałem im się dokładnie. Krawędź drzwi była świeżo spiłowana i nie przylegała do futryny, zaś zamek został przemyślnie zepsuty. Drzwi do mojej kajuty można było więc bez trudu otworzyć. Wartownik z piechoty morskiej trzasnął obcasami, zaprezentował broń i nieregulaminowo umknął spojrzeniem w bok. – Kto to zrobił? – warknąłem. – Nie wiem, sir – odpowiedział pobladły żołnierz. – Z tego, co wiem, wartownik na służbie ma obowiązek udzielać rzeczowych odpowiedzi! – Podszedłem bliżej i wbiłem weń nienawistne spojrzenie. – Ponadto przyjmując postawę zasadniczą, kieruje wzrok przed siebie. Mam rację, czy może warto przywołać tu porucznika Love'a, by skorygował moje słowa? – Nie, sir. – W oczach piechociarza pojawiło się bezgraniczne przerażenie. – Tylko nie to. – A zatem... Kto się bawił przy drzwiach mojej kajuty? – Melduję posłusznie, że cieśla Sanchez, sir. – A nie było przypadkiem rozkazu, by nie wpuszczać tu bab i cieśli? – Uniosłem brwi. – To jawny przykład niesubordynacji, Jack. – Jim, sir! – A kto by was tam rozpoznał, golemy cholerne... Porucznik Love w każdym razie dowie się o wszystkim – burknąłem i wymaszerowałem na pokład.


Wschodzące słońce zamieniło spokojną taflę przystani w roziskrzone, złociste zwierciadło, które całkiem mnie oślepiło. Stałem przez dłuższą chwilę, mrugając i przecierając oczy, aż odzyskałem wzrok na tyle, by dojrzeć wyprostowaną postać majora Callahana. Stojący przy nim potężny Fowler wydawał się niski i przygarbiony. – Dzień dobry, majorze – powiedziałem chłodno. – Vincent, dlaczego Sanchez majstrował przy moich drzwiach? – Źle działały – głos pierwszego oficera był cichy i znużony. – Nie można ich było otworzyć, gdy naprawdę było trzeba. – Co? – Osłupiałem. – Spiłowaliście mi drzwi, żebym nie mógł... żeby... – Później o tym pogadamy, kapitanie – westchnął Fowler. – Mamy na razie ważniejsze problemy. Jego kciuk, wciąż brudny od ziemi, prochu i zakrzepłej krwi, wskazał otwarte morze, gdzie zgodnie z oczekiwaniami kołysała się w dryfie fregata Bekkera. Obok niej czuwała jednakże inna trójmasztowa jednostka, na pierwszy rzut oka korweta. W przejrzystym porannym powietrzu wyraźnie dostrzegłem czarną banderę łopoczącą na topie grotmasztu. – Dwadzieścia cztery działa – powiedział Fowler. – Nadpłynęła tuż przed świtem. Nie chciałem cię budzić, bo wtedy nie zasnąłbyś już wcale. A zatem ty nie spałeś całą noc, tak? – pomyślałem, przyglądając mu się uważnie. Twarz Vincenta, pobieżnie obmyta z sadzy i zakrzepłej krwi, była blada i ziemista. Miał zapuchnięte oczy, drżące dłonie, a przez cały czas garbił się, jakby dźwigał na barkach wielki ciężar. Wyglądało na to, że przeżył wczorajszą bitwę jeszcze ciężej niż ja. – Dwadzieścia cztery działa – powtórzyłem. – Wraz z czterdziestoma „Sandstorm”. Mają dwukrotną przewagę nad „Magdaleną”, pominąwszy nawet to, że ich działa są już wycelowane i gotowe do odpalenia. – Hmm, to doprawdy niezbyt sprzyjająca okoliczność – powiedział poważnym tonem Callahan, ale radosny błysk jego oczu wskazywał, że nie czuje się tym zbytnio zmartwiony. – Cieszmy się jednak tym, że bandy piratów zostały odrzucone! Po laniu, jakie sprawiliśmy im w nocy, Bekker zastanowi się dwa razy, zanim przypuści kolejny szturm na miasto. – Bekkera nie było wśród atakujących. – Pokręciłem głową ze znużeniem. – Jak to? – Majorze, przecież już to tłumaczyłem! Beniamin Bekker to człowiek o niepohamowanej wprost dzikości i choć dla pana zabrzmi to pewnie jak herezja, zwykła salwa z muszkietów to za mało, by go zatrzymać. Gdyby był tej nocy na polu bitwy, przypuszczałby szturm za szturmem, aż w końcu piraci zadeptaliby nas w tych pańskich cholernych norach! – ostatnie słowa już wykrzyczałem. – A teraz to mówi pan jak ten pański porucznik Leave – obraził się major. – Przez całą noc nic innego nie słyszałem, jak tylko „mylne założenie obronne” i „gdybym w porę nie wyprowadził swojego oddziału...”.


– Zmienia pan temat, majorze. Jeśli Bekker jest na Barbados, pańskie problemy nawet się jeszcze nie zaczęły. – A może jest na jednym z tych statków? – Callahan machnął wzgardliwie ręką, wskazując otwarte morze. – Pan mnie nie słucha. Po pierwsze, to okręty, a nie statki, a po drugie... Po drugie, gdyby Bekker był na „Sandstorm”, stałby już pośrodku tej przystani i pruł z obu burt do wszystkiego, co się rusza! – wrzeszczałem. – Majorze, Bekker to pieprzone zwierzę! Najdzikszy, najbardziej szalony pirat Karaibów, który nie uznaje pojęć takich jak „zadanie niemożliwe” czy „zbyt duża przewaga wroga”. Kurwa, gdyby ten czubek wściekł się naprawdę, staranowałby to pieprzone miasto na szalupie! Chyba przesadziłem. Purpurowy na twarzy Callahan otworzył usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przygładził bokobrody, poprawił pas ze szpadą, obciągnął rękawiczki, sapnął, chrząknął i już ponownie chciał otworzyć usta, gdy na trap wbiegł zdyszany chłopiec z miasta. – Wiadomość do kapitana! Wiadomość dla kapitana O'Connora! – zawołał piskliwym głosem. – To ja – odezwałem się. – Pan van Hoogen przesyła pozdrowienia i pragnie pana zawiadomić, że jego ludzie złapali Corneliusa. – Kogo? – No, Corneliusa – zawahał się chłopak. – Tego przywódcę zbiegłych niewolników. Trzymają go w ratuszu i... – Hmmm, toż to chyba dobra wiadomość. – Spojrzałem na Vincenta, na co ten zareagował wzruszeniem ramion. – Może on wie coś o Bekkerze? Vince, musimy... Naraz rezon odzyskał żołnierz. – A czy pan van Hoogen ma być może jakieś wiadomości dla majora Callahana, dowódcy obrony miasta? – syknął, kładąc nacisk na ostatnie słowa. – Nie, chyba nie. – Chłopczyk zamrugał. – Ludzie gadają, że ponoć pan major zajęty! Że ryje nowe dziury, tym razem dla kawalerii!

Spodziewałem się ujrzeć czarnoskórego, toczącego pianę z ust barbarzyńcę z afrykańskiego buszu, którego pas zdobią amulety z suszonych angielskich uszu. Cornelius w istocie był wielkim mężczyzną o hebanowej skórze, ale na tym kończyło się podobieństwo do wizerunku, jaki sobie stworzyłem. Murzyn nie przekroczył nawet trzydziestki, a jego twarz, choć wykrzywiona z wściekłości i pokryta licznymi sińcami i skaleczeniami, mogła się wydać przystojna i dumna. Po oczach poznałem, że cechuje go spora inteligencja oraz cynizm, wcale się też nie zdziwiłem, gdy powitał mnie szyderczym wołaniem w czystej angielszczyźnie:


– Witam, panie kapitanie! Ogromnie się cieszę, że się pan tak pospieszył. Doprawdy nie mogę się doczekać wtłoczenia do ładowni wraz z setką moich pobratymców. – Nie zajmuję się handlem niewolnikami, Cornelius. – Skrzywiłem się z niesmakiem. – I gardzę ludźmi, którzy się tym parają. – Czyli mamy coś wspólnego, kapitanie. Cóż to za dyshonor dla białego człowieka. Znajdowaliśmy się w tej samej sali, gdzie powitał nas wczoraj major. Ława leżała odrzucona na bok, a dookoła walały się przewrócone krzesła, co świadczyło o zaciętym oporze, jaki Cornelius stawił żołnierzom. Siedział teraz na jedynym nieprzewróconym krześle, ciasno przywiązany linami, a za jego plecami czuwało dwóch żołnierzy Callahana. Na parapecie rozparł się Tom van Hoogen z obandażowaną skronią i spokojnie pykał z fajeczki. Nie mogłem się oprzeć. Znów zapatrzyłem się na cyniczne oblicze Johna Hawkinsa, oddane pędzlem nieznanego artysty. Tym razem wydało mi się, że król korsarzy i przemytników uśmiechał się do mnie tajemniczo. – Cóż za gadatliwa małpa – odezwał się major Callahan, który skrzyczany jak sztubak, całą drogę do ratusza przebył w milczeniu, z plamami czerwieni na starannie wygolonych policzkach. – Oburzające. Nie cierpię zuchwałych czarnuchów. Wyciągnął szpicrutę z buta i podszedł kilka kroków do więźnia. Potężne mięśnie Corneliusa napięły się, a drewniane krzesło aż zatrzeszczało. We wzroku Murzyna miast strachu czaiła się niewysłowiona groźba. – Majorze, to zbyteczne – powiedziałem. – Zbyteczne? – Callahan spojrzał na mnie wyniośle. – Czyżby tolerował pan takie słowa na pokładzie swojego statku? Zachowanie tej małpy uwłacza mojej godności jako dżentelmena i oficera. Nagle zrozumiałem, że po upokorzeniu, jakie zafundowałem mu na pokładzie „Magdaleny”, Callahan ze wszelkich sił będzie chciał odzyskać twarz, a uczyni to pewnie kosztem owego więźnia. Nie żywiłem wiele współczucia dla ludzi, którzy łączą siły z piratami, ale sadyzmem gardziłem jeszcze bardziej niż tchórzostwem. – Panie majorze, niech pan posłucha... – zacząłem, rozpaczliwie poszukując w pamięci jakiegoś argumentu, gdy nagle drzwi do sali otworzyły się z hukiem, a w progu stanął Love. Był ogolony i starannie uczesany, a jego mundur aż kłuł w oczy czystością. – Dzień dobry, majorze Callaham, dzień dobry, panie van Hoogen. – Zasalutował i wkroczył do sali z godnością weterana tysięcy bitew. – Och, dzień dobry, poruczniku Leave. – Major opuścił szpicrutę. – Co pana do nas sprowadza? Czyżby znowu natrafił pan na jakiś problem nie do rozwiązania? – Cóż pan opowiada, majorze. – Love obdarzył go spojrzeniem pełnym politowania. – Wręcz przeciwnie, od czasu gdy wygrałem ową nocną bitwę z piratami... – Co? – Major rozdziawił usta. – Coś pan, kurwa, powiedział? – Majorze, zaraz się pan znowu spoci. Dżentelmenowi nie wypada. O czym to ja... Aha,


szukałem pana, by powiadomić o wprowadzeniu pewnych zmian w obronie miasta. Chętnie je panu przy okazji przedstawię. – Zmiany? O czym pan, kurwa... – Chodzi o rozmieszczenie pańskich oddziałów – cierpliwie wyjaśnił Love. – Moich oddziałów? Bez... bez mojej wiedzy? – Podczas nieobecności głównodowodzącego na polu bitwy dowództwo przejmuje oficer najstarszy stopniem. Czyli ja. Przyznam jednak, że ubolewam nad pańską skłonnością do odbywania spacerów tudzież wizyt towarzyskich w chwilach zagrożenia kolejnymi atakami. – Moje oddziały! Moje! – Tak, pańskie. Są już korzystniej rozlokowane. A przy okazji, obiecałem panu, że pokażę mojego psa. To dziewięciofuntowy buldog jorkszyrski, wie pan, spokrewniony z... Wytrzeszczyłem oczy, gdy Edward ujął pod łokieć trzęsącego się ze złości majora i spokojnie wyprowadził go z sali. – Wy też – rzucił van Hoogen do dwóch zdezorientowanych wartowników. – Pan major kazał wam iść z sobą, nie słyszeliście? Jeden z żołnierzy zrobił już krok do wyjścia, lecz drugi, najwidoczniej bardziej obowiązkowy, zapytał: – A więzień? – Jest skrępowany – zaśmiał się ochotnik. – A poza tym to ja go złapałem. No, idźcie już. Gdy tylko szerokie, dębowe drzwi zatrzasnęły się za plecami żołnierzy, Tom van Hoogen przekręcił klucz w zamku i odetchnął z ulgą. – Niezłe ziółko z tego pańskiego porucznika – odezwał się, a w jego głosie pojawiło się uznanie. – Nie cierpi nadętych bufonów. – Wzruszyłem ramionami. – Tak, wiem, że dziwnie to brzmi. A zatem, Cornelius, ominęło cię niepotrzebne lanie. Co prawda nie nasza to zasługa, ale doceń, że obaj chcemy z tobą porozmawiać jak z człowiekiem. Ogromny Murzyn spojrzał na mnie z niechęcią i splunął tuż pod moje nogi. – Szydzisz sobie ze mnie, Angliku – warknął. – Nie dam się zwieść waszej niby-dobroci. Znam prawo. Wiem, co grozi za bunt. – Głupio uczyniłeś i kara ci się należy, to pewne. – Westchnąłem. – Żeby zbiegać do piratów... – Z samym diabłem bym się sprzymierzył – parsknął Cornelius i wyszczerzył śnieżnobiałe kły. – Albo i z trzema, by tylko odzyskać wolność. Nie macie pojęcia, czym jest praca na plantacji. Nigdy nie zaznaliście bata nadzorcy, nigdy nie harowaliście w pocie czoła dzień w dzień przez długie lata, nigdy nie płacono wam kubkiem stęchłej wody i kilkoma owocami. Nigdy nie... – głos Murzyna nagle załamał się, a wielka, kędzierzawa głowa opadła na pierś. Potężnym ciałem wstrząsnął bezgłośny szloch. – Z diabłem czy z Bekkerem to mała różnica, Cornelius – odezwałem się, choć i mnie


ścisnęło się gardło. – Obojętnie, o co walczyłeś, u jego boku po prostu stałeś się bandytą. – Nie musisz mi tego powtarzać – wycharczał Murzyn, wciąż ze zwieszoną głową. – Znam wasze prawo. Nie potrzebuję żadnego pieprzonego angielskiego... – Zaraz powiesz za dużo, Cornelius – rzucił ostro van Hoogen. – Zdajesz sobie sprawę z tego, jak się traktuje Murzynów u Francuzów? W Portau-Prince... – Mam być szczęśliwy z tego, że gdzieś jest jeszcze gorzej? – Nikt ci nie każe się z tego cieszyć, Cornelius – powiedziałem. – Sam nienawidzę niesprawiedliwości, ale sprzymierzenie się z piratami, choćby nawet brało się z najczarniejszej rozpaczy, jest dla mnie złem niewybaczalnym. – Zostawcie mnie w spokoju... – powiedział głucho Murzyn. – Powieście, zastrzelcie, cokolwiek, ale przestańcie już mnie dręczyć, wy pieprzone angielskie hieny. Dość się nacierpiałem, dość... – Nie, nie zostawię cię w spokoju. – Postawiłem krzesło i usiadłem na nim okrakiem naprzeciwko Corneliusa. – Bo obaj mamy kłopoty i być może będziemy umieli sobie nawzajem pomóc. – Jakże to? – Murzyn uniósł posiniaczoną twarz. – Interesuje mnie Bekker. Tylko i wyłącznie Bekker. – Nie... Nie było go tu, podczas bitwy... – wyjąkał Murzyn. – Jego ludźmi dowodził inny jakiś Holender, Kristoff, ponoć jego prawa ręka, ale padł w walce. – Gdzie jest Bekker? Jest tu na wyspie? – Ponoć siedzi w Bridgetown. Jego ludzie narzekali, że kazał im walczyć, a sam pławi się w luksusach, inni twierdzili, że lada chwila przybędzie i wspomoże ich w bitwie, ale wszyscy byli wściekli, że zabrał całe złoto. – Całe złoto? – Tak, złoto. Wszystkie kosztowności zrabowane na Barbados. Ponoć Bekker odebrał swym ludziom zdobycz i kazał zawieźć do Bridgetown. Zabrał im wszystko, do ostatniego pensa. – Hmm... Ciekawe. Przecież to wbrew obyczajom pirackim. – W zamyśleniu spojrzałem na Toma van Hoogena. – Jeśli Bekker nie podzieli się łupem, straci poparcie swych ludzi. – Trudno, byśmy się tym smucili, kapitanie. – Ochotnik zmarszczył brwi i pyknął z fajeczki. – Ale po oczach widzę, że ma pan plan. – Coś w tym guście... – Pokiwałem głową. – Bekker po raz drugi postępuje w sposób dla siebie nietypowy, wręcz sprzeczny z mentalnością pirata. Coś mi mówi, że dzieje się to wszystko na rozkaz de Lanvierre'a. Co pan powie na krótki wypad do Bridgetown, van Hoogen? – Z przyjemnością. – Oczy ochotnika błysnęły drapieżnie. – Cieszę się ogromnie. Natomiast tobie, Cornelius, zaproponuję wykonanie pewnego zadania dla pieprzonych angielskich hien. Jeśli wszystko się uda, będziesz wolny. Ty i tuzin pobratymców, których sam wybierzesz. – Ale...


– Jestem dowódcą okrętu korsarskiego – przerwałem mu w pół słowa. – Dla mnie nie ma żadnych „ale”.

Największym problemem w realizacji mego planu był dobór odpowiednich ludzi. A chodziło o zakazane mordy. Wyprawa do pirackiego miasta była szalonym przedsięwzięciem, którego sukces zależał tylko i wyłącznie od umiejętnego wtopienia się w tłum. Żeby zminimalizować ryzyko rozpoznania, musiałem zatem wybrać na towarzyszy najbardziej charakterystyczne typy ludzkie, czyli innymi słowy – najpaskudniejszych, najparszywszych i najwredniejszych kozojebców z załogi. Nie żeby miało mi to zająć wiele czasu. Na pokładzie „Magdaleny” miałem aż nader szeroki wybór pokrak, świrów i bestii, a gdy widziałem swą załogę w całej okazałości, jak podczas apeli niedzielnych, częstokroć miałem wrażenie, że dowodzę zwierzyńcem przemieszanym z klientelą domu dla obłąkanych. Popełniłem jednak błąd w założeniu. Otóż wchodząc na okręt, opowiedziałem Fowlerowi o Bekkerze, zgromadzonym w mieście skarbie i pomyśle wyprawy do Bridgetown. Ja, stary żeglarz, zapomniałem, że na okręcie wojennym zawsze jest się podsłuchiwanym. Ledwie śmiertelnie znużony Vincent udał się na spoczynek, spiłowane, pozbawione zamka drzwi do mojej kajuty ustąpiły przed tłumem zakazanych mord, gotowych na wyprawę do stolicy Barbados. Plotka o zgromadzonych w mieście skarbach całkowicie przegnała ich lęk przed Bekkerem. Minęła dobra godzina, nim wyjaśniłem rozwrzeszczanym amatorom pirackiego złota, że parszywa morda jest tylko jednym z wielu kryteriów doboru, a skarb, jeśli takowy rzeczywiście się tam znajduje, wcale nie jest celem wyprawy. Następnie ogłosiłem naprędce sporządzoną listę uczestników wyprawy: chciałem zabrać bosmana O'Neila, Mullhollanda, da Silvę, Bambo i trzech innych marynarzy, o których urodzie najlepiej mówiły przydomki: Wielbłąd, Gibbon i Meduza. Marynarska brać powitała moją decyzję gniewnymi pomrukami, a O'Neil ku mojemu szczeremu zdumieniu oznajmił, że wcale parszywej gęby nie ma, i obrażony wyszedł z kajuty. Chciał przy tym trzasnąć drzwiami, ale te, pozbawione zamka, wpadły do wnętrza i znokautowały pokładającego się ze śmiechu da Silvę. Przez następny kwadrans pominięci na liście próbowali mi udowodnić, że da Silva nie żyje i powinienem koniecznie wyznaczyć kogoś na jego miejsce. – Do cholery, na targu jesteście czy na okręcie wojennym! – ryknąłem w końcu, straciwszy cierpliwość. – Won mi stąd! Ale już! Marynarze uciekli chyłkiem, a każdy na odchodnym wymierzył nieprzytomnemu da Silvie kopniaka. – A może by pan wziął Butchera? – zaproponował Sanders, który zatrzymał się w progu i od


niechcenia nastąpił da Silvie na genitalia. Na myśl o jakiejkolwiek wyprawie w towarzystwie demonicznego, ziejącego ogniem kucharzaludojada zrobiło mi się ciemno przed oczami. – No, bo mógłby pan go w jaką przepaść wrzucić albo co – ciągnął rozmarzony Sanders. – Ten skurwysyn wiadra gliny na okręt znosi, sir. Zobaczy pan, będzie do posiłków dodawał. – Won! – zaryczałem i Sanders zniknął jak sakiewka w tłumie. W tej samej chwili na progu pojawił się Edward. – Dobry Boże – powiedział, unosząc lekko prawą brew, co znamionowało u niego największe zdziwienie. – Kto tu położył tego marynarza? Czyżby się zużył i czekasz, aż go ktoś uprzątnie? Chyba nigdy nie zrozumiem tych waszych pogańskich obyczajów. Billy, doszły mnie słuchy, że urządzasz jakąś wyprawę na piratów. Jeśli to prawda, stanowczo domagam się, byś mnie do niej włączył. Wytłumaczenie Edwardowi, że jest ostatnim człowiekiem na pokładzie „Magdaleny”, który mógłby się wcielić w rolę pirata, zajęło mi następne pół godziny. Na większość argumentów Love był głuchy jak pień, włącznie z tym, że piraci mają w zwyczaju zapuszczać niechlujne brody, przeklinać, nosić łachmany, a co gorsza, pocić się. Udobruchał się dopiero wtedy, gdy wspomniałem mu o obowiązku bronienia Speightstown. – No tak. – Edward pokiwał z zadumą głową. – Na majora Callahana w tym względzie nie ma specjalnie co liczyć. A rzeknij mi tylko, mój drogi, czy prawdą jest, że zamierzasz zrabować piratom skarb? – Nie. Chcę zabić Bekkera. – Co? – Oczy Edwarda stały się okrągłe niczym hiszpańskie dublony. – Nooo... – Przełknąłem ślinę. – Bez niego ci piraci to jedynie bezsilna tłuszcza. I wiesz... – zawahałem się. Moje własne słowa wydały mi się naraz niepokojąco bezsensowne. Czyżbym naprawdę miał zamiar wedrzeć się do miasta piratów i wysłać do piekła legendę Karaibów, człowieka, którego za młodu podziwiałem jak bohatera? Kołyszące się na zawiasach drzwi uchyliły się lekko i do środka zajrzał Sullivan. – Nie, Sullivan – sapnąłem, natychmiast odzyskując rezon. – Pan również nie ma zakazanej gęby! – Och, miło mi to słyszeć, kapitanie! – uradował się drugi oficer. – Nigdy się nie uważałem za Adonisa, ale... No, do rzeczy. Chciałem zameldować, że „Sandstorm” wraz z tą korwetą stawiają żagle i biorą kurs na południe.

Nie było zatem czasu do stracenia. Skoro „Sandstorm” płynęła na południe, być może Bekker szykował się do opuszczenia Barbados. Nie wiadomo, jakie rozkazy otrzymał od de


Lanvierre'a, ale po co gromadziłby złoto w Bridgetown, jak nie po to, by je wywieźć z wyspy? Od stolicy Barbados dzieliło nas ledwie dziesięć mil morskich, a przy dobrym wietrze piracka fregata mogła pokonać ów dystans w niecałe półtorej godziny. Miałem tylko nadzieję, że Bekker zaczeka z odpłynięciem do jutra, w przeciwnym razie mój plan spaliłby na panewce. Szybko przebrałem się w najgorsze znalezione łachy, na głowie zawiązałem chustę, a za parciany pasek zatknąłem dwa pistolety. Po chwili namysłu odłożyłem tajemniczą szpadę, którą zabrałem de Lanvierre'owi, a przypiąłem swój stary, wypróbowany kord. Gdy wybiegłem na pokład, Mullholland podciągał właśnie zdobyczną piracką barkę pod burtę „Magdaleny”, a wciąż naburmuszony O'Neil sprawdzał olinowanie. Nadbrzeżem biegł już van Hoogen w towarzystwie dwóch kamratów prowadzących związanego Corneliusa. – Dobry Boże, rozwiążcie go! – zawołałem. – Panie O'Neil, proszę dać Corneliusowi jakąś broń. – Jest pan tego pewien? – Tom van Hoogen zmarszczył brwi. Ochotnik był boso, miał na sobie postrzępione portki i rozchełstaną, brudną koszulę, a za pas zatknął szeroką, zardzewiałą maczetę. Jak na mój gust wyglądał aż nader przekonująco. – Najzupełniej. I jeśli nie chcemy zostać zauważeni przez piratów, proponuję dać sobie spokój ze zwracaniem się per „pan”. Mam na imię Billy. Do licha, Mullholland, długo będziesz się jeszcze guzdrał z tą baryłką? – Już prawie skończyłem, Billy – rzucił wesolutko mat z błyskiem w oku. Zgromadzona wzdłuż relingu załoga „Magdaleny” machała nam na pożegnanie, gdy O'Neil rzucił wreszcie cumy i zabrał się do stawiania niewielkiego żagla lugrowego. Mullholland usiadł przy rumplu, a reszta ujęła wiosła. Cornelius przycupnął zaś na dziobie, ściskając topór i łypiąc naokoło nieufnie. Skoro tylko wypłynęliśmy na pełne morze, a wiatr wypełnił płótno, nakazałem ludziom odłożyć wiosła, a sam przysiadłem się do zbiegłego niewolnika. – Jeśli chcemy wyjść z tego cało – powiedziałem cicho – musisz przestać kulić się w kącie. Piraci w Bridgetown nie mogą mieć najmniejszych wątpliwości, że jesteś Corneliusem, przywódcą zbiegłych niewolników. Znasz ich przecież, starczy, że jeden coś zwącha, a wyprują z nas flaki nim zdążymy krzyknąć ze strachu. Bekker zaś nadal będzie szalał po morzach i oceanach. – Na pohybel angielskiej flocie i koloniom – zadrwił lekko Murzyn. – Znam reputację moich rodaków, Cornelius, i wiem, że masz prawo ich nienawidzić. Dobrze jednak wiesz, co się z tobą stanie, gdy bunt zostanie stłumiony. – JEŚLI bunt zostanie stłumiony – warknął zbiegły niewolnik. – Nie masz się co łudzić. Nawet gdy każdy pirat i każdy niewolnik Indii Zachodnich pochwyci za broń, wciąż nie będziecie mieli szans z eskadrami liniowców Royal Navy i regimentami królewskiej piechoty. Pokonanie Bekkera i jemu podobnych jest jedynie kwestią czasu. – Mydlisz mi oczy, Angliku!


– Nie, otwieram ci oczy. I przypominam o umowie, którą zawarliśmy. – Pamiętam o niej. – Cornelius wyprostował się. – Pamiętam o niej, choć... Nieważne. Możesz mi zaufać. Z tymi słowami odwrócił się i wbił spojrzenie w lazurowy przestwór oceanu, na którym nikła już piramida żagli „Sandstorm” oraz towarzyszącego jej okrętu. Na łodzi, wolno sunącej wzdłuż piaszczystych, porośniętych lasem brzegów Barbados, panowała cisza. Po opuszczeniu przystani marynarze chichotali i co rusz z udawaną powagą zwracali się do mnie po imieniu, aż w końcu kazałem im zamknąć pyski i oszczędzać siły na akcję. – W Bridgetown roi się od piratów! – powiedziałem ostro. – Będziecie mieli niejedną okazję wykazać się dowcipem. Moje słowa odniosły skutek i miny zrzedły wszystkim z wyjątkiem pogodnie uśmiechniętego Bambo. Do obsady barki wybrałem twardych hultajów, którzy z niejednego pieca chleb już kradli, ale świadomość, że pchamy się w paszczę lwa, nawet najzuchwalszemu mogła odebrać pewność siebie. Co gorsza, z każdym przebytym kablem również i ja traciłem wiarę. Westchnąłem ciężko w duchu. Jak zwykle wpadłem na szalony niemalże pomysł i bez namysłu wprowadziłem go w życie, a w chwili, gdy sprawy zabrnęły zbyt daleko, poczułem ukłucie niepewności. Do licha, przy tej wyprawie decyzja o zdobyciu „Cassandry” wydawała się dziecinną psotą! Oto z garścią zakapiorów płynąłem prosto do miasta opanowanego przez piratów, by dostać się przed oblicze ich herszta, zabić go, a następnie uciec na płaskiej barce z niewielkim żagielkiem. Zadanie doprowadzenia nas przed oblicze Bekkera otrzymał zaś nienawidzący Anglików zbiegły niewolnik. Przyjrzałem się Corneliusowi, który wciąż siedział na dziobie łodzi i wpatrywał się w dal. Jego oblicze mimo siniaków i skaleczeń wydawało się dumne i szlachetne, ale nie podobały mi się zaciśnięte szczęki i zmrużone oczy. Miałem wrażenie, że Murzyn nie przestaje bić się z myślami i mogłem jedynie się modlić, by w kluczowym momencie nie zdecydował się odrzucić mojej propozycji. Przyjrzałem się pozostałym członkom wyprawy. Tom van Hoogen najprawdopodobniej pokładał we mnie całkowite zaufanie, gdyż oparł się wygodnie o maszt i spokojnie pykał z fajeczki. Ostrzący maczetę Bambo również wydawał się wolny od trosk, natomiast w zachowaniu pozostałych „zakazanych mord” widać już było pewną nerwowość. Patrick Perry, zwany Meduzą, przygryzał koniec swego harcapu, Mullholland stukał piętą w dno łodzi, a brodaty da Silva zaciskał i rozprostowywał pięści. Byłem pewien, że każdy żałował już swego początkowego entuzjazmu. Mocny, równy wiatr południowo-wschodni popychał zdobyczną barkę ku miejscu przeznaczenia, a palące nas w plecy słońce z wolna jęło chylić się ku zachodowi. Krajobraz również się zmienił. Znikła zielona ściana lasu, która ciągnęła się nad piaskami plaży, a w jej miejsce pojawiły się rozległe, opustoszałe plantacje trzciny cukrowej. Na przecinających je polnych drogach nie było jednak ani żywego ducha, a znad wyrastających tu i ówdzie młynów i


zabudowań unosiły się dymy. Tom i jego towarzysze żegnali się na ten widok, a Cornelius uśmiechał się z ponurym tryumfem. W końcu linia brzegowa skręciła ku wschodowi, a my ujrzeliśmy szeroki port Bridgetown. Nie miałem wątpliwości, że to nieszczęsne miasto szturmował Beniamin „Siedem Żyć” Bekker we własnej osobie. Szaleństwo wyzierało bowiem ze zgliszcz, jakie mieliśmy przed oczyma. Pamiętałem z innych wizyt w porcie rząd białych, krytych czerwoną dachówką kamieniczek. Teraz zostało jedynie kilka osmalonych ścian, ziejących oczodołami okien. Fort Charles, broniący przystani od południa, był spalony aż do fundamentów, a z leżącego na północy St. Anne's Fort zostało jedynie północne skrzydło i kilka zabudowań. Poczułem dreszcz na myśl o furii, jaka pchnęła pirata do niszczenia tak potężnych budowli. Zduszonym szeptem nakazałem zwinąć żagiel. W łodzi panowało ponure milczenie, a jedynym słyszalnym odgłosem było poskrzypywanie wioseł w dulkach. Z każdym przebytym jardem dostrzegałem nowe, straszliwe szczegóły. Przy kamiennym bulwarze portowym, gdzie ongiś cumowało mnóstwo łodzi i kutrów, unosiły się teraz jedynie drewniane szczątki, niektóre wciąż przycumowane do nadbrzeża. W basenie portowym niczym samotna skała sterczała rufa zatopionego żaglowca. Znikła wieża kościoła pod wezwaniem Świętego Michała, która kiedyś dumnie górowała nad dachami kamienic. Jedynie biały jak śnieg pałac gubernatora na wzgórzu przetrwał zawieruchę w dobrym stanie, choć gdy wytężyłem wzrok, dostrzegłem, że otaczające posiadłość ogrody zostały spalone i stratowane. Na słupie, gdzie kiedyś powiewała flaga brytyjska, łopotał Jolly Roger. Okaleczone, upokorzone miasto bynajmniej nie wyglądało jednak na wymarłe. Przez wodę niosły się ochrypłe śpiewy i pokrzykiwania, tu i ówdzie na ulicach płonęły ogniska, a przez zasłany gruzem bulwar galopowała dwukółka, z pewnością jeszcze niedawno, własność któregoś z bogatych plantatorów. – Tam jedzie! – powiedział cicho O'Neil, wskazując wschodnią część nadbrzeża. Nie widziałem nigdzie niewielkiej korwety, więc jedynym okrętem w porcie była „Sandstorm”, cumująca burtą do bulwaru. Na pokładzie pirackiej fregaty trwała gorączkowa krzątanina. Załoga wtaczała po trapie beczki, wciągano również skrzynie na taliach. Wyraźnie słyszeliśmy obelżywe przekleństwa i ponaglenia, wykrzykiwane wysokim piskliwym głosem. – A może by tak... – W oczach bosmana błysnęło dzikie, całkiem pirackie ożywienie. – A może by podsmażyć sukinsynów... Tak jak „Cassandrę”! – Jeszcze trochę, a będziesz chciał wpław atakować liniowce, Douglas – mruknąłem. – Mamy inne zadanie. Mullholland, przybijaj do wschodniej części nadbrzeża. Jak najdalej od „Sandstorm”. Pchnięta mocnymi ruchami wioseł, barka skierowała się ku wyludnionej, ciemnej części nadbrzeża. Po chwili nadburcie stuknęło o obijacze, a Meduza wyskoczył na brzeg, by obłożyć cumę. – O'Neil, zostaniesz tu z da Silvą i Wielbłądem – poleciłem, wysiadając z łodzi. – Na


wszelkie pytania wasza odpowiedź brzmi: nie twój interes, a o szczegóły pytaj Bekkera. Gdybyśmy nie wrócili do świtu, dawajcie nogę. Gdyby w pałacu rozpoczęła się jakaś awantura, również uciekajcie. A ty, Cornelius, szykuj się do swojej życiowej roli. Marynarze pożegnali się cichymi mruknięciami i klepnięciami w plecy, a Cornelius, wbrew moim obawom, wyprostował się dumnie, zarzucił toporzysko na ramię i wyskoczył na nadbrzeże. Po chwili już szliśmy zwartą grupą ulicami miasta. Zbiegły niewolnik prowadził, a ja trzymałem się tuż za jego szerokimi plecami, gotowy w razie potrzeby podpowiadać mu właściwe słowa. Dumna, zacięta mina Corneliusa wskazywała jednak, że pomoc nie będzie konieczna. Oczy moich ludzi również błyszczały z nerwowym ożywieniem i naraz nabrałem irracjonalnej pewności, że szaleńcza wyprawa się powiedzie. No, chyba że piekło nagle otworzy się pod naszymi stopami, a z tym zawsze należało się liczyć. Tym bardziej, że aby dostać się na główne ulice, musieliśmy minąć zamieszanie przy burcie „Sandstorm”. W miejscu gdzie cumowała piracka fregata, płonęły już dwa ogniska, których blask odganiał nadchodzący zmierzch i opromieniał łuszczącą się burtę okrętu. Trap uginał się pod ciężarem ludzi i toczonych przez nich beczek. Na podartych, mokrych od potu koszulach tragarzy zwisał tu i ówdzie strzęp koronki, w skudlonych włosach powiewały zapomniane wstążki, a brudne, spotniałe twarze nosiły ślady dawnej buty i wyniosłości. Na pokładzie beczki przejmowali marynarze, którzy mocowali wokół nich talie i opuszczali ładunki w głąb kadłuba. Następnie wycieńczeni tragarze wśród wybuchów chrapliwego śmiechu i obelg spędzani byli na nadbrzeże, gdzie ujmowali kolejną beczkę. Liny trzeszczały, bloki skrzypiały, a na skórze tragarzy i piratów lśnił pot. – Hej, wy! – rozległ się nagle piskliwy wrzask, a mnie oblał zimny pot. – To do nas! – wyszeptałem. – Cornelius, musisz... – Zawrzyj pysk – warknął głucho Murzyn. Zawarłem. Krzyczał do nas wysoki, przeraźliwie chudy człowiek w turbanie. Pokraka zlazł z beczki, skąd przed chwilą dyrygował tragarzami, i w chaotycznych, niezgrabnych podskokach ruszył ku nam. Głowę miał wychyloną do przodu, przez co przypominał wygłodniałego sępa, gotowego do walki o padlinę. – Hej, wy! – wrzasnął raz jeszcze, a w jego głosie, piskliwym i nieprzyjemnym, zadrżała nutka irytacji. – Przy trzecim magazynie stoją beczki, które trza w okamgnieniu zanieść na fregatę! – To sam po nie zapierdalaj, a mnie dupy nie zawracaj! – Cornelius ryknął jak przebudzony lew. – Gdzie jest Bekker, ty marna szmato? Na nadbrzeżu i na okręcie praca zamarła. Wszyscy przyglądali się masywnej postaci Corneliusa, piraci z kpiną i zaciekawieniem, a tragarze ze strachem. Murzyn wyszczerzył bielutkie zęby i pochylony, z zaciśniętymi pięściami, postępował ku nadzorcy. Ten zaś przełknął ślinę, aż podskoczyła spiczasta grdyka, lecz zaplótł wychudłe ramiona na piersi i


wyprostował się dumnie. – Chyba nie wiesz, z kim rozmawiasz – wysyczał. – Ty chyba... – Zgadza się. – Oczy Murzyna zwęziły się nagle. – Nie wiem i gówno mnie to obchodzi. Ja zaś nazywam się Cornelius Hienożerca. Gdzie jest Bekker? – Bekker nie gada z jakimiś parszywymi... – zaczął nadzorca, ale nie dokończył. – Kurwa, czy ty głuchy jesteś, czy co? – ryknął Cornelius. – Gołodupiec, potrzymaj mi to! Ogromna łapa z toporzyskiem uderzyła mnie w pierś. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, trzymałem broń Murzyna i oniemiały patrzyłem, jak ten łapie nadzorcę za koszulę oraz parciane portki, po czym z dzikim rykiem podrywa nad głowę. Ogromne muskuły Corneliusa napęczniały, gdy zamachnął się ze wszystkich sił, a nadzorca zakreślił łuk w powietrzu. Przenikliwy wrzask utonął w plusku fal. – Gdzie jest Bekker! – huknął Cornelius, tocząc wokół krwiożerczym spojrzeniem. – Dowiem się czy mam porąbać tę cholerną łajbę na kawałki? Zapadła pełna napięcia cisza. Piraci przy relingu znieruchomieli, a wylęknieni tragarze cofali się krok za krokiem. Śpiewy i pokrzykiwania niosące się od płonącego nieopodal ogniska nagle ucichły, a ja bardziej wyczułem, niż dojrzałem, że biesiadnicy przypatrują się nam z krwiożerczym zainteresowaniem. – Znam cię. Głos, mocny i wyraźny, dobiegł z okrętu. Na trapie pojawił się półnagi, łysogłowy brutal z dwoma pistoletami za pasem. W dłoni trzymał zadziwiająco niewielką fajeczkę. – Ty jesteś Cornelius Hienożerca, który poderwał niewolników przeciwko angielskim świniom – powiedział pirat, pykając z fajeczki. Jego twarz na moment zasłonił kłąb dymu. – To twoi ludzie? Bogowie, co za parszywe mordy! – Ja też cię znam. Ty jesteś Luke Barani Łeb, który zerwał pantalony z rzyci gubernatora Barbados! – Cornelius ujął się pod boki. – I co? Jak się nosi jedwabie i batysty? – Z początku uciskały mnie w jaja, ale już je rozchodziłem! – Luke wyszczerzył zęby i wskazał swoje poplamione, wystrzępione bryczesy. – Nieładnie postąpiłeś z Ćwierkającym Mustafą, Cornelius, oj nieładnie! I kto teraz pogoni tragarzy, co? Wypływamy jutro skoro świt i co? Myślisz, że sam się do tego wezmę, skoro zabawa wzywa? Dłoń z fajeczką wskazała miasto, z którego coraz głośniej dobiegały tryumfalne krzyki i śpiewy, okraszone tu i ówdzie wystrzałem z pistoletu. W głosie pirata czaiła się ukryta groźba, ale Cornelius roześmiał się pogardliwie. – Mustafa był głuchy, Luke! Mówiłem, że mam sprawę do Bekkera, a on nie słuchał, psiajucha! Do samego Bekkera idę! – Ho, ho. – Luke pyknął z fajeczki, po czym skrzywił się i splunął. – Musisz, to idź, ale nie zazdroszczę. Bekker jest wściekły, jakby mu co kutasa odgryzło. Od trzech dni pije w pałacu poprzedniego właściciela moich spodni. Hej, pomóżcie Mustafie wyleźć z wody! – Idziemy! – rozkazał Cornelius i ruszył szybkim krokiem w stronę ogniska płonącego u


wylotu ulicy. Pobiegliśmy za nim, nie oglądając się na piratów, tragarzy czy wypełzającego z wody, parskającego Mustafę. – Ci tragarze to kupcy i plantatorzy z Bridgetown! – szepnął zdumiony Mullholland, który nie odstępował mnie ani na krok. – Nieboracy właśnie mają okazję poznać swój fach od drugiej strony – rzuciłem, po czym zrównałem się z Murzynem. – Nie zaszkodzi im. – Dobra robota, Cornelius! – szepnąłem, podając mu topór. – Naprawdę świetna, nikt się... – Zawrzyj pysk, Gołodupiec – warknął Murzyn, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. Zabawa, do której spieszyło się załodze „Sandstorm”, rozkręcała się na całego. Mimo że nad Barbados nadciągnęła już noc, na ulicach miasta było widno jak w dzień. Na ulicznym bruku płonęły liczne ogniska, podsycane rąbanymi na miejscu meblami z hebanu i mahoniu oraz zbiorami biblioteki Bridgetown. Nad niektórymi ogniami piekły się wołowe udźce, roztaczając smakowity zapach pieczystego, wokół innych pląsali już podpici piraci oraz przedstawicielki najstarszego zawodu świata. Szybko wyłowiłem wśród nich sporą grupę amatorek, co wskazywało na to, że szacowne obywatelki Bridgetown znacznie szybciej przystosowały się do warunków okupacji niż ich mężowie. Nieopodal opasły, rumiany na gębie pastor tańcował pospołu z trzema piratami, jedną ręką podkasując szatę duchowną, a drugą wymachując pistoletem. A zatem kler również podszedł do zmiany rządów na wyspie z dużą wyrozumiałością. Wino i rum lały się strumieniami. Po kilku dniach pirackich rządów na wyspie nie przetrwała ani jedna butelka, więc biesiadnicy raczyli się z drewnianych kubków, tawernianych kufli lub prosto z wytaczanych beczułek. Część z mijanych biesiadników miała już problemy z zachowaniem równowagi, a wszyscy pozostali pracowali nad tym intensywnie. Tu i ówdzie organizowano spontanicznie dzikie rozrywki – przed domem komendanta garnizonu piraci z gromadką dziwek zabawiali się skokami nad ogniskiem. Na moich oczach kiecka jednej z najbardziej hożych dziewoi stanęła w płomieniach, ale zanim kobieta się zorientowała, zapobiegliwi piraci zagasili pożar, wrzucając ją do rynsztoka. Szybkość reakcji dobrze świadczyła o jakości usług lafiryndy. Zgraja zataczająca się nieopodal zabawiała się strzelaniem z pistoletów do ciskanych w górę talerzy z porcelany. Nie zauważyłem, by którykolwiek z piratów trafił w talerz, ale za to kule poszatkowały okna na drugim piętrze stojącej najbliżej kamieniczki wraz z pewnym brodatym osobnikiem, który najprawdopodobniej chciał się po prostu wyrzygać. Nieświadomi niczego piraci nadal ciskali talerzami, zaśmiewając się do rozpuku, aż roztrącił ich mknący ulicą rozszalały buhaj. Na grzbiecie bydlęcia podskakiwał nagi człowieczek, który ani przez chwilę nie przestawał wyśpiewywać włoskich arii. Dalej kilku rozchichotanych drabów próbowało wypchnąć przez okno na piętrze spory klawikord, najprawdopodobniej chcąc spłatać figla bawiącym się poniżej kamratom. Gdzieś z trzaskiem urwał się balkon pod ciężarem ludzi, którzy na niego wylegli, gdzieś eksplodował granat, gdzieś rżały przeraźliwie konie. Na placyku przed ruinami kościoła pijak, wystrojony w przekrzywiony cylinder i przepocony, fioletowy frak,


ryczał do bandy swoich kamratów, kończąc każde zdanie parodią wytwornego ukłonu. Cornelius nie zwracał uwagi na nic i po prostu parł przed siebie, szerokimi ramionami rozgarniając rozochocony tłum. Na jego twarzy malowała się mroczna zaciętość, przed którą cofali się nawet najbardziej pijani. Jest wściekły! – uświadomiłem sobie, gdy były niewolnik pchnął rozśpiewanego pirata, że ten stuknął głową o ścianę kamieniczki. Jest wściekły, gdyż Bekker pchnął ich do szturmu na Speightstown, a swym ludziom pozwolił w tym czasie na zabawy! – Mój Boże – sapnął Mullholland, gdy obok przemknęła rozchichotana dziwka, oślepiając go nagim biustem. Absztyfikant, przed którym umykała, miał spore problemy z utrzymaniem pionu, dlatego dziwka uciekała powoli, ograniczając się do najprostszych uników. – Przecież to raj na ziemi. Cycki, rum i bijatyka! – Dobrze jest mieć paskudną mordę! – huknął Meduza i wyrwał z dłoni jakiegoś pirata kubek z rumem. – Za Corneliusem – syknąłem z wściekłością. – W tej chwili. – Zgoda, za Corneliusa – przytaknął Meduza i uniósł kubek do ust, ale wytrąciłem mu go i już zamierzałem się do kopniaka, gdy nagle Tom szarpnął mnie za ramię. – Chyba ktoś nas ściga! – zawołał z niepokojem. – Kto? – Rozejrzałem się bezradnie po przelewającym się wokół nas ryczącym, pijanym tłumie. Jakiś wąsaty osiłek zarzucił sobie piszczącą dla pozoru, rozchełstaną dziewoję na ramię i ruszył do kamieniczki, żegnany chóralnym śmiechem kompanów. Błysnęły noże, ktoś wyzywał kamrata od suczych synów, ktoś wycinał skoczne kawałki na rozstrojonych skrzypcach. Wątpiłem, by ktokolwiek w tym tłumie mógł skoncentrować wzrok choćby na chwilę. – Jesteś pewien? – spytałem, patrząc za oddalającym się Corneliusem. – Tak, ale... – Van Hoogen rozejrzał się i zagryzł wargi. – Cholera! Sam już nie wiem... W tej zgrai... – Prowadź Corneliusa bocznymi uliczkami – rzuciłem. – My z Mullhollandem będziemy kryć tyły. – Hejże, bracie-psubracie. – Ktoś obłapił mnie i okręcił jak frygę. Nagle spojrzałem w przekrwione oczy posiadacza przekrzywionego cylindra i fioletowego fraka. – Tańcz z nami! – wykrzyknął pirat, opryskując mnie drobinkami śliny. – Tańcz! Świętuj z nami utworzenie pirackiej republiki Barbadosu, w której urząd gubernatora przypadnie mnie! Prawda, bracia i siostry? – Niech żyje! – huknęły ochrypłe wrzaski, wzmocnione wystrzałem z pistoletu. – Niech żyje Stary Scurvy'el! – Każdy obywatel otrzyma prawo głosu! – wrzasnął Scurvy'el i odepchnął mnie prosto w ramiona cuchnącego tytoniem wielkoluda. – I to wielokrotnego. Będzie sobie mógł głosować do woli. Aż zsinieje!


– Hej! – ryknął rozentuzjazmowany wielkolud i przytulił mnie mocniej. – I wszyscy będą równi, bo tych najwyższych skróci się o głowę! – wył Scurvy'el. – I będziemy wolnym krajem, bo po co się śpieszyć! I wprowadzę równouprawnienie. Zapadła cisza. – Co takiego? – zapytał ktoś bełkotliwym głosem. – Że co, znaczy się? – No, równouprawnienie. – Scurvy'el zatoczył się i czknął, aż płomień w ognisku skoczył. – Będziemy rrrrówno uprawiać każdego, kto tylko zbliży się do wyspy. – Niech żyje! – huknęła zaspokojona wyjaśnieniem piracka brać. Sytuacja wymykała się spod kontroli. Piraci otaczali mnie ciasnym wieńcem, Mullholland spijał już wino z dekoltu rozchichotanej dziewki, a Cornelius i van Hoogen właśnie znikali w tłumie. Nie byłem w stanie ani się wyrwać, ani tym bardziej rozglądać za tym, który nas rzekomo śledził. – Hej! – wrzeszczałem coraz bardziej rozpaczliwie. – Hej! Niech żyje! – Hej! – krzyczeli piraci. – Billy! – usłyszałem znajomy wrzask za sobą. – Billy O'Connor, niech mnie kule biją! Rybeńko ty moja, jużem myślał... Mocarne łapska Edgara wyrwały mnie z objęć pirata, który, najwyraźniej spragniony uczuć, natychmiast uczepił się kolejnego brata-psubrata. Oblicze Edgara, rumiane i lśniące od potu, aż tryskało radością, a on sam nie przestawał mną potrząsać i przytulać na przemian. – Co ty tu porabiasz, kochany mój druhu! – wykrzykiwał. – Jak twoja stara dobra „Magdalena”, co? Kilku uczestników zaimprowizowanego wiecu politycznego odwróciło się i zmierzyło mnie mętnymi, ale nader badawczymi spojrzeniami. – Edgar, na litość boską, przestań – szepnąłem przerażony. – Nie jestem żadnym O'Connorem, do licha. Nazywaj mnie... no... na przykład Gołodupiec. – Co takiego? – Edgar spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – No, nie! Groźny Billy O'Connor z „Magdaleny” nosi przezwisko Gołodupiec? Ha, ha, ha! – Edgar, ty cholerny ośle, ja jestem tu... – Szarpnąłem go za poły koszuli, chcąc mu uzmysłowić powagę sytuacji, gdy nagle mą uwagę przykuł inny, daleko bardziej przerażający widok. Niewielki człowieczek podskakiwał w miejscu, wskazując Ćwierkającemu Mustafie zaułek, w którym sekundę temu zniknęli van Hoogen i Cornelius. Rozwścieczony nadzorca pędził ulicą na czele grupy uzbrojonych po zęby arabskich sukinkotów, przy których rozbójnicy Ali Baby wyglądali jak grupka strwożonych dziadów proszalnych. W jednej chwili przemknęli obok nas, potrząsając migoczącymi szablami o szerokich ostrzach i ciężkimi pistoletami. Krew ścięła mi się w żyłach. – Edgar! – wrzasnąłem i wyszarpnąłem się z niedźwiedziego uścisku. – Puść mnie natychmiast, ty cholerny grubasie!


– Gru... grubasie? – wyjąkał Edgar i cofnął się o krok, całkiem oszołomiony. – Przecież ja wcale nie jestem gruby. Zgoda, może mam ciut za dużo... Ciągu dalszego jednakże już nie usłyszałem. Biegnąc, pochwyciłem Mullhollanda za harcap i wyszarpnąłem go z przepaści między cyckami obłapianej dziwki, a drugą ręką wyrwałem pistolet zza pasa. Przedzierałem się przez tłum piratów, torując sobie drogę rękojeścią pistoletu, a Mullholland, który szybko zorientował się w powadze sytuacji, biegł za mną, poprawiając gdzie trzeba. Niestety, ludzie Mustafy wpadli do zaułka kilka długich sekund przed nami. Gdy wbiegliśmy tam za nimi, w ciemnej uliczce przetaczały się kłęby dymu prochowego. Dostrzegłem Toma van Hoogena, który fechtował się rozpaczliwie z trzema napastnikami. Jeden z jego towarzyszy siedział skulony pod ścianą, a z roztrzaskanej czaszki ciekły strumienie krwi, drugi zaś opędzał się lepkim od krwi pałaszem, utykając. Nie żył też Gibbon, a Bambo, przyparty do ściany przez samego Mustafę, z trudem unikał ciosów szabli. Nie wahałem się ani chwili. Z dzikim rykiem skoczyłem w krąg walczących i ciąłem po plecach jednego z przeciwników van Hoogena. Arab wrzasnął przeraźliwie i wyprężył się jak struna, co wykorzystał Tom, błyskawicznie przechodząc do skutecznego kontrataku. Wciąż w biegu ściąłem kolejnego zbira i pchnąłem na ścianę trzeciego, który walczył z kompanem Toma. Ostrze uwięzło jednak w jego ciele – szarpnąłem raz i drugi, ale nie puszczało. W tej samej chwili ujrzałem, jak znad nieruchomego ciała Wielbłąda podrywa się pirat z zakrzywionym nożem w garści. Blask odległych ognisk sprawił, że oczy zabójcy lśniły jak kotu. Wciąż nie mogłem wyswobodzić kordelasa, a pirat spinał się już do skoku. Na szczęście me ciało zareagowało szybciej niż myśl. Poderwałem dłoń z pistoletem i bez celowania nacisnąłem spust. Świat zatonął w huku, kłęby dymu przeciął opadający zakrzywiony nóż, trzymany w słabnącej dłoni Araba. W chwilę później, gdy dym się rozwiał, ujrzałem napastnika u swych stóp. Wystrzelona w panice kula trafiła go idealnie między oczy. Słysząc strzał, Mustafa kwiknął przerażony i odskoczył. Bambo, z zaskakującą przy swej tuszy szybkością, runął w ślad za nim i grzmotnął go z „bańki” w potylicę, aż po uliczce poszło echo. Nadzorca zatoczył się, a wtedy Mullholland jednym cięciem zakończył jego dżihad. Na ciemnej, zasnutej dymem uliczce zapadła głucha cisza. – Kurwa, czy wy musicie akurat tu się mordować! – nad nami rozległ się dziki wrzask. Przez okno na piętrze wychylał się półnagi brodacz i machał gniewnie kułakiem. – Mało ulic w tym cholernym mieście czy co? Pochędożyć przez was w spokoju nie można! Wyrwałem drugi pistolet i wystrzeliłem, nie celując. Protesty ucichły. Rozejrzałem się. Tom był zbryzgany krwią, ale najwyraźniej nie odniósł żadnej poważniejszej rany. Z moich ludzi na nogach trzymali się tylko Bambo i Mullholland. Nigdzie nie widziałem... – Boże... – Poczułem suchość w gardle. – Gdzie Cornelius? Ostrze zakrwawionej szpady Toma wskazało nieruchome ciało, rozrzucone na bruku niczym gigantyczna czarna rozgwiazda pozostawiona przez przypływ. Drugi z kompanów van Hoogena


badał jego puls i szukał ran. – Żyje – odezwał się. – Żyje, choć kula utkwiła w płucach! – Nie mamy wyboru – powiedziałem cicho. – Tom, zabierzcie Corneliusa gdzieś za miasto. Opiekujcie się nim, jestem mu coś winien. Skontaktujemy się z wami. A my... – Westchnąłem ciężko. – My dotarliśmy za daleko, by się wycofać. Bambo, mianuję cię przywódcą zbiegłych niewolników. Od tej chwili masz na imię Cornelius. I ruszyliśmy do pałacu gubernatora, ścigani przez ryk śmiechu spod domu komendanta. Najprawdopodobniej któryś z biesiadników znowu wpadł w płomienie.

Po rozświetlonym setkami ogni i trzęsącym się od ochrypłych wrzasków Bridgetown, leżący na odległym wzgórzu pałac gubernatorski wydał mi się oazą ciszy i spokoju. W ogrodach, które otaczały rezydencję, nie znać było żadnego ruchu, w licznych oknach nie paliło się światło, a dachówki odbijały blask księżyca. Słychać było jedynie ogłuszającą symfonię cykad i szelest nocnej bryzy, która czesała soczyste łąki wyspy. Rezydencja milczała, a ciemne oczy okien przyglądały się dzikiej zabawie w mieście. Świadomość, że wokół siedziby Bekkera nie ma licznych straży, dodała mi otuchy, lecz jednocześnie widok spowitej w ciemności budowli napawał mnie dziwnym niepokojem. Zaraz stanę oko w oko z Bekkerem „Siedem Żyć”, przemknęło mi przez głowę. Nie warto się łudzić, że łatwo z nim wygram. Nie łudziłem się. – Szybciej – popędzałem towarzyszy, gdy biegliśmy piaszczystą drogą prowadzącą do rezydencji. W jedynym oku Mullhollanda lśniło dzikie, wręcz fatalistyczne podniecenie, a mięsiste wargi Bambo poruszały się, jakby Murzyn bez przerwy powtarzał słowa, które przekazałem mu przed opuszczeniem miasta. No właśnie. Mój plan opierał się na osobie Corneliusa – to właśnie zbiegły niewolnik miał przeprowadzić nas przez miasto przed oblicze Bekkera, a następnie zająć go na tyle, by ktoś z nas zdążył wbić piratowi sztylet pod żebro. Jakkolwiek z pierwszego zadania przywódca niewolników wywiązał się znakomicie, złośliwy los wykluczył go z drugiego. Jego dublerem siłą rzeczy został poczciwy Bambo, a to sprawiło, że nagle poczułem gwałtowny nawrót uczuć religijnych. Jedynym, co Cornelius i Bambo mieli ze sobą wspólnego, był kolor skóry i obwód klatki piersiowej. Nawet różnica imion sugerowała dzielącą ich przepaść intelektualną. Bambo nie posiadał charyzmy (jako jedyny marynarz w załodze ustępował drogi Winstonowi, zamiast sprzedać mu kopa), był łatwowierny (po trzech latach żeglugi wciąż wierzył, że rybka remora jest w stanie zatrzymać okręt) i rozpaczliwie religijny (co jakiś czas upatrywał świętego w kimś


z załogi). Na domiar złego był również beznadziejnym erudytą – „kapitanie” było jednym z nielicznych trzysylabowych słów, które udało mu się zapamiętać. Żaden ze strażników Bekkera nigdy nie uwierzy, że ten Murzyn to straszliwy Cornelius Hienożerca. Żaden! – Słyszeliście? – Mullholland zatrzymał się jak wryty. – Co takiego? – Wyhamowałem i wstrzymałem dech w piersiach. Byliśmy już na zboczu wzgórza, skąd rozciągał się widok na rozświetlone, huczące pijatyką miasto i wody przystani z ogromnym kształtem „Sandstorm”. Od pałacu dzieliło nas ledwie paręset kroków. – Co słyszałeś? – Nie wiem... – Mullholland zawahał się. – Jakiś ryk chyba... Główne drzwi pałacu nagle huknęły o ścianę, a ze środka wybiegło kilka postaci. Wymachując muszkietami i pałaszami, rzucili się w naszym kierunku z przeraźliwym wrzaskiem. Serce zabiło mi szybciej. – Spieprzajmy – szepnął ochryple Mullholland. – Stój – rzuciłem, choć w głębi ducha zgadzałem się z nim w całej rozciągłości. – Ani się waż. Przecież my też jesteśmy piratami. Bambo, do dzieła. – Moja Cornelius! – wyryczał olbrzym w kierunku nadbiegających. – Moja wielki wódz! Moja wkurwiona! Popis erudycji Bambo zmiótł piratów z drogi – dosłownie i w przenośni. Odskoczyli jak krople wody od rozżarzonej blachy, po czym minęli nas szerokim łukiem i pocwałowali ku miastu, aż im pięty błyskały w ciemnościach. – Cholera, Bambo, ty to masz dar przekonywania... – mruknął Mullholland i otarł pot z czoła. – Cicho. – Przełknąłem ślinę. – Chłopaki, tych piratów... Ich coś spłoszyło. I spojrzałem na bliską już rezydencję gubernatorską. Drzwi pałacu, najwyraźniej zasysane przeciągiem, zamykały się powoli, a w którymś oknie zamigotała postrzępiona firana. Wtedy uświadomiłem sobie, że wszystkie okna rezydencji są wybite, a ogród wygląda, jakby przetoczyła się przez niego burza. Dostrzegłem zwaloną jabłonkę, stratowane klomby róż i przewróconą rzeźbę, która niegdyś wieńczyła fontannę. Równe rzędy żywopłotów znaczyły głębokie wyrwy, jakby ktoś rozgniatał je tu i ówdzie ogromnym młotem. A wtedy już wszyscy usłyszeliśmy ów ryk, potężny i głęboki, jakby dochodził z wnętrza ziemi. Po plecach smyrgnął mi zimny dreszcz. – Bambo, byłeś wspaniały – szepnąłem, próbując przełamać lęk. – Pora na drugi akt. I znów ruszyliśmy, ale wolniej i ostrożniej. Z każdym krokiem ciemny, milczący pałac gubernatora Barbados wydawał się bardziej przerażający, dostrzegałem też kolejne oznaki szaleństwa, które rozpętało się z chwilą przybycia Bekkera. Jedna z kolumn wieńczących schody do rezydencji była ścięta ciosami topora niczym pień drzewa, a same drzwi – teraz wyraźnie widziałem, że prawe skrzydło wisiało na pojedynczym zawiasie – również nosiły ślady


rozlicznych cięć. Rzeźba ogrodowa, przedstawiająca cycatą grecką piękność, leżała w trawie porąbana na kawałki. – Bambo, jak ci dam znak, przedstawisz się głośno i... – szepnąłem, ale przerwał mi głośny huk. Pęknięte skrzydło drzwi wypadło z trzaskiem na schody i zsunęło się po stopniach, a z ciemniej wyrwy wyskoczył niewielki kosmaty człowieczek z wybałuszonymi oczyma i szeroko otwartymi ustami, który pogalopował w ciemności ogrodu. – Dobry Boże – usłyszałem szept. – A więc nawet Pedro... Drgnąłem. Dopiero teraz zauważyłem, że na zeschniętym, zrytym nogami przebiegających piratów trawniku stoją dyby, w których tkwił wychudły, drobny mężczyzna. Światło księżyca wyjrzało na moment zza postrzępionej chmury, a wtedy dojrzałem, że nieznajomy ma tonsurę, a przez plecy biegną mu długie, ledwie co zabliźnione szramy. – Diabeł wcielony... – szeptał więzień, a jego oczy błyszczały gorączką. – Od zła wszelkiego uchowaj nas, Panie... A wy, zbłąkani, lepiej zmówcie pacierz, zanim wejdziecie w bramy piekieł. Bo szkoda waszych żywotów. Ostatnie słowa bynajmniej nie były majaczeniem torturowanego. Zakuty w dyby patrzył prosto na nas. – A skąd ta troska, ojcze? – próbowałem zakpić, otrząsnąwszy się już z wrażenia. – Czyżbyś nie widział, że jesteśmy piratami? – Oj, widzę, widzę. – Głowa duchownego podniosła się i opadła w dybach. – W życiu żem tak parszywych mord nie widział. Bóg jednakowoż kocha nawet piratów, bo to jedynie zbłąkani grzesznicy. Modlę ci się ja tedy za was z całego serca. – Kim jesteście, ojcze? – Człowiekiem pysznym a zbłąkanym, który przybył przed oblicze arcydiabła, by wygnać zło z jego duszy. A ta świnia pierdo... – Duchowny aż zatrząsł się od wściekłości. – Nie, dość, ojcze Maurycy, nie wolno we wściekłość wpadać, nie wolno... – napomniał się szeptem. – Nie w miejscu, gdzie szaleją ciemne moce. Jak miasto, rzeknijcie? – Stoi. – A ludzie? A pastor Montgomery? – Eee... – Przed oczyma stanął mi obraz roztańczonego klechy. – Kiedy ostatni raz go widziałem, wyglądało na to, że... że szerzy miłość, równość i pojednanie. – No proszę... A ja go miałem za hulakę... Och, Boże! – Twarz jeńca przeszył nagły grymas bólu. – Idźcie już, jeno w Bogu pokładajcie ufność. Ryki tego szaleńca wygnały już wszystkich, nawet Pedro... Gdzieś wysoko poniósł się wrzask, przy którym ryk rozwścieczonego O'Neila przypominał burczenie najedzonego kota. Usłyszeliśmy brzęk – ostatnia szyba w rezydencji właśnie dokonała żywota – a za naszymi plecami roztrzaskała się wyrzucona z okna mała komoda. – ...a on jest głuchy – zakończył duchowny.


– Nie ma na co czekać. – Skoczyłem na schody, pociągając za sobą chlipiącego, wzruszonego sceną Bambo. – Chodź, Cornelius! I wbiegliśmy do pałacu. Oświetlony nikłym blaskiem księżyca hall wyglądał jak obraz ze snu szaleńca. Ozdobna, pozłacana poręcz szerokich schodów była poznaczona głębokimi szczerbami, na białych ścianach rozlewały się plamy sadzy, a popalony dywan zaścielała gruba warstwa wszelkiego rodzaju szczątków. Dostrzegłem wśród nich porąbany na kawałki fotel, pocięte szaty, skorupy waz i talerzy, a nawet podarte książki. Miałem wrażenie, że ani jeden przedmiot wokół nas nie jest cały, a gdy spróbowałem uzmysłowić sobie rozmiary furii, potrzebnej do tak skrupulatnego zdewastowania wielkich wnętrz, poczułem się niepewnie. Tym bardziej, że dziki wrzask, który słyszeliśmy wcześniej, ozwał się ponownie. – Nieeee! Nieeee, piekło i szatani, nieeee! – krzyczał potępieńczo ktoś na piętrze. Słowa były francuskie, ale zniekształcał je metaliczny gardłowy akcent. – Bekker, litość mnie bierze, jak na ciebie patrzę – zabrzmiał głos, chłodny i znudzony. Mówił również po francusku, ale czysto. – A mnie trafia szlag, jak ciebie słucham! – ryk Bekkera był potężniejszy od huku sztormowego wiatru. – Niech cię piekło pochłonie, ty przeklęta zmoro! Speightstown wciąż się broni, nie rozumiesz? Te pajace w czerwonych mundurach urągają mi! Kpią w żywe oczy z Beniamina Bekkera! Już dawno wygniótłbym ich jak wszy, gdyby nie wy i wasze plany! Wasze przeklęte rozkazy! Coś łupnęło o ścianę, odbiło się rykoszetem i z głuchym brzękiem potoczyło po zasłanych szczątkami schodach. Miednica, zarejestrowałem kątem oka. – Zmiana planu – szepnąłem, coraz bardziej przerażony. – Bambo, trzymaj dziób na kłódkę. I schowaj się. Pchnąłem szlochającego Murzyna w ciemny kąt, gdzie stał wielki globus, rozpołowiony zapewne ciosem topora. Mullholland skrył się za spaloną kanapą, pod portretem jakiegoś szacownego jegomościa, w którego oczy wbito dwa sztylety. Okręcona chustą głowa mata znikła w tej samej chwili, kiedy na stopniach pojawił się Bekker. W przeciwieństwie do tego, co mówiły legendy, Bekker był niskim, przygarbionym człowieczkiem, jednakże jego furia zawstydzała wszelkie opowieści. Pirat wypadł na schody, zakręcił się jak fryga i wyrżnął ciężkim pałaszem w poręcz. Normalnemu człowiekowi od takiego ciosu zdrętwiałoby ramię, lecz Bekker błyskawicznie poderwał broń do kolejnego uderzenia. W półmroku rozświetlanym przez księżycowe smugi widziałem zmrużone, jarzące się wściekłością oczy. Herszt piratów miotał się jak szaleniec, rycząc i rąbiąc poręcz, a wokół strzelały ciężkie drzazgi i krople potu. Nigdy w życiu nie widziałem kogoś, kto obudziłby we mnie taką grozę. Chciałem skulić się w kącie, ale wtedy dojrzałem jego towarzysza i ogarnęło mnie prawdziwe przerażenie. W ślad za Bekkerem sunął bowiem w dół schodów wysoki muskularny człowiek o czarnych, wzburzonych włosach i ramionach założonych na piersi. Miał na sobie rozchełstaną, brudną koszulę,


skórzane bryczesy i wysokie buty, a szyję zdobił mu złoty naszyjnik. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że idąc po schodach, nie poruszał nogami. Oraz to, że mogłem przeniknąć wzrokiem jego ciało i dojrzeć kawałki porąbanego łóżka, spalony obraz na ścianie, a nawet miednicę, którą przed chwilą cisnął pirat. – Ulżyło ci, to teraz posłuchaj – odezwał się nieznajomy, gdy Bekker zaprzestał rąbania. – Nie po to de Lanvierre przez lata układał swój plan, nie po to cię do niego wciągał, byś go teraz zniweczył, ty spieniony zwierzoczłeku! Bekker oddychał ciężko, chrapliwie, a na jego czole pojawiły się grube krople potu. Zgarbiony, z wyszczerzonymi zębami, w istocie wyglądał jak półludzka bestia. – Poza tym małym skrawkiem ziemi na północy Barbados wszystkie ważniejsze brytyjskie posiadłości na Karaibach są nasze, Bekker – ciągnął nieznajomy. – Nadeszła pora, by zewrzeć szeregi i przygotować się do obrony tego, co zdobyliśmy. – Obrona jest dla tchórzy – wycharczał Bekker. – Prawdziwy pirat... – ...siedzi cicho, gdy słucha słów swego wodza – zasyczał nieznajomy, mrużąc oczy. W hallu natychmiast zrobiło się zimniej, a wokół moich ust wykwitł kłąb pary. – Zrozum, zwierzaku jeden, że kiedy napłynie tu wielka Royal Navy z batalionami piechoty i artylerią, nawet twoja dzika furia zda się na nic. To dlatego potrzebujemy Hiszpanów. Hiszpanów? – powtórzyłem w myślach. – De Lanvierre jest głupcem. – Bekker nadal ciężko dyszał. – Po co więc prowokował Francuzów do wojny z Anglią? By teraz napuścić Hiszpanów na francuskie posiadłości? – A co ty byś chciał? – zaśmiał się duch. – By dał im którąś ze zdobytych z takim trudem wysp angielskich? Posłuchaj siebie, bestio. Hiszpanie to możny sojusznik i zrobią wiele, by odzyskać dawną chwałę, zwłaszcza kosztem słabych Francuzów. Układ jest jasny, Bekker. Za sojusz przeciwko Anglikom de Lanvierre zapłaci Hiszpanom prawem do zajęcia francuskich posiadłości oraz kilkoma skrzyniami szlachetnych kamieni. – I ty to nazywasz jasnym układem? – Bekker parsknął śmiechem i opuścił wyszczerbiony pałasz. Ostrze stuknęło głucho o kamienne stopnie. – De Lanvierre chętnie płaci tym, czego nie posiada. Wielkodusznie podarował Hiszpanom wyspy, których nie miał jak zająć, oraz diamenty, których jak dotąd nikt na oczy nie widział. Po „Cassandrze” ani widu, ani słychu, a twój widmowy koleżka Hawkins też coś się nie odzywa. – To nie twoja sprawa, Bekker. – Duch wyszczerzył kły, zadziwiająco długie i białe. – Ty masz wypełniać polecenia de Lanvierre'a, a one brzmią: skoro nie ma „Cassandry” z ładunkiem szlachetnych kamieni z Isla de la Exilio, to zedrzyj złoto z Barbados i pędź na Santa Lucię, by zapłacić Hiszpanom za pomoc. Ich dwa galeony wyładowane wojskiem już tam płyną, Bekker, i nie chcę być w twojej skórze, jeśli Mendoza zrezygnuje z ataku, bo się spóźniłeś z zapłatą. – W dupie to mam! – ryknął niespodziewanie Bekker. – Nie będę niczyim chłopcem na posyłki. Najpierw rozpieprzę tych cholernych Anglików przy Speightstown... – Ani się waż, zwierzaku. – Widmowe palce zacisnęły się wokół rękojeści rapiera. – Masz


zebrać złoto z Barbados i płynąć na Santa Lucię. – Nigdy! – Bekker poderwał pałasz. – Nie będziesz mi rozkazywał, Lavasseur. Lavasseur? Dobry Boże, przecież ja znałem to nazwisko. Oszołomiony, zerknąłem na Bambo, który śledził kłótnię szeroko otwartymi oczyma, nie rozumiejąc z niej ani słowa. Lavasseur? Słynny francuski pirat, który założył Tortugę, gniazdo hugenotów i morskich psów? Pirat równie martwy jak Hawkins? – Szlag mnie trafia! – wrzeszczał Bekker. – Szlag! Mam cię gdzieś, Lavasseur! Jutro ruszam na tych suczych synów w Speightstown. Pokażę temu wypierdkowi Kristoffowi i tej wielkiej czarnej ofermie Corneliusowi... – Cornelius? – Bambo zamrugał oczyma. – Moja być Cornelius! I zapadła cisza, najgłębsza ze wszystkich w moim życiu. Duch znikł w okamgnieniu, a Bekker powoli odwrócił się ku naszej kryjówce. Wyraźnie widziałem jego brwi, schodzące się na czole w wyrazie całkowitego zaskoczenia, oraz jego bielejące kłykcie na rękojeści pałasza. I po raz pierwszy w życiu zgłupiałem całkowicie – nie wiedziałem, czy próbować zatrzymać stukniętego Murzyna, czy uciekać gdzie pieprz rośnie. Tymczasem Bambo wylazł z kryjówki, odkopnął pogruchotane krzesło i z dumą wyprężył klatkę piersiową, potężną niczym pień baobabu. – Moja być Cornelius! – wyryczał. – Moja być wielka wódz! Wielka wódz, zbiegła nie... niewolnik. A ty... Ty więzić święta ksiądz. Święta! W chrapliwym głosie Bambo nieoczekiwanie zabrzmiała dzika wściekłość, a pięści zacisnęły się na podobieństwo gigantycznych bucht. Nagle zrozumiałem, że w głowie Bambo właśnie przemieszały się dwie osobowości – jego własna i ta, którą próbowaliśmy mu wtłoczyć. Nie było czasu na zastanawianie się. Nabrałem głęboko tchu i wciąż skryty w mroku ostrożnie sięgnąłem po pistolet. – Tyyy! – zawył Bekker, a jego pałasz ze świstem przeciął powietrze. – Ty tępy durniu! Twoja wielka trup, Cornelius! W swoich kalkulacjach Bambo nie uwzględnił, że nabuzowany furią pirat desperacko szuka dla siebie innego wyzwania aniżeli poręcz. Ja zaś, powoli wyciągając pistolet, nie przypuszczałem nawet, że w takich chwilach nie obowiązują go prawa fizyki. Z dzikim wrzaskiem Bekker odbił się niczym żbik i wylądował na ugiętych kolanach tuż przed Bambo. Murzyn nigdy nie przepadał za szybko zmieniającą się sytuacją – zanim zdążył się porządnie zdziwić, ostrze pirackiego pałasza skoczyło w górę. A ja wystrzeliłem. Na ślepo, nie celując – prędkość, z jaką przemieszczał się dziki pirat, stanowiłaby wyzwanie nawet dla Edwarda – po prostu chciałem odciągnąć uwagę Bekkera. I na moje nieszczęście, tak też się stało. Wśród kłębów dymu ujrzałem straszną, wykrzywioną furią twarz Holendra, a potem szaleniec skoczył ku mnie. Źle się walczy z przeciwnikiem, który za wszelką cenę chce zabić, bardzo źle. Wyszarpnąłem z rozpaczą kordelas i w ostatniej chwili zasłoniłem się przed zamaszystym cięciem, które


spadło na mnie z góry. Zdrętwiałe od uderzenia ramię zapłonęło żywym bólem. Wiedziony instynktem, uskoczyłem przed kolejnym ciosem i jeszcze jednym, a potem moją stopę uwięził jakiś mebel. Padłem z kwikiem przerażenia i odturlałem się w bok. Oczami wyobraźni widziałem już ostrze Bekkera, które opada ze świstem niczym topór katowski... – Twoja ranić święta ksiądz – załkał Bambo. – Cornelius, dość tego – w głosie Bekkera zabrzmiała skrajna irytacja. – Nie widzisz, że jestem zajęty? Nie możesz, kurwa, spokojnie poczekać na swoją kolej? Ogarnięty paniką, pełzłem po zasłanej szczątkami podłodze, ledwie uświadamiając sobie, że Bambo ruszył do dzikiej szarży. Dopiero gdy rozległo się głuche stuknięcie, a wycie Murzyna ucichło, oprzytomniałem na tyle, bym dźwignął się na kolana i obejrzał. Ciężko dyszący Bekker stał nad ciałem nieruchomego Bambo. – Powoli, Cornelius – wyszeptał chrapliwie. – Zaraz cię zabiję. Wszystko w swoim czasie. I ponownie odwrócił się w moim kierunku z oczyma płonącymi ogniem. Na nowo spięło mnie przerażenie, lecz wtedy coś przykuło mój wzrok. Coś lśniącego, ale dobrze mi znajomego leżało wśród porąbanych mebli i podartych książek. Whoso striketh at thee, striketh also at us, głosiły litery na błyszczącej w blasku księżyca klindze. Na Boga! – pomyślałem. Przecież zostawiłem ją na okręcie... A wtedy znowu go ujrzałem. Stał w dumnej pozie u szczytu schodów, z nieodłączną śnieżnobiałą kryzą i z czarnym płaszczem przewieszonym przez ramię. Nie uśmiechał się już, lecz patrzył z powagą i niepokojem. Tuż obok niego pojawił się Lavasseur, również milczący i poruszony. Jego postać była przygarbiona, a głowa wysunięta lekko, jakby nie mógł znieść przepełniającego go napięcia. Czy duchy się denerwują? – pomyślałem oszołomiony. Obie widmowe postacie stały nieruchomo niczym plamy utkane z księżycowych cieni, ale dłoń tego, którego nazywałem diabłem morskim, poruszyła się nagle i odgarnęła połę płaszcza z lewego boku. Wisiała tam pusta pochwa po szpadzie. Bekker najwyraźniej nie dostrzegł ani jednego, ani drugiego. Uniósł pałasz i z potępieńczym wyciem ruszył prosto na mnie, a wtedy poderwałem szpadę de Lanvierre'a i skoczyłem mu na spotkanie. Nie czułem już strachu, a w mojej głowie zakiełkował nowy plan. – Mullholland! – wrzasnąłem, parując wściekły cios Bekkera, i rzuciłem błyskawicznym spojrzeniem nad ramieniem pirata. – Mullholland, wyłaź, ty draniu! – Ha! – zaskowytał z radości Bekker. – Tej sztuczki używają już tylko pirackie dzieci. I to te głupsze! Ciął po raz kolejny, aż powietrze zawyło. Zanurkowałem pod rozpędzonym ostrzem, a wtedy dostrzegłem bose nogi biegnącego Mullhollanda. Zaraz też muszkiet, który jednooki marynarz pochwycił za lufę, huknął w potylicę Bekkera. Oszołomiony pirat zrobił krok w przód. Prosto na moją szpadę. Ogarnęła mnie zimna wściekłość. Pchnąłem oręż z całej siły, aż napis na klindze skrył się w


trzewiach Bekkera, a potem wyszarpnąłem zza pasa drugi pistolet, przytknąłem go draniowi do czoła i pociągnąłem za spust. Rozległ się ogłuszający huk i ciało martwego Bekkera zsunęło się wzdłuż klingi. Ciężko dysząc, stałem i przecierałem szczypiące od dymu prochowego oczy. Obie zjawy na schodach nikły – zdążyłem jeszcze dostrzec, że twarz diabła morskiego jest osobliwie zasmucona, a oblicze Lavasseura nabrzmiewa wściekłością. A potem wyrósł przede mną przerażony Mullholland i szarpnął mnie za poły koszuli. – Kapitanie, musimy zwiewać – wyszeptał dramatycznie. – Zaraz tu będą. – Kto? – zapytałem ze zmęczeniem. Ramię ze szpadą opadło, a czubek ostrza z głuchym stuknięciem oparł się o kamienną posadzkę. – Kto, Mullholland? Ten szaleniec wystraszył wszystkich w promieniu paru mil od rezydencji, z głuchym kuchcikiem łącznie. Zajmij się lepiej Bambo. Potem stąd pójdziemy. Mullholland przyklęknął przy nieprzytomnym Murzynie i zaczął z wprawą prać go po policzkach, a ja, bezwiednie ścierając krew z ostrza szpady, spojrzałem na leżącego u moich stóp martwego Bekkera. I nagle zamknąłem oczy. Oto zabiłem legendę. Legendę Morza Karaibskiego. Swoją własną legendę. I wtedy pojawił się pomysł, najdzikszy i najbardziej szalony ze wszystkich, jakie do tej pory miałem. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Przecież to samobójstwo... – wyszeptałem. – Całkowite samobójstwo, ale... Ale chyba nie ma innego sposobu. Szybciej – rzuciłem głośniej do Mullhollanda. Mrugający Bambo usiadł ze stęknięciem i chwycił się za obolałą głowę. – Kim jesteś? – Marynarz pospiesznie sprawdzał poczytalność czarnoskórego wojownika. – Jak masz na imię? – Rambo! – wymamrotał Murzyn i odruchowo wyciągnął dłoń po muszkiet. – Nie! – Mullholland wypłacił mu siarczysty policzek. – Bambo! Nazywasz się Bambo. – Bambo... – Szybciej! – popędziłem ich. – Musimy jak najszybciej dostać się na „Magdalenę”. – Nie, kapitanie. – Bambo oprzytomniał do końca i potrząsnął wielką, kędzierzawą głową. – Bambo tak nie może... Moja zabrać ojczulka. Zerwanie dybów, które więziły nieszczęsnego, torturowanego jeńca, zabrało potężnemu Bambo kilka chwil, po czym bezceremonialnie zarzucił sobie księdza na ramię i ruszył w ślad za mną i Mullhollandem. Powrót do Bridgetown i naszej łodzi stanowił zbyt wielkie niebezpieczeństwo, dlatego postanowiłem dotrzeć do Speightstown pieszo. Miałem nadzieję, że do miasta przekradniemy się dżunglą, gdy piraci będą odpoczywać, zmęczeni całonocnymi walkami i czuwaniem. Czy był to realny plan, tego nie dowiedziałem się nigdy. Po kilku godzinach wędrówki wśród porzuconych plantacji spotkaliśmy bowiem pierwsze bandy idących do Bridgetown piratów. Wyczerpani i zniechęceni, ledwie powłóczyli nogami, ale nie przestawali przeklinać angielskiej piechoty oraz Beniamina Bekkera, który opuścił ich w


potrzebie. Wszystko wskazywało na to, że obrońcy Speightstown przełamali wreszcie oblężenie. Z ludźmi Edwarda, który na tę noc zaplanował specjalną sesję treningową (marsz forsowny w pościgu za nieprzyjacielem), spotkaliśmy się jakieś dwie godziny później i niebawem leżałem już w swej koi w kajucie kapitańskiej. Wycieńczenie walką i marszem po piaszczystych drogach Barbados pokonało mnie natychmiast, ale zasypianiu towarzyszył lęk. Lęk przed tym, co będę musiał powiedzieć przyjaciołom z rana. Bo choć przystali na plan zdobycia „Cassandry” i nie protestowali, gdy ruszyłem na Bekkera, mój kolejny pomysł mógł spotkać się ze zdecydowanym sprzeciwem. I wcale nie będę się temu dziwił. Bo teraz zaplanowałem prawdziwe samobójstwo. Na szczęście we śnie przyszła Manuela. Do świtu byłem wolny od wszelkich koszmarów. ===b1hpU GdS


Słowo od autora

Wnikliwemu czytelnikowi, którego zafrapowały losy kapitana O'Connora oraz jego dzielnej fregaty, pragnę przyznać się do kilku niecnych posunięć wobec Pani Historii. Tkając opowieść, zmuszony byłem tu i ówdzie nagiąć fakty, by fabuła nabrała wymarzonego przeze mnie kolorytu. Pierwszym przestępstwem są rozchwiane nieco ramy czasowe. Celowo unikałem podawania dat, niemniej niektóre fakty (zakończenie wojny siedmioletniej, wprowadzenie miedzianego obicia dna żaglowców, stan posiadania mocarstw karaibskich) wskazują, iż powieść toczy się w drugiej połowie XVIII wieku. Początkowo w istocie założyłem takie ramy czasowe, ale gdybym chciał zachować konsekwencję, nie mógłbym wspomnieć ani słowem o Port Royal, które w roku 1692 pochłonęło trzęsienie ziemi. Trudno mi jednak wyobrazić sobie powieść o piratach bez Port Royal, dlatego też postanowiłem owo trzęsienie ziemi pominąć milczeniem. Co, mam nadzieję, czytelnik zechce mi wybaczyć. Opisując stan posiadania największych mocarstw kolonialnych, również starałem się zachować historyczną wierność, niemniej tu i ówdzie nie uniknąłem drobnych odejść. I tak gubernator Dolittle okłamuje Billy'ego, mówiąc, że St. John's i Antigua należały uprzednio do Hiszpanów. Nazwa Antigua w istocie pochodzi z hiszpańskiego - Kolumb, który rzucił tam kotwicę w 1493 roku, nazwał ją Santa Maria de la Antigua na cześć posągu Matki Boskiej z katedry w Sewilli, ale pierwszymi osadnikami z Europy byli tam Anglicy i oni też rządzili wyspą do opisywanych przeze mnie czasów.


Geografię karaibskich wysp starałem się również opisywać możliwie najwierniej, ale w kilku wypadkach pozwoliłem sobie na odrobinę inwencji twórczej. I tak moim wymysłem są rafy Meek Shallows i Capricorn Spine, a także historia fortu w Speightstown. Stworzyłem również Isla de la Exilio, aczkolwiek mam dziwne przeczucie, że takich wysp w Indiach Zachodnich było mnóstwo. No, może bez złóż diamentów. Fani historii owego okresu wytkną mi zapewne, że ogień z Fort James nie był jedyną przeszkodą dla „Magdaleny” i „Mascary de Oro” podczas ucieczki z Port Royal. Oba okręty mogły również zostać ostrzelane przez leżące dalej Fort Carlisle oraz Fort Walker, ale dla dobra intrygi de Gilliery postanowiłem o nich świadomie zapomnieć. Postacie piratów karaibskich - Bekkera, Rodriguesa, de Lanvierre'a i innych - są fikcyjne, czego nie można powiedzieć o dwóch przybyszach z zaświatów. Hawkins i Lavasseur istnieli niegdyś jak najbardziej i trwale się odcisnęli w historii Karaibów, ale więcej o tym czytelnik odnajdzie w drugim tomie dylogii „La Tumba de las Piratas”. William O'Connor, Vincent Fowler oraz Edward Love nie są to oczywiście postaci historyczne, ale całkiem autentyczne i realnie istniejące. Zostały bowiem, wraz z resztą załogi „Magdaleny”, stworzone i uwiarygodnione podczas serii całkowicie niezapomnianych, magicznych sesji erpegowych, które odbyły się zimą 2003 roku i stanowiły dla mnie najwspanialsze źródło inspiracji na świecie. Moją fascynację Karaibami dzielili w nich drodzy przyjaciele - Adam Budzyński, Michał Kubiak i Michał Brywczyński - i im dedykuję tę powieść. Marcin Mortka


===b1hpU GdS


Książki Marcina Mortki wydane nakładem naszego wydawnictwa 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7.

Ragnarok 1940 – tom 1 Ragnarok 1940 – tom 2 Miecz i kwiaty – tom 1 Miecz i kwiaty – tom 2 Miecz i kwiaty – tom 3 Martwe Jezioro Karaibska krucjata, cz.1 - Płonący Union Jack

1

(fr.) – Mój Boże, Edwardzie (...). Chyba powiedziałeś o jedno słowo za dużo.

– Co? (...) Nie żartuj! – To nie żarty. 2

Przekład Macieja Słomczyńskiego, Kraków, 1998.

===b1hpU GdS


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.