Marcin mortka karaibska krucjata 2. La Tumba de los Piratas

Page 1


Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym




===b1hpUGdR


COPYRIGHT © BY Marcin Mortka COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2011 WYDANIE I ISBN 978-83-7574-562-7 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta PROJEKT OKŁADKI Paweł Zaręba FOTOGRAFIE NA OKŁADCE © leviticus, Dmitry Raykin, James Brey, Flaming Pumpkin | istockphoto.com Stephen Coburn | dreamstime.com Marcus Ranum REDAKCJA Małgorzata Koczańska KOREKTA Magdalena Grela-Tokarczyk, Celina Nikolska SKŁAD „Grafficon” Konrad Kućmiński WYDAWCA

Fabryka Słów sp. z o.o.


20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: biuro@fabrykaslow.com.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu

===b1hpUGdR


MARCIN MORTKA Rocznik '76. Urodzony w Poznaniu. Już podczas studiów parał się pisaniem artykułów o tematyce erpegowo-historycznej do czasopism Magia i Miecz oraz Portal. Za niedościgniony wzór uważa Patricka O'Briana, którego powieści pracowicie przekłada na język polski. Profesję tłumacza łączy z pracą nauczyciela i lektora języka angielskiego. Autor powieści „Ostatnia saga”, jej kontynuacji „Wojna runów” oraz „Świt po bitwie”, a także dylogii „Karaibska krucjata”, na którą składają się „Płonący Union Jack” i „La Tumba de los Piratas”. W lipcu 2007 r. zadebiutował w Fabryce Słów dwutomową powieścią „Ragnarok 1940”. Nakładem wydawnictwa ukazały się też kolejne tomy cenionego przez Czytelników, doskonałego cyklu „Miecz i kwiaty” (2008, 2009 i 2010) osadzonego w czasach krucjat i Królestwa Jerozolimy oraz „Martwe Jezioro” (2011), powieść z gatunku heroic fantasy ozdobiona wyśmienitym humorem. Spis cyklu: 1. Karaibska krucjata, cz.1 – Płonący Union Jack 2. Karaibska krucjata, cz.2 – La Tumba de los Piratas ===b1hpUGdR


Spis treści

Dedykacja Słowo od głównego bohatera 1 Karaibska krucjata 2 Los Cretinos 3 Koło fortuny 4 Na wozie i pod wozem 5 Ostatnia bitwa 6 Ostatni szkwał 7 Sprawa osobista Epilog Od autora Książki Marcina Mortki ===b1hpUGdR


Dedykacja

Powieść tę dedykuję trójce przyjaciół, Adamowi Budzyńskiemu, Michałowi Brywczyńskiemu i Michałowi Kubiakowi, bez których zaangażowania nie powstałaby ona nigdy.

===b1hpUGdR


Słowo od głównego bohatera

Otóż to. Zazwyczaj to autor przypomina, o czym to Czytelnikowi opowiadał w poprzednich tomach powieści, jednakowoż tym razem wolałbym uczynić to ja, kapitan fregaty William O'Connor. Zwolniłem zaś z tego obowiązku autora głównie dlatego, że powieść „Karaibska krucjata” dotyczy przede wszystkim mnie (obojętne, co na ten temat twierdzili Edward i Vincent) i ja wiem najlepiej, co też trzeba Drogiemu Czytelnikowi pamiętać, a o czym powinien jak najszybciej zapomnieć. W ramach swoistego rachunku sumienia przypomnę, iż rozpoczęliśmy naszą krucjatę jako bohaterowie, którym trochę brakowało do ideału. Nad każdym z nas ciążył wyrok śmierci za dezercję z tonącej HMS „Mercury”, zaś Hiszpanie żywili do nas uzasadnioną niechęć za podstępne zajęcie fregaty „Santa Maria Magdalena”, której nazwę skróciliśmy później do „Magdalena”, by każdy członek załogi był w stanie ją zapamiętać. Załogę zaś dobraliśmy spomiędzy typów podobnych do nas – ludzi skłóconych z prawem lub niesprawiedliwie potraktowanych przez los. Podziękowaliśmy Royal Navy za wspólny, jakże bolesny epizod w naszych dziejach i jako korsarze poszliśmy na służbę do Francuzów, co w gruncie rzeczy okazało się jeszcze gorsze. Po jakimś czasie powróciliśmy więc na


łono angielskiego gubernatora Port Royal, wierząc w to, że kilka sakiewek z hiszpańskimi dublonami korzystnie wpłynie na pamięć naszych rodaków, odpowiedzialnych za księgi, wyroki i inne takie. Musisz wiedzieć, Drogi Czytelniku, iż się nie omyliłem. Nasi z ochotą zapomnieli o byłych przewinach oficerów „Magdaleny”, niestety – nie zapomnieli Hiszpanie. Pewnego pięknego dnia do Port Royal wpłynął na uzbrojonym po zęby liniowcu señor Antonio Miguel de Gilliera, który bezczelnie ogłosił się właścicielem naszej uczciwie zrabowanej fregaty. Gubernator Port Royal, niejaki Morgan, uwierzył mu bez zastrzeżeń, a ja, Vincent i Edward wylądowaliśmy w lochach. Zdecydowanie przeżyłem to najgorzej, gdyż żołnierze wyrwali mnie z ramion córki gubernatora, która podówczas była niepodzielną władczynią mego robaczywego serca. Mam nadzieję, że Szacowny Czytelnik wykaże się taktem i nie zapyta o dalsze szczegóły naszego romansu, rzeknę tylko tyle, że dziewczę owo słodkie o mało co nie powyrywało mi flaków w akcie udawanego oburzenia. Dalej wydarzenia runęły jak pijak sikający z okna na piętrze – dzięki naprędce zainscenizowanemu buntowi załogi „Magdaleny” ocaliłem swych ludzi przed gubernatorskim lochem, a potem postanowiłem utrzeć nosa de Gillierze. Od początku podejrzewałem bowiem Hiszpana o niecne intencje i nie myliłem się – domniemany hidalgo okazał się bowiem zamaskowanym piratem, który wyeliminował z walki jeden z fortów strzegących Port Royal, zniszczył królewski liniowiec, a na końcu spróbował porwać córkę gubernatora, o której już zdążyłem napomknąć. Żeby nie zanudzać Drogiego Czytelnika opisami moich przewag, nadmienię tylko tyle, że ocaliliśmy „Magdalenę” i uratowaliśmy córkę Morgana, czego później przyszło mi żałować, ale de Gilliera spalił część miasta i zadał niepowetowane straty naszej dumie. Te krwawe zajścia okazały się jednakże dopiero początkiem prawdziwych perypetii, Drogi Czytelniku. W ramach odnowionego zaufania do mojej skromnej osoby gubernator Morgan powierzył mi chwalebne zadanie eskortowania powolnego konwoju Kompanii Zachodnioindyjskiej. Niestety, pech chciał, że ledwie wypłynęliśmy z Port Royal, a na pokładzie zagnieździła się największa cholera pod słońcem z wyjątkiem kuka Butchera – mianowicie diabeł morski. Do dziś twierdzę, że to on mi namieszał w głowie, i ignoruję argumentację Vincenta, który złośliwie głosi, iż problemy z pomyślunkiem prześladują mnie od kołyski. W każdym razie w okolicy mielizny Meek Shallows natknęliśmy się na porzucony okręt Royal Navy, którego załoga została wymordowana z ekstraordynaryjnym bestialstwem. Na podstawie kilku wątłych przesłanek wmówiłem sobie, że sprawcami rzezi mogli być tylko Francuzi, więc bez namysłu przypuściłem atak na pierwszy napotkany


francuski okręt wojenny, tym samym rozpoczynając wojnę między Francją a Anglią, co przyznaję ze skruchą, ale też odrobiną satysfakcji. Ufam jednakże, iż Wyrozumiały Czytelnik nie weźmie mi za złe i wraz ze mną przypisze winę za ów stan rzeczy memu szacownemu ojcu, który wychował mnie w świadomości, że Francuzi to świnie. Po doprowadzeniu konwoju w bezpieczne miejsce zawinęliśmy do St. John's na wyspie Antigua, gdzie wydarzenia po raz pierwszy zaczęły mnie przerastać. Tamtejszy gubernator Dolittle dał mi bowiem do zrozumienia, że kroi się coś poważniejszego od wojny z Francją, od czego on zresztą z urzędniczą wprawą umył ręce. Gubernator nawiał z St. John's kilka godzin później, uwożąc swój majątek, ja zaś po przeuroczej, klasycznej wręcz bójce w tawernie wpadłem w łapska znanego pirata, hrabiego Christophera de Lanvierre'a. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ów pirat powinien być martwy od dobrych kilkunastu lat. De Lanvierre zaproponował mi uczestnictwo w swoim sekretnym planie, czego oczywiście odmówiłem, tknięty porywem serca i chorobliwą miłością do Korony. Pirat okazał wielkie rozczarowanie moją postawą i postanowił przekłuć mnie szpadą. Oczywiście, nieustraszenie stawiłem mu czoła i nie bez pewnego trudu przebiłem się do portu oraz „Magdaleny”. Gwoli ścisłości nadmienię, że w odpowiednim momencie w sukurs przyszedł mi porucznik Love, aczkolwiek dzielnie dawałem sobie radę, co przyzna każdy uczestnik tych wydarzeń. Po dotarciu na pokład uświadomiłem sobie jednak, że chyba popełniłem błąd. Rozmach intrygi de Lanvierre'a przerósł bowiem moje najśmielsze oczekiwania. Drogi Czytelnik wie już zapewne, iż nie należę do ludzi strachliwych. Kiedy jednak ujrzałem francuskie statki w St. John's, niszczone salwami ze zbuntowanego okrętu Royal Navy, poczułem, że miękną pode mną nogi. A kiedy okazało się, że w tym samym czasie kilku innych piratów sprzymierzonych z de Lanvierre'em, między innymi Beniamin „Siedem Żyć” Bekker, „Papuga” Rodrigues, szalony Irlandczyk Conally i paru innych huncwotów pustoszy brytyjskie posiadłości w Indiach Zachodnich, ogarnął mnie prawdziwy niepokój. W ciągu raptem jednej nocy piraci de Lanvierre'a zdławili brytyjskie panowanie na Jamajce, Barbadosie oraz Antigui i zatopili wszystkie większe jednostki Royal Navy. W ciągu jednej nocy staliśmy się sierotami. Wcześniej jednak miało miejsce inne ciekawe wydarzenie, o którym pragnąłbym napomknąć Wiernemu Czytelnikowi. Uciekając z niewoli de Lanvierre'a, zabrałem ze sobą pewne słodkie, acz uparte dziewczę o imieniu Manuela. Jedynym marzeniem señority było dotarcie do wyspy Isla de la Exilio. Zdecydowałem się


spełnić jej zachciankę, głównie przez to, że dno fregaty wymagało reperacji, a także dlatego że… Cóż, Manuela miała pewne metody, by skłonić mnie do podjęcia odpowiedniej decyzji. Jakież było jednakże nasze zdziwienie, gdy na tej pozornie bezludnej, zapomnianej wyspie odkryliśmy ekspedycję piracką Portugalczyka Rodriguesa! Nie chciałbym, by Wnikliwy Czytelnik wziął mnie za pyszałka, tedy przemilczę iście sowizdrzalski pomysł, dzięki któremu udało mi się piratów pokonać. Skupię się natomiast na powodach, dla których Manuela pragnęła się znaleźć na Isla de la Exilio, a które są daleko bardziej frapujące od opisów wojennych przewag. Na wyspie wraz z plemieniem zaprzyjaźnionych Karibów żył bowiem jej dawno zaginiony brat, jezuita Armando. Ten zaś przed laty przyłączył się do piratów, by zbawić duszę Christophera de Lanvierre'a, a w końcu stał się jego najwierniejszym towarzyszem i przyjacielem. Niestety, diabeł mieszkający w sercu de Lanvierre'a okazał się zbyt silny. Dzielny jezuita poniósł porażkę i zamieszkał wśród Indian, by chronić ich przed białymi ludźmi, a także bronić największej tajemnicy wyspy – bogatego złoża szlachetnych kamieni. Na Isla de la Exilio miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Otóż znów trzeba ci wiedzieć, Drogi Czytelniku, iż nie jestem człowiekiem ani odrobinę przesądnym. Tymczasem okazało się, że „Papudze” Rodriguesowi w owej ekspedycji, której celem ani chybi było zbieranie diamentów dla de Lanvierre'a, towarzyszył pewien duch, którego uwolniła dopiero śmierć pirata. Jestem przekonany, że Sprawiedliwy Czytelnik sam łatwo przyzna, iż wraz z owym diabłem morskim, który prześladował nas w okolicach Meek Shallows, była to już naprawdę przesada. Staliśmy się zatem wygnańcami, bez portu, przyjaciół i sojuszników. Doprawdy, nie wiem, czym by się zakończyła nasza smutna żegluga, gdybyśmy przypadkiem nie zasłyszeli, że na dalekim Barbadosie tli się jeszcze iskierka nadziei. Na wschodnim wybrzeżu wyspy broniło się Speightstown, które trzymał dzielny major Callahan z kilkoma regimentami piechoty. Wylądowaliśmy tam w porę, by wziąć udział w odparciu generalnego szturmu na miasto, po czym z garścią najdzielniejszych (i najpaskudniejszych) marynarzy wybrałem się do stolicy wyspy Bridgetown, by zabić przywódcę tamtejszej bandy, osławionego, niezniszczalnego Beniamina Bekkera. Może mi tu Drogi Czytelnik zarzucić odrobinę pychy, ale nie chwaląc się, zdołaliśmy tego dokonać. Przy okazji zaskarbiliśmy sobie łaskę niebios, oswabadzając z niewoli miejscowego duszpasterza o imieniu Maurycy, ale też dla równowagi okazało się, że zostaliśmy wciągnięci jeszcze bardziej w świat


nadprzyrodzony. W chwili śmierci Bekkera dowiedziałem się bowiem, że wraz z piratami z krwi i kości, po Indiach Zachodnich hulają również duchy tych, których dni świetności minęły już dawno, jak Hawkinsa czy Lavasseura. I więcej niestety nie wolno już mi powiedzieć, choć chciałbym. Wypada mi zatem oddać inicjatywę w ręce autora i modlić się do wszystkich bogów siedmiu mórz, by opowiedział resztę historii jak należy. Bo coś mi mówi, Drogi Czytelniku, że się jeszcze spotkamy, i to nie raz. Wtedy zaś opowiem Ci całkiem inną historię… kapitan William O'Connor

===b1hpUGdR


1 Karaibska krucjata

I tak oto stara, dobra „Magdalena” stała się wilczycą. Fregata prawym halsem cięła zalaną słońcem taflę Morza Karaibskiego. Stały, mocny baksztag z prawej wydymał spłowiałe płótno żagli, a wysłużone reje i maszty poskrzypywały cierpliwie, z zadumą. Przez otwarte okna rufowe dobiegały wesołe pokrzykiwania marynarzy i siarczyste przekleństwa O'Neila, co pół godziny przerywane uderzeniami dzwonu pokładowego. Vince Fowler, który prowadził okręt pod moją nieobecność, rozprawiał z kimś głośno i co rusz wybuchał gromkim śmiechem. A ja oczywiście zamknąłem się w kajucie. Z problemem spiłowanego zamka poradziłem sobie bez trudu – po prostu kazałem zdrajcy Sanchezowi przynieść kilka desek oraz garść gwoździ, po czym własnoręcznie przybiłem drzwi na stałe do futryny. Nie interesowało mnie, jak się stąd wydostanę, gdyby doszło do bitwy – czułem, że któryś z moich wspaniałych przyjaciół z pewnością sforsuje


zabezpieczenia znacznie wcześniej. Nie istniały jednak zabezpieczenia, które odgrodziłyby mnie od radosnych odgłosów z pokładu, a te raniły mnie najmocniej. Wiedziałem, że moja załoga oszukuje się. Wiedziałem, że nie ma powodów do wesołości. Bo tylko szalone wilki polują na stada lwów. Gdy wczesnym rankiem zabrałem Vincenta i Edwarda do ruin fortu Speightstown i opowiedziałem o moim nowym pomyśle, zapadła długa, bardzo długa cisza. Oczekiwałem, że spojrzą na mnie jak na szaleńca lub ironicznym tonem zapytają, czy przypadkiem nie zaszkodziło mi karaibskie słońce. Tymczasem Vincent nabrał głęboko tchu w płuca i przetarł czoło, a Edward zapatrzył się na horyzont. Ciszę przerywał jedynie szum fal, krzyk kołującego nad fortem ptactwa i pogwizdywanie Butchera, który szedł nadbrzeżem z dwoma pełnymi wiadrami. – I co my z tego będziemy mieć, Billy? – spytał w końcu Vince. – Gówno, stary – odparłem. – Nic. Nikt nam za to nie zapłaci, nikt nawet nie uroni łzy, jeśli „Magdalena” pójdzie na dno. Robimy to dla siebie, tylko i wyłącznie dla siebie. – Dwa hiszpańskie galeony, Billy. – Vincent pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jasna cholera, dwa galeony. I pewnie eskorta. Ty chyba do reszty oszalałeś. – Nie sądzę. – Edward uniósł lewą brew. – Nie oszalał, mój drogi Vincencie. Na pewno nie. – Co takiego? – Vince zmrużył gniewnie brwi. – Obcemu człowiekowi pomysł naszego kapitana w istocie może wydać się szaleństwem – wyjaśnił Edward. – Ale nie mnie. Nie nam. Bo obaj znamy cię na wylot, Billy. I obaj wiemy, co ci w duszy gra. – Tak? – zapytałem, siląc się na ironię, gdyż w głębi duszy byłem bezgranicznie zaskoczony. – I co to niby jest? – W twojej duszy mieszka krzyżowiec, Billy. Rycerz krucjatowy, prawdziwy święty wojownik, jak u Torquata Tassa. Jesteś twardym człowiekiem oraz zuchwałym żeglarzem, więc historia może zapamięta cię jako nieugiętego korsarza. My z Vincentem wiemy o tobie więcej. Wiemy, że w gruncie rzeczy prosty z ciebie chłopak, a ponadto szlachetny do wyrzygania. I że marzysz o tym, by walczyć w świętej wojnie jedynie dla honoru i dla sławy. – Tak, Billy – wtrącił się Vincent, kiwając głową. – Nie wiem, kto to ten cały Tasslehof, ale zgadzam się z Edwardem w całej rozciągłości. Jesteś pieprzonym marzycielem. Chciałbyś, aby świat składał się z czerni i bieli, a nie odcieni szarości. – Słuchajcie, nie mam ochoty wysłuchiwać tego waszego filozofowania. –


Poczułem narastające zniecierpliwienie. – Jeśli nie chcecie brać w tym udziału, to po prostu… – Nie złość się. – Fowler uderzył dłonią w kolano. Był dziwnie uśmiechnięty. – Po prostu razem z Edwardem próbujemy sobie jakoś wytłumaczyć twój nowy pomysł. A nie jest to łatwe, stary. Ktoś z zewnątrz bez chwili wahania wziąłby cię za szaleńca. Nieuleczalnego szaleńca. – A my ci na żadne szaleństwo nie pozwolimy – wtrącił Edward. – Chyba że też będziemy mogli w nim uczestniczyć. Kochałem ich obu, szczerze i bez granic. I tym większy czułem ból na myśl, że oto wysyłam ich, wraz z ukochanym okrętem i drogą mi załogą, na niemalże pewną śmierć. Popijałem malagę, łudząc się, że w głębi szklanicy pełnej ciemnoczerwonego trunku odnajdę sposób na rozegranie oczekującej mnie bitwy, ale jedynym efektem była coraz cięższa głowa i narastająca frustracja. Płynęliśmy zniszczyć dwa hiszpańskie galeony przy wyspie Santa Lucia. W epoce fregat i liniowców nazwa galeon była odarta z wszelkiej dostojności i każdy nazywany w ten sposób okręt był zapewne starą krypą, poskładaną gdzieś na przełomie wieku przez szkutników odpornych na nowe trendy w sztuce budowania okrętów. Dawne galeony – wielkie, ciężkie trójmasztowce z wysoko wysklepionymi, kilkukondygnacyjnymi pokładami rufowymi – były dziś zbyt wolne, zbyt niezgrabne i zbyt przestarzałe, by uczestniczyć w morskich starciach. Ich miejsce dawno już zajęły nowocześniejsze okręty liniowe, a galeonom przypadł los wysłużonych, zapomnianych weteranów. Większość zatonęła, zbutwiała lub została oddana do rozbiórki, a nieliczne zostały wykupione przez kupców-bankrutów lub gniły po portach wojennych jako hulki więzienne. To, że Hiszpanie nadal wysługiwali się okrętami tego typu, świadczyło albo o poważnych brakach w ich marynarce, albo o braku zainteresowania zdobyciem Santa Lucii. Kusiło mnie, by przyjąć drugie wyjaśnienie, ale po wszystkim, przez co ostatnio przeszliśmy, łatwiejsze rozwiązania odrzucałem z odrazą. Z tego, co wiedziałem o Santa Lucii, wyspę tę nie bez kozery nazywano Piękną Heleną Indii Zachodnich. O panowanie nad nią ścieraliśmy się bowiem z Francuzami od początku walk o kolonie w tym rejonie świata. Wyspa budziła zainteresowanie przede wszystkim ze względu na tereny nadające się na plantacje trzciny cukrowej, ale także dzięki strategicznemu położeniu niedaleko kolejnej francuskiej posiadłości. Ten zaś, kto rozciągnie swą władzę nad Santa Lucią, będzie miał otwartą drogę do jeszcze bogatszej Martyniki. Wszystko wskazywało zaś na to, że po stuleciu walk francusko-angielskich po wyspę łapska wyciągnęli Hiszpanie i wątpiłem, by ruszyli


do boju nieprzygotowani. Wprawdzie na archaicznym galeonie odpalenie pełnej salwy burtowej groziło rozpadnięciem kadłuba, lecz wiedziałem, że starczy kilka ciężkich dział, by pokrzyżować atak niewielkiej „Magdaleny”. Co więcej, galeonom z pewnością przydzielono eskortę. Ile wrogich fregat skrywał horyzont? Jedną? Dwie, trzy? A może jakiś liniowiec? Plotka głosiła, że Hiszpanie wycofali większość swej floty do Europy, ale w plotki już nie wierzyłem. A zatem u brzegów Santa Lucii czekały na nas dwa stare, lecz z pewnością uzbrojone galeony w eskorcie minimum jednej fregaty, w najlepszym razie równej wielkością „Magdalenie”. Płynęliśmy do bram piekieł. Moje wyrzuty sumienia częściowo łagodziło przeświadczenie, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by w tym piekle jak najbardziej narozrabiać. Jeszcze w Speightstown opowiedziałem załodze o boju, który nas czeka, i zwolniłem wszystkich, którzy krzyżowcami zostać nie chcieli. O dziwo, odeszła jedynie garstka, a w ich miejsce dołączyło kilku miejscowych oprychów, paru ludzi van Hoogena, a także ojciec Maurycy, „święta ksiądz” wyratowany przez Bamba. Później uległem namiętnym namowom Zeemana i zgodziłem się na przeniesienie na pokład dwóch zdobycznych trzydziestodwufuntówek. Tymczasem Love, nie przestając pouczać całkiem już przybitego majora Callahana, nakazał opróżnić miejski arsenał z kul armatnich i prochu, Sanchez obrabował portowy magazyn z lin i płótna żaglowego, a Fowler zarządził zbieranie wszelkiego oręża po piratach. Pocieszyć się mogłem zatem tylko tym, że na spotkanie z Hiszpanami płynęliśmy uzbrojeni w najbardziej morderczą kolekcję broni palnej i siecznej, jaką kiedykolwiek zgromadzono na Karaibach. Oraz w nowe, wrzaskliwe stado papug. Wciąż jednak było to mizerna pociecha i od chwili wypłynięcia ze Speightstown siedziałem samotnie w kajucie, zajęty ponurymi rozmyślaniami oraz karafką malagi. Vince i Edward na razie szanowali moją prywatność – wedle niepisanej zasady ich szturm na moją kajutę miał się rozpocząć jakąś dobę po zatrzaśnięciu drzwi, czyli jutro wczesnym rankiem. Tymczasem pierwszy gość w mojej kajucie pojawił się znacznie wcześniej, bo tuż po zapadnięciu ciemności. Wszedł cicho, bez pukania czy wyważania drzwi. Wzrokiem zamroczonym od malagi patrzyłem, jak wytwornym gestem zdejmuje kapelusz i kłania się głęboko, po czym odgarnia rude włosy, siada na wolnym krześle i zdejmuje rękawiczki z brązowej skóry. Wszystko działo się w absolutnej ciszy – nie zaszeleściła kryza wokół jego szyi ani szerokie mankiety taftowego kaftana. Pierwszym odgłosem był dopiero grzechot kości do gry, które wysypały się z jego dłoni.


– A to co? – Zaśmiałem się bełkotliwie. – Ach, rozumiem! Jesteś Latającym Holendrem, tak? I właśnie znalazłeś kolejnego van Straatena, z którym zagrasz w kości o duszę? W blasku jedynej świecy oblicze diabła morskiego pozostało blade i nieruchome, miałem wrażenie, że wpatruję się w spłowiałe malowidło. Nagle widmowe palce ujęły jedną z kości i poturlały ją po stole. Kostka znieruchomiała przy samej krawędzi, połyskując pojedynczą, srebrną kropką pośrodku ścianki. Okręt nagle jednak skoczył na fali, kość spadła na podłogę, przetoczyła się pod gródź i znieruchomiała w pozycji „pięć”. – Nie mam szczęścia do gier. – Czknąłem. – Przegrywam nawet w domino. Nie mam ochoty na twoje sztuczki, diable. Jeśli chcesz moją duszę, to ją bierz, proszę bardzo. Niewiele będziesz miał z niej pociechy, ale proszę, jest twoja. Niezgrabnie złapałem za poły koszuli i szarpnięciem odsłoniłem klatkę piersiową, parskając przy tym pijackim śmiechem. Diabeł uśmiechnął się lekko, jakby z politowaniem, i ujął kolejną kość. Przez chwilę obracał ją w palcach, aż zamigotały dziurki. W końcu potoczył kość po stole, a ta zatrzymała się na mapie Małych Antyli, niedaleko Martyniki i Santa Lucii. Znów błysnęła pięcioma kropkami. – Jak już mówiłem, nie gram – wybełkotałem, uparcie kręcąc głową. – Nie gram i tyle. Znajdź sobie jakiegoś głupiego, bo ja z diabłem do gry nie zasiądę. Diabeł morski zmarszczył lekko brwi, po czym ruchem szybkim jak myśl zerwał mapę z biurka. Odskoczyłem jak oparzony, potrącony kieliszek spadł na podłogę i roztrzaskał się w drobiazgi. Kości toczące się po stole migotały niczym konstelacja małych gwiazdek. Serce biło mi jak szalone. – Nie gram i tyle – wymamrotałem, dotykając plecami ściany. – Zaraz zawołam ojca Maurycego, a on zna egzorcyzmy, że aż uszy puchną… Zesztywniałem, gdyż diabeł wstał niespodziewanie, wymownym gestem postukał się w czoło, po czym ukłonił się, założył kapelusz i wyszedł. Zostałem sam, zlany potem i ciężko dyszący. Pięć kostek migotało w blasku świecy. Dopiero po chwili dojrzałem, że znieruchomiały na mapie, która leżała pod poprzednią – na mapie prądów i pływów wokół Santa Lucii. Dziwnym trafem pokazywały liczby od jeden do pięciu. A wtedy obudziła się we mnie wściekła myśl: będziesz ze mną grał, diable? Szarpnąłem mapę i cisnąłem nią na podłogę, a kości strzeliły naokoło niczym okruchy zbitego lustra. Nagle zrobiło mi się duszno, zbyt duszno, nawet pomimo otwartych okien rufowych. Kilkoma kopniakami zrzuciłem deski, którymi


przymocowałem drzwi do futryny, i jednym susem wypadłem na pokład. Z zamkniętymi oczyma przypadłem do relingu i przez chwilę wdychałem chłodne, rzeźwiące powietrze nocy. – Wszystko w porządku, sir? – usłyszałem za sobą zatroskany głos Danny'ego, podoficera wachtowego. Pytaniu zawtórowało pełne zachwytu cmokanie. – To raczej ja powinienem zadać to pytanie, Danny. – Odepchnąłem się od relingu i odwróciłem, próbując przybrać marsową minę. Malejący księżyc skrył się za chmurami i w ciemnościach zamajaczyły dwie baryłkowate, przygarbione postacie o owłosionych rękach i szerokich, pomarszczonych gębach. Jedna z nich nosiła czapkę. – Proszę o meldunek – zwróciłem się do marynarza w czapce. – Kurs północno-zachodni ku zachodowi, sir, prędkość siedem węzłów – rzucił ten bez czapki. Jego towarzysz ściągnął usta w trąbkę i zaczął się czochrać w okolicach genitaliów. – Stały prawy baksztag, postawione wszystkie żagle na fokmaszcie i grotmaszcie oraz główny bezan. Barometr lekko opadł, ale jeśli wiatr się utrzyma, powinniśmy nad ranem minąć Yieux Fort. – Dziękuję, Danny. – Skinąłem głową i już miałem ruszyć w kierunku pokładu rufowego, gdy zmogła mnie ciekawość. – A… a wy jak się nazywacie, marynarzu? – zwróciłem się do osobnika w czapce, który właśnie wpychał sobie język do nosa. – Za pańskim wybaczeniem, kapitanie… – Danny wyraźnie się stropił. – Koko nie za bardzo umie mówić. Odkupiłem go od jednego człowieka w Speightstown. To szympans, wie pan. Z Afryki. Tak jak Bambo. – Ach, szympans – powiedziałem miękko. – Jak Bambo. Tak, oczywiście. Pomyślałem tylko, że… No, wracaj do obowiązków. To znaczy, wracajcie do obowiązków. – Eee, kapitanie? – Co takiego? – Zatrzymałem się. – Trochę mi głupio, że nie było mnie w tej bitwie na lądzie – bąknął Danny Baryła ze zwieszoną głową. – Ale jutro… Jutro pan zobaczy. Pogonimy cholernych Hiszpanów, że hej. – Pewnie, Danny – odpowiedziałem. Miałem nadzieję, że nie dosłyszał markotnego tonu w moim głosie. – Chłopaki ciągle mówią o zdobyciu „Cassandry”, pościgu za „La Gorgone” i zabiciu Bekkera. I mówią też, że po tym wszystkim do piekła za panem wskoczą. I że…


– Dość tego, Danny. Wracaj do obowiązków i naucz swojego przyjaciela z Afryki, by nie drapał się po dupie przy ludziach. Na pokładzie rufowym przywitało mnie kilka milczących salutów, a marynarze natychmiast odsunęli się od burty po nawietrznej, która wedle starej tradycji morskiej była miejscem przynależnym dowódcy. Miałem tu więcej światła niż na śródokręciu – blask księżyca wzmacniały dwie latarnie oraz fosforescencja w kilwaterze – ale na wszelki wypadek bacznie przyjrzałem się każdej twarzy. – Ja też dałem się nabrać – odezwał się cicho Vince, który zbliżył się do mnie bezszelestnie. – I to w dzień. Myślałem, że to jakiś kuzyn Danny'ego. Nie odpowiedziałem. Oparłem dłoń na napiętym, lekko drżącym baksztagu i wsłuchałem się w kojącą ciszę nocnego rejsu. Od dziobu dobiegał równomierny łoskot odrzucanej fali dziobowej, wśród want pogwizdywał mocny, równy wiatr, a wachtowi, przemykający wśród cieni śródokręcia, okrzykiwali się półgłosem. Powoli wracał mi spokój. – Ludzie są w dobrych nastrojach, Billy. Chcą walczyć. Pewnie nie zdają sobie sprawy, z jaką przewagą przyjdzie się nam zmierzyć, ale można na nich liczyć. Jakaś papuga, niewidoczna wśród takielunku, zaskrzeczała chrapliwie, a mnie przeszył dreszcz. Zabrzmiało to jak ostrzeżenie lelka kozodoja. – Nie możesz spać? – spytał po dłuższej chwili Fowler. – Tak wyszło. Diabeł morski wpadł pograć w kości. Sam wiesz, jak to jest… – Ach, tak. – Vincent ze zrozumieniem pokiwał głową. – Jasne. Diabeł, oczywiście. Billy, sądzę, że powinieneś… – …że powinienem co? – szepnąłem z zamkniętymi oczyma. Morski wiatr chłodził płonące policzki. – Dać sobie spokój z dowodzeniem tą fregatą? Bo nie dość, że mylę swoich ludzi z małpami, zamykam się w kajucie na całe tygodnie i rzucam okręt na mrowie nieprzyjaciół, to jeszcze mam zwidy? – Billy, tylko się nie denerwuj. – Ciężka łapa Fowlera spoczęła na moim ramieniu. – Nie wrzeszcz i nie miotaj się przy ludziach. Wszyscy czujemy napięcie, ale… – Vince, ostrzegam cię! – Strząsnąłem jego dłoń, a mój szept przeobraził się w chrapliwy warkot. – Skończ z tymi radami dobrego wujaszka, bo… – Wszyscy czujemy napięcie – dobitnie powtórzył Vincent. – Jedynie ty udajesz, że z tobą jest inaczej. Billy, nie ma potrzeby zgrywać bohatera. Idź do swojej kajuty, zabij drzwi deskami, wypij jeszcze pół flachy i połóż się spać. – Nie traktuj mnie jak dziecko! – Odskoczyłem. Księżyc znów skrył się za chmurą, a wokół błysnęły białka oczu wachtowych. Nagle zrozumiałem, że wpatruje się we mnie każda para oczu na rufie


i oprzytomniałem nieco. – Nie traktuję cię jak dziecko. – Wbrew swym słowom Vince ujął mnie za łokieć i przyciągnął do siebie. – Po prostu jutro czeka cię straszliwy bój i chcę, byś rozpoczął go w pełni sił. Idź się połóż. Sen to dobry doradca. Być może wyśnisz pomysł, jak jedna mała fregata może pokonać dwa hiszpańskie okręty. Niespodziewanie w wyobraźni ujrzałem kostkę, która toczy się po blacie stołu, spada i nieruchomieje przy ścianie, połyskując pięcioma kropkami. – Pięć… – wyszeptałem półprzytomnie. – Hiszpanie mają pięć okrętów. – Co takiego? – w głosie Fowlera przebijało zdumienie, ale nawet na niego nie spojrzałem. Zacisnąłem mocno powieki, chcąc przypomnieć sobie kolejne rzuty diabła. Zaraz, zaraz, myślałem gorączkowo. W drugim rzucie kostka zatrzymała się na mapie. Gdzie? Zaraz, chyba na zachód od… Tak, na zachód od Antyli. I była znów piątka, pięć okrętów. A potem rzucił pięć kości na mapie pływów przy Santa Lucii. Pięć kości, które wskazywały wynik od jeden do pięciu… A ja strąciłem je ze stołu. Boże, przecież to mogły być pozycje Hiszpanów! Cóż ze mnie za dureń… – Cóż ze mnie za dureń… – powtórzyłem z wciąż zamkniętymi oczyma. – Nie przesadzaj. Jeśli chodzi o Danny'ego i jego małpę, to… Wciąż maksymalnie skupiony, próbowałem sobie przypomnieć, jak ułożyły się kostki, nim szarpnąłem za mapę. W wyobraźni znów ujrzałem owalny kształt wyspy Santa Lucia, którą blask świecy zamienił w bezkształtną plamę, oraz tajemniczo migoczące kości. O ile się nie myliłem, trzy z nich chyba tworzyły ciasny łuk w odległości jakichś kilkunastu mil od zachodniego brzegu, a pozostałe dwie leżały w pobliżu, na południowym i północnym przedłużeniu cięciwy łuku. Ich rzucane przez świecę cienie, rozciągnięte i trójkątne, sięgały samego serca wyspy. Nie, z pewnością się nie myliłem. Otworzyłem oczy i z tryumfalnym uśmiechem spojrzałem na Vincenta. – Hiszpańskich okrętów jest pięć – oznajmiłem. – Trzy galeony z wojskiem, nie dwa, a do tego dwie jednostki eskorty. Stoją w dryfie po zawietrznej przy brzegu wyspy, czekają… – Eee… – Vincent przełknął ślinę i gorączkowo szukał jakichś odpowiednich słów. – Eee… Billy, chyba trzeba… Chyba musisz… – Postaw więcej żagli, Vince – przerwałem mu bez szacunku dla troski, jaką wykazywał o moją równowagę psychiczną. – Następnie pożeglujesz wedle koordynat, które zaraz obliczę. I każ zaraz wymalować na rufie napis „Sandstorm”.


– Ale Billy, posłuchaj… – I to natychmiast. Ciemne, opustoszałe niebiosa przecięła spadająca gwiazda. „Magdalena” niestrudzenie pruła fale, miarowymi ruchami bukszprytu grożąc Santa Lucii, skrytej za czarnym horyzontem. Wiedziałem, że tej nocy już nie usnę.

Zgodnie z ostrzeżeniami barometru tuż przed nastaniem świtu wiatr gwałtownie przybrał na sile. „Magdalena”, która niewiele wcześniej zmieniła kurs na północny ku zachodniemu, brnęła ciężko przez coraz wyższe fale, mocno wychylona pod naporem półwiatru z prawej burty. Wtedy to ponad trzeszczenie napiętych masztów i huk mas wody poniósł się werbel alarmu bojowego. – Dzień dobry, kapitanie. Umundurowany, starannie ogolony Edward stanął obok. W wypielęgnowanej dłoni trzymał spodeczek, a na nim filiżankę z parującą kawą. – Dzień dobry, Edwardzie. Mimo narastającego napięcia nie mogłem powstrzymać zaciekawionego spojrzenia. Jakkolwiek nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Edward nigdy w życiu nie zostanie żeglarzem, fascynował mnie sposób, w jaki ignorował niedogodne dla siebie prawa fizyki. Pomimo że pokład był maksymalnie wychylony, wiał porywisty wiatr, okręt unosił się i opadał, a wokół biegali spieszący na stanowiska marynarze, Edward nie uronił nawet kropelki z filiżanki. – Doszły mnie słuchy, że w nocy miałeś wizję – odezwał się, unosząc lekko lewą brew. – Marynarze mówią, że przyzwałeś duszę hiszpańskiego admirała i zmusiłeś ją, by ci wyjawiła pozycję wrogiej floty. To znaczy połowa z nich. – A druga połowa? – zapytałem. Spod pokładu dobiegł stłumiony stukot młotków, którymi usuwano ścianki grodziowe. Wciąż omiatałem lunetą zamglony horyzont, znad którego sterczały już dwa bliźniacze stożki wulkaniczne Gros Piton i Petit Piton, najbardziej charakterystyczne punkty wybrzeża wyspy. – Ci twierdzą, że użyłeś czarów voodoo. Billy, mógłbyś mi to łaskawie wyjaśnić? – To prawda. – Złożyłem z trzaskiem lunetę i uśmiechnąłem się przekornie.


– Co takiego, mój drogi? – Prawa brew Edwarda podjechała wyżej. – Naprawdę ściągnąłeś tu duszę tego nieszczęśnika czy naprawdę skorzystałeś z voodoo? – Naprawdę miałem wizję. – Lung, drogi chłopcze, zanieś proszę tę filiżankę do kajuty. – Edward oddał naczynie swemu służącemu, który stał tuż za nim, uśmiechając się głupkowato, po czym splótł ramiona na piersi i ponownie zmierzył mnie badawczym spojrzeniem. – Billy, sądzę, że ostatnio dużo pracowałeś… – zaczął, ale nie pozwoliłem mu dokończyć. Ująłem go za ramiona i obróciłem jak manekina w kierunku śródokręcia. – Spójrz, przyjacielu. Tylko spójrz na to – wyszeptałem mu do ucha. W ruchach marynarzy, wyrwanych ze snu drapieżnym werblem, nie znać było ociężałości czy zniechęcenia. Zarówno ci, którzy pod komendą niestrudzonego Vincenta pięli się na reje, by zrefować żagle, jak i ci, którzy ponaglani przez bosmana usuwali zbędne rzeczy z pokładów i pakowali hamaki do siatek, wyglądali na ożywionych i rozradowanych. Słychać było głośne wybuchy śmiechu i radosne pohukiwanie, a z grotrei dobiegła nawet wesoła piosenka. – Widzisz? – zapytałem cicho. – Nieważne, czy naprawdę miałem wizję, czy nie, Edwardzie. Starczy, że oni w to wierzą. W tej chwili cała załoga „Magdaleny” z wyjątkiem racjonalnie sceptycznej kadry oficerskiej jest święcie przekonana, że ich kapitan dysponuje magicznymi mocami. Wierzą więc we mnie, w okręt, w siebie i w zwycięstwo, choć nawet najgłupszy z nich wie, jakie mamy szanse przeciwko pięciu okrętom wroga. A wiara daje siłę, przyjacielu, ogromną siłę. – A naprawdę miałeś wizję? – spytał z niedowierzaniem Edward. – Wybacz, mój drogi, ale żyjemy w epoce rozumu i… – Nie miałem żadnej wizji. – Roześmiałem się. – Tak naprawdę to o wszystkim powiedział mi diabeł morski. Wiesz, wpadł pograć w kości i… – Okręt na horyzoncie! – rozległ się nagle krzyk z salingu fokmasztu. – A zatem stało się. – Odetchnąłem głęboko, przeżegnałem się i chwyciłem za wyblinki drabiny wantowej. – Edwardzie, skieruj swych ludzi pod pokład i póki co niech żaden nawet nosa nie wyściubia! W okularze lunety dojrzałem maszty i niewyraźny zarys kadłuba obcej jednostki, ale jej tożsamość skryła przede mną gęsta mżawka. Dzięki niespodziewanej wizycie diabła morskiego nie miałem jednak najmniejszych wątpliwości. – Wygląda mi na… – zaczął Vincent, który wspiął się za mną z własną lunetą w garści. – To fregata! – krzyknąłem, by zagłuszyć huk wiatru. – Jeden z dwóch okrętów


eskorty! Druga jest kilka mil dalej na północ, a galeony stoją w dryfie gdzieś tam. Wskazałem na północny zachód. – Billy, posłuchaj mnie… – Przejdziemy jak najbliżej tego Hiszpana! Trzeba go załatwić jedną salwą! Prosto w maszty i żagle! Nie czekając na odpowiedź Fowlera, zsunąłem się na pokład, gdzie przygotowania do bitwy dobiegały pospiesznie końca. Marynarze układali falkonety przy burtach i odbierali broń od uśmiechniętego O'Neila, zaś Zeeman z namaszczeniem roznosił lontowniki. Ludzie na mój widok szczerzyli zęby i kiwali głowami, a kilku nadgorliwców wydało nawet tryumfalne okrzyki. – Szykujcie się na rozpierduchę, jakiej jeszcze Karaiby nie widziały, chłopaki! – wrzasnąłem. – Pokażemy hiszpańskim sukinsynom, gdzie ich miejsce! – Na dnie! Na dnie! Na dnie! – wyryczała zgodnym chórem załoga, wymachując pięściami, kordelasami i toporami. Fok łopotał głośno nad naszymi głowami, jakby ktoś strzelał z pistoletu na wiwat. – Karrrramba! – zaskrzeczała Pruchło, bijąc skrzydłami. – Dupa! – dorzuciła, najwyraźniej nie mogąc znaleźć rymu. – Do dział! Panie Zeeman, podwójny ładunek! – Podwójny ładunek! – Zeeman przewrócił oczyma z radości, po czym obcałował stojącego najbliżej marynarza. – Panie O'Neil, mamy jeszcze jakiegoś Jolly Rogera? – A pewnie, że mamy! – Bosman roześmiał się gromko. – Trzymam własną banderę na wszelki wypadek, bo któż to może wiedzieć, kiedy szanownego pana kapitana cholera raczy strzelić! W oczach Edwarda, śledzącego czarną banderę z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, którą bosman wciągnął na maszt przy akompaniamencie dzikich wrzasków, odbiło się lekkie niedowierzanie. – Zdaje się, że przejrzałem twój fortel, o Cezarze siedmiu mórz – stwierdził. – Czyżbyś jednak sądził, że Hiszpanie są na tyle naiwni, by wziąć nas za piratów Bekkera? – Niestety, Hiszpanie nie są aż tak głupi. Liczę jednak, że uda nam się zaskoczyć przynajmniej pierwszą z ich fregat. To trochę zniweluje przewagę eskorty, a ja już nie mogę się doczekać, aż zabierzemy się za te ich tłuste, nieruchawe galeony. O tym, że hiszpańskie galeony będą z pewnością uzbrojone, wolałem mu nie wspominać. Pominąłem również to, że nawet pojedyncza fregata diegów to ciężki orzech do zgryzienia, oraz to, że okręty wroga mają w stosunku do nas przewagę


wiatru. Nawet nie chodziło mi o to, że Edward nie rozumiał tego pojęcia. Po prostu nie chciałem zdroworozsądkowym rozumowaniem zagasić ognistego entuzjazmu, który wbrew wszelkiej logice płonął we mnie coraz silniej. – Rozumiem. W trudnej sztuce strategii poczyniłeś znaczne postępy. – Edward skinął głową. – Niebawem każesz zamaskować „Magdalenę” jako statek wielorybniczy. – Żartujesz chyba. Tylko Francuzi byliby wystarczająco głupi, by się na to nabrać. W okularze lunety widziałem już wysokie burty hiszpańskiej fregaty i wysklepiony pokład rufowy, skąd przyglądało nam się kilku oficerów w bogatych mundurach. Hiszpańscy marynarze niczym mrówki stłoczyli się na grotrei, z której nagle osunęła się szara płachta żagla. – Sądzę, że powinienem zejść pod pokład – oznajmił Edward. – Oficerowie piechoty morskiej to raczej rzadkość na jednostkach pirackich, nieprawdaż? – Prawdaż. Zapraszam na pokład, gdy tylko rozlegną się pierwsze salwy. – Nie omieszkam. Do zobaczenia podczas bitwy. Wyraźnie widziałem już krzyże, wieńczące topy masztów wrogiego okrętu, oraz złocony galion w kształcie delfina. Na burcie naliczyłem szesnaście furt działowych, a zatem wróg nie przewyższał nas uzbrojeniem, wnioskując zaś z tempa, w jakim marynarze stawiali żagle i wybierali liny, załoga była wyszkolona przynajmniej w rzemiośle żeglarskim. Zobaczymy, jak dobrze wam idzie machanie szpadami, pomyślałem, kierując lunetę na pokład rufowy. Hiszpańscy oficerowie wciąż przyglądali nam się ze spokojem, od czasu do czasu wymieniając uwagi. Jeden z wielką dbałością zapalił nawet cygaro, natychmiast wywołując zaciekłą kłótnię. Mój stuknięty fortel działał i jak na razie wciąż mieliśmy atut zaskoczenia. – Panie kapitanie! – usłyszałem za sobą zdyszany, pełen podniecenia głos Sandersa. – Porucznik Fowler melduje, że działa gotowe! – Bardzo dobrze. Wychylona na lewą burtę „Magdalena” sunęła wśród wysokich fal niczym przyczajony dziki kot, skradający się w kierunku zdobyczy. Widziałem już pojedyncze grotwanty i złociste guziki na kurtce mundurowej kapitana, który patrzył teraz przez lunetę prosto na mnie. Serce biło mi coraz szybciej. Uniosłem dłoń w geście pozdrowienia. Wrogi kapitan odpowiedział tym samym. Kilku marynarzy na dziobie „Magdaleny” zawyło z zachwytu i również zaczęło machać w kierunku coraz bliższej hiszpańskiej


fregaty. Łopot Jolly Rogera przypominał dziki chichot. Jeszcze dwa kable… Jeszcze półtora. Jeszcze jeden… I nagle zrobiło mi się żal ufnych, naiwnych żeglarzy hiszpańskich. Vincent ma rację, pomyślałem. Jestem szlachetny do wyrzygania i miękki jak przeżuta flaglinka. – Danny, ster trzy rumby na bakburtę! – krzyknąłem, siląc się na surowy ton. Fregata obróciła się ciężko i zwróciła burtą w stronę okrętu hiszpańskiego. Jego dowódca odjął lunetę od oka i ze zdziwieniem spojrzał na swoich podkomendnych, jakby oczekiwał od nich wyjaśnień, ci jednak milczeli jak zaklęci. Ja zaś nabrałem głęboko tchu w płuca… – Ognia! – wrzasnąłem z całych sił, zamykając jednocześnie oczy. Spod pokładu dobiegł upiorny chichot Zeemana. Trzask otwieranych furt działowych zlał się w jeden huk, a potem tuż pod moimi stopami wystrzeliła straszliwa trzydziestodwufuntówka ze Speightstown. Pokład zadrżał od dzikiego szarpnięcia cofającej się lawety, zatoczyłem się, ale wtedy wystrzeliła kolejna armata i następna. Świat utonął w huku, a sterburta całkowicie znikła w białym, gryzącym dymie, co chwila rozświetlanym kolejnym wystrzałem. Zamieszanie spotęgowali strzelcy Edwarda oraz marynarze z bronią palną, którzy z dzikimi wrzaskami razili wrogą załogę z muszkietów i falkonetów. Nim wystrzeliło ostatnie działo, uderzył silny, porywisty wiatr, który rozpędził dym. Wtedy ujrzałem hiszpański okręt. Z odległości kabla nie można było chybić i kule „Magdaleny” zamieniły pokład wrogiego okrętu w przerażające rumowisko. Widziałem strzaskaną ławę wantową i poszarpane, powiewające liny, widziałem nieruchome ciała na pokładzie i krew, ściekającą ze szpigatów, zdemolowane szalupy, zniesiony reling, a nawet dziury w kadłubie. Nietknięte maszty i reje jednakże nadal pięły się wysoko ku szaremu niebu, a kapitan Hiszpanów podrywał się właśnie na równe nogi. Wkrótce przerażoną, zaskoczoną załogę zdyscyplinowały pierwsze rozkazy. – Kurwa mać! O'Neil, do zwrotu przez rufę! – wrzasnąłem przez tubę głosową. – Jeffe, biegnij do porucznika Fowlera! Każ mu obsadzić działa na przeciwnej burcie! Zaświstały gwizdki bosmańskie, gdzieś na śródokręciu zaryczał bosman O'Neil, zatupały stopy biegnących marynarzy. Żołnierze Edwarda, stojący w równym szeregu wzdłuż relingu, oddali kolejną salwę, kosząc hiszpańskich majtków. – Całkiem przyzwoicie, panie Kent! – zawołał Edward, karmiąc psa kawałkami pomarańczy. – Jones, drogi chłopcze, poprawka na wiatr! – Ładuj! – ryknął czerwony na twarzy Kent.


– Chyżo na reje! – Karramba! Srututututu! Purtupurtu! – darły się oszołomione hałasem papugi. – Danny, ster prawo! Baryła zakręcił kołem sterowym. Nad naszymi głowami zaskrzypiały obracające się reje, a fregata przekroczyła linię wiatru i nagle skoczyła do przodu, chwytając świeży podmuch w żagle. Przez krótką chwilę byliśmy odwróceni do Hiszpanów rufą – okręt stanowi wówczas mniejszy cel, ale dobry ostrzał mógł strzaskać ster. Z przestrachem obróciłem lunetę na rozpędzający się wrogi okręt, ale jego dowódca z nabrzmiałą od wściekłości twarzą właśnie rugał osmolonych, oszołomionych oficerów. Mieliśmy okazję do oddania kolejnej salwy. – Złożyć grotmarsel! Skrócić foka! – wrzasnąłem, gdy „Magdalena” zakończyła zwrot i ruszyła z wiatrem. – Danny, jeszcze dwa rumby na prawo! – Aye, dwa rumby na prawo! – Jak sam pan widzi, panie Kent, na tej burcie nie zostało już nic do zabicia. Zechce pan zatem wydać rozkaz przejścia… – Salwą burtową ognia! Zdążyłem jeszcze zauważyć, że na burcie wrogiej jednostki nierówno opadły furty działowe, ale wtedy pokład zadrżał na nowo, a świat znów znikł w kłębach dymu. Tym razem nasze pociski uderzyły jeszcze celniej. Top grotmasztu hiszpańskiego okrętu, sterczący nad całunem dymu, zakołysał się nagle, a sam maszt runął na fok, rwąc takielunek i miażdżąc reje. Nad huk salwy wzbił się ryk radości załogi „Magdaleny”. Odetchnąłem z ulgą. – Ogień ciągły! Kurs północ! – Aye, kurs północ! – Grotmarsel staw! Refy foka zrzuć! – Pierrrrdut! Nie przestając strzelać, „Magdalena” wykonała kolejny zwrot przez rufę i znów wychylona ostro na lewą burtę, ruszyła do drugiej fregaty. Okaleczony okręt hiszpański dopiero teraz się przebudził i oddał nierówną salwę, która uderzyła w fale daleko za naszą płetwą sterową. Ze złowrogą fascynacją patrzyłem na przechylony pokład i strzaskany grotmaszt, który mimo rozpaczliwych wysiłków załogi w końcu osunął się do wody. – Dobra nasza! – krzyknąłem w kierunku Danny'ego. – Jeszcze ten drugi sukinkot i bierzemy się za skubanie galeonów! – Okręt! – wrzasnął obserwator na salingu foka. – Okręt jeden rumb na lewo od dziobu!


Uniosłem lunetę i radosne uniesienie natychmiast ze mnie uleciało. Drugi z hiszpańskich okrętów wojennych pędził ku nam pod pełnymi żaglami, a złoty lew na jego dziobie szczerzył kły z nienawiścią. Zamiary jego kapitana były jasne i czytelne. – Na stanowiska! – ryknąłem. – Obsadzić i przeładować działa na lewej burcie! Danny, jeden rumb w prawo! Jeffe, ściągnij już to gówno! – Wskazałem na Jolly Rogera. – Niech skubańcy wiedzą, kto naprawdę kroi im tyłki! Flaga brytyjska pomknęła na maszt wśród chrapliwych wiwatów – załoga być może nie miała wielu powodów do wdzięczności wobec Korony Brytyjskiej, ale Union Jack z pewnością był im bliższy niż bandera piracka. „Magdalena” i okręt hiszpański pędziły niczym rycerze podczas turnieju, mierząc w siebie ostrymi bukszprytami. Nie było już czasu na skomplikowane manewry. Obie fregaty szły na zwarcie, do morderczego pojedynku artyleryjskiego na krótki dystans. Przeżegnałem się w duchu – podczas takiego starcia nawet zwycięski okręt ponosił zwykle ciężkie straty. – Edward, strzelcy na marsy! – wrzasnąłem. – Głowy nisko! Ster lewo! „Magdalena” odskoczyła w ostatniej chwili, gdy dziób wrogiej fregaty był w zasięgu strzału z muszkietu. Manewr ten skierował jednakże okręt pod wiatr i fregata zaryła w fali niczym koń wstrzymany szarpnięciem uzdy. Na odpalenie salwy mieliśmy parę sekund. – Kapitanie, okręt na północnym… – Ognia! – Fuego! – dobiegł nas ryk z pokładu wrogiej jednostki. Zdążyłem dostrzec, że hiszpańska fregata zwija żagle i odbija, by pokryć nas jak najcelniejszym ogniem. A następnie rozpętało się piekło. Któraś z naszych kul strzaskała łeb złośliwego lwa, inna ścięła grotreję przeciwnika, jeszcze inna rozrzuciła grupę biegnących marynarzy. Zniszczenie, które wywołała nasza salwa, nijak się jednakże miało do spustoszenia, które siały kule Hiszpanów. Ich pociski z gwizdem przelatywały tuż nad naszym pokładem, druzgocząc reling i szalupy, rwąc wanty i rozszarpując na kawałki ludzi. Jakiś pocisk zniósł galeryjkę rufową, a inny rozwalił mocowania bagenrei, która z hukiem upadła w poprzek rufówki. A potem wszystko niespodziewanie ucichło. O Boże! – pomyślałem z przerażeniem, widząc zalane krwią i zasłane szczątkami takielunku śródokręcie. Z kłębów dymu dobiegało wycie rannych i okrzyki przerażenia. – Spokój! – ryknąłem przez tubę. – Mullholland! Odciąć bezan! O'Neil, do zwrotu


przez rufę! Przygarbieni, ogłuszeni salwą marynarze rzucili się do ocalałych szotów, a ludzie Mullhollanda, słaniając się i potykając, biegli już na rufę. Starczyło parę cięć kordelasa, by kotłujący się na wietrze bezanżagiel pomknął nad falami niczym płaszcz odrzucony przez szermierza. Tymczasem wroga fregata zataczała łuk, wychodząc na naszą rufę. Wzdłuż jej burty raz za razem wykwitały obłoczki wystrzałów z muszkietów. – Zwrot! – ryczałem. – Edward, strzelajcie, na litość boską! Slump, usuńcie tę cholerną bagenreję! Kilka sekund, które trwa obsadzenie szotów i obrócenie rei, rozciągnęło się dla mnie w wieczność. Wreszcie sfatygowane drzewca skrzypnęły i dziób fregaty wolno, niemiłosiernie wolno zaczął odwracać się ku północy. Któryś z ludzi O'Neila wysoko na fokmarsie chwycił się za pierś i z przeraźliwym wrzaskiem runął do wody. – Kapitanie! – Grupę marynarzy, którzy pośpiesznie odcinali liny i spychali bagenreję do wody, roztrącił zaaferowany obserwator. – Kapitanie! Jakiś okręt nadpływa od północy! – Co takiego? – wykrzyknąłem oszołomiony. Rzeczywiście, przecież obserwator coś krzyczał przed tą przeklętą salwą. Uniosłem lunetę i ujrzałem, jak wśród fal przebija się sporej wielkości dwumasztowiec o burtach pomalowanych na czarno. Nie dostrzegałem żadnej bandery. – Ki diabeł… – wyszeptałem. – Padnij! – wrzasnął nagle Danny. Wzdłuż burty wrogiej fregaty znów wykwitły kłęby dymu, a w ułamek sekundy później już leżałem na płask, kryjąc głowę. Mój Boże, przeszło mi przez myśl, diegowie przeładowują szybciej od nas! Hiszpańskie kule nadleciały z upiornym świstem. Wielokrotnie trafiony kadłub zadrżał, a na pokład posypały się drzazgi i strzępy lin. Jakiś marynarz padł obok mnie i znieruchomiał, zachłystując się własną krwią. Zamarłem z przerażenia, zapatrzony w jego uciekające tęczówki, po czym poderwałem się niezgrabnie. – Jakie straty? – zawołałem stłumionym głosem, wychylając się ku śródokręciu. „Magdalena” powoli kończyła zwrot, dlatego też część kul przeciwnika przeszła nad rufą. Inne zdruzgotały reling i okna rufowe oraz podziurawiły płótno stermarsla. Płetwa sterowa na szczęście ocalała, podobnie jak sam Danny, który osmolony i półprzytomny, wciąż napierał na szczeble. Z wolna ogarniała mnie rozpacz.


– Dwóch zabitych i sześciu rannych, sir! – ryknął zakrwawiony O'Neil. Za jego plecami para zgarbionych marynarzy taszczyła wrzeszczącego wniebogłosy towarzysza w kierunku szpitalika. – A może by na zwarcie z kurwim synem? Do abordażu? – Nie ma czasu. Szybciej z tym zwrotem, do licha – jęknąłem do siebie. W końcu miłosierny Bóg wysłuchał moich modlitw i żagle na skręconych rejach wypełniły się wybłaganym wiatrem. Okręt skoczył do przodu, ponaglany ochrypłymi wrzaskami załogi. Strzelcy Edwarda, kryjący się za szczątkami szalupy, nadal zasypywali pokład wrogiej fregaty kulami, wspomagani przez kilku marynarzy. – Teraz, Vincent! – krzyknąłem, gdy okręt odwrócił się wreszcie burtą do przeciwnika. – Ognia! Vincent jednak miał mocniejsze nerwy i zaczekał, aż nabierająca prędkości „Magdalena” znajdzie się na szczycie fali. – Wszystkie stanowiska ognia! – dobiegł stłumiony ryk pierwszego oficera. Nagle okrętem wstrząsnął potworny, przeciągły wybuch, który ponownie posłał mnie na deski. Przez głowę przemknęła mi rozpaczliwa myśl, że eksplodowała prochownia. Poderwałem się na kolana, lecz spowity dymem pokład wyglądał na cały, podobnie jak burty i maszty. Wtedy zrozumiałem – wbrew zasadom prowadzenia walki artyleryjskiej Fowler nakazał wszystkim załogom działowym wystrzelić w jednej chwili. Wciąż otumaniony hukiem, spojrzałem ku okrętowi wroga. Nasza salwa przeszła nisko, ścięła parę want, zniszczyła do reszty reling i rozpędziła grupę strzelców na pokładzie, zostawiając kilka rozrzuconych trupów. Grotreja wisiała nisko, grożąc lada chwila upadkiem. Hiszpański kapitan, wsparty na ramieniu oficera, kusztykał ku spowitemu dymem śródokręciu. – Poczekaj, diego – syknąłem przez zaciśnięte zęby. – Nie będziesz bezkarnie zabijał moich ludzi. A wtedy, choć wydawało się to nieprawdopodobne, hiszpańska fregata znów odpaliła pełną salwę. Tym razem większość kul uderzyła w nasz kadłub, a spod pokładu buchnęły wrzaski bólu i przerażenia. – Sir! – Sullivan szarpnął mnie za ramię, co samo w sobie stanowiło o jego ogromnym wzburzeniu. – Ten bryg! Ja go znam, sir! Dwumasztowiec o czarnych burtach zbliżył się już na milę morską. Choć nie był to wielki okręt, coś w jego wyglądzie budziło niepokój. I wtedy uświadomiłem sobie, do jakiego stopnia zakpił ze mnie los. Na topie grota brygu załopotała czarna bandera z trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami.


– Co to, kurwa, ma znaczyć! – wykrzyknąłem. – Przecież… Przecież piraci nie mogli o niczym wiedzieć? Przecież diabeł… – Otóż to, sir! – szepnął Sullivan. – To diabeł… To „Hellfire”, okręt Morrisa Blacka! Rozejrzałem się. Podziurawione żagle „Magdaleny” złapały wiatr, a okręt nabierał prędkości. Owiany dymem, straszliwy okręt hiszpański nie ustępował jednakże i sunął równolegle do nas po prawej, a z lewej próbował właśnie wyrównać piracki bryg, na razie jeszcze za naszą rufą. Uśmiechnąłem się ponuro. Wyglądało na to, że przeciwnicy mają nadzieję złapać nas w sidła. Nie wiedzieli jednak, że na całym Morzu Karaibskim nie ma okrętu, który zdołałby prześcignąć idącą z wiatrem „Magdalenę”. – O'Neil, proszę postawić wszystko, co tylko się da! – ryknąłem. – Sztaksle, bombramsle, żagle boczne, wszystko! Niech pan nawet rozwiesi kalesony porucznika Love'a! – Niech blaskiem oślepi Hiszpanów i wypali im gały! – zawołał bosman, wzbudzając falę ochrypłego śmiechu. – Słyszeliście kapitana, panienki! Na reje, moczymordy i koniowały! Ścigani bluzgami i przekleństwami bosmana marynarze skoczyli ku postrzępionym drabinkom. Płótna nowych żagli opadły niemalże natychmiast i równie szybko zostały zamocowane. Fregata sunęła coraz szybciej, a kolejna salwa Hiszpanów szczęśliwie padła za rufą. Pojedyncza kula odbiła się od grzbietu fali i wpadła na śródokręcie. – Sir! – Sullivan znów szarpnął mnie za ramię. Jego drżący palec wskazywał coś przed dziobem. Na naszych oczach z labiryntu fal wynurzyła się nowa, smukła fregata z wysoko wysklepionym dziobem. Płynęła od południa, a zatem zagradzała nam ostatnią drogę ucieczki. Jakiekolwiek wątpliwości, czyj to okręt, rozpraszała ogromnej wielkości błękitna bandera z trzema złotymi liliami. Francuzi. Spojrzałem z rozpaczą na Union Jacka, przedziurawionego kulą Hiszpana. Gdybym nie uległ pysze i pozostawił flagę piratów, być może francuska fregata nie wmieszałaby się do walki. Wątpliwe bowiem, by Francuzi interweniowali w starciu między piratami i Hiszpanami, gdyż obie bandy całkiem słusznie uważali za diabła warte. Z Anglią Francuzi byli jednak w stanie wojny i nie sądziłem, by chcieli podarować samotnej fregacie wroga szansę ocalenia. Nie, nie po tym, co się stało z ich statkami w St. John's. Nie po tym, co spotkało „La Gorgone”. „La Gorgone”?


– O Boże, przecież to ona! – zrozumiałem nagle. – To ta sama fregata, którą ostrzelaliśmy przy Meek Shallows! W jednej chwili straciłem resztki nadziei. Martwym spojrzeniem śledziłem smukły kadłub francuskiego okrętu, z wisielczym humorem zastanawiając się, co jeszcze może się nam przydarzyć. Wtedy ucichł wiatr. W całym moim życiu nigdy nie byłem bardziej zaskoczony. Z rozdziawionymi ustami patrzyłem na wygładzoną, niezmarszczoną nawet najlżejszym podmuchem taflę wody, pośrodku której kołysała się nasza fregata. Wyglądałoby to na najzwyklejszą w świecie ciszę morską, gdyby nie to, że jakieś dwa kable dalej przewalały się już wysokie, spienione fale, wśród których brnęła hiszpańska fregata. Nasz przeciwnik nie tracił chwili i jego działa znów plunęły ogniem. Pociski cięły takielunek, wgryzały się w kadłub i smagały płótno żagli, a ja wciąż stałem oniemiały, głuchy na trzask pękającego drewna i krzyki rannych. Przeznaczenie się dopełniło, mówił jakiś głos w mojej głowie. Morze nie przebacza! Zaatakowałeś bezbronnych, a teraz poniesiesz karę! Hiszpański okręt szalał z prawej burty, z lewej zbliżała się „Hellfire”, a jakieś pół mili przed dziobem „Magdaleny” zwrot wykonywała „La Gorgone”. Nagle wyobraziłem sobie francuskich kanonierów, czujnych, skupionych przy działach, z mściwymi uśmiechami oczekujących chwili pomsty za naszą zbójecką napaść. Zamknąłem oczy, oczekując pierwszych wystrzałów. „La Gorgone” odpaliła salwę. – Ojejku! – sapnął Danny. Otworzyłem oczy. W grotmarslu pirackiego brygu ziała ogromna dziura, a strzaskany bukszpryt nurzał się właśnie w spienionej fali dziobowej, hamując pęd okrętu. Bryg z oporami zaczął odpadać od wiatru, obramowywany kolejnymi kulami, które wzbijały słupy wody wzdłuż burt. W tej samej chwili gładka tafla wokół „Magdaleny” na nowo wzburzyła się od fal, żagle wypełniły się wiatrem, a okręt skoczył naprzód jak koń spięty ostrogami. – Pruj w Hiszpana, Fowler! – ryknąłem, uczepiony wyblinek. – Pruj z wszystkiego, co jeszcze może strzelać! – Spieprzajmy, kapitanie! – W oczach Danny'ego zamigotał lęk. – Przepędził pirata, ale przecież to Francuz, będzie chciał… Omiotłem lunetą pokład rufowy „La Gorgone”. Na widok postaci, która stała na pokładzie rufowym, przebiegł mnie dreszcz ulgi.


– Nie, nie będzie – powiedziałem spokojnie. – Nie ten Francuz. Burta „Magdaleny” rozbłysła salwą. Francuski okręt przyłączył się do ostrzału jakąś minutę później.

Trzy godziny później, gdy wlokącą za sobą strzaskany bukszpryt „Hellfire” stała się plamką na horyzoncie, a mocno przechylona, płonąca na dziobie fregata hiszpańska wyrzuciła się na brzeg Santa Lucii, „La Gorgone” stanęła w dryfie w odległości kabla od „Magdaleny”. Od burty niespodziewanego sojusznika odbiła niewielka jolka, która ruszyła w kierunku mojego okrętu, co rusz niknąc wśród wysokich, wzburzonych fal. Przyglądałem się jej jak zaklęty, nie mogąc oderwać oczu od postaci na ławeczce rufowej, tuż obok sternika. – Właściwie to ty powinieneś popłynąć do nich – stwierdził stojący obok mnie Fowler. Jego koszula była pokryta plamami zakrzepłej krwi, a prawa dłoń nikła pod zwojem bandaży, ale oczy błyszczały mu wesoło. – Wiesz, to francuskie wody terytorialne. Nie miałem nawet siły otworzyć ust. W głowie wciąż dudniło mi od huku armat, oczy łzawiły od dymu, a gardło miałem suche jak pieprz, choć przed momentem opróżniłem jednym haustem kubek wina. – W dupie to mam – wychrypiałem w końcu, poprawiając brudny opatrunek na czole. – A poza tym brak mi sił, by zrobić choćby kilka kroków – dodałem po chwili, gdy francuska szalupa uderzyła o naszą burtę. – Nawet na śródokręcie. Nie było to jednak konieczne. Wedle morskiej etykiety kapitan zawsze oczekiwał gościa na pokładzie rufowym, a nasz gość doskonale znał moje usposobienie i wiedział, że etykietę szanuję ponad wszystko. – Łódź, ahoj! – krzyknął O'Neil, który również nigdy nie zaniedbywał etykiety. – „La Gorgone”! – padł okrzyk z dołu, co wedle starego marynarskiego zwyczaju oznaczało, że łódź przewozi dowódcę innej jednostki. Wtedy kilku ocalałych pomocników O'Neila zadęło w gwizdki bosmańskie, a żałośnie krótki szereg żołnierzy piechoty morskiej zaprezentował z trzaskiem broń. Uśmiechnąłem się blado. Mimo śmiertelnego znużenia, ran i podartych,


osmolonych mundurów oddział nadal prezentował się godnie. Długie miesiące tresury Edwarda przynosiły niezwykły skutek. W chwilę później ujrzałem jego samego, jak wchodzi na pokład rufowy, z niesmakiem przyglądając się plamom sadzy na czerwonej kurtce mundurowej. – Kapitanie, czy zauważył pan, że… – …że na prawej burcie stoi okręt francuski? – przerwałem. – Tak, w istocie. – Och, nawet Winston zauważył ów okręt, kapitanie. – Edward porzucił próby sczyszczenia plam i nałożył białe rękawiczki. Również brudne. – Ja pragnąłbym raczej zwrócić uwagę na jego dowódcę. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że jest to… – Tak. To on, Edwardzie. Staliśmy we trójkę – obszarpani, wycieńczeni weterani cudem wygranej bitwy – i patrzyliśmy na tego, który pomógł nam ją przeżyć. Dowódca francuskiej fregaty kroczył wolno wśród strzaskanych drzewc i bloków. Na jego ogorzałej, nieładnej twarzy malowało się wymuszone opanowanie – kilkakrotnie dostrzegłem, jak przełyka ślinę i przystaje, by znakiem krzyża pożegnać martwego marynarza, układanego na zaimprowizowanych noszach. Gdy mijał ciało zmasakrowanego Sandersa, w jego oczach błysnęła łza. W końcu wszedł na rufę, nadal sztywny i wyprostowany, ale w jego twarzy długo by szukać cynizmu, z którego ongiś słynął. – Bonjour, mon capitaine. – Przytknął dłoń do kapelusza. – Bonjour, capitaine Millard. Chciałem również zasalutować, jak na kapitana przystało, ale w ostatniej chwili zawahałem się i po prostu wyciągnąłem dłoń. Millard zaś uśmiechnął się lekko i uścisnął ją serdecznie. Naprawdę serdecznie. – Nigdy nie sądziłem, że ucieszę się na widok pańskiej gęby – powiedziałem, z trudem pokonując włochatą kulę w gardle. – Ja też nie. – Millard skrzywił się. – Długo i wytrwale nad tym pracowałem. Poruczniku Love, chyba ma pan zabrudzony mankiet. – I rozerwany prawy rękaw – z rozbrajającą szczerością przyznał Edward. – Proszę sobie wyobrazić, że jakiś niegodziwiec zdradziecko próbował mnie ustrzelić, gdy piąłem się na mars. – Niewiarygodne, Edwardzie – burknął Fowler, również najwyraźniej próbujący ukryć wzruszenie. – I to podczas bitwy? Panie Millard… Czy może raczej kapitanie Millard? Pozwoli pan, że zadam najważniejsze pytanie! Co pan tu właściwie robi? – Przyznam, że i mnie to dręczy – dodałem. – Cóż za niezwykły zbieg okoliczności. Nigdy bym się nie spodziewał, że będzie nam dane spotkać się w takich oto


okolicznościach. – Doprawdy, stęskniłem się za tą angielską gadaniną. – Millard roześmiał się, a ja z pewnym żalem przyznałem w duchu, że rzadko wcześniej słyszałem jego śmiech. – Powiedzmy, że pełnię obowiązki tymczasowego dowódcy „La Gorgone”. – Spodziewaliśmy się, że fregata już dawno popłynęła do Francji. – Fregata w istocie kierowała się na Atlantyk, ale kapitan Voilles postanowił wcześniej zawinąć do Castries, głównego portu Santa Lucii, by dokonać pewnych napraw – wyjaśnił Millard. – Musiał, cytuję: „naprawić ster, który uszkodził mi jakiś popierdoleniec przy Meek Shallows”. – Eee… Słusznie… Bez steru głupio jakoś… – wymamrotałem. – Spotkałem się z Yoilles'em natychmiast po tym, jak przyprowadziłem „Le Rapide” do Castries – ciągnął Francuz. – Niedaleko Santa Lucii przemknęliśmy obok sporego hiszpańskiego konwoju, tak więc ucieszyłem się, widząc okręt wojenny w porcie. Intencje hiszpańskiego komodora wydały mi się cokolwiek niejasne, gdyż zamiast kierować się na pełne morze, ku metropolii, szedł prosto w kierunku francuskich Antyli. Podejrzane, przyznacie. Nieszczęsny Yoilles podzielił moje zdanie, ale atak malarii przeszkodził mu w przygotowaniu okrętu do ewentualnej obrony portu. Wraz z nim zachorował również drugi oficer oraz kilku innych marynarzy. Pierwszy oficer zaś, osoba dość niepopularna, poślizgnął się podczas nocnego spaceru po pokładzie i utopił. Dość długo się topił, nawiasem mówiąc. Ludzie wspominali potem, że wrzeszczał i bulgotał przez dobre pół wachty. – I tak został pan tymczasowym dowódcą dzielnej francuskiej fregaty? – Uśmiechnąłem się z zadumą. – Millard, wykazał się pan intuicją, odwagą, a nade wszystko… nade wszystko zdrowym rozsądkiem. – Zawahałem się lekko przy ostatnich słowach. – Niech pan przyjmie moje gratulacje. – Chodzi o to, że nie ostrzelałem „Magdaleny”? – spytał z cierpkim uśmiechem Millard. – Och, gdyby okrętem nadal dowodził Yoilles, wykrochmaloną koszulą porucznika Love'a już krztusiłby się jakiś rekin. Po prostu ja… Gdy ujrzałem „Magdalenę”, walczącą jednocześnie z piratami i Hiszpanami, natychmiast zrozumiałem, panie kapitanie, iż pańska niezachwiana naiwność, szlachetność i megalomania znowu wpakowały pana w ogromne tarapaty. Tym razem jednakże wszystko wskazywało na to, że staje pan w obronie małej francuskiej wysepki. No to się przyłączyłem. Pomyliłem się w czymś? Uraziłem pana moimi wnioskami? – spytał takim tonem, jakby doskonale wiedział, że trafił w sedno. – Bo jeśli pana uraziłem, to zaraz możemy bitwę dokończyć!


– Nie, skądże… – Miałem wielką nadzieję, że brud na mojej twarzy zakryje rumieniec. – Dajmy temu pokój. Jest pan, szczerze mówiąc, daleki od prawdy, ale… Ale… No, mniejsza z tym. Millard, gdzieś na zawietrznej są jeszcze trzy hiszpańskie galeony, najprawdopodobniej wyładowane wojskiem. Czy ma pan ochotę na porównanie umiejętności artylerzystów angielskich i francuskich? – Bynajmniej. – Millard skrzywił się paskudnie. – Nienawidzę widoku upokorzonego przeciwnika. W pół godziny później obie fregaty ruszyły w stronę Santa Lucii, by wspólnie zakończyć polowanie na Hiszpanów. ===b1hpUGdR


2 Los Cretinos

Tym razem po prostu wyważyli drzwi. Nim zdążyłem się poderwać, Vincent strzaskał deski ciosem topora abordażowego, a potem odrzucił resztki solidnym kopniakiem. Jedyna bariera oddzielająca mnie od świata zewnętrznego poszła w drzazgi, a pierwszy oficer wkroczył do kajuty. Za nim wślizgnął się Edward. – Spierrrrdalać! – powitałem ich chwiejącą się lufą pistoletu. – Obaj! I to jusz-sz! – Billy, mój drogi! – zmarszczył brwi Edward. – Zapewniam cię, że przy twoim braku wprawy w posługiwaniu się bronią… – Sssspierdalać! – Oddaj to. – Vincent bezceremonialnie wyszarpnął mi pistolet z dłoni i podszedł do barku. – Zostało ci jeszcze coś malagi? Czy już wszystko wyssałeś? – Natychmiassst oddaj mi piii… piiistolet. – Spróbowałem się podnieść, oszołomiony bezczelnością pierwszego oficera, ale nagły skok okrętu i przemożna


siła grawitacji cisnęły mnie z powrotem na fotel. Fowler tymczasem nachylił nad wciąż niezałataną, wielką niczym końskie siodło dziurą przy ścianie od sterburty i wyrzucił mój pistolet. – Wypadł mi – oznajmił i wstał, by podejść do barku. – O, coś jeszcze zostało. To dobrze, Billy. Bo ja też mam ochotę się uchlać. – Ja nie jesssstem piiiijany. Dla podkreślenia wagi mych słów postanowiłem nie wstawać. – Co widać. I czuć. Cienkie szkło kieliszków na długich nóżkach omył krwistoczerwony płyn. – Za „Magdalenę”! Prosty toast sprawił, że w oczach stanęły mi zdradzieckie łzy. Przez moment chciałem wyzwać Vincenta od idiotów, którzy rozgrzebują jeszcze niezasklepione rany i nie pozwalają swym dowódcom odzyskać spokoju. Słowa jednakże uwięzły mi w gardle. Patrzyłem przez przepastną wyrwę w burcie na spieniony kilwater, kotłujący się za rufą ukochanego okrętu, a łzy same płynęły mi po policzkach. A Vincent i Edward po prostu patrzyli przed siebie. Milczeli, unikając mego wzroku, a ja czułem, że nie mają mi za złe. Ba, że mnie rozumieją. Nigdy jeszcze przygnębienie po bitwie nie przerodziło się w rozpacz tak czarną. Bo też nigdy jeszcze nie widziałem „Magdaleny” w tak straszliwym stanie. Nigdy też nie urządzaliśmy pogrzebu dla czterdziestu towarzyszy. Zgodnie z moimi oczekiwaniami hiszpańskie galeony broniły się zaciekle i skutecznie. O ile największy z nich, pamiętający chyba jeszcze czasy Wielkiej Armady „Santa Isabel”, wypadł z boju dość szybko – celny pocisk z „La Gorgone” wywołał pożar na pokładzie, a w rezultacie panikę wśród żołnierzy i załogi – o tyle dwa pozostałe, „Brillante” i „San Felipe”, powitały nasze fregaty rzadkim, acz morderczym ogniem. Bitwa artyleryjska trwała niemalże do zmierzchu, kiedy to całkowicie ogłuchły, lecz słaniający się z ekstazy Zeeman zameldował, że kończy się proch. W chwilę później oba galeony z podziurawionymi żaglami i z postrzelanymi burtami ociężale ruszyły na pełne morze, gonione przez nieustępliwą „La Gorgone”. My z pościgu wypadliśmy, bo na pokładzie „Magdaleny” nie było już komu refować żagli. Następne godziny po zniknięciu galeonów z desantem przypominały nierealny koszmar. Nieprzytomny ze zmęczenia, nadzorowałem znoszenie rannych do pękającego w szwach szpitalika i zapędzałem ostatnich trzymających się na nogach marynarzy do łatania podartego ożaglowania i usuwania szczątków takielunku z pokładu. Dzielnie sekundował mi niezniszczalny O'Neil, który choć dwukrotnie


ranny, nie ustawał w pracy, aż stracił przytomność. Pod pokładem rządził siny ze zmęczenia Sanchez, który nadzorował pracę nad uszczelnianiem kadłuba. Obu ich jednak zakasował młody Sullivan, który w obliczu niebezpieczeństwa nagle zyskał niespożyte siły i bez cienia strachu aż do świtu prowadził prace remontowe na rejach. To właśnie jemu zawdzięczaliśmy, że nadwerężona zapomnianym pociskiem fokstenga nie zwaliła nam się około północy na głowy. Tego już jednak nie widziałem, zemdlałem wcześniej. Moje obowiązki przejął ranny, zachrypnięty Vincent wraz z młodym Sullivanem. Obaj zrobili wszystko, co w ludzkiej mocy, by przygotować okręt do dalszej podróży. Niestety, nawet Vincent nie mógł zdziałać cudów. Z przeciekającym w wielu miejscach kadłubem, nadwerężonym stermasztem, niekompletnym takielunkiem i wyczerpaną, zdziesiątkowaną załogą czekał nas powolny, smutny rejs. Niczym ranny koń, który powoli, ze zwieszoną głową zmierza do stajni, fregata brnęła przez fale ku Barbadosowi. Nagle poczułem, że opary alkoholu jak na złość zaczynają się rozwiewać. Spojrzałem trzeźwiej na twarze przyjaciół – zacięte, poważne oblicze Vincenta i wzruszone, lecz wciąż chłodne Edwarda. – I w imię czego? – zapytałem cicho. – W imię czego to wszystko? – Co znowu? – Vincent skrzywił się, jakby usłyszał niemądre pytanie. – Po co rzucaliśmy się na tych Hiszpanów? – szeptałem, wpatrzony w plamę atramentu na biurku. – Po cholerę pozwoliłem, by przeklęci diegowie zabili mi czterdziestu ludzi, ranili drugie tyle i do szczętu rozpieprzyli okręt? W imię czego? Co my z tego będziemy mieli? – Gówno. Sam przecież tak to nazwałeś jeszcze w Speightstown – mruknął Vincent, wychylając kieliszek jednym haustem. – Czy jest inna nagroda za uratowanie jednych wrogów przed innymi? – Kurwa, a nie mogłeś mi tego wybić z głowy? Jakoś się nie krępowałeś przy Isla de la Exilio, wiesz, z Manuelą. Boże, przecież ja ci wtedy niemalże uwierzyłem. – Swego czasu słyszałem aluzje co do kul toczonych po pokładzie. – Vincent zmarszczył brwi. – I jako twój podwładny nie mam zamiaru podważać rozkazów. – A jako przyjaciel? – Jako przyjaciel nie mogłem cię puścić samego. – Poza tym… – wtrącił się Edward – poza tym wiemy, że tak trzeba było. Wszyscy wiemy. – Na Boga, tylko nie gadaj mi znowu o świętej wojnie i krzyżowcach. – Podniosłem nań pijane, zmęczone spojrzenie.


– Nie o to chodzi. Wiesz. Wiedziałem. Każdy z nas wiedział. Wyprawa na Hiszpanów była straceńcza, a zakończyła się niemal tragicznie, ale musieliśmy ją podjąć. Skoro złośliwy los postawił nas na drodze de Lanvierre'a, musieliśmy krzyżować każdy jego plan, a ten ze wszystkich wydawał się najgroźniejszy. Gdyby Hiszpanie, przekupieni diamentami z Isla de la Exilio lub złotem Bekkera, ściągniętym z całego Barbadosu, zajęli niemalże bezbronne posiadłości Francuzów, nie byłoby dłużej o co walczyć. Karaiby stałyby się pirackim imperium. – Dobry Boże… – Pokręciłem głową. – Im dłużej myślę o de Lanvierze, tym bardziej mnie przeraża. – W istocie, to dość nietuzinkowy łajdak… – zaczął Love, a Fowler przerwał mu wybuchem głośnego śmiechu. – Edwardzie, powinienem chyba spisywać te twoje sformułowania. – Ujął butelkę. Kieliszki w jego ogromnych dłoniach przypominały kruche zabawki. – Gdy mnie reumatyzm dopadnie na starość, wydam je w jednym tomiszczu i zbiję fortunę. Szalony Hrabia skrzyknął pod swymi rozkazami największych piratów Karaibów, zajął wszystkie angielskie wyspy, sprowokował wybuch wojny z Francją, przekupił Hiszpanów i wedle tego, co mówi Billy, namówił duchy do współpracy, a ty nazywasz go nietuzinkowym łajdakiem. – A jak ty byś go nazwał? – zacietrzewił się Edward. – Co? – Dajcie obaj spokój. – Pociągnąłem tęgiego łyka. – De Lanvierre to geniusz zbrodni i intrygi, ot co. A na dodatek jeszcze czarodziej. I demonolog czy jak to się tam nazywa. Pamiętacie, co widziałem w pałacu gubernatora Barbadosu? – Chodzi ci o te twoje duchy, tak? – zasępił się Fowler. – Tak, ale one… – Zawahałem się lekko. – To nie byle jakie duchy, Vince. Wygląda na to, że de Lanvierre w jakiś szatański sposób zawładnął duszami słynnych karaibskich piratów i zmusił ich do służby. Rodriguesowi służył John Hawkins, który został uwolniony przez jego śmierć, a Bekkerowi towarzyszył Oliver Lavasseur. Ja zaś… – Co ty? – zmarszczył brwi Vincent. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy wyznać im prawdę. – Ja zaś gubię się w tym wszystkim – wykrztusiłem w końcu. – Ze słów Lavasseura wywnioskowałem, że oni jakby… Że te duchy służą de Lanvierre'owi jako posłańcy. Że przenoszą im wieści. I że są szybsze od wiatru. Przez chwilę w mojej kajucie panowała osobliwa, ciężka cisza, przerywana jedynie odległym hukiem fali dziobowej.


– Jeśli się nie mylisz, Billy, to stoimy na straconej pozycji – Love odezwał się jako pierwszy. – Szybkie przekazywanie wiadomości i meldunków było zawsze bolączką wielkich wodzów. Jeśli ten pirat jest w stanie je przekazywać szybciej niż gołębiami pocztowymi, czeka nas trudna wojna. Przecież on dowiaduje się o wszystkim niemalże natychmiast. Jako rzekłem, nietuzinkowy łajdak. – Mam! – Fowler otworzył szeroko oczy. – To właśnie dlatego zostaliśmy zaatakowani przez „Hellfire”. Pamiętacie? Przecież wedle słów żeglarzy uciekających z Indii Zachodnich na Atlantyk Morris Black płynął w kierunku Wysp Podwietrznych. Zapewne de Lanvierre dowiedział się, że pokrzyżowaliśmy jego plany na Barbadosie i rozkazał Blackowi, by posłał nas na dno. – Mam nadzieję, że się mylisz – powiedziałem głucho, nie patrząc na niego. – Bo ja mam ogromną nadzieję, że ten suczy syn Black pojawił się tam tylko przez przypadek. – Dlaczego? – Vince, nie wiem, czy to jakaś reguła, ale wedle tego, co widzieliśmy na Isla de la Exilio, te duchy uwalniają się po śmierci swych panów. O wydarzeniach na Barbadosie de Lanvierre mógł się dowiedzieć tylko od ducha Lavasseura, a to zaś oznacza, że… – Że Bekker żyje – dokończył Vincent i znów lekko drżącą dłonią napełnił kieliszki. – „Siedem Żyć”, kurwa jego mać… Dosadne przekleństwo Vincenta precyzyjnie podsumowało całą sytuację. Niby osiągnęliśmy zwycięstwo – pomogliśmy pokonać siły Bekkera na Barbadosie i powstrzymać hiszpański desant na Santa Lucię – lecz Bekker wciąż żył. Wzdrygnąłem się w duchu. Wyraźnie pamiętałem chwilę, gdy przeszywałem mu serce szpadą i wystrzeliłem z odległości jarda prosto w czaszkę. Najwidoczniej Bekker był wart legendy, która rosła w ślad za nim. Doprawdy, nie chciałbym się spotkać z człowiekiem, który przeżył takie rany, ale wyglądało na to, że nie będę miał wyjścia. Raczej wątpiłem, by razem z de Lanvierre'em darowali mi zuchwalstwo. Gdybyż okręt był sprawny i gotowy do boju, westchnąłem w duchu. Śmiałbym się wtedy z każdego zagrożenia, nawet z Bekkera. Ale teraz? – Za „Magdalenę” – wzniosłem cichy toast. – Za „Magdalenę”. I nagle zapragnąłem z całego serca, by do mojej kajuty znów dobiegał zwyczajowy szmer nocnego zamieszania – pokrzykiwania wacht, kroki wachtowych, wybijanie szklanek czy szmer wiatru pośród takielunku. Niestety, dzwon został


zmieciony hiszpańską kulą, a nieliczne wachty nie miały sił, by się okrzykiwać. Wszystkie pozostałe odgłosy zagłuszało skrzypienie pracujących pomp oraz szum wody za wyrwą w burcie. W życiu nie słyszałem smutniejszej muzyki. – Dobry wieczór, panowie! Aż podskoczyliśmy, słysząc te słowa za naszymi plecami. Na progu kajuty stał ojciec Maurycy, blady jak my wszyscy, ale na jego surowej, pomarszczonej twarzy widniał nieśmiały uśmiech. – Usłyszałem głosy i… – zawahał się. – Jakoś nie mogę zasnąć. Diabelska to noc… – Zaraz tam diabelska! – huknął Vincent. – Niech ojciec od razu powie, że przednią malagę wywąchał i to go ze snu wytrąciło! – Siadajcie, ojcze. – Wskazałem mu wolne krzesło. – Rzeczywiście, dziwna to noc i raźniej będzie z duchownym w kompanii. – Mam nadzieję, że zapraszacie mnie nie tylko przez wzgląd na szatę duchowną. – Ksiądz roześmiał się, lecz usiadł i rozlał resztę wina do kieliszków z wprawą przeczącą przykazaniu o wstrzemięźliwości. – Bo inaczej jak nic kazanie wygłoszę, aż się wszyscy ze wstydu spalicie. Roześmialiśmy się – nie dlatego, że żart ojca Maurycego był szczególnie udany, ale dlatego, że po prostu potrzebowaliśmy śmiechu jak lekarstwa. Wyratowany przez Bamba duchowny okazał wiele męstwa podczas bitwy i dużo zapału w trakcie prac remontowych. Spowiadał umierających i pomagał Pollockowi opatrywać rannych, a kiedy zabrakło zajęcia dla niego jako kapelana, po prostu chwycił za młotek i dołączył do ludzi Sancheza. Tym samym prysły moje obawy, jak przyjmie księdza załoga. Większość spośród moich marynarzy rozczarowała się do Kościoła i Boga, więc spodziewałem się, że na widok duchownego co poniektórzy zioną ogniem, zastukają raciczkami i bluzgną stekiem cuchnących siarką inwektyw. I może rzeczywiście by tak się stało, gdyby nie bitwa u brzegów Santa Lucii. Nie było bowiem na „Magdalenie” człowieka, któremu hiszpańskie kule nie zabrałyby przyjaciela lub który sam nie otarł się o śmierć. Gdy ostygły działa, a ludzie uzmysłowili sobie, przez jakie piekło przeszli, zaskakująco wielu przypominało sobie o księdzu Maurycym i postanowiło go zagadnąć o to i owo. Na własne oczy widziałem, jak do duchownego podszedł chyłkiem jednooki Tom Mikelsen z podwachty foka, były pirat i jeden z najwredniejszych typów w załodze. Marynarz, mnąc czapkę i rozglądając się podejrzliwie, poprosił o modlitwę dziękczynną za ocalenie życia. Ksiądz wyraził zgodę, a na twarzy byłego pirata rozlał się wyraz największej satysfakcji, jaką kiedykolwiek u niego widziałem. Ba, bynajmniej nie oznaczało to, że krwiożercza załoga „Magdaleny” nagle


zamieniła się w stado aniołków. Miałem jednak wrażenie, że dzięki ojcu Maurycemu ludzie łatwiej doszli do siebie. Czego niestety nie można było powiedzieć o kapitanie. – Gdybym nie wiedział, że „Magdalena” to okręt wojenny, wziąłbym ją za pływającą bimbrownię – mówił tymczasem ksiądz. – W szpitaliku pan Pollock wmuszał we mnie gorzałkę, która rzekomo poprawia krzepliwość krwi, pod pokładem marynarze chcą płacić mi rumem za modlitwy, a kadra oficerska po pracy raczy się winem. Dobry Boże, miejże w opiece królewską marynarkę wojenną. – Nie jesteśmy okrętem Royal Navy – burknąłem z przyzwyczajenia, zapatrzony w wyrwę i przewalające się w dole fale. – Alkohol w marynarce ma długą tradycję. – Vince uśmiechnął się. – Chce ojciec zobaczyć, jak wygląda bunt załogi? To proszę wstrzymać codzienne racje grogu. – Serdecznie dziękuję – mruknął ksiądz i osuszył kieliszek do końca. – Pańscy marynarze to poczciwi ludzie, poruczniku, ale każdemu diabeł duszę pokąsał. – Diabeł… – szepnąłem zamyślony. – Ojcze, pomnicie, coście rzekli, nim wraz z Bambem i Mullhollandem wszedłem do pałacu gubernatora Barbadosu? – Pomnę jeno, że skląłem Bekkera obelżywymi słowy, ale przeprosiłem już za to Świętą Trójcę. Odmówiłem litanię do… – Nie o tym myślę… – Pokręciłem głową. – Kazaliście nam, ojcze, w Bogu mieć ufność, gdy wchodzimy do miejsca, gdzie szaleje diabeł. Czyż nie tak? – Tak powiedziałem. – Duchowny zachmurzył się nagle i wychylił kieliszek, napełniony przed chwilą przez Vincenta. – Tak… Chłód mnie ogarnia na wspomnienie tego człowieka. Widzi pan, kapitanie, wiele lat służę Bogu, lecz nigdy dotąd nikt nie roześmiał mi się w twarz, słysząc egzorcyzmy, nawet te najpotężniejsze. A tak właśnie powitał mnie Bekker. Dzięki Panu składam, że pozwolił nam wyjść cało z tej matni, bo w ciele Bekkera chyba mieszka szatan. I to wyjątkowo skubany szatan. – A zatem jesteście egzorcystą… Czy potraficie, ojcze, odnaleźć diabła? – indagowałem dalej. – Odnaleźć? – Ksiądz wyprostował się i spojrzał mi badawczo w oczy. – Diabeł jest niewidzialnym bytem, kapitanie, i nie pozwala się dojrzeć. Odszukać go można jedynie, śledząc ludzkie czyny. Jeśli przerazi pana ich ohyda czy przewrotność, znak to widomy, że człek uległ już diabelskim podszeptom. Niekiedy szatan jeno pokieruje jego krokami, tak by nieszczęśnik mnożył swe grzechy i niweczył dzieło sług bożych, ale diabeł potrafi również okiełznać ludzką duszę i w niej zamieszkać. Do strasznych bezeceństw namawia szatan opętanego, do strasznych… – Ksiądz


pokręcił głową. – Bywa też, że użycza mu niespożytych sił i swych piekielnych mocy. Zdarza się, że opętany śmiertelnik wpada w szał, bluzga w niezrozumiałych językach… – Wypisz wymaluj, cieśla Sanchez – rzucił Edward. – …bywa też, że unosi się w powietrzu, rozbija ściany uderzeniami pięści, nie czuje bólu i waży się na szalone czyny – zakończył ojciec Maurycy. – Dusza owego nieszczęśnika nie jest jednakowoż jeszcze stracona. Istnieją przecież potężne egzorcyzmy, które są diabła przepędzić zdolne, lecz by odniosły skutek, musi je wymówić człowiek wielkiej wiary. – Tedy skoro świt trzeba wyegzorcyzmować Sancheza – stwierdził Vince. – A potem Butchera. Billy, słyszałeś, co mówi załoga? Że im gliny do niedzielnego puddingu dodał? – Słyszałem – odparłem zamyślony. Słowa ojca Maurycego niewiele jak dotąd wyjaśniły, ale wiedziałem, że jestem na tropie rozwiązania choć części zagadki. – A modlitwy, ojcze? Czy żarliwe modlitwy mogą przepędzić diabła? – Tak, kapitanie. Modlitwy i pokora w sercu… – Ludziom przyda się zatem msza – wyszeptałem, znów zapatrzony w wyrwę w ścianie rufowej. – Billy, ta bitwa chyba wstrząsnęła tobą zbyt mocno. – Vincent zmarszczył brwi. – Jak tak dalej pójdzie, każesz się ludziom biczować. Cóż, na złe im to bynajmniej nie wyjdzie, ale O'Neil obrazi się za odebranie mu przywileju. – Dobry wieczór. I znów podskoczyliśmy, wystraszeni, a potrącona butelka sturlała się ze stołu i wypadła przez wyrwę w burcie. W świetle pojedynczej, zawieszonej na wrędze latarni ujrzeliśmy porucznika Sullivana wyprostowanego jak trzcina, w połatanym tu i ówdzie mundurze. Na jego twarzy malowało się z trudem skrywane zaskoczenie. – Panie poruczniku, ee… – zwrócił się do Fowlera. – Nie znalazłem pana na pokładzie rufowym, a ludzie mi powiedzieli, że odbywa pan naradę z kapitanem, a… – Napij się pan, Sullivan. – Vincent napełnił nowy kieliszek. – A niby co miałbym robić na rufie? Oczy młodego porucznika stały się wielkie jak kule armatnie. – Noo… – wykrztusił. – Pełnić wachtę. – Co takiego? – Nie mamy dzwonu, ale wedle moich rachub właśnie kończy się pierwsza


wachta. – Sullivan oblizał wargi i zrobił pół kroku do tyłu. – Czyli pańska. Zaczyna się zatem wachta środkowa, która e… należy do mnie. No i chciałem odebrać od pana meldunek. – Poczekaj no – głos Fowlera nagle stał się niski i ochrypły. – Poczekaj, bo nie rozumiem. Że ja niby miałem pełnić pierwszą wachtę? Przecież to pan żeś… Pan żeś miał ją pełnić – zakończył, po czym podniósł się ciężko zza stołu i stanął zgarbiony, z zaciśniętymi pięściami, naprzeciwko struchlałego Sullivana. – Pod koniec wachty wieczornej przybiegł do mnie jakiś marynarz – ciągnął chrapliwie Fowler. – Zameldował, że porucznik Sullivan pragnie zameldować, że zgłasza się na ochotnika do pełnienia następnej wachty! Czyż nie tak było? – Eee… – Sullivan bladł i czerwieniał jednocześnie. – Z całym szacunkiem, panie poruczniku, ale nikogo nie wysyłałem. – Jak to nie? – ryknął Vincent, aż podskoczyły puste flaszki na stole. – Przysięgam na Boga, panie poruczniku… Spałem w kubryku i obudziłem się przed chwilą, na czas, by objąć środkową. Nie wysyłałem nikogo z żadnym meldunkiem! Nawet by mi to do głowy… – Co tu, kurwa, się dzieje? – Piorunujące spojrzenie Fowlera skierowało się na mnie. – Billy, rozumiesz coś z tego? – To jakieś nieporozumienie. – Wstałem i ująłem kurtkę mundurową, wiszącą na oparciu fotela. – Albo głupi dowcip. Pamiętasz tego marynarza, który rzekomo przekazał ci wiadomość od pana Sullivana? – Rzekomo! – parsknął Fowler, ale nagle zawahał się. – Cholera, nie. Nie bardzo. To było na pokładzie działowym, wymienialiśmy przetarte uprzęże. Strasznie tam ciemno i… Zatrzymałem się przy drzwiach i spojrzałem na niego zdziwiony. Trudno mi było uwierzyć, że Vincent, pierwszy oficer, przebywający z załogą znacznie częściej niż ja, nie rozpoznał człowieka, który przekazał mu meldunek. – Był średniego wzrostu, z bródką – ciągnął Vincent. – Może to był Hooler albo Ayck? Nie, Aycka trafiła kula z muszkietu… – Boże, Vincent, czy to ma jakieś znaczenie? – Zmierzyłem go złym spojrzeniem. – Mnie bardziej ciekawi co innego. Kto, u ciężkiego licha, jeśli nie ty ani nie Sullivan, prowadził okręt przez ostatnie cztery godziny. Z tymi słowami wypadłem na pokład. Po plecach popełzł mi dreszcz przestrachu, poganiany powolnym zgrzytem pomp oraz upiornymi jękami rannych, dobiegającymi ze szpitalika. Natychmiast odwróciłem się ku rufie, którą zalał blask ostrego, przypominającego zakrzywiony pazur księżyca. I zamarłem.


Wydawało się, że zryty pociskami i połamanymi drzewcami pokład rufowy, okolony resztkami strzaskanego relingu, wymieciony został uderzeniem potwornego tajfunu. Nie było tam żywego ducha, a porzucone koło sterowe obracało się bezwolnie to w prawo, to w lewo. – Nikt nie steruje okrętem – wyszeptałem oniemiały. – Gdzie ludzie? Gdzie wachta? – Większość pod pokładem, przy pompach – powiedział cicho stojący za mną Fowler. – Na pokładzie miało być jedynie kilku… – Podoficer – warknąłem. – Kto jest podoficerem wachtowym? – Mullholland? Tak, chyba Mullholland! W tym samym momencie niewyraźny kłąb szmat i pakuł, zrzucony w cieniu kabestanu, poruszył się, podrapał po jajach, stanął na nogach i rozejrzał niepewnie. – Że co? – wymamrotał, ziewając. – Że co ja? – Mullholland! – Przypadłem do niego w jednej chwili i szarpnąłem za poły koszuli. – Co to ma znaczyć, do kroćset? Dlaczego śpisz na wachcie? Gdzie jest reszta załogi? Dlaczego nikt nie steruje okrętem? – Sir, o kurwa… – bełkotał targany niczym kukła Mullholland. – Ależ ja tylko trochę… Na momencik… Jeno łeb złożyłem, a już… – Ja ci dam momencik, ty łajzo jedna! – wrzeszczałem. – Drzemiesz w najlepsze, a tymczasem okręt idzie bez sternika! Kątem oka dostrzegłem, że wokół zbiera się grupa gapiów – pozostałych wachtowych, paru zbudzonych marynarzy, a nawet jakiś pacjent Pollocka, który najwidoczniej umknął ze szpitalika, by zapalić fajkę. Wszyscy patrzyli na nas ze zgrozą, a blask księżyca przydawał ich twarzom trupiej bladości. – Ale, sir – nieśmiało odezwał się jednonogi Slump – przecie pan Fowler stał za sterem. – Co? – Vincent aż zatrząsł się z wściekłości. – Ja? Ja ci dam, ty… – Cicho bądź! – huknąłem, puszczając Mullhollanda, który z miękkim plaśnięciem padł na pokład. – Slump, pewien jesteś, że to porucznik Fowler trzymał ster? – No… – zawahał się stary marynarz. – No tak! A któż by inny? Przecie to pierwsza wachta. – Juści, że pierwsza! – potwierdził chór marynarzy. Zacisnąłem dłoń na ramieniu trzęsącego się ze złości Vincenta. – A jesteście pewni, że był to porucznik Fowler? – zapytałem, siląc się na spokój. – A nie na przykład porucznik Sullivan? Wachtowi przez chwilę naradzali się między sobą, łypiąc podejrzliwie na


purpurowego, ciężko oddychającego Vincenta. W końcu znów wystąpił Slump. – Po prawdzie, to się nie przyglądalim – oznajmił. – Bo jak pierwsza wachta, to pierwsza, co tam dużo myśleć. Jeno co dziwne się nam zdało to płaszcz. Noc zimna, ale przecie porucznik Fowler rzadko płaszcze nosi. – I takie białe coś miał wokół szyi – dodał Mullholland, podnosząc się na łokciach. – Jak kołnierz albo coś. Jużem se myślał, że porucznikowi coś odp… Znaczy się, że zimno. – I tak dziwnie gadał – ciągnął Slump. – „Azaliż to nie piękna noc, mój zacny człowieku?” Myśleli my jeno, że panowie oficerowie krzynę sobie popili i krotochwile im ze łba nie wywietrzały, tedy nikt się nie przejął. Marynarze zgodnie pokiwali głowami, potwierdzając słowa Slumpa. Strach coraz mocniej wgryzał mi się w serce. – I nikomu, barany, nie przyszło do głowy, że to może nie jest porucznik Fowler? – Ale jak to? – obraził się Slump. – No przecie była pierwsza wachta, no nie? Wszystkie siły włożyłem w zachowanie kamiennego wyrazu twarzy, a w moim umyśle dudniły echem usłyszane przed chwilą słowa. „Średniego wzrostu, z bródką…”, „Jeno płaszcz miał i takie białe coś wokół szyi…”, „I gadał tak dziwnie… ”. To znowu ty? – zapytałem w duchu. Czego tym razem chcesz? Co tym razem planujesz? – Panie Sullivan, proszę objąć wachtę – powiedziałem ochrypłym głosem. – Panie Fowler, przypominam, że przed zejściem z wachty jest pan zobowiązany odmeldować się zmiennikowi. Proszę do mojej kajuty.

Przez resztę nocy próbowałem ustalić nasze przybliżone położenie. Pocieszające było to, że uszkodzona „Magdalena” płynęła z niewielką prędkością, a zatem przez cztery godziny bezpańskiej wachty nie mogliśmy się bardzo oddalić od dotychczasowego kursu. Co więcej, tajemniczy sternik ledwie co poruszył kołem sterowym. Podczas wachty wieczornej okręt płynął na południowy wschód ku wschodowi, a po północy odczytałem na kompasie kurs południowy ku wschodowi. W najgorszym razie zboczyliśmy zatem z wyznaczonej trasy o marne kilkadziesiąt


mil. Uspokojony tymi wnioskami, sprawdziłem jeszcze, czy Sullivan na pokładzie rufowym to naprawdę Sullivan, po czym udałem się na spoczynek. Nigdy w życiu nie miałem tak przejmującego koszmaru jak tej nocy. Przez wyważone drzwi do mojej kajuty wpadali co rusz nowi ludzie – najpierw Vince, który wykrzyczał, że jego twarz nie ma odbicia w lustrze, potem ojciec Maurycy, szlochając, że opętał go diabeł, i Sullivan, który z cynicznym uśmiechem nazwał mnie beznadziejnym dowódcą, a mój okręt kupą śmiecia. Manuela śmiała się i odwracała na pięcie, a Slump, stojący na czele grupki starych wyg z dziobowego kubryka, pytał szyderczo, kiedy wyuczę się kolejności wacht. Chciałem z każdym z nich porozmawiać i wyjaśnić nieporozumienie, lecz słowa nie przechodziły przez ściśnięte gardło, więc wstrząśnięty i przerażony cofałem się w kąt kajuty, do ziejącej w ścianie wyrwy. W końcu wszystkie obrazy zatarła postać diabła morskiego, który zasiadł przy moim stole i zaczął turlać kości. Gdy zatem o świcie obudziły mnie wrzaski: „Ląd! Ląd na horyzoncie!”, uznałem to za ciąg dalszy koszmaru. Bo nawet wedle najdokładniejszych hiszpańskich map w połowie drogi między Santa Lucią a Barbadosem nie było żadnego lądu. Żadnego. Oczy otworzyłem, dopiero gdy do drzwi kajuty sypialnej załomotał Jeffe. – Kapitanie! – zawołał. – Ląd na horyzoncie! Jakaś wysepka na południu! – Czyście się wszyscy szaleju najedli? – mruknąłem, ale wyskoczyłem z koi, pośpiesznie wsunąłem buty, bryczesy i koszulę, po czym wybiegłem na pokład z lunetą w garści. Niebo zasłaniał całun skłębionych, szarych chmur, których nie przenikał najsłabszy nawet promień słońca, a niskie, spienione fale pędził chłodny, nieprzyjemny wiatr z północy. Roztrąciłem tłumek zaniepokojonych, rozmawiających cicho marynarzy i pochwyciłem za połataną drabinkę wantową. W jednej chwili znalazłem się na przekrzywionym, trzeszczącym marsie, skąd wycelowałem lunetę na południe. Dopiero wtedy zakląłem siarczyście. Bo wąskie, zamazane pasemko lądu, ozdobione cienkimi, białymi nitkami przyboju, z pewnością nie było ani złudzeniem, ani częścią mojego snu. Przez krótką chwilę próbowałem sobie wmówić, że wbrew jakimkolwiek prawidłom sztuki żeglowania dopłynęliśmy właśnie do Barbadosu, ale wnet pokręciłem głową. Przy prędkości pięciu węzłów, jaką mogła rozwinąć nasza okaleczona fregata, w najlepszym układzie mogliśmy tam dotrzeć dopiero za jakieś dwa dni i żadne zboczenie z kursu nie mogłoby tego czasu skrócić. Zsunąłem się na pokład i ruszyłem na rufę, gdzie horyzont omiatał lunetą Vincent,


wydymając z niedowierzaniem wargi. Śledziły mnie zaniepokojone spojrzenia i ciche szepty załogi. Trzepoczące skrzydłami Pruchło i Barachło powtarzały najnowsze wiązanki Sancheza. – Masz pomysł, jak to wytłumaczyć? – zapytałem szeptem. Wiedziałem, że w takiej sytuacji załoga będzie nas podsłuchiwać z jeszcze większym zaangażowaniem. W istocie, Slump, próbując dosłyszeć odpowiedź Fowlera, niemalże nadział się na szczeble koła sterowego. – Nie wiem. Najwidoczniej wszystkie mapy Antyli zawierają jakiś błąd – burknął Fowler i odwrócił się, by zmierzyć Slumpa spojrzeniem, od którego psy zaczynały skomleć. – Albo pewien dowódca fregaty zbyt pochopnie pozbył się nawigatora. Nie spojrzał przy tym na mnie, co oznaczało, że wciąż boczy się za uwagę o odmeldowywaniu się, którą wygłosiłem w nocy przy ludziach. – Millard sam odszedł, Vince – odpowiedziałem cicho. – A nikt z nas nie jest głupcem. Wody między Santa Lucią, St. Vincent i Barbadosem to najbardziej zatłoczony akwen Wysp Zawietrznych. Gdyby był tu jakiś ląd, dawno znalazłby się na mapach. – Dzień dobry, kapitanie. – Za naszymi plecami niespodziewanie wyrósł Edward. – Dzień dobry, poruczniku. O, wyspa. Czyżby to już Barbados? – Nie. Irlandia. – Ach, tak, rozumiem. – Edward zasznurował usta i uniósł wyżej głowę. – Zły humor dowódcy najczęściej objawia się… – Przestań – przerwałem mu. – Panie Fowler, w świetle zaistniałych okoliczności proszę wziąć kurs na ląd. Musieliśmy lekko zboczyć – przy tych słowach podniosłem nieco głos, by dosłyszeli je pozostali marynarze na rufie. – Potraktujemy to zatem jako znak od opatrzności. Ludziom należy się kilka dni odpoczynku, a fregacie generalny remont. – Ale to przecież jakiś nieznany… – To go odkryjemy – uciąłem sprzeciwy Vincenta. – I nazwiemy Los Cretinos. Na naszą cześć.

Samotność kajuty kapitańskiej znowu niewiele pomogła. Choć przeczyło to


zdrowemu rozsądkowi i morskiemu doświadczeniu, jeszcze raz z lupą w garści obejrzałem wszystkie posiadane mapy Antyli. Niestety, w trójkącie, którego rogi wyznaczały wyspy Santa Lucia, St. Vincent i Barbados, nie znalazłem nawet rafy czy grupy skał, nie mówiąc już o wyspie. Spróbowałem zatem raz jeszcze oszacować prawdopodobną lokalizację okrętu, ale nawet przy założeniu, że w nocy zboczyliśmy z kursu o pięćdziesiąt mil (co było fizyczną niemożliwością), wciąż nie mieliśmy szans znaleźć się w bliskości żadnego lądu. Żadnego. Przyszło mi nawet do głowy, że mamy zepsuty kompas i na nowo znaleźliśmy się u południowych wybrzeży Santa Lucii, ale jego wskazania okazały się identyczne ze wskazaniami mniejszych kompasów kieszonkowych. Byłem więc bezsilny, a ustalenie szczegółowej pozycji okrętu jak na złość uniemożliwiał brak słońca. Mogłem jedynie liczyć, że na brzegu uda się znaleźć wskazówki, gdzie trafiliśmy. O ile nie był to brzeg francuski. Nad głową słyszałem entuzjastyczny harmider załogi, co oznaczało, że radość z powodu obiecanego wypoczynku natychmiast przegnała niepokój, który wywołało pojawienie się nieznanej wyspy. O'Neil pohukiwał wesoło, wzywając „zasrane szczurki lądowe”, by żywiej pięły się na reje, a podwachta grota śpiewała piosenkę o lukrowanych elementach kobiecej anatomii. Na pokład wyszedłem koło południa, kiedy fregata ze skróconymi żaglami zagłębiała się z wolna w labirynt raf. Wszelkie rozmowy i pokrzykiwania na pokładzie ucichły, a przez huk fal, rozbijających się o czarne, kryte wodorostami skały, przebijał się jedynie melodyjny zaśpiew człowieka z sondą na prawej ławie wantowej. Ster trzymał Danny Baryła z obandażowaną głową, za nim stał Vincent z lunetą, a na obu burtach czuwali skupieni marynarze, gotowi w każdej chwili przypaść do szotów. Nad masztami kołowały chmary wrzeszczącego z oburzeniem ptactwa. Stojący przy kołkownicy grotmasztu Jeffe nagle zawołał coś niezrozumiale i wyciągnął rękę w kierunku brzegu. Stojący obok niego kompan wyrwał mu z dłoni niewielką lunetę i zapatrzył się chciwie. Nie trwało to długo, nim lunetkę przejął kolejny marynarz, a wkrótce cała grupa pogrążyła się w cichej, pełnej ożywienia rozmowie. – Widział pan? – zawołał Jeffe. – Widział pan już, kapitanie? Przyłożyłem do oka lunetę i spojrzałem za pierścień raf, gdzie ciągnął się akwen spokojnej, zmarszczonej drobnymi falami wody. Dalej widać było już tylko jasne piaski plaży, a wyżej pięła się ściana tropikalnego lasu. Mgły nad dżunglą nie pozwalały stwierdzić, czy teren jest płaski, czy też pokryty wzgórzami, jedynie dalej


na północy wznosiły się wysokie klify. Na szczycie najbliższego spoza grupki poszarpanych skał wyłoniła się niewidoczna dotąd kapliczka. Lunety kursowały z rąk do rąk, coraz więcej ludzi widziało klify i komentowało dostrzeżoną kapliczkę głośnymi okrzykami. – Jesteśmy przy Martynice – argumentował głośno Mullholland. – Tak wygląda Wybrzeże Szczątków! Są tam klify i… – Głupoty gadasz! – zawołał O'Neil. – Żadna to Martynika, ty golony tyłku. Francuzi nie budują kaplic na wzgórzach, są na to zbyt leniwi. Ani chybi to hiszpańska wyspa. – Hiszpanie są setki mil stąd. – A ja wam mówię, że to Santa Lucia. – Idiot! Idiot! – zaskrzeczała Barachło, kładąc akcent na drugą sylabę. Między nogami śmignął mi Winston, z rozpaczą próbując pochwycić umykającego wśród takielunku Koko. – Domy! Tam są jakieś domy! – wrzasnął da Silva z fokmarsu. Teraz i ja je dojrzałem. To, co z początku wziąłem za łańcuch pokruszonych skał przytulony do ściany klifu, nagle okazało się resztkami muru obronnego. Za nim spośród drapieżnej zieleni wyrastały skruszałe, ciężkie od mchów i lian ruiny budynków. Kilka rozłożystych drzew zdawało się wyrastać pośrodku ulic, pośród resztek starego bruku. Poza stadem kolorowych ptaków, które nagle wzbiło się do lotu, w pożeranym przez dżunglę mieście nie było śladu życia. Tymczasem fregata minęła już ostatni wewnętrzny pierścień podwodnych skał i wypływała na spokojne wody przybrzeżnej laguny. Ruszyłem ku rufie. – Kurs na północ. Proszę rzucić kotwicę przy tej grobli – odezwałem się do Vincenta, wskazując na wpół zatopione niby-molo, które wychodziło w morze nieopodal zrujnowanej bramy miejskiej. – Panie Sullivan, jest pan odpowiedzialny za rozłożenie obozu. – Tak jest, sir! – wyprężył się drugi oficer. O dziwo, nie zająknął się przy tym ani nie oblał rumieńcem. – Pomogę panu porucznikowi w miarę moich skromnych możliwości – oznajmił ojciec Maurycy, który nieoczekiwanie pojawił się za naszymi plecami. – Wezmę się też do przygotowań do wieczornej mszy. – Wspaniale, ojcze. My zaś, Vincent, weźmiemy Edwarda i zbadamy owo tajemnicze miasto. I może wymyślimy jakąś lepszą nazwę dla tej wyspy.


Choć był to z mojej strony akt egoizmu całkiem niegodnego kapitana fregaty, po cichu cieszyłem się z tego, że wyładunkiem sprzętu i przewiezieniem rannych na brzeg zajmie się ktoś inny. Po ostatnich przejściach skrycie marzyłem, by choć na chwilę odpocząć od spraw okrętu. Na szczęście Sullivan, który po bitwie u brzegów Santa Lucii najwyraźniej zaczął w siebie wierzyć, z werwą zabrał się do pracy, a ja wyskoczyłem z jolki na kamienie grobli z rozpierającą mnie beztroską. Wciągnąłem w płuca upajający zapach dżungli, zmieszany z wilgotnym, słonym powietrzem morskim, i spojrzałem ku zmurszałej bramie, oplecionej grubymi zwojami lian. Serce zabiło mi żywiej i uśmiechnąłem się mimowolnie. Lecący wysoko ptak krzyczał przenikliwie. – Da se pan radę, kapitanie? – zapytał O'Neil, który w nagłym przypływie uczuć macierzyńskich postanowił osobiście przywieźć nas na brzeg. – Kapitan nie jest tu sam – oznajmił Vincent, przypasując pożyczoną od Bamba ogromną maczetę. – Inna sprawa, gdyby był. – Edward z gracją zstąpił na kamienie. – Trzeba by nie tylko was, O'Neil, ale i niańki, felczera i psa pasterskiego. – A po tym, co ostatnio od niego słyszymy, nie obyłoby się bez księdza – dodał Fowler. – Wracajcie na okręt, O'Neil. My przyjdziemy do obozowiska wzdłuż plaży. Mój uśmiech pogłębił się. Zza porośniętego mchem załomu muru wyjrzał ciekawy pyszczek małpki, ale zniknął, gdy kamienie grobli zazgrzytały pod ciężarem Vincenta. – No – powiedział pierwszy oficer i klepnął mnie w ramię – prowadź. I ruszyliśmy całą trójką ku opustoszałemu miastu, gotowi wydrzeć jego tajemnicę oraz sekrety wyspy, na której leżało. Zapomniane przez Boga i ludzi miasta nie były na Antylach niczym niezwykłym. Liczne wojny, łupieżcze akcje piratów i korsarzy czy szalejące cyklony niejednokrotnie zmieniały geografię polityczną Indii Zachodnich. W tym klimacie zaś starczał i rok, by miasto z ludnego, aktywnego ośrodka handlu zamieniało się w ruinę, zamieszkałą jedynie przez szczury, węże i garstkę desperatów, którzy po prostu nie mieli dokąd uciec. Z chwilą gdy miasto opuścił człowiek, do natarcia ruszała dżungla, dotąd czyhająca za krańcem ostatniej plantacji czy ostatniego pola uprawnego. Niedługo trzeba było czekać, by zielone pędy skruszyły pierwsze mury


i ściany budynków, mokradła pochłonęły drogi, a rosnące szybko drzewa rozsadziły bruk. Po kilku latach miasto całkiem nikło pod nawałem zieleni i tylko jakiś zapomniany szkielet, zardzewiały muszkiet czy kawałek sypiącego się muru przypominały zabłąkanemu wędrowcowi, że kiedyś na tej ziemi miał czelność na krótko zamieszkać człowiek. Jednakże miasto, którego ulicą szliśmy, wydawało się różne od pozostałych ofiar lasu tropikalnego. Kamieniczki, choć oplecione bluszczem i lianami, były niemalże nienaruszone zębem czasu. Balkoniki i wykusze dzielnie znosiły ciężar bujnych, zielonych draperii, a nietknięte kolumny i podcienie wyrastały wprost z pokładów puszystego mchu. Wciąż białe ściany z godnością opierały się gąszczowi paproci. Miałem wrażenie, że starczy chwycić za maczetę i oczyścić kamieniczki z roślinności, by od razu można było w nich zamieszkać. A gdyby tak objąć to miasto w posiadanie? – spróbowałem zażartować w duchu. Gdyby tak rozdać chłopakom kamieniczki, sprowadzić im kobiety, a samemu obwołać się gubernatorem? William O'Connor, gubernator Santa Magdaleny na Los Cretinos… Moje myśli przerwał przenikliwy wrzask. Przez szerokie okno dawnego sklepu po prawej wystrzeliła trzepocząca głośno skrzydłami papuga. Vincent aż podskoczył, a dłoń Edwarda spoczęła na rękojeści szpady. Gdy uświadomił sobie pomyłkę, natychmiast opuścił rękę i uśmiechnął się do mnie przepraszająco. Jego czoło jednak pokryły kropelki potu. Moje zresztą również. Chłodna bryza znikła, gdy tylko przeszliśmy przez bramę, a nad uliczkami zawisło parne, wilgotne powietrze dżungli, dzięki któremu skóra natychmiast pokrywała się warstewką potu. Z niepokojem uświadomiłem sobie, że to nie tylko tchnienie dżungli. Było coś jeszcze. – Słyszycie? – spytałem cicho. – Nie – odparł szeptem Edward, a Vincent zamrugał. – Nie, nic. A co? – No właśnie. Cokolwiek. Bo w lesie panowała absolutna cisza. Czasem odezwał się ptak, smyrgnęła uciekająca jaszczurka, pisnęła małpa wysoko w konarach, ale to wszystko. Nawet echo naszych kroków nikło, jakby natychmiast wessał je zachłanny las. Porzucone kamieniczki gapiły się oczodołami pustych okien martwo, z wyczekiwaniem. Szliśmy coraz wolniej, rozglądając się uważnie, półświadomie zaciskając dłonie na rękojeści pistoletów czy głowicach szpad. – Hej – odezwał się cichym głosem Fowler. – Tu brakuje czegoś jeszcze. Widzicie?


I wskazał końcem maczety brukowaną uliczkę, pokrytą tu i ówdzie kałużami zarośniętymi rzęsą. Na jej końcu piął się wysoki, piętrowy dom z dachem krytym czerwoną dachówką i szeroką werandą, obwiedzioną balustradą. Na spękanych schodach leżała ogromna jaszczurka, która na nasz widok odwróciła się, zamachnęła ogonem i wpełzła do bezpiecznego cienia domu. Pod oknami wyrastało morze zdziczałych krzaków różanych, nad którymi kołowały motyle. – Widzicie? – spytał raz jeszcze Vincent. – Tu pewnie mieszkał jakiś miejscowy gubernator. A nie ma żadnych śladów ognia czy walki, żadnych szkieletów ani nawet kości… – A zatem to nie człowiek wypędził mieszkańców tego miasta – powiedział Edward pozornie obojętnie, ale również zniżywszy głos. – Ani też cyklon – dodałem. – Poza murami miasto jest niemalże nietknięte. Wygląda na to, że zostało po prostu opuszczone. Dlaczego? – Musiał istnieć ku temu powód – mruknął Vincent. – I to poważny, skoro potem z map wymazano całą wyspę. Coraz bardziej spięci, szliśmy niemymi, obumarłymi ulicami i szukaliśmy wskazówek, które pomogłyby rozwikłać tajemnicę opuszczonego miasta. Im dłużej jednak chodziliśmy, tym mniej rzeczy wydawało się jasnych. Zabudowa przypominała nieco hiszpańską, ale i to niewiele mówiło, gdyż wiele hiszpańskich miast w Indiach Zachodnich znalazło się w końcu pod rządami Francuzów czy Anglików. Na fasadach kamieniczek nie dostrzegliśmy też żadnych szyldów czy napisów, które wskazywałyby choćby na narodowość ostatnich władców miasta. Nie było pomników, obrazów, porzuconych książek czy dokumentów. Przeszukaliśmy nawet kilka kamieniczek, ale nie znaleźliśmy żadnych sprzętów. Żadnych. Nie odnaleźliśmy pik, pistoletów czy hełmów, nie było szat, obrazów, dzbanów czy zastawy stołowej, nie znaleźliśmy nawet glinianych skorup czy stert śmieci. W dwóch czy trzech pokojach zauważyliśmy jedynie kilka firan, łoże z przegniłą kapą i dwie puste szafy z potrzaskanym krzesłem. I tak chodziliśmy do chwili, gdy Edward uniósł dłoń i zawołał cicho: – Hej, spójrzcie tam! Na końcu ulicy stał okazały budynek z podcieniami i wodopojem dla koni. Nad szerokimi, niedomkniętymi drzwiami z ciemnego drewna kołysał się lekko szyld, na którym wymalowano niezgrabny kielich. Był to język zrozumiały dla każdego marynarza na świecie, ale wciąż nic nie mówił o tożsamości dziwacznego miasta. – Tawerna? – spytałem ze znużeniem. – Mijaliśmy już jedną przy… – Nie o to mi chodzi. Patrzcie wyżej! – Edward wskazał coś czubkiem szpady.


Z cieniutkiego, murowanego komina unosił się wątły, rozrzedzony słup dymu. Z bronią w pogotowiu, stawiając kroki jak najciszej, zbliżaliśmy się do drzwi. Z tawerny nie dobiegały jednak żadne odgłosy, a okna szczelnie zakrywały pnącza bluszczu. Wilgotne powietrze dżungli przesycał apetyczny, swojski zapach. – To jakaś polewka – wyszeptał Vincent, po czym doskoczył do drzwi i rozwarł je na oścież dobrze wymierzonym kopniakiem. Niewiele się zastanawiając, ruszyliśmy za nim. W karczmie panował mrok, z rzadka przetykany snopami światła, które prześlizgiwały się między kiśćmi pnączy na oknie. Było jednak na tyle widno, bym dostrzegł równo ustawione, skryte w półmroku ławy oraz murowany kominek, na którym bulgotał kociołek z gęstą, smakowitą zupą. Palenisko mieniło się żarem, opromieniając siedzącego na zydelku ogromnego, brodatego człowieka z chochlą rozmiarów sporej maczugi. Mimo rabanu, jaki uczyniło nasze wejście, gospodarz zdawał się drzemać. Edward spojrzał na mnie pytająco, a ja skinąłem głową. – Uhm, zechce pan wybaczyć niezapowiedziane najście… – odezwał się głośno i przerwał, gdyż w tej samej chwili chochla z brzękiem upadła na polepę, a przebudzony olbrzym poderwał się na równe nogi. Na jego zarośniętej aż po powieki twarzy malowało się kompletne zaskoczenie, a jedyne oko mrugało bez przerwy, jakby gospodarz próbował się pozbyć dokuczliwego paprocha. – Co, u licha? – wyjąkał po angielsku z lekkim szkockim akcentem. – Kim wy, u diabła, jesteście? Czego tu szukacie? – Uff, chwała Bogu – odetchnąłem, próbując uspokoić rozszalałe serce. – Jak to dobrze spotkać rodaka. Jużeśmy się spodziewali, że… Ech, nieważne. Niczego się nie obawiaj, dobry człowieku. Nazywam się… – Nie! – wrzasnął nagle Edward. Miał pobladłą twarz i wytrzeszczone oczy. – Nie! Nic nie mów! Mam zaszczyt przedstawić panu kapitana… eee, kapitana Nemo! A my jesteśmy… Eee… Ja nazywam się Edward Fowler, a ten wielki to Vincent Love. Tym razem to ja wybałuszyłem oczy. Przez chwilę miałem ochotę wybuchnąć śmiechem i obrócić sytuację w żart, ale starczył rzut oka na Edwarda, bym zmienił zdanie. Przestrach na jego twarzy, rzecz jeszcze rzadsza od plamy na koszuli, był bowiem aż nadto przekonujący. – Tak, nazywam się Nemo, dobry człowieku – powiedziałem, biorąc się pod boki. – A ciebie jak zwą? – Jestem Polly, kapitanie Nemo! Polly Pemm, do usług! – Wielgus wykonał


niezgrabny ukłon. – Polly Pemm… – szepnął Edward. Wyglądał przy tym, jakby zaraz miał zemdleć. – Co tu robisz, Polly? – zapytałem. – Czy w tym zapomnianym przez Boga i ludzi mieście mieszka prócz ciebie ktoś jeszcze? – Nie, sir. – Olbrzym pokręcił głową. – Nie, sir, nikt. Tylko ja i moje owieczki. – Owieczki… – Edwardzie, eee… Vincencie, czy mógłbyś nie przerywać panu Pemmowi? Na pewno pan się cieszy na widok gości. Dziś jesteśmy chyba tu pierwsi, nieprawdaż? – O, tak. – Zarośnięte oblicze olbrzyma rozjaśniło się. – Pierwsi dzisiaj i w tym roku, kapitanie. Ho, ho, kiedy to ja żem prawdziwych ludzi ostatni raz widział? – Jak się nazywa to miasto? – pytałem. – A wyspa? – A skąd ja mam wiedzieć? – Polly wzruszył ramionami. – A poza tym czy to w końcu takie ważne, skoro i tak nie ma tu ludzi i nikt nie pyta o drogę? – Musicie pewnie tęsknić za prawdziwym światem, marynarzu. – Tęsknić? – zarechotał olbrzym, odsłaniając równe, białe zęby. – A za czym, tu tęsknić, kapitanie? Za tłumami brudnych dziwek na zabłoconych ulicach? Za wszami i szkorbutem w kubryku? Za batem bosmana i soloną wołowiną? Phi, stokroć wolę ciszę, spokój, no i to, co sam sobie upichcę. A właśnie! – Stuknął się nagle w szerokie czoło. – A spróbują panowie mojej polewki? Mojej smakowitej, wspaniałej polewki? – Nieeee! – wrzasnął Edward tak głośno, że aż podskoczyłem. Nim zdążyłem zaprotestować, Love złapał mnie i Vincenta za rękawy i wywlókł nas na zewnątrz. – Musisz go zabić, Billy – wyszeptał drżącym głosem, targając mnie za kurtkę. – Musisz go zabić, i to natychmiast. Pierwszy raz w życiu widziałem Edwarda tak wzburzonego. – Edwardzie, czyżbyś do reszty rozum postradał? – Uwolniłem się z jego uścisku i zrobiłem krok do tyłu. – Najpierw nie chcesz, bym się przedstawił samotnemu rozbitkowi, a potem żądasz, bym go zabił? – Edward, to zwykły maruner – wtrącił się Vincent. – Siedzi tu od Bóg jeden wie ilu lat, on jeden, owce i wymarłe miasto, to pomieszało się chłopu we łbie. Wygląda na zdatnego marynarza, może by go do załogi… Edward cofnął się o krok, przyglądając się nam szeroko otwartymi oczyma. – Czy wy niczego nie rozumiecie? – spytał rwącym się głosem. – Nie pamiętacie, co tak naprawdę rozpoczęło „Odyseję”? Nie znacie opowieści o cyklopie Polifemie,


który hodował owce i przyrządzał potrawy z ludzkiego mięsa? Spojrzeliśmy z Vincentem po sobie. We wzroku pierwszego oficera czaiło się politowanie – nie wiadomo, czy dla skojarzeń Edwarda, czy może dla greckiej mitologii – jednakże ja poczułem, że zaczyna ogarniać mnie trwoga. – Mój Boże, tej wyspy nie ma przecież na mapach. – Przełknąłem ślinę. – Jasne – przymknął oczy Vincent. – A więc tobie również zaczyna mieszać się we łbie, Billy, podobnie jak naszemu cyklopowi? Tak, to zaiste Los Cretinos! – Oho! – Drzwi huknęły o ścianę, aż pnącza zadrżały, a w progu stanął Polly. Naraz uświadomiłem sobie, że wzrostem przewyższa nawet Fowlera, a ciężka chochla w jego ogromnej dłoni naprawdę przypomina wielką maczugę. Olbrzym patrzył na nas spod krzaczastych brwi, a jego jedyne oko błyszczało. Z wściekłości? Z żądzy krwi? – Żebyś nie powiedział pan za dużo, poruczniku… – wycharczał Polly Pemm. – Bo ci, którzy odwiedzają moją tawernę po zmroku, wcale nie lubią być nazywani kretynami! A teraz skosztujecie mojej polewki! Wszyscy! – Chodu! – wrzasnąłem i rzuciłem się do ucieczki, pociągając Fowlera i Love'a.

Biegliśmy jak szaleni wymarłymi ulicami miasteczka, ścigani krzykami spłoszonych ptaków i obojętnymi spojrzeniami jaszczurek. Wypadliśmy przez bramę, przebiegliśmy koło kamiennej grobli i wpadliśmy w leśny gąszcz. Zatrzymałem się dopiero, gdy między rzedniejącymi drzewami zamajaczyła szara tafla morza, a przez odgłosy dżungli przedarło się odległe pokrzykiwanie marynarzy z „Magdaleny”. Stałem zdyszany, ocierałem twarz z potu i wodziłem wzrokiem od Edwarda do Vincenta. Love przykucnął i oddychał ciężko, trzymając się za bok, a purpurowy na twarzy Fowler wbijał w nas obu spojrzenie przeznaczone dla pokładowych idiotów. – Najwidoczniej szaleństwo zaczyna być w modzie – odezwał się w końcu. – Dopiero co pogodziłem się z tym, że Billy ma wizje, a Butcher zieje ogniem. Teraz najwidoczniej odpieprzyło również i tobie, Edward. – Czy ty niczego nie rozumiesz? – Edward zacisnął zęby. – Znalazłeś się na bezludnej wyspie, której jedyny mieszkaniec, zarośnięty, olbrzymi cyklop o imieniu


Polifem, hodowca owiec stęskniony ludzkich wizyt, zmusza nas, byśmy skosztowali jego polewki. – Owszem, rozumiem. – Pierwszy oficer pokiwał głową. – I wiem, że zdecydowanie powinieneś dać sobie spokój z czytaniem książek. – Vincent, właśnie cię uratowałem. – Przed samotnym marunerem uzbrojonym w chochlę. – Fowler zaśmiał się. – Dobry Boże, Edwardzie, jak można mieszać świat rzeczywisty z tym, co wyczytałeś u Szekspira? – U Homera, ty dyletancie! – Jestem żeglarzem, a nie książkowym mądralą – odpalił urażony Vincent. – Swój fach znam dobrze i wiem, że trzeba być skończonym durniem, by… Miałem już dość jego drwin. – Skoro jesteś taki mądry, to czemu przebierałeś nogami równie szybko jak my? – warknąłem. – Dosyć tych wrzasków, wracamy. – Aha – dodałem po chwili. – Ale na wszelki wypadek nikomu ani słowa. Nadciągał ciemnogranatowy zmierzch i na „Magdalenie”, kotwiczącej dwa kable od brzegu, zapalono już latarnie. Nad spokojnymi falami laguny wciąż niosło się postukiwanie młotków i stłumione pokrzykiwanie cieśli Sancheza, ale życie załogi okrętu skupiało się już na piaszczystej plaży. Choć hiszpańskie kule oszczędziły tylko dwie łodzie fregaty, Sullivan najwyraźniej uporał się z przewiezieniem pacjentów oraz potrzebnego sprzętu na brzeg. Naszym oczom ukazał się bowiem równy rząd namiotów z płótna żaglowego – w dwóch największych spoczywali rekonwalescenci, a w pozostałych zaimprowizowano magazynek prochu i żywności oraz posłania dla ludzi, którzy mieli noc spędzić na brzegu. Przy kilku ogniskach obracały się już baranie udźce, które ochmistrz Bernstein cichaczem zarekwirował na Barbadosie, a kilku marynarzy ze śmiechem rozładowywało ostatnią szalupę. Dwóch z nich toczyło po sypkim piasku baryłkę z rumem, pozostali wyrzucali na brzeg puste skrzynki, beczułki i zwoje liny. Sullivan z zakasanymi rękawami koszuli nadzorował stawianie pękniętej stengi, która miała zastąpić maszt flagowy. – Nasz drugi szybko się uczy – powiedziałem, ale ani wściekły Vincent, ani wzburzony Edward nie zwrócili na to uwagi. – Kapitanie! Kapitanie! – Smitty z ręką na temblaku biegł w naszym kierunku. – Tylko na pana czekamy, za pańskim przyzwoleniem. – Tak? – Zdziwiłem się. – A dlaczegóż to? – Ojciec Maurycy zgodził się odprawić mszę – wysapał radośnie marynarz. – Krzyż zbilim i świece mamy. A bosman O'Neil kazali nawet ołtarzyk wznieść za


obozowiskiem. – O, cóż za… – Zdziwienie odebrało mi mowę, ale poczułem, jak w sercu narasta ciepło, zupełnie jakby Smitty powiedział mi o tym, o czym podświadomie marzyłem. – Tak, to chyba niezgorszy pomysł. No to co, panowie? – Spojrzałem na obu naburmuszonych towarzyszy. – Pójdziemy się pomodlić za nasze sparszywiałe dusze? Smitty ruszył, nawołując, przez obozowisko, a marynarze powstawali i bez zastanowienia, szepcząc z ożywieniem ruszali za nim. Niektórzy pomagali iść rannym towarzyszom, inni nieśli nosze z rekonwalescentami, paru trzymało pochodnie lub latarnie. Blask ognia opromieniał ich brodate, wymizerowane twarze, które tego wieczoru wyglądały wyjątkowo dumnie i szlachetnie. Patrzyłem na nich ze wzruszeniem, którego nawet nie starałem się opanować. Głos w głębi duszy szeptał, że takimi widzę ich po raz pierwszy i zapewne ostatni. Nieczęsto bowiem zdarzają się magiczne noce. Drewniana, przystrojona czerwonym suknem ambona, która stała na plaży za ostatnimi namiotami, oświetlona była rzędem świec, inne zaś płonęły nieopodal, zatknięte w piasku. Ich ogniki drżały, tarmoszone przez wieczorną bryzę. Marynarze w ciszy rozsiedli się na wydmach, błyszczącymi oczyma wpatrując się w ojca Maurycego w czarnej sutannie, który wolno kroczył do ambony. Biła odeń taka dostojność, że w pierwszej chwili zgoła nie dostrzegłem potężnego Bamba, który niósł za nim Biblię. – Sukno na ambonę ukradli z jakiegoś magazynu w Speightstown – mruknął Edward. – Sam widziałem, jak płonął. Ale skąd mieli materiał na sutannę? – Cii! – syknąłem. – Skąd mam wiedzieć? – Ja wiem – burknął Vincent. – Dziś rano Sullivan szukał tego Jolly Rogera, który wywiesiliśmy pod Santa Lucia. Dałem mu, bo niby pocerować chciał, a tu, kurwa… – Ciii! – Mullholland i da Silva odwrócili się i obaj ze zniecierpliwieniem położyli palce na ustach. – W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego… – rozpoczął głośno ojciec Maurycy. – Amen! – huknęli gromko, z żarliwością marynarze, a potem zapadła głęboka cisza, wypełniona hukiem fal, miażdżących odległe rafy. I nagle nie byłem już kapitanem Williamem O'Connorem, dowódcą walecznej fregaty i dzielnej załogi. Stałem się takim samym mizernym grzesznikiem jak reszta, wraz z nimi spijałem słowa z ust ojca Maurycego, wraz z nimi modliłem się za poległych towarzyszy i śpiewałem hymny, które niosły się daleko nad piaskami


niknącej w mroku plaży. Nie zauważyłem, kiedy ciemności pochłonęły kształty „Magdaleny” i zarysy namiotów, nie widziałem nic poza postacią księdza na strojnej w czerwień ambonie. Był on teraz centrum naszego wszechświata, niepozornym ognikiem na zamglonym horyzoncie, zwiastującym nikłą nadzieję dla tych, którzy zdołają doń dopłynąć. A dopłynąć chcieliśmy wszyscy, bo ów ognik krył w sobie i pociechę, i rozgrzeszenie, a nawet pokutę. Klęczący obok mnie Vincent modlił się ze spuszczoną głową, a w oczach Edwarda skrzyły się łzy. – Ci, którzy życie swe oddali morzu, wiodą ciężki i niewdzięczny żywot – mówił ojciec Maurycy, opromieniony migotliwym blaskiem ognia. – Żywot pełen niewygód, wyrzeczeń, niebezpieczeństw i bólu. Nietrudno wśród codziennego znoju zapomnieć o Bogu i wygnać z serca Ducha Świętego. Nietrudno popaść w zgorzknienie i obojętność, zwłaszcza jeśli nagrodą za trudną służbę są jedynie ubóstwo, rany i utrata bliskich. Wiedzcie jednak, bracia moi, że okrutne sztormy, zdradliwe rafy czy bezkres wód to nie przeszkody, które mogłyby zatrzymać łaskę bożą. Choćbyście trafili na kraniec świata, choćbyście błądzili na progu piekieł, a na waszych duszach pasły się tabuny diabłów, Bóg wciąż będzie przy was. Będzie na was patrzył cierpliwie i z miłością, bo Jego łaska jest nieskończona. Prawdziwie nieskończona. Jeśli zechcecie otworzyć swe dusze przed Bogiem, On zawsze w nie wejrzy, choćbyście byli najbardziej zatwardziałymi z grzeszników! Któryś z marynarzy zaszlochał, inny jęknął cicho i opadł na kolana. – Czy któryś z was zastanawiał się kiedyś, czym staje się człowiek bez bożej miłości? – grzmiał Maurycy, wychylając się z ambony. – Czy wyobrażaliście sobie, co się z nim dzieje, gdy na zawsze zamknie serce na Jego słowa? Gdy zarzuci przykazania o miłości i miłosierdziu? Otóż powiem wam, bracia moi! Taki człowiek stanie się występnym potworem, narzędziem szatana, bestią pozbawioną godności i honoru, niezdolnym do wielkich czynów. Tak, bracia moi! Jak nazwiecie kogoś, kogo przepełniają żądza krwi, chuć i nienawiść? Jak? Ojciec Maurycy zawiesił głos i przez chwilę jedynym słyszalnym odgłosem był huk fal i bicie naszych serc. Trudno powiedzieć, co było głośniejsze. – Tylko Bóg uczyni was lepszymi – podjął cichym, wręcz łagodnym głosem ksiądz. – Tylko Jego wstawiennictwo przegna złe moce i na nowo wprowadzi spokój do waszych dusz. Tylko Jego łaska na powrót nauczy was odróżniać dobro od zła oraz szlachetność od występku. Dzięki Bogu możecie znów stać się odważnymi i sprawiedliwymi, którzy poprowadzą szlachetną wojnę przeciwko złu i ciemnościom. I mimo mroku byłem pewien, że spojrzał na mnie przy tych słowach. Chciałem


odwzajemnić spojrzenie, ale dokładnie w tym momencie Love szturchnął mnie w bok. – Billy? – szepnął niepewnie, obcierając nos. – Zamknij się! – Billy, kim jest ten człowiek? Zaniepokojony dziwną nutą w jego głosie, podniosłem głowę i znieruchomiałem. Na prawo od Mullhollanda klęczał wysoki, szczupły mężczyzna w czarnej pelerynie, która opadała na jego plecy i ramiona niczym złożone skrzydła. Twarz obcego zasłaniały loki białej peruki, ale odniosłem wrażenie, że gdzieś go już widziałem. Świadomość ta nasiliła się, gdy nieznajomy płynnym, niemalże kobiecym ruchem uniósł dłonie do modlitwy. Powiała nagle nocna bryza, która wydęła rękawy koszuli klęczącego przed nim Mullhollanda, ale szerokie mankiety czy loki obcego nawet nie drgnęły. Isla de la Exilio. Śmierć Rodriguesa. Duch nad jego ciałem. John Hawkins. W jednej chwili zapomniałem o Edwardzie, ojcu Maurycym czy „Magdalenie”. Rozejrzałem się gorączkowo. Tak, wśród moich ludzi klęczały dziesiątki nieznanych mi postaci, a od strony wyludnionego miasta nadchodziły kolejne. Każdy z przybyszów padał na kolana i nieruchomiał w modlitwie. Dziesiątki obcych twarzy – dumnych i szlachetnych, czasem brutalnych, nieokrzesanych lub zgoła prymitywnych – wpatrywało się w ambonę i ojca Maurycego, niektóre pochylały się w pokorze. Jakiś wysoki brodacz padł krzyżem na piasek, inny bił się żarliwie w piersi, widziałem też takich, którzy stali nieruchomo, jakby poraziły ich słowa kazania. Przełknąłem ślinę, gdyż dostrzegałem coraz to nowe szczegóły. Niektórzy z nowo przybyłych byli ubrani w szamerowane złotem kurtki, inni nosili taftowane kaftany lub jedwabne koszule z szerokimi rękawami. Na złożonych do modlitwy palcach połyskiwały pierścienie z brylantami, tu i ówdzie widziałem złote krzyże, wysadzane klejnotami rękojeści szpad, diamentowe kolczyki, a nawet inkrustowane półpancerzyki. Wśród nich klęczało jednakże kilku kudłatych drabów w znoszonych bryczesach i kurtach z kozich skór, widziałem też półnagiego Murzyna w strzępach koszuli oraz zarośniętego dryblasa w podartym mundurze Royal Navy z hakiem zamiast dłoni. Na piersiach przybyszów wisiały prymitywne amulety, u pasów dyndały krócice, szpady i garłacze, a głowy zdobiły trójgraniaste kapelusze, hiszpańskie moriony bądź barwne chusty. Z rosnącym niedowierzaniem uświadomiłem sobie, że do słuchającej mszy załogi „Magdaleny” niespostrzeżenie


dołączyło mrowie karaibskiego piractwa. Wtedy również zauważyłem, że koszule nowo przybyłych, strusie pióra na ich kapeluszach i wyszywane peleryny nawet nie drgają pod tchnieniem nocnej bryzy. Oszołomiony przyjrzałem się baczniej klęczącemu blisko mnie opasłemu piratowi o brodzie związanej w warkocz, a wtedy jego kontury wydały mi się mętne, wręcz rozmyte. Gdy zaś wytężyłem wzrok, miałem wrażenie, że patrząc przez jego ciało, dostrzegam ślady odciśnięte na piasku. Dołączyła do nas armia duchów. Nie zdziwiłem się więc, gdy ujrzałem również i jego. Pojawił się, gdy ojciec Maurycy zaintonował „Te Deum”. Patrząc na mnie, diabeł morski z gracją zdjął kapelusz i ukłonił się wytwornie, po czym dłonią w rękawiczce wskazał ścieżkę prowadzącą ku miastu. Serce zabiło mi żywiej – czyżbym wreszcie miał poznać jego tajemnicę? – Billy, co tu się dzieje? – szeptał coraz bardziej przestraszony Edward. – Kim są ci ludzie? – Ciszej! – rzuciłem. – Patrz! Zdaje się, że tylko my ich widzimy! Wskazałem przy tym rzędy śpiewających marynarzy. Żaden nawet nie spojrzał na przybyszów. – Ale co oni… – Nie wiem – odparłem cichym szeptem. – To… to duchy. – Co? – Oczy Edwarda stały się okrągłe jak guziki jego munduru. – Tak, to duchy. Przyszli posłuchać mszy. Tak, wiem, że brzmi to dziwnie, ale… ale chyba nic nam nie grozi. Chodź! Pochylony, ruszyłem w kierunku diabła morskiego. – Co takiego? – ścigał mnie szept rozgorączkowanego Edwarda. – Dokąd chcesz iść? – Nie wiem. Ale chodź ze mną. Przynajmniej potwierdzisz przed Vincentem, że nie zwariowałem do reszty. – O Boże, Billy – jęknął Edward. Najwyraźniej dojrzał już zapraszający gest diabła morskiego i w jego oczach błysnęła determinacja. Minęliśmy rozmodlonego Vincenta, po czym skierowaliśmy się ku miastu. Po zapadnięciu ciemności uliczki przeobraziły się w tajemniczy labirynt, pełen roztańczonych cieni i złowieszczych odgłosów. Mrok rozmył kontury domów i zamienił je w ciemne, tonące w objęciach roślinności obeliski. Z zabagnionych dziedzińców dobiegał ochrypły rechot żab, a w mijanych przez nas ciemnych, zarośniętych trawami drzwiach coś syczało i parskało gniewnie. Co rusz nad


naszymi głowami z krzykiem przelatywał nocny ptak lub zakołysały się krzaki, przepuszczając duże zwierzę. Szedłem szybkim krokiem, nie puszczając rękojeści szpady. Edward również porzucił swą zwyczajową pozę – rozglądał się z niepokojem, a prawa dłoń co rusz dotykała pistoletu. Jego nieufny wzrok ścigał plecy diabła morskiego, który nie oglądając się, szedł przed nami. Diabeł wiódł nas ciemnymi uliczkami coraz wyżej na klif, gdzie stała kapliczka, która jako pierwsza przyciągnęła naszą uwagę z pokładu okrętu. Niebawem ulica zamieniła się w ścieżkę, potem w ścieżynę i wnet wspinaliśmy się już wśród skał. Po kilku minutach karkołomnej wędrówki zatrzymałem się, by zaczerpnąć tchu, i obejrzałem się. Na bielejącym w ciemnościach paśmie plaży wciąż widziałem ciemne postaci, klęczące przy migotliwym kręgu świec. Gdzieś dalej, na ciemnych wodach laguny, kotwiczyła znużona bojami „Magdalena”. Z niezrozumiałego powodu nagle poczułem tęsknotę za ukochanym, ciężko rannym okrętem, a oczy zwilgotniały mi całkiem nie po męsku. Wyszliśmy na szczyt klifu chwilę po tym, jak nocnej bryzie udało się w końcu rozerwać zasłonę chmur, a wyspie podejrzliwie przyjrzał się wąski rożek księżyca. Stanęliśmy na rozległej łące, której wysokie trawy marszczyły się miarowo, uginając przed podmuchami wiatru. W oddali, niczym wyspa na tafli jeziora, srebrzył się dach niewielkiej kapliczki. Naprzeciwko nas majaczył rząd zaniedbanych, zarośniętych mogił. Diabeł zniknął. – I co teraz? – wyszeptał Edward, rozglądając się ze zmarszczonymi brwiami. – Czyżby zasadzka? Kim był ten jegomość, co nas tu przywiódł? – Nie mam pojęcia. – Westchnąłem. – Zapewniam cię jednak, że gdyby chciał nas zabić, dawno już by to zrobił. Bo okazji miał co niemiara. – Jakże to? – Bo to diabeł morski z „Magdaleny”. – Co? – Tak, Edwardzie. To on. Z tym że… – Zawahałem się. – Z tym że to nie jest prawdziwy diabeł. Nie życzy nam źle. Pod Meek Shallows próbował odwieść mnie od ataku na „La Gorgone”, a pod Santa Lucia zdradził mi pozycję hiszpańskich okrętów. To on sterował okrętem zamiast Vincenta podczas tej feralnej wachty. – A zatem chciał, byśmy tu trafili – stwierdził Edward. – Na wyspę, której nie ma na mapach. – Na to wygląda. I zżera mnie ciekawość, dlaczego to uczynił. Spodziewałem się, że Love zmierzy mnie spojrzeniem pełnym niedowierzania albo


nawet uniesie z politowaniem brwi. Najwyraźniej jednak spotkanie z cyklopem wstrząsnęło jego światopoglądem, gdyż pokiwał jedynie głową i zwrócił oczy na groby. – No właśnie. Dlaczego? – spytał i podszedł do pierwszego z nich. Bryza targała trawą sięgającą mu do kolan i szarpała starannie zaplecionym warkoczykiem na plecach. – By pokazać nam ten stary cmentarz? Co nas obchodzi grób jakiegoś Johna Hawkinsa? – Kogo? – Zamarłem. – O, a tam żabojady. – Love podszedł do kolejnego kamiennego nagrobka i pochylił się, chcąc odcyfrować zatarte nazwisko. – Jakiś Olivier… Olivier Lavasseur, a dalej Pierre d'Esnambuc… – Nie, to niemożliwe… Serce załomotało mi w piersi. Potykając się, pobiegłem wzdłuż nagrobków, a przechylone, zardzewiałe krzyże i omszałe kamienne płyty zlały się i zmieniły w obrazy ze straszliwych, owianych mrokiem opowieści z przeszłości. – Pierre d'Esnambuc, Love, ty wiesz, kto to był?! – wołałem. – Jeden z największych francuskich korsarzy. Pod przykrywką królewskiej spółki łupił naszych, aż furczało. A tu… tu leży L'Ollonais, sadysta i okrutnik, który złupił Maracaibo. I du Casse, przywódca flibustierów, który wraz z francuską flotą rządową splądrował Cartagenę. Henry Morgan, łupieżca Porto Bello, Maracaibo i Panamy. John Teach, zwany „Czarnobrodym”, szaleniec i morderca, u którego ponoć sam kusy służył w załodze. Jackson, który łupił Panamę, Jamajkę i Gwatemalę. Giovanni da Yerrazano, Jan Marten, Bartholomew Sharp, przecież to niemożliwe. Niemożliwe! – Billy, nie nadążam! – Edward chwycił mnie za ramię. – Co jest niemożliwe? – Bo takiego miejsca nie ma – wyjąkałem, wskazując mogiłę Jacksona, niski, porośnięty trawami wzgórek z cienkim, drewnianym krzyżem. – Nie ma i być nie może. L'Ollonais został zabity przez Indian w drodze do Cartageny, Henry Morgan umarł jako bogaty ziemianin na Jamajce, Teach i Sharp przepadli na morzu… Każdy zginął gdzieś indziej. Po co, na litość boską, po co ktoś miałby urządzać im cmentarz? – Nie mam pojęcia, Billy. – Edward stanął przy mnie i przeżegnał się powoli. – I boję się, że jeśli ty mi nie wytłumaczysz, nikt tego nie uczyni. – Wyspa, której nie ma na mapach! – wrzasnąłem, rozglądając się z coraz większą paniką. – A na niej cmentarz największych, najdzikszych i najbardziej szalonych piratów Indii Zachodnich, żeglarzy, przy których Bekker, Rodrigues i de Lanvierre


to nędzne szczury lądowe, niewiele groźniejsze od lewatywy Pollocka. Edward, jak ja mam ci to wyjaśnić? Wiatr czesał wysokie trawy, ukazując moim oczom kolejne rzędy mogił. Dach kapliczki lśnił żywym, księżycowym srebrem. – Nie zgodzę się z panem, kapitanie O'Connor – nadpłynął melodyjny, cichy szept. – Nie wydaje mi się, by Bekker i de Lanvierre byli nędznymi szczurami lądowymi. Byli znakomitymi i godnymi uwagi przeciwnikami jeszcze przed wybuchem tej wojny, a teraz… Cóż, teraz chyba przerośli najświetniejszych z nas. – Z kim… – zająknąłem się – z kim mam przyjemność? – Sir Francis Drake, do usług. Diabeł morski znów ukłonił się szarmancko, niemalże dotykając kapeluszem źdźbeł roztańczonej trawy. – Drake? – wykrztusiłem po dłuższej chwili. – Kapitan „Golden Hinde”? Najsłynniejszy korsarz królowej Elżbiety? Ten, który pierwszy opłynął kulę ziemską, gnębiąc Hiszpanów na każdej długości geograficznej? Zdobywca Cartageny i Santo Domingo, pogromca Wielkiej Armady i zwycięzca spod Kadyksu? Ten, którego imieniem niańki w Wenezueli straszą dzieci, które nie chcą spać? – To ja, choć skłamałbym, mówiąc, że we własnej osobie – odrzekł z przekąsem diabeł. – Moje ciało zeszło z tego padołu dwudziestego piątego stycznia roku Pańskiego tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego szóstego niedaleko Porto Bello, więc widzi pan to, co po nim zostało. Poza garścią opowieści i wenezuelską bajką na dobranoc, rzecz jasna. – Boże, Edward… – Cofnąłem się o krok. – To duch Drake'a… – Porucznik Edward Love, do usług – skłonił się Love, próbując zmusić swój głos, by brzmiał pewnie i stanowczo. – Choć tych usług proszę nie brać zbyt poważnie. – Pańska szarmanckość jest równa pańskiej przezorności, poruczniku. – Drake odpowiedział ukłonem. – Z mojej strony nic panom nie grozi. Rzekłbym nawet, że w pewien sposób jesteśmy sojusznikami. – I przyszło nam się o tym dowiedzieć na wyspie, której nie ma na mapach, panie Drake. – Zdołałem odzyskać ciut rezonu. – Bo nie mylę się chyba, twierdząc, że to pański fortel nas tu przywiódł, nieprawdaż? – W rzeczy samej. – Pozwolę sobie zatem spytać po co? – Postąpiłem krok do przodu. – Nie popełnię przecież wielkiego błędu, jeśli stwierdzę, że towarzyszył nam pan od początku tej eskapady. Widziałem pana przy Meek Shallows, potem w St. John's, na Isla de la Exilio, pod Santa Lucią… Towarzyszy nam pan jak cień! Po co? Dlaczego to


wszystko? – Gdybym był człowiekiem próżnym, O'Connor, rzekłbym, że staram się ratować pański tyłek. – Drake zmarszczył brwi. – Z różnym powodzeniem, bo wykazuje pan zadziwiającą odporność na wiele dobrych rad i przekonujących argumentów. Nie jestem jednak pańskim dobrym duszkiem, jeśli to właśnie przyszło panu do głowy. Dzięki chorej ambicji pewnego śmiałego człowieka pańskie tarapaty stały się bowiem po części moimi, a mnie nie odpowiada ten stan rzeczy. Innymi słowy, chcę położyć kres owej eskapadzie, jak to pan nazwał, O'Connor. Pańskimi rękami. – Nie ma cechy, którą bardziej bym cenił od szczerości. – Westchnąłem. – Niech pan mówi dalej, Drake. – A zatem zdziwiło pana to miejsce? – Dłoń korsarza zatoczyła łuk. – I to bardzo. Jego istnienie oznacza bowiem, że albo wszyscy kartografowie świata są głupcami, albo cała załoga „Magdaleny” uległa niezwykle przekonującej halucynacji. Fascynujące, jak by na to nie spojrzeć. – To nie jest halucynacja, a mapy z pewnością macie teraz lepsze niż ja, gdy żeglowałem po morzach Indii Zachodnich. – Drake roześmiał się. – Za moich czasów jedynie Hiszpanie znali się na kreśleniu map, a za dobrą hiszpańską mapę morską dawało się nierzadko i dwieście, trzysta dublonów. Tej wyspy jednakże nie znalazłby pan nawet na najlepszej. Bo niewielu żyjących kiedykolwiek rzuciło kotwicę przy La Tumba de los Piratas. – La Tumba de los Piratas? Grobowiec Piratów? – Przed setkami lat poszukiwacze wiedzy tajemnej schodzili cały świat w poszukiwaniu cmentarzyska smoków. Poszukiwacze kości słoniowej do dziś szukają po bezdrożach Czarnej Afryki cmentarzysk słoni – świętych miejsc, do których przybywają lądowe lewiatany tylko po to, by umrzeć z godnością. Skoro swoje cmentarzyska mają smoki, które rządziły przecież niebiosami, i słonie, najpotężniejsze istoty na lądzie, dlaczego własnego grobowca nie mieliby mieć najwięksi piraci? Na morzu jesteśmy przecież gatunkiem dominującym, obojętnie, co na ten temat sądzi admiralicja. Tak, panie O'Connor. Każdy z wielkich piratów ma tu swój grób. Choć kości dawno już rozsypały się w proch, nasze duchy wciąż żyją i unoszą się na wiatrach okalających wyspę. Dopiero po zapadnięciu zmroku schodzimy do Cmentarnego Miasteczka, by weselić się w tawernie Polly'ego Pemma, przekomarzać, śpiewać i opowiadać historie z dawnych lat. Albowiem La Tumba to jedyne miejsce, gdzie nasze duchy zyskują cielesną formę. Jedyne miejsce, gdzie moja moc rośnie na tyle, bym mógł z panem porozmawiać. – Skoro to wyspa duchów, to… – przełknąłem ślinę – to co ja tu robię? Co robię na


wyspie, do której żyjący nie mają przystępu? – Nie powiedziałem, że nie mają. – Drake uniósł palec, ozdobiony pierścieniem z rubinem w kształcie łzy. – W rzeczy samej, nie tak dawno mieliśmy wizytę pewnego śmiertelnika. Wizytę brzemienną w skutkach. Zakładam bowiem, że poznał pan nazwisko Christopher de Lanvierre? – I to aż za dobrze. – Skrzywiłem się. – Ten człowiek to wcielony diabeł. – Wcielony diabeł… – Drake uśmiechnął się smutno. – Obrazowa figura retoryczna, kapitanie. Zdziwiłby się pan, jak bliska prawdy. Słyszał pan o Czarnym Szkwale, prawda? Słyszałem. I naprawdę nie miałem teraz ochoty o tym rozmawiać. Nie w tym miejscu i nie z duchem. – Zechciałby pan przybliżyć mi ową legendę, panie Drake? – usłyszałem Edwarda, w którego głosie brzmiało już wystudiowane znudzenie. – Czarny Szkwał to nie legenda, poruczniku. – Duch korsarza pokręcił głową. – Nie jest to również po prostu lokalna odmiana burzy, jak twierdzi grupa naiwniaków silących się na racjonalne myślenie. Czarny Szkwał to po prostu ucieleśnienie najczystszego zła, jakie istnieje na tym padole. Przez setki lat był na tych wyspach jedynie pomniejszym złym duchem, bożkiem rozlewu krwi, do którego nie modlono się prawie nigdy. Karibowie bali się go panicznie i decydowali się prosić go o pomoc dopiero wtedy, gdy w niebezpieczeństwie znalazło się całe plemię. Dawne opowieści mówią, że choć demon skwapliwie pojawiał się na wezwanie i zawsze wspomagał wyznawców w walce, żądał za wstawiennictwo straszliwej ceny. Chciał, by płacono mu krwią. Dużą ilością krwi. By zaspokoić jego żarłoczność, Karibowie początkowo składali mu w ofierze jeńców wojennych, lecz to starczało jedynie na krótko. Apetyt demona rósł w miarę jedzenia i by go wykarmić, Indianie zmuszeni byli urządzać masakrę za masakrą, a gdy już wybili wszystkich sąsiadów, pozostawało im tylko karmienie go krwią członków własnego plemienia. Jeśli zaś odmówili złożenia kolejnej ofiary, Czarny Szkwał objawiał się pod postacią potwornej burzy, która szalała nad wyspą tak długo, póki nie wybiła ostatnich jej mieszkańców. Wiele plemion zniknęło w ten sposób całkiem bez śladu, a w puszczach, które zamieszkiwały, znajdowano jedynie powyrywane z korzeniami drzewa. Takiej furii nie mógł przeżyć nikt. – Czy wezwanie Czarnego Szkwału zawsze było decyzją zgubną w skutkach? – Najprawdopodobniej tak i do czasu pojawienia się Hiszpanów przyzywano go nader rzadko. Sytuacja odmieniła się, gdy Karibowie poznali, co to stal, broń palna, niewolnictwo i choroby. Przybycie diegów wstrząsnęło ich prostym światem i w


przeciągu kilku raptem lat wiele plemion stanęło na krawędzi zagłady. W skrajnej rozpaczy Indianie zaczęli coraz częściej przyzywać Czarny Szkwał, a ten, ogłupiony rozmiarami ludzkiego nieszczęścia i ilością rozlanej krwi, wkrótce przestał im służyć. Stał się niezależnym, obdarzonym świadomością bytem, który karmił się cierpieniem Indian umierających na grypę, bólem Murzynów duszących się w ładowniach statków i zwijających pod razami bata na prażonych słońcem plantacjach. Rozsmakował się w krzyku ludzi mordowanych przez piratów, wrzasku mieszczan płonących we własnych miastach i bełkocie wieszanych przestępców. Z roku na rok Czarny Szkwał stawał się silniejszy i zachłanniejszy, aż wreszcie stał się kreatorem. La Tumba de los Piratas jest jego dziełem, kapitanie O'Connor. Stworzył tę wyspę, by na zawsze więzić duchy tych, którzy dostarczyli mu najwięcej pokarmu. – Mój Boże… – Pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Bywało, że sam kląłem się na Czarny Szkwał! Nigdy bym nie sądził, że… że to Zło! – Bo tego nie wie nikt z żyjących, kapitanie. Nikt, poza garstką ludzi, których Czarny Szkwał szczególnie sobie upodobał i obdarzył łaskami. Wielu z nich trafiło już tu, na La Tumba de los Piratas, a ostatnim z żyjących jest Christopher de Lanvierre. Każde słowo, wypowiedziane cichym, melodyjnym szeptem Drake'a, docierało prosto do mego serca i mroziło je czystym strachem. – Gdy wielkie mocarstwa podpisały pokój i wycofały floty wojenne z Indii Zachodnich – opowiadał Drake – Czarny Szkwał wpadł w przerażenie. Świat był zmęczony wojną, a ludzie chcieli żyć w pokoju, pragnęli zajmować się handlem i uprawiać ziemię. Dola niewolników na plantacjach zaczęła się powoli poprawiać, a ostatni piraci zadyndali na stryczkach. Nadchodziły czasy pokoju i dobrobytu, co dla Czarnego Szkwału było nie do przyjęcia. Potrzebował człowieka, który na nowo zatrzęsie Karaibami i sprawi, że do morza znów spłynie krew mordowanych, a nad miastami uniosą się słupy dymów. – I znalazł de Lanvierre'a – powiedziałem cicho. – Tak – pokiwał głową Drake. – Śledził go przez wiele miesięcy, lecz nie mógł znaleźć doń przystępu. Ślepy los sprawił bowiem, że najlepszym druhem de Lanvierre'a stał się jakiś żarliwy jezuita, którego nazwisko umknęło w mrokach niepamięci. Szczęściem, że był to prawdziwy sługa boży, a nie jeden z tych tłustych, oddanych rozpuście obłudników, gdyż imię boże to jedyne, czego Czarny Szkwał się obawiał. Dopiero podczas ostatniej bitwy u przylądka Cabo Verde, gdy fala spłukała owego księdza z pokładu…


– Armando Boquita… – wyszeptałem. – …Zło pochwyciło de Lanvierre'a w swe szpony – ciągnął korsarz, nie zwróciwszy uwagi na moje słowa. – Czarny Szkwał ocalił go z kipieli i natchnął okrutnym Planem. Obdarzony nadludzkimi mocami francuski renegat zabrał się do przygotowywania nowej, straszliwej wojny, a za swego głównego wroga obrał sobie początkowo nas, Anglików. W końcu to Royal Navy zdruzgotała jego ostatni okręt. Przez długie miesiące Szalony Hrabia w przebraniu odwiedzał angielskie miasta, by odnaleźć słabe punkty w ich obronie, gromadził złoto, brylanty i proch, paktował z potencjalnymi sojusznikami, a przede wszystkim szukał odważnych, bezwzględnych żeglarzy, którzy będą mu służyć. Beniamina „Siedem Żyć” Bekkera uratował przed stryczkiem w Willemstad, „Papugę” Rodriguesa wyciągnął z hiszpańskiego więzienia, a Benediktowi Manuu, który wiódł nędzny żywot rolnika gdzieś na Islas Los Roques, przypomniał o upokorzeniach, jakich doznał jego lud. By ściągnąć Angusa Conally'ego i jego bandę Irlandczyków, popłynął ponoć aż do Europy. De Gillierę i Heartha, dowódcę „Almighty”, po prostu przekupił, a jak przyłączył się do niego Morris Black, tego nie wiem nawet ja. Jednakże największą bronią de Lanvierre'a stało się to, czym Czarny Szkwał obdarował go tutaj. Na La Tumba de los Piratas. Na moment zapadła cisza. Księżyc na nowo skrył się za chmurami, a wtedy postać Drake'a zamieniła się w ciemną, niewyraźną plamę. Gdy odezwał się ponownie, jego głos był głuchy, jakby dochodził zza grobu. – Jakie są największe przeszkody podczas toczenia morskich batalii, kapitanie O'Connor? – zapytał. – Nooo… Przede wszystkim nieprzewidywalność żywiołów – bąknąłem, nie bardzo wiedząc, do czego zmierza Drake. – Burze, które pojawiają się w najmniej spodziewanym momencie, przeciwne wiatry, szkwały, nieoznaczone rafy… – Proszę nie żartować. Z niesprzyjającą pogodą dobry żeglarz poradzi sobie bez trudu. Nie sądzi pan, że znacznie większym problemem jest koordynacja działań między poszczególnymi jednostkami i eskadrami? System sygnałów, opracowany przez admiralicję Royal Navy, jest zadowalający, lecz funkcjonuje tylko podczas korzystnej pogody i gdy okręty pozostają w zasięgu wzroku. De Lanvierre, który planował uderzyć na nas w wielu miejscach naraz, potrzebował czegoś skuteczniejszego i o wiele większym zasięgu. To dlatego właśnie Czarny Szkwał podarował mu nas. – Was? – Demon wybrał duchy najlepszych, najśmielszych i najzajadlejszych karaibskich


piratów i przydzielił ich kapitanom de Lanvierre'a. Rodrigues otrzymał Johna Hawkinsa, Bekker-Lavasseura, Black-L'Ollonais'go i tak dalej. Każdy z duchów zaś został obdarowany cząstką mocy Czarnego Szkwału, pozwalającą mówić ludzkim głosem i przemieszczać się z ogromną prędkością, dzięki czemu cienie zmieniły się w idealnych chłopców na posyłki. Zadaniem dumnym duchów z La Tumba stało się przenoszenie rozkazów oraz ważnych wieści między podwładnymi de Lanvierre'a. Dzięki niematerialnym ciałom mkniemy niczym wiatr. Niczym spadające gwiazdy! – Niczym spadające gwiazdy… – powtórzyłem bezwiednie. – Dobry Boże, nareszcie wszystko rozumiem! To dlatego de Lanvierre, który przebywał w St. John's, dobrze wiedział o zajściach w Port Royal! To dlatego przy wybrzeżu Santa Lucii czekał na nas „Hellfire”! – To dlatego de Lanvierre mógł w jeden dzień zająć wszystkie angielskie wyspy Indii Zachodnich – uzupełnił Drake. – Rozumie pan teraz, jaką mocą włada ten człowiek? – Rozumiem. Rozumiem też, że duch służący Blackowi z pewnością zdołał już przekazać de Lanvierre'owi wieści o zajściach pod Santa Lucią. Boże święty, chyba już po nas. – Wątpliwe, O'Connor. – Nie widziałem twarzy Drake'a, ale byłem pewien, że uśmiecha się lekko. – Jak do tej pory, walka z przeważającymi siłami wroga doskonale się panu udaje. Poza tym, jak mawia pański przyjaciel, czyż dżentelmen nie podejmuje się tylko przegranych spraw? – Po co to wszystko, panie Drake? – zapytałem zmęczonym głosem. – Po co zadał sobie pan tyle trudu, by sprowadzić nas tutaj i opowiedzieć całą tę historię? Przecież byliście kiedyś piratami, do ciężkiej cholery! Powinniście być dumni z de Lanvierre'a i służyć mu z zapałem! – Otóż to, O'Connor! – parsknął Drake. – Byliśmy! Byliśmy korsarzami, piratami, flibustierami, ale nasze czasy minęły! Dziś jesteśmy duchami z przeszłości, bohaterami opowieści i kołysanek, należymy do historii! Nasz czas przeminął i większość nie chce być niczyimi chłopcami na posyłki! Wygląda na to, że tylko L'Ollonais'mu podoba się nowa robota, natomiast reszta ma już jej dość! Musi nas pan uwolnić, O'Connor! Musi pan uwolnić tych, których uwięziła moc Czarnego Szkwału! – Pan jest wolny, Drake. – Wzruszyłem ramionami. – Co to pana obchodzi? – Nie jestem wolny. – Księżyc na powrót oświetlił twarz Drake'a, teraz poważną i zaciętą. – Przynajmniej nie do końca. Bo nie powiedziałem jeszcze


najważniejszego. Jako swego ostatniego sojusznika niejako w ostatniej chwili de Lanvierre wybrał pana. – Mnie? – Cofnąłem się o krok, całkiem wytrącony z równowagi. – Przecież ja nie jestem piratem! – Hearth też nie był, a służy Szalonemu Hrabiemu z ogromną ochotą. De Lanvierre'owi bardzo spodobała się opowieść o zdobyciu „Magdaleny” oraz plotki o pańskiej niechęci do monarchii brytyjskiej. Gdy zaś dotarły doń wieści o tym, jak wystrychnął pan de Gillierę na dudka, postanowił naprędce wciągnąć pana do swej intrygi. Jak na człowieka pysznego przystało, nawet nie przyszło mu do głowy, iż może pan odmówić, więc poprosił Czarny Szkwał, by ten wezwał mnie z La Tumba. To ja miałem być pańskim posłańcem, O'Connor. – Ale pan nie jest, Drake – po raz pierwszy od dłuższej chwili odezwał się Love. – Kapitan O'Connor odrzucił wspaniałomyślną ofertę hrabiego, a zatem dlaczego postanowił pan mu towarzyszyć? – Bo pan, O'Connor, to pierwszy element jego Planu, który zawiódł – uśmiechnął się korsarz. – Uznałem to za dobry znak i jak dotąd się nie pomyliłem. Musi pan na siebie uważać, O'Connor. Z wiedzą, którą pan właśnie otrzymał, jest pan jedynym człowiekiem, który może Szalonego Hrabiego powstrzymać. I wyswobodzić moich braci. Wiatr przyniósł strzępy radosnych okrzyków z plaży. Spojrzałem w tamtym kierunku – zgasły świece otaczające ambonę, a zamiast nich zapłonęły żywiej ogniska. Wyglądało na to, że msza się zakończyła, a Fowler pozwolił ludziom na otwarcie beczki z rumem. – Zaraz zaczną nas szukać – powiedziałem do Edwarda. – A moi towarzysze zapewne zasiedli już w tawernie u Polly'ego – stwierdził Drake. – Nie spodziewam się jednak dziś szczególnie hucznej zabawy. Zdaje sobie pan sprawę, O'Connor, że wszyscy oni słyszeli Słowo Boże po raz pierwszy od ostatniego namaszczenia? O ile, rzecz jasna, przy śmierci któregoś był ksiądz. Zaiste, warto było was tu ściągnąć. Uśmiechnąłem się, a najsłynniejszy ze wszystkich korsarzy świata odpowiedział tym samym. I już miałem ukłonić się dwornie i odejść, gdy nagle usłyszałem jego głos. – A jak panu służy mój rapier, O'Connor? – Rapier? – Miał to być prezent od de Lanvierre'a… Skąd to zdziwienie? Pomyślał pan pewnie, że to szpada? A pan, poruczniku Love, ekspert od spraw fechtunku? Nie


poznał pan różnicy? – Oczywiście, że poznałem – spąsowiał Edward. – Tylko jakoś nie było czasu, by kapitanowi to objaśniać. Zresztą to żeglarz i nie ma bladego… Eee… Właśnie, zupełnie czasu nie było. – Ongiś dostałem tę broń od królowej Elżbiety. Napis na awersie miał oznaczać, że ktokolwiek podniesie rękę na mnie, zaatakuje samo imperium. Cóż, czasy się zmieniły. – I to jak. Ale dobrze wiedzieć, że władam tak zacnym orężem. Na pewno wykorzystam go przeciwko… – Uśmiechnąłem się znowu. – Cóż, przeciwko piratom. Jakkolwiek dziwnie by to dla pana nie brzmiało.

Vincent oczywiście nie uwierzył w ani jedno słowo. Uparcie kręcił głową i spluwał na piasek, spoglądając na mnie i Edwarda niczym na parę wariatów, a nasze żarliwe tłumaczenia kwitował uwagami na temat szkodliwości karaibskiego słońca. Było tak do chwili, gdy na tle płonącego wysoko ogniska pojawił się Drake, złożył mu ukłon i dwornymi słowy przeprosił, że ukradł mu wachtę. Przysięgam na wszelkie świętości, że nigdy nie widziałem starego dobrego Vincenta tak oszołomionego. Poza nami trzema nikt Drake'a nie widział. Nasi marynarze, zarówno ci ranni, jak i w pełni sił, jednako raczyli się rumem, pląsali wokół ognia i śpiewali wniebogłosy. Nie dziwiłem im się – msza i kazanie ojca Maurycego sprawiły, że ich serca były lekkie po raz pierwszy od wielu miesięcy, a może nawet lat. Nie chciałem tego przerywać. Uczciwie zapracowali na chwilę zabawy, a przecież od rana znów czekała ich praca przy remoncie. Ojciec Maurycy siedział z boku, rozmawiał cicho z kilkoma marynarzami i popijał z kubka podawanego mu przez Bamba. Na twarzy Murzyna jaśniała radość, jakiej nigdy dotąd u niego nie widziałem. – Wszystko wskazuje na to, że właśnie dorobiliśmy się pokładowego kapelana – powiedziałem do Edwarda i Vincenta, gdy Drake zniknął już w mroku nocy. – Oby nie stracił swego duszpasterskiego zapału, gdy spędzi trochę więcej czasu wśród tej bandy – stwierdził Edward.


– Nie sądzę. – Uśmiechnąłem się. – Przypomnijcie mi, przyjaciele, jedną rzecz. Czy wedle praw admiralicji istnieje jakieś specjalne wynagrodzenie za walkę ze Złym? Skoro funkcjonuje pryzowe i frachtowe, to może jest również diabłowe? – Wątpliwe, Billy – mruknął Vincent. – Admiralicja nawet pryzowe wypłaca niechętnie. Nie sądzę, by mieli specjalny dodatek za walkę z siłami nieczystymi. Pociesz się jednak, że krucjata to dość niedochodowe przedsięwzięcie. – Och, nieprawda – zaprzeczył Edward. – Torquato Tasso wprawdzie nie pisze o tym wprost, ale daje do zrozumienia, że krzyżowcy wzięli na Saracenach ogromne łupy. – Brzmi dobrze. – Pokraśniałem. – Szara strefa. Admiralicja nie odciągnie żadnego podatku. – Szlag by to trafił. Nic, trzeba się napić. Trzeźwymi nas nie wezmą. I piliśmy, tańczyliśmy, śpiewaliśmy aż do wschodu słońca. Ostatnią rzeczą, którą wyobraziłem sobie przed zapadnięciem w sen w namiocie, ustawionym dla mnie przez Sullivana, była ciemna tawerna w niewielkim, wymarłym miasteczku, skrytym za ścianą tropikalnego lasu. Oczyma wyobraźni ujrzałem dawnych królów mórz, którzy siadają wzdłuż długich ław, przejmują ciężkie kufle z rąk Polly'ego Pemma, ale wychylają je w milczeniu, w niemym, pełnym ulgi toaście. I znów poczułem wzruszenie.

Ze snu wyrwały mnie dzikie wrzaski. Moją pierwszą myślą było, że tańce na plaży wciąż trwają, ale po chwili uświadomiłem sobie, że zwykła zabawa nie jest w stanie wyzwolić tak entuzjastycznych wiwatów. Półprzytomny, wybiegłem z namiotu z lunetą w garści i wmieszałem w tłum rozradowanych marynarzy, którzy wskazywali sobie nawzajem coś na horyzoncie. – Co się dzieje, do cholery? – huknąłem. – To nasi, znaczy się tamci – odparł bosman O'Neil i trzepnął w potylicę da Silvę, który chciał mu odebrać lunetę. – Te cholery jedne, się znaczy. – Co? – Royal Navy, sir! – wrzasnął Slice. – Płyną nakopać piratom. Rach-ciach, łubudubu, niech nam żyje…


– Ciszej bądź! – rzuciłem, wycelowując lunetę. – O kurwa. To rzeczywiście oni, znaczy się nasi, czyli te cholery. W milczeniu obserwowałem procesję okrętów, która wolno, majestatycznie sunęła wśród oparów mgły. Prowadził gigantyczny trójpokładowy liniowiec „Warrior”, za nim ciągnęły niewiele mniejsze „Triumphant”, „Nonsuch” oraz „Defender”. W ślad za ostatnim z liniowców płynęło kilka fregat, przypominających teraz ledwie kaczątka przy matce, choć z pewnością każda z nich była większa od „Magdaleny”. Tysiące dział, dziesiątki tysięcy ludzi, liczne oddziały piechoty morskiej… Nie umiałem wyobrazić sobie potęgi, która mogłaby powstrzymać tak silną eskadrę. Nagle ostrzeżenia i opowieści Francisa Drake'a wydały mi się trudne do przyjęcia. – To nasi… – powtórzyłem. – Skroją de Lanvierre'owi dupę, aż się patrzy. No, chłopaki, bierzmy się do roboty. Nie chcecie chyba spóźnić się na ostatnią bitwę? Nie chcecie przecież, by pryzowe przeszło wam koło nosa, prawda? Odpowiedział mi gromki okrzyk tryumfu. Nagle zapragnąłem, by ujrzała mnie teraz Manuela. ===b1hpUGdR


3 Koło fortuny

Radość i entuzjazm wśród załogi ucichł dwa dni później, gdy naprędce wyremontowana „Magdalena” pełzła już wśród wezbranych fal Morza Karaibskiego. Bo dość nieoczekiwanie dla wszystkich zmieniłem zdanie. – Ty niczego nie rozumiesz. – Pochyliłem się przez całą szerokość mahoniowego biurka w kierunku Vincenta, który siedział ze skrzyżowanymi ramionami i patrzył na mnie spod zmarszczonych, czarnych brwi. – Kompletnie. – Zgadza się – pokiwał wolno głową porucznik, ale nie spuścił ze mnie ciężkiego, oskarżycielskiego wzroku. – Kompletnie. Bo obietnic się dotrzymuje, Billy. Przedwczoraj rano na La Tumba oznajmiłeś załodze, że będziemy walczyć u boku Royal Navy. Obiecałeś im walkę, łupy i pryzowe, a teraz się wycofujesz! Zgadza się, Billy. Kompletnie tego nie rozumiem.


– Gdzie w tej chwili są okręty Royal Navy, Vince? – Skąd mam wiedzieć? – Fowler wzruszył potężnymi ramionami. – Otóż to. Czyli oczekujesz ode mnie, że w pogoni za nimi przetrząsnę całe Indie Zachodnie? Na podziurawionym okręcie ze zdekompletowaną załogą! Vince, połowa ludzi na pokładzie, łącznie ze mną, tobą i Edwardem, ma przecież zaległe wyroki śmierci! Jak ty sobie w takiej sytuacji wyobrażasz współpracę z Royal Navy? – Jedyną rzeczą, której oczekuję od ciebie jako dowódcy – Vincent cedził każde słowo – jest to, że będziesz wydawał sensowne i przemyślane rozkazy. Byłem przekonany, że na La Tumba dobrze wiesz, co mówisz. Załoga również. – No dobra, zagalopowałem się, wielkie mi rzeczy! – Wzruszyłem ramionami. – Vincent, pomyśl logicznie. Nie ma sensu gnać za Royal Navy, skoro obaj wiemy, że admirałowie chętniej nas obwieszą, aniżeli dopuszczą do łupów. Zajmijmy się lepiej tym, co do nas należy, krucjatą. Obaj już wiemy, że Szalony Hrabia sprzymierzył się z Czarnym Szkwałem, a to oznacza, że ogień z dział nie wystarczy, by go pokonać. Potrzebujemy pomocy, a jedynym człowiekiem, który może jej udzielić, jest padre Armando! Ze słów Drake'a wynika, że to właśnie on przez długie lata trzymał Czarny Szkwał z dala od de Lanvierre'a. Skoro udało mu się wtedy, uda mu się i teraz! – Chcesz wrócić na Isla de la Exilio – stwierdził Vincent po chwili ciężkiego milczenia. – Tak! – wykrzyknąłem, uderzając pięścią w blat biurka. – Weźmiemy ojca Boquitę na pokład i razem… – Gówno – przerwał mi bezceremonialnie Fowler. W jego zwężonych, ciemnych oczach zamigotała lekka drwina. – Krucjata, tak? Niech inni walczą w huku dział o złoto, splendor i sławę, podczas gdy my, szarzy rycerze morza, pokonamy prawdziwe zło? Gówno, że się powtórzę. Tobie chodzi o tę Manuelę. – Uważaj na słowa! – Poderwałem się, przewracając krzesło. – I kto to mówi, Billy. – Vincent ani drgnął. Jego wzrok również. – Ja nie okłamałem całej załogi. Pociemniało mi przed oczyma i zacisnąłem zęby, z całej siły tłumiąc rodzącą się we mnie wściekłość. Mimo wzburzenia wciąż pamiętałem, że naszej rozmowy słuchają dziesiątki ciekawskich uszu. Vince musiał również być tego świadom, skoro rozmawiał ze mną po angielsku. – Po czyjej jesteś stronie? – wycharczałem, wbijając weń nienawistne spojrzenie. Fowler uśmiechnął się i otworzył usta do odpowiedzi, ale w tej samej chwili na


progu kajuty stanął Edward. Z uniesioną prawą brwią. – Kapitanie – odezwał się oficjalnie. – Pragnę donieść o wykroczeniu, jakiego dopuścił się jeden z pańskich podkomendnych. Trzech moich żołnierzy trafiło do szpitalika okrętowego po spożyciu posiłku przygotowanego przez kucharza pokładowego, niejakiego… – zerknął na trzymaną w dłoni kartkę – niejakiego Samuela Butchera. Wszyscy wykazują objawy zatrucia pokarmowego. Wedle raportów członków pańskiej załogi ów Butcher od jakiegoś czasu dodaje glinę do posiłków, co jak dotąd nie spotkało się z żadną reakcją z pana strony. Przebolałbym jednakże chorobę moich ludzi – wiadomo, że cierpieć to rzecz żołnierska – gdyby nie fakt, iż do szpitalika z objawami zatrucia trafił również Winston. Głos porucznika zadrżał lekko, lecz ten wzniósł palec dla wzmocnienia swej wypowiedzi i ciągnął, patrząc ponad moim ramieniem. – Jego stan nie budzi co prawda obaw, lecz cierpienie fizyczne i moralne, które… Nie słuchałem go już. – Butcher – szepnąłem z irracjonalną ulgą. Oto kozioł ofiarny, którego szukałem, kuk Butcher, sadystyczna kreatura, grzybiarz śmierci i truciciel tłumów. Glina, tak? Już ja mu się, kurwa, dobiorę do dupska… Dziko rycząc, wypadłem z kajuty kapitańskiej i skoczyłem w czeluście pokładu dolnego.

Furii starczyło mi na pchnięcie drzwi do kambuza, trzy susy w głąb i powitalny ryk: – Panie Butcher, proszę tu do mnie! Natychmiast, psia twoja mać! A potem ujrzałem gigantyczny wprost kocioł do odsalania mięsa i zatrzymałem się, tknięty niepewnością. Nigdy bym nie przypuszczał, że jest tak wielki. Nigdy bym też nie zgadł, że ogień w piecu huczy tak głośno ani że na opromienionych jego blaskiem ścianach wiszą pęki tajemniczych ziół. Panowało tam takie gorąco że moje czoło natychmiast pokryło się potem. Z rosnącym wahaniem uświadomiłem sobie, że rzadko bywam w kambuzie i tak naprawdę to nie wiem, czym Butcher zajmuje się po godzinach. – Dzień dobry, kapitanie! – Aż podskoczyłem, gdy kuk wychynął zza kotła. W blasku płomieni z pieca przypominał rosochatą, koślawą wierzbę – jego


szerokie, płetwiaste stopy wyglądały jak poskręcane korzenie, a rozczochrane, sterczące na wszystkie strony włosy – wierzbowe witki. Szeroko rozwarta, ozdobiona pieńkami zębów gęba nosiła nawet pewne podobieństwo do dziupli, ale porównanie w gruncie rzeczy było mylne. Wierzby, nawet te najgroźniejsze, nigdy bowiem nie tulą do ciała wyszczerbionych tasaków, nie łypią z nieufnością na obcych ani nie sapią charkotliwie z każdym oddechem. – Świeże mięso! – zagaił kuk, wskazując bulgoczący kocioł. – Wspaniale, panie Butcher, zaiste dobra robota. – Rozpaczliwie krzesałem resztki autorytetu. – Przychodzę jednakże w nieco innej sprawie. Widzi pan, otóż posiłki… – Pozabijam – smarknął kuk i zlizał muchę wędrującą po jego policzku. – Wszystkich pozabijam. Jak psy. – Właśnie o tego psa się rozchodzi. Widzi pan, otóż doszły mnie słuchy… – Pozabijam – charknął Butcher i postąpił krok do przodu. Ja zaś cofnąłem się, na razie z godnością. – To cudownie, ale widzi pan… Otóż porucznik Love wyraża dezaprobatę… – Na wszelki wypadek cofnąłem się jeszcze o krok. By uniknąć żaru z pieca oczywiście. – Wyraża dezaprobatę, jak sam ujął… – Świeże mięso – przytaknął Butcher, podchodząc jeszcze bliżej. W wyobraźni mknąłem już korytarzami na pokład, ku ożywczemu, świeżemu powietrzu. Otarłem gęstniejący pot z czoła. – Dezaprobatę, gdyż ponoć… ponoć zdarza się panu dodać gliny do posiłków… – Mało gliny – mlasnął Butcher. – Mało. – Cóż, świetnie, że to ustaliliśmy… – jąkałem, macając za sobą w poszukiwaniu klamki. – Bo widzi pan, dzisiaj jest niedziela… Niedzielny pudding zaś to… Eee… Wreszcie znalazłem klamkę i pchnąłem lekko drzwi. Do kambuza wpadło nieco światła dziennego i nagle dojrzałem nowe elementy pomieszczenia, dotychczas skrywane przez mrok. Pięcioramienną, obwiedzioną kręgiem gwiazdę, wymalowaną na podłodze. Kubły pełne zaschniętej gliny i stojącą w kącie trumnę. Pęki ziół, z których wystawały zasuszone szpony ptaków i gadzie paszcze. Niewielkie dyby, poplamione zakrzepłą krwią. Butcher chuchnął siarką i oblizał sobie nos. Mogłem się mylić, ale wydawało mi się, że jego język jest rozdwojony na końcu. – Właśnie, niedziela… – pisnąłem słabiutko. – Jest niedzielny apel. Na śmierć zapomniałem… Do widzenia!


Doszedłem do siebie jakieś dwie godziny później. Założyłem galowy mundur z przepysznymi epoletami, na starannie sczesane w kucyk włosy nałożyłem szeroki, trójgraniasty kapelusz, a do boku przypiąłem rapier Drake'a, po czym wychyliłem kubek wina dla animuszu i wyszedłem na pokład rufowy. Zgodnie z tradycją stałem tam przez chwilę i patrzyłem na unoszący się i opadający horyzont przed dziobem okrętu. Pode mną, na śródokręciu, marynarze szybko formowali szeregi, poganiani gwizdkami bosmańskimi i gniewnymi pokrzykiwaniami oficerów. Za moimi plecami z trzaskiem zaprezentowała broń piechota morska. Papugi na rejach wierciły się i skrzeczały. Kiedy myśmy ostatni raz widzieli słońce? – zapytałem się w duchu, zapatrzony na roztańczone fale i stalowoszare niebo. Daleko na północy, niczym monstrualne kruki, z wolna zbierały się czarne chmury. Zupełnie jakbyśmy byli na Morzu Północnym, myślałem, a nie na złocistych Karaibach. Szaro i ponuro, a w sercach zimno. Fowler krzyknął po raz ostatni i marynarze z podwachty grota znieruchomieli w równym szeregu, a chwilę po nich ludzie z podwachty foka, których bosman O'Neil zmierzył surowym spojrzeniem. Zapadła cisza, przerywana jedynie hukiem fal, odrzucanych przez dziób okrętu. Moje nieposłuszne myśli znów odbiegły daleko, ku słonecznej wyspie i rozgrzanym piaskom plaży, po których być może spaceruje teraz Manuela. I nagle rozpaczliwie zapragnąłem być przy niej. – Kapitanie! – wizję rozwiał głos Sullivana. – Godzina dwunasta! Pozycja okrętu – czternasty stopień dwanaście minut szerokości północnej… – Dziękuję, poruczniku. Godzina dwunasta. – Godzina dwunasta! – huknął Sullivan. Ku memu zdumieniu głos nie załamał mu się ani nie zadrżał. Żołnierz piechoty morskiej uderzył w dzwon pokładowy. Odwróciłem się ku Edwardowi, który odbił od równego szeregu piechoty morskiej i z kapeluszem pod pachą ruszył w moim kierunku. Nie zauważył liny, której zapomniał zwinąć któryś z marynarzy i jego dostojny krok przerwało zgoła niedostojne potknięcie. – Pokrrrak! Pokrrrak! – ciszę przerwał radosny wrzask którejś z nowych, niedoświadczonych papug.


Edward wyprostował się i poprawił mundur, po czym płynnym ruchem wyjął pistolet i wystrzelił, nie celując. – Piechota morska w gotowości. – Zasalutował z godnością, zdmuchując kolorowe piórko, które osiadło mu na nosie. Jego twarz była całkowicie nieruchoma, a oczy nie zdradzały żadnych emocji. – Dziękuję, poruczniku – powiedziałem, siląc się na podobną obojętność. – Zechce pan mi towarzyszyć w inspekcji załogi. – To dla mnie zaszczyt, sir. Razem zeszliśmy na śródokręcie, ku oczekującym nas milczącym szeregom marynarzy. Etykieta morska zakazywała dowódcy dokonującemu inspekcji jakichkolwiek zbliżeń z załogą – miał on wypełnić swój obowiązek z godnością i nie zniżać się do pogwarek, żartów i poufałych komentarzy. Ja jednakże ignorowałem owo przykazanie w całej rozciągłości. Byłem zbyt zżyty z załogą, by defilować przed nimi z dumną miną, i każdą inspekcję traktowałem jako okazję, by kogoś pochwalić, z kimś zażartować, a kogoś dla śmiechu obrugać. Jak dotąd. Albowiem nigdy dotąd podczas niedzielnego apelu nie powitał mnie szereg obojętnych, milczących twarzy. Żaden z marynarzy nie uśmiechnął się. Nie słychać było szeptów, chichotów czy przekomarzania, nikt się nie drapał, nie wiercił, nie poprawiał spodni ani nie obgryzał paznokci. Ludzie stali w milczeniu i wodzili za mną ciężkimi, znaczącymi spojrzeniami, a ja z każdym krokiem czułem się coraz gorzej. – Melduję podwachtę grotmasztu w gotowości – zameldował obojętnie Vincent Fowler, patrząc nad moim prawym ramieniem. – Doskonale. Dziękuję, poruczniku. Śliczna wstążka, Mullholland. Jestem pewien, że na lądzie wzbudziłaby zachwyt co drugiej panny. I co trzeciego dżentelmena. – Dziękuję, sir – wyprostował się Mullholland, patrząc w tym samym kierunku co porucznik Fowler. – Hmmm… Slump, twoja łydka aż błyszczy. Czyżby w nocy dobrał się do niej Winston? Nikt się nie roześmiał, podobnie gdy zapytałem Danny'ego o stan zdrowia jego kuzyna Koko, gdy skomentowałem komiczny żabot na koszuli Sandersa lub gdy nazwałem Toma Mikelsena przystojniakiem. Marynarze nadal milczeli i wypalali mi w plecach dziury ciężkimi spojrzeniami. – Idiot! Idiot! – rozdarła się niespodziewanie Barachło. – Kapitan idiot! Palce zbielały mi na rękojeści pistoletu, ale zdołałem się jakoś opanować. Zaciskając mocno zęby, ruszyłem ku pokładowi rufowemu. Zdumiony Love ledwie


za mną nadążał. – Marynarze! – ryknąłem, wpijając dłonie w balustradę otaczającą uskok rufówki. – Dość tego, do jasnej cholery! Na „Magdalenie” nigdy się nie milczało, psiamać, i nigdy milczeć nie będzie! Żeglujemy razem od lat, ludzie, i nie życzę sobie, by o nastrojach na pokładzie powiadamiała mnie jakaś chędożona papuga! Mówcie! Mówcie, oczajdusze! Mówcie, co was gryzie! Słowa uwięzły mi w gardle, zduszone narastającą wściekłością. Zmrużywszy oczy, wpatrywałem się w złowrogie, milczące szeregi marynarzy. – Kapitanie! – Love stanął za mną. – Czy życzy pan sobie, bym nakazał moim żołnierzom… – Nie – sapnąłem. – Niczego sobie nie życzę. – To wygląda na bunt. – Ma pan przywidzenia, poruczniku. A wy mówcie! Mówcie! Szereg wreszcie drgnął. Wystąpił Slump, postukując drewnianą nogą. – A bo to wszystko chuja warte – oznajmił. – To żeglowanie wte i wewte. – Gdzie nie popłyniem, to ktoś nam wpierdol spuszcza! – wrzasnął ktoś za jego plecami, chyba Sanders. – Cięgiem ino okręt reperujem! Co my, korsarze czy drużyna stoczniowców? – Ani łupów, ani pryzowego… – stwierdził Mullholland, zakładając ramiona na piersi. – Dobrze, że piraci porty pozajmowali i nie ma gdzie na kotwicy stanąć! Prędko byśmy na dziadów wyszli, co to się w pięciu na najtańszą dziwkę składać muszą! – My chcemy łupów, kapitanie! – huknął O'Neil. – Łupów, a nie nieśmiertelnej sławy! – Łupów, a nie na Isla de la Exilio! Łupów! Złota! – I pełnego kapciucha! – Niebieski! Niebieski! – darła się Barachło, a Pruchło dorzucała jakieś przekleństwo do taktu. – Niebieski idiot! Poprawiłem mundur i wypaliłem z pistoletu, co od wieków było najlepszym sposobem, by na moment uciszyć rozentuzjazmowaną załogę korsarskiego okrętu. W istocie, rozgorączkowany tłum na śródokręciu umilkł natychmiast. – Posłuchajcie mnie, wy zgredy, matoły, wy płaczliwe baby! – wycharczałem. – Łatwo wam walić piętami w pokład i złota żądać! Łatwo wam wrzeszczeć i obrażać się na tego, co was przygarnął i od stryczka uchronił, niewdzięcznicy! A ja powiem wam jedno! Gra toczy się o wysoką stawkę, wy cholerne gnidy, i nie pozwolę, by wasza chciwość pogrzebała mój plan!


– Jaki plan, kapitanie? – wykrzyknął szyderczo Mikelsen wśród chóru gniewnych pomruków. – To, że dajemy się bezkarnie ostrzelać byle komu, nazywa pan planem? – Naszym zadaniem jest pokonanie de Lanvierre'a, arcyłotra i króla piratów! To nasza misja i obowiązek, a honor nakazuje… – Za honor rumu się nie kupi! – Waszym zadaniem jest walka, psiamać! Walka o… – My walczyć potrafimy, sir – odezwał się O'Neil. Z założonymi na piersi masywnymi ramionami, zmierzwioną czupryną i potarganą brodą wydawał się aż skrzyć od tłumionego gniewu. – Pokazaliśmy to w Port Royal, przy Meek Shallows i na Isla de la Exilio. Pokazaliśmy to na Barbadosie i pod Santa Lucią. I co nam z tego przyszło? „Cassandrę” kazał pan rozpieprzyć o skały, hiszpańskie galeony topić ogniem dział, a jedyne, co udało się zrabować w Speightstown, to czerwone sukno na ambonę! – A czego pan się spodziewa, bosmanie? – Niespodziewanie wyrósł u mego boku ojciec Maurycy. – Więcej okazji do rabunku? Zazdrości pan tym, z którymi pan walczy? Surowy i ochrypły głos kaznodziei podziałał na załogę niczym kubeł zimnej wody. Mamroczący gniewnie marynarze zamilkli, niektórzy zwiesili głowy. Jedynie O'Neil nie stracił rezonu. – Nie, ojcze. Nie zazdroszczę tym psubratom, bo gdyby tak było, już bym do nich przystał. Wściekam się o co innego. Od dwóch miesięcy tułamy się od wyspy do wyspy, walczymy i giniemy, a pan kapitan przepuszcza każdą szansę na zarobek. A ja właśnie tego spodziewam się od życia! Nie tylko walki, ale i zarobku! – Źle słuchaliście kazania na La Tumba, bosmanie! – zagrzmiał rozwścieczony kaznodzieja. – Źle! Nie pamiętacie o tym, że w sercu trzeba nosić Boga, a nie… – Dość, ojcze. – Uniosłem prawą dłoń, przerywając mu w pół słowa. Druga ręka gładziła kieszeń, kryjącą pewno dawno już zapomniany mieszek obszyty perłami. – Oni mają rację. Każda krucjata musi mieć swój cel, ale także i korzyści. O celu ostatnio gada się dużo, a o korzyściach wcale. Spójrzcie zatem. Nie powiedziałem o tym ani Vincentowi, ani Edwardowi. Zanim odbiliśmy od Isla de la Exilio, padre Boquita odciągnął mnie na bok i wcisnął w dłoń mieszek zabrany przez jego siostrę. „Nie chcę, by odpłynął pan z tej wyspy z urazą w sercu, kapitanie” – wyszeptał, patrząc mi w oczy. „Nie chcę, by w głębi serca myślał pan, że powoduje mną chciwość czy lęk, a nie troska o mych ludzi, jak to panu przedstawiłem. Nie chcę wreszcie, by wziął mnie pan za hipokrytę. Dobrze wiem,


że honorem dział się nie nabije. Niech pan przyjmie ten dar, kapitanie, dar wyspy i mego ludu. Niech pan go nosi pod sercem. Wierzę, że nadejdzie taka chwila, kiedy dobrze pan go spożytkuje”. Ta chwila właśnie nadeszła, padre, pomyślałem i z lekkim uśmiechem wyciągnąłem mieszek z wewnętrznej kieszeni munduru. Przez moment trzymałem go wysoko w dłoni, by wszyscy ujrzeli, po czym wysypałem zawartość na otwartą dłoń. Pomimo braku słońca diamenty z Isla de la Exilio zamigotały równie oślepiająco jak skruszone promienie słońca. Marynarze jęknęli zgodnym chórem, a potem wydali okrzyk przerażenia, gdy nagle zacisnąłem pięść i cisnąłem diamenty za burtę. Slump w ostatniej chwili złapał za pasek zrozpaczonego Sandersa, który już się szykował do skoku w fale. – Niebieskiiii! – zaskrzeczała Barachło. – Niebieskiiii idiot! Wypaliłem z drugiego pistoletu, by przerwać wrzawę jęków, lamentów i dzikich wrzasków. – Nie walczymy tylko dla ideałów, przyjaciele! – ryknąłem do załogi. – Walczymy również dla fortuny! Bez żalu rozstaję się z tymi błyskotkami, bo wiem, że starczy pokonać de Lanvierre'a, a nie zabraknie ich dla nikogo. Co więcej, nie trzeba będzie się nimi dzielić. Nie będzie darmozjadów z admiralicji ani złodzieigubernatorów, którym należy oddać lwią część łupu. Nie będzie wyżebranego pryzowego, nie będzie nędznych ochłapów ze stołu Morgana! Wszystko to będzie nasze! I znów zapanowała cisza, bardzo długa cisza. Jedni przyglądali mi się nieufnie, inni z niedowierzaniem lub zgoła oszołomieniem, dojrzałem też kilka drwiących uśmiechów. Wiatr targał marynarzom włosy i wydymał im koszule. – Okręt na horyzoncie! – wrzasnął nagle obserwator z topu fokmasztu. – Dwa rumby na prawo od dziobu! – Alarm bojowy! – rzuciłem do dobosza z piechoty morskiej. – Załoga na stanowiska! Panie Sullivan, kurs na zbliżenie! Napięcie znikło, zagłuszone tupotem dziesiątek stóp, świstem gwizdków bosmańskich i pokrzykiwaniami podoficerów. Na drabinkach wachtowych w jednej chwili zaroiło się od topmenów, a papugi skrzeczały i biły skrzydłami. – To nie były wypolerowane szkiełka, prawda? – wyszeptał mi do ucha śmiertelnie blady Love. – Ty naprawdę wyrzuciłeś garść diamentów do morza, tak? – Tak. – Boże, Bill. – Z miny Edwarda trudno było odczytać, czy odczuwa wobec mnie


najwyższy podziw, czy może skrajne politowanie. Nie interesowało mnie to jednak. – Potem będziesz stękał i marudził – rzuciłem. – Widzisz ten okręt na horyzoncie? Każdy, kto w Indiach Zachodnich miał czyste sumienie, dawno już stąd zwiał, więc stawiam moją szpadę, że to wróg. Cała załoga marzy o zwycięskim boju i bogatych łupach, zatem spełnię ich oczekiwania i zaatakuję psubrata. Jest tylko jeden szkopuł. – Co takiego? – Nasz zapas prochu jest na wyczerpaniu. To między innymi dlatego nie mam zamiaru ścigać Royal Navy. Czym ich wesprę w boju? Dobrym słowem? – Ale na tego jegomościa wystarczy? – Edward zmrużył groźnie brwi, jakby chciał mi dać do zrozumienia, iż w wypadku wyczerpania prochu jest gotów posiekać wrogi okręt szpadą. – Zeeman twierdzi, że mamy prochu na osiem salw armatnich. Będziemy dążyć do abordażu, więc może wystarczy. Nawiasem mówiąc, Edward. Czyżby ktoś znowu karmił papugi pieprzem? – Czerrrwony! – rozdarła się Barachło, zwieszając nisko główkę. – Czerrrrwony! – Co takiego? – spytał spokojnie Love, poprawiając mundur i opierając dłoń na rękojeści pistoletu. – Ty już wieszszsz co! – zachichotała papuga.

Chociaż przybrałem marsową minę, czułem wielki niepokój i modliłem się w duchu, by nadpływający okręt okazał się neutralny. Oczekiwanie przeciągało się w nieskończoność i gdy w końcu wolni od zajęć marynarze, którzy śledzili nadciągającą jednostkę przez małe lunety kieszonkowe, zaczęli głośno złorzeczyć i wymachiwać pięściami, poczułem zalewającą mnie ulgę. W oku własnej lunety ujrzałem bowiem również ogromną banderę Wielkiej Brytanii, spływającą z rufy obcego okrętu. – To nasza fregata, chyba „Narvahl”! – stwierdziłem do stojącego obok ojca Maurycego. – Albo „Swordfish”! Z pewnością należała do eskadry, którą widzieliśmy z plaży cmentarzyska! – Pozostaje mi jedynie panu uwierzyć. – Duchowny nieufnie wpatrywał się


w rosnący dziób okrętu i otulił się ciaśniej płaszczem. – Dla mnie wszystkie statki są takie same. Dobrze, że wywieszają te flagi. Przynajmniej wiadomo, z jakiego kraju pochodzą. – Zalecałbym trochę ostrożności – powiedziałem, wciąż patrząc przez lunetę. – Wywieszenie bandery obcego państwa to dość popularny fortel wojenny. – To skąd pańska pewność, że mamy przed sobą rodaków? – Bo wywieszając Union Jacka, nie można już nic uzyskać! – Złożyłem z trzaskiem lunetę. – Nasza bandera działa jak płachta na byka na wszystkich, którzy się liczą, na Francuzów i piratów de Lanvierre'a, a ostatnio także na Hiszpanów. Gdyby tamci chcieli zamaskować swą tożsamość, z pewnością wciągnęliby holenderską lub duńską flagę. Danny, jeszcze rumb na prawo! – Aye, sir! – wykrzyknął Baryła. – Rumb na prawo! „Magdalena” wyostrzyła do wiatru i wychyliła się mocniej na bakburtę. Morze stawało się coraz bardziej wzburzone, wzmagający się szkwał zrywał płaty piany z grzbietów fal i ciskał nimi w twarze przemykających wzdłuż burt marynarzy. Ciemne, burzowe chmury zdawały się sunąć tuż nad topami masztów. – Bosmanie! – krzyknąłem, lecz mój głos utonął wśród huku fal i pogwizdywania wiatru. – O'Neil! – ponowiłem przez tubę głosową. Od grupy pracującej przy szotach grota oderwała się postać i ruszyła na pokład rufowy. Ujrzałem zarumienioną gębę Smitty'ego, który był pierwszym pomocnikiem bosmana. – Za pańskim wybaczeniem, kapitanie! – zawołał, przytykając kciuk do czoła. – Pan O'Neil miał nagły atak sraczki, sir! Koniecznie musiał pod pokład, do doktora Pollocka! Wie pan, jak to jest ze sraczką! Wiedziałem. Bosman, podobnie jak paru innych marynarzy „Magdaleny”, miał w Royal Navy wyrok śmierci za dezercję i nie dziwiło mnie, że na widok naszego okrętu wojennego w pierwszym odruchu zmywał się pod pokład. – Rozumiem. – Pokiwałem głową. – Smitty, proszę przygotować jolkę i wyznaczyć sześciu tęgich wioślarzy. Chcę porozmawiać z dowódcą tej fregaty. Będziesz sternikiem. – Ja? – wybałuszył oczy Smitty. – Ależ, kapitanie! Morze jest wzburzone! – Doprawdy? – Zmierzyłem go chłodnym spojrzeniem. – Ależ ja nie chcę, Smitty, byście płynęli tam wpław, ale sterowali szalupą. – Ale… – Wykonać! Brytyjska fregata naraz zakręciła, a jej załoga sprawnie zrefowała kilka żagli


i ustawiła fokmarsel na wstecz. Nurzając dziób w fale, stanęła w dryfie w odległości jakichś trzech kabli od burty „Magdaleny”, prezentując piękny napis „Swordfish” nad złoceniami rufy. Jej dowódca, niski jegomość w błękitnym mundurze i – o dziwo! – cylindrze, uniósł dłoń na powitanie. Odpowiedziałem podobnym gestem. – Poruczniku Sullivan, okręt w dryf – oznajmiłem i ruszyłem na śródokręcie, gdzie popielaty na twarzy Smitty nadzorował opuszczanie jolki na wodę. – Pozdrów od nas suczego syna – mruknął Fowler, nieprzychylnym wzrokiem śledzący wymuskaną, nienoszącą żadnych śladów walki fregatę. – Nie omieszkam, Vince. – Chwyciłem szczeble drabinki trapowej. – Opiekuj się gospodarstwem. Złe przeczucie ogarnęło mnie, dopiero gdy stanąłem na pokładzie rozkołysanej jolki, a Smitty ujął za bosak, by odepchnąć łódeczkę od pokiereszowanej burty „Magdaleny”. Być może dlatego, że między twarzami żegnających mnie marynarzy ujrzałem przez moment niewyraźne oblicze Drake'a. Być może też dlatego, że niemalże natychmiast pochwyciło nas tchnienie wiatru, które przy minimalnym udziale wioślarzy pchnęło nas prosto ku obcej fregacie. Zbyt szybko, jak na mój gust. No i dlatego, że na śródokręciu obcej jednostki nie widziałem chłopców trapowych w białych rękawiczkach, którzy zgodnie z tradycją powinni przywitać dowódcę obcej jednostki. Nie było czerwonych mundurów piechoty morskiej, nie niosły się gwizdki bosmańskie… – Poczekajcie… – wyszeptałem, unosząc się z tylnej ławki. – Coś tu nie gra! Dowódca brytyjskiej fregaty w cylindrze? Odwróciłem się ku „Magdalenie” i oniemiałem. Kadłub fregaty zamarł w bezruchu, otoczony gładkim zwierciadłem wody, którego nie poruszał nawet najdrobniejszy powiew. Tymczasem ledwie kilkanaście sążni dalej przewalały się spienione, wściekłe fale. Wiatr coraz szybciej pchał naszą jolkę do drugiego okrętu. – Wracamy! – ryknąłem. – To jakieś czary! Wiosłujcie! Wiosłujcie! Za późno. Choć wioślarze z paniką zanurzali wiosła w spienionej wodzie, ich wysiłek nawet nie spowalniał łodzi, która pchana świszczącym wiatrem sunęła ku rosnącej w oczach burcie „Swordfish”. Zamachałem kapeluszem, by ostrzec „Magdalenę” przed zagrożeniem, gdy nagle z trzaskiem opadły furty działowe rzekomej angielskiej fregaty. Działa ryknęły ogniem w sekundę później. Z przerażeniem patrzyłem, jak wrogie pociski szatkują ukochany okręt. Dostrzegłem jeszcze potężną postać Vincenta, który biegł wzdłuż burty i krzyczał,


a potem wszystko znikło w dymie salwy, którą odpowiedziała „Magdalena”. Zeeman najwidoczniej nie tracił czasu i zawczasu wycelował działa. Kule z gwizdem przemykały nad naszymi głowami i ze straszliwym hukiem jedna po drugiej waliły w burtę wrogiej jednostki. Słyszałem krzyki rannych i trzask spadających drzewc, ze świstem szybowały wielkie kawałki drewna, ale nas uratować już to nie mogło. W chwilę później łódź uderzyła o burtę fregaty, a zza relingu wyjrzało ku nam kilkanaście luf muszkietów. – Rany boskie! – sapnął blady jak ściana Smitty. – I co teraz? – Żadnego bohaterstwa – rzuciłem. – Na górę. Pierwszy chwyciłem za szczeble spuszczonej drabinki trapowej i ruszyłem ku kłębom dymu i lufom muszkietów. I zdradliwemu przeznaczeniu. – Bardzo miło mi pana powitać, kapitanie O'Connor – rzekł niski człowiek w cylindrze i mundurze dowódcy fregaty. Dopiero z bliska dojrzałem, że mundur jest tu i ówdzie nadpalony, a na prawym rękawie widać plamy zakrzepłej krwi. Gdy tylko zeskoczyłem na pokład, natychmiast otoczyło mnie i rozbroiło kilku ponurych drabów w podartych koszulach i surdutach załogi brytyjskiej fregaty. – Nie podzielam pańskiej euforii, panie… Udawałem. Dobrze wiedziałem, kogo mam przed sobą. – W istocie, gdzie moje maniery. – Niski człowieczek uśmiechnął się paskudnie i uchylił cylindra. Legendy morskie nie kłamały. Wśród kędzierzawych loków błysnęły małe różki. – Nazywam się Morris Black. Moje uszanowanie, panie O'Connor. – Gratuluję nagłej poprawy stanu majątkowego, panie Black – parsknąłem. – Z tego, co pamiętam, pańska „Hellfire” była jedynie kupą pływającego śmiecia. – Ów śmieć był jednak wystarczająco szybki i zwrotny, by wraz z „Shamrock” osaczyć i pokonać ten oto brytyjski okręcik – ponownie uśmiechnął się Black, tym razem ukazując przerażająco długie kły. – Mam nadzieję, że się panu spodoba. Odbędzie pan na nim dość długą podróż aż do Port Royal. Hrabia będzie zaszczycony, mogąc pana ujrzeć! – Może to pana zdziwi, ale cieszę się na tę wspólną podróż. Zawsze chciałem pana o wiele rzeczy wypytać, Black. Jak choćby o to, ile prawdy jest w pogłoskach, że owe rogi to pamiątka po pewnym koźle, którego pańska matka darzyła szczególną estymą. Twarz pirata nagle wykrzywiła się nienawiścią. Postąpił krok i chwycił za kordelas, ale wtedy koło ucha bzyknęła mi kula. Black zatrzymał się jak wryty i ze zdumieniem spojrzał na prawą pierś, gdzie szybko rosła czerwona plama krwi.


Zaskoczony, zrobił jeszcze krok i osunął się na kolana. Tak strzelał tylko Edward Love. Niespodziewanie poczułem przypływ nadziei. – Żagle staw! – wycharczał klęczący, przeraźliwie blady Black. Jego cylinder upadł i potoczył się w kierunku relingu, gdzie znieruchomiał u stóp przerażonego Smitty'ego. – Kurs na Jamajkę… – Nie tak szybko! – rozległ się znajomy głos. Francis Drake z nonszalancją kroczył wzdłuż burty i wymachiwał pistoletem, trzymanym w strojnej w długą rękawiczkę dłoni. Spod kapelusza ze strusim piórem wypływały rude loki, nietknięte podmuchem coraz silniejszego wiatru. Uzbrojeni piraci cofnęli się, otaczając kręgiem ciało Morrisa Blacka. – Powoli, panie Black – ciągnął Drake. – Z tego, co widzę, podupadł pan na zdrowiu. Przykro mi to mówić, ale to raczej eliminuje pana z dalszych zmagań. Twarz Blacka była przeraźliwie blada. Z trudem uniósł twarz ku Drake'owi i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale miast słów z jego ust buchnęła krew. – L'Ollonais! – wycharczał z trudem pirat. – Zabij go! – Wstrzymaj się, Drake. Słowa, które dobiegły od strony pokładu rufowego, zostały wypowiedziane po angielsku, ale kaleczył je silny francuski akcent. Na schodkach stał półnagi olbrzym o czarnych, splecionych w warkoczyki włosach. Z jego uszu zwisały ogromne, złote kolczyki, a przez szeroką pierś biegły tatuaże. Na ponurej i pociętej bliznami twarzy nieznajomego widniało ordynarne okrucieństwo. Byłem sparaliżowany strachem, lecz mimo to odniosłem wrażenie, że w jego głosie wychwyciłem nutkę smutku. Strzępy koszuli olbrzyma również nie poddawały się podmuchowi wiatru. – Wstrzymaj się – powtórzył raz jeszcze nowy duch. – Jedna kula to za mało, by zabić kogoś takiego jak Morris Black, a jak długo on żyje, ja pozostaję w mocy Czarnego Szkwału. Bóg jeden mi świadkiem, że chciałbym stanąć po twojej stronie, Drake, ale nie mogę. Muszę wykonać rozkaz. – L'Ollonais, przecież czar Czarnego Szkwału można pokonać! – Drake zawahał się nagle. – Pokonałem go ja, Hawkins też już jest wolny… Starczy, byś… Wystarczy, byś… – Nie mogę – powiedział L'Ollonais i wycelował pistolet. – Co więcej, nie chcę. Może cię to zdziwi, Drake, ale mnie akurat podoba się ta cała zabawa. – Nieee! – wrzasnąłem, zdjęty nagłym strachem. Mój krzyk utonął w huku wystrzału. Oniemiały, patrzyłem, jak postać Francisa Drake'a niczym rozbite lustro rozpada się na tysiąc drobnych kawałeczków,


a potem ogarnęła mnie całkowita rozpacz. Nie czułem nawet, jak silne łapska piratów chwytają mnie pod ramiona i wloką pod pokład, ku ciemnościom i niewoli.

Zajście trwało ledwie chwilę, lecz wystarczająco długo, by załogi obu okrętów mogły przeładować działa. Wrzucono mnie do ciemnego, dusznego składziku na chleb, gdzie skuliłem się w kącie i zacisnąłem dłonie na uszach, by nie słyszeć toczącej się bitwy. Pragnąłem być głuchy na tryumfalne wrzaski piratów Blacka, hurkot odtaczanych dział i wiwaty po trafieniu. Wciąż jednak czułem drżenie pokładu i gryzący zapach prochu, wdzierający się najdrobniejszymi szczelinami. Nie byłem w stanie uciec w zapomnienie. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że moi przyjaciele i podwładni walczą i giną, podczas gdy ja kulę się w kącie składziku na chleb. Każdy wystrzał był dla mnie niczym drzazga wbijająca się w serce. Nie pocieszało mnie, że piraci są na ogół znacznie lepszymi rzeźnikami niż kanonierami i że strzela zaledwie kilka dział „Swordfish”. Nie przynosiło ulgi nawet to, że kadłubem fregaty co chwila wstrząsały celne pociski z „Magdaleny”. Skulony w kącie, z zatkanymi uszami, drżałem ze strachu i rozpaczy. Pamiętałem bowiem o kończących się zapasach prochu i o pokiereszowanym kadłubie mojej fregaty, a nade wszystko o bezwietrznej strefie, w której uwięziła „Magdalenę” magia Blacka. „Swordfish” zaś, choć wciąż stojąca w dryfie, zachowała pełną swobodę ruchów. Los mej załogi wydawał się przesądzony. Dlaczego Fowler nie obsadzi szalup, by wyholować fregatę poza strefę bezwietrzną? – myślałem chaotycznie. Odciągnie to połowę załogi od dział, ale uratuje jednostkę! Boże, Vincent, co ty wyczyniasz… Mimo moich zaklęć częstotliwość ognia fregaty nie zmieniała się. Być może chce zniszczyć takielunek Blacka! – myślałem. Może chce zniszczyć jego działa, choć to absurd, nawet Zeeman nie strzela na tyle celnie… Nagle z pokładu działowego dobiegło kilka ochrypłych rozkazów, a następnie poniósł się trzask zamykanych furt działowych. Zatupały kroki na zejściówkach, a potem „Swordfish” skoczyła niczym rumak pchnięty ostrogą, a ja przetoczyłem się pod sąsiednią ścianę. Wiatr był dość silny, ale nie na tyle, by pchnąć ciężką fregatę


z taką mocą! Black ma władzę nad morskimi wichrami, przypomniałem sobie po chwili. A zatem przeżył strzał Edwarda. Mijała godzina za godziną, a „Swordfish” wciąż pruła fale z niewiarygodną prędkością. Popadłem w całkowite odrętwienie i nie ruszałem się z kąta, w nieskończoność bawiąc się czarnymi wizjami. To, że Black żyje i z wolna dochodzi do siebie, niebawem potwierdziły słowa samych piratów. Jeszcze przed wieczorem podsłuchałem pod drzwiami składziku rozmowę moich strażników: – Mówią, że Kusy nie wyżyje – oznajmił jeden z nich. – Wyżyje, ścierwo. Nie od parady nazywają go Kusy. Choć – drugi z mówiących ściszył głos – tak szczerze, to chętnie bym go za burtę wypieprzył. W podzięce za to, jak potraktował rannych po zdobyciu „Swordfish”. – Ponoć Conally też kazał wyrzucić swoich za burtę. – Łgarstwo! – zaperzył się drugi z rozmówców. – Conally to człek Bogu posłuszny, na diable podszepty głuchy! Nie wierzę, by… Nagle rozległy się kroki, a obaj piraci zamilkli i już nigdy do tematu nie powrócili, a ja, wstrząsany dreszczami strachu, wpatrywałem się w ciemność wytrzeszczonymi oczyma. Nagle zrozumiałem, jaki los spotkał „Swordfish” i jej załogę. Któryś z dwóch hersztów, Black albo Conally, napotkał samotnie żeglującą brytyjską fregatę, która najprawdopodobniej oddzieliła się od eskadry liniowców. Skrzyknęli się za pośrednictwem eterycznych posłańców i wspólnie zapędzili moich rodaków w kozi róg. Widziana z pokładu „Magdaleny” fregata wydawała się niemalże nietknięta, co wskazywało, że piraci zaatakowali ją z zaskoczenia, najpewniej unieruchomiwszy wprzódy magią Blacka. „Swordfish” najprawdopodobniej otworzyła celny ogień i uszkodziła lub nawet zatopiła „Hellfire”, a jej załoga stawiła piratom zaciekły opór i zadała im wielkie straty. Anglicy w końcu jednak ulegli, a wtedy rozwścieczony Black nakazał wyrzucić za burtę wszystkich rannych, zarówno swoich, jak i wroga. Załogę „Swordfish” stanowiło zaledwie sześć do siedmiu tuzinów piratów, co potwierdzało moje rozumowanie i zapewne tłumaczyło niechęć Blacka do dłuższej wymiany ognia z „Magdaleną”. Wszystko to było jednakże marną pociechą. Piraci najwyraźniej wcale się nie ulękli wielkiej eskadry Royal Navy, którą widzieliśmy z plaż La Tumba, i kierowani wolą de Lanvierre'a zabrali się do jej rozbijania. Choć działali przeciwko ogromnej przewadze, dzięki duchowym posłańcom mogli idealnie koordynować ataki, a ja


szczerze wątpiłem, by dowódcy naszych okrętów umieli odpowiednio zewrzeć szeregi. Wśród oficerów Royal Navy dominowały bowiem trzy grupy ludzi: powinowaci admirałów bądź wysokich urzędników państwowych, najczęściej bez krzty doświadczenia bojowego, stetryczali, niezdolni do niezależnego myślenia weterani lub też nadęte pyszałki, niezdolne do żadnego działania nieprzewidzianego w regulaminie wojennym. Flota z takimi dowódcami z pewnością potrafiłaby stawić czoła przeciwnikowi atakującemu w szyku liniowym i zachowującemu wszelkie prawidła toczenia bitew morskich, ale w walce z działającymi nieszablonowo piratami, którzy wykorzystywali zaskoczenie, magię i duchowych posłańców, brytyjska armada nie miała żadnych szans. Czym dłużej rozmyślałem o Royal Navy, tym bardziej byłem przekonany, że moi rodacy nigdy w życiu nie odbiją Port Royal i Jamajki. Popadałem w coraz większą apatię. Black żył i miał się świetnie, piraci spuszczali łomot wszechpotężnej Royal Navy, a ja z dumnego kapitana korsarskiej fregaty, krzyżowca i bojownika za słuszną sprawę, stałem się prezentem dla Szalonego Hrabiego. Na jakikolwiek ratunek szans wielkich nie miałem. „Magdalena” nawet za czasów swej młodości nie byłaby w stanie doścignąć pchanej magicznym wiatrem „Swordfish”, a już na pewno nie teraz, gdy została ponownie ostrzelana i najprawdopodobniej znów uszkodzona. Poza tym nie miałem pewności, czy załoga chciałaby ruszać na ratunek kapitanowi, który jak do tej pory nie dostarczył jej nic poza śmiercią i znojem. Byłem pewien, że rozgwieżdżone karaibskie niebo znów przecinają spadające gwiazdy, lecz niestety mój udział w tej grze się zakończył. Siedziałem obojętny w kącie składziku, nieczuły na pory dnia i nocy, obojętny na głód i pragnienie. Ignorowałem pokrzykiwania na pokładzie, nie zauważałem nędznych posiłków, wsuwanych raz na dzień do mej celi, nie widziałem i nie słyszałem nic. Gdy rozważania na temat wojny i bitew morskich przerodziły się w serię niewyraźnych rozmytych obrazów, wśród moich myśli znów zaczęła pojawiać się Manuela. Bosonoga, z czarnymi włosami rozwianymi wiatrem, stała na pustej plaży i patrzyła ku morzu, a ja szlochałem bezgłośnie z rozpaczy. Zawieszony między jawą a snem, płynąłem ku swemu przeznaczeniu. Jak na ironię, miało się ono prawdopodobnie rozstrzygnąć w Port Royal.


W głębi duszy wciąż żyła we mnie słabiutka nadzieja, że rodakom udało się jednak odbić miasto z rąk piratów. Gdy wywleczono mnie na pokład „Swordfish” tamtej nocy, nadzieja ożyła na króciutką chwilę. Port Royal wyglądało bowiem niemalże jak dawniej. Ogromne, nabrzmiałe cielsko księżyca wisiało tuż nad odległymi szczytami Gór Błękitnych, a jego srebro mieniło się w wodach przystani i spływało po dachówkach kamienic. Niewzruszony Fort Charles nadal górował nad wejściem do portu, a w przystaniach i przy nadbrzeżach roiło się od statków, kutrów i łodzi. Dzielnica portowa tętniła życiem i migotała dziesiątkami promyków, nocna bryza niosła zaś echo śpiewów i pokrzykiwań. Dopiero po chwili dostrzegłem, że nad fortem nie powiewa już Union Jack, a miast smukłych brytyjskich fregat w porcie kotwiczą dwa ciężkie hiszpańskie liniowce, połyskujące bogatymi złoceniami ruf. Obok nich kotwiczyły mniejsze, ale równie strojne fregaty. Światła dzikich zabaw zaś, ongiś migoczące tylko w obrębie dzielnicy portowej, dziś rozlewały się po całym nadbrzeżu i dalej, wśród magazynów i zabudowań kupieckich. Dziesiątki ognisk i pochodni drżało na wietrze, przez co wydało mi się, że miasto wije się z bólu. Poczułem suchość w gardle. Pilnujący mnie pirat mocnym szarpnięciem sprawdził, czy jestem dobrze skrępowany. – Jak się panu podobają nowe porządki? – zapytał filuternie Black, wciąż blady i wsparty na lasce. – Trudno ocenić – wydusiłem z trudem. – Na razie łudzę się tym, że nie udało się wam zniszczyć wszystkiego. – Zniszczyliśmy wszystko to, co należało – roześmiał się szyderczo pirat, wskazując skinieniem burtę zatopionego okrętu, najprawdopodobniej „Victorious”. – Hrabia nie jest bezrozumnym szaleńcem. Umie żyć w przyjaźni, kiedy tego trzeba. – Stąd te hiszpańskie okręty, prawda? – zapytałem. – De Lanvierre potrzebował pomagierów do zrealizowania swych barbarzyńskich planów, więc przekupił Hiszpanów, jedyny naród na tyle zdegenerowany, by zrobić wszystko dla odzyskania dawnej potęgi. – Och, admirał Mendoza byłby zachwycony, słysząc komplementy z pana ust! – zachichotał pirat. Mendoza? Aż drgnąłem, słysząc znajome nazwisko, ale Black tego nie zauważył i ciągnął, zapatrzony w szereg mijanych okrętów. – Niestety, będzie zmuszony poczekać na swoją kolej, bowiem w Port Royal ma


pan wielu wielbicieli, którzy marzą, by porozmawiać z panem na osobności! Pierwszeństwo przypada, rzecz jasna, hrabiemu de Lanvierre'owi, niestety, krąży wokół Kajmanów i pilnuje pańskich rodaków, którzy ledwie się tam dowlekli po spotkaniu z Czarnym Szkwałem. Myślę zatem, że najpierw porozmawia z panem gubernator Antonio de Gilliera. Może również wpadnie z wizytą Beniamin Bekker, szwenda się gdzieś wokół Jamajki. Niestety, na pierwsze spotkanie przyjdzie panu jeszcze nieco poczekać, gdyż de Gilliera jest zajęty negocjacjami z delegacją hiszpańską. Ponoć Mendoza zawziął się, stary piernik, i za wsparcie naszej sprawy, oprócz Santa Lucii, Gwadelupy i Martyniki, chce jeszcze otrzymać francuskie Haiti. – Oprócz Santa Lucii? – Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. – Przecież atak na tę wyspę spalił na panewce! – Wiem – uśmiechnął się złośliwie pirat. – Wie to pan, wie to również de Gilliera oraz sam hrabia, ale nie wiedzą Hiszpanie i robimy wszystko, by się nie dowiedzieli. Dlatego też „Phantom” i „Sandstorm” krążą wokół wyspy i na wszelki wypadek topią każdy okręt, który płynie z Wysp Podwietrznych. I dlatego na czas negocjacji znajdziemy panu jakąś wygodną derkę w zapomnianej celi. – Ten blef prędzej czy później wyjdzie na jaw! – Skrzywiłem się. – Przecież Francuzi znają prawdę, podobnie jak załoga „Magdaleny”! – Francuzi mają własne problemy, podobnie jak załoga „Magdaleny”. – Co takiego? – Zadrżałem podświadomie. – Jakie… jakie problemy? – Myślałeś, O'Connor, że wypuścimy pański okręcik z łap? – W oczach Blacka zalśnił lód. – „Shamrock” idzie właśnie jego tropem, a dziki Conally aż wyje z rozkoszy na myśl o utoczeniu kilku beczek angielskiej krwi. To zapalczywy jegomość, może już go doścignął? Kto to może wiedzieć. O, jest nasza łódź. Miło było pana gościć!

Lochy w Marshallsea Prison, do których zawlokły mnie ponure, uzbrojone po zęby zbiry Blacka, nie zmieniły się nic od mojej ostatniej wizyty. Puste, ciemne cele wciąż tchnęły chłodem, a ich kraty lśniły kroplami wilgoci. Nawet kubeł z nieczystościami stał tam, gdzie go zostawiłem. Najwidoczniej piraci nie wierzyli


w sens trzymania więźniów, wszelkie problemy rozwiązując doraźnie. I na pniu. Gdzieś w półmroku huknęły zatrzaskiwane drzwi. Ignorując popiskujące, kłębiące się u moich stóp szczury, podszedłem do krat i niedorzecznym gestem szarpnąłem kilka razy, sprawdzając ich wytrzymałość. Szczęknęły, jakby drwiąc z moich wysiłków. Poczułem się samotny, bardzo samotny. Dobry Boże, pomyślałem, zaciskając powieki. I oto historia zatoczyła koło. Jak bardzo bym chciał, by był tu Edward… – Cóż za intrygujący zbieg okoliczności. Kapitan O'Connor, jak domniemywam. Aż podskoczyłem. Pomimo mroku dostrzegłem, jak o kraty celi ongiś zajętej przez Edwarda opiera się jakiś człowiek. Zamrugałem. – Edward? – Nie, bynajmniej. Francis. Francis Bogharty – oznajmił nieznajomy i potarł potężny nochal. – Nie pamięta pan już? Wzrok dostosowywał się z wolna do ciemności i dostrzegłem już swą pomyłkę. Nieznajomy był niziutkim człowiekiem o pękatym brzuszku i wydatnej łysinie, a ubrany był w poplamiony, podarty surdut. Jeśli coś łączyło go z Edwardem, to z pewnością były to jedynie arystokratyczna maniera mówienia oraz wysoko zadarty nos. – Pan Bogharty? – Uniosłem lekko brwi. – Z Barbadosu? Dowódca „Leander”? – Tenże sam! – parsknął kupiec. – Cóż za kaprys fortuny, nieprawdaż? Zarówno pan, który chciał z piratami walczyć, jak i ja, który chciał tego uniknąć, znajdujemy się w tym samym więzieniu. Cholerny świat! – Ale zaraz… – Próbowałem sobie przypomnieć szczegóły naszego spotkania. – Przecież miał pan jedynie wysadzić ludzi majora Callahana przy Morant Bay i uciekać na Barbados! – Powiedzmy, że nie wyszło – zazgrzytał zębami Bogharty. – Wysadziłem tych cholernych obiboków na ląd, ale ledwie ich szalupa zaryła w piachu, a my zdołaliśmy przebrasować żagle, zza cypla wynurzył się jakiś piracki okręt z czarnymi żaglami. – „Phantom” – mruknąłem. – Ciesz się pan, że żyjesz. Tym slupem dowodzi Benedikt Manuu, szalony Indianin. Zjada angielskich kupców bez popijania. – Doprawdy, nie zasłużyłem sobie na to, O'Connor. Nie dość, że straciłem okręt, załogę i wolność, a mój ładunek zarekwirował ów łajdak Callahan, to jeszcze od dzisiaj będę musiał znosić pańskie impertynenckie żarty! – Współczuję panu. – Strąciłem wilgotne źdźbła słomy z pryczy i usiadłem ciężko. – Dałbym wiele, by nie musiał pan ich znosić.


– A jak mój ładunek? – dopytywał się natarczywie Bogharty. – Czy Callahan sprawuje nad nim należytą opiekę? – A co takiego pan przewoził? – Sukno. Głównie czerwone. – Och, pański towar jest zatem w dobrych rękach. Nieco brudnych, ale naprawdę dobrych. I zatkałem uszy, by nie słyszeć dalszej paplaniny Bogharty'ego.

Nie wiem, ile czasu przesiedziałem nieruchomo na pryczy. Czasem, gdy ból ścierpniętych kończyn stawał się nie do zniesienia, wstawałem i przechadzałem się wzdłuż krat. Bogharty wykorzystywał jednak chwile mej aktywności, by obrzucać mnie kolejnymi oskarżeniami, a w miarę upływu czasu jego głos stawał się coraz bardziej piskliwy. Gdy tylko ból mijał, a krew na nowo zaczynała krążyć żywiej, siadałem w moim ciemnym kąciku, podciągałem kolana pod brodę i nieruchomiałem, pogrążony we wspomnieniach. Nie umiałem już rozpatrywać szans na zwycięstwo czy oceniać sytuacji politycznej w Indiach Zachodnich. Po prostu wracałem myślą do chwil, gdy byłem szczęśliwy. Do chwil, kiedy gryzło nas jedynie to, że służyliśmy brytyjskiemu gubernatorowi, kiedy beztrosko żeglowaliśmy w eskorcie konwojów po słonecznej tafli morza, gdy piliśmy wino, podrywaliśmy piękne damy i wszczynaliśmy bójki w karczmach. Wspominałem twarze O'Neila, Millarda, Sullivana, Mullhollanda, wspominałem ich powiedzonka i zabawne zdarzenia, które stały się naszym udziałem, wspominałem piękną, dumną „Magdalenę” i cieszyłem się, że ciemności kryją łzy. Łzy strachu i niepewności. W nocnych koszmarach widziałem bowiem tonący okręt i zakrwawione ciała moich przyjaciół. Były to obrazy tak przerażająco realne, że zlany potem zrywałem się do szalonego biegu, który zatrzymywały dopiero kraty celi. Próbowałem się pocieszyć i wytłumaczyć sobie, że przyjaciele przetrwają zawieruchę jak wiele innych, ale wtedy jak bumerang powracały wspomnienia ostatnich chwil przed opuszczeniem fregaty. Milczące wyczekiwanie. Gniewne okrzyki. Niezadowolenie,


niechęć na twarzach ludzi, z którymi żeglowałem od lat. A jeśli rzeczywiście mają już tego dość? – pytałem się w duchu. Jeśli po walce ze „Swordfish” i kolejnych bezsensownych ofiarach wściekli się ostatecznie? Jeśli zabili Vincenta i Edwarda, a teraz pływają pod czerwoną banderą w poszukiwaniu złota, którego ja im nie dałem? Ech, niech płyną, gdzie ich oczy poniosą, parskałem wzgardą. Ja tę wojnę przegrałem. Krucjata została rozbita, ciemność zatryumfowała, a ta jedyna, którą chciałem kiedyś otoczyć miłością, stała wciąż samotnie na brzegu i wpatrywała się w horyzont, lecz teraz jej twarz była obojętna i znużona, a suche oczy nie kryły żadnych emocji. I tym bardziej czułem swoją porażkę. Szczury popiskiwały, a ja trzęsłem się z zimna i rozpaczy, zapatrzony w ciemności niewidzącymi, przekrwionymi oczyma.

Pirat napluł do miski z chlebem i wsunął ją między kraty, po czym wstał i odszedł, śmiejąc się chrapliwie. Szczury z popiskiwaniem rzuciły się na ucztę, ja nie zmieniłem nawet pozycji. – Czemu nie zajadasz swoich frykasów? – zapytał Bogharty z pełnymi ustami. – Spleśniały chleb, delicje, O'Connor! Dlaczego się nie poczęstujesz? Jesteś tu gospodarzem! Nie chcesz chyba uczynić dyshonoru mnie, swemu gościowi? Starałem się nie słuchać Bogharty'ego, tym bardziej że w jego wyobraźni urosłem już do rangi wyłącznego sprawcy jego niedoli. – Mam nadzieję, że tych sukinsynów również nakarmiono takim chlebem przed powieszeniem! – Kupiec z wprawą wylizywał miskę. – Aroganckie świnie! Przydupasy Callahana! Oprzytomniałem. Wolno, bardzo wolno odwróciłem głowę do współwięźnia. – O kim pan mówi, Bogharty? – O tych patałachach, których przydał mi Callahan! O tych marnych psach, które znieważały mnie, jakbym był ich pachołkiem, a nie kupcem-udziałowcem z City! I nagle zrozumiałem, dlaczego prócz mnie i Bogharty'ego cele były puste. Trzymano tu nas tylko po to, by de Lanvierre mógł w odpowiedniej chwili przeprowadzić przesłuchanie. Ja zapewne miałem mu opowiedzieć o walkach na


Barbadosie i pod Santa Lucią, a Bogharty służyć informacjami na temat przewiezionych przez siebie ludzi Callahana. O ile któryś z nich jeszcze był przy życiu. – Wydałeś ich… – Uniosłem się ciężko z pryczy. – Wydałeś ich piratom, ty marny suczy synu… – A może miałem ryzykować torturami, by ocalić ich brudne, aroganckie karki? – prychnął Bogharty i zakasłał. – Jest pan śmieszny, O'Connor. – Wydałeś wszystkich? – Opisałem wszystkich. Nie wiem, czy ich złapali. – Zabiję cię. – Zabij. Rozerwij kraty i zabij.

Czas mijał, pirat noszący posiłki pojawiał się i znikał. Bogharty zamilkł i pokasływał, a rozzuchwalone szczury wspinały mi się na kolana i gryzły płótno wystrzępionej kurtki mundurowej. Spędzałem je anemicznymi, słabymi ruchami, nie przerywając stanu odrętwienia. „Magdalena” wciąż tonęła. Edward i Vincent wciąż ginęli. Manuela odwracała się i wchodziła między palmy okalające plażę. Łzy przedzierały się wśród coraz bujniejszego zarostu. O kraty mojej celi opierał się de Gilliera. Przerażająco realny de Gilliera. – Odejdź… – wyszeptałem, pochylając głowę. – Odejdę – powiedział de Gilliera z tym samym znienawidzonym hiszpańskim akcentem. – I to już za chwilę, O'Connor, bo źle znoszę smród. Wprzód napatrzę się jednak na twoją paskudną gębę, ty błaźnie. Myślałeś, że wystrychniesz mnie na dudka, co? – Odejdź. – Wprost nie posiadałem się z radości na wieść o tym, że Black przywiózł cię do Port Royal. Wiesz, oszczędziło mi to wiele zachodu. Jako świeżo mianowany gubernator Jamajki mam zbyt wiele obowiązków, by jeszcze uganiać się za tobą. – Nie dręcz mnie… – Nie dręcz? – Złota Maska roześmiał się szyderczo. – O'Connor, ty jeszcze nie masz pojęcia, co to cierpienie! Ale spokojnie, poczekaj odrobinę. Wkrótce wraz


z admirałem Mendozą popłyniemy na ostateczną rozprawę z niedobitkami Royal Navy. Położenie kresu bezsilnym aspiracjom twoich rodaków nie zabierze nam dużo czasu, a wtedy się tobą zajmę. – Royal Navy rozniesie was na strzępy! – Zacisnąłem zęby. – Wątpliwe. Liniowce tego waszego admirała Simmonsa weszły w sam środek Czarnego Szkwału, O'Connor. Kilka przetrwało sztorm i ponoć przegrupowuje się teraz przy Kajmanach, ale rozpędzenie ich na cztery wiatry to tylko kwestia czasu. Nie przejmuj się. Wkrótce będę do twojej dyspozycji. – Niedobitki? – Próbowałem parsknąć śmiechem. – Co to za niedobitki, skoro potrzeba wam Hiszpanów, by się z nimi rozprawić! Ty się boisz, de Gilliera! Boisz się! – Pewnie – skrzywił się renegat. – Umieram ze strachu. Aha. – Zatrzymał się po dwóch krokach. – Victoria Morgan przekazuje pozdrowienia. I odszedł, a zapach perfum Victorii wolno rozwiał się w powietrzu.

Przed kratami mojej celi stał Edward Love. Co prawda miał na sobie zwykłe, płócienne portki oraz przybrudzoną koszulę, a zamiast szpady nosił kordelas, ale nie było wątpliwości, że to on. Nikt tak nie przekrzywia głowy i nie mruży oczu. Tym bardziej skuliłem się w sobie. – Odejdź – wychrypiałem. – Zgiń, przepadnij, maro nieczysta. – Pan wybaczy, kapitanie O'Connor. – Mara uniosła lekko lewą brew i zagrzechotała pękiem kluczy, bynajmniej nie eterycznym. – Zbyt wiele zachodu kosztowało mnie dotarcie w to miejsce, bym miał się teraz cofnąć przed egzorcyzmem. Klucz zazgrzytał w zamku i Love-nie-Love odciągnął kratę. – Nie jesteś Edwardem… – wyszeptałem, coraz bardziej przerażony. – Edward jest na „Magdalenie”! Czy może raczej był… – Czyżby zmienił przydział? – zainteresował się potencjalny duch. – To doprawdy zaskakujące. Mój drogi kuzyn zawsze nazywał „Magdalenę” uroczym stateczkiem, choć utrzymywał, że jest nieznośnie ciasny i dość powolny. – Powolny? – Przytomniałem. – Mój okręt powolny? Kimżeś pan, do cholery, jest?


– Love. James Love – przedstawił się nieznajomy. – Jestem kuzynem pańskiego przyjaciela, ale to w tej chwili mniej ważne. Wykonuję na Jamajce pewne zadanie dla Korony Brytyjskiej, którego szczegóły na razie pozostaną moim sekretem. Jestem zaszczycony, mogąc pana znów ujrzeć. – Znów? – Och tak. Obejrzałem sobie pana i pański statek dość dokładnie przez bulaj „Leandra”, brygu mości Bogharty'ego, który raczył pan zatrzymać. Ach, skoro już o tym mowa. O ile się orientuję, pan Bogharty znajduje się gdzieś tutaj, w lochach. Czy byłby pan uprzejmy wskazać mi jego celę? – Za panem, Love. Dygoczący, pokasłujący kupiec w istocie stał oparty o kraty. Jego twarz była blada, a oczy lśniły nieprzytomną gorączką. – Bogharty, czy zdaje pan sobie sprawę, że pański brak oddania sprawie doprowadził do śmierci kilku żołnierzy majora Callahana, a mnie naraził na ryzyko dekonspiracji? – zapytał kuzyn James. – Jestem niepomiernie rozczarowany pańską postawą. Obawiam się, że muszę pana ukarać za beztroskę. W ręku Jamesa nagle pojawił się przedmiot przypominający pistolet, lecz z dziwacznym, naciągniętym łukiem na lufie. Love nacisnął spust, powietrze przeciął świst, a Bogharty zatoczył się, chwytając za sterczący z piersi kołek. W chwilę później znieruchomiał na zasłanej wilgotną słomą podłodze. – Nie ma pan pojęcia, ile razy prosiłem w Londynie o jakąś bezgłośną broń – westchnął kuzyn Edwarda. – Mój wydział przez dłuższy czas był głuchy na racjonalne argumenty, aż w końcu dali mi to. Doprawdy oburzające. Proszę ująć mnie pod ramię. Wsparty o ramię Jamesa, wolno wyszedłem z celi. Jego ubranie pachniało lekko perfumami Victorii. – Zaczynam rozumieć, jak mnie pan odnalazł, Love. – Och, po prostu do pewnych spraw mam nosa – uśmiechnął się James. – Połowa obywateli Jamajki ma do tej sprawy no… Zresztą nieważne, chodźmy stąd.

Biegłem za Jamesem przez ciemny korytarz, potykając się o trupy strażników


ponadziewanych kołkami. Pierwszy łyk świeżego powietrza smakował wybornie, wręcz odurzająco. Zatoczyłem się i uderzyłem barkiem o ścianę, ale Love natychmiast szarpnął mnie brutalnie za ramię. – Szybciej! – wyszeptał mi do ucha. – Póki są zajęci! Spojrzałem na niego półprzytomnie i uświadomiłem sobie, że znad zębatych blanek pozostałych fortów wokół miasta strzelają fajerwerki, zamieniające rozgwieżdżone niebo w oślepiającą mozaikę. Na murach widziałem radujących się, wymachujących bronią ludzi, niektórzy strzelali na wiwat. Z oddali dobiegało dudnienie bębnów. – Co tu się dzieje? – wymamrotałem oszołomiony. – De Lanvierre obiecał każdemu ze swych zbirów mieszek złota? – Prawie. – W półmroku zaułka twarz Jamesa przypominała bladą plamę. – Wygląda mi na to, że miasto świętuje zakończenie negocjacji. – Piraci dogadali się z Mendozą? – Szybciej! Nie ma czasu do stracenia! Love, nadal trzymając mnie za rękę, ruszył z dziedzińca Marshallsea Prison i jego bramy, otwartej szeroko na rozbawione, huczące fajerwerkami miasto. Bez strachu wmieszał się w tłum roztańczonych piratów, pokrzykiwał przy tym dziko wraz z nimi i poklepywał niektórych po plecach. Słaniając się, wlokłem się za nim, wciąż otumaniony. Byliśmy już w połowie drogi do miasta, gdy jeden z hiszpańskich liniowców odpalił salwę. Odpowiedziały jej tryumfalne ryki z każdej części nadbrzeża i nowe fajerwerki mknące ku niebu. Osunąłem się bezsilnie na kolana. – Dogadali się z Mendozą? – powtórzyłem, z trudem unosząc głowę. – Najwidoczniej. Hiszpanie zdecydowali się w końcu wesprzeć de Lanvierre'a i de Gillierę – rzucił Love. W jego głosie zadrgała nutka niepokoju. – Po co? Przecież Hiszpanie już raz opowiedzieli się po stronie Szalonego Hrabiego! – Zajęło to sporo czasu – ciągnął Love, który najprawdopodobniej nie dosłyszał moich słów. – Ale trudno się dziwić, bo Mendoza to szczwany lis. Chciał się przekonać, czy piraci mają szczere intencje. Na mieście krążą plotki, że nie chciał przystąpić do walki przeciwko Anglii, póki nie upewni się, że jego ludzie zajęli już Santa Lucię i inne wyspy francuskich Antyli. – Ale przecież… Ale przecież jej nie zajęli! – Z niedowierzaniem patrzyłem na Jamesa. – Dlaczego się zatem zgodził? – Widocznie piraci znaleźli sposób, by go przekonać. – Love wzruszył ramionami


i ujął mnie pod ramię. – Nie czas i miejsce, by to rozstrzygać. Dalej, kapitanie! Trzeba uciekać! – Dokąd? – parsknąłem, pozwalając jednak sobie pomóc. – I po co? – Znam kryjówkę gubernatora Morgana! – Oczy Jamesa zalśniły tryumfem. – Polecił pana sprowadzić, by… – Po co? – Wyszarpnąłem swój łokieć z jego uścisku. – Na co przydam się Morganowi w jego kryjówce? Będę bawił go opowieściami z dawnych lat? Dobry Boże, Love! Muszę natychmiast dostać się do admirała Mendozy! – Oszalał pan – stwierdził Love. – Owszem, i to dawno temu. Muszę dostać się do tego Hiszpana i udowodnić mu, że de Gilliera wpuszcza go w maliny. Idziemy do miasta, Love! – Ależ… – Ależ tak!

Plan był szalony nawet jak na mnie. Razem z Love'em wślizgnęliśmy się do ogrodów okalających pałac gubernatorski, a potem zostawiłem mego towarzysza w przygodnej altance, a sam przekradłem się pod ścianę rezydencji. Odnalezienie Hiszpanów nie należało do problemów – świętowali nowe porozumienie na wielkim, oświetlonym lampami tarasie w zachodnim skrzydle rezydencji. Wspięcie się tam nie stanowiłoby dla mnie żadnego problemu, gdyż podczas mego niefortunnego romansu z Victorią dogłębnie poznałem system pałacowych parapetów i gzymsów, ale przez pobyt w celi nieco zesztywniałem. Z trudem dostałem się na pierwsze piętro i schroniłem w cieniu szerokiego narożnika na zewnątrz tarasu. Tam chciałem zaczekać na szczęśliwy traf – aż admirał Mendoza podejdzie do balustrady. Jak zwykle nie przewidziałem jednak wielu rzeczy. Przede wszystkim tego, że nocna bryza, ledwie wyczuwalna na ulicach miasta, na tej wysokości przejmuje zimnem do szpiku kości. A także tego, że Hiszpanie, rozkoszujący się własnym towarzystwem, bynajmniej nie zechcą do balustrady podejść. Minęła godzina. Skulony, drżący z zimna przeklinałem w myślach Mendozę do trzeciego pokolenia wstecz, a sam admirał, głuchy na moje klątwy, wciąż stał przy


ogromnych drzwiach tarasowych, otoczony wianuszkiem adoratorów w mundurach kapitańskich. Wokół rozbrzmiewały wesołe rozmowy po hiszpańsku, nieodmiennie cichnące, gdy odzywał się sam Mendoza. Wszystkie jego wypowiedzi banda mundurowych klakierów kwitowała wybuchami hałaśliwego, wymuszonego śmiechu, a czasem nawet gromkimi toastami. Wśród rozmów słyszałem również francuski, ani chybi w tłum wmieszali się oficerowie de Gilliery. Przez szerokie, uchylone drzwi dobiegały ciche menuety smyczkowe. Falami napływał ciężki zapach męskich perfum. Czas się wlókł, a bryza stawała się coraz chłodniejsza. Hiszpanie wznosili toast za toastem. Okręty w porcie strzelały na wiwat. Port Royal huczał od pijackich pieśni. Ja szczękałem zębami. Srebrzysty księżyc, tym razem już wąski rożek, przesuwał się ku ciemnym szczytom Gór Błękitnych. Do głosów rozochoconych Hiszpanów dołączył perlisty śmiech kobiet, który zagłuszył bełkotliwy już głos Mendozy. Gdzieś trzasnęła wybijana szyba. Któryś z Hiszpanów wypalił z pistoletu na wiwat, inny przewrócił się o próg wśród chóralnego rechotu reszty towarzystwa. Kilka par zataczało się w imitacji tańca, inne obściskiwały się już po kątach. Cierpliwość straciłem kwadrans później, gdy na twarz opadły mi loki cokolwiek nieświeżej peruki, a jej przechylony przez balustradę właściciel, blady młodzian z wątłym wąsikiem, wyrzucił zawartość żołądka do ogrodu. Nie obryzgał mnie co prawda, ale czułem, że zaczynam mieć tej zabawy dosyć. Zebrałem wszystkie siły i walnąłem Hiszpana w szczękę. Młodzian kwiknął i zwisł nieruchomo, a ja trzęsącymi się dłońmi zdarłem z niego kurtkę mundurową i naciągnąłem na siebie. Dopiero po chwili opanowałem dreszcze na tyle, by wyjrzeć na taras. Poza dwoma obściskującymi się parami oraz najwyraźniej nieprzytomnym pechowcem, który wciąż leżał na progu, na tarasie nie było już nikogo. Ze środka dobiegały natomiast odgłosy coraz bardziej hulaszczej zabawy, gdzie brzęk naczyń i bełkotliwe śmiechy mieszały się z menuetami, granymi przez anielsko cierpliwą orkiestrę. Przesadziłem balustradę i znalazłem się na tarasie. – Gdzie jest Mendoza? – Szarpnąłem za ramię najbliższego Hiszpana, brutalnie wyrywając go z uścisków kurtyzany. Mężczyzna spojrzał na mnie półprzytomnie, ale ledwie zdążył otworzyć usta, a natychmiast wpiła się w nie dziewoja. Drugi z amantów już leżał na swojej popiskującej wybrance i szamotał się ze szpadą, która uwięzła wśród nogawek ściąganych pośpiesznie spodni. Nie było wyboru. Zakląłem po cichu i wślizgnąłem się do sali balowej.


Na moje szczęście w tej samej chwili kapela zmieniła rytm na znacznie żywszy, a na stół wskoczyła czarnowłosa piękność w długiej sukni i puściła się w dziki, szalony taniec. Rozochoceni, rumiani diegowie krzyczeli, gwizdali i klaskali do rytmu, a co chwila któryś strzelał z pistoletu. Wielki kryształowy żyrandol nad ich głowami kołysał się coraz szerzej. Trudno było o lepszy moment. Wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że wśród rozochoconych biesiadników na pewno nie było admirała Mendozy. Przemknąłem zatem szybko za ich plecami i skręciłem w korytarz prowadzący do sypialni gubernatora Morgana. Byłem pewien, że Mendoza, jako najzacniejszy z gości, mieszka właśnie tam. Wbiegłem pośpiesznie po schodach i po chwili stanąłem przed drzwiami do sypialni. – Admirale Mendoza! – zawołałem półgłosem. Gwizdy i rytmiczne klaskanie z dołu przybierały na sile, co oznaczało, że taniec z wolna sięga punktu kulminacyjnego. – Mam dla pana ważne wieści! Ważne wieści! Brak reakcji. – Admirale Mendoza! – zawołałem głośniej, łomocząc do drzwi sypialni. – Admirale! De Lanvierre i de Gilliera oszukali pana na całej linii! Santa Lucia i Martynika są nadal w rękach francuskich! Niech pan nie wierzy tym oszczercom, do ciężkiej cholery! W zamku zazgrzytał przekręcany klucz. Hiszpanie na dole wyli i tupali nogami, aż pobrzękiwały kryształki na żyrandolu. – Chcą pana napuścić na Anglików, tchórze! – wrzeszczałem. – Chcą pana wykorzystać! Pańscy rodacy przy Santa Lucii nie dostali złamanego grosza, a na dodatek rozpędzili ich Francuzi! Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. W progu stanął Antonio Miguel de Gilliera, półnagi, z wielkim pistoletem wymierzonym prosto w moją twarz. Zmartwiałem. – Francuzi? – uśmiechnął się de Gilliera, ale w jego oczach błysnęło zimne okrucieństwo. – Cóż za skromność, O'Connor. Lufa pistoletu ani drgnęła. – Wchodź do komnaty, ty zdradziecki psie! – wysyczał renegat. – Właź! Chętnie się dowiem, jak wydostałeś się z lochów! Chętnie… – Wybawco! – powietrze przeszył dziki wrzask entuzjazmu, a za plecami de Gilliery wyrosła rozradowana Victoria Morgan, zasłaniając biust prześcieradłem. – Och, mój ty wybawco… Wróciłeś! – Do łóżka, dziwko! – rzucił wściekły de Gilliera.


Pistolet drgnął. W rękach Victorii nagle znalazł się pokaźny dzban. – Sam jesteś dziwką! – wrzasnęła dziewczyna. Huk pistoletu i trzask dzbana, którzy uderzył w czaszkę de Gilliery, zabrzmiały w tej samej chwili. Zatoczyłem się w uniku, ale pocisk na szczęście przeszedł górą. – Uciekaj, wybawco! – wrzasnęła Victoria, z wrażenia upuszczając prześcieradło. – Uciekaj! Widok krągłości, które odsłoniło opadające płótno, sprawił, że zmieniłem się w słup soli, ale szybko oprzytomniałem, słysząc wulgarne przekleństwo de Gilliery. Hiszpański renegat zbierał się z podłogi i rozglądał za bronią. Rzuciłem się do panicznego biegu. – Uciekaj! – ścigał mnie przeraźliwy, paniczny wrzask córki gubernatora. – Stul pysk, mówiłem już! – ryknął de Gilliera i wymierzył jej siarczysty policzek. Wściekłość się we mnie zagotowała, ale odłożyłem zemstę na później. Zmusiłem się do dalszego biegu i niedługo później wpadłem na salę balową, prosto w tłum zaalarmowanych wystrzałem Hiszpanów. Na widok brudnego, rozczochranego dzikusa w porwanej koszuli zamarli w bezruchu, ale ich wahanie trwało jednak ułamek sekundy. Potem rzucili się na mnie wszyscy. Uciekałem jak szalony, ścigany gniewnymi krzykami, rumorem odtrącanych krzeseł i szczękiem wyciąganych szpad. Powietrze przecięły kule z pistoletów – jedna ugodziła w portret któregoś z przodków gubernatora Morgana, inna zaś przewróciła kosz z kwiatami. Dwóch pijanych, czerwonogębych diegów zastąpiło mi drogę – jeden dobył broni i ciął zamaszyście, na szczęście zbyt mocno, by trafić. Drugi trafiłby z pewnością, gdyby przed ciosem nie postanowił podkreślić swej przewagi tryumfalnym wrzaskiem. Walnąłem go „z bańki” i poprawiłem pięścią. Hiszpan plunął połamanymi zębami i padł na posadzkę, lecz w tej samej chwili ujrzałem jego towarzysza, który wdrapuje się na zasłaną resztkami jedzenia ławę i zbiera się do skoku. Uchyliłem się instynktownie, a zapalczywy hidalgo plasnął o kamienną posadzkę. Wypadłem na kryty czerwonym dywanikiem korytarz, zostawiając za sobą pełne oburzenia wrzaski ścigających. Serce wezbrało mi dziką radością – nie dogonią mnie! – która po sekundzie przerodziła się w przerażenie. Korytarz się rozgałęział. Co prawda podczas romansu z Victorią poznałem dobrze pałac gubernatora, ale znacznie lepiej orientowałem się w systemie parapetów aniżeli korytarzy. Oszołomiony gapiłem się to na jedną odnogę, to na drugą, próbując zgadnąć, która z nich prowadzi ku wyjściu. Za moimi plecami wyroili się już rozwścieczeni Hiszpanie, prowadzeni przez Bezzębnego.


Wtedy mój wzrok padł na czerwony dywanik. To, że przerażenie nie sprzyja zdroworozsądkowemu myśleniu, zrozumiałem, dopiero gdy z całej siły szarpnąłem za płótno, a biegnący Hiszpanie nawet się nie zachwiali, nie mówiąc o utracie równowagi. Od bólu naciągniętych stawów aż pociemniało mi w oczach. Zatoczyłem się, odbiłem od ściany i skoczyłem w prawy korytarzyk dosłownie w ostatniej chwili, gdy zakrwawiony Bezzębny zamierzał się już do pchnięcia. Uciekałem z wrzaskiem, ciskając czym popadło w ścigający mnie tłum. Trafiony ramą obrazu w czoło Bezzębny zniknął pod butami towarzyszy, ale reszta nawet nie zwolniła. Przy kolejnym zakręcie zerknąłem przez ramię – w oczach goniących mnie Hiszpanów lśniła żądza mordu. Któryś z diegów wystrzelił, lecz kula utkwiła w ścianie. Zdyszany uskoczyłem w boczny korytarz, tuż obok wielkiej mahoniowej szafy z uchylonym skrzydłem. A wtedy wyrosła przede mną półprzeźroczysta postać o ostrej twarzy, zmrużonych złośliwie oczach i w kapeluszu, spod którego spływały długie, ciemne włosy. – Tu! – szepnęły widmowe usta, a ozdobiona mankietem dłoń wskazała uchylone drzwi. Nie wahałem się ani chwili. Zanurkowałem w głąb szafy i trzasnąłem za sobą drzwiami. Był to doprawdy ostatni moment. Przez szparę ujrzałem, jak korytarzem przetacza się zgraja pomstujących, wymachujących bronią diegów. Niektórzy ze ścigających przeniknęli przez sylwetkę ducha, ale nikt go nie dostrzegł. Nagle zapadła błoga cisza, zakłócana jedynie coraz odleglejszymi wrzaskami Hiszpanów. Wciąż ciężko dysząc, otarłem pot z czoła i zamknąłem z ulgą oczy. I naraz otworzyłem je szeroko. Bo już kiedyś widziałem jegomościa, który wskazał mi drogę ucieczki. – Ja pana znam! – wychrypiałem, zbliżając twarz do szpary, utworzonej przez niedomknięte drzwi szafy. – Gdzieś się widzieliśmy… – Tu, w Port Royal, panie O'Connor – odpowiedział szeptem duch, odwracając się ku mnie. – Nazywam się Jackson i stałem za plecami de Gilliery, gdy wyruszał pan uśmierzyć bunt na swoim okręcie. Służę Złotej Masce. – Skoro pan mu służy, to… to dlaczego… – Czarny Szkwał uczynił nas sługami ludzi de Lanvierre'a i kazał ślepo wypełniać wszelkie ich rozkazy. – Duch zacisnął usta. – Ale tylko rozkazy. – Rozumiem. De Gilliera nie rozkazał panu nie pomagać dywersantowi w ucieczce. – Uśmiechnąłem się mimo zmęczenia. – Zwłaszcza takiemu, co to podobno ma sposób na pokonanie Czarnego Szkwału


i de Lanvierre'a, jeśli zacytować słowa Francisa. – Duch odpowiedział uśmiechem. – Drake jest tutaj? – Już nie. Gdzieś poleciał, ponoć miał ważną sprawę do załatwienia. Pan też niech się zbiera, póki Hiszpanie gonią własny ogon. Proszę biec prosto, a potem w prawo! – Dziękuję!

Dorwali mnie dopiero przy owych pamiętnych schodach, gdzie ongiś z gubernatorem Morganem stawiliśmy opór siepaczom Złotej Maski – białe ściany wciąż były osmolone od ognia. Kilku dziko ryczących Hiszpanów z nieugiętym, zakrwawionym Bezzębnym na czele pędziło na mnie prawym skrzydłem schodów, a kilku wbiegało zaś lewym. Tych ostatnich prowadził sam de Gilliera. Przerażony, cofnąłem się pod ścianę. Z obu stron w błyskawicznym tempie zbliżał się bezlitosny las szpad, noży i kordelasów. Nie było już mahoniowej szafy, nie było Jacksona czy Drake'a. Był za to żyrandol. Wielki i lekko przekrzywiony kołysał się nieznacznie, jakby próbował mnie zachęcić do kolejnego skoku. Tamtej nocy nie wyszło mi to na dobre, pomyślałem z narastającą paniką. Nie wyszło też w St. John's. Jeśli teraz nie wyjdzie… Resztę myśli przecięła opadająca ze świstem szpada Bezzębnego. Rzuciłem się naprzód, zostawiając przerąbany złoty epolet zdobycznej kurtki, wskoczyłem na balustradę, odbiłem się i z dzikim piskiem poszybowałem na spotkanie żyrandola. Wycelowałem idealnie. W porę zacisnąłem palce na obręczy i pomknąłem na spotkanie ze ścianą. Tym razem jednak byłem gotów. Podkurczyłem nogi i z gracją odepchnąłem się, by przejść w łagodny ruch wahadłowy. Stłoczeni przy balustradzie Hiszpanie wrzeszczeli z wściekłością i próbowali mnie dosięgnąć, gdy przelatywałem w pobliżu. Na próżno, udało mi się! – Pocałujcie mnie w dupę! – wrzeszczałem, czując rozpierającą euforię. – Zwłaszcza ty, de Gilliera, cholerny sodomito! Bierz te… Zdanie przerwał głośny zgrzyt. Jedna z czterech śrub mocujących żyrandol do sufitu odpadła z trzaskiem, a po niej kolejna. Wstrząsnęło mną potężnie. Hiszpanie


wyli, Bezzębny szykował się do skoku w ślad za mną, a złośliwie uśmiechnięty de Gilliera nabijał pistolet. – Buenos días, señores! – usłyszałem nagle pod stopami znajomy głos. – Proszę wybaczyć, że przerywam tak doskonałą zabawę, ale… Na schodach coś eksplodowało i świat spowił gęsty, gryzący dym. Bezzębny śmignął w powietrzu niczym wielki, bezskrzydły nietoperz i z mokrym plaśnięciem walnął w ziemię, lecz nie zdołałem nawet odwrócić głowy, by to zobaczyć. Trzecia i czwarta śruba puściły bowiem w tym samym momencie, a ja z rozdzierającym wrzaskiem, wymachując rękami i nogami, pomknąłem w dół. Prosto w ramiona Jamesa Love'a. – Doskonały skok – powitał mnie kuzyn Edwarda. – Doprawdy doskonały, panie O'Connor. Gdy znudzi się panu służba w marynarce, proszę się udać do mojego wydziału, a tam przyjmą pana z otwartymi ramionami… – Buuu… Burblebletttrrrr… – wybełkotałem roztrzęsiony. – Ach, tak – pokiwał głową Love. – Świeże powietrze, oczywiście. Granaty dymne wymagają jeszcze udoskonalenia. Proszę uważać, tu leży jeden z tych nieszczęśników… Pewnie spadł ze schodów. – Wracaj tu, O'Connor! – z kłębów dymu dobiegł nas pełen wściekłości ryk de Gilliery. – Wracaj tu, ty suczy synu! Ty tchórzu! Ty cholerny tchórzu! – Całkowity brak kultury – oznajmił James. – Proszę podać mi rękę. Na zewnątrz powitało nas niecierpliwe rżenie koni. Nim się zorientowałem, Love wepchnął mnie do ciemnej, zaprzężonej w dwa kłusaki karety, która oczekiwała na wysypanej żwirem ścieżce, a sam wskoczył na kozioł. Rozległ się strzał z bata i kareta skoczyła naprzód. Widziany przez przyciemniane okienka pałac malał w oczach, a wraz z nim sylwetki wymachujących bronią diegów. I znów przymknąłem oczy z ulgą. Znowu tylko na chwilę.

Skryci wśród krzaków patrzyliśmy, jak ostatni jeźdźcy znikają za zakrętem, mknąc za oddalającą się karetą. Kurz wolno opadał, a po chwili jedynym odgłosem na powrót stała się ckliwa pieśń cykad. Gwiazdy migotały tajemniczo, a wąziutki rożek księżyca wynurzał się właśnie po drugiej stronie Gór Błękitnych.


– No cóż! – James Love uśmiechnął się szeroko i usiadł, by otrzepać pył z rękawów eleganckiego surduta. – Zdaje się, że tym samym wystrychnęliśmy Hiszpanów na dudka. Będą ścigać karetę w nieskończoność! – A nie żal panu koni? – Spojrzałem na niego spode łba. – Bynajmniej. Kupiłem je od pewnego plantatora z Portmore, który zwykł co drugą noc odwiedzać tawernę w Port Royal. Wytresował zatem parę koni tak, by bezpiecznie dowoziły go do domu, nawet gdy on sam zaleje się w trupa i nie będzie w stanie utrzymać wodzy. Te konie doskonale pamiętają drogę do Portmore, rzekłbym nawet, że nie są w stanie dojechać nigdzie indziej, obawiam się, że dopiero tam diegowie zorientują się, że kareta jest pusta, hi, hi, hi! Przedni dowcip! Również się uśmiechnąłem. Gdy James zorientował się, że ściga nas grupa jeźdźców, przymocował do kozła przygotowaną zawczasu słomianą kukłę przybraną w kapelusz i spłowiałą koszulę, a sam wpełzł przez okno do wnętrza karety. Ku memu zdumieniu, zaczął majstrować przy podłodze, aż ta zapadła się z jednej strony, tworząc podskakującą na kamieniach pochylnię. Love mrugnął do mnie filuternie, po czym sturlał się na drogę. Niewiele myśląc, poszedłem w jego ślady. Czas był najwyższy, bo gdy poobijani skryliśmy się w przydrożnych krzakach, nadciągnęli już pierwsi pokrzykujący hidalgos. – A karety panu nie szkoda? – Niezbyt. Była służbowa. W następnej każę sobie zamontować dwa falkonety – rozmarzył się Love. – I może jeszcze mały moździerz… A jak misja? Udało się panu dotrzeć do admirała Mendozy? Dobry humor wyparował w jednej chwili. – Nie – burknąłem niechętnie. – Niestety nie. Naciąłem się za to na jego przydupasa, de Gillierę. Nie udało się, Love, i wszystko wskazuje na to, że eskadra hiszpańska wyruszy jutro w morze i połączy siły z piratami de Lanvierre'a. Obawiam się, że nasze okręty przy Kajmanach czeka sromotna klęska! – Wszystko w rękach Boga – westchnął James i wstał. – Dalej, musimy… – W rękach Boga? – Spojrzałem nań, tknięty nagłą myślą. – Wie pan, tak się mówi, kiedy… – Zaraz! Niech pan poczeka, Love! Czy zna pan może jakiegoś księdza w Port Royal? Albo w Spanish Town? – Znam, ale… – Doskonale! Muszę się natychmiast z nim spotkać!


Dostojny brzęk dzwonów wdzierał mi się pod czaszkę, wzmagając pulsujący ból, i na próżno przyciskałem pięści do skroni, próbując go ukoić. Nieprzespana, pełna emocji noc, pusty żołądek oraz świadomość, że stoję przed ostatnią szansą na odwrócenie losów wojny, sprawiały, że co chwila ciemniało mi przed oczyma, jakbym tracił przytomność. Z narastającym wysiłkiem otwierałem oczy, by rozejrzeć się, lecz dym świec i kadzidła bez litości atakował spojówki i wyciskał strumienie łez. Pot spływał po mnie ciurkiem, mocząc ciężki habit. Nade mną odezwał się chór, co oznaczało, że msza miała się lada chwila rozpocząć. Przez kratkę konfesjonału widziałem ludzi, głównie hiszpańskich hidalgos, którzy wypełniali wnętrze katedry St. Jago de la Vega i klękali w ławach. Do głowy uderzyła mi kolejna fala gorąca. Znów postawiłem wszystko na ostrzu noża. Z tego, co Manuela i Armando Boquita powiedzieli mi o admirale Mendozie, zapamiętałem tylko to, że był on człowiekiem przesadnie religijnym i nigdy nie zapominał o pogodzeniu się z Bogiem przed ważnymi wydarzeniami w swym życiu. Manuela coś wspominała o tym, że spowiadał się kilka razy dziennie i mogłem mieć tylko nadzieję, że przez ostatnie lata nie wyzbył się dawnych przyzwyczajeń i przed wyruszeniem na wojnę z Anglią zdecyduje się udać na mszę. I wyspowiadać. Jego spowiednikiem zaś miałem być ja. Liczyłem na to, że ze względu na starszeństwo podejdzie do spowiedzi jako pierwszy, a ja zdołam szybko przestrzec go przed łgarstwami de Gilliery. Jako anglikanin nie miałem bowiem pojęcia, jak wygląda ów katolicki sakrament – gdyby do konfesjonału podszedł ktoś inny, szybko zdemaskowałby mnie jako oszusta. Przeżegnałem się mdlejącymi dłońmi. Chór śpiewał coraz głośniej, a mnie kręciło się w głowie i raz za razem ogarniały mnie ciemności. Konfesjonał, najwidoczniej wstawiony tu w ostatniej chwili przez katolickich Hiszpanów, był ciasny i duszny. Odpływałem. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus… – obudził mnie cichy, lecz stanowczy głos tuż przy uchu. Przez kratkę konfesjonału zamajaczyła zacięta twarz z krzaczastymi brwiami i szpiczastą bródką. – Admirał Mendoza? – Oprzytomniałem w jednej chwili. Spowiadający się powiedział coś pouczającym tonem, pouczającym do tego


stopnia, że nie miałem dłużej wątpliwości. – Admirale, mam dla pana ważne wieści – szeptałem z przejęciem. Policzki buchały mi od gorąca, a dłonie dygotały. – Antonio de Gilliera vel Złota Maska to oszust! Wraz z de Lanvierre'em próbują wywieść pana w pole! Pańscy ludzie pod Santa Lucią nie ujrzeli ani jednego diamentu, ani złotej monety! Zamiast tego ich okręty rozpędzili Francuzi i Anglicy! Odpowiedziało mi milczenie. Zaskoczone, niedowierzające milczenie. – Żadna z wysp, ani Santa Lucia, ani Martynika, nie jest pod hiszpańskim panowaniem! – ciągnąłem histerycznym szeptem. – Okręty z oddziałami inwazyjnymi zostały zatopione lub przepędzone! Nie zdziwiło pana, dlaczego nie otrzymał pan dotąd żadnych wieści od swych ludzi? – Zdziwiło – rzekł Mendoza po angielsku z mocnym hiszpańskim akcentem. – A skąd pan wie o tym wszystkim? – Wiem – głos mi się załamał – bo byłem pod Santa Lucią. Strzelałem do pańskich okrętów. – Pan? – Nazywam się William O'Connor i jestem kapitanem angielskiej fregaty „Magdalena”. Do ataku przystąpiłem wraz z francuskim okrętem „La Gorgone”. – To było pięć okrętów, panie O'Connor – w głosie hiszpańskiego admirała zadrżało tajone wzburzenie. – Na pierwszej z fregat eskorty pękł grotmaszt, inną wyrzuciło na brzeg Santa Lucii – recytowałem monotonnym głosem. – Galeon „Santa Isabel” zatonął ogarnięty pożarem, a uszkodzone „San Felipe” i „Brillante” uciekły na morze. Wedle moich rachub dwa dni temu powinny były dotrzeć do Santo Domingo. – To oszczerstwo! – głos Mendozy zadrżał. – Nie, admirale. De Lanvierre'owi bardzo zależy na sojuszu i zrobi wszystko, by nie dowiedział się pan prawdy o bitwie pod Santa Lucią. Mam powody, by twierdzić, iż hrabia topi hiszpańskie jednostki, które płyną na Jamajkę… – Admirale, de Lanvierre to zło wcielone – dodałem po chwili. – To śliski, podstępny wąż, który prędzej czy później ukąsi każdego, kto poda mu pokarm. Nie udało się panu pozyskać jego przyjaźni przed laty, nie uda się i teraz. – Skąd pan to wie? – Ma pan pozdrowienia od ojca Armanda Boquity. Mendoza milczał przez blisko minutę. – Deo gracias – powiedział, po czym przeżegnał się i wstał od konfesjonału. A ja w końcu zemdlałem.


===b1hpUGdR


4 Na wozie i pod wozem

Ból był tak potężny, że przeraziła mnie nawet sama myśl o otwarciu oczu. Cały świat trząsł się i dygotał, a ja miałem wrażenie, że moje ciało rozpada się na kawałki. To koniec, przemknęła mi przez głowę niewyraźna myśl. Już po tobie, Billy. Dorwała cię hiszpańska inkwizycja i wsadziła na machinę tortur za podszywanie się pod księdza i mieszanie w głowie admirałowi. Tak, inkwizycja… Oni zawsze pojawiają się w najmniej oczekiwanym momencie. Przez ścianę bólu i ciemności przebiły się głosy. Moja skołatana świadomość zarejestrowała hiszpański. A jednak, jęknąłem w myślach. Boże, ja nie mogę tak skończyć. Muszę stąd


uciekać… Wciąż nie otwierając oczu, spróbowałem dźwignąć się na łokciu, lecz siły starczyło mi ledwie na uniesienie głowy. Nagle ogarnęła mnie słabość i stuknąłem potylicą o podłoże. Stęknąłem z bólu, tym razem głośniej. Głosy mówiące po hiszpańsku przybliżyły się. Świat nagle przestał się trząść, a ja ze zdumieniem zarejestrowałem, że przysłuchuję się rozmowie dwóch kobiet. Promieniujący w tyle czaszki ból zagłuszył wszelkie inne doznania, a potem rozległ się głośny plusk i zacząłem się topić. – Na pomoc! – pisnąłem, wymachując ramionami. – Proszę, tak oto zachowuje się wielki żeglarz w konfrontacji z kubłem wody – usłyszałem słowa w miękkim, szeleszczącym angielskim. Znałem ten głos. Pamiętałem go tak dobrze, że naraz serce zaczęło mi bić szybciej, otworzyłem szeroko oczy, ignorując falę bólu, która rozlała się po całym ciele. Nie myliłem się. Naprzeciw mnie stała Manuela z kwaśnym, cynicznym uśmiechem, mrużąc oczy. Trzymała pusty, ociekający wodą ceber. – Manuela… – wychrypiałem. – Ja chyba śnię… Tak, to musiał być sen, gdyż na jawie Manuela nigdy nie wyglądała tak pięknie. Nigdy dotąd jej czarnych, rozwianych nocnym wiatrem włosów nie okalał blask gwiazd, nigdy też nie widziałem równie zachwycającego lśnienia w jej oczach. Jej uroda była wprost porażająca, choć dziewczyna miała na sobie jedynie zwykły, prosty habit zakonnicy. – Bredzi, ale chyba wraca do siebie – rzuciła przez ramię. – Możemy ruszać. Rozległ się strzał z bicza i świat na nowo zaczął dygotać, ale ja zauważałem nowe szczegóły. Zapach trzciny cukrowej. Podskakująca drewniana podłoga. Śpiew cykad i nieodległe parskanie konia. Jednocześnie wytężyłem umysł, by przypomnieć sobie wydarzenia, które przywiodły mnie w to miejsce. – Co ja tu robię? – spytałem w nagłym przypływie oszołomienia. – A co ty tu robisz? Gdzie my jesteśmy? – Ty leżysz, a ja stoję – odparła Manuela. Wóz – teraz miałem już pewność, że znajduję się na toczącym się polną drogą wozie – podskoczył na kolejnym wyboju. – A znajdujemy się niedaleko Hayes, kilkanaście mil na zachód od Spanish Town. Jak widzisz, wywieźliśmy cię poza mury miejskie, choć doprawdy nie wiem po co. – Ależ Manuelo, ja… – Otóż to, O'Connor. Ja, ja i ja – przerwała mi ostro Hiszpanka. – Ja, mnie, mój. Mogłam się założyć, że pierwsze swoje zdanie rozpoczniesz od „ja”.


– Przecież ja… – Próbowałem się usprawiedliwiać, ale Manuela niespodziewanie wybuchła z taką furią, że aż się skuliłem. – Ty cholerny egoisto! – wrzeszczała. – Ty zadufany w sobie cwaniaku! Wiesz, coś ty zrobił najlepszego? – Ja tylko… – Zniweczyłeś cały nasz wysiłek, ty przeklęta niedojdo! Szerokie plecy osoby siedzącej na koźle naraz drgnęły. Postać ściągnęła wodze, odwróciła się i szepnęła melodyjnym głosem do Manueli, a dziewczyna zwiesiła głowę i zacisnęła pięści. Zapadła głucha cisza, woźnica spojrzał na mnie. W cieniu kaptura rozpoznałem rysy twarzy tajemniczej cioci Klary, która wręczyła mi prezent dla Manueli tuż przed moim spotkaniem z de Lanvierre'em. Tęga Kreolka również miała na sobie habit. – Ciocia ma rację, głos się niesie po nocy, a my… – powiedziała z trudem dziewczyna. – Boże, jak ja cię nienawidzę, ty przeklęty, nadęty… Byłem skołowany i przestraszony, ale w końcu udało mi się nakłonić ją do opowiedzenia całej historii. Okazało się, że Manuela pokłóciła się z Armandem ledwie kilka dni po naszym odpłynięciu – chciała namówić brata, by ten wyruszył z Isla de la Exilio i spróbował znaleźć sposób na pokonanie de Lanvierre'a, lecz jezuita upierał się, że pozostanie na wyspie i będzie strzegł swych podopiecznych przed zakusami białych ludzi. W końcu na wyspę zawinęła niewielka pinasa, na której żeglowała ciocia Klara, dawna piastunka Manueli. Razem popłynęły na Jamajkę… – Zaraz, zaraz – przerwałem. – A skąd ciocia… To znaczy, skąd pani wiedziała, gdzie jest Manuela? – Nie bądź pan taki wścibski. – W ciemnościach zęby cioci Klary błysnęły wesoło, ale w jej ogromnych, niemalże czarnych oczach wyczytałem skrywane ostrzeżenie. – Dość, że ja po prostu wiem pewne rzeczy. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – A trafisz tam prędzej czy później, ty zawszony… – zatrzęsła się ze złości Manuela. I znów zapadła cisza. Wóz trząsł się na wybojach, ciocia Klara strzelała z bata, a wybranka mojego serca zaciskała pięści i obrzucała mnie takimi spojrzeniami, że cykady w okolicznych trawach milkły z przestrachu. Dopiero po chwili opanowała się na tyle, by podjąć opowieść. Dowiedziałem się, że obie z ciocią Klarą poprzysięgły sobie, iż pomogą powstrzymać szerzące się zło, po czym przybyły na Jamajkę i dotarły do Port Royal. Chciałem w tym miejscu uczynić drobną uwagę


odnośnie tego, co dwie kobiety mogą zdziałać przeciwko hordom piratów, ale niebezpieczne błyski w oczach Manueli przestrzegały mnie przed jakimikolwiek komentarzami. Słuchałem więc w pokorze, śmiejąc się w duchu do rozpuku. – Wkrótce po nas na Jamajkę dotarły okręty el almirante Francesca Mendozy z eskadry hispaniolskiej – ciągnęła Manuela, patrząc w gwiazdy. – Został uroczyście powitany przez samozwańczego gubernatora Antonia de Gillierę, po czym obaj panowie pogrążyli się w negocjacjach. Nie było człowieka w Port Royal, który by nie wiedział, co stanowiło ich przedmiot. – Sojusz między piratami a Hiszpanami – mruknąłem. – Nie przerywaj mi! – warknęła Manuela i posłusznie zamilkłem. – Obie z ciocią często widywałyśmy el almirante w Santo Domingo i dobrze pamiętałyśmy, jakiego pokroju jest człowiekiem. To chciwy, pozbawiony krzty sumienia łajdak, a na dodatek na tyle pyszny, by uważać swe czyny za uświęcone przez Boga. Wiedziałyśmy, że prędzej czy później przystanie na ofertę de Gilliery. Był więc tylko jeden sposób, by uchronić nasz naród od hańby sprzymierzenia się z piratami. Trzeba było go zabić. Zatkało mnie. – Zabić Mendozę? – wyjąkałem. – A co? Może pogadać z nim na osobności i wytłumaczyć mu, że piraci są brzydcy i nie wolno się z nimi przyjaźnić? O'Connor, gdyby ten stary grzyb uparł się, że ogień jest zimny, nie wyciągnąłby ręki z ogniska, póki nie zostałby z niej sczerniały kikut! Nie miałyśmy wyboru. Jako najlepszy moment na zabójstwo wybrałyśmy mszę w St. Jago, ale w swej naiwności nie wzięłyśmy pod uwagę, że jakiś rodowity angielski baran… – Zabić! – Nie wytrzymałem. – Wolne żarty, Manuelo! Miałaś zamiar zabić Mendozę w katedrze pełnej Hiszpanów, Francuzów i angielskich renegatów? A niby jak miałaś zamiar to zrobić? Poprosić, by tłumek jego kapitanów, adiutantów, krewnych i całej bandy nowych przyjaciół spod czerwonej bandery na moment się odwrócił, i wbić mu sztylet pod żebro? – I tu masz rację. – Manuela przymknęła powieki. – Zabicie jego jednego byłoby problemem. Zdecydowałyśmy więc zabić wszystkich naraz. Zamrugałem i uszczypnąłem się boleśnie. Nie, to nie był sen. Zdecydowana, harda mina dziewczyny mówiła jasno, że bynajmniej ze mnie nie kpi. – A… a jak miałyście zamiar zabić kilkuset chłopa naraz? – zapytałem cichutko. – Garotą? – Chciałyśmy wywołać małe trzęsienie ziemi i zawalić im strop katedry na łby.


– Ach, tak. Rozumiem. – Gówno pan rozumiesz – odezwała się nagle Kreolka. – Ale niech tak pozostanie. Nie zalecam dalszych pytań. Teraz już wiedziałem, jak musiał czuć się Vincent po usłyszeniu rewelacji na temat diabła morskiego. Patrzyłem wytrzeszczonymi oczyma na Manuelę oraz szerokie plecy jej piastunki, a moje serce ogarniał chłód. W oczach młodej Hiszpanki nie było bowiem kpiny ani szaleństwa. Manuela patrzyła na mnie całkiem poważnie, jedynie jej drobne piąstki zaciskały się coraz mocniej i coraz szybciej. – Niestety, pewien pobożny sługa brytyjskiej korony postanowił najpierw el almirante wyspowiadać – syknęła, aż przejął mnie dreszcz. – W efekcie jego starań Mendoza wybiegł z kościoła i wspaniały plan unicestwienia najpotężniejszego sojusznika de Lanvierre'a i dziesiątek jego stronników spalił na panewce. Na pociechę mogłyśmy za to uratować dupsko tego, co nam ów plan pokrzyżował. Ciebie, O'Connor! Jej długi, ostry paznokieć znieruchomiał oskarżycielsko tuż przed moim nosem. – Co… co się działo po tym, jak straciłem przytomność? – W katedrze zapanowało zamieszanie, a de Gilliera wybiegł w ślad za Mendozą. Przepchnęłyśmy się przez tłum zgromadzony wokół konfesjonału i wyniosłyśmy cię do lazaretu. Szczęściem miałyśmy na sobie habity, więc nikt nie próbował nas zatrzymać, nasi mężczyźni żywią wielki szacunek dla szaty duchownej. Poczekałyśmy do zmroku i ukradkiem wywiozłyśmy cię za miasto. Choć… – No właśnie – powiedziałem sucho. – Dlaczego? Z tego, co słyszę, pokrzyżowałem wasz wielki plan. To po co narażałyście życie, by wywieźć mnie ze Spanish Town? Nie lepiej byłoby mnie rzucić de Gillierze, bym dostał za swoje? Za głupotę i brak przewidywania? Za wysiłek, który jak ostatni dureń włożyłem w walkę z piratami? – Przyszło mi to do głowy – rzuciła dziewczyna, a z tonu jej głosu poznałem, że znów nie kłamie. – Ale jesteś wrogiem de Lanvierre'a. Co prawda walka z nim wychodzi ci nader kiepsko, ale zawsze to coś. Wyniesienie cię z katedry było w tej sytuacji jedynym słusznym posunięciem. Z jej głosu przebijały gorycz i tłumiona wściekłość, a ja z każdą chwilą czułem się gorzej. Nie tak sobie wyobrażałem spotkanie z Manuelą po okresie rozłąki, nie tak chciałem zostać powitany. W miejsce czułej, dzielnej i gotowej na wszystko kastylijskiej awanturniczki, jaką pozostawiłem na Isla de la Exilio, pojawiła się zjadliwa, zgorzkniała żmija, która na dodatek wygadywała niestworzone brednie, a mnie uznała za sprawcę całego nieszczęścia Indii Zachodnich. Patrzyłem spod


półprzymkniętych powiek na jej spiętą, przygarbioną sylwetkę, na zaciśnięte mocno piąstki i ciskane naokoło gorączkowe spojrzenia i z wolna uświadamiałem sobie, że podczas gdy ja toczyłem boje z piratami, wybrankę mego serca ogarnęło szaleństwo. Przez moment chciałem podpytać z przekąsem o to, w jaki sposób chciałyby zniszczyć katedrę z dwoma wieżami, nawami i całą gromadką bocznych kapliczek, ale dałem sobie spokój. Wyłuszczanie im szczegółów mojego planu również sobie podarowałem. Po prostu przymknąłem oczy i na powrót pogrążyłem się w czarna rozpaczy, która ostatnimi czasy stała się jedyną rozmówczynią darzącą mnie pełnym zrozumieniem. – Chyba źle ulokowałeś swe uczucia, Billy – wymamrotałem w mrok. – Co takiego? – spytała Manuela, najwyraźniej wytrącona z rozmyślań. – Co mówiłeś? – Nic. Nic, co by cię mogło zainteresować. Ja tak tylko… Wspominałem sobie Isla de la Exilio. Wiesz, wtedy naprawdę sądziłem, że jesteśmy sobie pisani. – Posłuchaj mnie – głos Manueli był cichy i zmęczony. – Poświęciłam wiele lat na to, by odnaleźć Armanda. Dopięłam swego, ale doznałam przy tym wielu upokorzeń, które palą mnie wstydem. Wiesz, o czym mówię. Wiedziałem. – Już po kilku dniach po waszym odpłynięciu zrozumiałam, że odszukanie brata nie zakończy mojej włóczęgi. Że nie osiągnę spokoju tak długo, póki de Lanvierre będzie stąpał po tym świecie. On mnie znieważył i… Nieważne, O'Connor. Nie myśl, że żałuję, iż odnalazłam Armanda, skąd. Teraz jednak muszę zmazać swój wstyd. Jestem Kastylijką, nie zapominaj. Znam się na zemście. – Czyli… – Cicho bądźcie! – rzuciła nagle ciocia Klara. – Ogniska przed nami. Otwarłem oczy i podniosłem się na łokciu. Minęliśmy już plantacje trzciny, a droga, która w ciemnościach przypominała wąskie, jasne pasemko, wślizgiwała się między niewysokie, porośnięte wysoką trawą wzgórza. Noc była dość jasna – na rozgwieżdżonym niebie nie było ani chmurki, a księżyc, choć wąziutki, dawał sporo światła – natychmiast dostrzegliśmy kilka zabudowań i płonące przed nimi ognisko, wokół którego podskakiwało kilka postaci. – To młyn cukrowy – oceniła Kreolka. – Droga wiedzie tuż obok niego. Z pewnością nie przemkniemy niezauważeni. Z tymi słowami strzeliła z bata. Niski konik ciągnący wóz parsknął i ruszył wolno naprzód. Z rosnącym niepokojem próbowałem przebić wzrokiem ciemność


i wyłuskać jak najwięcej szczegółów. – To mogą być tylko piraci! – wyszeptałem. – Coś podobnego! – stwierdziła z udawanym zdziwieniem Manuela. – Piraci na Jamajce? – Zawrzyj pan lepiej gębę, O'Connor, i pozwól działać mądrzejszym od siebie – rzuciła ciocia Klara, a ja posłusznie zamilkłem. Z porozumiewawczych spojrzeń, które wymieniły obie kobiety, wywnioskowałem, że mają jakiś plan. Świetnie, pomyślałem i oparłem głowę o deski podskakującego wozu. Bo ja nie mam żadnego. Przez chwilę usiłowałem leżeć nieruchomo i udawać obrażonego na cały świat, lecz długo nie wytrzymałem. Gardłowe, ochrypłe pokrzykiwania piratów były coraz głośniejsze, usłyszałem również trzask ognia i szczęk oręża. Cykady przycichły jakby przestraszone, a ciepły, nocny wiatr przyniósł zapach pieczystego. Mój niepokój rósł z każdą chwilą. – Masz jakąś broń? – spytałem nerwowym szeptem Manuelę. Kastylijka pokręciła przecząco głową, nie spuszczając oczu z coraz bliższego ogniska. – To jak, na litość boską… – Ciszej! – warknęła ciocia Klara i strzeliła odważnie z bata. Od strony ogniska, odległego już o ledwie kilkanaście jardów, odpowiedział jej głośny wystrzał z krócicy i kilka tryumfalnych wrzasków. Przez szczelinę w wozie patrzyłem z przerażeniem, jak piraci, prowadzeni przez wysokiego jegomościa z gigantyczną fajką, zbiegają ku nam. Olbrzymi snop ognia barwił rozkołysane trawy na jadowitą czerwień. – Witamy, witamy! – wydyszał człowiek z fają, dobiegając. – Że też jaśnie pan gubernator aż tak się pospieszył… Eee… Eee… O, do cholery. Drab zamaskował konsternację, pykając kilka razy z fajki, a tymczasem podbiegła reszta jego kamratów. Dostrzegłem wśród nich wielkiego, głupkowatego Murzyna z halabardą, drobnego konusa z opiętym brzuchem i kilkoma pistoletami za pasem oraz krzywogębego brodacza z drewnianą nogą, również uzbrojonego po zęby. Pozostałych nie widziałem wyraźnie, ale bez wątpienia było ich jeszcze trzech, może nawet czterech. Zamknąłem oczy z rozpaczą. Mam nadzieję, że te dwie wiedźmy mają naprawdę jakiś dobry plan, pomyślałem. – Ty, Puff-Puff, toż to zakonnice! – mlasnął konus z pistoletami. – Najprawdziwsze zakonnice! – To nam się pofarciło, niech mnie kozioł zerżnie – stęknął z podziwu krzywogęby i rozdziawił gębę, prezentując straszliwą kolekcję zepsutych zębów. – Najpierw


Morgan, a teraz te dwie… Murzyn oblizał się aż po nos i zabulgotał coś w języku swych przodków, ktoś zachichotał z radością, a Puff-Puff zatarł z zapałem dłonie. Ja zaś zesztywniałem – czy ten pirat naprawdę powiedział Morgan? – No, po prawdzie to spodziewalim się kogoś od pana gubernatora, jaśnie go kurwa oświeconego – oznajmił Puff-Puff, pykając co drugie słowo. Jego twarz niemalże nikła wśród kłębów dymu. – Ale tym milej powitać nam szacowne siostrzyczki… Kamraci gadali, że od czasu, kiedy objęlim rządy nad tą wysepką, łatwiej tu piśmiennego spotkać niźli zakonnicę! Ho, ho, rarytas to prawdziwy, rarytas… Do ogniska prosim tedy szanowne siostrzyczki, potańczyć, poświętować… Uprzejmie prosim! Dalej, Jaws, dalej Whity! Pomóżcie siostrom! – Powoli, powoli, dobry człowieku – odezwała się Klara i uniosła z kozła, aż zaskrzypiała przednia oś wozu. Naraz wydała się potężna niczym klasyczny posąg wśród drewnianych figurek. Jej nieco pulchną, lecz nadobną twarz skuła śmiertelna powaga, a przymrużone oczy ciskały błyskawice. Konus nazwany Jaws, który już miał wskoczyć na kozioł i szarpnąć ją za habit, zastygł w bezruchu z rozdziawioną gębą, a rozchichotany Murzyn Whity pisnął i schował się za plecy krzywogębego. Zapadła ciężka cisza, przerywana jedynie mruczeniem nocnego wiatru i strzelaniem płonących drew. – Rzeczą ludzką jest się mylić, tedy wybaczam ci bezczelność! – zagrzmiała Klara, aż koń położył po sobie uszy. – Wiedz jednakże, że zatrzymałeś siostrę Klarę i siostrę Manuelę, nowicjuszki zakonu świętego Rogera Wesołego! – O, to ci dopiero. – Puff-Puff jako jedyny nie wyglądał na zbitego z tropu. – Wybaczcie, mateczko, ale zbyt szybko wywalilim pokładowego kapelana za burtę i nie zdążylim go o te wszystkie świętości wypytać. Co to za jeden, ten cały Roger? Pytam jeno z czystej ciekawości, bo i tak rżnąć będziem jak… – Nie wiesz, kim był święty Roger? – ryknęła ogłuszająco Klara i naraz przymrużyła bardziej oczy. Jej grube, mięsiste wargi poruszyły się, jakby szeptały jakieś słowa, a ogromna faja Puff-Puffa niespodziewanie buchnęła ogniem. Pirat zatoczył się i upadł z osmoloną twarzą. W ustach wciąż trzymał rozszczepiony ustnik. – Nie wiecie, kim był święty Roger? – grzmiała coraz głośniej Kreolka, a piraci spuszczali oczy, rozkładali przepraszająco ręce i uśmiechali się głupkowato. Jedynie konus dalej stał z rozdziawioną gębą, jakby go piorun poraził. – Święty Roger to pewnikiem ten od podagry i tego tam… dylyrium! – oznajmił z uczoną miną krzywogęby. Klara zwróciła na niego spojrzenie i drewniana noga


pirata niespodziewanie stanęła w płomieniach. Pirat kwiknął przeraźliwie i pokusztykał w mrok, próbując zagasić ogień serią niezgrabnych podskoków. – Święty Roger jest patronem piratów o nikczemnych duszach! – huknęła Manuela, odrzucając kaptur habitu. Z wyzywająco hardą miną, lśniącymi oczyma i rozsypanymi, unoszonymi tchnieniem wiatru czarnymi włosami wyglądała wprost olśniewająco. Kolana osieroconego Whity'ego zadrżały, jakby Murzyn miał zamiar rymnąć na ziemię i zacząć się modlić. – Jest waszym patronem! – krzyczała Kastylijka. – Jemu winniście swą miłość i posłuszeństwo, a nam szacunek i przyjaźń! Zatrzymując nas i czyniąc nam plugawe propozycje, obrażacie samego Rogera, a zemsta jego będzie okrutna! Na dupach liszaje wam porosną, mech pod pachami, a z mord robaki będą wyłazić kiej… – Bodaj mnie naglem przez łeb… – stęknął Puff-Puff i usiadł. – Tym babom ktoś we łbie namieszał… Puśćcie je wolno, kamraci, i wracajmy do Morgana. Jeszcze da dyla, skubaniec, i de Gilliera obwiesi nas na rejach! Klara zmiażdżyła go ostatnim spojrzeniem, usiadła na koźle i strzeliła z bata. Nie było czasu do namysłu. Zacisnąłem zęby w oczekiwaniu na falę słabości, po czym poderwałem się na równe nogi. – Hej, hej! – wrzasnąłem dziko, ignorując przerażone spojrzenie Manueli. – Hej, siostrzyczki, a to co? Odmawiacie gościny tym dzielnym chwatom? Wy, nowicjuszki samego Rogera Wesołego? No, nie może być! – Siadaj tu, nieszczęsny idioto… – syknęła zrozpaczona Manuela i próbowała chwycić mnie za ramię, ale w porę odskoczyłem i wyciąłem hołubca, aż wóz zadygotał. – A coś ty za jeden? – warknął Puff-Puff i położył dłoń na rękojeści szabli. Piraci zatrzymali się i obejrzeli z zainteresowaniem, jedynie krzywogęby, przypominający roztańczonego, płonącego stracha na wróble, dalej ciskał się dookoła z nieustającym kwikiem, aż w końcu walnął w ścianę młyna cukrowego i znieruchomiał. – Jam jest wielebny braciszek O'Connor, przeor zakonu rogerystów i wielki mistrz sekretnej loży Posępnego Czerepu! – darłem się. – Hiiimen! Stójcie, stójcie, kamraci, bracia w wierze, rycerze mórz i oceanów! Co wyście najlepszego zrobiły, siostrzyczki? Z tymi słowami odwróciłem się ku kobietom i aż się zatoczyłem, gdy smagnęło mnie gorące, nienawistne spojrzenie Klary. Nie zabolało mnie to nawet w połowie tak bardzo, jak niedowierzanie i rozpacz, które odczytałem we wzroku Manueli.


– Boże, Billy, co ty wyczyniasz… – wyszeptała, a jej piękne, ciemne oczy naraz wezbrały łzami wściekłości. – Oni mają Morgana! – rzuciłem cicho, widząc, że Klara unosi się ponownie, a jej twarz wykrzywia nieludzka nienawiść. – A on jest wrogiem de Lanvierre'a. Co prawda jemu też nie idzie walka z piratami, ale zawsze to coś, nieprawdaż? Następnie odwróciłem się ku obu kobietom, rozłożyłem ramiona i wrzasnąłem: – Siostrzyczki! Zalibyście zapomniały już nauk naszego patrona? A rzekł on przecież do świętej Petroneli na Tortudze, że tańcząc i weseląc się z piratami, zsyła na nich łaskę i pomaga im doznać oświecenia! A świętej Leokadii przykazał, coby… Ciocia Klara wyprowadziła zaskakująco szybki i celny prawy sierpowy. Świat zakołysał się pod moimi stopami i przez chwilę młóciłem powietrze rękami, odpędzając wirujące wokół mej głowy gwiazdy i planety, ale w końcu złapałem równowagę i uśmiechnąłem się szeroko. Cios Kreolki przełamałby w pół drewnianą ławę, ale mnie, człowieka wychowanego na karczemnych burdach, mógł tylko otrzeźwić. – …coby rum piła i tańcowała, bo radości na świecie nigdy nie za mało! – dokończyłem. – Bawmy się zatem, tańczmy, pijmy! Bywajcie, bracia piraci! Hej! – Hej! – zawtórował mi chór ochrypłych głosów i kamraci Puff-Puffa skoczyli, by zaprosić obie zakonnice do tańca.

Whity przygrywał na wielkiej, zakurzonej kobzie, a my podrygiwaliśmy jak szaleni wokół płonącego stosu, przytupując i wiwatując. Manuela czarowała wprost swymi ruchami – wirowała pogrążona w ognistym, kastylijskim tańcu, aż piraci zapominali o raźnym przytupywaniu i zamierali w bezruchu, zapatrzeni w pląsającą piękność. – Ole! – pokrzykiwała ostro, ścigając mnie nienawistnymi spojrzeniami. – Ole! – huczała ciocia Klara i podrzucała w górę oszołomionego, zakochanego bez pamięci Jawsa. – Hiiimen! – wrzeszczał Puff-Puff i wymachiwał szablą nad głową. – Hej! Hej! – pokrzykiwałem z coraz większą rozpaczą. Ogień huczał, rum się lał, twarze tańczących pokrył pot, a w moich myślach


panował całkowity chaos. Jak zwykle liczyłem na potęgę improwizacji i miałem nadzieję, że gdy przyłączymy się do dzikiej hulanki piratów, natychmiast wpadnę na pomysł ocalenia Morgana. Niestety, skończyło się na tym, że udało mi się jedynie go wypatrzyć. Zarośnięty i obdarty były gubernator Jamajki siedział pod ścianą młyna i łypał nieprzyjaźnie to na siedzącego po lewej, przygrywającego na kobzie Whity'ego, to na ponurego milczka o imieniu Toothpick po prawej, który dłubał sobie nożem w zębach i popatrywał tęsknie ku baryłce z rumem. Gdyby nie ciasne więzy, które nałożyli mu piraci, niczym by się od nich nie różnił. Bo w gruncie rzeczy jesteś takim samym zbirem jak oni, Morgan, przemknęło mi przez głowę. Ale wciąż jedziemy na jednym wozie… – Ole! – Ciocia Klara klepnęła mnie w plecy z taką siłą, że o mało nie wtoczyłem się między płomienie. – Ole, przewielebny! Podoba się wam zabawa? – Nie, ale… – Ledwie dostrzegalnie kiwnąłem głową w kierunku spętanego Morgana. – Ole! Hiiimen! – A masz pan jakiś plan? – Kreolka wyszczerzyła bielutkie zęby i tupnęła, aż stos zadrżał. – Ole! – Tak! – Podskoczyłem i wyciąłem hołubca. – Ja odciągnę ich uwagę, a wy wywołajcie trzęsienie ziemi! Ha, ha! Hej! Hiiimen! – Hiiimen! – wrzasnął Puff-Puff i wystrzelił z pistoletu. Ciocia Klara chciała coś powiedzieć, ale sięgający jej do pępka Jaws znów uchwycił się jej ramienia i jął żarliwie zapewniać o swej dozgonnej miłości i błagać o porzucenie szaty zakonnej. Kreolka odwróciła się z gniewnym mruknięciem, niemalże miażdżąc konusa biustem, a mnie naszedł pomysł. Dziki i mało realny, ale za to jedyny. – Hej! – wrzasnąłem i wyskoczyłem z pląsającego kręgu, po drodze nabierając kubek rumu z baryłki. – Nie godzi się, by w tak świętą noc komukolwiek wzbraniać błogosławionego napitku! Pijże, bracie! Z tymi słowami podsunąłem kubek pod nos Morgana. W przymrużonych oczach gubernatora zalśniło zrozumienie. – Ejże, wielebny! – zawołał Toothpick. – Toż to jeniec! – Czyżby? – Poderwałem się na równe nogi i udałem, że przyglądam się bacznie Morganowi. – O, do licha… Patrzę, siedzi taki jeden z zakazaną mordą, pasuje do waszej bandy jak ulał, to mi się żal chłopa zrobiło. Ale nic to! – huknąłem głośniej. – Wedle przykazań ułożonych przez świętego Rogera jeńcowi wojennemu wolno się napić rumu, ale tylko jeśli jego strażnik wypije trzykroć tyle! – Ale to przecież… – Toothpick zaczął protestować, ale w jego głosie nie było


przekonania, a ja nie zamierzałem pozwolić mu dokończyć. – Nie wolno uchybić świętemu Rogerowi od Hulanek i Rozpierduchy! – wrzeszczałem. – Dalej, bracie! Rozetnij mu więzy i pozwól się napić, a potem sam sobie nalej, boś zasłużył! A ty graj, Whity! Bawmy się! – Ole! – krzyknęła Manuela i zamaszyście chlasnęła w pysk Puff-Puffa, który właśnie objął ją wpół. – Ole! – wrzasnął Morgan, strząsnął przecięte więzy i pochwycił podany mu kubek. – Ole! – stęknął z rozkoszą Toothpick i zanurzył łeb w baryłce z rumem. Wciąż pijąc, uniósł ramię w górę i wystrzelił z pistoletu. Z ciemności nocy odpowiedział mu podobny wystrzał. – Tej uwagi na temat mordy to szybko panu nie zapomnę – mruknął, dźwigając się, Morgan. – Wpadłeś pan tu… – Jak fircyk do burdelu, wiem – szepnąłem. – Dalej, podryguj pan, jakbyś miał pan po klanie karaluchów w każdej nogawce. Czmychamy za moment, jak się mocniej popiją! Popchnąłem Morgana do kręgu roztańczonych piratów i już sam miałem z tryumfalnym wrzaskiem skoczyć w jego ślady, gdy nagle rozległ się kolejny strzał, tym razem znacznie bliższy, a ziemia zadrżała pod końskimi kopytami. Wytężyłem wzrok – polną drogą ze Spanish Town nadciągał oddział kilkunastu jeźdźców. Odwróciłem się. Roztańczona Manuela przesłała mi niespokojne spojrzenie, a Morgan, podskakujący niczym kozioł przechodzący kryzys wieku średniego, zamarł i spojrzał ku nadjeżdżającym z obawą, nim popchnął go Puff-Puff. Przybyszów nie dostrzegła jedynie ciocia Klara, którą całkiem pochłonął ekstatyczny taniec. Olbrzymia Kreolka podrygiwała z zamkniętymi oczami, nucąc jakieś słowa, a na jej twarzy połyskiwały kropelki potu. Oczarowany Jaws pląsał tuż za nią. – Hej, mamy gości! – wrzasnął nagle Puff-Puff. – Są chłopaki od gubernatora! Alleluja! Niech żyje święty Roger od Pijatyk! Graj, Whity, graj! Murzyn raźno szarpnął za kobzę, a ziemia trzęsła się zauważalnie pod kopytami nadjeżdżających rumaków. Przyjrzałem się baczniej jeźdźcom – strusie pióra na wielkich kapeluszach podskakiwały, czarne peleryny unosiły się i opadały na wietrze niczym skrzydła nocnych ptaków, a księżyc przeglądał się w srebrnych lamówkach kaftanów. Czyżby Hiszpanie? Na czele grupy jechał niewysoki mąż z ręką na temblaku i twarzą skrytą w cieniu ronda, którego widok obudził we mnie bardzo złe przeczucia. Mógłbym przysiąc, że już go gdzieś widziałem.


– Silensssio! – rzucił wściekle, lekko sepleniąc. A zatem Hiszpanie, pomyślałem. Cóż oni tu, do licha ciężkiego… Niespodziewanie jeden z przybyszów wyszarpnął pistolet z olstra. Rozległ się huk, a muzyka ucichła w jednej chwili. Whity wrzasnął z przerażeniem, odrzucił przestrzeloną kobzę i odczołgał się, łkając. Zapadła chłodna cisza. Przywódca Hiszpanów machnął dłonią w długiej rękawiczce, by rozgonić dym po wystrzale, po czym uderzył końskie boki piętami i podjechał bliżej kręgu zamarłych tancerzy. Na jego twarz padł blask ognia, a ja ujrzałem przewiązane bandażem czoło i olbrzymie sińce, rozlewające się na niemalże pół twarzy. Bezzębny, przeszło mi przez myśl i struchlałem. Jakby na potwierdzenie moich słów, Hiszpan uśmiechnął się paskudnie. Patrzył jednakże nie na mnie, a ponad moim ramieniem, ku ognisku. Zerknąłem szybko za siebie i serce aż we mnie zamarło. Manuela wpatrywała się w przybysza ze skrajnym przerażeniem, z jej twarzy odeszła cała krew. Krąg tańczących również znieruchomiał i popatrywał ku obcym z zainteresowaniem, jedynie ciocia Klara dalej podrygiwała, szepcząc bezgłośnie jakieś słowa. – Jestem don Julio Ponce de Nunez – wykrzyknął Bezzębny w dość dobrym angielskim. – Z polesenia el almirante Mendosy posukuję trójki słocyńców, dwóch kobiet oras męscysny o nazwisku O'Connor, któzy dopuścili się wielkich psestępstw, a potem usiekli w psebraniu duchownych! Ciesę się ogromnie, brasia, że udało wam się zając te dwie ladasnise zabawą do chwili mego psybycia! Wciąż mnie nie dostrzegając, dotknął lekko piętami końskich boków i ruszył ku znieruchomiałej Manueli. W absolutnej ciszy słychać było łkanie Whity'ego i szybki oddech Klary. – El almirante Mendosa będze wielse panom wdzięsny – syczał Bezzębny, podjeżdżając coraz bliżej. – A te dwie wywłoki za włosy do miasta powlesem… Rozejrzałem się w panice. Bezzębnemu towarzyszyło ośmiu wąsatych, dobrze odzianych hidalgos, którzy z zainteresowaniem śledzili poczynania swego przywódcy. Niektórzy niedbale opierali dłonie na rękojeściach pistoletów, a inni gładzili bogato zdobione rękojeści szpad. Złośliwe uśmiechy i nonszalancka postawa zdradzały śmiałych, zaprawionych w bijatykach zbirów. Piraci zaś, którzy jeszcze przed chwilą z zapałem wykrzykiwali imię Rogera od Hulanek i klepali mnie przyjaźnie po plecach, cofnęli się o krok i w myśl starej zasady „gdzie dwóch się bije, tam lepiej się odsunąć” obserwowali zajście z ogromnym zaciekawieniem. Morgan, choć uwolniony z więzów, wciąż był bezbronny, na pogrążoną


w szaleńczym pląsie Kreolkę nie miałem co liczyć, a chwila, gdy Hiszpanie odkryją we mnie trzeciego ze zbiegów, zbliżała się nieuchronnie. Pomoc przyszła z najmniej oczekiwanej strony. – A pocałuj ty mnie w kudłacza! – wrzasnął Jaws, który niespodziewanie wyrósł przed rumakiem Bezzębnego z pistoletami w obu dłoniach. – Won stąd, ty hiszpańska gnido! Tknij tylko siostrę Klarę swymi brudnymi łapskami, wypacykowany szmatojadzie, a ja ci pokażę, jakem… Bezzębny wykrzywił z wściekłością zmasakrowane usta. Grymas najwidoczniej sprawił mu mnóstwo bólu, gdyż naraz wyszarpnął szpicrutę zza buta i zamachnął się na pirata. Nie docenił jednakże niskiego wzrostu Jawsa – bat przeciął powietrze o cal od twarzy konusa, a ten nacisnął spusty obu pistoletów. I nagle wydarzenia zaczęły się toczyć z szybkością i siłą spadającej lawiny. Obie kule Jawsa chybiły, ale oszalały ze strachu koń Julia Ponce de Nuneza szarpnął się wściekle, a hidalgo wystrzelił z siodła, zatoczył łuk w powietrzu i grzmotnął w ziemię, wzbijając tuman kurzu. – Za Anglię, chłopcy! – ryknął Morgan niczym rozjuszony lew, podbiegł do jęczącego, próbującego się podnieść Nuneza i kopnął go w żebra. – Bić Hiszpanów! – Za Anglię i świętego Rogera! – wrzasnąłem. – Hiiimen! Hidalgos dobyli szpad i unieśli pistolety, ale piraci nie mieli najmniejszego zamiaru zmarnować burdy, którą zesłał im święty Roger od Łuzganiny. Na pierwszego w przypływie heroicznej odwagi natarł wrzeszczący Whity i zmiótł z siodła przestrzeloną kobzą, a drugiego zastrzelił Puff-Puff i znów przyciągnął do siebie Manuelę. Toothpick wysunął łeb z beczki rumu i rozejrzał się dookoła z niedowierzaniem, lecz w tej samej chwili wyrósł przy nim Morgan. Gubernator wyrwał pistolet zza pasa pirata, nacisnął spust i trafił następnego hidalgo, a ten z jękiem osunął się z siodła. Pozostali jednakże wpadli jak huragan między wrzeszczących towarzyszy Puff-Puffa. Blask ognia błysnął na dobytych ostrzach, a płomienie ogniska zasyczały, gdy zalała je krew z rozciętej krtani Jawsa. Świat oszalał. Stałem jak oniemiały, zapatrzony na miotające się konie i mężczyzn zwartych w zażartych pojedynkach na szpady, kordelasy, noże i gołe pięści. W czerwonym blasku przypominali oszalałe biesy, pochłonięte walką o panowanie nad czeluściami piekielnymi. Morgan ściągał zastrzelonego przez siebie jeźdźca i wdrapywał się na jego siodło, nagle oprzytomniały Toothpick roztrzaskiwał beczkę z rumem na łbie Bezzębnego, a Whity tarzał się ze swym przeciwnikiem w pyle, próbując zacisnąć wielkie dłonie na jego gardle. Blask płomieni przesłaniała raz po


raz ogromna postać Kreolki, która śpiewała coraz głośniej. Czułem, że moje miejsce jest tam, wśród walczących, ale nie mogłem się zmusić do uczynienia choćby kroku. Gorączka przybierała na sile i me ciało pokryła lepka warstwa potu. Obrazy rozmazywały mi się już przed oczyma i wiedziałem, że lada chwila stracę przytomność. Manuela, pomyślałem ostatkiem sił. Gdzie jest Manuela? I nagle ją dostrzegłem, jak pada na ziemię, pchnięta przez Puff-Puffa. Śmiejący się dziko pirat przycisnął ją kolanami do ziemi i jednym szarpnięciem zdarł z niej habit, po czym brutalnie unieruchomił podbródek dziewczyny i wymusił długi pocałunek. Kastylijka wiła się i kopała, próbowała sięgnąć paznokciami jego oczu, ale Puff-Puff był silniejszy. Ze zgrozą zauważyłem, jak zaczyna majstrować przy spodniach. Manuelo! – chciałem krzyknąć, lecz głos uwiązł mi w gardle. Nagle Puff-Puff poderwał się i zatoczył. Na jego twarzy, już nie rumianej, a sinozielonej, pojawił się wyraz skrajnego obrzydzenia. Pirat zrobił dwa chwiejne kroki w bok, aż padł na kolana i zaczął obficie wymiotować. Manuela poderwała się roztrzęsiona, trzęsącymi się dłońmi pochwyciła leżący obok sztylet i wbiła mu w plecy, krew opryskała jej twarz. Powinienem rzucić się jej na ratunek, a tymczasem stałem niczym kukła i z wolna traciłem świadomość. – O'Connor! – z oddali dobiegł mnie czyjś ochrypły wrzask. Potrząsnąłem głową, aż pośród plątaniny rozmazanych, rozedrganych plam cieni dojrzałem postać gubernatora Jamajki. Charcząc z wysiłku, Morgan ciągnął za uzdę opierającego się konia. – O'Connor! – ryknął raz jeszcze, niemalże zagłuszając wrzawę walki. – Właź na szkapę i spier… Tuż za jego plecami zamajaczyła sylwetka w podeptanym, zniekształconym kapeluszu ze złamanym piórem. Błysnęło ostrze wznoszonego sztyletu. – Morgan! Za panem! Gubernator uskoczył z wprawą znamionującą nieliche doświadczenie w tawernianych zmaganiach. Nóż przeciął powietrze, a Morgan walnął napastnika w szczękę, aż mlasnęło. Hiszpan – teraz już miałem pewność, że to znów Bezzębny – zatoczył się i grzmotnął w ścianę młyna. Budynek zatrząsł się, a z nim ziemia. – Ażem go walnął! – uradował się Morgan. – Piąty krzyżyk leci, a piącha… Ciocia Klara krzyknęła przenikliwie i wyrzuciła ręce w górę. Ziemia zadrżała gwałtowniej, w oddali poniósł się przeciągły, głuchy grzmot. Przerażony koń wierzgnął, nieomalże wyrywając uzdę Morganowi. Pozostałe wierzchowce umykały


z pola walki, niektóre unosząc wrzeszczących jeźdźców. Piraci i Hiszpanie zaprzestali walki i rozglądali się z osłupieniem. Grunt zadygotał po raz trzeci. Na jednej ze ścian młyna z trzaskiem powstała ciemna wyrwa, a na nieruchome ciało Bezzębnego posypały się deski. – O Boże… – wyszeptałem. Zasłabłem w chwilę po tym, jak za Morganem i jego szalejącym wierzchowcem z głuchym mlaśnięciem otworzyła się w ziemi szeroka, ziejąca mrokiem szczelina.

W ciemnościach snu koszmary toczyły bój o miano najstraszliwszego. Biegłem ku krzyczącej Manueli, której habit stawał w płomieniach, lecz zewsząd z głuchym trzaskiem otwierały się przepaście. Morgan ze straszną twarzą wciągał mnie na konia, ziemia drżała i kołysała się, budynki z hukiem waliły się w pył. Wrzaski ludzi, trzask pękającego drewna, nade wszystko krzyk przerażonej Manueli, które szarpały moje serce, z wolna zaczęły cichnąć, a potem ni z tego, ni z owego zastąpił je znajomy szum morza oraz skwir mew. Mew? Otworzyłem szeroko oczy. Leżałem w miękkiej pościeli w niewielkim, skromnie urządzonym pokoiku, a przy moim łóżku stał gubernator Morgan w odprasowanym, eleganckim surducie. Włosy miał przyczesane, twarz umytą, a jedyną pamiątką po starciu pod cukrowym młynem była pięść rozharatana po znokautowaniu Bezzębnego. – Gdzie ja, do kurwy nędzy, jestem? – wychrypiałem, próbując się podnieść. – O'Connor, drogi chłopcze, nie masz pojęcia, jak się cieszę, że się obudziłeś! – zaćwierkał Morgan i obrzydliwie matczynym gestem otarł mi pot z czoła. – Dobry Boże… – Przymknąłem oczy. – I proszę, taki drobiazg jak utrata zarządzanej kolonii wpływa na poprawę stosunków międzyludzkich. – Och, wolne żarty, O'Connor – obruszył się Morgan. – Wciąż ma mi pan za złe ten nieszczęsny epizod z de Gillierą? Przecież ja… – Gdzie Manuela? – przerwałem mu i całkiem już przytomny usiadłem na łóżku. – Ta dziewczyna w habicie zakonnicy! Boże, co się z nią stało? – Ma się lepiej niźli ja i pan, jak mniemam – stwierdził gubernator. – Wciągnięcie


pana na siodło zabrało mi dobrą chwilę, a pańska Manuela tymczasem odjechała konno w siną dal wraz z tą grubą Kreolką. Niestety, trzęsienie ziemi to kiepski moment na podziwianie widoków, więc nie zwróciłem uwagi, dokąd odjechały. Trzęsienie ziemi, pomyślałem, opadając na poduszki. A więc to prawda. Te szalone kobiety rzeczywiście planowały zwalenie katedry na łeb Mendozie i świcie. Ale jak? Magia? Voodoo? – Nawiasem mówiąc, ciężki jesteś pan jak słoń – ciągnął Morgan. – Strzeliło mnie w plecach, o tu… – Długo już leżę? – Minęły dwa dni. Dość ciekawe dni. – Hiszpanie? Admirał Mendoza? Czy… czy wyszli z Port Royal? – Nie. – Morgan zmarszczył brwi. – Port opuściła tylko jedna fregata, ale oba liniowce dalej stoją na kotwicy. I coś mi mówi, O'Connor, że maczałeś pan w tym nosa. Znaczy się paluchy. Ogarnęła mnie fala dzikiej radości. Ha, a zatem Hiszpanie nie popłynęli na wojnę u boku de Lanvierre'a! Mój plan zadziałał, pomyślałem ze złośliwą satysfakcją, przypominając sobie nieuzasadnione pretensje Manueli. – Cudownie! – mruknąłem z błogim uśmiechem. – Ma za swoje, głupia baba. To ja się staram, karku nadstawiam, a ona… – Czyli mam rację. O'Connor, tak? – zagrzmiał niespodziewanie Morgan z nabrzmiałą twarzą. – Ty za tym wszystkim stoisz? Niechby cię szlag trafił! To ja klecę oddziały, zdobywam dla nich broń, karmię i ukrywam, a pan jedną idiotyczną intrygą przekreśla wszystkie moje plany. Moi ludzie od tygodnia kryją się po lasach i czekają na sygnał do ataku na Spanish Town, którego ja im dać nie mogę, bo w porcie stoi cała pieprzona hiszpańska armada. A pan jeszcze opóźnia wyjście przeklętych diegów na morze… – Jestem pełen podziwu wobec pana dokonań, gubernatorze – przerwałem mu bezceremonialnie. Nie miałem najmniejszego zamiaru pozwolić, by kolejna osoba krytykowała moje bohaterskie dokonania. – Tak się jednakże składa, że ja również nie próżnowałem. I opowiedziałem mu swoje przygody, nie pomijając żadnego szczegółu. W ciągu kwadransa Morgan dowiedział się o zatopieniu „Cassandry”, o odepchnięciu szturmu na Speightstown i o ataku na Hiszpanów pod Santa Lucią. Z każdym nowym wątkiem oczy gubernatora otwierały się coraz szerzej, a gdy usłyszał o mojej próbie przekonania Mendozy, by nie przyłączał się do de Lanvierre'a,


poderwał się i aż plasnął w dłonie. – Doprawdy, niezły z pana frant, O'Connor! – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Zgoła widzę w panu siebie z lat młodzieńczych! – Och, tu raczy pan przesadzać. – Przymknąłem oczy. – A na zakończenie nadmienię tylko, że ocaliłem pana z wrogiej niewoli, za co nie zdążył mi pan jeszcze podziękować. – No, w istocie. Ach, tak, jasne. No, no. Niech będzie. Cóż… – spąsowiał Morgan. – Wie pan, dokonywałem rozpoznania. Jak Alfred Wielki, król Brytów, który w przebraniu minstrela odwiedzał obozy wikingów. – Nie wiedziałem, że potrafi pan śpiewać. – Ho, ho, potrafię. I to jeszcze jak! Jestem urodzonym śpiewakiem, muzyka to dla mnie bułka z dżemem. Baryłka z masłem, no. To teraz niech pan posłucha, co się dzieje tutaj. – Morgan przysiadł na skraju łóżka, aż zaskrzypiało. – Zebrałem pod rozkazami prawie pięć setek ludzi i wyposażyłem ich we wszelką broń, jaką udało się zdobyć. Co prawda jest to tylko pstrokata zbieranina żołnierzy, marynarzy, mieszczan i żądnych zemsty bogaczy wraz ze służącymi, której daleko do regularnej armii, ale nawet oni zdobędą Spanish Town i Port Royal, jeśli tylko opuszczą je hiszpańskie okręty. Czekamy na tę chwilę już od kilku dni, moi ludzie się dobrze ukryli, ale lada chwila mogą zostać znalezieni przez piratów. Panuje cholerny impas, ale może nie najgorzej się składa… – zawahał się. – Słuchaj no pan! A może podskoczyłby pan jeszcze raz do Spanish Town czy Port Royal i pogadał z Mendozą po dobroci, co? Namów go pan, by popłynął w cholerę, dobra? Jeśli zaatakujemy miasto, Hiszpanie z pewnością staną po stronie piratów! – Nie. – To może… – Morgan ekscytował się coraz bardziej. – Ha, mam lepszy pomysł. Zagadaj z tym Mendozą, by zakotwiczył jakąś fregatę w, dajmy na to, Portland Bight, a my ją cichaczem… Sam pan wie! Co tu dużo mówić, przyda nam się porządny… – Nie. – Jak to nie?! – Morgan aż podskoczył. – Jestem pana przełożonym. – To mnie pan przełóż. Ale do miasta się nie wybieram. Na ponowną rozmowę z Mendozą też nie. – Dlaczego? – Bo już mi się nie chce! – ryknąłem tak, że Morgan odskoczył o krok. – Bo kiedy pan bawił się w uzbrajanie swojej armii, ja płynąłem od bitwy do bitwy, walczyłem, traciłem ludzi, naprawiałem okręt i znowu walczyłem. Bo kiedy pańskim jedynym


marzeniem było odzyskanie bogatych mieścin, ja chciałem pokonać zło. Zło, Morgan! Zło, którym karmi się de Lanvierre i jego piraci! To zło pokonać można tylko na morzu! Cóż przyjdzie z tego, że odzyska pan Port Royal? Jeśli de Lanvierre i Mendoza pokonają Royal Navy, wypędzą tę pańską armię kopniakami. – A jak pan niby chcesz walczyć na morzu? Musimy zdobyć jakiś okręt, bo… – Ma pan rację. Nie mogę walczyć na morzu. Nie mam jak. Więc sobie odpocznę. – Co? – Otóż to. Bycie krzyżowcem to bardzo męczące zajęcie, Morgan.

Wzburzony Morgan opuścił pokój, trzaskając drzwiami, a chwilę później usłyszałem oddalający się tętent kopyt. Wreszcie miałem chwilę dla siebie. Nakryłem się ciepłą kołdrą i próbowałem zasnąć, ale ciekawość oraz lekki niepokój odganiały sen. Po godzinie przewracania się z boku na bok wstałem, narzuciłem ubranie leżące na krześle obok – płócienne spodnie, koszulę oraz wytartą kurtkę marynarską – i wyszedłem z pokoju. Zbliżał się już zmierzch i w sąsiedniej izbie panował półmrok, rozpraszany jedynie przez kaganek na stoliku. Dalej stało łóżko i biblioteczka, ale moją uwagę przykuł bujany fotel, na którym siedział siwobrody, zamyślony starzec z książką w dłoni. Słysząc moje kroki, uniósł głowę i uśmiechnął się dobrotliwie. – Cieszę się, że poczuł się pan lepiej – powiedział z osobliwym akcentem. – Doskonale. Niech pan się nie przemęcza, choć tu, w latarni na Lovers' Leap, daleko zajść się nie da. I powrócił do lektury. W zakurzonym okienku mignęło białe skrzydło kołującej mewy. Lovers' Leap? Klify nadmorskie sześćdziesiąt mil morskich na wschód od Port Royal? Ruszyłem ku wyjściu. Porywisty wiatr niemalże wcisnął mnie z powrotem do izby, ale zebrałem siły i przestąpiłem próg. Niewola, paniczna ucieczka przed Hiszpanami oraz bijatyka pod cukrowym młynem mocno dały mi się we znaki – stąpałem niepewnie, na drżących nogach, a przed oczyma migotały mi ciemne plamy. Parłem jednak naprzód, aż osiągnąłem płaski kamień przy domu latarnika.


Usiadłem z ulgą, zdyszany, i dopiero po chwili odpocząłem na tyle, by przytomniej rozejrzeć się po okolicy. Po prawej wznosiło się skromne domostwo latarnika wraz z dwoma lichymi szopami i czymś na kształt stajenki, a po lewej wyrastała kamienna wieża, zwieńczona oszkloną kopułką. Grunt urywał się kilka jardów za ścianą chaty i opadał ostro w spienioną, śnieżnobiałą kipiel, uderzającą równomiernie w podstawę klifu. Wokół unosiły się na wietrze rozkrzyczane mewy i przyglądały mi się czarnymi oczkami, niekiedy lądując na zielonych kępach trawy, wyrastającej ze stromych ścian. Latarnia na Lovers' Leap. Ta sama, której światło widziałem tyle razy z pokładu „Magdaleny”, gdy stali przy mnie Vince, Edward i Millard, a życie było o wiele prostsze. Siedziałem nieruchomo, zasłuchany w huk fal i ptasie krzyki, zapatrzony na ciemniejące niebo. Wiatr szarpał mi włosy i wydymał kurtkę, ale nawet tego nie zauważałem. Zapadł zmrok. Za moimi plecami przebiegł zaaferowany latarnik, przeklinając w nieznanym mi języku. Po chwili przeszklona kopuła na szczycie latarni zalśniła żywym ogniem. – Kiedyś się porządnie zaczytam i naprawdę narobię ambarasu – rzucił latarnik przepraszającym tonem, wracając do izby. Pokiwałem głową i odwróciłem wzrok ku horyzontowi. Nocne niebo przecięła spadająca gwiazda.

Minął dzień i jeszcze jeden. Powoli wracałem do sił, ale cisza wokół mnie, przerywana jedynie krzykiem mew i hukiem fal, zaczynała mnie irytować. Żałowałem już, że tak ostro potraktowałem Morgana – oddałbym bowiem wszystko, by tylko móc z kimś porozmawiać. Niestety, gubernator zniknął na dobre, podobnie zresztą jak James Love oraz oczywiście Manuela. Z początku czułem złośliwą satysfakcję, iż plan, który został przez nią tak szyderczo wyśmiany, powiódł się jednak, ale satysfakcję wkrótce zastąpił żal. Nie tak sobie wyobrażałem nasze pierwsze spotkanie. Nie spodziewałem się drwin czy nuty wyższości w głosie Manueli, nie byłem przygotowany na sarkazm ani na krytykę, nie mówiąc już


o niesłusznych zarzutach. Oczekiwałem… Tak po prawdzie to nie wiedziałem, czego oczekiwać. Ostatnie wydarzenia nauczyły mnie nieco pokory i nie sądziłem, by Manuela ze łzami radości rzuciła mi się w ramiona, ale miałem nadzieję na trochę cieplejsze przyjęcie. Myśl o dziewczynie pozwalała mi bowiem przetrwać najgorsze kryzysy i w głębi serca hołubiłem tęsknotę za jej cudownym uśmiechem. Ta tęsknota mogła pewnego dnia przerodzić się w wielką miłość, lecz niestety, życie ułożyło się inaczej. Krótkie spotkanie z Manuelą bez litości zerwało mi łuski z oczu – w jej sercu nie było miłości dla mnie. Czułem się przeraźliwie samotny. Jedynym człowiekiem na Lovers' Leap był siwobrody latarnik, lecz ten na każdą próbę zagajenia rozmowy reagował niewyraźnym mruknięciem i powracał do lektury. Spędzałem więc całe dnie na kamieniu, skąd patrzyłem w morze. Wspominałem przyjaciół, wspólne podróże, bitwy i perypetie, a mój smutek stawał się coraz głębszy. Cholera, czemu ja tak bardzo nie cierpiałem Millarda? – myślałem. Dlaczego bez przerwy dokuczałem Edwardowi, pokpiwałem z Sullivana i nigdy nie słuchałem rad Vincenta? Dlaczego tak długo nadużywałem cierpliwości całej załogi, każąc jej walczyć i ginąć za darmo? Wkrótce zrozumiałem, że na dobrą sprawę to nie mam czym się szczycić, a gdy me myśli powróciły do Manueli, smutek przerodził się w pustą, szarą rozpacz. Osamotniony, pogrążony w mrocznych rozmyślaniach, siedziałem na kamieniu aż do zmroku, kiedy to nieboskłon znów przecięły spadające gwiazdy. O ile potrafiłem ocenić, migotały nad skrytymi za horyzontem Kajmanami. Siedziałem, drżąc z zimna. Tęskniłem za ciepłem, za przyjaciółmi, za Manuelą, za czymkolwiek, co mógłbym nazwać swoim. Fale biły w klif, a ostatnie mewy podlatywały blisko, jakby chcąc się upewnić, czy wciąż tam jestem, i odlatywały w mrok, wrzeszcząc. – Krrrriiaaaa! – krzyczały przenikliwie, osobliwie wzburzone. – Kurrrwaaa! – rozdarła się jedna, łopocząc skrzydłami tuż nad moją głową. – Arrrbuz rrrabararbuz! – zaskrzeczała inna i z cichym łupnięciem wylądowała tuż za mną. Poderwałem się, zaskoczony. – Pruchło? Barachło? – zapytałem z nadzieją w głosie. Zza kępy kołyszącej się gwałtownie trawy wyjrzał czerwony papuzi czub, nieco przygnieciony upadkiem. – Abrrrakurrrwa – oznajmił ptak, z wrażenia mieszając oba zaklęcia magiczne.


– O Boże! Barachło! – Pochwyciłem wierzgającą papugę i z całej siły przytuliłem do piersi. Jej towarzyszka na wszelki wypadek podwyższyła pułap. – Przestań chlać tyle rumu, bo kiedyś naprawdę w coś przywalisz! Na Boga, nigdy bym nie pomyślał, że ucieszę się na twój widok, paskudo jedna! A gdzie pan Fowler? Gdzie „Magdalena”? Musi być blisko, przecież ty latać nie umiesz… O kurwa! Mój wzrok nagle omiótł ciemną, martwą bryłę latarni, a potem powędrował w dół, ku szalejącej kipieli u stóp klifu. W odległości mili od brzegu dojrzałem błyski nad falami, ani chybi światła topowe. Jednym susem znalazłem się przy drzwiach izby latarnika. – Zapalaj latarnię! – wrzasnąłem. – I to na jednej nodze!

Powitaniom nie było końca. Vincent Fowler wyściskał mnie tak, że straciłem dech, po czym to samo zrobił pochlipujący bosman O'Neil. Edward zasalutował i ucałował mnie serdecznie, a za nim już się pchali Mullholland, da Silva, Slice, Loo i reszta. Nad naszymi głowami biły skrzydłami rozwrzeszczane papugi, a Winston obwąchiwał but za butem, nie mogąc się zdecydować, który wybrać na obiekt swych amorów. – Już myślałem, że daliście sobie ze mną spokój! – wołałem i znów obejmowałem przyjaciół i towarzyszy. – Że macie dość krucjat! Że pożeglowaliście w siną dal! – Myśleliśmy o tym – oznajmił z udawaną powagą Vince. – Ale nikt z nas nie jest na tyle głupi i naiwny, by na poważnie zająć się potrzebami tej menażerii, Billy. Wracaj na pokład, nygusie. Wakacje na Jamajce dokończysz kiedy indziej. – A w siną dal popłynęliśmy, tak na marginesie – powiedział Edward. – A konkretnie na Isla de la Exilio. – Witam, kapitanie. Znałem ów łagodny, melodyjny głos, który wymawiał angielskie słowa z lekkim hiszpańskim akcentem. A gdy ujrzałem poczciwe, opalone oblicze jezuity oraz rozjaśniający je dobrotliwy uśmiech, poczułem rosnącą w sercu radość. – Padre Armando! Wyściskałem go mocno, chyba nawet zbyt mocno, gdyż odsunął się i spojrzał mi prosto w oczy.


– Zdecydowałem się przyjąć zaproszenie porucznika Fowlera, choć przyznam, że nie miałem najmniejszej ochoty opuszczać mojego ludu – powiedział cicho jezuita. – Nie miałem jednak wyboru, jak sądzę. Skoro wszyscy wyruszyli już na krucjatę, włączając w to moją zwariowaną siostrę, to dlaczego ja mam pozostać w tyle? – Padre, wiemy już wszystko o prawdziwej naturze Christophera de Lanvierre'a. – Ująłem go za dłonie, dusząc w sobie ochotę opowiedzenia mu o Manueli. – I nigdy ojciec nie uwierzy, kto nam o tym powiedział. – Duchowni uwierzą w rzeczy, o których się filozofom nie śniło. – Zza pleców Boquity wynurzył się półmaterialny Francis Drake i złożył mi dworny ukłon. – Drake? – wybałuszyłem oczy. – Ty żyjesz? – Nie. Od dobrych kilkuset lat. – Drake uśmiechnął się i poprawił loki, wciąż obojętne na podmuch wiatru. – Celny strzał L'Ollonais'go był dość nieprzyjemnym przeżyciem, ale doprawdy niełatwo jest zniszczyć ducha. Znaczniej łatwiej jest go natomiast rozdrażnić i sprawić, by się mocniej przeciwstawił swemu ciemięzcy. Postanowiłem więc odnaleźć pana okręt i namówić pańskich przyjaciół, by przybyli panu z pomocą. Szczęśliwy traf sprawił, że „Magdalena” kotwiczyła akurat przy Isla de la Exilio, a oficerowie Love i Fowler starali się przekonać ojca Boquitę o konieczności wstąpienia do Royal Navy. Brakło im jednakowoż argumentów, więc uznałem za stosowne dorzucić kilka własnych. – Niech pana Bóg błogosławi, Drake! – wykrzyknąłem. – Ciut już na to za późno – skrzywił się korsarz. – Z pańską pomocą, Drake, oraz z wami, padre, musimy odnieść zwycięstwo. – Uniosłem ręce. – No, na tę okazję to aż szkoda jakiegoś lekarstwa nie łyknąć – oznajmił doktor Pollock, postawił trzymaną czule baryłeczkę i odszpuntował ją łokciem. Porywisty, morski wiatr natychmiast rozniósł ostry, wywołujący łzy w oczach zapach „ignis aqua”. Nagle drzwi izby latarnika otwarły się, a sam latarnik z rozwianą brodą ujął się pod boki i zagrzmiał: – Zwariowałeś pan chyba! Toż to ja od lat pędzę, ogóreczki sadzę, na gości czekam, a ten tu mi będzie z własnymi zapasami się tarabanił? – Cóż, mądry Pollock po szkodzie – westchnął lekarz pokładowy i spojrzał z niesmakiem na baryłkę, którą taszczył przez całą drogę z okrętu. – Będzie na drogę. No to co, kapitanie, długo się pan da prosić? – A wina jakiegoś nie macie? – bąknąłem lekko, przestraszony ultimatum latarnika.


– Wino jest dla kobiet! – prychnął gospodarz. – A teraz czasy są ciężkie i trza pić męskie trunki. Tam, skąd pochodzę, to tradycja! – Rodak? – wyjąkał wzruszony Pollock, ale ciągu dalszego rozmowy nie usłyszałem. Wziąłem głęboki oddech, odkopnąłem Winstona, który w końcu wybrał moje obuwie, i ruszyłem w głąb izby latarnika, gotowy łykać lekarstwa, póki nie padnę. Załoga bez wahania ruszyła za mną. Znów byliśmy razem.

Wyszedłem z izdebki latarnika jakieś dwie godziny później, gdy ryczący O'Neil i Fowler próbowali sił w walce na rękę, a pijany jak bela Love śpiewał o ulicach, które nie mają nazwy, i dniu nowego roku. Oddychałem głęboko, a ostry wiatr chłodził moje rozpalone policzki. Światło latarni migotało tajemniczo w ciemnościach, niczym gwiazda, która wiedziona kaprysem postanowiła zstąpić na ludzki padół. – Martwi się pan, kapitanie – wyszeptał Drake, który nagle zmaterializował się przede mną. – Tak, martwię się. Nie chcę ich zawieść po raz kolejny, a… a naprawdę nie wiem, co dalej. – Nie podpowiem panu, O'Connor. – Duch uśmiechnął się ponuro. – Gdy dowodziłem „Golden Hinde”, niejednokrotnie sam marzyłem, by ktoś wyręczył mnie w podjęciu decyzji. Na Biblię Edwarda VI, nie ma pan pojęcia, jak mi brakowało mentora, który by czuwał nad moimi krokami. Niestety, to były czasy samotnych wilków. – Wiem, Drake, i nie spodziewam się, że podsunie mi pan rozwiązanie. Zresztą ja i tak nie mam wyboru, muszę płynąć na Kajmany i jakoś pomóc w pokonaniu de Lanvierre'a. Tylko jak? – Nie podpowiem panu, już mówiłem. Szepnę tylko tyle, że hiszpańskie okręty opuściły Port Royal i ruszyły na północny zachód. – Na północny zachód? – jęknąłem zrozpaczony. – To przecież w kierunku


Kajmanów! – Wedle słów moich druhów z La Tumba „Sandstorm”, „Shamrock”, „Phantom” i „Mascara de Oro” idą w ślad za nimi. Nadchodzi ostatnia bitwa, O'Connor. – Ostatnia bitwa… – powtórzyłem bezwiednie. – A „Neige”? – Nie mam pojęcia. Nawet ja nie wiem, gdzie jest ten przeklęty okręt. Niech pan płynie na Kajmany i nie ogląda się za wybranką swego serca. Zresztą jej już też nie ma na Jamajce. – Co? Jak to? Jeśli nie ma jej na Jamajce, to gdzie jest? – Wybacz pan, O'Connor, ale jestem duchem elżbietańskiego korsarza, a nie Pytią delficką. Nie wiem. Dość już tych pytań. Niech pan na siebie uważa, O'Connor. ===b1hpUGdR


5 Ostatnia bitwa

Skądkolwiek pochodzili doktor Pollock i ów siwobrody latarnik, nie chciałbym osiąść w tym kraju na stałe. Ból głowy, jaki zaatakował nas o świcie następnego dnia, był nieporównywalny z niczym, co do tej pory przeżyłem. Może dlatego dopiero koło południa zauważyłem, że po drzwiach z mojej kajuty pozostały jedynie zawiasy. Nie ruszając się z koi, słabującym głosem wezwałem Edwarda. Porucznik Love wszedł, strzelił obcasami i zasalutował. Choć mundur miał w nienagannym stanie, a jego twarz była starannie ogolona, w ruchach kryła się niepewność, a cera, bledsza niż zwykle, miała zielonkawy odcień. – Edwardzie, kto za to odpowiada? – Chciałem wskazać na drzwi, ale koja wychyliła się wraz ze skokiem okrętu i w efekcie zatoczyłem jedynie niewiele mówiący łuk dłonią.


– Hiszpanie, obawiam się. – Love wyprężył się. – Co jednak miało miejsce jakiś czas temu, Billy. Czy pewien jesteś, że rekonwalescencja… – Nie chodzi mi o dziurę – pokazałem miejsce, gdzie wyrwa po hiszpańskiej kuli została niedbale załatana kilkoma deszczułkami – ale o drzwi. – Och, drzwi. – Love uniósł brwi i przyjrzał się nieufnie futrynie. – Fakt, znikły. Dobry Boże, jeszcze się kto skaleczy o ten zawias. – Znikły. Czy wiesz może, w jakich okolicznościach? – Z ubolewaniem przyznaję, że nie bardzo. Ostatnimi czasy na okręcie było sporo stukania młotkami. Być może drzwi wykorzystano do naprawy jakiegoś ważnego elementu kadłuba? – Love zmarszczył brwi. – Na przykład grotsztaksla? – Grotsztaksel to żagiel. I to nawet nie rejowy. Przyznaj się, Edward. Usunęliście drzwi, by uniemożliwić swemu dowódcy chwile samotności. – Och, jesteś nazbyt podejrzliwy. – Love omiótł wzrokiem przestrzeń nad moim ramieniem. – Proponuję, byś spytał o to Vincenta, który z pewnością zna więcej szczegółów. Niestety, porucznik Fowler cierpi akurat na atak choroby morskiej, a to napawa mnie lekkim niepokojem. Kto jak kto, ale tak doświadczony marynarz chyba nie powinien już cierpieć na chorobę morską, nieprawdaż? – Czasem się to zdarza nawet tym najbardziej doświadczonym – powiedziałem zjadliwie. – W niektórych sytuacjach wywołuje ją wspomnienie jedzenia, nawet tak codziennej strawy jak grzanki z serem. Albo jajecznicy na bekonie. Nie mówiąc już o kieliszku wina lub nawet wódki. Tak, zwłaszcza wódki. Z każdym moim słowem zielonkawy odcień na twarzy Love'a robił się coraz intensywniejszy, aż w końcu porucznik przełknął kilkakrotnie ślinę. – Billy… – wybełkotał. – O dziwo, chorobę nasila również widok rozkołysanych fal. Wyobraź sobie tylko… Edward wystrzelił niczym harpun, jednym uderzeniem łokcia rozbił deski łatające wyrwę po kuli z hiszpańskiego okrętu i wetknął głowę w otwór. Chwilę później ponad szum fal wzbił się dziki, bulgoczący charkot. Nagle sam poczułem się bardzo źle i nim zdążyłem się zorientować, znalazłem się tuż obok Edwarda i rozwarłem usta nad rozkołysanymi falami. Rzygaliśmy zgodnie przez dobry kwadrans, a Neptun w swoich podwodnych pałacach bił brawo z uciechy.


Gdy w końcu zdecydowałem się wyjść na pokład, było już dawno po południu. Słońce przemykało wśród postrzępionych chmur, przez co powierzchnia morza raz rozbłyskiwała niczym złota ławica, by po chwili zgasnąć wśród szarości. Żagle okrętu wypełniał mocny wiatr z północnego wschodu, a dziób fregaty gładko rozcinał niewysokie, pozbawione grzyw fale. Przymknąłem oczy, wystawiając policzek na kojące, chłodne tchnienie. Dłoń podświadomie namacała napięty, drgający sztag, a wtedy się uśmiechnąłem. Wróciłem. Ja i stara dobra „Magdalena” znów byliśmy jednością. – Sir, kurs zachodni ku… – zameldował Sullivan. Jego głos się zmienił, miał teraz bardziej męskie, twardsze brzmienie. – Wiem – przerwałem mu, nie otwierając oczu. – Wiem, że wszystko w porządku. – Eee… Cóż, dziękuję, sir. – Nie ma za co. Szkoda, że nie wpadł pan wczoraj do latarnika. Chętnie wypiłbym z panem kielicha. – Ja również żałuję. Wnosząc po ciszy na pokładzie, musiała być naprawdę niezła zabawa. W istocie, śródokręcie pogrążone było w martwej ciszy, podobnie jak pokład dziobowy, a marynarz piechoty morskiej odpowiedzialny za uderzanie w dzwon pokładowy czynił to cichutko i delikatnie. Żeglarze snuli się niczym muchy w smole i wszelkie rozkazy wykonywali powoli, beznamiętnie. Nawet Pruchło i Barachło smętnie zwiesiły łby i kołysały się w milczeniu wraz okrętem. Ludzie zaczęli się ożywiać dopiero pod wieczór, gdy parskający wściekle Butcher wyniósł na pokład kocioł z, o dziwo, smakowicie pachnącą zawartością. Pozostawiwszy posiłek pod pieczą ochmistrza Bernsteina, który jął wydzielać porcje ustawionym w kolejkę marynarzom, kuk poczłapał na pokład rufowy. Drapiąc się po głowie, stanął w połowie schodków i wyszczerzył resztkę zębów w głupim uśmiechu. – Co takiego, panie Butcher? – Postąpiłem ku niemu kilka kroków, mijając struchlałego, ściskającego kurczowo muszkiet żołnierza przy dzwonie. – Świeże mięso! – Kuk rozdziawił gębę i potargał włosy, przez co znów przypominał złośliwą wierzbę. Z trudem opanowałem rodzący się lęk.


– To doprawdy wspaniale, panie Butcher. Proszę przyjąć najszczersze gratulacje. Czy jest coś, w czym mogę panu pomóc? – Lustereczko. – Co? – Czy mogę pożyczyć lustereczko? – charknął Butcher i oblizał sobie czubek nosa. Stojący obok niego żołnierz zaciskał mocno powieki i bezgłośnie szeptał pacierze. – Ale… Że co? – Zgłupiałem bez reszty. – Lustereczko. Że mogę pożyczyć? – Tak, naturalnie… Jeffe, przynieś panu Butcherowi lusterko z mojej kajuty. Nie, grzebień nie. Niecodzienna prośba kuka wstrząsnęła mną i dopiero pojawienie się Vincenta sprawiło, że odzyskałem względną równowagę. – Billy – pierwszy oficer mówił cicho i z trudem, jakby wciąż dręczyła go choroba morska. – Chyba najwyższy czas, byśmy się dowiedzieli, dokąd płyniemy. I po co. – To prawda. – Pokiwałem głową. – Wezwij całą kadrę.

Kajuta kapitańska zawsze wydawała mi się wielkim pomieszczeniem, przynajmniej w porównaniu z ciemnymi kabinami moich zastępców i zawsze zatłoczonymi kubrykami. Teraz, gdy wokół rozstawionego stołu zasiedli wszyscy oficerowie oraz obaj duchowni, poczułem się przytłoczony. Odpiąłem górny guzik koszuli, wziąłem głęboki oddech i rozpocząłem: – Panowie. Wybaczcie mi, jeśli będę mówił nieskładnie, ale przemawianie nie jest moją najmocniejszą stroną… Naprawdę nie było. Miałem wrażenie, że spojrzenia sześciu obecnych w kabinie osób przewiercają mnie na wylot. Edward, który zdążył na nowo zapleść włosy w harcap i przypudrować policzki, patrzył na mnie bez wyrazu, zaś siedzący obok niego Vincent wyglądał na znużonego, zbyt znużonego, by przyczyną mógł być kac. W oczach pierwszego, zazwyczaj lśniących wigorem, zabrakło nagle blasku, a oparte na blacie dłonie były mocno splecione, jak gdyby Vincent się modlił. Podobnie wyglądał potężny O'Neil, którego głowa kiwała się w przód i w tył niczym u znużonego niedźwiedzia. Sullivan siedział skromnie i co chwila spuszczał


spojrzenie, jakby wciąż czuł respekt przed autorytetem, a surowe, ascetyczne oblicze ojca Maurycego sprawiało, że czułem się jak niedojrzały sztubak. Jedynie Boquita spoglądał z pogodą, ale jego uśmiech pogłębił tylko moje złe samopoczucie. Wciąż nie powiedziałem mu o spotkaniu z Manuelą na Jamajce i wyrzuty sumienia szarpały moje serce z gorliwością sfory wygłodniałych brytanów. – Pragnę w kilku słowach przedstawić sytuację polityczną w rejonie wysp… wysp… – zawahałem się i nagle uderzyła mnie niezwykła cisza na pokładzie nad nami. Nikt nie podśpiewywał, nie rozmawiał, nie słychać było rozkazów ani kroków. Wydawało się, że okręt trwa w oczekiwaniu na moje kolejne słowa. – Podczas pobytu w Port Royal udało mi się dowiedzieć paru istotnych spraw… – Słuchamy, kapitanie – Vincent odpowiedział nad wyraz głośno i po angielsku, przy czym spojrzał na mnie znacząco. Zrozumiałem aluzję. Kto mógł, podsłuchiwał. – Eskadra Royal Navy, dowodzona przez admirała Simmonsa, została rozproszona kilkadziesiąt mil morskich na południe od Jamajki przez uderzenie gwałtownego sztormu – ciągnąłem w ojczystym języku. – Wedle słów de Gilliery był to Czarny Szkwał, a po tym, co dowiedzieliśmy się na La Tumba de los Piratas, nie ma chyba powodów, by mu nie wierzyć. Kilka okrętów angielskich najprawdopodobniej zostało uszkodzonych, a reszta rozproszyła się po morzu. Z tego, co sami pamiętacie, fregatę „Swordfish” zajęli już piraci. Los pozostałych okrętów jest mi nieznany, ale wiem, że kilka z nich zebrało się w okolicy Kajmanów, gdzie zapewne przeprowadzają remonty. Wedle słów Drake'a część okrętów de Lanvierre'a z nim samym na czele blokowała przez jakiś czas Kajmany, czekając na nadejście sił głównych. Mam wszelkie powody przypuszczać, że w tej chwili ściągnęły tam pozostałe jednostki pirackie, czyli liniowiec „Mascara de Oro”, fregaty „Swordfish”, „Shamrock” i „Sandstorm” oraz slup „Phantom”. Nie wiem nic o „Almighty” zdrajcy Heartha oraz „Neige” de Lanvierre'a. Ponadto wczoraj rano z Port Royal wypłynęła eskadra hiszpańska i wzięła kurs na Kajmany, ale liczę na to, że w walce udziału nie weźmie. Admirał Mendoza to człowiek wielce chciwy i interesowny, a ja dałem mu do zrozumienia, że jak do tej pory niczego na układaniu się z piratami nie zarobił. Ostatnie słowa powiedziałem z lekką dumą, poczułem się więc urażony, słysząc suchy, beznamiętny głos Vincenta: – I co teraz, kapitanie? Jaki jest plan? – Plan. – Zwilżyłem usta. – Plan jest następujący. Musimy przedrzeć się na


Kajmany i porozumieć z admirałem Simmonsem. Trzeba dać mu do zrozumienia, by trzymał zwarty szyk, gdyż piraci będą dążyć do osaczania samotnych jednostek. No i… no i razem trzeba wypracować wspólny plan ataku. Musimy jak najszybciej wyeliminować „Neige” de Lanvierre'a. Gdy Szalony Hrabia pójdzie na dno, zwycięstwo jest nasze! Ostatnie słowa wykrzyczałem z tryumfem, którego wcale nie czułem. – Aha – stwierdził Vincent. – A zatem to takie proste. A ja, głupi, siedzę i głowię się bez końca. Tym razem jego słowa aż ociekały ironią. – Poruczniku Fowler – powiedziałem ostrzej, niżbym zamierzał. – Czy ma pan jakieś uwagi co do moich słów? – Uwagi? – Vincent uniósł brwi. – Nie. Uwagami bym tego nie nazwał. Chciałem tylko przypomnieć, że na „Sandstorm” żegluje Bekker, najdzikszy berserker Indii Zachodnich, z bandą sobie podobnych czubków. Oraz to, że „Swordfish” dowodzi Black, który już dwukrotnie nam udowodnił, że panuje nad siłą wiatru. Poza tym mamy jeszcze „Mascarę de Oro” z de Gillierą, który nienawidzi ciebie, „Shamrock” z Conallym, który nienawidzi Anglików w ogólności, oraz „Phantom” z Manuu, który nienawidzi wszystkiego, co żyje. Przy nich Szalony Hrabia, który w tej bajce jest tym głównym złym, wygląda na niemalże sympatycznego kolesia. Co nie zmienia faktu, że najprawdopodobniej wyczekuje już dnia, kiedy wypatroszy każdego z nas, a potem wskrzesi, by wypatroszyć raz jeszcze. – Do czegoś zmierzasz, Vincent? – Przymknąłem oczy. – Tak. Dodam jeszcze, że wszyscy oni mogą się w każdej chwili porozumieć dzięki duchowym posłańcom. To zaś sprawia, że przedarcie się na Kajmany, czyli pierwszy punkt pańskiego planu, kapitanie, może stać się wielce problematyczne. – „Magdalena” to szybki okręt, poruczniku! – huknąłem z gniewem. – Szybszy od większości okrętów w Indiach Zachodnich. A w ostateczności możemy walczyć. Stawialiśmy już nieraz czoła nawet i większej przewadze. – Wątpliwe. – Fowler skrzywił się. Rozplótł dłonie i oparł je na stole, jakby zamierzał się lada chwila poderwać. – Mocno wątpliwe. Przyznam szczerze, że były dni, kiedy „Magdalena” mogła iść w zawody z każdym okrętem, ale to przeszłość, kapitanie. Nasza krypa nigdy jeszcze nie była w tak beznadziejnym stanie. Burty są dziurawe jak rzeszoto, a dno przecieka w kilku miejscach i wachty przy pompach pracują przez całą dobę. Ocalały tylko dwie łodzie, płótno żaglowe jest wytarte i wypłowiałe, a w takielunku aż roi się od węzłów i supłów. Grotmaszt, trafiony kulą ze „Swordfish”, trzyma się już tylko na sztagach. A co najgorsze, kończy się proch.


Mamy zapasu na pięć pełnych salw burtowych. – Tym bardziej zatem musimy się przedrzeć na Kajmany i połączyć z admirałem Simmonsem – powtórzyłem uparcie. – Szacuneczek, kapitanie, ale gówno to da i tyle. – O'Neil uniósł głowę. – Nie rozumiem, O'Neil. – Zrozumiałby pan, gdyby znał pan Simmonsa – burknął bosman. – Służyłem pod nim, gdy był ino kapitanem. Na „Revenge” służyłem. – To ten okręt, z którego pan zdezerterował? – spytałem, chcąc się upewnić, choć znałem odpowiedź. Nagle przypomniałem sobie treść ponurych rozmyślań, które towarzyszyły mi w drodze na Jamajkę pod pokładem „Swordfish”. Zacisnąłem mocno zęby. – Ja i wielu innych – ciągnął bosman, rozbijając resztkę moich nadziei. – Stary Simmons to szajbus, kapitanie. Skubany, chciwy, zadufany szajbus, który nigdy nie posłucha czyjejś rady. Chyba żeby mu pan zapłacił. – Cóż – rozległ się głos Edwarda. – Wygląda na to, że wróg osiągnął nad nami lekką przewagę. Trzeba się będzie zatem postarać bardziej niż zwykle. Fowler nabrał powietrza, jakby chciał ryknąć na niego ze wszystkich sił, lecz zwiotczał nagle i ponownie splótł dłonie na blacie. – A nade wszystko powierzyć serca i dusze Bogu – rzekł ojciec Maurycy, mierząc nas wszystkich surowym wzrokiem. – No, kurde, nie zawadzi – burknął O'Neil i z chrzęstem podrapał się po zarośniętej bliźnie. – Nie zawadzi, bo… – Kapitanie! – W progu wyhamował Jeffe, w ostatniej chwili zauważając brak drzwi. – Ląd na horyzoncie. To chyba już Grand Cayman, ale… Zresztą sam pan zobaczy.

Nadchodził zmierzch i stalowoszary odcień nieboskłonu stawał się coraz intensywniejszy. Na zachodnim horyzoncie, gdzie leżały Kajmany, rozlewała się plama najgłębszej czerni, jaką kiedykolwiek widziałem. Zarys lądu, tonący w niemalże absolutnym mroku, był ledwie dostrzegalny, lecz starczyło przesunąć lunetę odrobinę w prawo, by znów ujrzeć szary przestwór fal. Wszystko


wskazywało na to, że władze nad Kajmanami objęła jakaś złowieszcza moc. Niestety, znałem jej imię. Stojący obok Vincent z trzaskiem złożył lunetę. Starał się zachować spokój, lecz zdradzało go nerwowe mruganie. – Wygląda mi to na… – zaczął, lecz głos odmówił mu posłuszeństwa. – To Czarny Szkwał – rzuciłem krótko i odwróciłem się do niego oraz pozostałych członków narady. Wszyscy stali nieruchomo, z pobladłymi twarzami, wpatrzeni w falującą plamę ciemności, która zakrywała Grand Cayman. Za ich plecami kłębił się tłum marynarzy. – Czarny Szkwał pochwycił wyspę w swe szpony. – Co to oznacza? – spytał Sullivan. – To oznacza, że de Lanvierre szykuje się do ostatecznego ataku. Ale zrealizujemy mój plan, Vincent. – Spojrzałem pierwszemu oficerowi prosto w oczy. – Bo widzisz… Bo innego, kurwa, nie ma. Proszę przygotować okręt do walki. Fowler zmierzył mnie znużonym, obojętnym spojrzeniem, po czym wolno skinął głową. – Bić na alarm! – ryknął. Na śródokręciu rozległ się werbel piechoty morskiej, do którego natychmiast dołączył przenikliwy świst gwizdka bosmańskiego. Na pokładzie zawrzało, a ludzie, klnąc i pokrzykując, skoczyli na stanowiska. O'Neil piął się na reje ze swą wachtą, rzucając rozkazy, Edward z sierżantem Kentem u boku maszerował do składu broni. Sullivan przeciskał się wśród marynarzy spieszących na pokład dziobowy. Poczułem, jak wilgotnieją mi kąciki oczu. Załoga z pewnością usłyszała ostre słowa, które padły w mojej kajucie, ale w ruchach żeglarzy nie było już ociężałości. Znów mi uwierzyli. Dlaczego? – Pańscy ludzie doskonale wiedzą, co do nich należy – odezwał się Armando Boquita. Porywisty wiatr szarpał jego długimi, ciemnymi włosami, zasłaniając mu twarz i oczy. – Zazdroszczę im. – Słucham? – Kapitanie, a gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim? Czego spodziewa się pan po mnie? – Padre Boquita, przez długie lata był pan jedyną przeszkodą między Czarnym Szkwałem a de Lanvierre'em – powiedziałem, unikając jego wzroku. – Demon pochwycił Szalonego Hrabiego, dopiero gdy pan zniknął z pokładu. Ten demon czuje wobec pana respekt i eee… Jestem przekonany, że będzie pan umiał sobie z nim poradzić, gdy przyjdzie co do czego.


– Co do czego, kapitanie? – uśmiechnął się smutno jezuita i odwrócił do czarnej plamy pożerającej Grand Cayman. – Może pan ma rację. Może w istocie demon trzymał się z dala od de Lanvierre'a, gdy byłem w pobliżu. Nigdy jednak z nim świadomie nie walczyłem, kapitanie. A już na pewno nie wtedy, gdy przybrał postać burzy. – Niech się pan zatem za nas modli, padre. – Zacisnąłem zęby. – Bo będziemy tego potrzebować. Nigdy nie poznałem człowieka, którego serce byłoby tak czyste, i szczerze żałowałem, że zachowałem się wobec niego w tak egoistyczny sposób. Przecież mogłem mu powiedzieć o spotkaniu z Manuelą, ale bałem się, że pozostanie na Jamajce, by jej szukać. To, że wedle słów Drake'a jego siostry na wyspie już nie było, nie przyniosło mi wielkiej ulgi. Wciąż czułem ogromne wyrzuty sumienia. – Słusznie, kapitanie – przytaknął milczący dotąd Maurycy, a jego surową twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Modlitwa to zawsze dobry pomysł. A mi przyszło do głowy coś innego. Padre, proszę za mną… – Okręt cztery rumby na prawo od dziobu! – z topu foka dobiegł krzyk O'Neila, przytłumiony świszczącym wiatrem. – Trójmasztowiec, sir!

Stałem na dziobie i wpatrywałem się przez lunetę w Grand Cayman, która z bliska wyglądała jeszcze posępniej. Choć dostrzegłem spienione łańcuchy raf wzdłuż mijanego brzegu oraz jasne pasma plaży, ogromny przestwór West Bay zasnuła nieprzenikniona ciemność, wstrząsana falami wściekłego deszczu. Nieliczne, rosnące na skraju plaży palmy tańczyły na wietrze, zamiatając koronami piasek. Na dłuższe obserwacje nie pozwolili mi szaleni Irlandczycy Conally'ego. Idącą kontrkursem „Shamrock” nagle rozświetlił blask pełnej salwy. Wśród skłębionych, coraz wyższych fal wokół okrętu wystrzelił słup wody, obok niego kolejny, bliższy. Reszta kul przemknęła z gwizdem ledwie parę jardów przed dziobem „Magdaleny”, a ostatnia uderzyła w wodę tuż przy ławie wantowej. Spienione strugi zalały pokład, niemalże zbijając mnie z nóg. – Psiamać! – zakląłem, otarłem twarz ze słonej wody i rzuciłem się biegiem na


rufę, gdzie górowała potężna sylwetka Vincenta Fowlera. Wokół mnie podrywali się marynarze i pędzili z powrotem na stanowiska, po drodze wygrażając obcej jednostce. – Pieprzeni Irlandczycy! – wrzasnąłem, wbiegając na pokład rufowy. – Vincent! W tej samej chwili na prawą burtę „Magdaleny” z upiornym świstem natarł wiatr, smagając pokład słonymi bryzgami. Roztańczone latarnie rzucały mdłe światło, przez co twarz Fowlera, ocieniona zrębem kaptura zydwestki, była blada jak u trupa. – Musimy się uwolnić od… od tego sukinsyna! – Z trudem łapałem oddech w ciężkim od wilgoci powietrzu. – Jeszcze rumb do wiatru. Ciemne oczy Vincenta przyglądały mi się martwo, bez emocji. Jego potężne dłonie bez wysiłku obracały mokre, lśniące koło sterowe. – Panie Sullivan, stąd widzę, że szoty są niedbale zamocowane! – ryknąłem przez tubę głosową. – Zeeman! Panie Zeeman! Proszę natychmiast obsadzić rufowe pościgówki! Fale przewalały się z hukiem, a wiatr zawodził coraz piskliwiej, ale mimo to wyraźnie usłyszałem szaleńczy chichot artylerzysty. Czepiając się linek sztormowych niczym małpa, Zeeman gnał przez śródokręcie, a za nim sadziła garść pomagierów z wyciorami, stemplami i łyżkami do ładowania prochu. Rozłożyłem lunetę i wycelowałem ją w „Shamrock”. Conally nie tracił czasu. Zaraz po oddaniu salwy burtowej jego okręt rzucił się do pościgu, a piramida żagli na masztach wydawała się rosnąć w oczach. Spojrzałem z rozpaczą na nasze wypłowiałe żagle, połatany takielunek i trzeszczące z wysiłku reje. Wśród rzędów wzdętych płócien ziała wielka wyrwa – w obawie o osłabiony środkowy maszt zdecydowałem się bowiem postawić na nim jedynie grotżagiel. Co gorsza, wzburzone morze powodowało, że w zęzach nieszczelnego kadłuba gromadziło się coraz więcej wody, a fregata z każdą chwilą traciła swoją rączość. Sanchez dwoił się i troił, ludzie przy pompach dawali z siebie wszystko, ale nie byli w stanie pozbyć się kałuż z kadłuba. Ociężała „Magdalena” pełzła przez fale z narastającą trudnością i na wygraną w wyścigu z fregatą irlandzkich renegatów nie miała najmniejszych szans. Pokład zadygotał, gdy obie rufowe dziewięciofuntówki Zeemana plunęły ogniem. Kadłub „Shamrock” zasłoniły kłęby sinego dymu, natychmiast rozegnane podmuchem ostrego wiatru. Wychyliłem się, chcąc jak najszybciej pochwycić wrogi okręt w okular lunety. Niestety, białe płaszczyzny żagli Irlandczyków wydawały się nietknięte, a dziób wrogiej fregaty nieustraszenie pokonywał kolejne fale. Coraz


bliżej i bliżej. Zeeman wystrzelił

raz

jeszcze,

a

„Shamrock”

odpowiedziała

z

działek

dziobowych. Obie kule z dzikim gwizdem przemknęły wśród naszego takielunku, coś pękło i z hukiem upadło na pokład. Zakląłem w myślach z rozpaczą. – Panie Zeeman, celować w żagle! – ryknąłem przez tubę głosową, wychylony przez reling rufowy. Pogoda zmieniała się w okamgnieniu, jakby władza Czarnego Szkwału potężniała wraz z nadchodzącym zmierzchem. Wielkie, wzburzone fale roztrzaskiwały się z hukiem o burty „Magdaleny”, która broczyła pianą ze szpigatów i parskała strumieniami wypompowywanej wody. Brzegi Grand Cayman dawno utonęły w ciemności, widziałem jedynie białe pasma piany wzdłuż raf. Ciął ostry deszcz, a wiatr wył z taką furią, że nie słyszałem nawet stojącego za mną Vincenta. Ciemny kształt „Shamrock” znów rozjaśniły wystrzały z obu armat dziobowych, kule zagwizdały gdzieś na zawietrznej. Strach mnie obleciał. Od przesłoniętej ścianą deszczu fregaty Conally'ego dzieliło nas niecałe pięć kabli, dostrzegałem już ciemne figurki irlandzkich marynarzy pnących się na wanty. Latarnie dziobowe wroga kołysały się miarowo, niczym ślepia atakującego krakena. – Kurwa mać… – Zamknąłem oczy z rozpaczą. – Vincent, musimy wywalić działa i zapasy wody! – ryknąłem w kierunku pierwszego oficera za kołem. Ten powoli odwrócił ku mnie twarz, bladą, mokrą od słonych strug. – Chcesz rozbroić okręt? – wyczytałem z ruchu jego ust. – I tak nie ma prochu, prawda? A musimy uciec temu cholernemu Irlandczykowi! – Tylko odwleczesz nasz koniec! – Ale przecież musimy coś zrobić! Vincent, my urodziliśmy się i żyliśmy tylko po to, by stoczyć tę bitwę! – krzyczałem, a łzy mieszały się z deszczem na moich policzkach. – Nie wolno nam przegrać! Przynajmniej jeszcze nie teraz… Zsiniałe wargi Vincenta poruszyły się, jakby powtarzał moje słowa, po czym nagle przez jego twarz przebiegł grymas. Oczy rozbłysły mu nieznanym, dzikim światłem. – Nie wolno nam przegrać? – ryknął. – Zgoda! Pora zatem na mnie! Teraz ja postawię wszystko na ostrzu noża! Horyzont na zachodzie rozszczepiła błyskawica w kształcie trójzębu. Vincent wyszczerzył zęby i zakręcił kołem sterowym, aż szczeble zlały się w jeden lśniący krąg, po czym wyrwał mi tubę głosową. – Brasować reje! – huknął głośniej niż oba działa Zeemana. I rozpoczęło się szaleństwo. Uchwyciłem się kurczowo relingu i przerażony


patrzyłem, jak okręt kładzie się w ostrym skręcie i wychylony na bakburtę pruje prosto na bielejące w mroku rafy. Vince, potężny i zgarbiony za kołem, śmiał się gromko. Z pokładu dobiegały krzyki przerażenia, zagłuszone rykiem O'Neila. – Wybierać szoty, panienki! Ale już! Luneta wypadła mi ze zgrabiałych dłoni, potoczyła się po wychylonym pokładzie i znikła w kipieli. Vincent śmiał się i przerzucał szczeble koła sterowego. Biały pas piany, kipiący wokół pasma raf, był coraz bliższy. Strach sparaliżował mnie bez reszty. Czułem, że powinienem się poderwać, chwycić Fowlera wpół i odciągnąć od koła sterowego, ale nie mogłem. Skąpany w bryzgach, przytulony do relingu, wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w nadciągający pas raf. Straszliwa, zwiastująca śmierć biel przyboju aż kłuła w oczy. Vincent przestał się śmiać i w skupieniu pochylił nad kołem. Zamknąłem oczy, oczekując na przenikliwy trzask pękającego kadłuba. I nagle wszystko ucichło. Przez chwilę nie puszczałem relingu, przekonany, że ulegam złudzeniu. Kilka uderzeń serca później otworzyłem oczy, by ujrzeć wokół spokojne fale oraz majaczące w ciemnościach piaski plaży. Pas raf, huczący, skąpany we wściekłej pianie, był już kilka sążni za rufą. On znalazł lukę wśród raf, pomyślałem z niedowierzaniem. Mimo mroku, wiatru, fal… Boże… Odebrało mi mowę. Powoli, z trudem odwróciłem się do Vincenta, wciąż zgarbionego nad sterem. – Fowler, jesteś… – głos z trudem wydobywał mi się z gardła. – Jesteś największym szaleńcem, jakiego kiedykolwiek urodziła angielska ziemia, największym osłem i pierdol… – No proszę – wychrypiał Vincent, a jego oczy zmatowiały. – Od dobrych paru tygodni kapitan pakuje nas z jednej kabały w drugą, a gdy jego zastępca raz postanowi go zastąpić, zaraz zyskuje zaszczytne miano osła i szaleńca. I masz tu sprawiedliwość. „Shamrock”, która wyrównała kurs jakieś dwa kable od pierścienia raf, plunęła bezsilną salwą. Kule uderzyły w wodę daleko od „Magdaleny”. – Nawet Conally ma więcej rozumu we łbie od ciebie. – Podniosłem się w końcu. – Mój Boże, Vincent. Ty przepchnąłeś okręt przez szczelinę w rafie. Mój Boże… Skąd… skąd wiedziałeś, że… – Nie wiedziałem – przyznał z rozbrajającą szczerością Fowler. – Coś mi mówiło, że tam jest jakaś luka. Nie byłem pewien co do miejsca, ale… No, nieważne. Tu,


między plażą a pierścieniem raf, jesteśmy bezpieczni. Możemy spokojnie żeglować na północ, aż miniemy Conch Point i znajdziemy się w North Sound. Potem będziemy mogli stoczyć bitwę, dla której ponoć żyjemy.

Okalający wyspę pierścień raf działał jak naturalny falochron i zatrzymywał szalejące na otwartym morzu bałwany. Choć niesłabnący wiatr nadal burzył powierzchnię laguny, fregata żeglowała statecznie niczym ciężki rumak bojowy, który złapał drugi oddech po bitwie. Ścigająca nas „Shamrock”, niezdolna pokonać rafy, znikła już dawno w ciemnościach. Z żaglami wybrzuszonymi wiatrem płynęliśmy wzdłuż brzegów wyspy wreszcie bezpieczni, wreszcie spokojni. Nakazałem zmniejszyć prędkość, wyznaczyłem kilku ludzi do sondowania dna, poklepałem po plecach niepocieszonego Zeemana i wróciłem na rufę, do stojącego za sterem Fowlera. Teraz, gdy napięcie opadło, czułem zimno, przed którym nie chronił już przemoczony płaszcz sztormowy. – Zrobiłeś już swoje, Vincent – powiedziałem, szczękając zębami. – Idź się zdrzemnij. Wyglądasz na wycieńczonego. – Ty mnie jeszcze wycieńczonego nie widziałeś. – Vincent uśmiechnął się blado. – Ale chyba masz rację. Może rzeczywiście powinienem się położyć. Tylko tego nie spartol. – Czego? – Tego, że udało mi się bezpiecznie doprowadzić okręt do Portland Bight, Billy. Jeśli Conally również ma ducha na swych usługach, o naszym pojawieniu się z pewnością wiedzą już wszyscy. Łącznie z de Lanvierre'em. – W porządku, stary. Możesz mi zaufać.

Mógł. Naprawdę mógł, i to w tysiącach spraw. Z wyjątkiem tej jednej.


Wszystko rozpoczęło się kilka szklanek później, gdy powróciłem na pokład rufowy po inspekcji pokładu działowego, odwiedzeniu Sancheza oraz ludzi pracujących przy pompach i ponownym zbadaniu uszkodzonego grotmasztu. Na okręcie panowała cisza, przerywana jedynie chluśnięciami wylewanej wody i zaśpiewem sondujących marynarzy. Na rufę wchodził właśnie Sullivan. Drugi oficer z zaskakującą wprawą zbeształ żołnierza piechoty morskiej przy dzwonie i już odwrócił się ku mnie, by złożyć stosowny meldunek, gdy nagle rozległ się okrzyk obserwatora: – Okręt! Kolejny okręt! Za pierścieniem raf, trzy rumby na lewo od dziobu! Któraś z papug wrzasnęła krótko i złowróżbnie. Poczułem ciarki na plecach. – Panie Sullivan, gdzieś zgubiłem lunetę… Czy mógłby pan użyczyć mi swojej? – To „Mascara de Oro”, sir! – krzyknął ten sam obserwator. Teraz i ja widziałem. Z ciemności na otwartym morzu wyłonił się olbrzymi liniowiec z żaglami nabrzmiałymi dzikim wiatrem. Parł naprzód, z nonszalancją miażdżąc potężne fale, a ja patrzyłem oniemiały, jak wyrównuje kurs i sunie równolegle z nami. Wciąż oddzielał nas od niego pierścień raf, ale poczułem wzbierający w sercu lęk. Wysokie, pyszne burty liniowca, zbrojne w dwa pokłady ciężkich dział, milcząco drwiły z małej, niepozornej „Magdaleny”. A wtedy, choć wydawało się to zgoła niemożliwe, dostrzegłem również i jego. De Gilliera stał na wysklepionej, kapiącej od złota rufówce i kłaniał mi się dwornie, zamiatając pokład strusim piórem kapelusza. – De Gilliera… – Zacisnąłem zęby. – Jesteśmy bezpieczni, sir – odezwał się Sullivan. – Tak długo, póki nie wpadną na to, by otworzyć ogień. Jesteśmy niemalże w ich zasięgu. De Gilliera. Znowu on. Ten, od którego się to wszystko zaczęło. – Chyba że… – ciągnął drugi oficer – chyba że chcą nas wziąć abordażem. Z całym szacunkiem, ale ten de Lanvierre chyba ma do pana jakiś uraz, sir. Złota Maska. – Tak, z pewnością o to chodzi. – Sullivan jeszcze raz przyjrzał się liniowcowi, który niewzruszenie rozgarniał gwałtowne, ciemne fale. – Być może jego dowódca wie o jakiejś luce między rafami, sir. Może po prostu czeka na dogodną okazję. Pójdę po mapę Grand Cayman, sir. Sullivan zbiegł z pokładu. Latarnie na rufie liniowca zapalały się i gasły, niczym łuski na cielsku morskiego potwora. Danny chichotał nerwowo, papugi skrzeczały, spod pokładu dobiegał jakiś rumor. – Dobry wieczór, kapitanie. Aż podskoczyłem. Jackson, strojny w długi surdut i lekko przekrzywiony kapelusz,


spod którego spływały długie włosy, składał mi właśnie szarmancki ukłon. Przez jego półprzeźroczystą sylwetkę widziałem reling, kołkownicę i naktuz, skąpane w drobnym deszczu. – Przykro mi, że spotykamy się akurat w tych okolicznościach. – Przez jego twarz przemknął skurcz złości. – Proszę mi wybaczyć, lecz w chwili obecnej wypełniam rozkazy mojego suwerena. Señor Antonio de Gilliera przekazuje panu serdeczne pozdrowienia oraz… oraz to. W widmowych dłoniach błysnęło srebrne okucie niewielkiej szkatułki. I nagle wszystko znikło. Nie widziałem Sullivana, który wbiega na rufę z naręczem map ani przerażonego, żegnającego się z rozmachem Danny'ego, ani też ojca Maurycego, który ruszył ku nam z kropidłem. Mój świat ograniczył się do malutkiej szkatułki ze srebrnymi okuciami, na których natychmiast wyrosły drobne kropelki mżawki. Czułem, że wiem, co znajduje się wewnątrz. Otworzyłem ją jednym ruchem. Delikatne, białe piórko przez chwilę leżało, drżąc na purpurowej tkaninie, lecz nagle uniosło się z podmuchem wiatru i poszybowało nad fale. Do okrętu de Gilliery. Białe piórko. Pradawny, angielski zwyczaj nazwania kogoś tchórzem. Przed moimi oczami przesuwały się obrazy. De Gilliera panoszący się w komnatach Morgana. De Gilliera, który wyciąga łapska po „Magdalenę”, który uwodzi i następnie porywa Victorię, który ostrzeliwuje śpiące, bezbronne miasto. De Gilliera, który szydzi ze mnie w lochach i ściga mnie jak psa po korytarzach pałacu. De Gilliera, który uderza Victorię w twarz. Tchórz? – Kapitanie! – w głosie Sullivana czaiło się zdenerwowanie. – Rafy kończą się za jakieś pół mili, przy… – Doskonale! – warknąłem. – Proszę bić na alarm. – Sir, ja nie… nie dosłyszałem. Co takiego? – Bić na alarm! – ryknąłem, aż pobladły drugi oficer zachwiał się na nogach. – Rozwalimy tego skubanego hiszpańskiego przebierańca. Nad spokojnymi, ciemnymi falami laguny znów poniósł się drapieżny werbel. – Panie Zeeman, nabijać działa kartaczami! – krzyczałem, biegnąc wzdłuż burty. – Bosmanie, postawi pan grotmarsel! Nie, nic mnie nie obchodzi stan masztu! Grotmarsel, a potem wszystkie sztaksle! Poruczniku Love! Love, do kurwy nędzy! Biegłem na dziób, a ludzie uskakiwali mi z drogi. Nie dostrzegałem ich spojrzeń, przerażonych, nierozumiejących, nie widziałem oszołomienia na twarzy O'Neila, ani


też Mullhollanda, który złapał się za głowę. Widziałem tylko „Mascarę de Oro”, wielką, szyderczą, sunącą wzdłuż pierścienia raf. Nagle uderzyłem w szeroką klatkę piersiową Vincenta. Twarz pierwszego oficera, mimo śladów zaspania, była surowa i zaniepokojona. – Kapitanie, czy ja dobrze rozumiem, że… – Za kilka kabli kończą się rafy. Okręt musi być gotowy do walki, więc niech się pan weźmie do roboty. Trzeba rozdać broń… – Rafy się nie kończą! – huknął Fowler. – Jest tam tylko płytka luka o szerokości kilku sążni! Liniowiec tamtędy nie przejdzie! Jesteśmy bezpieczni aż do wejścia do Portland Bight. Tymczasem w pobliżu zgromadził się wokół nas milczący, słuchający w napięciu tłum marynarzy. – Poruczniku, wydałem rozkaz zaatakowania „Mascary de Oro” – wycharczałem. – W związku z czym proszę o przejście na rufę i objęcie dowództwa nad okrętem. Skieruje pan fregatę w lukę między rafami, a potem weźmie kurs na wrogi liniowiec. Kurs do abordażu. Ktoś jęknął ze strachu. Papugi krzyczały jak szalone. – To miała być ostatnia bitwa, Billy – odezwał się Vince po chwili milczenia. – To jest ostatnia bitwa. – Nie spuszczałem z niego wzroku. – Marynarze! – zawołałem nagle łamiącym się głosem. – To ostatnia bitwa „Magdaleny”. Wycierpieliście wiele, być może nazbyt wiele, dlatego daję wam wybór. Od brzegów Grand Cayman dzieli nas ledwie kilka kabli, a to niewiele dla dobrego pływaka. Ci z was, którzy mają już dość walki i znoju, niech skaczą za burtę. I niech was Bóg błogosławi! A ty… – Odwróciłem się raz jeszcze do Fowlera. – Idź z nimi, jeśli chcesz. Ale pamiętaj, co się wydarzyło na „Mercurym”. – Wtedy nie mieliśmy nic do stracenia – rzucił Vincent. – I znaleźliśmy sposób, by oszukać Hiszpanów. A teraz? Billy, ty chcesz rozbić głową mur. – Możliwe. Jak nie chcesz na to patrzeć, skacz. Sam poprowadzę drużynę abordażową. Panie O'Neil, proszę wyznaczyć ludzi. O ile, rzecz jasna, zechce pan zostać na pokładzie. Po bitwie dowiedziałem się, że nie skoczył nikt. I nigdy nie zrozumiałem dlaczego, bo moi ludzie, w przeciwieństwie do mnie, byli realistami do bólu. Nie zapamiętałem wielu szczegółów, następujące bowiem po sobie wydarzenia rozmyły się i zamieniły w ciąg nierzeczywistych obrazów. Wiem tylko, że zbiegłem do kajuty, gdzie szybko przywdziałem galowy mundur, założyłem trójgraniasty kapelusz i przypasałem rapier Drake'a, a gdy wróciłem na rufę, fregata pędziła już


pod pełnymi żaglami. Vincent, posępny niczym skała gibraltarska, zasalutował mi powoli i z całej siły zakręcił kołem sterowym. „Magdalena” zakołysała się niczym roztańczona dziewoja, a bukszpryt wycelował prosto w lukę między rafami. I okręt de Gilliery. – Do roboty, chłopaki! – krzyczałem. – Rozprujemy tego hiszpańskiego sukinsyna na kawałki! – „Magdalena”! – huknął bosman O'Neil, wymachując ogromną halabardą. – Śmierć i chwała! – „Magdalena”! – ryczeli marynarze, bladzi, skupieni na stanowiskach. Gdybyż Manuela mnie teraz widziała, pomyślałem, biegnąc ku działkom dziobowym. – Podwójny ładunek, pierwszorzędny czarny proch! – powitał mnie wywracający oczyma, chichoczący nerwowo Zeeman. – Zostawiłem na specjalną okazję! Ale będzie huczek! – Pod pokład, Zeeman! Odpali pan salwę, jak podejdziemy blisko liniowca! – Aye, aye, sir! „Magdalena” zachowywała się jak żywe stworzenie, jakby nagle zrozumiała, że w tej chwili musi zdobyć się na największy wysiłek. Z rozpiętymi wszystkimi dostępnymi żaglami pędziła niczym ptak, zapominając o tonach wody w zęzach, o połatanym takielunku i uszkodzonym grotmaszcie. Z chwilą przekroczenia pierścienia raf wiatr oraz fale uderzyły w nas ze zdwojoną siłą, wychylając „Magdalenę” na sterburtę, ale okręt nieugięcie parł naprzód, ku wciąż milczącemu liniowcowi. De Gilliera nie otwierał bowiem ognia, jakby nie dowierzał własnym oczom. Bo też wszelakie porównania typu Dawid i Goliat były stanowczo zbyt mało obrazowe, by pokazać różnicę między naszymi okrętami. Na jednej burcie „Mascary de Oro” znajdowały się trzydzieści cztery działa, a zatem o dwa więcej, niż „Magdalena” miała w ogóle. Armaty liniowca były ponadto znacznie cięższe od naszych, a to, że przy tak wzburzonym morzu de Gilliera raczej nie poważyłby się na otwarcie furt dolnego pokładu działowego, było naprawdę marną pociechą. Różnica leżała również w liczebności załogi – po ostatnich bojach na „Magdalenie” zostało ledwie stu kilkudziesięciu marynarzy, podczas gdy na liniowcu służyło ich przynajmniej trzy, może nawet cztery razy więcej. Co prawda po cichu liczyłem na to, że Hiszpan wciąż cierpi na niedobory stanu osobowego, jak podczas starcia w Port Royal, ale wiedziałem również, że podczas takiej bitwy trzeba porzucić kalkulacje życzeniowe.


Bo popełnialiśmy szaleństwo, co tu kryć. Szarpnąłem za talrep, działo dziobowe ryknęło ogniem i skoczyło w tył. Zaraz odpaliło drugie, którym dowodził jednonogi Slump. – Odciągnąć! Przeczy… Reszta rozkazów utonęła w ogłuszającym huku. „Mascara de Oro” odpowiedziała ogniem. Czas zwolnił bieg. Patrzyłem, jak z płomieni, które spowiły burtę liniowca, wylatują pociski i mkną z upiornym gwizdem tuż nad falami. Trzy uderzenia serca później kadłub „Magdaleny” zatrząsł się, straszliwie ugodzony w kilku miejscach. Reling strzelił drzazgami, z głośnym wizgiem forstensztag pękł i odwinął się jak macka, powalając jakiegoś marynarza. Trzask spadających drzewc mieszał się z wyciem rannych i okrzykami przerażenia. Obróciłem się, pokład zasłany był strzępami lin i potrzaskanymi blokami, wśród których podnosili się oszołomieni marynarze, niektórzy ranni. Na śródokręcie wpadł rozszalały Fowler. – Podwięzie wantowe stermarsu poszło w diabły! – ryczał. – Mullholland, bierz pięciu ludzi i do roboty! Zabrać stąd tego rannego! – W sterburcie dziura jak dupa! – Zza krawędzi luku wychynął przerażony Sanchez. – O kurwa, kurwa, kurwa! – To ją pan załataj, Sanchez! – wrzasnąłem. – Vince, kurs na „Mascarę de Oro”. – Aye, sir! – Vincent zaśmiał się ponuro. – Teraz już się z tego nie wykpimy. Wiatr rozwiał dym i ujrzałem wrogi okręt znacznie bliżej, może o pięć kabli, może mniej. Ciężko ranna „Magdalena” nadal parła ku liniowcowi, niczym pantera, która uparła się powalić szalejącego słonia. Wystrzeliliśmy znów z dziobowych pościgówek, tym razem trafiając. Ten cios, choć dla kolosa rozmiarów „Mascary de Oro” równie bolesny jak ukąszenie komara dla człowieka, obudził jednak niespotykaną furię na liniowcu. Działa górnego pokładu strzelały pośpiesznie i chaotycznie, bez ustalonego porządku, ale z tej odległości piraccy kanonierzy po prostu nie mogli chybić. Żelazne kule cięły wanty i wyblinki „Magdaleny”, dziurawiły jej żagle i ścinały reje. Któraś strzaskała prawą ławę wantową i zerwała fokwanty, inna rozbiła fokmars, a jeszcze inna trafiła w bukszpryt, obsypując załogi pościgówek morderczym deszczem szczap i drzazg. Kotwica zerwana z kotbelki znikła w czarnych falach. Drewniana głowa galionu zatoczyła szeroki łuk i znieruchomiała na skrwawionych deskach, tuż obok ciała Mikelsena. „Magdalena” umierała. Ale byliśmy coraz bliżej. Kabel, już niecały, pięć sążni…


– Vincent! – wrzasnąłem przeraźliwie. – Ster na prawo! Ster na prawoooo! Nie słyszał. Jedną ręką trzymając koło, kłócił się zaciekle z Mullhollandem, wskazując podziurawiony jak rzeszoto bezan. – Ster na prawo! – Biegłem wzdłuż burty, potykając się o zwalone bloki i broczące krwią ciała. Ktoś z rannych pochwycił mnie za kostkę, ale nawet tego nie zauważyłem. Vince spojrzał ku mnie i wreszcie zrozumiał. Koło sterowe, jakimś cudem wciąż całe, zamigotało szczeblami. „Mascara de Oro” znów wystrzeliła z kilku dział. Fala gorąca uderzyła mnie w plecy i wyrzuciła w powietrze. Padłem na zasłany szczątkami takielunku pokład i siłą rozpędu przetoczyłem się aż pod trap. Wytrzeszczając ze strachu oczy, popatrzyłem na rozsadzone wybuchem, wyrwane z łożyska działko dziobowe oraz kilka otaczających je zwęglonych ciał. Po sczerniałych szczątkach pokładu dziobowego skakały płomienie, syczące w deszczu. Przechylający się coraz mocniej grotmaszt zaskrzypiał. A wtedy wyrosła nad nim wysoka, spowita dymem burta „Mascary de Oro”. – Strzelaj, Zeeman! – wychrypiałem. – Strzelaj! – Jebut! – skrzeknęła Barachło. Z głośnym trzaskiem opadły furty kotwiczne i działa „Magdaleny”, nabite ostatnimi porcjami prochu, wyszczerzyły się na liniowiec i piratów, którzy mierzyli ku nam z muszkietów i falkonetów, szydząc głośno z agonii fregaty. A potem wystrzeliły. Rój żelaznych kulek, gwoździ, kawałków blachy, kamieni i tłuczonego szkła przemknął nad pokładem „Mascary de Oro”, tnąc równo burty, liny, siatkę przeciwabordażową i ludzkie ciała. Ponad huk dział poniosły się ryki strachu i bólu. – Teraz! – Poderwałem się i aż zatoczyłem. Pokład fregaty pochylał się z każdą chwilą coraz bardziej. – Woda w kadłubie! – Sanchez zastąpił mi drogę, ale odtrąciłem go niecierpliwie. – O'Neil! – krzyczałem, ocierając krew ze skaleczenia. – Kotwiczki! Teraz, póki są zaskoczeni! – Za daleko, sir! – zawył zakrwawiony O'Neil, kręcąc w dłoni łańcuchem z kotwiczką. – Nie da rady! Zrąbią, zanim przyciągniemy burtę! Bliżej trza podejść! – Co znowu? – Dopadłem strzaskanego relingu. – O Boże… W istocie, między burtami okrętów ciągnęło się dobre kilka sążni wzburzonej wody. Pociemniało mi przed oczyma. – Coś podobnego, O'Neil – spokojny, flegmatyczny głos Edwarda dobiegł jak


z oddali. – To w języku żeglarzy istnieje pojęcie „nie da rady”? Panie Kent, proszę granat. I niech pan dopnie ten mankiet. Odwróciłem się w porę, by ujrzeć, jak Edward podbiega do pochylonego, grożącego upadkiem grotmasztu i wyrzuca coś w powietrze, po czym podnosi pistolet i strzela. A potem oślepiła mnie jaskrawa eksplozja. – Edward! – jęknąłem z rozpaczą. – Zwariowałeś… Ostatnie wanty i sztagi puściły w tej samej chwili. Pchnięta siłą eksplozji kolumna grotmasztu wychyliła się o dobre dwa jardy, a potem przy akompaniamencie ogłuszającego trzasku runęła na sterburtę fregaty i dalej, na liniowiec. Piraci, którzy pozbierali się już po niszczącej salwie Zeemana i znów pochwycili za muszkiety oraz falkonety, odskoczyli z okrzykami przerażenia. Kolumna grota z hukiem wgryzła się w reling „Mascary de Oro”. – Rób pan, co należy, O'Neil! – zawołał Edward, wskakując na pień masztu. – Ja przez chwilę będę zajęty! Tally ho! Zbaraniały patrzyłem, jak Edward biegnie po przewróconym maszcie, jakby był to wygodny mostek nad potokiem, a nie wąziutki, śliski pień nad rozszalałymi falami. Porucznik z gracją przeskoczył szczątki marsu, ukłonił się przeciwnikom i z dzikim okrzykiem runął prosto na skierowane ku niemu lufy i ostrza. – O'Neil, kotwiczki! – wrzasnąłem z rozpaczą. – Teraz albo nigdy! – Pierwszy szereg, ognia! – zakomenderował sierżant Kent. Ciężar grota na burcie sprawił, że okręt przechylił się jeszcze bardziej, ale pierwszy i zarazem jedyny szereg pokładowego oddziału piechoty morskiej nie zwrócił na to większej uwagi. Szkoleni przez Edwarda żołnierze nauczyli się już, podobnie jak ich przełożony, ignorować niedogodne dla siebie prawa fizyki. Muszkiety skoczyły do ramion jednym płynnym ruchem. – Ognia! Huknęła salwa i kilku nacierających na Edwarda piratów padło, jednakże pozostali zalali go ryczącą, błyskającą ostrzami chmarą. Serce zamarło mi na moment, a potem nieomal krzyknąłem z radości, gdy ujrzałem, jak Love biegnie wzdłuż zawietrznego pomostu. Jego szpada unosiła się i opadała, zbroczona krwią. Kotwiczki jedna po drugiej przefruwały nad szalejącymi falami i wgryzały się w burtę „Mascary de Oro”. – Ciągnąć, panienki! – ryczał O'Neil, osmolony od coraz gęstszych płomieni na dziobie. – Dalej, wy obślizgłe bękarty kalmarów! Przyciągać! Pień grotmasztu przesunął się z chrzęstem, a przechylona, strzaskana „Magdalena” drgnęła. Przestrzeń między burtami obu okrętów zaczęła się


kurczyć. Niektórzy z piratów zorientowali się w sytuacji, cofnęli do burt i zaczęli rąbać łańcuchy, do których wiązane były kotwiczki, ale jednego po drugim kosił ich morderczy ogień piechoty morskiej. W chwilę później żołnierzy wsparł wyjący dziko Zeeman z workiem granatów oraz reszta kanonierów, wszyscy uzbrojeni w pistolety. Ludzie de Gilliery jednakże odpowiadali już ogniem i moja szczupła załoga zaczynała się cofać, ponosząc coraz dotkliwsze straty. I wtedy go dostrzegłem. De Gilliera, strojny w czarny, szamerowany złotem kaftan i kapelusz ze strusim piórem, biegł z dobytą szpadą ku Edwardowi, a jego twarz wykrzywiała wściekłość. – Nie! – Poderwałem się. – Ty jesteś mój, farbowany lisie! – Kapitanie! – Sanchez z twarzą zalaną łzami uczepił się moich kolan. – Ona umiera! Ratuj pan okręt… Strząsnąłem z siebie cieślę, wyszarpnąłem rapier Drake'a i wskoczyłem na grotmaszt. Moje zadanie było o tyle utrudnione, że w miarę jak drużyny abordażowe przyciągały „Magdalenę” do burty, pień przetaczał się na boki. Nie zważałem jednak ani na to, ani na szalejące w dole fale czy też bzykające w powietrzu kule. W kilku susach byłem na pokładzie „Mascary de Oro”. – De Gilliera! – ryknąłem, zagłuszając wrzawę walki. – I kogo nazywasz tchórzem, ty marna pokrako! Hiszpan odwrócił się do mnie i coś zawołał, ale jego słowa utonęły w huku kolejnej eksplozji. Któreś z pirackich dział wypaliło w burtę „Magdaleny”, wybijając w niej potężną dziurę oraz zrywając dwa łańcuchy. Zeeman zrewanżował się wrzuconym na śródokręcie granatem, na więcej obserwacji nie starczyło mi czasu. Zewsząd rzucili się na mnie piraci. Walczyłem z rozpaczą, unikając ciosów zakrzywionych pałaszy, toporów i maczug, ale odgryzałem się, kiedy tylko mogłem. Rapier Drake'a, niesamowicie lekki, wprost tańczył w mojej dłoni, miałem wręcz wrażenie, że broń walczy sama, wykorzystując jedynie siłę moich ramion. Pierwszy z przeciwników zginął po celnym pchnięciu w grdykę, a nim jego ciało padło na deski, zwarłem się już z kolejnym. Przerdzewiały pałasz pękł po dwóch złożeniach, pirat wybałuszył oczy i rzucił się do ucieczki, wrzeszcząc po francusku. Ciąłem go przez plecy, jednocześnie kątem oka dostrzegając następnego przeciwnika, szykującego się do skoku z relingu. Zdążyłem jedynie wyszarpnąć pistolet i nacisnąć spust – na unik zabrakło mi czasu. Rzygający krwią pirat przygniótł mnie do pokładu. Znów pociemniało mi w oczach. – „Magdalena”!


Tuż obok z głośnym łomotem wylądował Bambo. Murzyn puścił linę, ryknął straszliwie i zakręcił młyńca wyciorem, aż zahuczało. Oniemiali piraci odskoczyli. – „Magdalena”! – ryknął O'Neil. Zrzuciłem z siebie trupa, w chwili gdy bosman, zbrojny w wielki topór, przesadził burtę. Za nim parł ciężko Loo uzbrojony w dwa kordy oraz Slice z nieodłączną fajką w zębach i bosakiem w garści. W oczach obu chwatów z „Cassandry” błyszczała nieposkromiona żądza krwi. W ślad za nimi wskakiwali na „Mascarę de Oro” kolejni – obwieszony rusznicami Zeeman, Danny z wielkim pałaszem, a nawet doktor Pollock, zbrojny w pistolet i szyjkę strzaskanej butelki. We wzorowym szyku burtę przekroczyli żołnierze piechoty morskiej, a na dziób wdarli się Vincent Fowler, jednooki Mullholland i kilku innych zbirów z kubryka dziobowego. – Naprzód, chłopcy! – ryknąłem. – Śmierć i chwała! – „Magdalena”! Piraci nie ugięli się i przez chwilę trwała wyrównana rąbanina, okraszona wystrzałami, wybuchami i wiązankami najstraszliwszych przekleństw siedmiu mórz. Niespodziewanie bosman O'Neil uniósł zakrwawiony topór, ryknął, aż zadrżały topy, i runął naprzód ze straszliwą, wymiatającą szarżą. Gdy wsparli go posapujący wściekle, wywracający białkami oczu Bambo oraz wyjący potępieńczo Slice i Loo, a z tyłu uderzył na nich zakrwawiony Love, morale ludzi de Gilliery poszło w drzazgi. Część załogi znikała już pośpiesznie w przepastnych lukach liniowca, a inni cofali się, otaczając nas milczącym kręgiem. Rzuciłem okiem za siebie – Vince, Mullholland oraz garść ich towarzyszy nadal walczyli zaciekle, zdobyli już większość pokładu dziobowego. – To było imponujące, Edwardzie! – zawołałem do zdyszanego Love'a. – To jeszcze nic! – odkrzyknął tamten, wycierając klingę szpady. – Tak naprawdę marzy mi się wbiec kiedyś na idącego słonia. Panie Kent, strzelcy na marsach. – Ognia! Znów huknęły muszkiety piechoty morskiej, a tłum piratów zafalował. Za naszymi plecami z łoskotem upadło jakieś ciało. – Do ataku, chłopaki! – wrzasnąłem, wznosząc rapier. – Śmierć i chwała! – Śmierć i chwa… – okrzyk bojowy uwiązł O'Neilowi w gardle. Obejrzałem się z nagłym przestrachem – potężny bosman zachwiał się nagle i złapał za prawe ramię, a spod jego palców wypłynęła gęsta krew. Jednakże jeszcze bardziej przeraziło mnie to, skąd padł strzał. Z pokładu „Magdaleny”, aż rojącego się od wymachujących bronią piratów. – O Boże… – jęknąłem. – Myśmy myśleli, że uciekają… A oni przez furty działowe


dostali się na fregatę! – O'Connor, marny psie! – krzyczał de Gilliera, stojący na moim pokładzie rufowym. – Myliłem się, nazywając cię tchórzem! Ty jesteś po prostu pomylony! Naprzód! Żywcem go, chłopcy! I wystrzelił z pistoletu, a chmara piratów rzuciła się na nas bez wahania. Ich towarzysze na pokładzie „Mascary de Oro” zawyli dziko i ruszyli do kontrataku. Znaleźliśmy się między młotem a kowadłem, otoczeni przez dwie bandy pirackie, z których każda była o wiele liczniejsza od nas. – A zatem to naprawdę ostatnia bitwa – westchnąłem. – Do broni! A wtedy spod pokładu „Magdaleny” dobiegł stłumiony ryk, którego nigdy bym się nie spodziewał. – Świeże mięsooo! Głęboko zanurzonym kadłubem fregaty wstrząsnęło potężne uderzenie, a potem kolejne i fala biegnących piratów załamała się. Co niektórzy odwrócili się z przestrachem, a wtedy sczerniałe, wciąż płonące deski pokładu nad kambuzem wystrzeliły, rozsadzone eksplozją od wewnątrz. W powstałej szczelinie pojawiła się monstrualnych rozmiarów pięść. – Świeże mięso! Do pierwszej pięści dołączyła druga, gwałtownie poszerzając otwór. Część piratów przesadziła już burtę „Magdaleny”, ale większość znieruchomiała, przykuta strachem i ciekawością. I naraz pokład zadygotał po raz ostatni, a z ciemnej szczeliny wyłonił się… Nie, nie będę kłamał. Naprawdę nie wiem, czym było owo coś, które wychynęło z królestwa Butchera. Sparaliżowany patrzyłem na stojącego w wyrwie zwalistego potwora bez szyi, który unosi długie, zakończone potężnymi pięściami ramiona i wydaje ogłuszający ryk. Na czole, tuż nad wymalowanym węglem obliczem, dziwnie zbliżonym do fizjonomii Butchera, lśniło czerwienią słowo Emet. – Bluuuueeeeegheeee! – wydał polecenie Butcher, który pojawił się u boku monstrum uzbrojony w swój tasak. I stwór ruszył do ciężkiej, dudniącej szarży, prosto w zmartwiałą ciżbę wrogów. Jego każdy krok zdawał się wbijać nieszczęsną fregatę głębiej w wodę, ale spustoszenie, jakie czynił, nie dawało się opisać. Potężne ramiona stwora zataczały niszczycielskie łuki, rozbijały czaszki i rozrzucały bezwładne ciała niczym szmaciane lalki. Ciosy pałaszy i kordów, a nawet ciężkich pik odbijały się od niego, nie zostawiając choćby rys. Starczyła chwila, by piraci z okrzykami przerażenia rzucili się do ucieczki na „Mascarę de Oro”. Potwór został sam, otoczony


kilkunastoma nieruchomymi ciałami. Nie. Nie sam. – A to co? – zakrzyknął de Gilliera, zbiegając po trapie z rufy. Jego twarz zakrywała złota maska, którą widziałem podczas walk w pałacu, całe wieki temu. – Wiedziałem, O'Connor, że lgną do ciebie nieudacznicy, pokraki i dziwolągi, ale to już przesada! Z tymi słowami roześmiał się szyderczo, świsnął szpadą i rzucił się do ataku na potwora. Stwór mruknął dziko i wyprowadził niewiarygodnie szybki prawy prosty. Szpada de Gilliery zakreśliła szeroki łuk w powietrzu i wbiła w szczątki naktuza, a on sam, pchnięty impetem, zatrzymał się pod kikutem grotmasztu. Tam powoli, jakby wciąż nie dowierzając, chwycił się za pierś. – Jackson! – wychrypiał, a z jego ust buchnęła krew. – Jackson… – Wykazuje pan elementarne braki w wykształceniu, de Gilliera! – ryknął zachwycony Butcher. Było to bodaj pierwsze dłuższe zdanie, jakie kiedykolwiek powiedział w mojej przytomności. – Nie tak się walczy z golemami! Nie miał pan hebrajskiego w szkole? Jeszcze tamci, Kulfon! I machnął ramieniem w kierunku pokładu „Mascary de Oro”, na którym na nowo wybuchła panika. Piraci, całkowicie już zaprzątnięci chęcią ocalenia życia, zapomnieli zarówno o nas, jak i o swym zadaniu. Pośpieszne wspinali się na reje lub chowali pod pokładem, kilku szarpało nawet za szlupbelki w chaotycznych próbach opuszczenia łodzi na fale. Nad pełnymi przerażenia wrzaskami wciąż unosiły się komendy, których nikt już nie słuchał. Ryk monstrum przesadzającego burtę okrętu zadziałał niczym kij wetknięty w mrowisko. – Spierdalać! – wrzasnąłem. – Nie wiadomo, czy toto rozpoznaje swoich! Da Silva, pomóż mi z bosmanem! – Nie rozpoznaje! – zachichotał Butcher, wznosząc tasak nad ciałem de Gilliery. Porzucona złota maska kołysała się lekko, poruszana drobnymi falami, które wdarły się na pokład umierającej fregaty.


Morze pochłaniało „Magdalenę” łagodnie, jakby z szacunkiem. Choć szalało aż po skryty w ciemnościach horyzont, na pokład okrętu wkradało się z nieśmiałością, skąpane w niewinnej bieli piany. Fale subtelnie gasiły płomienie na dziobie, zmywały ślady krwi i zabierały do morza potrzaskany takielunek, jakby chcąc, byśmy zapamiętali fregatę czystą i dzielną. Nawet nie zauważyłem, gdy do burty liniowca dobiła ostatnia szalupa, a za moimi plecami stanął padre Armando Boquita. – Sanchez nie chciał odejść – szepnął. – Próbowałem go przekonać, ale… ale nie chciał. Powiedział, że jest częścią okrętu i odejdzie razem z nim. – Bo on jest częścią „Magdaleny” – odparłem. – Bardziej niż ja, Vince czy ktokolwiek inny. Żałuję, że… że nie mogłem mu sam podziękować. – Zrobiłem to w pana imieniu. – Niech wam to Bóg wynagrodzi, padre. Najpierw zanurzył się dziób, jakby fregata chciała się po raz ostatni ukłonić swej załodze. Powoli zniknął w falach okaleczony galion i strzaskany bukszpryt, a potem z trzaskiem obłamał się fokmaszt i uderzył w ciemne wody na bakburcie. Pokład rufowy uniósł się na chwilę, bym po raz ostatni przyjrzał się miejscu, skąd wydałem tyle rozkazów. I gdzie się tyle razy pomyliłem. I skąd skazałem tylu ludzi na śmierć. Nawet nie próbowałem powstrzymać łez, które płynęły strumieniami po policzkach. Uniosłem kciuk do czoła w prastarym marynarskim salucie, tak samo uczynił zapłakany Vincent, a dalej Sullivan, Zeeman i inni. Staliśmy wzdłuż okaleczonej burty „Mascary de Oro” i patrzyliśmy, jak ukochany okręt, mimo ran wciąż piękny, wolno odchodzi na wieczny odpoczynek na morskim dnie. – Panie Kent, salwa honorowa! – jak z oddali usłyszałem lekko drżący głos Edwarda. Muszkiety wypaliły za moimi plecami. Dołączył do nich gwizdek bosmański O'Neila. Spod pokładu „Magdaleny” wciąż dobiegał suchy, nieprzerwany stukot młotka. Otrząsnąłem się, dopiero gdy w toni pogrążył się top stermasztu. – Cóż… – Odkaszlnąłem i otarłem łzy. – Teraz, panowie, to dopiero czeka nas praca… – Sir! – Za moimi plecami wyrósł umorusany Jeffe, trzymający jakieś zawiniątko pod pachą. – Pomyślałem, że może się przydać i zabrałem w ostatniej chwili. – To Union Jack. – Westchnąłem i położyłem rękę na ramieniu majtka. – Dobra


robota, Jeffe. – Jakie rozkazy, kapitanie? – wyrósł przede mną Vincent. Łzy schły na jego brudnych policzkach, ale w oczach pojawił się nowy blask. – Przede wszystkim wywieś banderę – oznajmiłem, podając mu zawiniątko. – A potem… – Kapitanie – usłyszałem za plecami głos ojca Maurycego. Duchowny uśmiechał się tajemniczo. – Nie znam się na regułach toczenia wojen na morzu, ale może wypadałoby jeszcze poczekać z tą banderą? Chciałbym coś panu pokazać. Nim zdążyłem zaprotestować, duchowny chwycił mnie za rękę i poprowadził przez zasłany szczątkami takielunku pokład prosto na wznoszącą się wysoko rufę.

Ogromnym przywilejem dowódcy okrętu wojennego jest to, że posiada na wyłączność gigantyczną kabinę, w której pracuje i podejmuje gości. Większość dowódców Royal Navy traktowała ów luksus jako coś najzupełniej naturalnego, ja jednakże dobrze wiedziałem, jaki ścisk panuje w kubrykach, i bywało, że wstydziłem się luksusu posiadania kilkudziesięciu jardów własnej, uświęconej tradycją przestrzeni. Rozmiary kajuty kapitańskiej „Magdaleny” pozwalały bowiem na rozstawienie stołu dla dwunastu gości lub przyjęcie kilkunastoosobowej delegacji załogi, co czasem wydawało się wręcz marnotrawstwem miejsca. Na widok salonu „Mascary de Oro” stanąłem jednakże jak wryty i wybałuszyłem oczy. – Mój Boże, a to co? Ogromne pomieszczenie, do którego wszedłem, przypominało salę balową. Na ścianach wisiały arrasy i draperie, podłogę zakrywał puszysty, perski dywan, a wokół olbrzymiego, inkrustowanego biurka z mahoniu stały pozłacane kandelabry. Płonęło w nich kilka świec, a blask odbijał się w olbrzymich, cudem nietkniętych oknach rufowych oraz wiszącym na ścianie lustrze, otoczonym pozłacaną, rzeźbioną kunsztownie ramą. – To ja, Jackson. Już mnie pan zapomniał? – niespodziewanie odezwał się duch, płynąc do mnie nad puszystymi dywanami. – Nie, skądże! Mój Boże, Jackson, cóż to za przepych! Dostrzegałem coraz więcej szczegółów – masywną szafę z hebanu z mnóstwem


ornamentów, ogromny bujany fotel, biblioteczkę i niewielki sekretarzyk – a moje oszołomienie rosło. – Salon kapitana Hawke'a, dowódcy „Mercury”, wygląda przy tym jak zatęchła nora… Ale zaraz! Nagle spojrzałem baczniej na ducha, który uśmiechał się do mnie promiennie. – Panie Jackson, czegoś tu nie rozumiem. Nie żebym nie cieszył się z wizyty, ale co pan tu jeszcze robi? Czyżby de Gilliera przeżył bitwę? – Och nie, pański kuk obrobił go jak wołową tuszę. – Jackson uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Znać profesjonalistę. Natomiast pańskie pytanie, O'Connor, jest jak najbardziej zasadne. Po śmierci mego suwerena powinienem był powrócić na La Tumba de los Piratas, jak wymaga tego ode mnie klątwa Czarnego Szkwału. – Słyszałem, jak de Gilliera zawołał pana tuż przed śmiercią… – To prawda, wołał. Nie poczułem się jednak w obowiązku go słuchać. Dzięki ojcu Maurycemu. Duchowny przysiadł na krawędzi biurka i otarł zmęczonym gestem spocone czoło. – Niech pan nie każe mi tego wyjaśniać, kapitanie – powiedział oschle. – La Tumba to złe miejsce, wręcz piekło, w którym Czarny Szkwał więzi dusze piratów. A dusza, kapitanie, nie chce być więziona. Z zasady. Nigdy tego nie chce. Powinienem był to zrozumieć jeszcze na La Tumba, gdy dusze piratów przybyły posłuchać mszy. – Widział pan je? – Widziałem. Te duchy nie chcą być niewolnikami Czarnego Szkwału i chłopcami na posyłki dla kapitanów de Lanvierre'a. One chcą być wolne i wiedzą, że jest tylko jeden sposób, by ową wolność odzyskać. – Słowo Boże. – Tak. To dlatego przyszły posłuchać mszy. To dlatego starczyło jedno machnięcie kropidłem, by pan Jackson poszedł za mną pod pokład. Podczas gdy pan toczył bitwę z piratami, myśmy z padre Boquitą walczyli o przeciągnięcie tej duszy do Królestwa Niebieskiego. – Ojciec Maurycy machnął dłonią w kierunku zamyślonego Jacksona. – Niech mi pan wierzy, że była to najtrudniejsza spowiedź w moim życiu. – Wierzę – westchnąłem ciężko. – Nam bitwa też nie przyszła łatwo, ale jesteśmy o krok bliżej zwycięstwa. Zdobyliśmy największy i najgroźniejszy z pirackich okrętów, ojcze, a teraz okazuje się, że… Hej! – Otworzyłem szeroko oczy. – Przecież… – Tak, to właśnie chciałem panu przekazać – uśmiechnął się ponuro ojciec


Maurycy. – Wiem, że dowódcy okrętów wojennych zwykli bardzo lekko traktować zakaz prawienia fałszywego świadectwa bliźniemu i jako duchowny w zasadzie powinienem to potępić, ale tym razem udzielam panu dyspensy. Pan Jackson jest do pańskiej dyspozycji. – Jackson! – zawołałem z dziką radością. – Czy zechce pan udać się na pokład „Shamrock” i przekazać kapitanowi Conally'emu, że okręt tej parszywej angielskiej świni O'Connora został zatopiony? Jackson zasalutował z krzywym uśmiechem i znikł. Czarne niebo przecięła spadająca gwiazda. ===b1hpUGdR


6 Czarny szkwał

Zmęczenie dopadło mnie zaraz po odejściu Jacksona. Po tylu gwałtownych emocjach, kolejnej nieprzespanej nocy oraz walce na śmierć i życie marzyłem już tylko o wyłożeniu się na wygodnej koi i zamknięciu oczu. Chciałem zapomnieć o de Lanvierze, o admirale Simmonsie i całej wojnie, i zdrzemnąć się choć na chwilę. Niestety, ledwie opuściłem salon kapitański w poszukiwaniu wolnego hamaka, na drodze stanął mi Vincent, który najwyraźniej ignorował zmęczenie równie konsekwentnie, jak ja dobre rady. – No, wykrztuś to z siebie – powiedziałem ponuro. – Zwymyślaj mnie od najgorszych, a potem przywal nowymi obowiązkami. A potem jeszcze raz zwymyślaj.


– Nie – potrząsnął głową Fowler i uśmiechnął się smutno. – Nie. Boże, Billy. Jak to wszystko możliwe? – Co takiego, Vince? – Spojrzałem w oczy przyjaciela, wciąż matowe, ale lśniące jakby od łez. – Wiesz, to wszystko… – Vincent zatoczył ręką. Rękaw jego kurtki był pocięty i nadpalony, a ramię przewiązane powyżej łokcia szmatą szybko nasiąkającą krwią. – My wygraliśmy, Billy. Wygraliśmy, ty szaleńcze. Nikt nigdy nie zdobył liniowca, dowodząc fregatą. – Owszem. Bekker, i to całkiem niedawno. Jakie straty? Straty były przerażające. Ze starszych marynarzy na nogach trzymali się jedynie Bambo, Mullholland, Zeeman, Danny Baryła oraz Szybki Jeffe, a oprócz nich garść majtków i młodszych marynarzy. Szpitalik okrętu pękał w szwach, a doktor Pollock dwoił się i troił, próbując ratować kilkunastu rannych naraz. Wśród nielicznych, których życiu nie groziło niebezpieczeństwo, byli bosman O'Neil, młody Sullivan, który w końcowej fazie bitwy został trafiony z pistoletu w udo, oraz ochmistrz Bernstein, cięty pałaszem w ramię. Nieco innej pomocy wymagali Slice i Loo, którzy w ostatniej fazie bitwy wpadli w panikę, wdrapali się na saling foka i wrzeszczeli ze strachu, ilekroć okręt przechylił się na fali. Przeżyło również kilku żołnierzy Edwarda, sierżant Kent oraz przerażony, skamlący Winston. No i oczywiście Pruchło i Barachło, ale one się nie liczyły. Były w końcu nieśmiertelne. Innymi słowy, z bitwy ocalała jedynie poraniona, wyczerpana do granic garstka, która nie nadawała się do niczego, nie mówiąc o prowadzeniu wielkiego liniowca. – Na litość boską, Vincent… – Przymknąłem na moment oczy, słuchając raportu. – Nie znoszę przegrywać, ale wygrywanie też nie jest łatwe. Co my teraz zrobimy z tym kolosem? Ludzi ledwie starczy, by obsłużyć żagle! – No to je obsłużmy – wzruszył ramionami Fowler. – I płyńmy do Portland Bight, jak chciałeś. – A potem? – A potem się zobaczy, kapitanie. – Kącik ust pierwszego oficera uniósł się w zmęczonym uśmiechu. Odpowiedziałem tym samym, po czym objąłem go ramieniem i razem wyszliśmy na lepki od krwi pokład, zasłany drewnianymi szczapami i strzępami lin. Biały pas przyboju na rafach znikł już bezpowrotnie, a ciemności naokoło zdawały się gęstnieć. Grzywiaste fale nadal toczyły się z hukiem ku północy, ale przy wysokich burtach liniowca wydawały się niskie i pokorne jak owieczki pasące się u klasztornego muru.


Choć wyjący wiatr nadal zagłuszał wszelkie odgłosy, marynarze na pokładzie jeden po drugim odwracali się do mnie – wyczerpani, niektórzy wciąż uzbrojeni, inni siedzący nieruchomo. Patrzyli również powiązani piraci pozostający pod strażą piechoty morskiej na śródokręciu, a nawet Edward, który po raz dziesiąty uważnie oglądał spasione ciało Winstona w poszukiwaniu ran. – Panie Love! – zawołałem, odgarniając włosy opadające mi na twarz. – Proszę rozbroić piratów i spuścić dla nich dwie łodzie. Nie stać nas na karmienie darmozjadów. Panie Mullholland, obejmie pan tymczasowo obowiązki bosmana. Proszę zebrać ochotników do pracy na rejach i brasowania żagli, a potem zgłosić się pod rozkazy porucznika Fowlera. Pan zaś, panie Butcher… Zawahałem się. Maniakalny kuk natychmiast pojawił się przy mnie, dziko błyskając przekrwionymi oczyma. Jego monstrualny pomocnik szedł za nim, a pokład dudnił z każdym jego krokiem. – Świeże mięso! – Butcher uśmiechnął się upiornie, oblizując ostrze tasaka. – Tak, oczywiście. Jest pan diablo dowcipny. Czy mógłby pan… eee… poprosić swego przyjaciela, by pomógł w uprzątnięciu pokładu? Jakby się panu spodobał jakiś truposz, to tego… No, niech się pan nie krępuje i sobie zatrzyma. Poruczniku Fowler, niech pan nie ściąga Jolly Rogera! Wywiesimy banderę angielską dopiero po zauważeniu naszych jednostek. Kurs na Portland Bight! – Aye, sir! Odpowiedział nam niemrawy okrzyk radości.

Po kilku godzinach uporaliśmy się już z grubsza z nieładem na śródokręciu, przetrząsnęliśmy wszystkie pokłady w poszukiwaniu niedobitków oraz sprawdziliśmy stan kadłuba, ilość prochu, wody pitnej oraz żywności. Skąpe wachty w tym czasie wybrały szoty oraz brasy ogromnych żagli i „Mascara de Oro” ruszyła majestatycznie w kierunku największej zatoki Grand Cayman, gdzie schroniły się resztki eskadry Royal Navy. Ja zaś, półprzytomny ze zmęczenia, zszedłem raz jeszcze do saloniku kapitańskiego, zapaliłem świeczkę i zasiadłem za biurkiem. Starczyło omieść spojrzeniem ściany pomieszczenia, bym natychmiast zatęsknił za dawną kajutą. Salonik liniowca wydawał mi się przytłaczający. Pojedynczy,


malutki promyk świecy sprawiał, że na wysokich ścianach tańczyły obłędne cienie, a złocenia połyskiwały tajemniczo niczym łuski morskich gadów. Kadłub poskrzypywał głucho i przeciągle, jakby wzywał swego poprzedniego właściciela. Przeszedł mnie dreszcz. Przecież siedziałem na fotelu Antonia de Gilliery zwanego Złotą Maską. Co będzie, jeśli dołączył do swych nieżyjących kamratów na La Tumba de los Piratas? Co będzie, jeśli niebawem powróci żądny zemsty, ożywiony mocą Czarnego Szkwału? Spojrzałem przez ramię na szeroki, bielejący w ciemnościach kilwater. Spieniona woda nikła już kilka sążni za rufą, jakby natychmiast pożerała ją nadnaturalna ciemność. Nie widać było gwiazd ani księżyca, jedynie czarne, rozhukane fale. Wśród takielunku pogwizdywał upiornie wiatr, nie odpowiadał mu jednakże ani dzwon pokładowy, ani pokrzykiwania wacht. Czyżbym żeglował na okręcie widmie? – spróbowałem zażartować w duchu, ale jedyną odpowiedzią był lęk. Raz jeszcze spojrzałem na ściany, odległe i roztańczone, po czym nagle zdmuchnąłem świecę i oparłem głowę o blat. I tak ogarnął mnie sen. Obudził mnie jak zwykle Jeffe, meldując o rzuceniu kotwicy w Portland Bight. W chwilę później działa „Mascary de Oro” wystrzeliły w powitalnym salucie.

– Przeklęta pogoda – mruknął Timmy Mullholland, ujmując bosak i odpychając szalupę od wysokiej burty okrętu. Skulony na ławeczce rufowej, nie odpowiedziałem ani słowem. Bo też nie było co mówić. Dochodziło już popołudnie, a ciemności wokół Grand Cayman nie rozproszył najsłabszy nawet promień słońca. Dostrzegałem jedynie niewyraźne kontury kilku oświetlonych latarniami okrętów wojennych. Fale były tu spokojniejsze niż na otwartym morzu, lecz wiatr uderzał wściekle i szalupa kołysała się jak szalona, a ściskający rumpel Mullholland miał problemy z utrzymaniem jej na kursie. Plecy spoconych wioślarzy parowały, choć oni sami szczękali zębami z zimna. – Niech pan spojrzy, sir! – krzyknął mi do ucha sternik. Uniosłem powoli wzrok. Pled, którym się otuliłem, był już przemoczony i co rusz przeszywały mnie dreszcze. Kilka łyków gorącej kawy, które przed zejściem do łodzi wmusił we mnie Edward, podchodziło mi do gardła. Czułem się paskudnie


i przed oczami migotały mi ciemne plamy, ale mimo to rozpoznałem okręty, do których się zbliżaliśmy. – Widzę „Warrior”, okręt flagowy starego Simmy'ego! – krzyczał Mullholland. – I „Nonsuch”! A za nimi chyba fregaty „Pegasus” i „Andromeda”! Ja zaś dostrzegłem jeszcze „Defender”, z kikutami zamiast masztów, podskakującą na fali niczym pusta trumna. Ogarnęła mnie zgroza – tyle zostało z dumnej eskadry Royal Navy, którą widzieliśmy z plaż La Tumba? – O Boże… – jęknąłem, chwytając się za żołądek. – Timmy, kurs na „Warrior”.

Admirał Raymond Simmons wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałem. Był wysuszonym, starym człowiekiem, którego skóra zdawała się szczelnie opinać czaszkę. Miał bujne, siwe bokobrody i ostry, garbaty nos i oczywiście nosił perukę. Wydawał się niegroźnym, podstarzałym dziwakiem, ale w jego malutkich, załzawionych oczach dojrzałem złośliwy upór i szyderstwo. – Intrygujące, rzekłbym. – Przyjrzał mi się badawczo. Pstryknął palcami, a stojący za jego plecami adiutant natychmiast podał mu odpowiednio przycięte cygaro. – Nad wyraz intrygujące. Nieprawdaż, panowie? Simmons poprawił się na fotelu z szelestem pysznej, szamerowanej złotem kurtki mundurowej. Kapitanowie pozostałych okrętów, którzy zajmowali krzesła wzdłuż ścian salonu, zgodnie pokiwali głowami. Ciemność rzygnęła gęstym deszczem, który załomotał o szerokie okna rufowe. Moje samopoczucie pogarszało się z każdą chwilą. Mimo drzemki w saloniku wciąż byłem zmęczony i niewyspany, żołądek nadal kurczył mi się od mdłości, a na domiar złego przeciągająca się cisza wskazywała, że admirał Simmons wcale nie kwapi się do okazania jakiejkolwiek wdzięczności za przyjście z pomocą. Starzec patrzył na mnie jak na domokrążcę oferującego nową maść na czyraki, a nie jak na kolegę po fachu, żeglarza i dowódcę okrętu wojennego. Pozostali kapitanowie milczeli, a niektórzy, wzorem swego przełożonego, wpatrywali się we mnie przeszywająco. Nagle uświadomiłem sobie, że czuję się jak winny na przesłuchaniu. Nerwowo poprawiłem osmolony rękaw kurtki mundurowej i wyprostowałem się, pragnąc chociaż postawą nadrobić niedbały wygląd.


– Trudno mi w to wszystko uwierzyć, O'Connor – oznajmił admirał, zaciągając się cygarem. – Bardzo trudno. Zwłaszcza w to, że zdobył pan ów piracki liniowiec. Nie słyszałem jeszcze o bitwie, w której załoga fregaty zdobyłaby abordażem wrogi liniowiec. Będzie o panu głośno, oczywiście, jeśli ta opowieść nie okaże się przypadkiem stekiem bzdur. Ukłoniłem się lekko z nieruchomą twarzą. Nie podobał mi się chłodny ton jego głosu. – Pozostałe informacje są równie ciekawe. Zatem sugeruje pan, że port blokują jedynie cztery okręty. – Fregaty „Shamrock”, „Sandstorm”, „Swordfish” i slup „Phantom”, być może również okręt de Lanvierre'a „Neige” oraz zbuntowana HMS „Almighty” – wyrecytowałem. – W pobliżu czai się również eskadra Hiszpanów, ale nie sądzę, by… – „Swordfish”? – odezwał się z niepokojem któryś z kapitanów, wysoki Szkot o wystającej grdyce. – Czyżby tu chodziło o okręt nieszczęsnego Matthewsa? Dobry Boże, ja… – Niechże pan przestanie skamleć, McMahon! – rzucił ostro admirał. – Jeśli Matthews rzeczywiście uległ tym nędznikom, znaczy, że jest tchórzem i skończonym nieudacznikiem. Piraci! – Zaśmiał się szyderczo. – Ten tutaj O'Connor na fregacie zdobył ich liniowiec, jak słyszymy. To chyba najlepiej świadczy o stanie ducha i wyszkoleniu tej zgrai. Matthews… Powinien był zostać kupcem jak ojciec, a nie pchać się do Royal Navy, do prawdziwych mężczyzn. I zaśmiał się szyderczo. Piskliwie zawtórował mu adiutant, a także kilku innych kapitanów, pozostali jednakże, w tym McMahon, nawet się nie uśmiechnęli. – Co pan mówił o Hiszpanach? – spytał Simmons kpiarskim tonem, unosząc lekko brew. – W Port Royal przez jakiś czas przebywała eskadra admirała Mendozy, dwa liniowce i kilka fregat. Mendoza próbował się dogadać z piratami co do sojuszu przeciwko Francji i Anglii. Z tego, co wiem, wynika, że rozmowy zakończyły się fiaskiem, ale opuściwszy Port Royal, Hiszpanie skierowali się na północny zachód. Czyli ku Kajmanom. – Doprawdy? A widział pan ich gdzieś tutaj? – Nie, ale w tych ciemnościach… – O'Connor, niechże pan okaże choć odrobinę rozsądku. Mendoza nie jest idiotą i dobrze wie, że wojna z Anglią źle by się dla Hiszpanii skończyła. Jestem przekonany, że zwiał do siebie, do Santiago de Cuba. Kuba przecież leży za


Kajmanami, a zatem również na północny zachód od Jamajki. Strachy na Lachy. – Oczywiście, sir. – Zagryzłem wargi. Dobrze wiedziałem, że macierzystym portem eskadry Mendozy było Santo Domingo na Hispanioli, która leżała na wschód od Jamajki, ale w mojej głowie naraz odezwał się złośliwy diabełek i nakazał mi nie puszczać pary z gęby. – Bready, jak wyglądają postępy w remoncie pańskiego okrętu? – admirał zwrócił się tymczasem do najgłośniej śmiejącego się kapitana. – Och, wspaniale, sir! – zapewnił tamten. – Ster funkcjonuje bez zarzutu, wstawiliśmy wszystkie stengi, natomiast przecieki… – Doskonale – skinął głową Simmons. – Nie będziemy zatem czekać na „Triumphant” i pozostałe fregaty. Dość już mam kotwiczenia na tym bajorze, dość mam tych ciemności, sztormów i ciągłego naprawiania takielunku. Ruszamy na morze, panowie. W dwa liniowce i dwie fregaty mamy nad tą hałastrą zdecydowaną przewagę. Victor, nalej panom wina! Wychylimy toast za pomyślność. Patrzyłem, jak płyn, czerwony niczym krew, omywa ścianki rozstawionych naczyń. Stary „Warrior” skrzypiał ponuro, a deszcz zaciekle siekł o okna rufowe, jakby chciał je wybić. – Admirale, nie sądzę, by lekceważenie de Lanvierre'a wyszło komukolwiek… – zacząłem z wzrokiem wbitym w czubki butów. – Victor, nalej też kapitanowi O'Connorowi. Wie pan, w końcu w jakimś stopniu będzie to również i pana zwycięstwo. Może się pan napić z nami. – Co takiego? – Otworzyłem szeroko oczy. – O'Connor, niniejszym włączam pański okręt do mojej eskadry. Otrzyma pan kody sygnalizacyjne oraz… Nagle świat zafalował, a potem rozbłysł purpurą wściekłości. Intencje admirała były jasne i klarowne – w sytuacji, gdyby mój okręt został podporządkowany jego rozkazom, Simmons miałby prawo przypisać sobie wszystkie moje zasługi, łącznie z opanowaniem „Mascary de Oro”. – Jestem zaszczycony pańską propozycją, admirale – odparłem chłodno, ze wszystkich sił próbując opanować narastającą furię. – Niestety, zmuszony jestem odmówić. Mam ważny list kaperski z Port Royal, którego punkt czternasty zabrania mi wchodzenia w związki taktyczne bez pisemnej zgody gubernatora. W malutkich oczach Simmonsa błysnęła biała wściekłość i z trudem opanowałem odruch zrobienia kroku wstecz. – Gubernatora Port Royal? Ach, rozumiem – odezwał się, pozorując ton zaskoczenia, któremu przeczył drgający z gniewu policzek. – Rzeczywiście, teraz


sobie wszystko przypomniałem. Przecież to pan jest tym Williamem O'Connorem, dowódcą małej, dzielnej „Magdaleny”, bitnym korsarzem i wspaniałym żeglarzem. Widzi pan, gubernator Morgan jest człowiekiem dość pobłażliwym i nader łatwo zapomina o przewinach tych, którzy wstępują do niego na służbę. Ja na pańskie nieszczęście pamięć mam dobrą. Dobrze pamiętam, że został pan skazany na śmierć za dezercję z HMS „Mercury”. Karanie tak dzielnych oficerów za grzeszki z przeszłości to ogromna niesprawiedliwość życiowa, niestety, nie mam wyboru. Admirał upił łyk wina i spojrzał na mnie ze źle skrywanym tryumfem. – Ze względu na swe zasługi w walce z piratami – odezwał się ponownie – może pan liczyć na sprawiedliwy proces w Anglii, podobnie jak panowie Fowler i Love. Resztę załogi niestety zmuszony jestem powiesić jako buntowników, czym jednak zajmiemy się dopiero po bitwie. Kapitanie McMahon, skoro swą niedbałością doprowadził pan „Defender” do ruiny, proszę porzucić to pływające koryto i obsadzić „Mascarę de Oro”. I to zaraz. Świat zafalował mi przed oczyma. Potem ogarnęła mnie ciemność.

Dopiero siarczysty policzek ocucił mnie na tyle, bym otworzył oczy i rozejrzał się przytomniej. Wokół panował mrok, dostrzegłem jedynie barczystą sylwetkę, która przyciskała mnie do podłogi. – Puść mnie, ty kurew… – warknąłem i spróbowałem się podnieść, ale nieznajomy był silniejszy. – Ciszej bądź – syknął głosem Vincenta Fowlera. – Billy, masz jakieś pojęcie, co tu się dzieje? Wzrok szybko oswoił się z ciemnościami i naraz dojrzałem połyskujące z niepokojem białka oczu Vincenta. Za nim dostrzegłem jeszcze kilka nieruchomych, skulonych pod ścianą postaci, lecz nim zdążyłem im się przyjrzeć, moją uwagę przykuły dźwięki – szmer wzburzonej wody omywającej kadłub, poskrzypywanie pracującego kadłuba oraz liczne kroki i pokrzykiwania wysoko nad moją głową. – Vince, my płyniemy! – Mów ciszej, na zewnątrz są żołnierze – szepnął Vincent. – Tak, do cholery,


płyniemy. I chyba tylko ty jeden wiesz dlaczego. – Ja? Vince, to nie pora na żarty! Gdzie my jesteśmy? Co się dzieje? – Jesteśmy nadal na „Mascarze de Oro”, tylko że w ładowni, i to pod strażą – nadbiegł szept Edwarda. – Wygląda na to, że twoja rozmowa z admirałem Simmonsem nie przebiegła tak, jak powinna. Urywanymi szeptami, co chwila oglądając się na drzwi, opowiedzieli mi o wszystkim. O „Nonsuch”, która niespodziewanie podeszła do „Mascary de Oro” i otworzył wszystkie furty działowe, nakazując spuszczenie bandery. O kapitanie McMahonie, który wkroczył na pokład z oddziałem piechoty morskiej i oznajmił, że okręt został zarekwirowany na rozkaz admirała Simmonsa. O żołnierzach, którzy brutalnie aresztowali niedobitki załogi „Magdaleny” i umieścili pod strażą pod pokładem. O ludziach McMahona, którzy nadpływali na łodziach z lądu i w try miga przysposobili okręt do wyruszenia na morze, prosto ku ciemnościom i niewidzialnej eskadrze de Lanvierre'a. – Na wolności został tylko doktor Pollock – opowiadał cichym szeptem Fowler. – Kapitan McMahon pozwolił mu doglądać naszych rannych, a nawet przysłał mu własnego lekarza do pomocy. – Bogu niech będą dzięki… – westchnąłem. – Jednym rozkazem McMahon uratował wiele istnień ludzkich. A ojciec Maurycy i padre Boquita? Dużo bym dał, by usłyszeć teraz radę któregoś z nich… – Ja jestem tutaj, kapitanie – z ciemności nadbiegł ochrypły głos Maurycego. – Padre Boquita jest więziony razem z resztą załogi, a mnie chyba wzięto za kapelana, dlatego trafiłem między oficerów. Dziękuję za zaufanie, kapitanie, ale nie wiem, czy moje słowa na coś się panu zdadzą. Na Archanioła Michała, wygląda na to, że wpadliśmy porządnie i żadne żydowskie monstrum tym razem nie przyjdzie nam już z pomocą. – No właśnie. – Uchwyciłem się ostatniej nadziei. – A Butcher i jego zabawka? – Uśmiejesz się – burknął ponuro Vincent. – Strąciliśmy do morza galion „Mascary de Oro”, bo za bardzo przypominał nam de Gillierę. No i zamocowaliśmy golema zamiast niego. – Co? Golem Butchera wisi na dziobie okrętu? – Byś ty widział minę kuka. Był zachwycony. A potem powiedział, że… Nie słuchałem go dalej. Czułem, że wreszcie nadchodzi ów moment, kiedy opuszczają mnie ostatnie siły. Cały nasz trud, śmierć tylu ludzi, zatonięcie „Magdaleny” – wszystko to poszło na marne, wszystko zostało przekreślone skąpstwem i zawiścią stetryczałego angielskiego admirała. Przeszło mi przez


głowę, by przeprosić Vincenta i przyznać, że to on miał rację podczas narady, a nie ja, lecz nie byłem już w stanie powiedzieć choćby słowa. Przytłoczony rozpaczą, po prostu siedziałem w kącie ładowni i łkałem bezgłośnie. Do chwili, gdy w składziku zmaterializował się Jackson. – Dzień dobry, kapitanie. – Wykonał dworski ukłon. – Przepraszam, że się narzucam, ale czy brak zainteresowania moją cokolwiek eteryczną osobą oznacza, że mój udział w tej awanturze już się zakończył? – To awantura się zakończyła, nie pański udział, Jackson – wychrypiałem, ocierając łzy. – Jak zresztą chyba widać. – To niezwykle niefortunne, sir. – Duch zmarszczył brwi. – Spieszę bowiem donieść, że właśnie wracam z ostatniej odprawy, która odbyła się na pokładzie „Neige”, i mam za zadanie przekazać szacownemu kapitanowi de Gillierze ostatnie ustalenia przed atakiem na eskadrę Royal Navy. Z powodu zgonu wyżej wymienionego osobnika pozwolę sobie przekazać je panu. Na angielskie okręty lada chwila uderzy Czarny Szkwał, by rozerwać ich szyk liniowy i rozrzucić je na sporej przestrzeni. Liniowiec admirała Simmonsa ma zostać pchnięty ku północy, gdzie czekają nań „Sandstorm”, „Neige” oraz „Shamrock”. Zadaniem „Swordfish”, „Phantom” i „Mascary de Oro” jest natomiast zniszczenie „Nonsuch”. Potem… – Zaraz! – Poderwałem się. – Czy daje mi pan do zrozumienia, że de Lanvierre jeszcze nie wie o śmierci de Gilliery? I o tym, że „Mascara de Oro” jest w naszych rękach? – Nie wie, a jakże! – oburzył się duch słynnego pirata. – Co więcej, w imieniu nieboszczyka de Gilliery nie omieszkałem pochwalić się zatopieniem „Magdaleny”, za co wysłuchałem całkiem niezasłużonej i niechętnie wygłoszonej pochwały z ust Szalonego Hrabiego. – Boże! – wykrzyknąłem w przypływie nadziei. – Przecież takiej okazji nie można przegapić. Przemknąłem przez niematerialne ciało zdumionego Jacksona i z całej siły załomotałem w drzwi ładowni. – Hej tam! – wrzasnąłem. – Muszę natychmiast porozmawiać z kapitanem McMahonem. Natychmiast, słychać mnie tam? To kwestia życia i śmierci. Minęła długa, nieznośnie długa chwila, ale w końcu klucz w zamku zazgrzytał, a do wnętrza ostrożnie zajrzał pucułowaty żołnierz piechoty morskiej o wytrzeszczonych ze strachu oczach. Trzymał przed sobą muszkiet, teoretycznie gotowy do strzału, ale zielonkawy odcień na jego twarzy sugerował, że nie zdołałby wystrzelić nawet w samoobronie.


– Dobry człowieku, poślijże natychmiast po kapitana – błagałem. – Dowodziłem wcześniej tym okrętem i wiem o czymś, czego nie wie wasz dowódca. I… I jak się tego nie dowie, to wszyscy zatoniemy! Co do jednego! Okrągłe oczy żołnierza niemalże wyskoczyły z orbit, po czym zniknął natychmiast, by po chwili wrócić z McMahonem. Tymczasem okrętem zaczęło mocniej rzucać, co oznaczało, że opuściliśmy już bezpieczną, osłoniętą zatokę Portland Bight. Doświadczenie żeglarza podpowiadało, że fala jest wyższa niż dotąd, a o burty siecze gęsta ulewa. – Słucham panów – oznajmił McMahon, stając w progu. W świetle latarni, trzymanej przez stojącego za nim żołnierza, widziałem ociekającą wodą zydwestkę oraz mokrą od deszczu twarz z obwisłymi wąsiskami. – Gdzie ta dziura? – Nie ma żadnej dziury, kapitanie McMahon – powiedziałem. – Skorzystałem z tego wykrętu, bo muszę powiedzieć panu o kilku kwestiach, których nie wyjawiłem przed admirałem Simmonsem. No, o niektórych zacząłem mówić, ale admirał nie raczył w nic uwierzyć. Proszę posłuchać…

Działo się tak, jak przepowiedział Jackson, który zresztą ulotnił się dyskretnie wcześniej. Sztorm nasilał się z każdą chwilą, a gdy wraz z Vincentem, Edwardem i ojcem Maurycym założyliśmy zydwestki i wyszliśmy pod eskortą na nadbudówkę rufową, szalał już z całą mocą. W nieprzebytych ciemnościach przewalały się ogromne, rozhukane grzywacze, a w okręt uderzał szkwał za szkwałem. Mimo wielu lat spędzonych na morzu z przerażeniem patrzyłem na śliski, omywany spienionymi falami pokład i na drobne figurki marynarzy, którzy urągając żywiołom, pięli się na reje. Wrażenie, że „Mascara de Oro” wpływa prosto w bramy piekieł, nasilało się, tym bardziej że latarnie na rufie idącej przed nami „Nonsuch” znikły już w mroku. – Czy piraci na pewno nie wiedzą, że zdobyliśmy „Mascarę de Oro”? – wykrzyczał mi do ucha McMahon. – Tak, sir! – wrzasnąłem w odpowiedzi. – To nasza jedyna szansa! Wciąż nie wiedziałem, co sądzić na temat kapitana „Defender”. Podczas


spotkania z admirałem Simmonsem jako jedyny zdobył się na ludzki odruch współczucia wobec dowódcy „Swordfish”, podesłał również własnego lekarza do opieki nad rannymi z „Magdaleny”, a nas traktował surowo, ale z szacunkiem. Wszystko wskazywało na to, że jest przyzwoitym człowiekiem, miałem też wrażenie, że żywi do admirała jakąś zadawnioną urazę. Trudno się było dziwić – starczyło tych parę chwil w saloniku na „Warrior”, bym na własnej skórze się przekonał, że Simmonsem powoduje przede wszystkim chciwość, pogarda wobec drugiego człowieka i przekonanie o swej racji. Obawiałem się tylko, czy w decydującej chwili McMahon, rozdarty między walką z piratami a chęcią pogrążenia Simmonsa, nie wybierze drugiej opcji. Sam w podobnej sytuacji przeżyłbym ciężki dylemat, ale miałem nadzieję, że szkocki kapitan posłucha głosu rozsądku. – Proszę posłuchać! – krzyknąłem mu do ucha, ale źle wybrałem moment. Liniowiec właśnie wspiął się na szczyt potężnego grzywacza i z hukiem runął w dolinę fali, odrzucając na boki ogromne ilości wody. W ostatniej chwili złapałem równowagę. – Proszę posłuchać! Piraci czają się wszędzie! Czekają, aż szyk liniowy Simmonsa pęknie, a potem osaczą „Nonsuch” i „Warrior”! – Wątpię w to, O'Connor! – odkrzyknął McMahon. – Podczas takiego sztormu nikt nie zachowa koordynacji! Nawet piraci! Nie zaatakują! – Pański dowódca jednak mocno w to wierzy! – Mój dowódca to… Resztę zdania pochłonął huk kolejnej fali, ale potrafiłem sobie wyobrazić ciąg dalszy. – Słucham pana tylko dlatego, że sam nic na tym nie tracę! – wyryczał mi do ucha w chwilę później. – Niemniej to jakaś niestworzona bujda! Przy tej pogodzie… – Piraci mają swe sposoby! – Zawahałem się. – Proszę się przygotować na rzeczy, które się filozofom nie śniły! O, właśnie! Ciemności przecięła spadająca gwiazda. W chwilę później na chłostanej deszczem nadbudówce zmaterializował się L'Ollonais. – De Gilliera! – zawył potępieńczo po francusku i machnął eterycznym kordem. – Kurs dwa rumby w lewo, ty parszywy hiszpański psie! Black i Manuu już biorą Anglika w kleszcze! De Gilliera? Duch nagle znieruchomiał i opuścił broń, a na jego półprzeźroczystym obliczu odbiło się niedowierzanie. Spojrzał zaskoczony na pobladłego McMahona, który odruchowo uczynił znak krzyża, po czym nagle dostrzegł mnie. – O'Connor! – ryknął, a w jego szeroko rozwartych ustach błysnęły długie kły. –


Znowu ty! Co zrobiłeś z de Gillierą, marna świnio? Przyznaj się albo… Na twarzy upiora zaszły przerażające zmiany. Oczy błysnęły czerwienią, kły stały się jeszcze dłuższe, a język, czarny i rozdwojony na końcu, zwijał się i prostował niczym żmija gotowa do ataku. L'Ollonais poderwał rozcapierzone palce, przypominające teraz ptasie szpony, i ruszył w moim kierunku. – Stój! – huknął nagle ojciec Maurycy i stanął przede mną z kropidłem w ręku. Na twarzy duchownego widniała determinacja. – Stój w imię boże, splugawiona duszo! Stój i ukorz się przed Boskim Majestatem! Krople święconej wody przeszyły ciało przerażonego ducha. L'Ollonais wrzasnął i cofnął się na reling. – Zabraniam ci odejść, duchu nieczysty! – wykrzyknął Maurycy. – Zostań i pokłoń się Słowu Bożemu! Gdzieś na północy w toń rozszalałego morza wbiła się błyskawica. W tej samej chwili przez świst wiatru przedarł się huk salw armatnich. Dokładnie dwa rumby na lewo od dziobu „Mascary de Oro”. Spojrzałem na McMahona pytająco. – Kurs dwa rumby na prawo! – ryknął Szkot, zagłuszając sztorm. – I… Ech, niech mnie szlag trafi! Wywieście Jolly Rogera!

Ciemności panowały nadal, ale dzięki salwom burtowym wyraźnie widzieliśmy w rozbłyskach przebieg bitwy. Pędzące naprzód wichry morskie skręcały tuż przed „Nonsuch” i liniowiec z obwisłymi żaglami tkwił nieruchomo pośrodku gładkiego niczym lustro jeziorka. Morze odzyskiwało swą furię ledwie kilka kabli dalej, gdzie wśród rozhukanych fal „Swordfish” i „Phantom” pluły w liniowiec dobrze wymierzonymi salwami. „Nonsuch” starała się odgryzać, ale nieruchomemu okrętowi niełatwo jest trafić manewrującego przeciwnika. Jednostki pirackie zaś, choć na wzburzonym morzu celowanie przychodzi z o wiele większą trudnością, bez pudła ładowały pocisk za pociskiem w kadłub uwięzionego liniowca. Wzdrygnąłem się – nierówny pojedynek przypominał walkę dumnego, lecz słabnącego lwa z parą żądnych krwi hien. McMahon, zgodnie z moją prośbą, nie dziwił się już niczemu – ani duchowi


L'Ollonais'go, który wył z bólu, gdy uderzały weń krople święconej wody, ani też jeziorku ciszy morskiej pośród szalejącego sztormu. Jego ludzie powitali uwięzioną „Nonsuch” osłupiałymi spojrzeniami i nabożnymi modlitwami, lecz nowy kapitan „Mascary de Oro” bez ceregieli rozpędził ich ostrymi rozkazami. Obrugani bez litości marynarze oprzytomnieli w jednej chwili i czepiając się linek sztormowych, ruszyli na stanowiska. Zaraz później pokład zadrgał od przetaczanych dział, nad burtami wykwitła siatka przeciwabordażowa, a wzdłuż pomostów skuliły się sylwetki z pikami i muszkietami. Liniowiec szykował się do bitwy. A ja obgryzałem nerwowo paznokcie, przyglądając się beznadziejnej walce „Nonsuch”. Kapitan Bready wcale nie zaskarbił sobie mojej sympatii, ale współczułem jego załodze i oficerom. Liniowiec wciąż walczył, ale jego salwy odpalane były coraz wolniej i bardziej chaotycznie. – Zaatakuję najpierw „Swordfish”. – Zdyszany McMahon wrócił na rufę. Gdzieś zgubił kaptur i czarne włosy kleiły mu się do czoła, ale w oczach pobłyskiwał nieokiełznany zapał bojowy. – Z tym slupem nawet ten dureń Bready da sobie radę, a ja przynajmniej pomszczę Matthewsa! Sternik, bardziej do wiatru! „Mascara de Oro” z łatwością rozdzierała wzburzone fale. Byliśmy coraz bliżej, już widziałem pojedyncze furty górnego pokładu działowego „Nonsuch” i płomienie, które na chwilę ogarnęły forpik, szybko zagaszone przez załogę. „Swordfish” oddała jeszcze jedną salwę, po czym zaczęła zawracać w kierunku sterburty liniowca. – Idzie do abordażu! – wykrzyknął McMahon i zatarł dłonie. – Cóż za pewny siebie sukinsyn! – Kapitanie! – odezwałem się, oblizawszy słone wargi. – W walce przyda się każda para rąk! Czy zgodzi się pan na uwolnienie moich ludzi? Rozgorączkowany, półprzytomny McMahon nawet się nie zastanawiał. – Odnajdzie pan ochmistrza Wayhala, jest pod pokładem! Broń wydzieli panom mój bosman! – Vincent! – wrzasnąłem. – Edward! Idziemy po naszych! Wędrówka po skaczącym, zataczającym się pokładzie była nie lada wyzwaniem, nawet mimo rozpiętych wszędzie linek sztormowych, których łapaliśmy się na każdym kroku. Wiatr jakby uwziął się na trzy niepozorne sylwetki ludzkie i ciskał w nas ciężkie, słone bryzgi, lecz w końcu wskoczyłem w zbawczą ciemność zejściówki, a za mną Vincent i oszołomiony, mamroczący Edward. W mig dotarliśmy do kabiny zielonkawego na twarzy, trapionego morską chorobą ochmistrza, niemalże przemocą wyszarpnęliśmy mu klucze i popędziliśmy ku ładowniom, gdzie


uwięziono resztę naszej załogi. Radosne pokrzykiwania uwolnionych druhów nie trwały jednak długo. Nagle wszyscy znieruchomieli i spojrzeli po sobie z zaskoczeniem, gdyż kadłub znienacka przestał się kołysać, a odgłosy burzy oddaliły się, jakby zasłonięte parawanem. – Weszliśmy w obszar flauty! – wykrzyknął porucznik Fowler, który pierwszy zrozumiał, co się święci. – Idziemy na zwarcie z „Nonsuch”! – Bierzemy się za bary z Simmonsem? – Mullholland aż podskoczył. – A więc Bóg istnieje! – Powoli, Mullholland! – Uśmiechnąłem się najpaskudniej jak potrafiłem. – Pamiętaj, że naszym wrogiem nadal jest de Lanvierre! Czemu by jednak nie wrazić staremu Simmy'emu kopa w tyłek? Mam pewien plan, chłopaki! Chcecie posłuchać? Odpowiedział mi pomruk aprobaty, wzmocniony skrzekiem papug i poszczekiwaniem psa. W krótkich słowach wyjawiłem im mój zamysł, a brudne, blade gęby marynarzy rozjaśniły się w pirackich uśmiechach. Moje słowa oraz niespodziewane uwolnienie tchnęły w nich nową nadzieję, nadzieja zaś, czasem obraźliwie zwana matką głupich, potrafiła zdziałać cuda. Nie ukrywam, że mocno na to liczyłem, bo jeśli mój plan miał się powieść, mały cud naprawdę był potrzebny. Wszystko zależało bowiem od tego, czy Benedykt Manuu okaże się równie zapalczywym wojownikiem, jak Morris Black. – Zostańcie na razie pod pokładem! – rzuciłem do załogi. – Vince, dowodzisz! Sam zaś wysunąłem głowę poza krawędź luku i aż mi zaparło dech w piersiach. Mokre żagle obwisły bezwładnie, ale liniowiec nadal sunął siłą rozpędu w kierunku pokiereszowanej, dymiącej burty „Nonsuch”. Marynarze Bready'ego próbowali przygotować obronę, ale panował wśród nich chaos, gdyż do tej samej burty zbliżała się również „Swordfish”. Wzdłuż relingu fregaty ryczał i wymachiwał orężem tłum piratów, a na rufie stał sam Black w słynnym cylindrze i z nagą szpadą w ręku. Zarówno „Swordfish”, jak i „Mascara de Oro” przypominały teraz żarłoczne kruki, lądujące przy dogorywającym drapieżniku, by z lubością podzielić się jego mięsem. Wychyliłem się, by lepiej widzieć. Zdenerwowany McMahon wciąż trwał na stanowisku, a wzdłuż burt i pomostów kryli się jego ludzie, gotowi pochwycić burtę okrętu wroga hakami abordażowymi. Ostatni strzelcy pięli się na marsy, a spod pokładu niósł się gryzący zapach tlącego się lontu. Panowała złowieszcza, pełna napięcia cisza, przerywana jedynie coraz bliższymi okrzykami piratów i pluskiem wody. Nawet wiatr ucichł, przyczajony na grzbietach


odległych już grzywaczy. Piraci na „Swordfish” nagle zamilkli. Działo się coś złego. Ludzie Blacka niespodziewanie wrzasnęli z przestrachem, wskazując na „Mascarę de Oro”. Black zeskoczył na śródokręcie i rzucił kilka rozkazów, część jego załogi skoczyła pod pokład, gdzie niemalże natychmiast otwarły się furty armatnie. A zatem przejrzeliście nasz podstęp? – pomyślałem. Trochę za późno, Black. Wpadłeś w pułapkę, którą sam pomogłeś zastawić. – Wywiesić banderę! – ryknął McMahon. – I ognia! Burta okrętu plunęła ogniem. Działa, uprzednio porządnie nabite przez Zeemana, teraz posłały swój niszczący ładunek w zaskoczoną „Swordfish”. Z ponurą fascynacją patrzyłem, jak żelazne kule rwą burty, szatkują takielunek i rozrywają ciała piratów na strzępy. Wyrastające ponad kłęby dymu maszty fregaty drgały konwulsyjnie z każdym celnym strzałem. Oba okręty nie zwalniały jednakże i najpierw „Swordfish”, a potem „Mascara de Oro” uderzyły w burtę „Nonsuch”. Grupy marynarzy z hakami wyskoczyły z ukrycia, by unieruchomić okręt piratów. I wtedy dojrzałem to, co chciałem zobaczyć. Wśród bezwładnych płócien „Nonsuch” mignęły maszty z czarnymi żaglami. A zatem nie pomyliłem się! „Phantom”, okręt Benedikta Manuu, dobijał do liniowca z przeciwnej strony! Poczekałem, aż maszty slupa zadrżą na skutek uderzenia burtą w burtę, po czym cofnąłem się do luku, gdzie oczekiwała załoga. – Za mną, chłopaki! – wrzasnąłem. – Bierzemy „Phantom”! – „Magdalena”!!! Wypadliśmy z ukrycia, łapiąc byle jaką broń i gnając ku nieodległemu pokładowi „Nonsuch”. Kątem oka zauważyłem, że burty „Mascary de Oro” i „Swordfish” toną w kłębach dymu muszkietów i falkonetów, wśród których nikły plecy atakujących ludzi McMahona. Na dłuższą obserwację nie starczyło czasu. Nagle byłem już na dziobie „Mascary de Oro”, oddalonym ledwie jard od ostrzelanej burty „Nonsuch”, a za mną gnał Fowler zbrojny w topór oraz Edward ze szpadą. – „Magdalena”! – wrzasnęliśmy całą trójką i przeskoczyliśmy na pokład liniowca, a za nami reszta załogi. W tej samej chwili w bakburtę „Nonsuch” wbiło się kilkanaście haków, a marynarzy, którzy się rzucili, by je odciąć, przerzedziła wściekła palba z pistoletów. Przerażeni ludzie Bready'ego cofnęli się na śródokręcie, zostawiając kilku rannych i poległych, a wtedy rozległ się całkowicie nieoczekiwany, przeszywający do szpiku kości okrzyk bojowy. Z kłębów siwego dymu wynurzyły się półnagie postacie długowłosych Indian, zbrojnych w pistolety, dzidy i poszczerbione


pałasze. Kilku z nich, niczym pokraczne, czworonogie pająki, nadleciało na rozkołysanych linach i wylądowało za plecami marynarzy. Ludzie Bready'ego, nawykli do walki ze sztormem i zdradliwymi pływami, potrafili też stawić czoła piratom, Hiszpanom czy Francuzom. Nic jednak nie przygotowało ich na atak zwinnych, poruszających się niczym duchy Karibów, których twarze wykrzywiała nienawiść do wszystkiego, co żyje. Wrzeszczący z przerażeniem ludzie rzucili się hurmą ku zbawczej czeluści luków, inni biegli ku kajutom oficerskim, ostrzeliwując się w panice. Na spowitym dymami relingu wyrosło kilku kolejnych miedzianoskórych wojowników, tym razem zbrojnych w… Nie, to nie mogła być prawda. – Kryć się! – krzyknąłem ku swoim. Marynarze z „Magdaleny” natychmiast zanurkowali za strącony, splątany marsel oraz roztrzaskany piracką kulą kabestan, a jedno uderzenie serca później w powietrzu zaświstał z drwiną rój strzał. Pulchny podoficer Bready'ego, który jeszcze przed chwilą piskliwym głosem próbował poderwać ludzi do obrony, rymnął z przedśmiertnym bulgotem na pokład, próbując wyrwać strzałę z gardła. Indianie odrzucali łuki i jeden po drugim zeskakiwali z relingu, bo dołączyć do rozwrzeszczanych, spryskanych krwią towarzyszy. Przymknąłem oczy, a gdy znów je otworzyłem, Karibowie byli już wszędzie – na rejach i marsach, na śródokręciu i rufie, kilku znikło nawet pod pokładem. To na ten moment właśnie czekaliśmy. – Teraz! Skoczyliśmy na prawy pomost i kołyszące się tuż obok maszty „Phantom”. Nikt nawet nie pomyślał o wydaniu tryumfalnego wrzasku – nacieraliśmy w milczeniu, ze ślepą determinacją, tnąc bez litości każdego, kto nam stanął na drodze, nawet jeśli był to Anglik. Parliśmy niczym zagubieni wędrowcy pośród dzikiej pustynnej burzy, którzy zaciekle przebijają się przez szalejące tumany pyłu z wzrokiem utkwionym w majaczącej wśród powietrznych wirów, coraz wyraźniejszej oazie. Naszą oazą była „Phantom”, a jako pierwszy dotarł do niej Bambo. Ogromny Murzyn z błyskającymi dziko białkami i wykrzywioną groźnie twarzą wtargnął na pomost i zatoczył łuk wyciorem armatnim, aż powietrze zahuczało. Uderzony w skroń indiański pirat grzmotnął w ogarnięte walką śródokręcie. Twarz przerażonego młodziutkiego midszypmena, który jeszcze przed chwilą toczył śmiertelny bój ze znokautowanym Karibem, rozjaśnił pełen ulgi uśmiech, ale Bambo nie miał względów. Wycior opadł po raz drugi, midszypmen złożył się jak wachlarz i sturlał po schodkach, a Murzyn warknął dziko i bez namysłu przesadził burtę. Grzmotnął w znajdujący się dużo niżej pokład „Phantom” z ogłuszającym łoskotem


i przez ułamek sekundy byłem przekonany, że jego ogromne cielsko przebiło deski i wpadło do ładowni. Po chwili jednakże powietrzem wstrząsnął ryk rozjuszonego bawołu, któremu odpowiedziały wrzaski załogi. Slice, Loo i rzucający dookoła petardami Zeeman natychmiast zeskoczyli w ślad za nim, a po nich da Silva, McCrag i rozjuszony ojciec Maurycy, który chwilowo zamienił kropidło na handszpak. Nie musiałem wykrzykiwać żadnych rozkazów, każdy z nas wiedział, co do niego należy. Podczas gdy Vincent zaganiał na „Phantom” resztę załogi, Mullholland pośpiesznie rozrąbywał liny i łańcuchy, łączące slup z liniowcem. Akcję osłaniali żołnierze Edwarda, kładąc trupem każdego, kto zbliżył się do pomostu. – Wszyscy? – krzyknąłem, strząsając na śródokręcie miedzianoskórego pirata, który ześlizgnął się na mnie po linie. – Prawie! – ryknął Vincent i naparł na tłuste siedzenie Baryły, zwisłego na relingu i przebierającego w powietrzu nóżkami. Sternik pisnął z przestrachu i wyrżnął w pokład slupa z gracją prawdziwej baryłki. – Skacz na dół i bierz się do bosaków! Edward, odwrót! – Nie zejdę, póki… – To rozkaz! Kapitan zawsze schodzi ostatni, do diabła! – Doprawdy, Billy, jesteś niepoprawnym tradycjonalistą – stwierdził Love. – Ale niech ci będzie. Panie Kent, odwrót jeśli łaska. W tej kwestii żołnierze najwyraźniej nie mieli nic przeciwko morskiej tradycji, gdyż aż nader skwapliwie rzucili się do wykonywania rozkazu. Nie minęło kilka sekund, jak znikli za relingiem, a po nich zeskoczył Edward, obrzucając mnie jeszcze troskliwym spojrzeniem. Nadeszła kolej na mnie. Wspiąłem się na reling. – Nie! Za moimi plecami śmignął jakiś kształt, brzęknęła stal. Zerknąłem przez ramię i naraz ujrzałem muskularnego, półnagiego Indianina, który odrzucał linę i podnosił się ze zbroczonego krwią pomostu „Nonsuch”. W jego dłoniach zamigotała wyszczerbiona, skąpana we krwi maczeta, ale poruszał się powoli, niczym wąż szykujący się do ataku. Podniosłem spojrzenie na jego twarz i to był błąd. Czarne tęczówki Indianina, emanujące mroczną, pierwotną nienawiścią, zamieniły mnie w kamień. Naraz zapomniałem o zaciętej bitwie, jedynej szansie na ucieczkę oraz o wysiłkach moich ludzi, próbujących odepchnąć „Phantom” od burty liniowca. Oczy Indianina wypełniły cały mój świat. Tchnęły cierpieniem wojowników, masakrowanych hiszpańską stalą i zabijanych przez nieznane choroby, uderzały


bólem gwałconych niewiast i dzieci spędzanych do pracy na plantacjach trzciny, krzyczały tragedią mordowanego, upokarzanego ludu. Niejasno uświadomiłem sobie, iż mam przed sobą Benedikta Manuu, mściciela krzywd Karibów. – O'Connor! – wysyczał Indianin, zataczając srebrzyste kręgi maczetą. Nadal poruszał się powoli i leniwie, ale czułem, że starczy mu byle powód, a w okamgnieniu uwolni drzemiącą w nim straszliwą siłę. – Dużo się o tobie mówi. Ponoć przeszkadzasz, rujnujesz plany… Zabijasz. – Szanuję twój lud, Manuu – wykrztusiłem z trudem. – Nigdy nie… – Milcz. – Karib wyszczerzył zęby, żółte i ostre jak u kota. – Biały to biały, obojętnie, Hiszpan czy Anglik. Nienawidzę was wszystkich po równo. Ciemność w oczach Indianina stężała. – Dość, Manuu – słowa, powiedziane ostrym, lecz znajomym głosem, nagle przerwały czar. Na powrót usłyszałem odgłosy szalejącej bitwy i wrzaski moich towarzyszy, ponaglających mnie do skoku, ale nawet nie drgnąłem. Na pomoście pojawił się bowiem padre Armando Boquita, wyprostowany i z poważną twarzą. – Milcz, nim powiesz za dużo. Bo ja też jestem biały, przyjacielu. I stał się cud. Mrok w oczach Benedikta Manuu rozpłynął się, a Indianin upuścił maczetę i padł na kolana, bełkocząc w nieznanym mi języku. Nie zważając na lejącą się wokół krew i dzikie wrzaski walczących, Boquita przykląkł przy Manuu i wyszeptał mu coś do ucha, gładząc jego czarne, splątane włosy. Następnie podniósł się i spojrzał na mnie. – Czas na nas, kapitanie! Otrząsnąłem się momentalnie. Pomogłem duchownemu wspiąć się na reling i obaj zebraliśmy się do skoku. Czas był już najwyższy – na pomost wpadali właśnie rozjuszeni Karibowie, potrącając klęczącego wodza, a przestrzeń między oboma okrętami rosła z każdą chwilą. – Skaczcie, do kurwy nędzy! – ryczał blady jak ściana Vincent i wyciągał ku nam ręce. – Boże, nie umiem pływać! – załkałem, zamykając oczy. – Naprawdę? – zdumiał się padre Boquita. – Ma pan zatem dość mizerne szanse u mojej siostry. – Co? Nie usłyszałem jednak odpowiedzi, gdyż Armando szarpnął mnie za rękę i obaj poszybowaliśmy ku oddalającemu się pokładowi slupa. Na szczęście udało się uniknąć zimnej kąpieli – okręt dość nieoczekiwanie skoczył na fali i walnąłem w deski pokładu dziobowego, aż huknęło. Obok z całkiem niechrześcijańskim


komentarzem wylądował padre Boquita. Wściekły ryk piratów utonął w huku salwy z muszkietów ludzi Edwarda. – Co powiedzieliście? – wymamrotałem, nie otwierając oczu. – Że wszystkie grzechy można wybaczyć – jęknął boleśnie Boquita. – I żeby porzucił swe dotychczasowe życie, a ja go chętnie powitam na Isla de la Exilio. – Nie chodzi o to. To, coście powiedzieli o siostrze… – Williamie O'Connorze, ty parszywy, niedomyty błaźnie! – ryknął Vincent, stając nade mną na szeroko rozstawionych nogach. – Ty cholerny idioto z łbem pustym jak lufa po strzale! Obiecuję ci solennie, ty marny kpie, że jeśli jeszcze raz będziesz się na moich oczach bawił w akrobatę, urządzę ci taki bunt załogi, że jak Antyle długie i szerokie, ludzie będą się bali z chat po zmroku wychodzić! A teraz wstawaj i zjeżdżaj stąd, bo się ktoś potknie! Mullholland, refuj żagle, bo jak ci zaraz… – Co powiedzieliście, ojcze? – nalegałem, unosząc się z desek. – O Manueli? – O Manueli? – Duchowny uśmiechnął się tajemniczo. – Nic bynajmniej. Przesłyszało się panu, kapitanie.

Fala, która rzuciła slupem i pomogła mi wcelować w pokład, okazała się zwiastunem powracającego sztormu. Ledwie się poderwałem, a wiatr natarł ponownie z furią, jakby chciał zatuszować poprzednią niemoc. Niemalże nieruchome lustro wody wokół złączonych linami i łańcuchami „Mascary de Oro”, „Swordfish” i „Nonsuch” wzburzyło się, a fale urosły w oczach. Wiedziałem, co to oznacza. – Black nie żyje? – krzyknąłem do zdyszanego McMahona, który opierał się o reling rufowy oddalającej się „Swordfish”. Na stermaszt odbitej fregaty wciągano właśnie Union Jacka, a pokrzykujący chrapliwie marynarze krępowali i spędzali pod pokład jeńców. Miałem wrażenie, że mignęła mi sylwetka Manuu ze spuszczoną głową. – Nie żyje. – Szkot zaśmiał się chrapliwie. – Zdaje się, że mam wobec ciebie dług, O'Connor! Nie dość, że ocaliliśmy „Nonsuch”, to jeszcze przejęliśmy dwa pirackie okręty! – Jeden, McMahon. I nie mówmy więcej o długu.


Minęła dłuższa chwila, aż McMahon zrozumiał moje słowa i roześmiał się ponownie, tym razem na całe gardło. – Rozumiem! „Phantom” zdryfował na pełne morze tuż przed nosem załogi pryzowej! – krzyknął, by zagłuszyć coraz silniejszy wiatr. – A zdradziecki O'Connor skorzystał z zamieszania, porwał szalupę i odpłynął na Morze Sargassowe, tak? – Coś w tym stylu. Straszna świnia z tego O'Connora. – Mam jeszcze kilku twych ludzi w szpitaliku! – Rzuć kotwicę w Port Royal, otwórz drzwi i odwróć się na parę minut. Problem sam zniknie! – Słuchaj, a… a ten twój kuk? – w głosie Szkota pojawiło się wahanie. – Biega wokół, ryczy… Chyba tęskni. – Możesz go sobie zatrzymać! Zresztą zostawił na „Mascarze de Oro” kawałek siebie. Wicher natarł z przenikliwym gwizdem, porywając odpowiedź McMahona. Pomachałem na pożegnanie i odwróciłem się, by ujrzeć opadające z hukiem czarne płótno żagli oraz marynarzy, którzy sprawnie wybierali szoty i brasy. Vincent kroczył po pokładzie i sprawdzał naprężenie want i trym żagli, Bambo zrzucał ciała poległych piratów do wody, a Mullholland piął się na reje, by dołączyć do reszty topmenów. Zeeman właśnie znikał pod pokładem, Danny Baryła ujął koło sterowe, a osmolone od prochu, wrzeszczące na siebie Pruchło i Barachło usadowiły się na bagenrei. Opuszczony, martwy slup jak za dotknięciem magicznej różdżki nabrał życia. – I tak oto za jednym zamachem wyrwałem się z kłopotów, zdobyłem nowy okręt i pozbyłem Butchera. – Westchnąłem cicho, ale ojciec Boquita już mnie nie słuchał. Ruszył po rozkołysanym pokładzie, zapewne by pobłogosławić umarłych. – Dokąd teraz, Billy? – Vincent stanął obok mnie. – Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami i zaraz złapałem się sztormowej linki, gdy nabierający prędkości slup podskoczył na fali. – Uciekajmy stąd – wyszeptał żarliwie pierwszy oficer. – Proszę cię, Billy… Mamy nowy okręt, nie tak duży jak „Magdalena”, ale szybki i zwrotny. Dajmy sobie z tym spokój. Mam już dość walki, dość ryzykowania życia swojego i ludzi, którzy ci ufają. – Ja też, Vince. – Poczułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. – Ja też, do cholery! Ale jeśli odpłyniemy stąd teraz, śmierć wszystkich naszych przyjaciół pójdzie na marne. Zrozum, już prawie wygraliśmy. Pozostaje tylko doścignięcie „Neige” i rozprawa z de Lanvierre'em, a potem…


– A jak chcesz go znaleźć? – przerwał mi Vincent i zatoczył ręką krąg. Wokół nas przelewało się czarne, rozhukane morze, a wielka „Nonsuch” kurczyła się w oczach. – Jak, Billy? Wyślesz swoich przyjaciół z zaświatów na poszukiwania? – Niekoniecznie. – Zmrużyłem oczy. – Niekoniecznie. Na horyzoncie, jakieś trzy rumby na lewo od dziobu na zachodzie pobłyskiwała bowiem nikła poświata salw burtowych.

Kazałem postawić każdy żagiel i „Phantom” sadziła przez spienione fale niczym prawdziwa zjawa. Staliśmy z Vincentem na dziobie, nieruchomo jak dwa ociekające wodą posągi. Nic nie mówiliśmy, bo szalejący wiatr i tak porywał nasze słowa, a przebieg bitwy, której końcową fazę właśnie widzieliśmy, był dla nas jasny i oczywisty. Liniowiec „Warrior” wciąż walczył. Mimo poszarpanych i splątanych żagli oraz burt ziejących ogromnymi dziurami okręt nadal prezentował się groźnie i imponująco, a jego burty raz po raz błyskały wystrzałami z dział. Wzburzone fale pozwalały na otwarcie jedynie najwyższego z trzech pokładów, przez co „Warrior” nie mogła wykorzystać ogromnej przewagi w artylerii, a osaczające go nieustępliwie „Sandstorm” i „Shamrock” po mistrzowsku wykorzystywały tę słabość. Pirackie fregaty odważnie podchodziły pod rufę „Warrior” i oddawały celne, niszczące salwy. Przez chwilę niemalże współczułem admirałowi Simmonsowi – za nic w świecie nie chciałbym się mierzyć z dwoma najdzikszymi poplecznikami de Lanvierre'a – lecz żal minął jak ręką odjął, gdy tylko przypomniałem sobie sposób, w jaki potraktował mnie w salonie „Warrior”. Wynik toczącej się przed nami bitwy był mi właściwie obojętny. Mnie interesował tylko „Neige” i sam de Lanvierre. Jednakże, choć wypatrywałem sobie oczy, zgrabnego okręciku o białych burtach nigdzie nie widziałem. – Sprawdzę kabinę Manuu! – ryknąłem Vincentowi do ucha. – Może znajdę jakieś wskazówki! Fowler skinął głową, najprawdopodobniej w ogóle mnie nie słysząc. Nawet nie oderwał wzroku od walczących, a odległe błyski dział odbijały się w jego szeroko


otwartych oczach. Po ogromnym salonie kapitańskim na „Mascarze de Oro” i niewiele mniejszym, przypominającym salę tronową saloniku „Warrior”, kajuta kapitańska „Phantom” wydawała się obskurną norą. Zamiast biurka ujrzałem jedynie długą ławę z resztkami posiłku oraz kilka przewróconych krzeseł, obok miotał się targany przeciągiem hamak. Okna rufowe były tak brudne, że ledwie dostrzegłem przez nie bielejący w ciemnościach kilwater. Wzdłuż ścianki działowej z głuchym stukotem przetaczała się zapomniana miska. Minęła dobra chwila, zanim w kącie znalazłem świecę i skrzesałem ognia. Gdy ściany kabiny ogarnął drżący blask, moim oczom ukazały się budzące grozę, rdzawe malowidła na ścianach, pęki ziół kołyszące się u wręg, a także porzucone naczynia z zeschłą mazią. Znad stosu brudnych szat, ani chybi zdartych z kupca Kompanii, szczerzyła się ku mnie ludzka czaszka. W powietrzu unosił się nieprzyjemny, obcy zapach. – A więc dotarł pan aż tutaj. Wrzasnąłem ze strachu i zatoczyłem się, wpadając na ławę. Upuszczona świeczka potoczyła się i zgasła, ale w ostatniej chwili dostrzegłem ogromną, zwalistą postać o wzburzonych włosach i bujnej, splecionej w warkoczyki brodzie. Mimo hulającego po kajucie przeciągu włosy obcego ani drgnęły. – Dotarł pan – powtórzył wielkolud raz jeszcze, a w jego głosie zabrzmiało zdumienie. – Na mą czarną duszę, teraz to się de Lanvierre naprawdę wścieknie. – Kim ty, do cholery, jesteś? – wyjąkałem. – Kolejnym demonem z bandy Drake'a i Jacksona? – A jakże! John Teach, do usług! – zarechotał duch. Wśród jego zębów mieniły się rozżarzone węgle, opromieniając dziką, kudłatą twarz. – Współpracuję z hrabią de Lanvierre'em, jak na najdzielniejszego pirata Karaibów przystało! To by było na tyle, kapitanie O'Connor. Wszystko wskazuje, że na mnie już czas. Uważaj pan na siebie! – Zaraz! – zawołałem mimo strachu. – Niech pan zaczeka, Teach! Gdzie jest de Lanvierre? – Gdzie? – uśmiechnął się paskudnie pirat. – A, tam. Ciemności na południowym horyzoncie rozświetliły ognie nowych wystrzałów. Odepchnąłem z rumorem ławę, doskoczyłem do okien i przetarłem brudną szybę. I cofnąłem się przerażony. Z ciemności wynurzały się dwa hiszpańskie liniowce, a prowadzący otwierał właśnie ogień z pościgówek dziobowych w „Warrior”. Okręty admirała Mendozy.


– A więc jednak tu dotarli – wyszeptałem oniemiały. – Nawet mimo że Mendoza dowiedział się o knowaniach de Lanvierre'a! – To pan żeś mu o tym powiedział? – zachichotał ucieszony Teach. Żar węgli zalał ściany kajuty, przez co zaczęła przypominać przedsionek piekieł. – Niezły z pana frant! Zapominasz pan ino, że Mendoza to stary krętacz! A czegoś się pan spodziewał? Że zawierzy byle Anglikowi, spakuje manatki i chyłkiem wróci do Santo Domingo? Ha, ha, ha! – A wie pan może, panie Teach, co go powstrzymało od współpracy ze zdrajcami? – szepnąłem, zamykając oczy. To, że rozmawiałem z duchem pirata okrutnika, jeszcze miesiąc temu poczytałbym za symptom nadciągającego delirium. Teraz nie było to dla mnie nic szczególnego. – Wie pan, czemu zgodził się na sojusz z de Lanvierre'em, skoro taki z niego szczwany lis? – Wiem, czemu by nie? – zazgrzytał zębami obruszony pirat, aż iskry strzeliły naokoło. – Mendoza wyprowadził swe krypy z portu, bo miał rendez-vous z de Lanvierre'em przy cyplu Portland Point, a poza tym doszły go słuchy, że wściekły pies Morgan szykuje szturm na miasto. Ten Hiszpan zbyt mocno kocha swe piękne, pozłacane okręciki, by narażać je na szkody podczas bitwy, której wynik przecież kompletnie go nie interesuje. Wierz mi pan, temu człowiekowi zależy tylko na francuskich wyspach i diamentach z Isla de la Exilio. – Jak to? – ryknąłem. – Przecież „Cassandra” poszła na dno, a potem przegoniliśmy Hiszpanów spod Santa Lucii! Mendoza nie dostał niczego, ani diamentów z Isla de la Exilio, ani złota z Barbadosu! – Otóż dostał! – Ucieszony Teach przewracał oczyma. – Hearth mu je przywiózł. I przekazał na pełnym morzu przy Portland Point. – Hearth? – Otóż to, drogi kapitanie. De Lanvierre pchnął Heartha na Isla de la Exilio zaraz po tym, jak się zorientował, że Rodrigues i Bekker zawiedli na całej linii. Pański dzielny rodak, kapitanie, w dwa dni napełnił diamentami sześć wielkich skrzyń, wystarczająco, by uradować robaczywą duszę Mendozy. Niestety, drogi panie, Szalony Hrabia domyślił się, jaką rolę odegrał pan w tych wydarzeniach. I nie masz pan pojęcia, jak bardzo się wkurwił. Mimo rozbawionej miny Teacha po plecach spłynął mi zimny pot. – Gdzieś mam de Lanvierre'a i jego gniew – warknąłem ochryple, starając się wypaść jak najbardziej przekonująco. – A dziewkę, O'Connor? Też masz ją gdzieś? – Jaką dziewkę? – Zrobiło mi się ciemno przed oczyma.


– Tę, no. Esmeraldę. Nie, zaraz, inaczej ona miała. Chyba Manuela. Hrabia pół Jamajki zjeździł, nim ją w końcu ucapił i zaciągnął na „Neige”. No nic, panie kapitanie. Zagadałem się, a tu hrabia wzywają! Złocisty żar pełgający po ścianach kajuty znikł w jednej chwili, a ciemne niebo przecięła spadająca gwiazda, która zmierzała w kierunku dwóch hiszpańskich liniowców. A potem wśród fal wyłonił się drobny, zwiewny okręcik o białych burtach. Mendoza. Hearth. Isla de la Exilio. Manuela! – Vincent! – wrzasnąłem, wybiegając na pokład. Parłem naprzód, powiewając połami przemoczonego płaszcza, choć szaleńczy wiatr wpychał mnie z powrotem pod pokład. – Vincent! Kolejna fala, tocząca się przez śródokręcie, zbiła mnie z nóg. Oślepiony i na wpół utopiony, pełzłem jednak dalej na czworakach, aż uchwyciło mnie silne ramię i szarpnęło ku górze. Z rozmazanego świata wyłoniła się niewyraźna twarz Vincenta. – Billy, musimy stąd spierdalać! – ryczał mi do ucha i potrząsał niczym mokrą kukłą. – Ty widziałeś, co… – Steruj na Hiszpanów! – Co? – Steruj na Hiszpanów! Na okręt de Lanvierre'a! – Oszalałeś! – On ma Manuelę! Boże, Vince, będzie się starał ją skrzywdzić! I nagle wydarzenia zaczęły się toczyć błyskawicznie. Vincent krzyczał, szarpał mnie za poły płaszcza i wskazywał zbliżające się okręty hiszpańskie, niespodziewanie pojawił się padre Boquita, trzymający się linki sztormowej. Jezuita też coś wołał, ale głosy ich obu utonęły w straszliwym huku pioruna, który nagle rozszczepił niebiosa. Przez ułamek sekundy świat rozjarzyła sina bladość, a potem morze oszalało. Na rufę niespodziewanie natarła potężna fala. Na ułamek sekundy ogarnęło mnie paraliżujące wrażenie, iż fala jest obdarzona świadomością i złośliwym sprytem, a potem pokład zaczął umykać mi sprzed oczu. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że uderzony falą slup wystrzelił niczym latająca ryba ponad wzburzoną powierzchnię morza – i runął. Wzdłuż burt z ogłuszającym łoskotem eksplodowały ściany wody, a ja straciłem oparcie i padłem na kabestan. Uderzenie wybiło mi dech z płuc, ale podświadomie złapałem za bęben i kurczowo przylgnąłem do niego całym


ciałem. Czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, istniał tylko mokry, wyślizgujący mi się z rąk kabestan oraz zalewające pokład tony wody. Okręt miotał się, targany wichrem to w prawo, to w lewo. Maszty jakimś cudem były wciąż całe, ale sztagi jęczały przeraźliwie, napięte do granic możliwości. Niespodziewanie z głośnym trzaskiem zerwał się fokbramsel i uleciał w ciemność niczym spłoszony ptak. Powiodłem za nim wzrokiem i wtedy dostrzegłem, że ciemności w oddali gęstnieją i zaczynają formować się w kształty. Pędziła ku nam przeogromna, sięgająca niebios fala, istna ściana spienionej wody. Ostatnie racjonalne myśli uleciały mi z głowy, ustępując miejsca bezbrzeżnemu przerażeniu. Patrzyłem oniemiały na prący naprzód wodny mur i otwierałem usta do bezgłośnego krzyku, ale morski żywioł wydawał się igrać z naszymi żywotami. Wodna ściana, miast zmiażdżyć okręt, niespodziewanie zatrzymała się o kabel przed dziobem i rozbryzgnęła. Pył wodny jednakże natychmiast zbił się ponownie i uformował ogromną ludzką maskę, wyższą nawet od masztów liniowca. Miałem naprzeciwko siebie monstrualnych rozmiarów oblicze z garbatym nosem i skośnymi oczyma, w których czaił się nieujarzmiony gniew oraz prawdziwe, mroczne zło. Czarny Szkwał ukazał twarz, przemknęło mi przez głowę. Naraz potworne, wodne usta rozchyliły się, tworząc czarną otchłań, a wiatr zmienił kierunek, pchając okręt w jej kierunku. Wokół poniósł się ogłuszający świst. – Chce nas pożreć! – wrzasnąłem, ale słowa porwał wicher. Na dziobie zamajaczyła skulona postać, jedną ręką trzymając się lin sztormowych, a drugą mierząc prosto między oczy Czarnego Szkwału. – Znam cię! – Choć wydawało się to niemożliwe, głos padre Armanda Boquity przebił się przez świst wiatru. – Walczyłem z tobą przez długie lata, słowami modlitwy odpychałem twoje pazury od duszy Christophera i choć w końcu przegrałem, to jednak tym razem nie ulegnę! Nie oddam ci tych ludzi, demonie! Znam cię! – krzyczał jezuita. – To ty odpowiadasz za zło Karaibów! Ciebie bawi cierpienie Indian i ciężka dola murzyńskich niewolników! To ciebie cieszy rozlew krwi, karaibski szatanie! W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, przeklinam cię! Usta monstrualnej maski otworzyły się jeszcze bardziej, szerzej, niż mógłby to uczynić jakikolwiek człowiek, a wtedy buchnął z nich wściekły ryk. Pchnięty nagle slup zatrząsł się, a ja, nie mogąc się dłużej utrzymać, pomknąłem wzdłuż mokrego śródokręcia. W sekundę później w miejsce, gdzie leżałem, grzmotnęła reja. – Przeklinam cię! – wrzeszczał Boquita, wciąż na dziobie. W zaciśniętej dłoni Hiszpana tkwił krzyż. – Odejdź tam, gdzie twoje miejsce, demonie! Twoje rządy się


skończyły! Ryk demona przybrał ton, od którego pękały bębenki w uszach. – Odejdź! – głos padre Armanda przeszedł w wycie. – Odejdź! – zawtórował mu z rufy ojciec Maurycy. Odejdź, załkałem w duchu. Ryk wiatru przybrał na sile, lecz wkrótce zaczął opadać. Stawał się coraz cichszy, a ja wciąż leżałem na deskach, drżący z zimna, bez sił. Podniosłem głowę, dopiero gdy pod powieki zaczęło wdzierać mi się światło. Sztorm ustępował, a z nim ciemności. Nad falami wzburzonego, lecz już o wiele spokojniejszego morza widziałem oba hiszpańskie liniowce, wykonujące sprawnie zwrot przez rufę. Daleko na stalowoszarym horyzoncie majaczyły plamki żagli, chyba „Mascara de Oro”, „Nonsuch” i odbita „Swordfish”, być może także pozostałe fregaty. Mendoza to krętacz, pomyślałem, podnosząc się z pokładu. Nie będzie walczył przeciwko przewadze, a poza tym dostał już diamenty… – Vincent – wychrypiałem słabo. – Na rozkaz, kapitanie. – Pierwszy oficer był siny ze zmęczenia i słaniał się na nogach, ale w jego oczach lśniła radość. – Jakie straty? – Murdocka i Salesa zmyło z pokładu, Danny ma złamaną rękę, poza tym kilka stłuczeń i zwichnięć. – Znów się wykpiliśmy. – Chciałem się uśmiechnąć, ale wtedy przypomniałem sobie słowa Teacha. Poszukałem wzrokiem znajomego kształtu nad falami – był! Niewielki, biały slup płynął tuż przed dziobem okrętu Mendozy, jakby chciał go zatrzymać własną burtą. W moim sercu na powrót wezbrała wściekłość. – Jakie rozkazy? – spytał Vincent. Nie powiedziałem ani słowa, nie miałem siły. Wskazałem jedynie w dal. Fowler kiwnął głową i westchnął ciężko. ===b1hpUGdR


7 Sprawa osobista

Sił nie starczyło już na wiele. Sprawdziłem pobieżnie stan kadłuba oraz takielunku, a Vincent wyznaczył skąpe wachty i wygnał resztę ludzi na odpoczynek. Doktor Pollock w asyście niestrudzonego ojca Maurycego zajął się rannymi w jednym z kubryków, pospiesznie przekształconym na szpitalik, a Mullholland ujął koło sterowe. Z niemalże pustym pokładem i szotami wybranymi na sztywno niewielka „Phantom” cięła fale w pościgu za znikającą plamką bieli na horyzoncie. Ja zaś, przebrany w znaleziony pod pokładem suchy kubrak, siedziałem na rei bukszprytu, tuż nad spienioną falą dziobową. I płakałem po cichu. Potrzebowałem samotności jak nigdy dotąd, ale nie chciałem kryć się w kajucie dowódcy. Jej widok przywoływał wspomnienie spotkania z Teachem i jego straszliwe słowa. Kazałem zatem rozwiesić w niej hamak dla padre Boquity, który


zemdlał zaraz po odejściu Czarnego Szkwału, a sam wyniosłem się na dziób. Tu przynajmniej mogłem śledzić ścigany okręt, który uwoził to, co w sekrecie zdążyłem pokochać. Starczyło, bym zamknął oczy, a znów widziałem Manuelę, blask jej wielkich, brązowych oczu i taniec jej włosów, wdzięcznie zarzucanych na ramię. Znów widziałem, jak biegnie boso po plaży w postrzępionej, urwanej tuż nad kolanami sukni, w której wydawała mi się piękniejsza niż baśniowy elf. Zdawało się, że starczy wysunąć rękę, by dotknąć jej ciepłej skóry i pogładzić splątane wiatrem kosmyki. Wyciągniętą dłoń studziły jednak zimne bryzgi fali dziobowej, które natychmiast przeganiały mnie z krainy marzeń. Ona cię nie chce, Billy, szeptał bezlitosny głos w mojej głowie. Najpierw odtrąciła cię na Isla de la Exilio, a potem dała ci prztyczka na Jamajce. Co, już zapomniałeś? Jesteś jej obojętny, chłopie! Wykorzystała cię, by odnaleźć brata, ot co. Pław się w marzeniach, bo tylko one ci pozostały. Manuela nie jest dla ciebie. Odnosiłem mgliste wrażenie, że tym tonem przemawiać może jedynie głos rozsądku, ale miałem długą praktykę w ignorowaniu wszystkiego, co sensowne. Poza tym w kluczowych momentach życia zawsze wolałem słuchać serca, a to krzyczało: goń ją! goń! Nie pozwól jej zabrać! Nie, nie miałem takiego zamiaru. Starczyło samo wspomnienie wykrzywionej, uśmiechniętej cynicznie gęby Christophera de Lanvierre'a, by krew w moich żyłach zamieniała się w huczący ogień, a dłonie wyciskały sok z drewna ściskanego relingu. Nie, za nic, absolutnie za nic nie pozwoliłbym temu skubańcowi zniewolić jej po raz drugi. Nawet jeśli rzeczywiście byłem jej obojętny, nawet jeśli naprawdę żywiła do mnie urazę za pokrzyżowanie planów oraz wciągnięcie w kabałę pod cukrowym młynem, nawet jeśli w istocie myślała o mnie tylko z goryczą i wściekłością, nie mogłem jej tak zostawić. Bo zawsze, gdy wspominała życie u boku pirata, w jej oczach pojawiał się ból. Na krótko, duma kastylijskiej damy nie pozwalała bowiem okazywać słabości, lecz wystarczająco długo, bym zdołał go dojrzeć i dobrze zapamiętać. Musiałem ocalić Manuelę, nawet jeśli miało się to okazać jedynie pustym aktem rycerskości. Wpatrywałem się w horyzont, gdzie wciąż bielały drobniutkie żagle „Neige”, aż wiatr wyciskał łzy z przymrużonych oczu. Zdobyczny slup nieźle pływał na pełnych wiatrach i po postawieniu wszystkich możliwych żagli łącznie z bocznymi robiliśmy niemal siedem węzłów, ale było to za mało, by doścignąć umykający okręt piracki. Mijały godziny, a odległość między „Neige” i „Phantom” wcale nie malała. Po południu przez chwilę nosiłem się z poważnym zamiarem spędzenia całej załogi do


dmuchania w grotżagiel, co sam planowałem nadzorować z kotem o dziewięciu ogonach w garści, ale powstrzymał mnie Vincent. Jedno ciężkie spojrzenie pierwszego oficera sprawiło, że oblizałem wargi i potulnie powróciłem do ścigania „Neige” mściwymi spojrzeniami i snucia rojeń o Manueli. Zbliżał się wieczór, gdy usłyszałem za sobą rumor i stłumione przekleństwo. Odwróciłem się i ujrzałem Edwarda, który z dużym wysiłkiem pełzł wzdłuż bukszprytu. Twarz porucznika była zaczerwieniona, dostrzegłem też na niej zaczątki zarostu. – Billy, masz może brzytwę? – wysapał, dotarłszy na reję. – Nie. – Wielka szkoda – westchnął Edward. – Chyba zostawiłem swoją na tym poprzednim okręcie. Nie zdążyłem się spakować. Nawiasem mówiąc, na kiedy planujesz kolejną zamianę okrętu? Wolałbym wiedzieć, bo nie mam pojęcia, czy opłaca mi się szukać dla siebie kajuty. – Chyba wyczuwam ironię w twoim głosie, Edward. – Zmarszczyłem lekko brwi. – Zdobycie tego slupa było aktem rozpaczy i jedyną drogą ucieczki z niewoli u naszych rodaków. Skąd mam wiedzieć, co będzie dalej? – Hmmm… – Love usadowił się wygodniej na rei bukszprytu i przyjrzał mi się dokładnie. – Zastanówmy się zatem wspólnie. Teoretycznie oczekuje nas sława bohaterów, gdyż zdobyliśmy „Mascarę de Oro”, a potem pomogliśmy dzielnemu kapitanowi McMahonowi odbić „Swordfish” i ocalić „Nonsuch”. W efekcie naszych starań Hiszpanie wycofali się z walki niemalże bez wystrzału, a my jeszcze zdobyliśmy ten śliczny stateczek, uszczuplając tym samym piracką flotyllę. – Edwardzie, jeśli admirał Simmons przeżył bitwę, dołoży wszelkich starań, byśmy stanęli przed plutonem egzekucyjnym za dezercję. Choćby po to, by obok nazwiska jego jako tryumfatora spod Grand Cayman nie wymieniano przypadkiem jakichś innych. Jeśli zaś nie przeżył… Sława bohaterów! – Zaśmiałem się ponuro. – Boże, Edwardzie, co nam przyjdzie ze sławy? Szlag by to wszystko trafił! Wleczemy się od bitwy do bitwy, tracimy ludzi, okręty i własną godność, a na koniec… Urwałem i zapatrzyłem się na horyzont, na wciąż widoczną plamkę żagli „Neige”. – Chodzi o tę dziewczynę? – spytał cicho Edward. – Tak, chodzi o Manuelę. Jeśli jest coś, co chciałem z tej zawieruchy ocalić dla siebie, to ona. Niestety, nasze przelotne spotkanie na Jamajce uświadomiło mi, że miast serca w piersi tej dziewczyny znajduje się bryła lodu. Miałem co prawda szalony zamiar spróbować ją stopić, ale wygląda na to, że się spóźniłem.


– Spóźniłeś się? Czy to nie aby zbyt pochopny wniosek? – Nie, Edwardzie. Bo coś mi się zdaje, że odległość między „Phantom” a „Neige” zaczyna rosnąć – warknąłem i rozłożyłem lunetę. – Do zmroku zostało ledwie parę godzin, a wtedy de Lanvierre zniknie nam z oczu, a razem z nim Manuela. A wtedy… – zawahałem się. – Nie, nie wiem, co wtedy. – Ja też nie wiem – odparł Edward. – Ale na pewno coś wykombinujesz. Powiedział te słowa z taką beztroską, że przez moment miałem ochotę wbić mu łokieć pod żebra i strącić lekkoducha w rozhukaną falę dziobową. Na szczęście w porę pojawił się Jeffe z obandażowaną głową. – Panie kapitanie, padre Boquita odzyskał przytomność – wymamrotał. – Chce z panem rozmawiać.

Komuś z załogi najwyraźniej starczyło sił i czasu, by przetrzeć mokrą szmatą okna kajuty kapitańskiej oraz usunąć walające się naczynia i odpadki. Wysprzątane pomieszczenie wyglądało znacznie przyjaźniej niż w chwili spotkania z Teachem. Leżący w hamaku padre Armando uniósł bladą twarz i uśmiechnął się słabo. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, panowie – odezwał się cicho. – Proszę wybaczyć, kapitanie, że odrywam od obowiązków… – Jedyna rzecz, od której można mnie teraz oderwać, to ponure przemyślenia, padre – odpowiedziałem. – Cieszę się, żeście w dobrym zdrowiu. Bo to, co widzieliśmy podczas bitwy… Urwałem i opuściłem głowę. Tęskne myśli o Manueli pozwalały mi jak dotąd skutecznie odganiać wyobrażenie monstrualnej twarzy Czarnego Szkwału, lecz ledwie ujrzałem ojca, a wspomnienie powróciło ze zdwojoną siłą. Zamknąłem oczy, opanowując dreszcze. – Jak…? – wyszeptałem. – Jak ojciec zdołał…? – Ja? – zaśmiał się lekko jezuita. – Dlaczego pan myśli, że to ja, kapitanie? Przecież widział pan to coś, nieprawdaż? Czuł pan jego siłę i gniew? Jak pojedynczy, słaby człowiek mógłby nawet marzyć o pokonaniu takiej potęgi? Nie, kapitanie, to nie ja. To Bóg raczył przeze mnie przemówić i jemu winniśmy ocalenie. Pokiwałem głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Zamiast mnie odezwał się


Edward. – Czy to… Czy Czarny Szkwał został ostatecznie pokonany? – Nie, poruczniku. Z całą pewnością nie. Pamięta pan opowieść Drake'a? Demon żywi się cierpieniem i bólem, będzie zatem szalał po Karaibach dopóki, dopóty ludzie nie zaniechają czynienia sobie krzywd. – Czyli po wsze czasy. – Czyli po wsze czasy – powtórzył Boquita, zamykając oczy. – I nawet się nie obejrzymy, jak powróci. – Kiedy to nastąpi? – spytałem schrypniętym głosem. – Za kilka dni, za rok, dziesięć lat? – Nie wiem, kapitanie, ale mam wrażenie, że moc Boga przeraziła go zeszłej nocy bezgranicznie. Miejmy więc nadzieję, że nie powróci przez jakiś czas. Przynajmniej do chwili, gdy rozprawi się pan z… z Christopherem. Jezuita zamilkł i zapatrzył się na wręgi. Na jego twarzy pojawił się głęboki smutek. – Pływałem u boku tego człowieka przez długie lata, przeświadczony, że misją daną mi przez Boga jest nakłonienie go, by rzucił pirackie rzemiosło – zaczął cichym, ledwie słyszalnym głosem. – Byłem młody i ambitny, chciałem walczyć ze złem w jego duszy i przegnać precz mieszkającego w nim szatana. Choć później niejednokrotnie wyrzucałem sobie pychę, opowieść Drake'a uświadomiła mi, że się nie myliłem. Ku swemu przerażeniu zrozumiałem, że przez wszystkie te lata w cieniu Christophera w istocie krył się straszliwy demon, którego odpędzały jedynie me żarliwe modlitwy. Jednakże zawiodłem w decydującej chwili i Czarny Szkwał wygrał. Posiadł duszę Christophera i zmusił go do uległości. Po policzkach Boquity popłynęły łzy. – Wczoraj zaś poznałem mrok i zło, jakie niesie ze sobą Czarny Szkwał, i… i ogarnęła mnie rozpacz. Dlaczego uległem pod Cabo Verde? Dlaczego pozwoliłem, by demon uchwycił w szpony duszę Christophera? Boże litościwy, przecież to moja wina… To ja skazałem tego człowieka na niewyobrażalną mękę! – Padre, być może przestaniecie mu tak współczuć, gdy poznacie resztę historii – powiedziałem głucho. – De Lanvierre porwał Manuelę. Na widok przerażenia, które pojawiło się w jego szeroko otwartych oczach, natychmiast porzuciłem zamiar powiedzenia mu, że Hearth najechał Isla de la Exilio. Wiedziałem, że dopuszczam się kolejnego aktu nielojalności, ale nie chciałem pogłębiać rozpaczy w sercu jezuity. Trudno powiedzieć, jak by zareagował na wieści o ataku na podopiecznych, których pozostawił samym sobie na Isla de la


Exilio. – Dobry Boże – szepnął Boquita po długiej, przerażająco długiej chwili milczenia. – Dobry Boże, miej w swej pieczy duszę mej szalonej siostry. Co pan zamierza? – Będę ścigał de Lanvierre'a tak długo, jak to będzie możliwe – oznajmiłem. – A jak przestanie być to możliwe, chyba zacznę się modlić.

Zostawiłem padre Armanda z Edwardem, który usiłował go pocieszyć, a sam wyszedłem na pokład rufowy, by choć chwilę pomyśleć w spokoju. W zachowaniu de Lanvierre'a kryło się bowiem coś niepokojącego, a słowa Boquity obudziły we mnie lęk. Dlaczego pirat, który bezwzględnie, z rozmachem rozwijał swą intrygę i bez lęku, z zuchwalstwem rozbijał przeważające siły Royal Navy, teraz uciekał jak oszalały? Należało oczekiwać, że powiadomiony przez Teacha zawróci, by zniszczyć „Phantom” i powiesić mnie na rei, ale wciąż gnał na wschód. Nie był to w sumie powód do smutku, gdyż z wycieńczoną, nieliczną załogą nie potrafiłbym stawić żadnego oporu, ale z coraz większym niepokojem przyglądałem się znikającym żaglom „Neige”. Dokąd uciekał de Lanvierre? Dlaczego? I dlaczego z taką prędkością? I po co mu Manuela? Zamknąłem oczy, czując kolejne bolesne ukłucie w sercu. Trwałem tak, wystawiając twarz na chłodne smagnięcia wiatru, aż usłyszałem za sobą charakterystyczne chrząknięcie Vincenta. – Przy najbliższej okazji nie zapomnę podziękować Manuu za troskę o ten bryg. – Porucznik roześmiał się z udawaną wesołością i odgarnął czarne kędziory z twarzy. – Ta okazja może się nadarzyć prędzej, niż myślisz – warknąłem. – Niewykluczone, że powieszą nas na tej samej rei. – Oficerom przysługuje pluton egzekucyjny – spokojnie odparł Fowler. – Skończ się miotać, Billy. Wrzeszcząc na mnie, nie sprawisz, by „Phantom” płynął szybciej. – Vincent, za kilka godzin nadejdzie zmierzch. – Wskazałem białą kulę słońca skrytą za chmurami. – Jak wtedy odnajdziemy Manuelę? – Och. – Fowler uśmiechnął się złośliwie. – Ale ja głupi. Wciąż myślałem, że chodzi


o krucjatę… No wiesz, zwycięstwo dobra nad złem. Pokonanie sługusów demona. – Przyszedłeś tu, by ze mnie kpić? – Nie. Przyszedłem tu, bo pełnię wachtę. W sumie już drugą z kolei, ale nie narzekam, bo kocham mojego dowódcę i chcę mu dać chwilę wytchnienia. W słowach Vincenta na próżno by jednak szukać nuty ironii. Choć wciąż śmiertelnie znużony, patrzył na mnie ciepło, a jego ogromna dłoń oparła się miękko na moim ramieniu. – Wybacz mi ten głupi dowcip – powiedział. – Wiem równie dobrze jak ty, że odbicie dziewczyny i wymierzenie de Lanvierre'owi sprawiedliwości to jedno i to samo. Więc pełnię wachtę za wachtą, by mieć tego sukinsyna na oku. A poza tym wolę już pod pokład nie schodzić, bo ostatnio jakieś duchy się pode mnie podszywały. – Nigdy pan mi tego nie zapomni, prawda, Fowler? – tuż przy nas rozległ się cichy głos. Aż podskoczyłem. Postać stojąca za nami była półprzejrzysta i ledwie widoczna, ale szarmanckiego ukłonu z zamieceniem kapeluszem pokładu z niczym pomylić się nie dało. – Witam, Drake. Zdążyłem się za panem stęsknić. – Również żałuję, że musiałem pana opuścić, O'Connor – głos korsarza był ledwie słyszalny, jakby dobiegał z bardzo daleka. – A szkoda, bo zdaje się, że sporo mnie tu ominęło. Rzeknę panu tyle, że kilku sławnych korsarzy pije u Polly'ego Pemma za pańskie zdrowie. – Marzę o tym, by dołączył do nich Teach. – Zgrzytnąłem zębami. – To niech pan zmieni kurs. Mniej więcej o trzy rumby ku północy. – Co takiego? – Nie brakowało panu kogoś w eskadrze de Lanvierre'a podczas bitwy pod Grand Cayman? – Duch korsarza uniósł lekko brwi. – „Almighty” – odpowiedział zamiast mnie Vincent. – Coś takiego! – Otworzyłem szeroko oczy. – Sugeruje pan, że de Lanvierre płynie na Antiguę? Do St. John's i Heartha? – Powtarzam jedynie słowa Williama Kidda, ducha, który służy Hearthowi. Ostatni meldunek, jaki przekazał de Lanvierre'owi, brzmiał: „Niech się pan tu pofatyguje jak najszybciej, hrabio. Sprawy przybrały tu naprawdę zły obrót”. Nawiasem mówiąc, Kidd kazał pana serdecznie pozdrowić. Mówi, że niezły z pana… – Jak mam to rozumieć? – przerwałem mu gwałtownie, bynajmniej nie zainteresowany przemyśleniami mego świętej pamięci imiennika. – Czyżby Hearth


stracił życie? – Och, bynajmniej. Żyje i niestety ma się świetnie. Z tym że z chwilą pokonania Czarnego Szkwału pękły więzy, którymi demon połączył nas z piratami de Lanvierre'a. Wszyscy są już na La Tumba de los Piratas, panie O'Connor, i ja zresztą również tam wracam. Moja misja na tym padole właśnie dobiegła końca. Sylwetka angielskiego korsarza z każdą chwilą robiła się bardziej przejrzysta i rozmyta. Już z trudem rozróżniałem rysy twarzy czy cechy ubioru. – Dziękuję panu, Drake! – wykrzyknąłem. – Jak się panu odwdzięczę? – Już się pan odwdzięczył – szept był niemalże niesłyszalny. – Stopy wody pod kilem, O'Connor! – Bywaj pan, Drake! – Uśmiechnąłem się ciepło i zamachałem. – Niech Bóg pana prowadzi! Vincent, de Lanvierre nie może wiedzieć, że znamy jego zamysł. Płyńmy więc dalej prosto za „Neige”, a kurs zmienimy tak jak on, po zapadnięciu ciemności.

Dwa dni później „Phantom” rzuciła kotwicę w zatoczce Runaway Bay na Antigui, parę mil morskich na północ od St. John's Harbour. Był ciepły, krwistoczerwony zachód słońca, z piaszczystych łach podrywały się do lotu stada wrzeszczącego ptactwa morskiego. Zielonkawe wody szemrały cicho wzdłuż burt okrętu. – Nie życzę sobie żadnego bohaterstwa – tłumaczyłem Mullhollandowi, zapinając pas z rapierem Drake'a. Głowa Turczyna na głowicy zdawała się uśmiechać tajemniczo. – Nie będzie żadnych odsieczy, szturmów na twierdzę czy ekspedycji ratunkowych – ciągnąłem. – Jeśli nie wrócimy na okręt do jutra wieczór, macie natychmiast podnieść kotwicę i uciekać na pełne morze. – Ale dlaczego, sir? – Starszy marynarz nie posiadał się ze zdziwienia. – Przecież do tej pory… – Nieważne, co było do tej pory, Mullholland. Wyjdź na pokład i zobacz, ilu nas zostało. Nie pozwolę, by zginął choćby jeszcze jeden człowiek z załogi „Magdaleny”, tym bardziej że schodzimy na ląd w sprawie osobistej. Mojej,


porucznika Fowlera, porucznika Love'a i padre Boquity. – Czyli… – Czyli masz pozostać na okręcie i czekać. – Zatknąłem za pas pistolety i ująłem kapelusz. – Do jutra wieczór. A potem jesteś wolny. Wyszedłem na pokład w chwili, gdy Bambo, da Silva i Loo z głośnym pluskiem opuścili szalupę. Vincent w milczeniu żegnał się z marynarzami, podając każdemu rękę, a Edward klęczał i tłumaczył coś cierpliwie Winstonowi, który co zdanie lizał go po twarzy. Dla psa musiało być to ekscytujące przeżycie, gdyż po raz pierwszy w życiu widział twarz swego pana pokrytą dwudniowym zarostem. – Panie Kent. – Edward zwrócił się wreszcie do sierżanta, który stał tuż obok wyprężony na baczność. – Na czas mojej nieobecności obejmie pan dowództwo nad oddziałem. Proszę nie zaniedbywać ćwiczeń w strzelaniu oraz wiosłowaniu, a także… Tak? Czyżby chciał pan coś powiedzieć? – Korzystając z tego, że schodzi pan na ląd i… – jąkał się Kent – i że być może widzimy pana po raz ostatni… Eee… – Proszę mówić, sierżancie. – …W imieniu swoim i oddziału chciałbym powiedzieć, że jest pan najbardziej obmierzłym skurwielem, sadystyczną świnią i nadętym kutafonem, jakiego było nam kiedykolwiek w życiu dane poznać. Winston szczeknął, jakby na potwierdzenie słów Kenta, i zaczął wylizywać jego buty. – Hmmm… Tak… – wymamrotał czerwony na twarzy Edward. – Cóż za zaskakująca wylewność, panie Kent, doprawdy… Spodziewałem się raczej… Eee… Rozejść się. Och, Billy! Już jesteś! – wykrzyknął z udawanym entuzjazmem. – Jestem. – Pokiwałem głową, udając, że nie słyszałem szczerego wystąpienia pana Kenta. – Do licha, Edwardzie, doprawdy do twarzy ci w cywilnych ciuchach. Namówienie porucznika, by na czas wyprawy do St. John's zamienił purpurowy mundur na mniej wyróżniający się strój, zajęło blisko dobę, ale efekt był zdumiewający. W spodniach z płótna żaglowego, białej koszuli i marynarskim kubraku, z włosami splecionymi w warkocz i muszkietem przewieszonym przez ramię, Edward wreszcie przypominał zwykłego człowieka. Przynajmniej dopóki się nie odezwał. – Nie myśl jednak, mój drogi, że będę często stroił się w te szmatki – pisnął z oburzeniem, machając rękawami koszuli. – To odzienie uwłacza honorowi oficera piechoty morskiej i… – Opowiesz nam o wszystkim w drodze na ląd – podszedł do nas Vincent. – Ale


będziesz musiał się streszczać, bo z chwilą, gdy postawimy stopę na plaży, masz zakaz otwierania ust. O, jest i padre. Boquita, który również założył strój marynarski i splótł włosy na karku, dołączył do nas na śródokręciu. Trzymał się prosto, a jego uśmiech był równie serdeczny, co zawsze, ale blask w jego oczach zgasł bezpowrotnie. Lekko drżące dłonie wskazywały na tłumiony z trudem lęk. Nie dziwiłem mu się nic a nic – sam dokładałem bowiem wszelkich starań, by nie tyle odegnać niepokój, lecz by go ukryć przed innymi. Serce biło mi szybko i starczyło wspomnienie Manueli, bym znów musiał walczyć z ochotą wyskoczenia przez burtę i pokonania drogi do St. John's wpław. – Nie ma czasu do stracenia – szepnąłem, po czym odwróciłem się do zgromadzonych wokół marynarzy. – Posłuchajcie uważnie i zapamiętajcie me słowa. Wasz udział w tej wojnie się zakończył. Ostatni jej etap, dla którego znaleźliśmy się u brzegów Antigui, jest już osobistą sprawą moją, poruczników Love'a i Fowlera oraz ojca Boquity. Wy zostajecie na pokładzie pod dowództwem starszego marynarza Mullhollanda, którego mianuję bosmanem, oraz artylerzysty pana Zeemana. Waszym zadaniem jest czekać na nasz powrót do jutra wieczór. Gdy zapadną ciemności, a żaden z nas nie da znaku życia, jesteście wolni. W odpowiedzi podniósł się gwar zdumionych, skonsternowanych głosów. – Jak to? – zawołał oszołomiony da Silva. – My mamy tu siedzieć, a pan, kapitanie… – Milcz, da Silva – przerwałem mu ostro. – Dla was ta wojna powinna się już dawno skończyć. Zanim kula z „Mascary de Oro” rozerwała Slumpa. Zanim zabito Sandersa. Zanim porucznik Sullivan i bosman O'Neil trafili do angielskiego więzienia. Zanim pan Sanchez poszedł na dno wraz z „Magdaleną”. – A diamenty? – zawołał Danny Baryła, wymachując obandażowanym ramieniem. – Obiecał pan zapłatę! Nie żebym był interesowny, ale… – Jeśli nie wrócimy do zmroku, skierujcie się na Isla de la Exilio – odezwał się padre Boquita. – Pozdrówcie napotkanych tam Karibów znakiem krzyża, a potem wręczcie im to. W dłoniach jezuity pojawił się niewielki zwój kory przewiązany rzemykiem. Mullholland ujął go jak największą świętość i przycisnął do piersi. W jedynym oku marynarza błysnęła łza. – Ale będzie pan na siebie uważał, kapitanie? – spytał cicho. – Będę – obiecałem. – A ty dopilnuj wykonania rozkazów. Bywajcie. Wśród cichych pokrzykiwań, uścisków dłoni i życzeń szczęśliwego powrotu


zeszliśmy do łodzi. Padre Boquita usiadł na rufie i chwycił rumpel, ja i Vincent ujęliśmy za wiosła, a Edward, wciąż z niewyraźną miną, skulił się na dziobie. Z cichym pluskiem pióra wioseł zanurzyły się w zielonkawej, niemalże nieruchomej wodzie zatoki i szalupa ruszyła do cichego, tajemniczego brzegu. Korciło mnie, by odwrócić głowę w kierunku burty „Phantomy” i pomachać ludziom, których spojrzenia czułem na plecach, lecz odepchnąłem tę myśl. Napierałem tylko coraz silniej na wiosło, jakby wraz z oblewającym mnie potem miał ujść także narastający lęk. Siedzący za mną Vincent posapywał wściekle, a wiosła w jego dłoniach aż trzeszczały. Przeciągającą się ciszę przerwało pytanie Edwarda. – Myślicie, że Winston da sobie radę? Całkiem sam, wśród tych ludzi… – Da sobie radę! – parsknął Vince. – Po pozbyciu się Butchera nie ma już w załodze człowieka, który chciałby go zeżreć, a zatem… – Ja raczej martwię się tym, czy my sobie poradzimy – wtrącił się padre Boquita. – Mam nadzieję, kapitanie, że ma pan jakiś plan? Albo chociaż plan planu? – Powiedzmy – odpowiedziałem krótko. Bo w istocie, prawie miałem.

Ukryliśmy łódź na brzegu i resztę drogi pokonaliśmy pieszo. Ścieżka prowadząca ku St. John's wiła się początkowo wśród nadmorskich skał, a potem wspięła na szczyt wysokiego klifu, skąd mogliśmy dobrze przyjrzeć się miastu. Na pierwszy rzut oka wyglądało tak, jak podczas naszej ostatniej wizyty. Zachodzące słońce barwiło wody basenów oraz bielone ściany kamieniczek na rdzawą, kojącą czerwień i nawet masywna, ponura twierdza Fort Harrington wyglądała dzięki temu mniej złowrogo. Uspokajające wrażenie znikło jednak, gdy tylko przyjrzałem się kejom i nadbrzeżom. Port St. John's, który zapamiętałem jako rojny, gwarny i wprost pękający w szwach od zbieraniny statków i okrętów ze wszystkich stron świata, był teraz niemalże pusty. Przy kei amunicyjnej cumowała złowieszcza „Almighty”, a oprócz niej kilka osamotnionych, wyglądających na zapomniane, lugrów i szkunerów. Przy nadbrzeżu francuskim dalej straszyły sczerniałe wraki spalonych żaglowców, nadając opustoszałemu kotwicowisku jeszcze bardziej posępny nastrój. Znikły nawet malutkie pinasy czy łodzie wiosłowe,


na których shipchandlerzy zachwalali swoje towary, a kurtyzany podróżowały z okrętu na okręt. Przez basen portowy pełzła jedynie samotna szalupa, powolna niczym ociężały chrabąszcz. Port St. John's umarł. – Wygląda na to, że rządy samozwańczego gubernatora Heartha nie przyniosły miastu wiele korzyści – odezwałem się ponuro, składając lunetę i ocierając łzy wyciśnięte przez wiatr. Mewy kołowały nad naszymi głowami, napełniając powietrze przerażonym skwirem. – Jest więcej szubienic. – Vincent wskazał skaliste wybrzeże u stóp twierdzy. Na białych od guana potężnych konstrukcjach kołysały się na wietrze nadjedzone przez ptaki zwłoki wisielców. Naliczyłem kilkanaście. – Widzicie gdzieś „Neige”? – spytałem, by odwrócić myśli od makabrycznego widoku. – Cumuje tuż przy „Almighty” – odezwał się Love. – Widzicie? Zasłonięta przez fregatę. Edward miał rację. Zza masywnej rufy brytyjskiej fregaty wystawał fragment śnieżnobiałego, doskonale mi znanego kadłuba. Dostrzegłem nawet jedno z okien rufowych, a nad nim złocone N, pierwszą z liter nazwy. Serce zabiło mi mocnej. – Drake i tym razem się nie pomylił – powiedziałem. – De Lanvierre w istocie jest w St. John's. Naprzód! Zmówiliśmy jeszcze krótką modlitwę za zmarłych i ruszyliśmy ku miastu. Powoli zapadał mrok.

Gdy tylko minęliśmy otaczające miasto plantacje i zagłębiliśmy się w wąskie, ciemne uliczki, padło pierwsze założenie wyprawy, jakim było „nie wyróżniać się z tłumu”. Przyodzialiśmy się bowiem na modłę prostych marynarzy i tak długo, póki Edward zachowywał ciszę, mogliśmy uchodzić za grupkę dezerterów z Royal Navy lub ochotników do pirackiej załogi. Nie przewidziałem tylko, że miasto St. John's okaże się równie bezludne jak port. Odgłosy dzikich hulanek, ochrypłe śpiewy i pokrzykiwania w kilkunastu językach, pogróżki straży miejskiej i pisk dziewcząt


były bowiem pieśnią przeszłości. Na wymarłych ulicach stolicy Antigui hulał wiatr, tocząc po bruku zapomniane butelki lub z głośnym trzaskiem domykając okiennice. Czasem dobiegł nas jakiś śmiech lub strzępy przyciszonej rozmowy, czasem za zamkniętymi drzwiami wybuchała kłótnia, starczyło jednak, byśmy podeszli bliżej, a odgłosy milkły jak ucięte nożem. W mroku zaułków przemykały przygarbione postacie, zza rogu co rusz ktoś wysuwał nieśmiało głowę, lecz na samych ulicach nie było żywego ducha. Z każdym krokiem nabierałem pewności, że St. John's w istocie umarło, a my, w naszych najzwyczajniejszych na świecie ubraniach, które niby miały nam zapewnić anonimowość, wyglądamy jak spasione szczury w domu pełnym wygłodniałych kotów. – Dobry Boże… – szeptał Love. – Gdzie myśmy trafili? – To St. John's, Edwardzie – mruknąłem, próbując opanować strach. – Dalej, wyciągajmy nogi, bo… bo strasznie tu wieje. W istocie, potępieńczy świst wiatru narastał. Na rozgwieżdżony nieboskłon wypłynął księżyc, a w tej samej chwili ciemny masyw Fort James rozświetliły dziesiątki latarń i pochodni. Odległą ulicą przemknął jakiś konny w rozwianym płaszczu, bezszelestnie rozpierzchła się grupa postaci, pochylonych w cichej rozmowie u wrót kościoła Świętego Jana, gdzieś rozległ się przeraźliwy krzyk i urwał nagle, jakby krzyczącemu przysłonięto usta. A miasto nadal wpatrywało się w nas setkami zaciekawionych, przymrużonych oczu ukrytych za oknami i podwojami. – Jest takie karaibskie przysłowie – odezwałem się cicho. – Że St. John's każdego dnia wygląda inaczej. Sądzę jednak, że są miejsca, gdzie zawsze wygląda tak samo. Chodźcie za mną.

„Bocianie Gniazdo” wyglądało niemalże tak samo. Za barem nadal królował Siwobrody Josh, na stołkach siedzieli jego krzepcy, dłubiący w nosach pomocnicy, a świeczki na naprawionej obręczy wciąż bezskutecznie walczyły z mrokiem spowijającym wnętrze tawerny. W powietrzu unosił się ten sam zapach rumu, potu i palonego tytoniu i poczułbym się niemalże jak w domu, gdyby nie to, że knajpa była cicha i pusta jak rodzinny grobowiec. Dostrzegłem jedynie kilka postaci,


skulonych przy ławach w najciemniejszych kątach sali. Na nasz widok ucichły wszystkie toczone szeleszczącym szeptem rozmowy i zapadła nieznośna cisza. I niemalże natychmiast przerwało ją głośne, niecierpliwe stukanie. Theodore Andrews siedział przy tawernianej ławie, tej samej, którą wybraliśmy z Edgarem kilka miesięcy temu. Dowódca „Fallen Angel” marszczył brwi i z całkowitym skupieniem uderzał fajką o blat, aż w końcu pokręcił głową z dezaprobatą i uniósł do ust kufel. Miałem wrażenie, jakby od naszego ostatniego spotkania nie wstał ani razu. – O'Connor! Gdzie byłeś? – w jego głosie nie było najmniejszych oznak zdziwienia, co tylko potwierdzało moje domysły. – Tu i tam – bąknąłem niewyraźnie, skonsternowany spotkaniem. Tajemnicze postacie w ciemnych kątach nadal przyglądały mi się uważnie. – Co słychać, Theo? – A, niewiele. A u ciebie? – Też niewiele. – Cóż, takie czasy. Siadajcie. Wciąż rzucając na boki podejrzliwe spojrzenia, podeszliśmy do ławy Andrewsa. Ogromny Siwobrody Josh wyrósł przy nas w jednej chwili. – Psi szczali na Neptuna – oznajmił tubalnym głosem, nawykłym do przekrzykiwania rozhulanego tłumu. – Sobie pan życzy? – Sobie pan życzy szklanicę grogu dla siebie i towarzyszy. Na litość boską, Theo – szepnąłem, gdy Josh oddalił się, postukując drewnianą nogą. – Co się stało z tym miastem? – A o co ci konkretnie chodzi? – Andrews spojrzał na mnie bystro. – No, ta cisza… – zawahałem się. – Gdzie są statki? Gdzie ludzie? – Nie ma. – Żeglarz wzruszył ramionami. – Widzę, że nie ma! Ale co się z nimi stało? – Zastanów się, Billy. – Theodore zmrużył oczy. – Kiedyś ludzie zawijali tu, bo mieli po co. Kupowali, sprzedawali, zaciągali nowych marynarzy, remontowali krypę, gadali przy piwie ze znajomkami albo chędożyli na zapas, by im na rejs przez Atlantyk starczyło. Ledwie jednak St. John's stało się gniazdem piratów, a kupcy pryśli stąd jak kury z płonącego kurnika. W drugiej kolejności nawiali miejscowi bogacze, zwłaszcza ci, którym udało się schować coś z majątku przed sępami Heartha, a po nich drobni kupcy, rzemieślnicy, właściciele tawern, marynarze. Ba, nawet kurwy pouciekały, psiamać. – A co wystraszyło kurwy, że pozwolę sobie przerwać? – spytał Vincent, patrząc z ukosa na padre Boquitę. – W pirackim Bridgetown interes aż huczy.


– W Bridgetown nie ma Mścicieli – wyjaśnił spokojnie Andrews. – Kogo? – wyszeptałem z niedowierzaniem, ale urwałem na widok Josha, zbliżającego się z tacą pełną szklanic. – A, Mścicieli. Dziękuję, Josh. Nie pytajcie, co to za jedni, bo chyba nie chcę wiedzieć. To banda cholernych idiotów, którzy biegają po mieście w czarnych płaszczach i mordują każdego, kogo uważają za człowieka Heartha. Niestety, każde zabójstwo okraszają głodnymi kawałkami o sprawiedliwości, zemście za nieprawe czyny i rychłym końcu panowania zła. – To coś dla ciebie, Billy – mrugnął do mnie Vincent. – Mówię wam, rzygać się chce, jak się ich słucha. Jeśli tym pomyleńcom uda się kiedyś wygnać Heartha z St. John's, to chyba zabiorę się razem z nim. Wolę to miasto pod panowaniem piratów aniżeli aniołów sprawiedliwości. – A Hearth? – spytał Edward z wypiekami na twarzy. – Nie reaguje? Nie ściga tych… tych Mścicieli? – Ściga, a jakże. Problem z Hearthem polega jednakże na tym, że jak każdy wilk morski kiepsko sobie radzi na lądzie. Wydał im co prawda wojnę po tym, jak ustrzelili jego prawą rękę, porucznika Mastersa, ale to tylko wiele hałasu o nic. Nie pomogły ani łapanki, ani publiczne egzekucje, nie pomogło wybudowanie nowych szubienic czy wypchanie lochów podejrzanymi. Niektórzy nawet mówią, że obłąkany Anglik wezwał na pomoc siły nadprzyrodzone. – W to akurat nie jest mi trudno uwierzyć – mruknąłem. – I jakie były rezultaty tej nagonki? – Ponoć złapał i stracił kilku Mścicieli, lecz to ich tylko rozjuszyło. Padali kolejni ludzie z otoczenia Heartha, a tymczasem z miasta uciekła reszta mieszkańców, w tym nawet garść piratów. Nikt nie chce stać się przypadkową ofiarą wojny między dwoma bandami szajbusów. Najgorsze jednak miało miejsce dwa tygodnie temu, gdy Hearth na „Almighty” opuścił St. John's. Andrews zamilkł i skupił się na wydłubywaniu sczerniałej grudki tytoniu z cybucha. – Co się wtedy wydarzyło? – dopytywał się zasłuchany Edward, bawiąc się kostkami, najwyraźniej zapomnianymi przez jakiegoś szulera. – Nietrudno się domyślić – mruknąłem, upiwszy grogu. – Hearth musiał obsadzić „Almighty”, więc zabrał większość ludzi. Ledwie żagle znikły na horyzoncie, a ośmieleni Mściciele natarli na pozostałych. Ocalali piraci zamknęli się w twierdzy, gdzie po powrocie dołączyła do nich załoga „Almighty”. – Mniej więcej. – Andrews kiwnął głową, lecz w jego oczach zaiskrzyło


zaciekawienie. – Ciekawe ino, gdzie popłynął ten cholernik. – Nieważne, Andrews. – Pochyliłem się, by nie patrzeć na padre Boquitę. – Naprawdę nieważne. Teraz posłuchaj mnie uważnie. Wczoraj wieczorem do portu St. John's zawinął biały slup, „Neige”, którym dowodzi osławiony de Lanvierre. Szukamy jego oraz… oraz dziewczyny, która znajdowała się na pokładzie. Możesz nam w tym pomóc? – Ja? – zdumiał się żeglarz i wydmuchnął kłąb dymu. – Czy ja mógłbym pomóc? W którymś z ciemnych kątów tawerny rozległo się głośne szurnięcie odsuwanej ławy. Z półmroku wyłonił się odziany na czarno mężczyzna o twarzy zasłoniętej kapturem i ruszył w naszym kierunku. Znieruchomieliśmy, odruchowo sięgając po broń. Edward raz jeszcze potoczył kostkami po blacie. – Widzicie go? – szepnął. – Zaraz podejdzie i zaproponuje nam zadanie… – Witam, kapitanie O'Connor – powiedział chrapliwym głosem. – Witajcie i wy. Wybaczcie, że przerywam rozmowę, lecz ktoś pilnie chce się z wami zobaczyć. W imię wspólnej walki o dobro i sprawiedliwość – dodał drżącym szeptem.

Zaułek śmierdział uryną i gnijącymi odpadkami, nieopodal przeraźliwie miauczały koty. Oparłem się o ścianę kamieniczki, otarłem pot z czoła i jeszcze raz spojrzałem na stojącą w mroku postać. – I pan to wszystko wykombinował, Dolittle? – zapytałem z niedowierzaniem. Były gubernator Antigui zarzucił czarny płaszcz na ramię i poprawił szeroki kapelusz z piórem. – Mówiłem panu, że intrygi to skuteczna broń – odezwał się. Jego twarz nikła w cieniu rzucanym przez rondo, ale wiedziałem, że się krzywo uśmiecha. – I nie niszczą zabudowy miasta jak pańskie działa. – A te frazesy o walce ze złem? – Ach, z tego pomysłu jestem najbardziej dumny! – Gubernator roześmiał się. – Doskonale się zamaskowałem, nieprawdaż? Któż pomyśli, że za patriotycznym podziemiem w St. John's stoi stary przechera Dolittle! Dobrze, a teraz do rzeczy, O'Connor. Ponoć szukacie de Lanvierre'a? – Tak – westchnąłem, przyglądając się niebu.


Blask księżyca odbijał się od dachówek, a gwiazdy migotały wesoło, jakby mizdrzyły się do śmiertelników zajętych brudnymi gierkami. Złą porę na zabawę wybrałyście, gwiazdki, przeszło mi przez głowę. – To znaleźliście – ciągnął Dolittle. – Sukinsyn rzucił kotwicę dziś po południu i zaszył się w Fort James, gdzie paktuje z Hearthem. Mamy ich w saku, O'Connor. Nie wymkną się. Na godzinę przed świtem twierdza będzie nasza. Moi ludzie czekają już w gotowości do ataku. – Podziwiam pana, gubernatorze – mruknął Vincent, wskazując majestatyczną twierdzę, oblepioną dziesiątkami promyków latarni i pochodni. – Mało kto zdołałby znaleźć kilka baterii trzydziestodwufuntówek w mieście podbitym przez wroga. Dolittle zmarszczył brwi, z początku nie rozumiejąc aluzji, po czym rozłożył ramiona i wybuchnął śmiechem. – Ależ ja nie mam zamiaru oblegać Fort James, poruczniku. Nie jestem głupcem, o nie. Naraz zniżył głos i poufale ujął mnie pod łokieć, przybliżając swoją twarz do mojej. – Wiedzą panowie, pełnienie urzędu gubernatora przysporzyło mi wielu zgryzot, dlatego postanowiłem zabezpieczyć się przed hmmm… konsekwencjami czyjegoś niesłusznego gniewu i wybudowałem tajne przejście w twierdzy. Wyjście znajduje się w krypcie sir Walleya na miejscowym cmentarzu. Na godzinę przed świtem wprowadzę do fortu moich Mścicieli, gdzie rozwiążemy kwestię piracką raz na zawsze. Zrobił krok w tył, ujął się pod boki i zmierzył nas roziskrzonym spojrzeniem. – Czeka nas trudna i krwawa walka o ostateczny tryumf nad siłami zła, kapitanie O'Connor – głos rwał mu się z emocji. – Przyda się każda para rąk. Będę zaszczycony, jeśli pan i pańscy towarzysze zechcą w imię słusznej sprawy walczyć ramię w ramię z moimi szermierzami. – Ja również, panie Dolittle. – Z poważną miną wyciągnąłem ku niemu prawicę, którą gubernator uściskał z werwą. – Do zobaczenia na godzinę przed świtem.

Napis na skrytej w cieniu krypty płycie nagrobnej głosił, że śmierć czcigodnego


lorda Walleya wywołała smutek i żałobę wszystkich żywych istot na ziemi, co zresztą potwierdzały znękane twarze kamiennych cherubinów. Ciąg dalszy epitafium zakrył rzucony niedbale kapelusz słomkowy Vincenta. Porucznik obszedł grób, wyłamał z trzaskiem palce i przyklęknął przy płycie. – Wybaczy pan, milordzie – mruknął, próbując ułożyć ramiona do pchnięcia. – Billy, czy my się aby jakoś inaczej nie umówiliśmy z gubernatorem? – Edward podrapał się po czole. – Mogę się mylić, ale coś mówiliście o szturmie ramię w ramię z Mścicielami… – I o wspólnej wiktorii w zmaganiach z siłami ciemności. – Ukląkłem obok Vincenta. – Tak, oczywiście. Edwardzie, mnie również marzy się tryumfalne zakończenie naszej krucjaty, ale spójrzmy prawdzie w oczy. Załatwienie de Lanvierre'a i odbicie Manueli to bardzo delikatne zadanie. Zupełnie sobie nie wyobrażam, jak byśmy mieli je wykonać w tłumie Mścicieli, którzy wymachują szpadami, kłaniają się sobie nawzajem i z patosem deklamują wiersze. – Ale tak nie można. – Edward zagryzł wargi. – Czego nie można? – odezwał się stojący u wejścia padre Boquita, bacznie śledzący skryty w cieniach cmentarz przy katedrze Świętego Jana. – Chodzi panu o bezczeszczenie grobu czy złamanie słowa danego gubernatorowi? Za to pierwsze odpowie przed Bogiem przede wszystkim Dolittle, natomiast z krzywoprzysięstwa rozgrzeszę kapitana osobiście. I nawet nie zadam surowej pokuty, bo okłamywanie kłamcy to samoobrona, nie grzech. Nie znam tego Dolittle'a, ale starczy mi, że sam się nazwał starym przecherą! – No właśnie. – Vincent znieruchomiał nagle. – Nie zdziwiło cię, Billy, że tak łatwo zdradził sekret tajnego przejścia? – Zdziwiło. Ale chyba nie mamy wyboru. – Nie mamy. – Boquita klęknął przy nas i zakasał rękawy. – I śpieszmy się, na litość boską. Wielkie, brązowe oczy padre Armanda błyszczały gniewnie, znajomo. Podobnie lśniły oczy Manueli, gdy trzymałem ją w ramionach przy brzegu Isla de la Exilio i potem, gdy tańczyła przy ognisku wśród piratów. Poczułem ostry, przeszywający ból w sercu. Panującą na cmentarzu nabożną, pełną skupienia ciszę przerwał zgrzyt przesuwanej płyty.


Po kilkunastu minutach przeciskania się przez ciasny, pogrążony w absolutnych ciemnościach tunel dostrzegliśmy pierwsze, niewyraźne promyki światła, które po chwili przerodziły się w szpary w zagradzającym wylot murze. – nie – –

To chyba jakaś piwnica – wyszeptał prowadzący Vincent. – Jest pusta. Nikogo widzę. Możesz usunąć te kamienie? Spróbuję.

Tworzących mur kamieni nie łączyło zgoła żadne spoiwo i potężne dłonie Vincenta bez trudu usuwały jeden po drugim. Słuchaliśmy ich chrobotu z mocno bijącymi sercami, podświadomie oczekując, aż któryś wypadnie, potoczy się z hukiem po podłodze i zaalarmuje piratów. Vince jednakże pracował szybko i pewnie. Nie minął kwadrans, jak jeden po drugim wślizgnęliśmy się przez powstały otwór do piwnicy Fort James. Rozejrzałem się szybko. Wzdłuż wilgotnych ścian stały wielkie, wyposażone w kurki beczki, a w powietrzu unosił się kwaśny zapach wina. Z pomieszczenia prowadziły wąskie schodki i żelazne drzwi. Nad nimi łopotała pojedyncza pochodnia, ciskając po ścianach niespokojne cienie. Edward w okamgnieniu znalazł się u szczytu schodów i ujął za klamkę. Drzwi ustąpiły cicho i bez większego oporu. Porucznik wyjrzał. – Jesteśmy sami – dobiegł nas jego szept. – Jak dotąd idzie jak po maśle – powiedziałem cicho. – Słuchajcie, sądzę, że powinniśmy się rozdzielić. Ja i padre przetrząśniemy dolne kondygnacje twierdzy w poszukiwaniu Manueli, a wy we dwójkę udacie się na piętra, by znaleźć de Lanvierre'a. Spotkamy się… – Nie – przerwał mi Vincent. – Tak? – Zacisnąłem pięści. – Co, znowu się będziesz wymądrzał? Masz może lepszy plan? – Tak, mam. Ja pójdę z padre na poszukiwania Manueli, a ty z Edwardem przydybiesz pirata. – A niby dlaczego? – Chryste, Billy. – Vincent przewrócił oczyma. – Bo ty jeden wiesz, jak on wygląda.


Serce trzepotało jak szalone, pompując krew do głowy. Pijany od napięcia, pędziłem przez zimne korytarze. Nie zastanawiałem się nad kierunkiem, wiedziałem tylko, że w ciągu najbliższych paru minut przekonam się, czy osiągnąłem całkowite zwycięstwo, czy też przegrałem z kretesem. Gdzieś w twierdzy krył się de Lanvierre, gdzieś więziono Manuelę. Biegłem, potykałem się, skręcałem w kolejne korytarze i wbiegałem na nowe schody, szybciej i szybciej. Manuela i de Lanvierre. Oni stanowili moje przeznaczenie. Jakiś przygarbiony brodacz z wielkim kolczykiem w nosie zderzył się ze mną w drzwiach. Nie spodziewał się obcych i na jego twarzy odbiło się całkowite zaskoczenie. Zaatakowałem, nim pirat zdołał otworzyć usta. Był zbyt blisko, bym mógł wyprowadzić pchnięcie, więc uderzyłem go głowicą rapiera w skroń. Zaraz potem w jego sercu zatonęła klinga Edwarda. – Zaczekaj! – Zdyszany Love chwycił mnie za ramię. – Dokąd tak pędzisz? – Do gabinetu Dolittle'a. Chciałem strząsnąć jego dłoń, ale porucznik trzymał mocno. – Po co? Myślisz, że de Lanvierre zaszył się w gabinecie i spisuje nowe rozkazy? – Do cholery, a gdzie ma być? – warknąłem w odpowiedzi. – Billy, zwolnij. Wiesz, co by się stało, gdyby ten łajdak zdążył wrzasnąć? – Love wskazał klingą ciało pirata, otoczone powiększającym się jeziorkiem krwi. – Musimy zachować ostrożność, gdyż… O, Boże. Oczy Edwarda rozszerzyły się, jakby dostrzegł upiora. Odwróciłem się i spojrzałem tam, gdzie porucznik. W kamiennej ścianie wykuto pojedyncze, pozbawione zasłon okno, w którym pęczniała teraz ciemność stokroć gęstsza od mroku na korytarzach Fort James. Z lękiem uświadomiłem sobie, że znikły gwiazdy. Wszystkie. – Billy, powiedz mi, że to tylko chmury – wyszeptał Edward. – To Czarny Szkwał – sapnąłem. – Powrócił. Nagle korytarzem nadbiegło echo dzikiego, chrapliwego śmiechu. Mój lęk przerodził się w dzikie, smagające dreszczami przerażenie. – To on! – Złapałem przyjaciela za rękę. – Chodź, musimy się śpieszyć. I machnąłem rapierem. Zakrwawiony Turczyn uśmiechał się szeroko.


Biegłem, zaciekle przysięgając sobie, że rozpłatam każdego pirata, jaki mi się nawinie, a de Lanvierre'a w szczególności, ale strach ścigał mnie bez wytchnienia. Gdy niespodziewanie rozwarły się drzwi następnej sali, oświetlonej promykami świec w zapomnianym kandelabrze, natychmiast skoczyłem za framugę i pociągnąłem za sobą Edwarda. A potem struchlałem, bo do środka wkroczył Szalony Hrabia, Christopher de Lanvierre. Zapamiętałem go jako człowieka, w którego ruchach czaiła się nonszalancka drapieżność. Zarówno podczas naszej krótkiej rozmowy, jak i później, gdy walczyliśmy na śmierć i życie, miałem wrażenie, że otacza go zniewalająca aura niezwyciężoności, która odbiera przeciwnikom wolę walki. Od naszego spotkania upłynęło jednakże wiele czasu. Odziany w śnieżnobiałe bryczesy, czarny, taftowany kaftan i delikatną, zarzuconą na ramiona pelerynę, de Lanvierre nadal wydawał się uosobieniem wytworności, lecz jego charyzma uleciała bezpowrotnie, a w ruchach miast pełnego gracji wyrachowania pojawił się niszczący chaos. Hrabia nie potrafił się zatrzymać – bez przerwy przechodził z miejsca na miejsce, gestykulował gorączkowo i zaciskał nerwowo dłonie w czarnych rękawiczkach. Jego głos, ongiś melodyjny i cichy, ale władczy, zamienił się drżący, paranoiczny skrzek. Niepokonany, wyrachowany basior, przywódca watahy i postrach puszczy, zmienił się w okaleczonego, na poły szalonego wilka mordercę. Czułem, jak mrozi mnie strach. Zapatrzony w postać miotającego się de Lanvierre'a, niemalże nie zwróciłem na uwagi idącego za nim wysokiego, siwiejącego człowieka w mundurze kapitana Royal Navy. A to właśnie z jego ust padły pierwsze słowa, które usłyszeliśmy. – Nie, de Lanvierre! – krzyknął mój rodak, uderzając pięścią w udo. – Nie, nie i jeszcze raz nie! Być może reszta tych żałosnych sukinsynów uwierzyła w twoje rojenia, ale ja jestem na to zbyt cwany. Nie, de Lanvierre, mnie od początku interesowało tylko i wyłącznie bogactwo, które mogę zdobyć bez konieczności dzielenia się z admiralicją i Bóg wie jeszcze kim. Mocarstwo pirackie zbudowane na gruzach imperium brytyjskiego, dobre sobie. Na litość boską, nie masz pojęcia, ile mnie kosztowało powstrzymywanie się od śmiechu na naszych naradach. Twoje przemowy, de Lanvierre, były równie nadęte jak frazesy tych żałosnych Mścicieli.


– Hearth, ty marny gadzie – wysyczał Szalony Hrabia. W jego głosie pojawiła się nieprawdopodobna nienawiść i ucieszyłem się, że nie muszę patrzeć mu w oczy. Kapitan Hearth nie miał natomiast wyboru – jego twarz pobladła, a on sam cofnął się o krok, odruchowo chwytając za rękojeść szpady. – A więc to tak odpłacasz za wszystko, co dla ciebie zrobiłem – szeptał pirat, podchodząc coraz bliżej do struchlałego kapitana. Wyglądał jak oszalała hiena szykująca się do ataku na przerażonego lwa. – Drwiną i obelgą, tak? – Nie. – Hearth wyprostował się. – Wiem, ile ci zawdzięczam. To dlatego wezwałem cię do St. John's, choć już dawno mogłem stąd uciec wraz z resztą klejnotów z Isla de la Exilio. Może wyda ci się to dziwne, ale jestem człowiekiem honoru. – Honor! – głos de Lanvierre'a dawno już zatracił ludzkie cechy, przypominał teraz charkot istoty z najniższego kręgu piekielnego. – Nie wymagam od moich ludzi honoru, ale posłuszeństwa. Posłuszeństwa, Hearth! – wrzasnął z taką furią, że dowódca „Almighty” aż się zachwiał. – Spieszyłem tu, by cię wesprzeć na duchu. By uratować twoją lojalność, Hearth. By uratować naszą wojnę! – Ta wojna się zakończyła, de Lanvierre – odpowiedział Anglik drżącym głosem. – Nie ma już innych piratów, odszedł Czarny Szkwał, odeszły duchy. Zakończmy to. Podzielmy się diamentami i odpłyńmy, każdy w swoją stronę… – Czarny Szkwał nie odszedł! – od wrzasku de Lanvierre'a mogły popękać bębenki uszu. – Nie odszedł! Czeka w pobliżu. Czeka, aż na nowo przekupimy go krwią. Przyjdzie, by dalej walczyć wraz z nami. Zostało nas dwóch, Hearth. – Pierdolę to – przerwał mu Hearth. – Wybacz, Christopher, ale naprawdę mam to gdzieś. Biorę swoją część skarbu i… Z ostatnimi słowami Hearth poprawił mundur, zasalutował i ruszył prosto na nas. Zamarłem, ale wtedy dłoń de Lanvierre'a wystrzeliła i pochwyciła go za ramię. Błyszczące nienawiścią oczy pirata były czerwone jak rozżarzone węgle, a lokowane włosy, ongiś starannie trefione, kleiły się do spoconego czoła. – Zaczekaj – wycharczał. – Czarny Szkwał już tu jest. Zaczekaj, aż poświęcę mu tę dziewkę, Hearth. Zobaczysz, że ucieszy się z krwi siostry człowieka, który zadał mu tyle bólu. Zobaczysz, że Czarny Szkwał powróci. Jeszcze nie wszystko stracone! Pociemniało mi w oczach. W tej samej chwili z podziemi nadbiegł przeraźliwy, przeszywający wrzask Manueli. I wydarzenia znów zaczęły się toczyć jak lawina.


De Lanvierre ryknął i skoczył ku drzwiom z dobytą szpadą, ale ja już pędziłem w jego kierunku. Nie myślałem, nie kalkulowałem, po prostu dałem się ponieść żądzy mordu. Jednym ruchem wyszarpnąłem pistolet i wycelowałem prosto w twarz pirata, na której zwierzęca wściekłość w okamgnieniu przeszła w niepomierne zdumienie. – O'Connor?! – zawył. Nacisnąłem spust. I chybiłem. – Ty nędzniku! – zawył pirat, wypadając z kłębów gryzącego dymu. Z największym trudem sparowałem pierwszy cios, a potem drugi, od którego aż zdrętwiało mi ramię. Z każdym pchnięciem de Lanvierre'a ulatywała ze mnie wściekłość, a jej miejsce zajmował powracający, lodowaty strach. Pirat nacierał z niewyobrażalną furią, a nienawiść płonąca w jego oczach wypalała ze mnie resztki odwagi. Klinga Szalonego Hrabiego zamieniła się w siną, kąsającą błyskawicę. Odbijałem ataki z coraz większym trudem, aż w końcu dotknąłem plecami ściany, rozpaczliwie odpychając klingę de Lanvierre'a, niemalże dotykającą mojej grdyki. – I tak historia się zamyka, O'Connor – wyszeptał pirat, przybliżając twarz do mojej. Po policzku spływała mu kropla potu przemieszanego z krwią. – Tu ośmieliłeś się przeciwstawić mi po raz pierwszy, więc tutaj też zginiesz. – Zechce pan wybaczyć, hrabio – naraz usłyszałem głos Edwarda. Kątem oka dojrzałem, jak Love staje w odległości kilku jardów od hrabiego i wykonuje pełen gracji ukłon. – Jak pan widzi, dzielny kapitan O'Connor to dupa nie szermierz i walka z nim nie stanowi żadnego wyzwania. Sądzę, że teraz powinien się pan zmierzyć z kimś, kto dorównuje panu klasą, hrabio. O ile, rzecz jasna, starczy panu odwagi. De Lanvierre zaśmiał się chrapliwie i odskoczył ode mnie, po czym zmierzył porucznika dzikim spojrzeniem. – Będę zaszczycony! – syknął. – Czarny Szkwał również. Nie zdążyłem nawet osunąć się na posadzkę, gdy ujrzałem wznoszącą się głowicę szpady de Lanvierre'a. W okamgnieniu dosięgła mojej czaszki. Ogarnął mnie mrok.


W moim śnie coś eksplodowało i wybuchało. Ktoś wrzeszczał o ucieczce, ktoś ryczał raniony, ktoś strzelał. Vincent marszczył groźnie brwi, Millard śmiał się szyderczo, admirał Simmons szczerzył zęby z uciechy. W regularnych odstępach odzywał się piekący ból. – Kapitanie! – słyszałem głos z oddali. – Niech się pan obudzi, kapitanie! Kolejny atak bólu przerzedził ciemności, a po następnym zdołałem lekko uchylić powieki. Świece zgasły, porwane ostrym wiatrem, a pogrążone w mroku ściany sali rozświetliła na sekundę niebieskawa poświata błyskawicy. Twarz kapitana Heartha, który klęczał przy mnie i próbował ocucić siarczystymi policzkami, była wykrzywiona skrajnym niepokojem. – Och, żyje pan! – wykrzyknął. – Cudownie, musimy stąd uchodzić. Dałem się omamić temu szaleńcowi, niech mi Bóg wybaczy… Kapitanie O'Connor, musimy stąd uchodzić. Może pan wstać? – Pewnie, że mogę… – szepnąłem, unosząc głowę. Aż jęknąłem, gdy pulsujący w czaszce ból odezwał się z dziesięciokrotną siłą, ale Hearth nie zwracał na to uwagi. Bezceremonialnie ujął mnie za ramiona i jednym silnym szarpnięciem postawił na nogi, po czym podprowadził do okna. – Widzi pan ten wóz, kapitanie? – wyszeptał nerwowo, wskazując palcem. – Widzi pan? Wiatr owionął moją twarz i oprzytomniałem. Nad Fort James rozwidliła się kolejna błyskawica, a wiszące nisko ciężkie chmury rzygnęły gęstym deszczem. Wśród powstających kałuż walczyli Vincent Fowler i padre Armando Boquita, pierwszy uzbrojony w ciężką szpadę, a drugi w długą pikę, którą władał z wprawą zaskakującą przy jego powołaniu. Dookoła z dzikim rykiem nacierali piraci i marynarze Heartha, lecz zaraz odskakiwali, przerażeni zaciekłym oporem. W błocie podwórca sztywniało już kilka nieruchomych ciał. Po chwili dostrzegłem również Love'a i de Lanvierre'a, których pojedynek przeniósł się na mury twierdzy. Obaj szermierze fechtowali z tak nieprawdopodobną prędkością, że klingi szpad zamieniały się w lśniące smugi. – Tam jest! – krzyczał Hearth, wpijając mi się w ramię. – O Boże, kradną go! Kradną go! I wtedy dostrzegłem zaprzężony w muła wózek z kilkoma beczkami, który wolno toczył się w kierunku bramy. Powożący nim Kreol podskakiwał na koźle i wrzeszczał w panice. – To diamenty! – jęczał Hearth. – Reszta skarbu z Isla de la Exilio, niemalże tyle samo, ile dostał Mendoza. Namawiałem de Lanvierre'a, by załadować je na okręty


i uciekać, ale odmówił, szaleniec! O'Connor, podzielę się z panem sprawiedliwie! Niech pan pomoże zatrzymać ten wóz, a połowa będzie dla pana. Połowa, obiecuję! Jestem człowiekiem honoru i nie zwykłem łamać danego słowa! – Człowiekiem honoru… – powtórzyłem mimowolnie, patrząc w jego rozszerzone źrenice i wylęknioną twarz. – Hearth, nazwałbym pana parszywym zdrajcą, gdyby nie była to obraza dla wszystkich zdrajców. Ale pomogę panu. Tak, do licha, pomogę panu – ciągnąłem, obejmując go ramieniem. – Biorąc pod uwagę to, co zrobiliby z panem Francuzi lub admiralicja za zdradę… Mocno zacisnąłem dłoń na jego pasku. – …to, co właśnie przyszło mi do głowy, można nazwać jedynie życzliwym gestem – zakończyłem i szarpnąłem z całej siły. Ulga na bladym obliczu Heartha natychmiast zamieniła się w przerażenie, gdy z dzikim, rozpaczliwym rykiem pomknął na spotkanie zabłoconego podwórza. Nie interesowałem się dłużej losem dowódcy „Almighty” – w kierunku Boquity i Fowlera biegły kolejne grupy nieprzyjaciół, de Lanvierre zdołał zepchnąć Love'a do rozpaczliwej obrony, a co gorsza, nigdzie nie widziałem Manueli. Moje miejsce było na dole, wśród walczących. I wtedy mój wzrok padł na stojący ledwie kilka jardów od okna maszt flagowy i zerwany, kołyszący się na wietrze sznur, który raz po raz zataczał łuk blisko okna. Decyzję podjąłem natychmiast, oczywiście bez zastanowienia. W okamgnieniu poderwałem rapier z podłogi i wskoczyłem na parapet, a gdy targany wiatrem sznur ponownie zbliżył się do okna, skoczyłem mu na spotkanie. Na uderzenie serca oślepiła mnie ulewa, a pierś ścisnęło skrajne przerażenie, ale w tej samej chwili moje palce zacisnęły się kurczowo na szorstkich, wilgotnych włóknach. Z głośnym wrzaskiem przemknąłem nad głowami walczących i wylądowałem z gracją kilka jardów za wozem. – Ha! – krzyknąłem. – Szkoda, że tego nie widzieliście! Nie mogli. Nade mną Edward walczył o życie, a Vincent z padre Armandem, obaj ranni, cofali się krok po kroku do wciąż zamkniętej bramy. – Na wóz! – ryknąłem ze wszystkich sił i dobyłem broni, krzywiąc się z bólu, gdy zapiekła mnie zdarta skóra dłoni. Vincent obejrzał się szybko, przekłuł szpadą szarżującego pirata i pociągnął jezuitę do toczącego się wolno wozu. Twarz Armanda była zalana krwią – duchowny zdołał przebiec zaledwie kilka kroków i upadł w błoto. Vincent złapał go za ramię i spróbował podnieść, lecz Boquita odepchnął pomocną dłoń, tłumacząc coś żarliwie. Dwóch ludzi z załogi Heartha zebrało się na odwagę i rzuciło do ataku


z uniesionymi kordami. – Vince, z lewej! – wrzasnąłem w biegu. Dostrzegłem tylko, że olbrzym zdołał zablokować spadający cios, a potem w moim polu widzenia pojawił się drugi z piratów. Ciąłem na odlew, brzydko, ale skutecznie – pirat zatoczył się, chwytając za rozrąbany bok. Zrobiłem szkolny wykrok i z pasją wbiłem ostrze rapiera w gardło przeciwnika. Napastnik ze zmasakrowaną twarzą padł w błoto. – Gdzie Manuela? – krzyknąłem zdyszany. – Nie dotarliśmy do niej – parsknął Vincent, ocierając skrwawione czoło. – Natknęliśmy się na tych psów i… Z ulewy wybiegł kolejny pirat, tym razem uzbrojony w ciężki muszkiet. Nim zdołaliśmy zareagować, podrzucił broń do ramienia i pociągnął za spust. Zamknąłem oczy, ale nie było ani huku, ani dymu. – Proch ci zamókł, partaczu! – ryknął Vincent i cisnął w napastnika kamieniem. – Dalej, Billy, bierzmy ojczulka! Kiwnąłem głową. Razem podbiegliśmy do leżącego Boquity, chwyciliśmy go pod ramiona i podnieśliśmy z błota. Ignorując coraz słabsze protesty duchownego, ruszyliśmy ku wciąż nieodległemu wozowi. Deszcz ciął wściekle, przemoczone ubrania kleiły się do skóry. – Trzeba uciekać! – wrzeszczał w panice Kreol i szarpał za wodze, na co dychawiczny, brudny od błota muł zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi. – Uciekać! Na „Almighty”, bracia! Razem! Do mnie! Do mnie! Przemknęło mi przez głowę, że gdzieś już tego człowieka widziałem, ale znów zabrakło mi czasu do namysłu. Czarne jak smoła niebo rozdarła kolejna błyskawica i świat spowiła oślepiająca biel. Zacisnąłem powieki mocno, aż do bólu, a gdy znów je otwarłem, na wozie stał de Lanvierre, blady, z upiornym uśmiechem. Z klingi jego szpady ściekała krew. – Widziałem pana skok z okna – warknął. – Doprawdy imponujący. Za moimi plecami coś eksplodowało. Posłuszny odruchowi wyniesionemu z bitew morskich padłem na płask i zasłoniłem głowę ramionami, a w ułamek sekundy później nade mną przemknął głaz, otoczony resztką zaprawy murarskiej. Vince potoczył się po ziemi, powalony jakimś wirującym prętem. Obejrzałem się – potworna siła rozsadziła od środka ścianę zabudowań fortu, a po dziedzińcu, niczym rój potwornych ulęgałek, śmigały szczątki murów, miażdżąc żywych i umarłych. Wśród nich, cudem nietknięta, biegła przerażona Manuela w przemoczonej jasnej sukni.


Anioł, przemknęło mi przez roztrzęsiony umysł. W chwilę później, gdy za jej plecami zgęstniała aksamitna, niemalże materialna ciemność, zrozumiałem, że było to porównanie całkiem na miejscu. – Oto ona, panie! – zawołał de Lanvierre, zapatrzony w gęstniejący mrok. W jego oczach skrzyła się dzika, szaleńcza radość. – Weź jej krew, panie! Syć się jej cierpieniem! Sparaliżowany grozą patrzyłem, jak Manuela potyka się i z krzykiem pada w błoto. Ciemność za jej plecami falowała, przybierając różne kształty, raz twarzy, raz zwierzęcych pysków. – A kiedy zaspokoisz pierwszy głód, weź również krew dzielnego kapitana O'Connora! – śmiał się de Lanvierre. Krew ze skaleczenia na czole, pozostawionego przez wirujący odłamek, płynęła gęstym strumieniem po jego twarzy. – Powinna smakować tym lepiej, że to właśnie on pokrzyżował nasze plany! To on zabrał ci pożywienie, mój panie! – Nie rób tego. – Padre Boquita uniósł twarz, brudną od krwi i błota. – Nie rób tego, Christopher. Zaklinam cię, przyjacielu. De Lanvierre odwrócił się na pięcie. – Padre? – spytał miękkim głosem, gdy przechyliwszy lekko głowę, wpatrywał się w próbującego powstać duchownego. – To naprawdę ty? – Tak, to ja, Christopher. Ten sam, który przez tyle lat bronił twej duszy przed zakusami tego demona. – Boquita klęczał, a na jego policzkach ciężkie łzy żłobiły smugi. – Ten, który w końcu uległ. Ten, który nigdy sobie nie wybaczył, że oddał przyjaciela w ręce zła. – A ja się dziwiłem, że ludzie Heartha nie zastali cię na Isla de la Exilio, padre… – szeptał cicho zdumiony de Lanvierre, a krew z jego czoła kapała w błoto. – Myślałem, że umarłeś lub zaszyłeś się w jakimś klasztorze… Twoja siostrzyczka nie pisnęła o tobie ani słowa, Boquita! – Puść ją wolno, Christopher… – błagał Armando, składając ręce jak do modlitwy. – Puść ją i odegnaj zło. Pomogę ci oczyścić duszę, wrócić do Boga, odzyskać spokój… – Nie. – De Lanvierre pokręcił głową, a na jego trupią twarz wypłynął smutny uśmiech. – Nie. Wierzę, że potrafiłbyś sprawić, bym stał się dobrym człowiekiem, ale nie dam ci tej szansy. Bo widzisz, zasmakowałem już władzy, padre. I poświęcę dla niej wszystko, absolutnie wszystko. Nawet jeśli będę musiał zapłacić najwyższą cenę. Smutek zamienił się w zimną zawziętość. Wysokie buty pirata mlaskały w błocie,


gdy zmierzał szybkimi krokami do klęczącego księdza. Dłoń w czarnej rękawiczce porwała za przemoczony kubrak Armanda i pchnęła duchownego na ziemię. – A oto deser, mój panie! – krzyknął przenikliwie w ciemności ogarniające już z wolna nieruchomą postać Manueli. – Słodki deser, panie! Jak sam słyszałeś, to on przez długie lata wzbraniał ci dostępu do mej osoby! To on odsunął w czasie twą wielką ucztę! Ciemność zaryczała w odpowiedzi i tchnęła lodowatym wichrem. W ustach czułem smak krwi i błota. Próbowałem się podnieść, ale śmiejący się szyderczo de Lanvierre przycisnął mnie stopą do ziemi. Byłem bezsilny. Przegrałeś, zaśmiał się głos w mojej głowie. Coś z hukiem wylądowało na wozie. – De Lanvierre! – wrzasnął zakrwawiony Love. – Pańskie zachowanie jest co najmniej oburzające. Proszę natychmiast wrócić do pojedynku. Zaiste, nietuzinkowy z pana łajdak. Szalony Hrabia odwrócił się na pięcie z dzikim warknięciem. – Nie musiał się pan fatygować, Love – syknął. – Właśnie miałem ruszyć na mury, by pana dorżnąć. Niesamowicie szybko, niczym atakujący wąż, skoczył ku Edwardowi, lecz wtedy znikąd wyrosła potężna postać Vincenta. Ze zwinnością zaskakującą przy jego tuszy Fowler zakręcił nad głową podniesionym z błota prętem i z całej siły spuścił go na plecy biegnącego de Lanvierre'a. Pirat jęknął i padł w kałużę. – Wybacz, Edwardzie – mruknął Vincent, po czym podszedł do wozu, chwycił najbliższą beczułkę i z głuchym stęknięciem uniósł ją w górę. – Chodu… – jęknął trupioblady woźnica. – Na „Almighty”! – I jeszcze raz proszę o wybaczenie – wycharczał pierwszy oficer „Magdaleny”, splunął krwią i spuścił beczkę prosto na głowę próbującego powstać de Lanvierre'a. Ciemność zafalowała niczym czarna zasłona smagnięta kijem. Macki mroku unoszące się nad nieprzytomną Manuelą cofnęły się szybko, a aura grozy paraliżująca moje ruchy znikła jak ręką odjął. – Módlmy się… – wyszeptał padre Boquita, dźwigając się z trudem. Po jego policzkach płynęły strumienie łez. – Módlcie się ze mną… Ciemność pulsowała niczym płynąca meduza. Unosiła się bądź opadała, jakby nie dowierzając temu, co widzi. I naraz, gdy z ust jezuity popłynęły pierwsze słowa modlitwy, w podwórze uderzył przenikliwy, raniący uszy pisk. Przetoczył się i powalił wszystkich, którzy trzymali się jeszcze na nogach – mnie, Edwarda,


Vincenta, piratów. Wszystkich z wyjątkiem padre Boquity. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie! – krzyczał kapłan, unosząc dłonie. Znów zaatakował wściekły wiatr, wydymając mokry kubrak księdza i szarpiąc jego splątane włosy. Leżące nieopodal ciało pirata przetoczyło się w błocie, blisko mojej skroni przeleciała deska. Skuliłem się, by osłonić głowę. – Święć się imię Twoje! – wrzeszczał Boquita, zagłuszając wiatr. – Przyjdź królestwo Twoje! – Przyjdź królestwo Twoje! – powtórzyłem bezwiednie i nagle poczułem, jak napór wiatru słabnie. – Bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi! – wykrzyczeliśmy już razem. – Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj! – dołączyli Vincent i Edward. Ranni, brudni i wycieńczeni, parliśmy jednak naprzód i wspólnie wykrzykiwaliśmy słowa najpotężniejszej modlitwy świata, a ciemność umykała spłoszona, coraz dalej i dalej. I choć nie wiem, czy w istocie Bóg zstąpił tego dnia na tę niewielką, zbroczoną krwią karaibską wysepkę, pewien jestem, że gdy w końcu ukląkłem w błocie i delikatnie ująłem w ramiona ciało nieprzytomnej, lecz żywej Manueli, puścił do mnie oko.

Pół godziny później, gdy ustał wreszcie deszcz, a na wschodnim horyzoncie rozlał się niewinny róż świtu, wciąż tuliłem Manuelę mocno. Vincent musiał dwukrotnie wykrzyknąć moje imię, bym go zauważył. – Co się dzieje? – spytałem półprzytomnie. – Nic – odparł porucznik i usiadł ciężko w błocie. – Nic. Kurwa, Billy – uśmiechnął się nagle – nie masz pojęcia, jak się cieszę, mogąc ci powiedzieć, że nic się nie dzieje! – Ja też się cieszę. – Przymknąłem oczy, lecz natychmiast je otworzyłem. – Gdzie są wszyscy? – Pytasz o piratów? – Vince roześmiał się krótko, ale zaraz chwycił się za bok i skrzywił z bólu. – A gówno mnie to obchodzi. Otwarli bramy, gdy byliśmy zajęci Czarnym Szkwałem, i zwiali gdzie pieprz rośnie. Nawet ten wóz zniknął. – Wóz? – zapytałem i nagle przypomniałem sobie, skąd znam owego kreolskiego


woźnicę. Widziałem go już raz, gdy jako służący gubernatora Dolittle'a przywitał mnie w jego komnatach. – Do licha, chyba już rozumiem, dlaczego ten stary sęp zdradził nam tajne wejście do twierdzy – mruknąłem. – Chciał, byśmy wszczęli zamieszanie i umożliwili jego człowiekowi podprowadzenie diamentów de Lanvierre'a. No, ładnie. Szlag by go trafił. Vincent, a co się stało z tą beczką? – Z którą? – Z tą… No wiesz… Zbryzgana krwią baryłka leżała w błocie niedaleko ciała w czarnym, taftowanym kaftanie i brudnych bryczesach, przesłaniając postać klęczącego, szlochającego padre Boquity. Na naszych oczach jezuita uniósł głowę o zmasakrowanej, trudnej do rozpoznania twarzy i ułożył ją sobie na kolanach, po czym uczynił nad nią znak krzyża. – Musimy urządzić mu marynarski pogrzeb, Vince – szepnąłem. – De Lanvierre'owi? Przecież to zwykły bandyta. – Ale kiedyś ktoś go kochał. W milczeniu patrzyliśmy, jak padre Boquita modli się nad ciałem pirata. Wokół wstawał świt, różowy i wilgotny. W błocie zacmokały śpieszne kroki. – Przybyliśmy, by wypalać zło pochodnią sprawiedliwości! – zakrzyknął mężczyzna w czarnym kapeluszu, wznosząc szpadę. – By ratować pokrzywdzonych i karać nędzników! – wrzasnął tryumfalnie inny, identycznie odziany i wykonał zamaszysty dworski ukłon, zamiatając błoto kapeluszem. – By mścić wszelaką krzywdę i nieść dobro wśród ludzi o czarnych sercach! – wrzasnął kolejny, który też chciał się ukłonić, ale poślizgnął się i upadł. Za nim biegli kolejni, a wszyscy tryumfalnie krzyczeli. – Spierdalać mi stąd, darmozjady! – ryknął Love i zbrojny w drewniany kij wtargnął w gęstniejący tłum Mścicieli. – Spierdalać w tej chwili, bo wam dupy na lewą stronę powywracam, wy kurwiszony poprzebierane! Ach, tu jesteście. – Przystanął na nasz widok. – Dzień dobry, kapitanie, dzień dobry, poruczniku Fowler. Proszę mi wybaczyć grube słowa. Dręczy mnie tęsknota za Winstonem. Wciąż się martwię, jak sobie radzi wśród tych grubianów. Nie sądzicie, że powinniśmy… Naraz zamilkł, gdyż Manuela zatrzepotała rzęsami, zrazu wolno, a potem coraz szybciej. Otworzyła oczy i nagle na jej brudną, bladziutką buzię wypłynął słaby uśmiech. – Śniłam… – szepnęła. – Śniłam, że to właśnie ty mnie obudzisz, Billy. Choć nie


wiem dlaczego. Wzdłuż murów twierdzy kłębiła się poranna mgła, wysoko nad nami morskie ptaki krzyczały beztrosko. W moim życiu rozpoczął się nowy rozdział. Nie umiałem powstrzymać łez. ===b1hpUGdR


Epilog

Dobrobyt to w sumie niezła rzecz. Siedziałem rozparty na wygodnym wiklinowym fotelu, sączyłem schłodzony sorbet i patrzyłem, jak Edward po raz kolejny kłania się kawalerowi du Vigny i w sztywnej francuszczyźnie chwali jego ostatnią paradę. Ten odpowiedział równie wyszukanym komplementem, po czym obaj panowie ukłonili się sobie raz jeszcze i odeszli na przepisową odległość. Po chwili na ocienionym dziedzińcu naszej hacjendy na nowo poniósł się szczęk zderzających się szpad. – Kiedyś myślałem, że nigdy mi się to nie znudzi – oznajmił Vincent i beknął, aż echo poszło. – A teraz patrzę na tych pajaców i rzygać mi się chce. Billy, może byśmy zaproponowali im jakąś inną zabawę? Co byś powiedział na taniec? – Nie widzę różnicy – mruknąłem, przyglądając się fechtującym dżentelmenom. W sumie rozumiałem Vincenta. Po kilku tygodniach na morzu każdy żeglarz marzy o urokach lądu, starczy jednak parę dni w mieście, by znów zaczęło mu się cknić za wielką wodą. Vincent zaś spędził już na lądzie dobre kilka miesięcy i jego tęsknota za morzem osiągnęła stan krytyczny. Dobrze wiedziałem, że zrobiłby wszystko, by wejść na pokład slupa „Phantom”, wciąż kotwiczącego w Port Royal Harbour. W innej sytuacji z pewnością podzielałbym jego uczucia. Ale nie teraz. Baryłka, którą Vincent roztrzaskał czaszkę de Lanvierre'a, a potem przytomnie


ukrył przed badawczym spojrzeniem gubernatora Dolittle'a, była po brzegi wypełniona diamentami. Nawet w najśmielszych marzeniach nie spodziewaliśmy się, że możemy wejść w posiadanie takiej fortuny. Dość rzec, że nawet po podzieleniu się majątkiem z ocalałymi członkami załogi „Magdaleny” starczyło go, by utrwalić amnezję gubernatora Morgana i kupić niewielką hacjendę kilka mil na wschód od Spanish Town, tuż u stóp Gór Błękitnych. Posiadłość, którą z wrodzoną sobie skromnością natychmiast postanowiłem nazwać Los Connores, całkiem zawładnęła moim sercem. Od razu pokochałem ocieniony dziedziniec z fontanną i klombami róż, kilkanaście sypialni, niewielką salę balonową z treningowym żyrandolem, przestronne stajnie, a przede wszystkim chłodne piwnice z wielkimi beczkami malagi i porto. Vincentowi i Edwardowi hacjenda również przypadła do gustu, więc kupiliśmy ją bez wahania. Nie wiem, jak moi przyjaciele, ale ja cieszyłem się nią niecałą dobę. Na pewno byłoby inaczej, gdyby Manuela jednak uległa moim prośbom i uwierzyła w zapewnienia o miłości. Niestety, duma kastylijskiej damy zdawała się przerastać wszelkie inne znane mi uczucia. Na próżno oczekiwałem uśmiechu. Ledwie odzyskała przytomność na dziedzińcu Fort James, a natychmiast smagnęła mnie nienawistnym spojrzeniem. – O'Connor! – wyszeptała. – Ty cholerna świnio! Jak mogłeś wpakować nas w tarapaty zaraz po tym, jak wywlekłyśmy cię nieprzytomnego z St. Jago? Jak mogłeś mnie skazać na ponowną niewolę u tego… u tego… I załkała, a ja poczułem, że serce topnieje mi niczym sopel lodu w promieniach słońca. Moja skrucha jednakże w niczym nie pomogła, podobnie jak cierpliwe tłumaczenie, że w żaden sposób nie mogłem przewidzieć, iż de Lanvierre będzie próbował odnaleźć Manuelę na Jamajce. Dziewczyna uparła się, by uznać mnie za swego prześladowcę i obwiniła o wszystko – od pokrzyżowania planów zgładzenia Mendozy po wpadnięcie w łapska de Lanvierre'a. Trupa rzeczywistego prześladowcy zaszczyciła jedynie pogardliwym spojrzeniem, po czym pośpieszyła do Armanda, którego rany okazały się poważniejsze niż z początku myśleliśmy. Podczas rejsu na Isla de la Exilio nie odstępowała koi brata na krok i choć robiłem, co w mojej mocy, ani razu nie udało mi się wyciągnąć jej na rozmowę. Ostatnią desperacką próbę podjąłem, gdy rzuciliśmy kotwicę w pamiętnej zatoczce u brzegu wyspy, a Vincent i Mullholland zaczęli przygotowywać szalupę dla padre. Chrząknąłem jak należy, złożyłem kapelusz pod pachą, wyprostowałem się i nabrałem głęboko tchu, lecz Manuela ucięła me starania krótkim: – Daruj sobie. Nie dopełniłam zemsty, ale de Lanvierre nie żyje i muszę się tym


pocieszyć. Teraz spróbuję odnaleźć spokój u boku mego brata, tak jak sobie to wymarzyłam. Hasta la vista. – Poczekaj! – zawołałem. – Ja chyba… Ja chyba znam twoją tajemnicę! Widziałem, co się stało z tym piratem, który próbował cię pohańbić! Wymiotował, słaniał się. Ty zostałaś przeklęta, prawda? Jakaś pradawna klątwa, że nigdy nie odnajdziesz szczęścia w ramionach innego mężczyzny! To dlatego tak uporczywie szukałaś brata! To dlatego obwiniasz mnie o wszystkie przykrości, które sprawił ci los! Chcesz przede mną uciec, chcesz stłumić miłość, by znów nie doznać rozczarowania, prawda, Manuelo? Kastylijka milczała przez moment, a w jej oczach zamigotało coś, co z początku wziąłem za łzy. Niestety, był to wzbierający, tłumiony śmiech. – Santa Madre! – parsknęła. – Klątwa! Billy, co tobie za bzdury do tego pustego łba przychodzą! To był zwykły antyafrodyzjak. – Co? – Antyafrodyzjak. Jeden z kilku sekretów voodoo, które zdradziła mi ciocia Klara. Doprawdy pożyteczny napój, Billy. Po jego wypiciu mój pot na kilka dni staje się lekką trucizną i każdy człowiek, który poliże moją skórę, rzyga jak kot. Nieraz się przydał podczas długich lat poszukiwania Armanda. Tobie też przydałby się jakiś magiczny napój. – Afrodyzjak? – Zaśmiałem się gorzko. – Nie. Taki, od którego zacząłbyś wreszcie logicznie myśleć. Uwierz mi, ty przeklęty durniu. W moim sercu nie ma dla ciebie miejsca. Oczywiście nie uwierzyłem i przez kilka następnych tygodni cierpliwie się okłamywałem, że ostre słowa, jakie powiedziała zamiast pożegnania, były jedynie złym snem. Miesiąc później powróciliśmy na Isla de la Exilio, by dotrzymać słowa danego Corneliusowi i oddać go wraz z rodziną pod opiekuńcze skrzydła dochodzącego do zdrowia padre Boquity. Do tego czasu zdołałem już całkiem odbudować w sobie wiarę w szczęśliwe zakończenie moich sercowych perypetii i ledwie zszedłem na ląd, a już pognałem przed siebie w poszukiwaniu Manueli, gotów wyznawać jej miłość aż po kres mych dni. Jej chłodna, wręcz obojętna mina podziałała na mnie jak kubeł zimnej wody. – Ja należę tutaj. Do tej wyspy i do tego ludu – powiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy. – Dajże mi spokój, Billy. Czy już kiedyś wspominałem, że jestem urodzonym pechowcem? Nie miałem wyboru. Powróciłem na Jamajkę, lecz miast wesprzeć gubernatora Morgana, który pracowicie zaprowadzał porządki na podległej mu wyspie


i skwapliwie wieszał każdego złapanego pirata, zaszyłem się w Los Connores i przekształciłem w zobojętniałego na wszystko, ogarniętego marazmem szczura lądowego. Moi przyjaciele robili, co mogli, bym odzyskał wigor i energię – Edward dwoił się i troił, próbując zaszczepić we mnie miłość do szermierki i krykieta, a Vincent co rusz namawiał mnie do powrotu na morze, ale ich starania obróciły się wniwecz. Jedynym, co budziło jeszcze moje umiarkowane zainteresowanie, były wielkie beczki wina w piwnicach pod hacjendą, a pasja ta wkrótce pochłonęła mnie na tyle, że całymi dniami nie ruszałem się z wiklinowego fotela. Po jakimś czasie dołączył do mnie Vincent, który zrozumiał bezsens walenia głową w mur i pogodził się z tym, że już nigdy nie wypłyniemy razem w rejs. Przez całe tygodnie nie robiliśmy kompletnie nic. Piliśmy wino, zajadaliśmy owoce i wpatrywaliśmy się bezmyślnie w szemrzącą wesoło fontannę na dziedzińcu. Bywało, że jedynym urozmaiceniem dnia było kopnięcie Winstona w spasiony tyłek. Bywało, że i na to żaden z nas się nie zdobył. Pewną atrakcją były wieści od starych towarzyszy z „Magdaleny”, jakie czasem docierały do hacjendy. Z prawdziwą radością powitałem wiadomość, że porucznik Sullivan zwiał wraz z resztą rannych z „Mascary de Oro” zaraz po zawinięciu do portu, a potem otrzymał dowództwo niewielkiego brygu pocztowego, kursującego między Jamajką a Barbadosem. Jego pierwszym oficerem został dzielny bosman Douglas O'Neil, a sternikiem Danny Baryła. Dowiedzieliśmy się też, że Timmy Mullholland i Andreas da Silva otworzyli w Kingston niewielką tawernę połączoną z burdelem, a ojciec Maurycy powrócił na Barbados, gdzie zajął się przywracaniem Kościołowi dobrej opinii, którą mocno nadszarpnęła piracka inwazja. Sierżant Kent, jak z dumą doniósł Edward, awansował do stopnia porucznika, a potem przystąpił do wyrabiania sobie opinii sadystycznej świni w siłach lądowych gubernatora Morgana. Zeeman dochrapał się stanowiska dowódcy artylerii Fort Charles w Port Royal, Pollock dał sobie wreszcie spokój z leczeniem i założył półlegalną destylarnię, a Slice i Loo sadzili jakieś dziwne zioła, które następnie rozprowadzali wśród czarnych niewolników na Jamajce. Jedynie od Butchera nie miałem żadnych wieści, co jednak cieszyło mnie niepomiernie. Bywało, że któryś ze starych druhów wpadał z wizytą, co na krótko burzyło naszą sielską rutynę. Wytaczaliśmy wtedy beczki wina na dziedziniec i ucztowaliśmy na całego, a padaliśmy, dopiero gdy róż świtu przeganiał gwiazdy. Wspominaliśmy dawne czasy, piliśmy do upadłego, strzelaliśmy na wiwat, zdzieraliśmy gardła, śpiewając morskie pieśni, i realizowaliśmy najgłupsze nawet pomysły. Ucztę wydaną na cześć awansu młodego Sullivana zakończyła gonitwa po dachach za


Pruchło i Barachło, a gdy wpadli z wizytą Mullholland i da Silva, pochlały się nawet konie w stajni. Tak, w takich chwilach zapominałem o bólu w sercu, bawiłem się i śmiałem jak dawniej, lecz ledwie opadł kurz po zabawie, starzy druhowie znikali w dole drogi, a melancholia powracała, by gryźć i dusić. Rzecz jasna, każdy z przyjaciół w mniej lub bardziej wyraźny sposób dawał mi do zrozumienia, że chętnie znów wyruszyłby na morze pod moimi rozkazami, ale starannie to ignorowałem. Miałem gdzieś morze i przygody. Wszystko miałem gdzieś. – Patrz! – głos Vincenta przerwał moje ponure rozmyślania. – Edward i ten żabojad znowu wydziobują ziarno. Spojrzałem ku bramie, gdzie Love oraz kawaler du Vigny gięli się w dziesiątkach ukłonów i prześcigali w komplementach odnośnie technik szermierczych. Ze stajni wychodził właśnie Bambo, prowadząc siwka Francuza. – Koniec przedstawienia – mruknąłem i dźwignąłem się, by nalać sobie kolejną szklanicę malagi. – I na co się teraz będziemy gapić? – Nie wiem. Może się zdrzemniemy? – Drzemałem przed chwilą. Już mi się nie chce. Z kąta przy cembrowinie fontanny wypełzł Winston, jedyny członek naszej smutnej gromadki, którego naprawdę cieszył pobyt na lądzie. Objawiało się to głównie tym, że całkowicie zarzucił swe praktyki seksualne na rzecz obżerania się, w wyniku czego z psa przeistoczył się w czworonożną, galaretowatą masę z obślinionym otworem gębowym. Edward najwyraźniej jednak nie dostrzegał spadku formy u swego ulubieńca i nie przestawał go dokarmiać słodyczami. Buldog przeszedł kilka kroków, po czym siadł, wzbijając tumany pyłu. I pierdnął donośnie. – Właśnie – ocknął się Vincent i pogładził po wydatnym brzuchu. – Byłbym zapomniał. Miałem ci powiedzieć, że zupełnie nie służą mi te pomarańcze. Wyobraź sobie, że bez przerwy leżą mi na żołądku, a mój stolec… Hmmm, jak by ci to opisać? – Tak? – Uniosłem się z fotela i spojrzałem na niego z zainteresowaniem. To, że czynności fizjologiczne stały się jednym z głównych tematów naszych rozmów, świadczył najlepiej o naszym morale. – Witam, panowie – oznajmił wesoło Edward i zajął wolny fotel. – Upalny dzisiaj dzień, nieprawdaż? Bambo, mój dobry człowieku. Czy zechciałbyś nalać mi szklaneczkę bordeaux? Albo nie, idź do piwnicy i przynieś całą karafkę. O czym rozprawialiście z takim zaintrygowaniem?


– Srrrraka! – wrzasnęła siedząca na gzymsie Barachło. Pruchło ograniczyła się do egzemplifikacji. – O właśnie – pokiwałem głową. – Żabojad pojechał? – Zechciałbyś okazywać kawalerowi du Vigny więcej szacunku? – ofuknął mnie Edward i przetarł czoło jedwabną chustką, którą wyjął z kieszonki kamizelki. – Tłumaczyłem ci, że w przeciwieństwie do większości Francuzów zna się na szermierce i ma pewne pojęcie o etykiecie, co samo w sobie sprawia, że… Och, tu jesteś, Winston! – zawołał z zachwytem na widok zdyszanego buldoga, który w końcu dowlókł się w okolice jego fotela. – Mam dla ciebie frykasy, mój drogi. Z obrzydzeniem patrzyliśmy, jak Edward wydobywa z kieszonki srebrną łyżeczkę, nakłada na nią ociekające słodyczą kawałki trzciny cukrowej i wpycha je w gardziel potwora, nie przestając go przy tym wychwalać. – Edward, zauważyłeś może, że to bydlę… – zaczął Vince. – Ten pies, znaczy się… Zauważyłeś, że toto od jakiegoś czasu nie jest w stanie wspiąć ci się na kolana? – Och, doprawdy? – Love uniósł lekko brwi i przyjrzał się ulubieńcowi bacznie. – No, być może przybrał odrobinę na wadze, ale rychło powinien wrócić do formy. Morskie powietrze dobrze mu zrobi. – Nie bardzo rozumiem. – Czyżbyś zapomniał o dzisiejszym balu u gubernatora Morgana w Port Royal? – Edward uniósł lewą brew. – Tak. Zapomniałem. Z premedytacją. – Być może odświeży twoją pamięć, że zapraszając nas, gubernator mówił też o liście kaperskim. Ponoć zastanawia się nad wypisaniem i zatwierdzeniem kolejnego. Może też zaintryguje cię to, że na balu ma gościć delegacje z Santo Domingo oraz Port-au-Prince, a w skład tej ostatniej wchodzi zaś niejaki kapitan Jean Pierre Millard! – Millard! – Poderwałem się. – Ten stary sukinsyn przybywa na Jamajkę? – Kawaler du Vigny powiedział, że francuskie okręty dziś o świcie rzuciły kotwice w Port Royal. Przekazał mi również, że gubernator Morgan zaprosił najpiękniejsze panny z miasta i okolicy. – Love zmrużył filuternie oko. – Żywię skromną nadzieję, Billy, że zawiesisz na którejś z nich cieplejsze spojrzenie. Widzisz, rozmawiałem ostatnio z Elizabeth, córką pana Clemmenta, którą wprost fascynuje… – Ani mi się waż! – warknąłem ostrzegawczo. – Zacznij mnie swatać, intrygancie cholerny, a zastrzelę ci psa! – Naprawdę? – zainteresował się Vincent. – Tylko daj wcześniej znać, to pojadę na „Phantom” po falkonet. Albo lepiej jakąś dwunastofuntówkę – dodał po chwili,


gdy wycieńczony przeżuwaniem pies zległ u stóp Edwarda. – Słyszałeś, Vince? – szepnąłem uradowany. – Millard jest na Jamajce! Koniecznie muszę się z nim zobaczyć. Cóż, gubernator Morgan powinien czuć się zaszczycony. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy przyjmiemy zaproszenie na jego bal. – I wprowadzimy tam odrobinę ożywienia – dorzucił Vincent, a jego oczy błysnęły całkiem po piracku.

Niemalże natychmiast pojawiły się trudności techniczne, gdy okazało się, że kilka miesięcy temu kupiłem nieodpowiedni mundur galowy. Jedynym, co na mnie pasowało, była obszerna biała koszula z żabotem, ale wciągnięcie bryczesów przysporzyło mi sporo cierpienia, a kamizelkę dopiąłem dopiero po kilkunastu próbach. Potem ze zgrozą spojrzałem na kurtkę mundurową, wiszącą na krawędzi krzesła. Nabrałem tchu, by wykrzyknąć coś do Vincenta, a wtedy najwyższy guzik kamizeli wystrzelił z cichym jękiem i uderzył w moje odbicie w lustrze. – Billy! – Na progu pojawił się spocony i zdyszany Fowler, podskakując i szarpiąc za bryczesy, dociągnięte do połowy ud. – Mam… Cholera by to… Mam przejściowe problemy z założeniem munduru! Chyba kupiłem za mały! – Psiakrew! – jęknąłem. – To niemożliwe! Przecież pół dnia dobierałem fason u pana Robertsa. To chyba klimat tej wyspy, wiesz? – Co? – warknął Vince, próbując jednocześnie podciągnąć bryczesy i poluzować fontaź. – Klimat! Zbyt suchy albo coś tam! Pamiętasz, jak się nazywa ulubiony krawiec Edwarda? – Harding chyba. – Bambo! – ryknąłem z okna. – Leć do Spanish Town i przynieś pana Hardinga. Powiedz, że mundury nam się skurczyły!


Przez resztę popołudnia Edward wysilał swój mizerny dowcip, próbując nam udowodnić, że Winston nie jest jedynym chwatem z „Magdaleny”, któremu nie służy pobyt na lądzie. Po naszej stronie stanął zaś pan Harding, który na widok sakiewki Fowlera bez zająknięcia przyznał, że w istocie klimat Jamajki źle wpływa na odzież wiszącą w szafie. Krawiec przywiózł nam całkiem nowe mundury, pomógł je dopasować, wysuszył wraz z nami kolejną karafkę madery i zataczając się, wrócił do domu. My zaś przyjrzeliśmy się sobie z uznaniem, założyliśmy wspaniałe, lamowane srebrem kapelusze Royal Navy i pobrzękując szpadami, zeszliśmy na dziedziniec. Edward nie był jeszcze gotowy, więc opadliśmy w nasze wiklinowe fotele, by znów napić się wina. Edward zszedł jakieś cztery karafki madery później, gdy pokraśniały na twarzy Vincent nie był już w stanie wybełkotać zaczętego zdania do końca, a mnie się zebrało na śpiewanie. – We'll rant and we'll roar, like true British sailors! We'll rant and we'll roar, oh all the… Och, Edwardzie! – Wybałuszyłem oczy na widok porucznika, który ukłonił się nam z gracją, aż loki peruki dotknęły niemalże ziemi. Biła od niego tak silna woń perfum, że kichnąłem kilka razy, nim udało mi się wykrztusić pierwsze zdanie. – Mó… mówiąc, że przyyyjęcie za… zaczyna się o ósmej, miaaaałeś na my… myśli jutro? – Oh, all the salt seas! – dokończyła tańcująca na krawędzi stołu Barachło i zleciała na ziemię, wzbijając chmurę kurzu. Spodeczek z winem, który jej troskliwie podsunąłem, był pusty. – Boże! – Edward ze zgrozą spojrzał na Vincenta, który właśnie zapadł w pijacką drzemkę. Kapelusz Fowlera zsunął się i przywalił półprzytomną papugę. – Nie wiedziałem, że już tak późno! – Nie prze… przejmuj się – wybełkotałem, próbując wstać. – Znaleźliśmy sobie coś… coś do roboty. Poza tym, cze… czekanie na ciebie to rozkosz. – Musimy się śpieszyć! – Edward aż podskoczył, przejęty. – Rozumiem, spóźnić się godzinę, ewentualnie półtorej, ale dwie? Billy, włóż to natychmiast. Zajęty próbami dźwignięcia się do pionu nie zauważyłem szybkiego ruchu przyjaciela, a w ułamek sekundy później na twarz skoczyło mi coś wielkiego, włochatego i najwyraźniej żywego. Wrzasnąłem przerażony i opadłem na fotel,


szamocząc się zaciekle z przeciwnikiem. – Co się, kurrrwa, dzieje? – czknął Vincent i otworzył szeroko oczy. – Nic takiego, mój drogi – stwierdził sucho Edward. – Billy toczy walkę z peruką. Najnowsza londyńska moda, dwanaście funtów w sklepie pana… – Wcale nie! – pisnąłem. – Spra… spawdzałem tylko, czy można ją… ją nosić na leeewo. Bambo, zaprzęgaj powóz!

Droga do Port Royal, która na ogół zabierała około pół godziny, ciągnęła się bez końca. Pierwszą przerwę w podróży spowodował Vincent, który bełkotliwie przypomniał nam o szkodzących mu pomarańczach i wyskoczył, ledwie powożący Bambo pociągnął za hamulec. Wykorzystałem chwilę, by przezornie zabraną karafką poczęstować również naszego woźnicę, co wywołało kolejny postój, gdy na szczególnie ostrym zakręcie Bambo spadł z kozła i odtoczył się w ciemność. Chichocząc i potykając się o własne nogi, szukaliśmy go blisko kwadrans, dopingowani wrzaskami kołujących nad nami papug. W końcu nawet Edward przestał psioczyć na spóźnialskich i pociągnął na uspokojenie kilka tęgich łyków, a gdy wspólnie windowaliśmy Murzyna na kozioł, ryczał sprośne piosenki równie głośno jak ja czy Vincent. – Przywiążmy go – zaproponował Fowler, wymachując grubą liną. – Wątpię, czy go znajdziemy, jak zleci po raz drugi. Noc jest coraz ciemniejsza. – Dobry pomysł – zapalił się Edward. – Sądzę, że każdy woźnica powinien być przywiązany podczas jazdy. Dla własnego bezpieczeństwa. Poruszę ten temat podczas najbliższej rozmowy z gubernatorem. – Jesteś genialny, Edward – rzucił Vince i zawiązał węzeł wokół talii Bamba. – A jak któregoś przypili i nie zdąży się odplątać? Gwarantuję ci, że rychło pod bramami hacjendy ujrzymy delegację woźniców, żądnych rozmowy z pomysłodawcą ustawy. – Może jeszcze zakażesz picia podczas jazdy, co? – Zachichotałem, pomagając Fowlerowi. – Ale się ciebie krotochwile trzymają, mój drogi.


Przez resztę drogi rozmowa nie kleiła się zbytnio, głównie przez to, że pijany Bambo zapomniał o szacunku dla praw fizyki i powoził jak szaleniec, wyjąc potępieńczo i strzelając z bata. Wytrzęsło nas bardziej niż podczas najgorszego sztormu i gdy powóz zahamował wreszcie przed bramą rezydencji Morgana, gorzko żałowałem swej szczodrości. – Już nigdy w życiu nie poczęstuję tego czorta winem – oznajmiłem, podnosząc się z podłogi, na którą stoczyłem się po ostatnim wyboju. Po niewyraźnych minach Vincenta i Edwarda poznałem, że popierają mnie w całej rozciągłości. Drzwi powozu skrzypnęły cicho, otwierane przez starannie uczesanego, upudrowanego lokaja w bogatej liberii. Służący zrobił krok w tył i wykonał uniżony ukłon. – Tuszę, że… – zaczął. – Co? – przerwałem mu natychmiast. – Co tuszę, co? Że za gruby jestem? Coś ci się nie podoba? – Billy, stajesz się przewrażliwiony. – Edward zeskoczył na biały żwir ścieżki. – Ten dobry człowiek chciał tylko nas powitać. – Rzecz jasna – powiedział skwapliwie nieco pobladły lokaj. – Tuszę, że… – Słyszałeś, Vince? On mnie normalnie obraził. – …że zacny kapitan William O'Connor z towarzyszami, porucznikiem… – Ja bym mu walnął – czknął Vincent. Nieszczęsny lokaj pobladł jeszcze bardziej, ale nim zdążyłem zrealizować swój zamiar, Edward pociągnął nas do rezydencji. Minęliśmy kilku sztywnych, kłaniających się lokajów, którzy z wyuczoną grzecznością czekali na ostatnich spóźnionych gości, przeszliśmy obok gromadki wesoło rozprawiających stangretów, którzy przemyconą pod kubrakami gorzałką umilali sobie oczekiwanie na wielmożów, i zagłębiliśmy się w ogrody otaczające pałacyk. Przez ostatnie miesiące Morgan dokonywał cudów przedsiębiorczości, by przywrócić ogrody do stanu sprzed najazdu piratów i ze zdumieniem przyznałem, że osiągnął wielki sukces. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się zadbane klomby kwiatów, fantazyjnie przycięte żywopłoty i przytulne altanki, tu i ówdzie pluskała fontanna lub wznosiła się biała rzeźba greckiej piękności. Księżyc przeglądał się w tafli niewielkich oczek


wodnych, a w powietrzu unosiły się upajające zapachy. Do bram prowadziła szeroka, wysypana żwirem ścieżka, wzdłuż której stali na baczność żołnierze z pochodniami. Szliśmy w milczeniu, zapatrzeni w obwieszone lampionami schody i wielkie, rozświetlone okna sali balowej. Ponad chrzęst żwiru wzbijała się już cicha muzyka smyczkowa oraz głośne śmiechy. – Nie jesteśmy spóźnieni – westchnąłem, gdy weszliśmy po schodach i przepędziliśmy kolejnych gnących się w ukłonach lokajów. – Jeszcze się nie zaczęło. – Ależ zaczęło się. – Edward spojrzał na mnie z oburzeniem. Powstrzymałem się od kolejnego komentarza i obiecałem sobie w duchu, że zainteresuję się bardziej życiem towarzyskim Port Royal. Bynajmniej nie dlatego, że jest samo w sobie ciekawe, ale po to, by uniknąć karcących spojrzeń Edwarda. Bo dla mnie bal u gubernatora Morgana przypominał bardziej antrakt w teatrze aniżeli huczną zabawę, której podświadomie oczekiwałem. Sala balowa pałacu gubernatorskiego przypominała fryzurę średniowiecznego mnicha – jej środek był całkowicie pusty, natomiast pod ścianami, nieopodal kandelabrów i uginających się od przekąsek stołów, kłębił się tłum zaproszonych gości. Wielkie damy o wysoko upiętych włosach i głęboko wciętych dekoltach brokatowych sukien paradowały niczym liniowce, wlokąc za sobą mężów i okazjonalnie wymieniając komplementy, równie entuzjastyczne co nieprawdziwe. Mężczyźni zaś, w większości bogaci jamajscy kupcy i plantatorzy, toczyli się po sali niczym ciężkie, masywne statki Kompanii Zachodnioindyjskiej – z godnością obnosili pokaźne brzuszyska, z udawaną rubasznością wykrzykiwali imiona przyjaciół, a obcych lub konkurentów lustrowali przez monokle i omawiali później w gronie przyjaciół przyciszonym szeptem. Ktoś głośno perorował na temat ceł, ktoś zaśmiał się bez wesołości, ktoś opowiadał anegdotę bez końca. Całe towarzystwo zaś szeleściło koronkami, powiewało bokobrodami i migotało złotymi ozdobami z takim zacięciem, jakby jedynym celem każdego z obecnych było zakasowanie przepychem reszty zgromadzonych. Wśród gości dominowali cywile, dopiero w odległym kącie, przy podwyższeniu dla orkiestry, dostrzegłem kilku mężczyzn w mundurach armii i marynarki, ale ich zachowanie wydawało się nie odbiegać od reszty. – Panie Waters! – wrzasnął Love na widok niepozornego, wspartego na lasce człowieczka w jasnym surducie. W głosie Edwarda było tyle ożywienia, że gdybym go nie znał, stwierdziłbym, że czekał na to spotkanie od dobrych kilku tygodni. – Jakże miło pana znów widzieć! Jak się miewa pani Waters? Pan Waters ukłonił się i z powagą uścisnął prawicę porucznika, po czym razem


znikli w tłumie gości, ciągnąc dysputę o migrenach. Spojrzałem bezradnie na Fowlera. – Billy – szepnął Vincent, równie skonfundowany jak ja. – Chyba widzę Millarda. – Chodźmy zatem. I cieszmy się głośno, jak nas ktoś rozpozna. O to tu chyba chodzi. Ruszyliśmy z dumnie uniesionymi głowami i prawicami na rękojeściach szpad, starając się uspokoić chód, rozkołysany od nadmiernej ilości wypitej malagi i pirackiej jazdy Bamba. Nasze pojawienie zostało skwitowane odpowiednią dawką szeptów i zaintrygowanych spojrzeń, dojrzałem też, że kilka młodszych dam wycelowało ku nam dekolty i zaczęło szybciej je wachlować. Nie zdążyłem jednak przyjrzeć im się baczniej, gdyż Vincent szarpnął mnie za rękaw. Tak, miał rację. Niskiego, łysiejącego mężczyzny w galowym mundurze francuskiej marynarki wojennej, który stał przy misie z ponczem i rozmawiał z tykowatym urzędnikiem Kompanii, nie dało się z nikim pomylić. Zwłaszcza gdy spojrzało się w jego oczy, załzawione i aż skrzące od ironii. – Millard, ty zawszony żabojadzie! – wrzasnąłem ucieszony, ściągając kilkanaście karcących spojrzeń i kilka okrzyków zgorszenia. Zawszony żabojad odwrócił się i uśmiechnął. Naprawdę się uśmiechnął. W chwilę później z entuzjazmem poklepywaliśmy się po plecach i ściskaliśmy sobie prawice. – Sądzę, że nadszedł czas, bym się oddalił – oznajmił wyniośle tykowaty urzędnik i ukłonił się nisko. – Ależ niech pan zostanie, panie Neeth. – Millard skrzywił się. – W życiu nie słyszałem bardziej ekscytującego wywodu na temat cen jedwabiu. Jestem pewien, że moi przyjaciele również chętnie posłuchają, nieprawdaż? – Jak cholera. – Chciałem cisnąć jeszcze coś kąśliwego w ślad za oddalającym się Neethem, ale się zawahałem. Cofnąłem się o krok, przyjrzałem staremu towarzyszowi rejsów i niespodziewanie poczułem, jak wilgotnieją mi oczy. – Boże drogi, Jean Pierre… – szepnąłem. – Co u ciebie słychać? – Wszystko dobrze, Billy. – Były nawigator „Magdaleny” znów się uśmiechnął. – Naprawdę dobrze. Obaj pokiwaliśmy głowami, jakbyśmy w tej samej chwili zrozumieli, że mimo kłótni i niesnasek, mimo złośliwości, a nawet wrogości, w głębi duszy zawsze łączyła nas przyjaźń, a nasze rozstanie było dla Millarda równie bolesne jak dla mnie. Ten prosty gest wystarczył za wszystko – nie musieliśmy przepraszać się w górnolotnych słowach ani wyciągać dłoni z propozycją przejścia na ty. Zwyczajnie


staliśmy naprzeciwko siebie i cieszyliśmy, że się znów widzimy. – Słyszałem, że „Magdalena” poszła na dno – powiedział cicho Millard. – Tak. – Spuściłem wzrok. – Przy abordażu na „Mascarę de Oro”. – Słyszałem, słyszałem i pewnie jeszcze nieraz usłyszę. – Francuz zaśmiał się. – We wszystkich tawernach Martyniki i Gwadelupy nie mówi się o niczym innym, a „Mascara de Oro” z każdym dniem rośnie i potężnieje. Ostatnio mówiono, że miała trzy pokłady armatnie i batalion piechoty na pokładzie. – Ty popatrz! – mruknął Vince. – To my sławni jesteśmy. – U Francuzów. – Skrzywiłem się i spojrzałem na grupkę oficerów Royal Navy, skupionych wokół admirała Simmonsa. Postać głównodowodzącego floty aż kłuła w oczy złotym lamowaniem munduru i śnieżną bielą peruki, przy której moja wyglądała jak szmata do podłogi. Skrzekliwy głos admirała niósł się ponad gwarem innych rozmów, a po pełnych zachwytów jękach poznałem, że stary opowiada o swych przewagach pod Grand Cayman. – Tylu dobrych ludzi oddało w bitwie życie, a łysy skurwysyn przeżył. – Zazgrzytałem zębami. – A teraz zgarnia zaszczyty za zwycięstwo, które wywalczyliśmy mu z McMahonem. – Uspokój się, Billy! – ostudził mnie Vincent. – Przypomnij sobie, co ustaliliśmy, gdy okazało się, że Simmons przeżył bitwę. Niech będzie tak, jak jest. Niech ten stary dureń wierzy w to, że sam wygrał tę bitwę. Gdyby tylko poznał prawdę, poruszyłby pewnie niebo i ziemię, by nas obwiesić na rejach. – A zwykli ludzie morza i tak o wszystkim dobrze wiedzą – powiedział z uśmiechem Jean Pierre. – Morski świat poznał prawdę z chwilą, gdy twoi ludzie czy marynarze McMahona zasiedli w tawernach. Prostych ludzi nie interesują raporty dla admiralicji czy artykuły w prasie. Oni wiedzą, że narwaniec O'Connor zdobył „Mascarę de Oro”, że wyciągnął swych ludzi z niewoli i przejął „Phantom” oraz że ocalił dupsko nadętego angielskiego admirała. Jeśli zdecydujesz znowu ruszyć na morze, Billy, nie opędzisz się od ochotników. Ostatnie zdanie Millard wygłosił z dziwnym smutkiem i spojrzał daleko ponad moim ramieniem. – Nie dbam już o to – odparłem cicho. – Zrobiliśmy, co do nas należało, i wywalczyliśmy sobie spokój. To jedyne, na czym mi teraz zależy. Kątem oka zauważyłem, że Fowler otwiera usta, by coś powiedzieć. Czułem, że wiem, co to będzie, więc uprzedziłem jego słowa, pytając Millarda: – Opowiedz nam lepiej, co u ciebie. Cóż, mundur oficerski doskonale na tobie


leży. – Pamiętna bitwa pod Santa Lucią znacząco poprawiła moją reputację. – Millard zaśmiał się. – Do tego stopnia, że kapitan Voilles zaproponował mi pełnienie funkcji pierwszego oficera na „La Gorgone”. Pociągnął też za kilka sznurków, dzięki czemu trybunał Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej zbiera się, by na nowo rozpatrzyć moje przewiny – zakończył cierpko. – Być może oczyści mnie z zarzutów. – Czy sądy francuskie są równie przekupne i stronnicze jak angielskie? – zapytałem półgłosem. Millard burknął coś, czego nie dosłyszałem, gdyż w tej samej chwili wśród gości poniósł się pełen ożywienia szum. Jego kwaśna mina starczyła mi jednak za całą odpowiedź. – Doskonale się składa – szepnąłem mu do ucha. – Bo nie odebrałeś jeszcze swojej części skarbu. – Skarbu? – Oczy Francuza otworzyły się szeroko. Ale nie było nam dane dłużej rozmawiać, gdyż szpaler żołnierzy wzdłuż prowadzących na piętro schodów z trzaskiem zaprezentował broń, a na samej górze pojawił się gubernator Morgan, odziany w przyozdobiony licznymi orderami galowy mundur kapitana marynarki wojennej. Gubernator schodził powoli i z godnością, roztaczając aurę pogromcy piratów i wyzwoliciela Jamajki, lecz mało kto dostrzegł jego majestat. Osłupiałe spojrzenia mężczyzn i kipiące od zawiści kobiet mierzyły bowiem głównie idącą u jego boku Victorię, strojną w powłóczystą, brokatową suknię z olśniewającym dekoltem. Tu i ówdzie rozległy się ciche jęki zachwytu, nie tylko męskie, jak mi się zdawało. Mój okres fascynacji Victorią już dawno dobiegł końca, gubernator również mało mnie interesował, ale z dużym zaintrygowaniem przyjrzałem się kolejnym honorowym gościom schodzącym za Morganem. Jako następny kroczył wysoki starzec z hardą miną i garbatym nosem, który wyniośle przyjrzał się zgromadzonym gościom i podkręcił czarny, nawoskowany wąsik. Nie miałem wątpliwości, że jest to el almirante Francesco Mendoza. Dalej zstępował rozkojarzony tłuścioch ze złotym łańcuchem, ani chybi gubernator posiadłości francuskich, a za nim pomniejsi oficerowie i urzędnicy cywilni wszystkich trzech narodowości. Goście na balu uśmiechali się i klaskali z zapałem, jakby przyszli na bal tylko po to, by ujrzeć wielonarodową procesję sztywniaków. – Szanowni zgromadzeni. – Morgan uniósł dłonie i oklaski natychmiast ucichły. – Nie będę przemawiał długo, gdyż wiem, że każdy z was rwie się do zabawy.


Znów rozległy się oklaski i śmiechy. – Powiem tylko tyle, że wszyscy jesteście dziś świadkami chwili, która jest… która jest… No, po prostu epokowa. Całkiem epokowa. – Morgan pokraśniał, uradowany ze znalezienia pasującego epitetu. – Nie trzeba nikomu wspominać, jak straszny czas przeżyliśmy, gdy nasze miasta zaatakowały dzikie hordy piratów. Tym większa moja radość, że niebezpieczeństwo oddaliło się raz na zawsze. Brawa i tryumfalne okrzyki, kilku grubasów z Kompanii zamachało nawet mięsistymi pięściami, pokrzykując wojowniczo. Vince zachichotał. – Choć niejeden z nas stracił w boju bliskich lub co gorsza majątek, te trudne chwile pokazały nam, że w obliczu zagrożenia potrafimy stanąć jak jeden mąż! – ryknął z uniesieniem Morgan. – Że potrafimy walczyć i zwyciężać! Że państwa i narody, mimo dzielących je różnic, potrafią wspólnie rzucić się do walki! – Co? – mruknąłem do coraz bardziej rozbawionego Vincenta. – Co ten człowiek wygaduje? – Dziś skorzystam z okazji i podziękuję walecznym narodom Francji i Hiszpanii za stanowczą postawę, jaką okazały wobec naszego wspólnego wroga. – Morgan niemalże zataczał się, upojony własną mową. – Niech was Bóg błogosławi za to, że bez wahania walczyliście z nami ramię w ramię i pomogliście rozgromić siły wroga na wieki! Niech parszywi piraci spoczywają tam, gdzie ich miejsce, na dnie oceanów! Zebrani zaczęli klaskać, wiwatować i wykrzykiwać patriotyczne hasła, a wyraźnie już wzruszony Morgan obściskał się z admirałem Mendozą i francuskim gubernatorem. – Słuchajcie, czy my wszyscy ulegamy jakiejś zbiorowej halucynacji? – wykrztusiłem kompletnie zaskoczony. – Przecież Morgan nie jest aż tak głupi! – Głupi nie jest – wycedził Fowler. – Z pewnością natomiast bogatszy. Ciekawe, ile dostał od Mendozy za oficjalne stwierdzenie, że Hiszpanie nie wzięli udziału w bitwie pod Grand Cayman. Psiamać, muszę się napić. – Ja też – powiedział Jean Pierre. – Choćby za to, że wreszcie oficjalnie jesteśmy sojusznikami. – A ja zaraz do was dołączę… – wymamrotałem cicho. Zauważyłem bowiem, że Victoria, choć uśmiechnięta i wdzięcząca się do francuskiego gubernatora, najwyraźniej szuka kogoś wzrokiem. Ogarnęło mnie bardzo złe przeczucie. Ciemności za oknami naraz rozświetliły fajerwerki. Morgan, Mendoza i cała reszta, rozpromienieni i uśmiechnięci, schodzili między zgromadzonych


i przyjmowali gratulacje. Mężczyźni pokrzykiwali raźno, kobiety biły brawo, lokaje uwijali się, uzupełniając tace z kieliszkami wina, a orkiestra grała walca. Wzrok Victorii, tymczasowo uczepionej ramienia francuskiego gubernatora, przeczesywał rozradowany tłum w poszukiwaniu ofiary. W poszukiwaniu mnie. To wszystko wina Edwarda, myślałem gorączkowo, przeciskając się ku wyjściu. Z pewnością to uknuł. Wbrew moim ostrzeżeniom postanowił jednak zabawić się w swata i… – O'Connor! – usłyszałem za plecami tubalny głos ze szkockim akcentem. – Na litość boską, jakże się cieszę, że pana widzę. – McMahon! – Poznałem wysokiego dowódcę „Defender”, a później zdobycznej „Mascary de Oro”. – Cóż, ja również, ale… Widzi pan, mam spotkanie i… – Oczywiście, nie chcę pana zatrzymywać. – McMahon ukłonił się lekko. – Chciałem tylko spytać o zdrowie i… – W porządku, w domu również. – …i czy nie tęskni pan przypadkiem za zacnym panem Butcherem – wyrzucił jednym tchem Szkot i spojrzał na mnie błagalnie. – Cóż, pan Butcher to z pewnością zacny człowiek, ale przygotowywane przez niego jedzenie… – Niech zgadnę. Jest pełne gliny? – Och, Boże, przy tych ilościach wołków zbożowych, które zazwyczaj zajadamy, szczypta gliny by nie zaszkodziła. – McMahon spróbował się uśmiechnąć. – Chodzi o to, że pan Butcher przejawia ogromne zainteresowanie ludzkimi szczątkami i… Zerknąłem zza szerokiego ramienia szkockiego kapitana i aż zmartwiałem. Victoria, torując sobie drogę biustem, parła do Vincenta i Jeana Pierre'a, którzy zatrzymali przechodzącego lokaja i systematycznie opróżniali mu tacę. Wiedziałem, o co ich spyta. – Pan wybaczy, McMahon, ale naprawdę muszę już iść – jęknąłem. – Rozumiem. – Szkot uśmiechał się ze smutkiem. – Zapewne chodzi o damę? – Och, tak, jak najbardziej! – zawołałem i rzuciłem się ku wyjściu. Niestety, nie był to najlepszy moment. Nocne niebo jaśniało dziesiątkami różnokolorowych fajerwerków i rozbawieni goście śpieszyli na schody przed pałacem, skąd dobiegały już pełne zachwytu okrzyki. Od portu dobiegło echo armatnich salutów zakotwiczonych tam okrętów. – Billy! – wyrósł nagle przede mną Edward. – Tu jesteś, mój drogi. Chciałem ci przedstawić kogoś wyjątkowego. Czy pamiętasz może… – Edwardzie, nie teraz. – Próbowałem odsunąć go na bok, ale Edward okazał się nieugięty.


– …jak ci opowiadałem o moim kuzynie, Jamesie? – ciągnął. – Koniecznie musisz go poznać, to absolutnie czarujący młody człowiek. Wyobraź sobie, że… – Że wykonuje tajne misje dla Korony Brytyjskiej? – wypaliłem. – Skąd wiedziałeś? – Edward był wstrząśnięty, ale bynajmniej nie zmieszany. – Tak czy owak, nie wybaczyłbym sobie, gdybym ci go nie przedstawił. James? James Love, odziany w szykowny surdut, stał w nonszalanckiej pozie w blasku wielkiego kandelabru i palił cygaro, lustrując każdy mijający go dekolt. Niespodziewanie na jego twarzy pojawiło się całkowite oszołomienie, lecz w tej samej chwili widok zasłoniło dwóch grubych, śmiejących się rubasznie plantatorów. Gdy przeszli, ujrzałem Jamesa zahipnotyzowanego biustem stojącej przed nim Victorii. Córka gubernatora zadała jakieś pytanie, a kuzyn Love'a machinalnie wskazał ręką w moim kierunku. – Uknułeś to wszystko – warknąłem, uwalniając rękaw z uścisku Edwarda. – Celowo sprawiłeś, że ja i ta baba… – Ależ, Billy! Nawet nie przyszłoby mi to do głowy! – Tak? To teraz wykaż się i zatrzymaj ją jakoś. Pchnąłem Edwarda w kierunku nadciągającego dekoltu, a sam zanurkowałem pod ramieniem jakiegoś dżentelmena, zdecydowany przebić się do wyjścia, choćbym musiał dobyć broni. Na niebie rozkwitały kolejne oślepiające konstelacje, ludzie krzyczeli i wiwatowali. Już czułem wonne powietrze ogrodu, a z nim nadciągającą wolność, gdy nagle ramię znów zmiażdżył mi uścisk. – Kapitanie! – huknął mi do ucha gubernator Morgan. Jego oddech cuchnął alkoholem, najwidoczniej zwierzchnik najbogatszej angielskiej wyspy był zmuszony tego dnia niejednokrotnie poprawiać sobie morale. – Dobrze, że pana widzę. Mam sprawę. – Gubernatorze, cholernie się śpieszę – stęknąłem, usiłując się uwolnić, lecz gubernator trzymał mnie mocno. – Rzadko jakoś ostatnio pana widuję – mówił Morgan. – Pomyślałem sobie nawet, że mnie pan unika. Jakby się pan, cholera, pogniewał czy co. – Nie, nie, skądże… – Nie bierz se pan do serca tego wszystkiego, co? – Gubernator szturchnął mnie poufale w żebra, pozbawiając tchu. – Tego więzienia i w ogóle. Niezły z pana frant, O'Connor. Żeglarze pana szanują, zdobył pan udany okręcik i całkiem niezłą fortunkę… No i wie pan, pomyślałem sobie, że pan i Victoria… Pociemniało mi w oczach. Rozejrzałem się, ale znikąd nie mogłem się spodziewać pomocy. Vince i Jean Pierre przemocą zatrzymali kolejnego wyrywającego się


lokaja i opróżniali mu właśnie tacę, a Love, miast bronić mnie przed Victorią, trzymał mocno za łokieć poczerwieniałego na twarzy pułkownika Callahana i ze swadą kompromitował go przed grupką dżentelmenów. Córka gubernatora parła zaś prosto na mnie. – O, właśnie idzie, Vicky, moja najukochańsza… – wystękał Morgan. – Córciu! – Wybawco mój! – wrzasnęła rozanielona Victoria i rzuciła się do ataku z rozcapierzonymi palcami. Jednym szarpnięciem uwolniłem się od jej ojca i skoczyłem ku wyjściu, roztrącając powracających z ogrodu rozbawionych gości. Po drodze zerwałem perukę i zawiesiłem ją na głowie przechodzącego zaskoczonego lokaja, po czym wypadłem na zewnątrz. Pędziłem jak szalony wysypanymi żwirem alejkami, budząc zdziwione spojrzenia żołnierzy z pochodniami, a ścigający mnie wrzask radości przechodził w ryk wściekłości. To dodało mi skrzydeł. Przemknąłem przez bramę i znalazłem się na brukowanej ulicy, wśród powozów i podpitych, chichoczących dziko woźniców. – Kapitanie! – zawył Bambo, gryząc krępujące go linki. – Co się dzieje? – Ratuj się kto może! – wrzasnąłem i ruszyłem biegiem w dół ulicy, ku zaułkom portowym. Nie wiem, czy Victoria naprawdę goniła mnie tej nocy, czy może też jej zaborcza miłość uleciała po kilku krokach. Ja w każdym razie wpadłem w objęcia paniki – bez końca kluczyłem po ciemnych uliczkach, a stukot moich obcasów niósł się echem wśród uśpionych kamieniczek. Zgubiłem trójgraniasty kapelusz, mijane dziwki śmiały się i rzucały wyzwiskami, ale nie zwracałem na to uwagi. Pędziłem, aż odezwał się ból w piersiach, a oczy zalał mi pot. Wtedy się zatrzymałem, zdyszany i wyczerpany. Stałem na kei, nad nieruchomą taflą morza, tu i ówdzie liźniętą srebrzystym blaskiem księżyca. Ciemne kadłuby cumujących okrętów, oświetlone nielicznymi latarniami, ocierały się z głuchym trzeszczeniem o odbijacze, skrzypiały cicho maszty, pluskała woda, z oddali niosły się śpiewy pijanych marynarzy. Chłodna bryza targała mi posklejane od potu kosmyki włosów, owiewając mnie zapachem ryb i morza. Morze. Dlaczego o nim zapomniałem? Bo chciałem. Bo nieszczęśliwa miłość do Manueli pogrążyła mnie w rozpaczy. A gdyby tak wszystko zmienić? – zapytałem się w duchu. Gdyby tak zostawić brudne gierki szczurów lądowych, gdyby tak skrzyknąć chłopaków, przedłużyć list


kaperski i popłynąć gdziekolwiek, na kogokolwiek, po cokolwiek? – „Phantom”… – wyszeptałem. – Kiedy ja cię ostatni raz odwiedziłem? – Och, kapitanie O'Connor – zabrzmiał głos za moimi plecami. – A miałem nadzieję, że będzie pan o niego dbał. Odwróciłem się gwałtownie, sięgając po rapier. Za mną stał dumnie wyprostowany Benedikt Manuu z ramionami założonymi na piersi. – Manuu – warknąłem. – Ostrzegam cię. Ta wojna już się skończyła i… – Wiem – przerwał mi Karib. – Wiem o tym aż za dobrze, kapitanie. Nie przybyłem tu, by walczyć. – A zatem dlaczego? – Bo niewielu ludzi z gromadki ojca Boquity potrafi żeglować, a z pewnością nikt lepiej ode mnie. Nikt też nie jest na tyle szalony, by wpłynąć do Port Royal. – Dotarłeś na Isla de la Exilio? – wykrzyknąłem z niedowierzaniem. – Padre Boquita dotrzymał słowa danego na pokładzie „Nonsuch” – uśmiechnął się Indianin. – A potem dał mi szansę, bym odpokutował za me czyny. Choćby w ten sposób. Karib cofnął się i ukłonił lekko, wskazując puste nadbrzeże i rząd cichych, postukujących cierpliwie kadłubów. Manuela szła bezszelestnie, jakby płynęła w powietrzu. Oniemiały patrzyłem na jej jasną suknię, lśniącą żywym blaskiem księżyca, oraz rozpuszczone, unoszone tchnieniem bryzy włosy. Już nie wydawała się indiańską księżniczką, lecz eteryczną zjawą, czarodziejką z baśni. Starczyło jednak, bym spojrzał w jej oczy, ogromne i gorące, by wiedzieć, że istnieje naprawdę. Że istnieje i idzie w moim kierunku. – Manuelo… – szepnąłem chrapliwie. – Przecież… przecież mnie odtrąciłaś. Przecież powiedziałaś, że twoje miejsce jest u boku brata. – I nie pomyliłam się – odpowiedziała cicho Hiszpanka i wsparła dłonie na moich ramionach. Jej skóra pachniała słońcem i kwiatami, a oczy skrzyły się niczym powierzchnia oceanu. Bezwiednie ująłem ją w talii i pogładziłem po włosach, wciąż nie dowierzając. – To… to co tu robisz? – Te kilka miesięcy na Isla de la Exilio, w towarzystwie brata i ludzi, których wokół siebie zgromadził, pozwoliło mi uspokoić wzburzone myśli. W pewnym momencie poczułam, jak opuszczają mnie duma i wściekłość, dwa uczucia, które torowały mi drogę przez tę zawieruchę. Uświadomiłam sobie, że nie muszę już dłużej odgrywać wyniosłej mścicielki. De Lanvierre nie żyje, Armando został odnaleziony, piraci pokonani, zły czar prysł. Przebudziłam się.


– Przebudziłaś się… – Tak, i zrozumiałam wtedy, że jestem nędzarką. Mam tylko trzy rzeczy na tym świecie: miłość cioci Klary, miłość mego brata i twoją miłość, Billy. O ile… – Manuela spuściła rzęsy – o ile się nie spóźniłam. – Nie, Manuelo, ja… Mnie… My… – Przepraszam, Billy… Przepraszam, że byłam wobec ciebie okrutna, ale… Nie, nie każ mi tego tłumaczyć. Miałeś rację, padłam ofiarą klątwy, klątwy pychy i gniewu! I przybyłam tu, skruszona, bo chcę cię spytać, czy… Czy ty wciąż… – Tak! – Zaśmiałem się, ogłupiały ze szczęścia. – Tak! Tak! – krzyczałem, tuląc ją z całej siły. – O „Phantom” też pan zadbaj – rzucił Indianin i ruszył do swej łodzi. Obracałem się jak w tańcu i świat się rozmył, widziałem tylko roześmianą, zapłakaną ze szczęścia twarz Manueli. Gdzieś mignęła mi półprzejrzysta postać Drake'a, który wykonywał wytworny ukłon, ale nie przyglądałem się zbytnio. Mój cały świat utonął w pocałunku. Karaibską krucjatę wreszcie zakończyło zwycięstwo.

===b1hpUGdR


Od autora

Podobnie jak w tomie pierwszym dylogii „Karaibska krucjata”, również w „La Tumba de los Piratas” poważyłem się na splatanie faktów z własnymi wymysłami. Starałem się zachować możliwie największą wierność jeśli chodzi o geografię Karaibów, wygląd i uzbrojenie okrętów, przebieg bitew morskich (z wyjątkiem szczegółów takich, jak szturm Edwarda Love'a na „Mascarę de Oro”) oraz ogólną sytuację polityczną w rejonie Indii Zachodnich w połowie XVIII wieku. Osoby zainteresowane historią karaibskiego piractwa pragnę jednakże przestrzec przed uznaniem Christophera de Lanvierre'a i jego świty za postacie historyczne. Wielcy adwersarze Billy'ego O'Connora zostali co do jednego wymyśleni przeze mnie, autentyczni natomiast są piraci „eteryczni”: Drake, Hawkins, Jackson, Teach oraz wszyscy inni, których nazwiska znajdują się na nagrobkach na La Tumba de los Piratas. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest Jan Marten, który po Indiach Zachodnich hulał tylko w powieści Janusza Meissnera „Opowieść o korsarzu Janie Martenie”. Książka ta stanowiła jedną z najwspanialszych lektur mojego dzieciństwa i nie mogłem oprzeć się pokusie, by chociaż w ten sposób podziękować Panu Meissnerowi za zaszczepienie we mnie miłości do karaibskich peregrynacji. Największym moim wymysłem w drugim tomie dylogii jest oczywiście Czarny Szkwał. Takiego demona na szczęście nie wyznawali ani pokojowo nastawieni


Arawakowie, ani też ich następcy, wojowniczy Karaibowie. Magia voodoo, którą uprawia ciocia Klara, również jest dziełem mojej inwencji. Nie znam się na voodoo i wolałbym, żeby tak pozostało. Znawcy broni białej zapewne już w pierwszym tomie domyślili się, że w ręce Billy'ego O'Connora wpadł słynny rapier Francisa Drake'a, który rzekomo otrzymał z rąk królowej Elżbiety na pokładzie „Golden Hinde”. W istocie, starałem się, by jego opis był możliwie najbliższy oryginałowi, ale zmuszony zostałem dokonać pewnego przekłamania. Napis na awersie oryginalnie brzmiał tak: Whoso striketh at thee, Drake, striketh also at us – ktokolwiek uderzy ciebie, Drake, uderzy równie nas. Chcąc jednakże utrudnić identyfikację ducha wielkiego korsarza, zdecydowałem się wyciąć z napisu słowo „Drake”. Swego rodzaju ciekawostką jednakże jest to, że istnieje miejsce, które nosi legendarną nazwę La Tumba de los Piratas. Znajduje się ono na przylądku Buen Suceso półwyspu Mitre, który stanowi najbardziej wysunięty na południowy wschód skrawek Ziemi Ognistej. Na okolicznych wodach rozegrała się bitwa między „Providence”, statkiem ostatniego wielkiego handlarza niewolników Davida Flaxhama, a ścigającymi go okrętami wojennymi Anglików i Francuzów. Flaxham, widząc beznadziejność sytuacji, strzelił sobie w głowę. Pochowano go na przylądku Buen Suceso, w miejscu które potem nazwano La Tumba de los Piratas. Historię tę zaczerpnąłem z opracowania Lwa Kaltenbergha „Czarne żagle czterdziestu mórz”. Na zakończenie chciałbym raz jeszcze podziękować trójce moich przyjaciół: Adamowi Budzyńskiemu, Michałowi Brywczyńskiemu oraz Michałowi Kubiakowi. Ich szczery entuzjazm, z jakim angażowali się w nasze karaibskie erpegowanie, był dla mnie najwspanialszym źródłem inspiracji. Marcin Mortka


===b1hpUGdR


Książki Marcina Mortki

wydane nakładem naszego wydawnictwa 1. 2. 3. 4. 5.

Ragnarok 1940 – tom 1 Ragnarok 1940 – tom 2 Miecz i kwiaty – tom 1 Miecz i kwiaty – tom 2 Miecz i kwiaty – tom 3


6. Martwe Jezioro 7. Karaibska krucjata, cz.1 – Płonący Union Jack 8. Karaibska krucjata, cz. 2 – La Tumba de los Piratas

===b1hpUGdR


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.