REDAKCJA Redaktor naczelny: Maciej Ślużyński Sekretarz redakcji: Robert Wieczorek Skład i łamanie: Oficyna wydawnicza RW2010 Zespół redakcyjny: Oficyna wydawnicza RW2010 Współpraca: Bartosz Adamiak, Ciernik i Pokrzywnica, Marcin A. Dobkowski, Piotr Kamiński, Łukasz Kotkowski, Kazimierz Kozłowski, Piotr Przemysław Muszyński, Paweł Pollak, Przemysław Michał Poznański, Przeczytanki, Aleksandra Silaqui Radziejewska, Flora Woźnica, Agnieszka Żak.
ISSN 2300-5645
WYDAWCA Oficyna wydawnicza RW2010 Os. Orła Białego 4 lok. 75 61-251 Poznań marketing@rw2010.pl www.rw2010.pl Serdecznie zapraszamy do współpracy wszystkich recenzentów, blogerów, dziennikarzy, autorów, księgarzy i wydawców. Propozycje tekstów lub linki do tekstów należy nadsyłać na podany adres poczty elektronicznej. W sprawach reklamy w magazynie – prosimy o kontakt na podany adres poczty elektronicznej.
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Spis treści SŁOWO WSTĘPNE......................................................................................................5 Maciej Ślużyński: Co jest lepsze – książka czy ebook?............................................6 FELIETONY...............................................................................................................10 Aleksandra Silaqui Radziejewska: Coś pusta ta szklanka, czyli self okiem czytelnika......................................................................................11 Paweł Pollak: Dajcie spokój Słowackiemu.............................................................15 ANALIZY...................................................................................................................18 Marcin A. Dobkowski: Stała cena książki...............................................................19 NOWOŚCI i ZAPOWIEDZI.......................................................................................28 Premierowe tytuły oraz zapowiedzi........................................................................29 Tytuły w nowej szacie graficznej............................................................................43 RECENZJE..................................................................................................................45 Ciernik i Pokrzywnica: Upolowane: Marek Hemerling „Pillon i Synowie”...........46 Kazimierz Kozłowski: Niekoniecznie o wampirze.................................................51 Agnieszka Zając „Bezglutenowe wariacje kulinarne” – okiem pierwszej czytelniczki...............................................................................53 Z notatnika prowincjonalnego nauczyciela.............................................................56 Marcin Mroziuk: Dokąd zmierza świat?.................................................................58 Marta Pyznar – Cykl o komisarzu Wątrobie to moje tegoroczne odkrycie.............60 WYWIADY.................................................................................................................62 Przemysław Michał Poznański: Czytelnika trzeba zaskakiwać – wywiad z Vincentem V. Severskim......................................................................63 Flora Woźnica: Wywiad z Pawłem Majką...............................................................69 Przeczytanki: Wywiad z Bartłomiejem Trokowiczem, autorem opowieści „Pan Misio”.............................................................................................................75 SELF-PUBLISHING...................................................................................................78 Agnieszka Żak: Self-publishing po zamknięciu Wydaje.pl.....................................79 3
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Jaki powinien być idealny serwis................................................................81 Co dalej?......................................................................................................83 Bartosz Adamiak: Saga Wydaje.pl – historia wzlotu i upadku................................85 2012 – Wydaje.pl pozyskuje inwestora...................................................................87 Piotr Przemysław Muszyński: O Vanity Press, Self Publishingu i wydaniach subsydiowanych..................................................................................93 Łukasz Kotkowski: Rok temu wydałem książkę. I co z tego?................................98 Piotr Kamiński: Darmowe ebooki jak sikanie za free...........................................103 PROZA......................................................................................................................107 Istvan Visary: ZA MISECZKĘ MLEKA...............................................................108 Stanisław Truchan: TAO ARIADNY....................................................................115 I. Locus phragmitis............................................................................................115 II. Tao.................................................................................................................124 III. Kafù.............................................................................................................132
4
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
SŁOWO WSTĘPNE
5
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Maciej Ślużyński: Co jest lepsze – książka czy ebook? Pytanie zadane w tytule nie jest według nas kontrowersyjne. Jest za to zupełnie pozbawione sensu. Tym większe nasze zdziwienie, iż dyskusja na ten temat przewija się przez polskie media z uporem godnym lepszej sprawy. A skoro jest dyskusja, to i my włączyć się do niej musimy... No to może tak:
Jeśli tak ma wyglądać przyszłość ebooków, to jesteśmy przeciw.
6
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Ale jeśli tak wyglądać ma przewaga książki nad ebookiem – to trudno nam się z tym zgodzić...
7
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Nie chcielibyśmy, żeby tak to się skończyło...
8
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Tylko że, póki co, chyba jest raczej tak...
Tym pesymistycznym akcentem kończymy i... zaczynamy jednocześnie, bo zapraszamy do lektury pozostałych tekstów w naszym magazynie.
9
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
FELIETONY
10
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Aleksandra Silaqui Radziejewska: Coś pusta ta szklanka, czyli self okiem czytelnika Autorka prowadzi bloga Kroniki Nomady. W czasach, gdy hormony szalały w moim nastoletnim organizmie i wydawało mi się, że cały świat stoi przede mną otworem, miałam marzenie: napisać i wydać COŚ. I nawet udało mi się w połowie dopiąć swego: stworzyłam kilkunastostronicowy tekst, wpisujący się (jakżeby inaczej) w szeroko pojęte fantasy. Szczęśliwie dla mnie (i dla was) ten niezwykły rękopis gdzieś mi zaginął i tym sposobem nie zostałam drugim Tolkienem, Martinem czy inną LeGuin. Strach pomyśleć co by było, gdybym urodziła się po 1990 roku, swoje genialne pomysły zapisywała na blogu i przekonana o wyjątkowości dzieła uparła się je wydać. Bo przecież dzisiaj wydać książkę jest niesamowicie łatwo: ot, wystarczy przesłać tekst do wydawcy, zapłacić kilka tysięcy i voilà! Ośmieszenie i niemal na pewno zamknięta droga do normalnego wydania własnej książki gotowa. Taaak, zdecydowania cieszę się z faktu, że za moich czasów nie było złodziejskich firm zajmujących się spełnianiem na siłę nierealnych marzeń. Ok, zanim zrobi się tu zbyt duży chaos, musicie wiedzieć, że tak naprawdę nie mam nic do typowego self-publishingu (czy też jak to ładnie po polsku brzmi: samopublikowania.) W wielu przypadkach ma on sens i bywa jedynym wyjściem dla pisarzy tworzących dzieła niszowe czy też nietypowe (o czym za chwilę). Tym, co sprawia, że budzi się we mnie bunt i chęć mordu, jest vanity publishing, czyli przekładając z polskiego na nasze: czyste złodziejstwo i żerowanie na słabej psychice debiutantów. Co najgorsze: chociaż sprawa ta wraca z regularnością tornad w Kansas, to zawsze, ale to zawsze generuje takie same (pod względem merytorycznym i emocjonalnym) komentarze, które koniec końców niewiele do tematu wnoszą. Sama czasem zasiadam w loży szyderców, ale – wierzcie mi! – moja szydera (i szydera ludzi z Polskiej Fantastyki) nie jest zawsze tylko czystą złośliwością, bywa rozpaczliwą i skazaną na niepowodzenie walką o godność tych naiwnych, którzy zawierzyli NR czy innej zgrabnie nazwanej zorganizowanej grupie przestępczej twierdzącej, że „dzisiaj, by wydać książkę, debiutant MUSI ZAPŁACIĆ”. Nie wiem, może za stara jestem, a może, paradoksalnie, nadal drzemie we mnie nastoletnia idealistka, ale zawsze wydawało mi się, że zdrowy układ polega na tym, że to wydawca płaci autorowi. Jeśli debiutant odbija się od kolejnych drzwi, jeśli ciągle nie dostaje kontraktu opiewającego na konkretne pieniądze, to z pewnością ostatnią rzeczą, jaką powinien zrobić, jest szukanie ratunku w samopublikowaniu. A już zwłaszcza w najbardziej zdegenerowanej jego formie, czyli vanity publishingu. Rozumiem, że młody twórca jest łasy na pochwały i z łatwością stawia się w pozycji ofiary „klasycznych wydawnictw”, na czym żerują firmy vanity. Tylko czy serio czło11
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
wiek choć trochę myślący nie wyczuwa fałszu w sytuacji, gdy słyszy: „napisałeś coś genialnego, ale byśmy ci to wydrukowali, musisz zapłacić nam wielokrotność ceny zwykłego druku na żądanie”? Czy Internet nie jest pełen przykładów na to, jak znane nam wszystkim „wydawnictwa” oszukały kolejnego debiutanta, wzięły kasę za redakcję, korektę i promocję, po czym nie zrobiły kompletnie nic poza wydrukowaniem literackiego potworka? Owszem, są ludzie, którzy pomimo kiepskich samodzielnych „selfowych” początków dorobili się jakoś normalnej publikacji. Są nawet tacy, którym pierwsze dzieło, wydane własnym sumptem, otworzyło drogę do klasycznych wydawnictw (ot, Bartek Biedrzycki, Izabela Frączek, Mariusz Zielke, Dariusz Rekosz, Grzegorz Gajek), ale tych kilkoro, z którymi miałam przyjemność rozmawiać, zazwyczaj zdaje sobie sprawę z jakości owych pierwszych dzieł i nawet jeśli myślą o ponownym wydaniu debiutu, to dopiero po gruntownej redakcji. Jest jeszcze jedna cecha łącząca ludzi, którzy zaczynając tak… niefortunnie, jednak wyszli na swoje: niemal wszyscy przygodę z self-publishingem rozpoczęli i zakończyli kilka lat temu. W czasach, gdy całe zjawisko nie było aż tak negatywnie odbierane przez czytelników i gdy w świadomości odbiorcy istniał jeszcze ścisły podział na self-publishing i vanity publishing. Dzisiaj wygląda to nieco inaczej: całe zjawisko samopublikowania, bez względu na dość znaczące różnice między selfem a vanity, jest postrzegane niemal tak samo. W wielu dyskusjach, jakie dane mi było śledzić, niemal nikt nie bawi się w rozróżnianie jednego od drugiego: ot, jeśli ktoś publikuje się sam, to znaczy, że nie nadaje się do normalnego wydawcy, bo jest po prostu zły/słaby/do niczego. I nawet jeśli tematem dyskusji jest vanity publishing, to nieczęsto jest on nazywany po imieniu. Winę za taki stan rzeczy ponoszą zarówno autorzy płacący za wydanie, jak i same pseudowydawnictwa: i jedna, i druga strona często ukrywa przed potencjalnym odbiorcą prawdziwe warunki, na jakich dana pozycja została „wydana”. I tak, nieświadomy niczego czytelnik otrzymuje nagle „książkę”, która jest książką jedynie na poziomie stricte fizycznym: okładka i zadrukowane kartki w środku. Sama recenzowałam swego czasu dwie pozycje z vanity publishingu i jedną typowo selfpublishingową. Nie muszę chyba mówić, które dwie „książki” totalnie nie nadawały się do czytania, a którą wspominam dość ciepło. Tylko gdybym nie pogrzebała nieco głębiej w Internecie i nie zaciekawiła się, dlaczego jedna czy druga tak bardzo różni się od trzeciej, to nawet bym nie wiedziała, że dwie to vanity, a ostatnia to self. I nawet teraz, gdy już znam różnicę, wolę nie ryzykować i z marszu odrzucam wszystko, co nie jest wydane przez klasyczne wydawnictwo. Wyjątkiem są tu rzeczy polecane przez zaufanych znajomych. Jeśli czytelnik mojego pokroju (owszem, dość wymagający, ale będący raczej daleko od pozycji znawcy i gramatycznego nazisty) podczas lektury więcej czasu spędza na zaznaczaniu karygodnych błędów stylistycznych, interpunkcyjnych czy nawet, o zgrozo, ortograficznych, to coś jest zdecydowanie nie tak. A gdy jeszcze później czytam, że za takie „dzieło” autor zapłacił grube tysiące, że 12
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
tego typu tworków jest na rynku zatrzęsienie (jedno z „wydawnictw” vanity publishingowych wypuszcza podobno kilka „książek” miesięcznie), to jakoś przykro mi się robi. Bo nawet jeśli (zaznaczam: JEŚLI) na sto chłamowatych wyrobów trafi się jedna książka, to ani nie mam sił, ani czasu na przedzieranie się przez tony zmarnowanego papieru, by odnaleźć jedną jedyną perełkę. Ktoś mógłby się zapytać: po co to moje marudzenie, skoro sama (mniej lub bardziej sprawiedliwie) wrzucam wszystkie selfy do jednego worka? Powód jest prosty: za każdym razem, gdy na pewnej facebookowej grupie skupiającej miłośników polskiej fantastyki pojawia się dyskusja o selfach, motorem do takowej jest jedno. Oto młody, naprawdę młody człowiek postanowił wydać swoje wiekopomne dzieło. I taki młody człowiek daje się orżnąć, a następnie szuka pomocy wśród fandomu na sfinansowanie „wydania”. Chciałoby się zawołać: gdzie są rodzice, dlaczego nie ustrzegli niewinnej duszyczki przed podpisaniem morderczego cyrografu? Niestety tutaj pokutuje brak podstawowej wiedzy o tym, jak funkcjonuje rynek wydawniczy, a także przerost ambicji. Nie ambicji dziecka (zrozumiałych, bo i mało który nastolatek jest w stanie sam przed sobą przyznać, że jego pisanie/pomysł nie zalicza się do wyjątkowych), a ambicji rodzica. I tak za marzenia jednego i drugiego karę ponosi młody „pisarz”, któremu na 99% nikt już nic nie wyda. Właśnie tych młodych ludzi najzwyczajniej w świecie mi szkoda. Bo kto wie, może któryś z nich, gdyby nieco poczekał, stałby się drugim Dukajem (to byłoby piękne) czy na przykład Martinem (tutaj już bym się tak nie cieszyła, ale to akurat kwestia moich osobistych preferencji). A tak, zazwyczaj start w vanity publishingu plus reakcja oczytanego środowiska na taką publikację skutecznie zniechęca nawet tych „młodych”, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia. Na szczęście pozornie bezsensowne krucjaty przeciwko NR czy WFW przynoszą czasem pozytywne skutki. Już spotykam się z głosami młodych ambitnych, że dzięki często niewybrednym żartom na temat vanity przejrzeli na oczy i zrezygnowali z tej wydawałoby się najprostszej drogi do wydania swojej książki. Tylko wiecie, to nie do końca tak kolorowo wygląda: zapotrzebowanie na platformy selfowe czy też takowe wydawnictwa nie wzięło się z niczego, a już na pewno nie jest spowodowane tylko coraz większym idioceniem społeczeństwa. Sama jakiś czas temu czytałam (i nawet zreckowałam) pewien self, który raczej nie miał szans na „normalną” publikację – tylko i wyłącznie dlatego, że wpisuje się on do niezbyt popularnego (a co za tym idzie: niesprzedającego się jak ciepłe bułeczki) odłamu fantastyki. Autorzy powieści niebanalnych mają dzisiaj „pod górkę” i w takich przypadkach self jest nie tylko uzasadniony, ale też wydaje się jedyną rozsądną drogą do zapoznania czytelnika z czymś… wyjątkowym. Tylko należy podchodzić do tego z spokojem: jeśli twoje dzieło chwali rodzina plus kilkoro znajomych z liceum, to raczej mało prawdopodobnym jest, by ich opinia była miarodajna. Serio: niezmiernie trudno jest krytykować kogoś nam bliskiego. Jeśli natomiast jakieś opowiadanie, książka zyskują uznanie kilku betareaderów, jeśli w grupach czy na stronach zajmujących się 13
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
profesjonalnym ocenianiem tekstów wszyscy chwalą, a wydawnictwa dalej milczą: to wtedy coś jest na rzeczy. Przymierzając się do tego tekstu, miałam jedno założenie: obsobaczyć firmy typu NR, pośmiać się z młodych naiwnych i ponarzekać na ich przerośnięte ego. Ale zaczęłam trochę grzebać w sieci, przeczytałam kilka dyskusji i nie jestem w stanie jednoznacznie potępić samopublikowania. Mogę potępić (i potępiam, bo zło należy piętnować) te kilka „wydawnictw” bazujących na miłości własnej niedojrzałych pseudoautorów. Mogę zastanowić się nad tym, jak wiele genialnych książek przemknęło bez echa, bo zostały „wydane” przez nic nieznaczącą oficynkę, lub też nadal kurzy się gdzieś w szufladzie w oczekiwaniu na poprawę sytuacji na rynku książki. Skoro na zachodzie selfy okazują się bestsellerami (ale takimi naprawdę, nie tak jak książka o stopie ), to może i u nas jest to do zrobienia? A może wystarczyłoby, gdyby wydawcy pozwolili sobie na odrobinę ryzyka? Myślałam, że „Ektenia” będzie takim odczarowaniem debiutów w ebooku, jednak ten pomysł nie wypalił. A szkoda: może wtedy coś by się ruszyło, zmieniło wyjątkowo nie na gorsze, a na lepsze. Tymczasem pozostaje mi i kilku innym osobom walka z wiatrakami i skazane w większości na porażkę próby uświadamiania, że nawet (a może zwłaszcza?) self powinien być zrobiony z głową.
14
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Paweł Pollak: Dajcie spokój Słowackiemu Wpis pochodzi z bloga Paweł Pollak – o tym i owym Przyłapanie przeze mnie Muzy na wypuszczeniu beznadziejnego przekładu „Marsjanina” posłużyło Krzysztofowi Sokołowskiemu za dowód, że wydawnictwa klasyczne wcale nie prezentują wyższego poziomu niż vanity press. Szkopuł w tym, że w trybie vanity żadnych przekładów się nie wydaje, więc nie ma z czym porównywać. Gdyby było, prawdopodobnie zestawialibyśmy skopane tłumaczenie Marcina Ringa z przekładem wykonanym przez osobę, która dopiero zaczynałaby się uczyć angielskiego albo w ogóle zdobywania tej zbędnej umiejętności nie miałaby w planach. Gdyby nie to, że lubię czytać wywody ludzi, nieumiejących oceniać faktów ani logicznie myśleć, pewnie do passusu o mojej analizie bym nie dotarł, bo wcześniej Sokołowski udowadnia, że w trybie vanity publikował Juliusz Słowacki. Jest to taka sama prawda jak twierdzenie, że Sokołowski w księgarni dokonuje zakupu niczym magnat dający wioskę za księgę przepisaną przez benedyktynów, a zatem należy go umieścić na liście Forbesa. Na vanity press składa się cały szereg cech i dopiero kiedy dana publikacja wszystkie je wykazuje, można uznać, że w tej właśnie formule nastąpiła. Wyłożenie przez autora własnych pieniędzy na wydanie książki nie jest rozstrzygające. Nikt rozsądny za vanitowców nie uznaje Stasiuka, Kosika, Tokarczuk, Grocholi czy Łysiaka, a ci wybitni czy popularni pisarze inwestowali własne pieniądze. O, właśnie. To jest słowo klucz. Inwestowali. W dobry produkt, który zamierzali sprzedać, żeby na nim zarobić i mieć na kolejne publikacje. Gdyby nie zarobili, musieliby zwinąć interes. Bo inwestycja w dobry produkt sporo kosztuje. Vanitowiec nie inwestuje, on płaci za wydanie i za nazywanie go pisarzem. Wie albo szybko dowiaduje się, że na swoich książkach zarabiać nie będzie i że pieniądze na ich publikowanie musi zdobywać gdzie indziej. Ale to nie problem, bo vanity jest stosunkowo tanie, wystarczają dwie średnie krajowe. Tu jest pies pogrzebany. Wydanie książki własnym sumptem za czasów Słowackiego było bardzo drogie, mógł sobie na nie pozwolić tylko ktoś bardzo zamożny albo wierzący, że jest tak dobry, że odniesie sukces i inwestycja mu się zwróci. Niepowodzenie zamykało drogę do dalszych publikacji. Vanity jest praktycznie dla wszystkich, a książki można wydawać stale, nie przejmując się, że nikt ich nie kupuje. Vide casus Luizy Dobrzyńskiej, która z przeciętną pensją regularnie uszczęśliwiała świat kolejnymi wytworami swojego głębokiego przekonania, że jest pisarką. Drugim rozstrzygającym punktem jest, że vanity de facto udaje wydanie książki. To nie jest tak, jak usiłuje przedstawiać sprawę Sokołowski, że dobry pisarz postanowił samodzielnie wydać książkę, ale nie chce bawić się w prowadzenie wydawnictwa, więc kupuje na uczciwych zasadach usługę wydawniczą. W vanity press nie ma nic uczciwego, jak twierdzi (czy, nazywając rzecz po imieniu, bredzi) Sokołowski. Wy15
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
dawnictwo typu vanity bierze wszystko jak leci, w tym teksty najeżone błędami i pozbawione sensu, wydaje to w formie surowej albo jeszcze gorszej niż surowej, kantuje autora na kosztach wydania (bo na nich zarabia), wciskając mu kit, że bierze ledwie połowę, a potem oszukuje czytelników, że grafomański płód jest normalną książką. No właśnie, cały tekst Sokołowskiego napisany jest tak, jakby na świecie nie było ludzi, którzy publikować nie powinni – jeszcze albo w ogóle – a którzy publikować bardzo chcą. Jakby wyłącznie utalentowani adddepci pisarstwa albo dojrzali pisarze stawali przed wyborem: vanity, self czy tradycyjne wydawnictwo. Tymczasem do pisania garną się nastolatki, które na swój debiut jeszcze co najmniej dziesięć lat powinny zaczekać, i grafomani, których teksty należałoby zamknąć na wieki w szufladzie, a klucz wyrzucić do muszli klozetowej i spuścić wodę. Psychoskok, Poligraf, Białe Pióro, Warszawska Firma (obecnie Grupa) Wydawnicza umożliwiają im jednak publikację. Na te fakty zwolennicy vanity w rodzaju Sokołowskiego całkowicie zamykają oczy i powtarzają nonsensy o Słowackim i wartościowych książkach, które nie miałyby szans na ukazanie się w normalnych wydawnictwach ze względu na swoją niekomercyjność. No to ja bardzo proszę o podanie nazwisk tych współczesnych Słowackich i utworów na miarę „Beniowskiego”, które ukazały się nakładem wymienionych firemek. Nie działają one od wczoraj, więc powinniśmy już mieć cały zastęp nowych Słowackich i kilka półek utworów będących kamieniami milowymi literatury polskiej. A prawda jest taka, jeśli przejrzeć produkcję tych pseudowydawnictw, że w 97 procentach jest to szajs niespełniający wydawniczych standardów, nie zaś wybitne powieści niezrozumianych artystów, dla których trudno znaleźć na rynku miejsce. Poza tym to jest szajs, który imituje właśnie komercyjną papkę, a nie utwory eksperymentalne, nieszablonowe. Dla tych wcale nie jest tak trudno znaleźć wydawcę. Owszem, Rebis czy W.A.B. ich nie weźmie, ale jest od groma małych wydawnictw, fundacji czy stowarzyszeń, które jadą na dotacjach i zajmują się wydawaniem właśnie takich niszowych rzeczy. Sokołowski ma rację, że duże wydawnictwa ponad miarę ingerują autorowi w tekst, chcą się rządzić na jego poletku. Z tym że vanity nie jest na to żadnym antidotum. Antidotum jest self-publishing, a self-publishing to zupełnie inna jakość niż vanity. Bardzo trafnie tę różnicę wypunktował Krzysztof Kietzman w dyskusji, czy utwory vanity należałoby wykluczyć z prawa ubiegania się o Nagrodę Zajdla: „Selfowi autentycznie zależy na sprzedaży nakładu i promocji - niezależnie od jakości. (...) Self z założenia nie psuje rynku - co najwyżej poszczególne selfy są kiepskie. (...) [vanity to] bardzo krzywdzący model biznesowy, który utrwala przekonanie, że pieniądze idą od pisarza do wydawcy - a nie odwrotnie”. Czyli self inwestuje, a nie płaci za wydanie. I nawet jeśli na początku wydaje mu się, że można wystartować z byle czym, to później zaczyna dbać o jakość, co widać na przykładzie choćby niemieckiego selfpublishingu. W ciągu pięciu lat praktycznie zniknęli ludzie, którzy uważali, że redak16
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
cja to zbędna rzecz. Czyli to, co pisze Kietzman, zostało empirycznie zweryfikowane. Na selfach rynek wymusza podnoszenie jakości, na vanity nie, bo źródłem dochodów vanity nie jest sprzedaż książek. Dołóżmy jeszcze jeden aspekt: w self-publishingu czytelnik nie jest oszukiwany. Wie, z kim ma do czynienia, i może podejść do książki z odpowiednią rezerwą. W modelu vanity dostaje książkę „wydaną przez wydawnictwo” i na ogół jest przekonany, że to takie samo wydawnictwo jak Znak, W.A.B. czy Rebis. Problemem dla polskiego pisarza jest to, że self-publishing, taki prawdziwy, dający szansę na sprzedaż porównywalną ze sprzedażą przez normalne wydawnictwa, w Polsce nie funkcjonuje. Nie ma platformy, która by coś takiego zapewniała. Co do Nagrody Zajdla to bardzo się cieszę z tego, że Robert Szmidt i inni zdecydowali się zaprotestować przeciwko dopuszczaniu utworów z vanity do konkurowania o nominacje. Trochę miałem wrażenie, że jestem jedyną osobą w Polsce, która stara się walczyć z vanity, a okazuje się, że nie, co więcej Robert Szmidt, Rafał Dębski, Andrzej Pilipiuk, Marcin Mortka i Emil Strzeszewski ponieśli większą ofiarę, bo, wycofując swoje książki, zrezygnowali z potencjalnej nagrody, ja wywnętrzam się jedynie na blogu. Natomiast nie do końca rozumiem techniczne problemy z niedopuszczaniem tych utworów do konkurencji (jeśli ci, którzy są władni, taką decyzję podejmą): zapis w regulaminie, że utwory (współ)finansowane przez autora startować nie mogą. W razie wątpliwości niech pokaże umowę. Jest takie brytyjskie stowarzyszenie autorów powieści kryminalnych, które publikujących za własne pieniądze w swoje szeregi nie przyjmuje i, jak rozumiem, z weryfikacją nie ma żadnego problemu.
17
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
ANALIZY
18
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Marcin A. Dobkowski: Stała cena książki Wpis pochodzi ze strony e-Komercyjnie.pl W ostatnich dniach w Internecie rozgorzała debata na temat propozycji mającej na celu wprowadzenie ograniczeń w zakresie promocji i wyprzedaży książek. Obecnie w sejmowej komisji trwają prace nad projektem ustawy złożonej przez Polskie Stronnictwo Ludowe i wspieranej przez Polską Izbę Książki. Analizę ustawy o książce (dalej ustawa) i jej skutków dla czytelników, księgarzy, hurtowników, wydawców i autorów należy poprzedzić uwagą natury ogólnej. Ustawa w proponowanej wersji (do pobrania wraz z uzasadnieniem z tego miejsca) nie zapewnia realizacji celów deklarowanych przez projektodawcę, gdyż jest napisana w sposób bardzo nieprecyzyjny. Na przykład brak definicji wprowadzenia do obrotu, czy wad uprawniających do zwiększenia rabatu. Trudno znaleźć usprawiedliwienie dla takie postawy. Przygotowanie spójnego i czytelnego projektu ustawy nie tylko jest elementem kultury prawnej, ale również ma wpływ na osiągniecie deklarowanego celu. Jaki jest zatem cel ustawy? Mimo obszernego uzasadnienia nie wiemy dokładnie. Czytamy w nim „...obok wspierania kultury i czytelnictwa, prawdopodobnie wpłynie także pozytywnie na utrzymanie i rozwój sieci księgarskiej. Tym samym zasadnie twierdzić można, że proponowana ustawa uwzględnia i popiera interesy mikro, małych i średnich przedsiębiorców trudniących się sprzedażą książek”. Skutki wprowadzenia ustawy warto omówić w podziale na poszczególne grupy uczestników „rynku wydawniczego”. Ilekroć jako źródło wskazywany będzie artykuł, będzie to artykuł z projektu ustawy, do którego link znajduje się we wstępie artykułu. Czytelnicy Projekt posługuje się pojęciem nabywcy końcowego (art. 3.2) i jest to pojęcie znacznie szersze niż czytelnik, czy konsument. Nabywcą końcowym w rozumieniu ustawy jest każdy, kto zawodowo nie zajmuje się dalszą odsprzedażą książki. Książki natomiast zdefiniowano bardzo szeroko w art. 3.1 np. książki, komiksy, podręczniki, przewodniki. Zakup książek przez czytelników (tak będę nazywał nabywców końcowych w tym tekście) w pierwszych 12 miesiącach od końca miesiąca, w którym książkę wprowadzono do obrotu (art. 7.1) będzie wiązał się z wydatkiem co najmniej 95% ceny 19
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
okładkowej (art. 4.1). Ustawa mówi o cenie, ja piszę o cenie okładkowej, która jest różna od ceny nabycia i ceny hurtowej płaconej przez inne niż czytelnik podmioty. Co realnie oznacza, że maksymalny rabat od ceny okładkowej wynosi 5%? Oznacza, że za nowości książkowe będziemy płacić więcej niż do tej pory! Obecnie można kupować je średnio z rabatem 25% od ceny okładkowej. Chcąc utrzymać obecny poziom cen nabycia wydawcy musieliby obniżyć ceny okładkowe o co najmniej 20%. Nie zrobią jednak tego, gdyż najzwyczajniej nie stać ich na obniżenie swoich przychodów o 20% (wyjaśniam to w punkcie wydawcy). Po 12 miesiącach czytelnicy teoretycznie będą mogli kupować książki ponownie z większymi rabatami. Nie koniecznie jednak będzie to dotyczyć wszystkich pozycji i sytuacji. Jak pokazuje przykład Izraela, który niedawno wprowadził podobną regulację, ingerencja w wolny rynek zakończyła się katastrofą – ceny wzrosły, a sprzedaż spadła. Poza tym ustawa dotyczy również książek o krótszym niż rok okresie przydatności np. podręczniki szkolne, podręczniki akademickie, przewodnik - tutaj ustawa skazuje nas na kupowanie zawsze w wyższej cenie. Nawet w przypadku grupowych zakupów podręczników (art. 11.4), ceny będą wyższe niż uzyskiwane przy zakupach „grupowych” obecnie. Ponadto może się okazać, że księgarze nie będą skorzy dawać po roku tak dużych rabatów, gdyż będą musieli zrekompensować sobie straty pierwszego roku (wyjaśniam to w punkcie księgarze). Prawdopodobnie na rynku będzie mniej debiutantów i literatury „ambitnej” lub niszowej (wyjaśniam to w punkcie wydawcy). Mniej będzie nowości książkowych w bibliotekach, gdyż w porównaniu do obecnych ceny nowości dla bibliotek wzrosną o 20-30% (art. 11.1). Reasumując: Czytelnicy zapłacą za książki więcej niż płacili do tej pory. Podwyżka będzie dotyczyć także podręczników szkolnych i akademickich. W bibliotekach będzie znacznie mniej nowości. Dostęp do wiedzy i kultury będzie jeszcze bardziej zależny od zasobności portfela. Można więc przypuszczać, że czytelnicy sięgną więc po książki w wersja obcojęzycznych i „legalne inaczej”, a punkty ksero przy uczelniach przeżyją renesans. Jak miałoby to wpłynąć pozytywnie na kulturę i czytelnictwo wskazywane w uzasadnieniu jako beneficjent ustawy?! Projektodawcy nie dają odpowiedzi innej niż „bo tak mówimy”!
20
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Księgarze Z uzasadnienia ustawy wynika, że to właśnie dla księgarzy powinna ona być korzystna. Nie jest to jednak prawda, gdyż należy zwrócić uwagę, że środowisko księgarskie jest podzielone i ma bardzo niejednolite interesy. Warto spojrzeć więc na ustawę z punktu widzenia każdej z „frakcji”. Zanim jednak przejdziemy do tego, należy zwrócić uwagę na to, co łączy, a nie dzieli. Ustawa nakłada na księgarzy (nazywanych sprzedawcami końcowymi – art. 3.3) obowiązek stosowania ceny okładkowej (art. 8) z uwzględnieniem dopuszczalnych rabatów (art. 11) i z wyłączeniem działań promocyjnych (art. 13.2) pod groźbą kary grzywny (art. 14). Orzekanie o tym odbywa się na zasadach kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia (art. 15). Księgarz, który o dzień za wcześnie sprzeda książkę o 10 groszy za tanio może być sądzony jako drobny złodziej. To jednak nie koniec! Czyn ten zasługuje na większe sankcje! Znowelizowana ma być ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i księgarz może odpowiadać dodatkowo z tego tytułu. Przeprowadzona już nowelizacja nadaje UOKiK możliwość stosowania swoistego rodzaju prowokacji w postaci instytucji „tajemniczego klienta”. Jeśli więc księgarz znajdzie się pod czujnym okiem: UOKiK, organizacji prokonsumenckich, „życzliwych” i konkurencji to będzie zmuszony do bardzo, ale to bardzo skrupulatnego wyliczania ceny w jakiej może sprzedawać książkę w danym miesiącu. Ponieważ odpowiedzialność w przypadku błędu może być duża, hurtownicy raczej nie przejmą ryzyka i nie będą chcieli podawać daty wprowadzenia do obrotu lub zastrzegą, że w przypadku błędu nie ponoszą odpowiedzialności odszkodowawczej. Księgarz będzie więc skazany na sprawdzanie każdego tytułu w katalogu Biblioteki Narodowej, na stronie wydawcy lub w książce. Żmudna i jakże pożyteczna praca. Księgarz na podstawie art. 13.2 nie może zaoferować do kupowanej nowości książkowej gratisu w żadnej postaci. Nie ważne czy jest to produkt, czy usługa np. darmowa dostawa. Nie będzie miał też prawa informować o fakcie uczestnictwa w imprezach targowych, które przy spełnieniu określonych przesłanek (art. 11.3) pozwalałyby obniżyć mu cenę nowości książkowych o dodatkowe 10%. Pomysłodawca, który najwyraźniej uważa, że wyższa cena książki wpłynie jednak pozytywnie na wielkość sprzedaży, o dziwo zabrania sprzedawać książki powyżej ceny okładkowej. Dlaczego? Pozostaje to zagadką. Zapewne księgarzy będzie kusić skorzystanie z nieprecyzyjności art. 11.5 i sprzedawanie książek z większymi rabatami. Nie mniej dotkliwe i nieproporcjonalne sankcje 21
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
mogą skutecznie tą pokusę zwalczyć. Przecież w ekstremalnym wypadku na pytanie „za co siedzisz” może w Polsce paść odpowiedź „za książki”... Księgarze stacjonarni Wydawałoby się, że to najwięksi beneficjenci ustawy. Wbrew pozorom wcale na niej nie skorzystają. Nadal będą znacznie mniej konkurencyjni niż księgarze internetowi. Zwłaszcza, że na rynku internetowym w najbliższych latach można się spodziewać konsolidacji i wejścia do Polski Amazonu. Zdecydowanie też przegrają z sieciami księgarskimi, które chyba najbardziej skorzystają na zmniejszeniu konkurencji ze strony księgarń internetowych. Z chęcią wrócą do cen okładkowych, gdyż dominują nad księgarzami stacjonarnymi: wielkością oferty, dostępnością (wielkość ekspozycji/lokali), lokalizacją, sprawnością logistyczną i budżetem reklamowym. Ponadto w przeciwieństwie do księgarzy stacjonarnych sieci posiadają silne e-biznesy. Pomysłodawca chcąc zapewne dać księgarzom stacjonarnym kolejne narzędzie do zarabiania zobowiązał ich do sprowadzenia na zamówienie czytelnika dowolnej książki w cenie okładkowej powiększonej o koszt dostawy (art. 12.1). Pomijając wątpliwą atrakcyjność tego rozwiązania dla czytelnika, ma przecież to samo szybciej i taniej w księgarni internetowej, nie zawsze będzie to dla księgarza stacjonarnego korzystne. Wydawca zgodnie z art. 9.3 nie ma obowiązku sprzedać mu książki z rabatem, czy nawet w cenie okładkowej – może zażądać więcej. Nie wiem czy szukanie, zamawianie i sprowadzanie może być czymś innym niż utrapieniem. Co prawda przepis ten dotyczy wyłącznie „prawdziwych” księgarzy stacjonarnych, gdyż wyłącza sklepy w których większość przychodu generują inne produkty. Stosując to kryterium, może się okazać, że księgarzy stacjonarnych już nie ma, a pozostały jedynie sklepy wielobranżowe. Księgarze internetowi Ustawa powstała jako odpowiedź na wojny cenowe i psucie rynku, za które odpowiadają ponoć księgarnie internetowe. Pomysłodawca chciałby zawrócić bieg historii i zapomnieć, że 30% obrotu książką odbywa się w sieci. Wejście w życie ustawy nie oznacza bynajmniej dla księgarzy internetowych braku możliwości konkurowania ceną. Nadal będą konkurować, gdyż przy zamówieniu składającym się nie tylko z nowości książkowych, a takich zamówień jest najwięcej cena zakupu w internecie będzie zawsze niższa. Księgarze internetowi mają też inne atuty. Szersza oferta, większa dostępność, wygoda zakupu i przyjazne konsumentowi 22
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
prawo (np. do odstąpienia od umowy) wydają się być tym czymś, czego nie posiadają księgarze stacjonarni, czy sieci księgarskie. Natomiast ustawa wymusza na księgarniach internetowych wprowadzenie szeregu kosztownych zmian w systemach informatycznych i wzięcia pełnej odpowiedzialności za poprawność pozyskiwanych z wielu źródeł danych. Wiele księgarń internetowych będzie zmuszona do migrowania na inne oprogramowanie, gdyż dotychczasowych dostawca nie będzie w stanie zaoferować odpowiedniej funkcjonalności wymaganej wyłącznie w handlu książkami. Zmiany polegającej na rozpoznawaniu i „omijaniu” nowości książkowych będą wymagać np.: kody rabatowe; programy lojalnościowe; rabaty za wielkość zamówienia; zmiany ceny dostawy lub darmowa dostawa zależna od ilości lub wartości zamówienia; naliczanie rabatów/punktów/charge back. Zmiany wymagać będzie integracja z dostawcami (pobieranie daty wprowadzenia do obrotu) lub dodatkowa integracja z bazą Biblioteki Narodowej. Pomijając wykonalność, czas realizacji i poprawność takich zmian, koszty wyniosą nie mniej niż kilka tysięcy złotych (wstępne oszacowanie w kilku popularnych systemach). Podobny problem mają księgarze stacjonarni, ale zdecydowanie na mniejszą skalę, gdyż oferują mniej książek w sprzedaży. Sieci księgarskie Sieci księgarskie skutecznie konkurowały i wypierały z rynku małe księgarnie stacjonarne od lat. Robiły to, nie konkurując ceną! Jeszcze do niedawna EMPIK czy Matras sprzedawały książki w cenach okładkowych. Dopiero pojawienie się księgarń internetowych doprowadziło do realnego spadku cen książek i wymusiło na sieciach księgarskich konkurowanie ceną, również w internecie. Ustawa w pewnej mierze eliminuje zagrożenie dla sieci księgarskich jakim były księgarnie internetowe. Jednocześnie wzmacniając pozycję sieci wobec księgarń stacjonarnych. Obok wymienionych powyżej (punkt o księgarniach stacjonarnych) przewag sieci księgarskie mają jeszcze atut w postaci wyłączności...o których dziwnym trafem ustawa milczy, a powinna mieć coś dopowiedzenia choćby ze względu na art. 12.1. Reasumując: W całej ustawie jedynym realnym beneficjentem wydają się być sieci księgarskie. Trudno uwierzyć patrząc na restryktywne zapisy i wysoce prawdopodobny spadek sprzedaży, aby dodatkowe 15-20% marży ze sprzedaży jednostkowej to kompensowało. 23
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Hurtownicy Ustawa nie reguluje właściwie kwestii pośredników w handlu książkami. Trudno sobie wyobrazić uregulowanie rynku z ich pominięciem, najwyraźniej pomysłodawcy ustawy mają bardzo bujną wyobraźnię lub legitymują się nikła znajomością rynku. Nieoficjalnie hurtownicy twierdzą, że nic się nie zmieni w zakresie warunków handlowych tzn. nadal będą oczekiwać takiego samego rabatu od wydawcy (około 50% ceny okładkowej) i oferować taki sam księgarzowi (od 25% do 45% ceny okładkowej) niezależnie od tego, czy książka jest w okresie kiedy jej cena nie może być obniżana czy nie. Jak słusznie zauważają nie mają obowiązku, środków, narzędzi, ani interesu aby komplikować sobie życie. Zdecydowanie nie są gotowi ponosić odpowiedzialność, jeśli udzielą księgarzom błędnej informacji o dacie wprowadzenia do obiegu. Reasumując: Hurt nie jest objęty ustawą i nie chce się w jej realizację angażować, co jest warunkiem koniecznym, aby po wejściu ustawy ceny książek mogły realnie spaść (wyjaśniam to w punkcie wydawcy). Autorzy Ustawa nie mówi właściwe nic o autorach (za wyjątkiem zakazu odsprzedaży egzemplarzy autorskich – art. 9.5), jednak kilku znanych pisarzy lobbowało za ustawą, uparcie twierdząc, że jej wprowadzenie będzie miało wpływ na wysokość ich wynagrodzenia. Umowa pomiędzy autorem i wydawcą jest umowa cywilną. Jak autor jest wynagradzany, zależy wiec w istocie od jego pozycji rynkowej i negocjacyjnej. Czy będzie on miał % od ceny okładkowej, czy ceny hurtowej ma wtórne znaczenie, gdyż naprawdę liczy się, ile to realnie daje złotych ze sztuki i ile sztuk uda się sprzedać. Wejście ustawy nie spowoduje, że wydawcy zmienią na korzystniejsze umowy z autorami (wyjaśniam to w punkcie wydawcy). Istnieje natomiast spore ryzyko, że warunki te będą gorsze ze względu na wzrost ryzyka, a zarobki autorów niższe również z powodu mniejszej sprzedaży i/lub przyjdzie im na nie dłużej czekać. Reasumując: Mniej popularni autorzy lub debiutanci mogą raczej spodziewać się warunków gorszych lub nawet rezygnacji wydawców z wydawania ich książek. Nic więc dziwnego, że w gronie lobbystów na próżno szukać autorów innych niż znani.
24
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Wydawcy Na wydawcy ciąży obowiązek ustalenia i podania ceny okładkowej, oraz daty wprowadzenia do obiegu (art. 4-7). Sankcje jakie mogą ponieść wydawcy są tożsame z tymi jakie przewidziane są dla księgarzy – grzywna (art. 14). Ustawa jest dla wydawców szkodliwa również z innych powodów. Pamiętajmy, że przy powstaniu książki, która stanowi wartość dla kultury i czytelnictwa, główną rolę odgrywają autor i wydawca. Wzrost ceny nabycia w okresie 12 miesięcy odbije się ujemnie na wielkości sprzedaży. Historia nie zna wielu przypadków, w których wzrost cen produktów niestanowiących produktów pierwszej potrzeby w biednym społeczeństwie doprowadził do wzrostu sprzedaży. Wydawca najczęściej otrzymuje wynagrodzenie za książki w wysokości 50% ceny okładkowej. Wypłata następuje po 9-12 miesiącach od jej dostarczenia pośrednikom. Oczywiście otrzymuje je tylko za sprzedane egzemplarze, a nie za wszystkie dostarczone. Wydawca w związku z tym nie obniży ceny okładkowej, tak aby ceny dla czytelników nie wzrosły. Najzwyczajniej nie stać go na to. Wejście ustawy nie zmieni przecież kosztów stałych, kosztów praw autorskich, kosztów wydania (redakcja, korekta, skład, okładka, druk), kosztów promocji i dystrybucji (wyjaśniam w punkcie hurtownicy). Skąd więc wydawca miałby mieć środki na obniżenie ceny okładkowej o 25%? Wydawca nie będzie ze względu na brak możliwości organizowania promocji i wyprzedaży książek, które słabo się sprzedają ryzykował większych nakładów, a nawet wydawania ambitnej literatury lub mniej znanych pisarzy. Rozwiązanie proponowane w art. 7.2 nie jest tożsame z wyprzedażą i nie może być traktowane jako skuteczne narzędzie poprawy płynności finansowej wydawcy. Dla wydawcy zaangażowanie kapitału wzrośnie. Zwłaszcza, że nie będzie mógł już w swoim własnym sklepie sprzedawać książek z większym rabatem niż inni sprzedawcy końcowi. Pozbawi go to jedynej możliwości uzyskiwania przychodów z książki w krótszej perspektywie czasu niż okres rozliczeń z pośrednikami. Reasumując: Wydawcy nie obniżą cen okładkowych. Będą minimalizować ryzyko zmniejszając nakłady i unikając wydawania literatury ambitnej, niszowej lub mało znanych autorów. Zwrócą się w stronę ebooków, które mimo wyższego VAT (23%) stanowią szansę na poprawę płynności, wyższą stopą zwrotu i obarczone są mniejszym ryzykiem.
25
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Podsumowanie Analizują skutki wprowadzenia proponowanej ustawy, celowo pominąłem zagadnienia związanie ze zgodnością ustawy z konstytucją, ustawą o swobodzie działalności gospodarczej i jej spójności z polskim i unijnym prawem. Nie przedstawiłem też kontrpropozycji ratowania „książki”. Pominąłem przepisy o subskrypcjach, handlu transgranicznym itp. gdyż są enigmatyczne, chaotyczne i dodane jakby na siłę do ustawy. Czymkolwiek zdaniem projektodawcy jest kultura i czytelnictwo, nie wiem jak zyskają na zmniejszeniu sprzedaży książek, ograniczonym dostępem do „ambitnej” literatury, zubożeniem oferty bibliotek, zmniejszoną liczbą debiutów polskich pisarzy, ucieczką do literatury wydawanej w językach obcych i zwiększeniu zjawiska „piractwa”. Utrzymanie i rozwój sieci księgarskiej... należy stwierdzić, że jest to jedyny cel, który ustawa ma szanse zrealizować. Szkoda, że dotyczy jednej lub dwóch doskonale wszystkim znanych sieci oraz odbędzie się kosztem wszystkich innych uczestników rynku wydawniczego. Interesy mikro, małych i średnich przedsiębiorców trudniących się sprzedażą książek... niestety nie zostaną zabezpieczone, a już na pewno nie wszystkich, gdyż te nie są jednolite i stoją w sprzeczności z interesem sieci księgarskich. Wiązanie wartości książki z miejscem i ceną jej nabycia jest swoistego rodzaju nieporozumieniem. Dobra książka kupiona w markecie, czy w księgarni stacjonarnej lub przeczytana po wypożyczeniu w bibliotece pozostaje dobrą książką. Nie ma wpływu dla czytelnictwa i kultury jakim kanałem „sprzedaży” i w jakiej cenie trafiła do czytelnika. Ustawa jest po prostu zła i dyskusja nad nią powinna skończyć się już na tym etapie. Zdecydowanie powinniśmy podjąć dyskusję o czytelnictwie w Polsce i być może kroki prawne mogące poprawić sytuację. Obecnie ma już miejsce wiele ciekawych inicjatyw które warto wspierać, a nie produkować kolejne pisane na kolanie ustawy. Zwłaszcza, że najnowsze doświadczenia Izraela i Wielkiej Brytanii pokazują, że nie jest to tak proste jak projektodawcom się wydaje. Pomysł karania grzywnami księgarzy i wydawców, a w ekstremalnych przypadkach osadzanie ich w zakładach karnych (za nieopłacenie grzywny) wydaje się pomysłem raczej z innej epoki. Zwiększenie liczby „inspekcji” w małych i średnich przedsiębiorstwach również zaliczyłbym do chybionych. Próba tak prymitywnego uregulowania rynku książki nie zasługuje na nic innego niż zdecydowany sprzeciw. Mówię to z przekonaniem zarówno jako czytelnik, autor, 26
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
księgarz, wydawca i prawnik, ale przede wszystkim jako obywatel, który w ustawowej ingerencji w wolny rynek widzi przede wszystkim zagrożenie.
27
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
NOWOŚCI i ZAPOWIEDZI
28
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Premierowe tytuły oraz zapowiedzi Eugeniusz Dębski: LUDZIE Z TAMTEJ STRONY ŚWIATA Oficyna wydawnicza RW2010 powieść sf, kryminał
Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzie z tamtej strony świata” w roku 2000 (Wydawnictwo 3,49) i „Tamta strona świata” w roku 2008 (Fabryka słów). Dziś z dumą i satysfakcją prezentujemy wersję elektroniczną najlepszej polskiej detektywistycznej powieści science fiction, wierząc głęboko, że znajdzie ona nowych czytelników, a ci starsi, którzy – tak jak ja – w świat Owena Yeatesa weszli ponad ćwierć wieku temu, także z przyjemnością powrócą do doskonałej prozy Eugeniusza Dębskiego. Polecam wszystkim bez względu na wiek i preferencje literackie – bo to po prostu świetna książka. Maciej Ślużyński, Oficyna wydawnicza RW2010
Ludzie się zmieniają... ale czy aż tak? W niedalekiej przyszłości niektórzy znani ludzie zmieniają się nie do poznania. Wydaje się, że tylko detektyw Owen Yeates to zauważa, i postanawia wyjaśnić, czy to niezwykła zmiana charakteru, czy jakieś zupełnie inne osoby podszywają się pod znanych i lubianych. A jeśli tak – to dlaczego, kto i jak? Inwazja klonów czy dziwna zabawa?
29
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Eugeniusz Dębski: LUDZIE Z TAMTEJ STRONY CZASU Oficyna wydawnicza RW2010
powieść sf, kryminał Druga część przygód detektywa przyszłości Owena Yeates. Tym razem chodzi o... czas. Czy można go spowolnić, tak aby skorzystała na tym cała ludzkość w ogólności, a poszczególni ludzie w szczególności? A może Krater Zgubionego Czasu to zwykła blaga, a firma Time Exploring Company jest sprytnym oszustwem? Owen Yeats zamierza odpowiedzieć na to pytanie, nic mu nie przeszkodzi.
Eugeniusz Dębski: FLASHBACK Oficyna wydawnicza RW2010
powieść sf, kryminał W trzeciej części cyklu pod tytułem „Flashback” detektyw Owen Yeates przechodzi na wcześniejszą emeryturę i zostaje... literatem! Ale jak powiada stare przysłowie, Yeates może porzucić pracę, ale praca nie porzuci Owena. W książce jedną z ról głównych gra legendarny koniak AYO, poza tym dzieje się mnóstwo rzeczy mniej przyjemnych niż kosztowania szlachetnego trunku. Bohater po raz kolejny zostaje wplątany w historię tak niesamowitą, że gdyby chciał ją opisać – nikt by mu nie uwierzył. A wydarzyła się naprawdę...
30
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Agnieszka Zając: BEZGLUTENOWE WARIACJE KULINARNE Oficyna wydawnicza RW2010 przepisy, poradnik
Sami przekonajcie się, że dieta bezglutenowa naprawdę może być smaczna; chleb wcale nie musi smakować jak wata, a bułki nie muszą być twarde jak kamienie. To idealna publikacja dla osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę z dietą bezglutenową, oraz dla ich bliskich. Chorująca na celiakię Autorka prezentuje proste przepisy na pyszne posiłki bezglutenowe. „Bezglutenowe wariacje kulinarne” powstały na bazie wpisów i przepisów z bloga, którego Autorka prowadzi od wielu lat, dzieląc się na jego stronach swoimi doświadczeniami i kulinarnymi eksperymentami. Wszystkie zamieszczone w ebooku przepisy zostały przetestowane przez Autorkę oraz jej córkę. Agnieszka Zając o sobie: „Na co dzień zajmuję się opieką nad moją córeczką Mają, a w wolnych chwilach gotuję i piekę. Jestem członkiem Polskiego Stowarzyszenia Osób z Celiakią i Na Diecie Bezglutenowej”. Antologia grozy ZAPOMNIANE HISTORIE Oficyna wydawnicza RW2010 Antologia opowiadań grozy pod redakcją
Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kogo nigdy nie przeszedł w lesie dreszcz na odgłos pękniętej gałązki, kto nigdy przy ognisku nie przysłuchiwał się historiom o duchach, kto nigdy nie zamyślił się, przechodząc przez cmentarz. W starej skrzyni na strychu, wśród pożółkłych dokumentów, na rozsypującym się w dłoniach papierze, a niekiedy zaledwie w cichym skrzypieniu drewna kryją się historie. Zagubione, ukryte, zapomniane. Często przechodzimy tuż obok, nawet ich nie zauważając. Antologia grozy „Zapomniane historie” ma na celu przypomnienie tych, o których zapomnieć po prostu nie wypada. Dziewięć najlepszych prac wyłonionych w ramach konkursu stanowi tego dowód, a ich autorzy nie tylko
31
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
straszą, ale też zmuszają do myślenia. Groza bowiem niejedno ma imię i różne oblicza.
Antologia GDZIEŚ DALEKO STĄD Wędrowcy, włóczędzy, wagabundzi Oficyna wydawnicza RW2010 Antologia opowiadań pod redakcją Dawida Juraszka.
Wędrowcy przemierzający dalekie strony. Włóczędzy odchodzący w siną dal. Wagabundzi uciekający byle dalej. Autorzy niniejszego zbioru poszybowali wysoko na skrzydłach fantazji, zeszli głęboko w labirynt wyobraźni, zapuścili się daleko w gęstwę marzeń, snów i koszmarów – wszystko po to, by oderwać się od tego, co bliskie, i choć na moment znaleźć się gdzieś daleko stąd. Od pustyń Lewantu, przez otchłanie galaktyk, po zawikłane mapy ludzkich losów, każde z tych dziesięciu opowiadań zabierze Cię w podróż, której przecież tak bardzo potrzebujesz. Jak my wszyscy. Spis treści: Stanisław Truchan: Tao Ariadny Andrzej Sawicki: Multiplet Anna Dominiczak: Zniknięcie mojego przyjaciela Maciej Żytowiecki: Kołysanka Bartłomiej Dzik: Brussels City Marek Ścieszek: Dom Grzegorz Piórkowski: Strachy Przemysław Karbowski: Expeditio frustrati Tomasz Mróz: Noc w czarnym mieście Dawid Juraszek: Ostatnia droga
32
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Marcin Orlik: KSIĘGA STUDENCKA Oficyna wydawnicza RW2010 fantastyka, humor, zbiór opowiadań
Studia... W życiu prawie każdego studenta to czas magiczny – w przenośni i dosłownie. Jak go przetrwać? Jakoś trzeba. Księga opisuje niezwykłe przygody młodych ciałem i duchem bohaterów, którzy dzięki swojej wrodzonej bądź nabytej zaradności życiowej, podpartej ciągłym studiowaniem niezawodnego „Vademecum studenta”, wychodzą cało z każdej, nawet najbardziej zagmatwanej sytuacji. A takie w życiu polskiego studenta są na porządku dziennym, choć słowo „porządek” występuje tutaj wyłącznie w sensie metaforycznym. Radek i Polon dowiedzą się, jak poradzić sobie z sąsiadką z dołu, dlaczego warto iść na najnudniejszy wykład świata, jak oswoić Księcia Dzielni oraz jak przeżyć studia za granicą. Jeśli kiedykolwiek cokolwiek studiowałeś – przeczytaj i zobacz, co mogło cię (na szczęście bądź na nieszczęście) ominąć. W „Księdze studenckiej” absurd miesza się z satyrą, a w świat realny wkraczają stwory z niezmierzonego kosmosu studenckiej wyobraźni. Karolina Andrzejak: CZYSTY OGIEŃ wydawca: RW2010 powieść fantasy, romans
Anna Markowska przeżyła rodzinną tragedię. Mimo rozpaczliwej tęsknoty za najbliższymi walczy o odzyskanie życiowej równowagi. Niestety wszystko wskazuje na to, że czas radości i spokoju minął bezpowrotnie... Za sprawą chłopaka ze snu Ania trafi w sam środek gry, w której stawką będzie jej obdarzona niebywałą mocą dusza. Dziewczyna będzie musiała wybrać między dobrem a złem, między miłością a ocaleniem świata ludzi. Czy podejmie właściwą decyzję? Po stronie tej z pozoru zwyczajnej młodej kobiety staną anielscy wojownicy oraz niezwykły święty, który w przeszłości był ochroniarzem. Jej przeciwnikami będą najgorsi, najokrutniejsi z upadłych oraz człowiek, któremu Ania 33
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
odda serce. Walka rozegra się na granicy jawy i snu. Koszmar okaże się cudem, a sprzymierzeńcy okażą się zdrajcami. „Czysty ogień” to historia, w której granice między dobrem a złem nigdy nie były tak cienkie, nienawiść tak słodka, zaś miłość tak niebezpieczna. Grażyna Kuźmicka: PUDEŁKO PEŁNE WSPOMNIEŃ Oficyna wydawnicza RW2010 autobiografia, obyczaj, proza
Mozaika wspomnień i zapisków, gromadzonych przez lata, układa się w opowieść o życiu. O prawdziwym życiu, które czasem daje w kość, czasem wybucha śmiechem, czasami wzrusza, czasami irytuje. Ale jeśli bilans wychodzi choćby na maleńki plus, to wtedy wiadomo, że było warto, że nic się nie zmarnowało. Niezwykła autobiografia zwykłego człowieka – czyta się z zapartym tchem i ściśniętym gardłem, a nierzadko z zaciśniętymi pięściami. Kibicujemy bohaterce ze wszystkich sił, wierząc, że wszystko w ostatecznym obrachunku skończy się dobrze. Ta opowieść stanowi bilans życia – które było, jakie było, ale na pewno było prawdziwe w każdym trudnym calu. Historia zaczyna się w 1958 roku i opowiada losy trzynastoletniej dziewczynki, której przyszło walczyć o przetrwanie w nieprzyjaznym świecie dorosłych. Towarzyszymy jej, gdy z dziecka wyrasta na kobietę, cały czas zmagającą się z przeciwnościami losu. Dopiero gdy dobiega do siedemdziesiątki, decyduje się na zwierzenia. Mimo gorzkich przeżyć i przykrych doświadczeń nie jest osobą zgorzkniałą, kocha się śmiać, kocha ludzi i w miarę możliwości stara się pomagać innym.
34
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Andrzej W. Sawicki: FURIA BŁĘKITNA JAK OGIEŃ Oficyna wydawnicza RW2010 powieść fantastyczna, historia alternatywna
Rok 1863. W Polsce trwają buntownicze walki z wojskami Imperium Rosyjskiego. Drugi dyktator powstania zostaje pokonany i zmuszony do ucieczki, kolejne polskie bandy miażdżone są karzącą carską pięścią. Nadzieja umiera po raz kolejny. Ale gdzieś w lasach formuje się oddział straceńców złożony z odmieńców o krwi skażonej czynnikiem mutatio. Obdarzeni nadludzkimi mocami desperaci rzucają wyzwanie carskiej potędze. Szpiedzy donoszą, że mutanci zbierają niedobitki rozbitych powstańczych partii i kierują się na Warszawę. Ruszą do ostatniego, desperackiego boju. Rozniecą ogień, mogący spalić nie tylko carskich wrogów, ale wszystko wokół. Pozwolą porwać się furii, która może zniszczyć nawet ich samych. Andrzej W. Sawicki: KOLCE W KWIATACH Oficyna wydawnicza RW2010 fantastyka historyczna, zbiór opowiadań
Połowa XIX stulecia. W Warszawie, w okopach oblężonego Sewastopola, na dalekich stepach Syberii, w prowincjonalnych, polskich miasteczkach, trwają przygotowania do buntu, który może zmienić oblicze świata. Obdarzeni boskimi mocami odmieńcy muszą zdecydować, po której stronie stanąć w nadchodzącym konflikcie. Zanim kosynierzy runą na rosyjskie roty, zanim strzelcy wymierzą broń w Dońców i carskich dragonów, ci od których zależą losy batalii, muszą się odnaleźć. Nadeszła dla nich pora, by wybrać drogę.
35
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Aleksander Kowarz: RYDWAN BOGÓW Oficyna wydawnicza RW2010 powieść fantasy
Fotoreporter, dwoje egiptologów, franciszkanin i nie taka całkiem zwyczajna turystka zostają przez przypadek towarzyszami niezwykłej podróży, która zaprowadzi ich w miejsca, o jakich nie śnili. A wszystko to za sprawą złotego skarabeusza, znalezionego w pobliżu Kazimierza Dolnego, który okazuje się kluczem do wielkiej zagadki. Pięć tysięcy lat wcześniej w równie niezwykłą podróż wybrali się kapłan Świątyni Horusa Sefian i jego syn. Sefianowi została powierzona delikatna i ważna misja, a niepowodzenie nie wchodzi w rachubę. Losy obu grup, choć dzielą ich tysiące lat, są ze sobą ściśle powiązane za sprawą tytułowego Rydwanu Bogów. Czym jest, dlaczego jest tak ważny i dlaczego wszyscy chcą nim zawładnąć? Piątka towarzyszy musi znaleźć odpowiedzi na te i inne pytania, aby móc wrócić do domu. Fascynująca powieść, w której odległa przeszłość przeplata się z teraźniejszością, magia z wiarą, miłość z powinnością, a przeznaczenie z misją. Tomasz Mróz: PRZYPADKOWY ZABÓJCA Oficyna wydawnicza RW2010 powieść fantastyczna, kryminał
Jedno z ekstremistycznych brytyjskich ugrupowań politycznych przygotowuje zamach na premiera Wielkiej Brytanii podczas jego wizyty w Polsce. Jednak domniemany płatny zabójca, Polak z pochodzenia, okazuje się nie być tym, za kogo się podawał. Wykorzystując podobieństwo do rzeczywistego mordercy, inkasuje kilkaset tysięcy funtów zaliczki, aby uciec swoim zleceniodawcom i rozpocząć nowe życie – z dala od kraju rodzinnego i polskiego „piekiełka” emigrantów na Wyspach Brytyjskich. Realizuje swój plan aż do momentu, kiedy pojawia się dziwny, nieziemski opiekun, deklarujący pomoc w planowanym zabójstwie.
36
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Brytyjskie służby specjalne wraz z londyńską policją, w postaci panów Smitha i Livera, śledzą wynajętego mordercę przez całą Europę. Akcja po kilku dniach przenosi się z Londynu do polskiego miasta, w którym ma dojść do zamachu. Komisarz Wątroba wraz ze swoim zespołem zostaje wciągnięty w sieć politycznych intryg, grę tajnych służb i... demonów z piekła rodem. Jacek Pałasiński: ZAPISKI Z PODRÓŻY 2015 Oficyna wydawnicza RW2010 pamiętnik, kronika, felieton
Dowcipnie i szczerze, poważnie i nie do końca poważnie, o sprawach ważnych i tych mniej istotnych – „Zapiski z podróży 2015” to swoista „kronika urlopowa” Jacka Pałasińskiego, jednego z najpopularniejszych dziennikarzy telewizji TVN. Refleksje z pracowitych wakacji w USA i Europie, okraszone zdjęciami i szczyptą niesamowicie inteligentnego humoru – to po prostu trzeba przeczytać! Od autora: „Tak mnie Państwo namawiali, że złożyłem w książeczkę moje podróżnicze zapiski z bieżącego roku i przedstawiam w formie ebooka. Zobaczymy, czy Państwo mieli rację i świat czeka na moją pisaninę, czy ja miałem rację, twierdząc, że książki – bez względu na formę – to przeżytek i nikt ich nie potrzebuje”.
37
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Anna Rybkowska: LAWENDOWY KAPELUSZ Oficyna wydawnicza RW2010 powieść obyczajowa, romans
Choć nie chcesz pamiętać o przeszłości, ona nadal istnieje... I sama da ci o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie. Możesz próbować o niej zapomnieć, ale to nie znaczy, że zniknie z twojego życia. Wszystko, co zrobiliśmy i czego nie zrobiliśmy, zostaje – w nas albo w innych ludziach... Stella to atrakcyjna, intrygująca kobieta. Wzięta pisarka, nienasycona kochanka, osoba fascynująca i nieprzewidywalna. Jej obecne życie – zdawałoby się beztroskie – to nieustające pasmo sukcesów. Stella spełnia się zawodowo, mieszka w pięknej toskańskiej willi, z upodobaniem i rozmachem realizuje swoje pomysły, literackie i towarzyskie. Ma wielu znanych przyjaciół, cieszy się uczuciem atrakcyjnego, młodego kochanka oraz niesłabnącą zazdrością koleżanek. Ale to tylko pozory, bo pod powierzchnią z lukru kryją się gorzkie doświadczenia. A gdzieś w cieniu czai się niebezpieczeństwo... Obyczaj, romans, kryminał i powieść o pisaniu powieści. Agnieszka Zakrzewicz: DRZWI WATYKANU Oficyna wydawnicza RW2010 przewodnik
„Drzwi Watykanu” to niezwykły przewodnik. Spacer po największej i najpiękniejszej świątyni chrześcijaństwa oraz po Muzeach Watykańskich, które są dumą naszej cywilizacji, historii i sztuki. Podróż po Watykanie w stylu Grand Tour – w jaką wyruszali dawniej młodzi arystokraci i intelektualiści europejscy, by dokształcić się i zdobyć wiedzę o kulturze oraz obyczajach. Ebook został wydany specjalnie z okazji nadzwyczajnego Roku Świętego 2015 – ogłoszonego przez papieża Franciszka jako Jubileusz Miłosierdzia – dlatego oprócz artystycznej historii najmniejszego państwa świata przybliża również historię Świętych Drzwi oraz tradycję związaną z latami jubileuszowymi. Przewodnik dla koneserów, bo pisany przez watykanistkę z pozycji krytyka i historyka sztuki. Agniesz38
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
ka Zakrzewicz mieszka w Rzymie i pisze o Watykanie od dwudziestu lat. i sojusznicy. Dzięki tym ostatnim szanse na przetrwanie wzrosną, ale tylko odrobinę. Antologia BIERZ MNIE Cielesne uciechy, gorące spojrzenia, złamane serca Oficyna wydawnicza RW2010 antologia opowiadań zmysłowych pod redakcją Dawida Juraszka kategoria: fantastyka, sf, obyczaj, erotyka, opowiadania
Ludzie pióra płci obojga kochają nie tylko książki, i nie z samej jedynie literatury czerpią rozkosz – są przecież przede wszystkim kobietami i mężczyznami. Autorki i autorzy niniejszej antologii spłodzili oto dziewięć śmiałych opowiadań o tym, co najbardziej ludzkie, choć często i obce, dla czytelniczek i czytelników otwartych na nowe doznania. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość łączą się tu z miejscami bliskimi i dalekimi, nauka i magia z intymnością i pożądaniem, a piękność z potwornością; egzotyka splata się ze swojskością, subtelność z dosadnością, a miłość z seksem. Z tego mariażu narodził się zbiór pobudzający zmysły i podniecający wyobraźnię, ale też dający do myślenia – nie tylko w długą, bezsenną noc. Spis treści: Istvan Vizvary: Za miseczkę mleka Katarzyna Kowalewska: Punkt kontrolny Stanisław Truchan: Wybór Tauroktonosa Katarzyna Uznańska: Jej zapach E. M. Thorhall: Rycerskie oddanie Grzegorz Piórkowski: Kontakt Joanna Maciejewska: Sanne i drewno Radosław Lewandowski: Pieśń Księżyca Dawid Juraszek: Z bliska, w półmroku
39
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Krzysztof Golczak: SZCZĘŚCIARZ Oficyna wydawnicza RW2010 kryminał, sensacja
Przy każdym morderstwie odpowiedzi na wszystkie pytania znają dwie osoby: sprawca i ofiara. Po samobójstwie partnera podkomisarz Robert Jastrzębski próbuje odnaleźć się w nowej dla niego rzeczywistości. Przymusowy urlop nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Pozostaje liczyć na to, że kolejne dochodzenie przy wsparciu młodych sił śledczych poprawi sytuację. W Poznaniu, niemal pod nosem komendy, ktoś zastrzelił spokojnego biznesmena w jego własnym mieszkaniu. Wszystko wskazuje na to, że ofiara jest przypadkowa, a raczej nic nie sugeruje istnienia racjonalnego motywu zbrodni. Trudna sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy w równie niejasnych okolicznościach ginie osoba powiązana z ofiarą. Żmudne, drobiazgowe śledztwo nabiera nowego wymiaru. Czyżby Jastrzębskiemu trafił się pierwszy seryjny zabójca w jego długiej policyjnej karierze? A może to niezwykły zbieg okoliczności? Czy kontakty podkomisarza z miejskim półświatkiem zaowocują obiecującymi tropami? A może inteligentny, cyniczny i dotąd skuteczny podkomisarz poniesie spektakularną porażkę? Szczęście zdaje się sprzyjać sprawcy, pech prześladuje policję, a nieregulaminowy flirt z niesfornym świadkiem grozi kłopotami. „Szczęściarz” to miejski kryminał w starym dobrym stylu. Policjant, ofiara, śledztwo, morderca. Dobro kontra zło. I jeszcze coś pomiędzy...
40
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Sebastian Imielski: SZKOŁA NA WZGÓRZU Oficyna wydawnicza RW2010 kryminał, powieść obyczajowa
Szkoła uczy i karze niepokornych. Posada w Zespole Szkół w Sławinie jest dla Sylwestra Cichego szansą na nowy początek po osobistych niepowodzeniach. Młody nauczyciel szybko przekonuje się, że życie na kaszubskiej prowincji dalekie jest od sielanki. Szkoła – zarządzana surową ręką przez małżeństwo Mechów – kryje w sobie wiele tajemnic. Bohater zagłębia się w nie, gdy w nieznanych okolicznościach przepada bez wieści jedna z uczennic. Wbrew dyrekcji szkoły Cichy angażuje się w poszukiwania. Analizuje historię placówki i odkrywa, że dwadzieścia pięć lat wcześniej zniknęła i nigdy nie została odnaleziona inna dziewczyna. Belfer przekonany, iż przypadki obu uczennic się łączą, prowadzi swoje dochodzenie. Pomaga mu dziennikarz trójmiejskiego brukowca Karol Zawada, przed laty zajmujący się sprawą zaginionej uczennicy. Co się stało z dziewczynami? Zostały porwane? Czy jeszcze żyją? A może uciekły, jak sugeruje policja? Nerwowe reakcje pewnych osób oraz dramatyczny rozwój wydarzeń dowodzą, że badanie przeszłości Sławina wyraźnie komuś zagraża. Czyżby na teranie spokojnego miasteczka grasował morderca? Cichy i Zawada są pewni swoich teorii – dlatego z narażeniem zdrowia, a nawet życia angażują się w jego zdemaskowanie. „Szkoła na wzgórzu” to zgrabne połączenie powieści detektywistycznej i obyczajowej. W małomiasteczkowej scenerii rozgrywają się wielkie dramaty i rozciągnięte w czasie tragedie.
41
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Grzegorz Bartos: CUKIERECZEK Oficyna wydawnicza RW2010 kryminał, thriller
Poszukiwanie, które staje się obsesją, mężczyzna, który nie ma czasu do stracenia, i kobieta, dla której warto żyć. Gerard Burzyński, policjant z wydziału dochodzeniowośledczego radomskiej Jedynki prowadzi prywatne śledztwo w sprawie zaginięcia Eweliny Frankowskiej – byłej mistrzyni kickboxingu. Przemierza zakamarki „miasta z wyrokiem”, jego zaułki, ślepe ulice, torowiska, Planty. Poszukiwanie Cukiereczka to dla niego znacznie więcej niż praca, więcej niż zadanie – w grę wchodzi uczucie. Czeka go niełatwa przeprawa, bowiem porywacz, postać z cienia, obdarzył swoją ofiarę równie silnym afektem. „Współczuję temu, kto spróbuje jej zrobić krzywdę” – mówi o Frankowskiej jej stary trener. Cukiereczek walczy od trzynastego roku życia. Dziewczyna, która wychowała się w najgorszej dzielnicy miasta, weszła na sam szczyt sportów walki i... zrezygnowała. Dlaczego? „Pies z martwego miasta”, szukając tropów, dotyka niejednej tajemnicy związanej z byłą mistrzynią. A zegar tyka. Gerard ma coraz mniej czasu, aby odkryć, kto jest stalkerem. „Cukiereczek” to thriller o obsesji. Powieść kryminalna o poszukiwaniu odpowiedzi. Przejmujący obraz szaleństwa i portret miasta skazanego na śmierć.
42
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Tytuły w nowej szacie graficznej Katarzyna Woźniak: HYDRA PAMIĄTEK Oficyna wydawnicza RW2010 powieść obyczajowa, romans
Nowa miasto, nowa miłość, nowa przygoda. Historia jednej podróży, która staje się opowieścią o miłości i spełnianiu marzeń. Czy pracownica banku może przeobrazić się w artystkę, czarującą słuchaczy głosem i grą na gitarze? Czy pełna kompleksów kobieta może rozkochać w sobie mężczyznę odważnie podążającego za swymi pragnieniami? Czy Polka i Węgier odnajdą w Amsterdamie wspólne szczęście i drogę do swoich serc? Czy można zapomnieć o bagażu przeszłości, który dźwigamy jak niechciany garb? Czy potrafimy wystawić za drzwi walizki wyuczonych zasad i narzuconych priorytetów, które nie pozwalają nam iść od przodu? Anna, będąc świadkiem śmiertelnego wypadku, uświadamia sobie, że jej wypełnione karierą życie tak naprawdę pozbawione jest sensu, emocji i głębszej treści. Ona już jest jak martwa. Nikogo nie kocha, niczego nie pragnie, nie ma pewności, czy to, co osiągnęła, było jej celem, czy spełniała tylko oczekiwania innych. Targana wątpliwościami, dręczona poczuciem niespełnienia, podejmuje próbę porzucenia wyuczonych przez społeczeństwo nawyków i wartości. Opuszcza rodzinny kraj i wkracza do zupełnie nowego świata.
43
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Joanna Łukowska: ULICA ABRAHAMA Oficyna wydawnicza RW2010 powieść obyczajowa, historyczna
Podróż przez życie, ocean, czas Magiczna opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca w życiu, o marzeniu, które powiedzie Abrahama Zimmermana za ocean. O innym Abrahamie, który po półtora wieku podejmie dzieło swego przodka. Historia przyjaźni między żydowskim chłopcem, spragnionym wiedzy i książek, a starym Szkotem, księgarzem i agnostykiem. Powieść o zadawaniu pytań i szukaniu odpowiedzi. Także intymny traktat o starzeniu się i śmierci na własnych warunkach. Rodzaj literackiej metafory, współczesnej przypowieści o życiu, odchodzeniu, braniu odpowiedzialności za siebie i innych, o prawdzie skrytej tak głęboko, że ujawnia się jedynie w snach. Mały Abraham nie pasuje do swojej ortodoksyjnej kupieckiej rodziny. Ma marzenia, pasje i chce tworzyć, jeżeli już nie coś innego – to chociaż swoje życie. Wprawia w zakłopotanie bliskich, denerwuje ich oraz nieustannie martwi. Ojciec próbuje go okiełznać, wysyła syna do szkoły, znajduje mu żonę... Ale pasje Abrahama są częścią jego duszy. Rozumie to Angus, stając się dla młodzieńca przyjacielem i przewodnikiem. Intuicyjnie rozumie to także młodziutka Izebel, która kocha swojego dziwnego męża tak, jak potrafi: po cichu, skromnie, choć z całego serca, przyjmując go takim, jaki jest. I bez wahania rusza wraz z nim w daleką podróż, gdzie czeka na nich nowy zupełnie świat...
44
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
RECENZJE
45
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Ciernik i Pokrzywnica: Upolowane: Marek Hemerling „Pillon i Synowie”, e-book Recenzja pochodzi z bloga Leniwiec literacki. Ciernik: Dawno już nie trafiliśmy na coś, co warto polecić jako „Smakowity kąsek”. Ale wreszcie jest! Pokrzywnica: Tak, „Pillon i Synowie” to rzeczywiście smaczna powieść. Przypomina mi niektóre opowiadania Lema, choć styl Marka Hemerlinga jest zupełnie inny. Ciernik: Mnie się to kojarzyło trochę z Lemem, a trochę z Dukajem. Tak czy owak – wysoka półka. Pokrzywnica: Dlaczego z Dukajem? Lemem pachniało zwłaszcza przy rozmowach Filipa Pillona z futrzakami. Autor pięknie pokazał odmienność punktów widzenia. Dzięki temu te rozmowy są takie wielowymiarowe – i niezwykłe, i zabawne, i filozoficzne i trochę trącą egzystencjalną grozą – to mi się w nich najbardziej podobało. Urzekła mnie również końcówka, a szczególnie sąd nad bohaterem. Ale skąd skojarzenia z prozą Dukaja? Ciernik: Dukajowa zabawa słowami, lekkość wymyślania nowych określeń na nowe fenomeny, gatunki zwierząt, rośliny, technologie, i tak dalej. Poza tym, cały świat wirtualny Filipa... Pokrzywnica: A zauważyłeś coś ciekawego w konstrukcji opisów? Bo ja tak. Ciernik: Chyba nie. Pokrzywnica: To jest bardzo charakterystyczny fragment: „Ujął ją pod ramię, wziął głęboki oddech i pchnąwszy bogato rzeźbione drzwi, wszedł wraz z żoną do sali biesiadnej. Pomieszczenie to, przybrane w barwy Hotoranów – czerwień symbolizującą szlachetną krew rodu i czerń będącą obrazem ziemi, która go zrodziła – ozdobione wstęgami bojowych proporców i kolekcją broni pamiętającą czasy założycieli dynastii, robiło imponujące wrażenie”. Teraz widzisz? Popatrz na przymiotniki. Ciernik: Trochę... biblijnie. Pokrzywnica: Biblijnie? Faktycznie, może trochę. Miejscami. Ale to uzasadnione. Miejscami. He he. Ale mnie chodzi o coś innego. Kolor. W opisach rzadko pojawiają się inne kolory, niż te z flagi Hotoranów – czerń i czerwień. Inne zostają pominięte. Autor mówi wtedy 46
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
o tworzywie, fakturze, kształcie, ale nie o kolorze. Czerwień podkreśla zawsze. Nawet w scenie sądu stół jest przykryty czerwonym suknem, nie zielonym, jak to zazwyczaj w sądach bywa. Czasem pojawiają się jeszcze brąz, szarość popiołu, czerń. Inne barwy rzadko. Nie miałeś, czytając, uczucia, że oglądasz czerwono-czarny film? Ja miałam takie wrażenie i podobało mi się to. To było takie... kosmiczne. Od razu wiadomo, że nie jesteśmy na Ziemi. Ciernik: Nie miałem. Ja tam widziałem masę kolorów, szczególnie w tych dziwacznych wybuchających kwiatach oraz w innej florze i faunie. Dużo kamienia tam widziałem. Pokrzywnica: Kamienia w jakim kolorze? Ciernik: Kamienia w kolorze kamienia. Szarego. Ale czasami też „żywego”, połączonego z zielenią. I dużo słońca na planecie futrzaków. Zresztą w wizji Filipa też. Pokrzywnica: Ciekawe. Chyba powinniśmy zrobić jakąś minianalizę kolorystyczną tekstu. Może ja nie odczytuję kolorów, które tam są? A może Ty czytasz kolory, gdy jest mowa tylko o fakturze? Kiedyś napisałam opowiadanie, w którym występował wilk i miał głodne oczy. Kiedy pisałam, to widziałam te oczy jako żółte. A później czytelnicy widzieli czerwone... Ja Marka Hemerlinga odebrałam jako autora bardzo „dotykowego”, natomiast barw widziałam niewiele, z wyjątkiem tej podkreślanej czerwieni. Ale Ty widzisz całkiem co innego. Fascynujące! Ciernik: Ale to jest ciekawe, co piszesz o tych kolorach herbowych, bo rzeczywiście, teraz wydaje mi się, że autor tak prowadzi wzrok bohaterów, tak każe im filtrować rzeczywistość. Ale ja nie jestem bohaterem jego książek i nie filtrowałem tego tak. Pokrzywnica: Popatrz, jak to jest: z przymiotników dotyczących kształtu, tworzywa, funkcji i tym podobnych, odbiorca odczytuje barwę. Właśnie coś takiego mi wyszło niechcący z tym wilkiem. Analizowałam sobie to później i myślę, że ten odbiór powstał przez to, że wilk chciał napić się krwi. I ta czerwień krwi była w wyobraźni odbiorców tak mocna, że głodne oczy, które pojawiły się kilka zdań później, zrobiły się czerwone, bo nie napisałam wprost, że były żółte. Z kamieniem, zobacz, jest to samo. Kamienie są w przeróżnych kolorach, ale hasło „kamień” bez dodatkowych określeń wywołuje kolor szary. Ja też widzę kamienie jako szare. Ciernik: A to nie jest po prostu tak, że pewne rzeczy są na tyle oczywiste, że nie trzeba dodatkowo przywoływać ich koloru? Bo jaki kolor może mieć słońce? Jaki kolor może mieć kamień albo oko wilka? Poza wyjątkami, gdy te obiekty (symbole?) odbiegają od normy, nie potrzeba koloru dodatkowo określać, bo czytelnik ma to dostatecznie głęboko zakorzenione – i tak zobaczy to, co ma zobaczyć. 47
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Pokrzywnica: Tylko że powieść Marka Hemerlinga czytaliśmy oboje tę samą. I zobaczyliśmy całkiem co innego... Ciernik: To przez Ciebie! Bo Ty jesteś przekorna i zdesocjalizowana! Pokrzywnica: Wcale nie jestem przekorna! Ciernik: Ale zdesocjalizowana! Od czasów „Akademii Pana Kleksa” wszyscy wiedzą, że wilki mają czerwone oczy! Wracając do tekstu: podobał mi się motyw stwórcy (bo przecież nie Stwórcy przez duże „S” w tym przypadku, nie?) pojawiający się w obu wątkach, z dwóch różnych punktów widzenia – futrzaków i Filipa. W każdej opowieści ujęty niby z innej perspektywy, ale jednak taki sam – potrzeba zawierzenia swojego życia w ręce kogoś silniejszego, strach przed podjęciem odpowiedzialności za los swój, a nawet nie tylko swój, ale swojego wszechświata. Jeśli Bóg jest źródłem kreacji, to jest to jego strach przed własną boskością. Pokrzywnica: Strach przed boskością to jest to samo co strach przed odpowiedzialnością? Czy stwórca/Stwórca ma obowiązki? Czy musi (dlaczego miałby musieć?) być odpowiedzialny za cokolwiek? Filip Pillon. Bóg, który się za Boga nie uważa. Bóg, który się nudzi. Bóg, który ma własne ważne problemy. Bóg, którego nie obchodzą wojny futrzaków. Działa na ich rzecz pomimo to? Czy to tylko ich wiara działa? Ciernik: Jeżeli Stwórcę będziemy rozumieć jako Wielkiego Zegarmistrza, to oczywiście jest on odpowiedzialny za to, co stworzył. Nie wiem przed kim, ale jest. Ale z drugiej strony, stwórca taki jak Filip Pillon jest Bogiem nieobecnym. Przewrócił pierwszy klocek domina, po czym się wycofał. Czujemy, to znaczy futrzaki czują, że jest, był gdzieś ten pierwszy, pierwotny, Najstarszy, i na tym przeczuciu budują swoją religię, ale przecież to już nie on jest źródłem ich siły, tylko sama wiara. Choć oczywiście pośrednio również on, odprysk jego obecności w każdym fenomenie. Pokrzywnica: A jak to wygląda z jego strony? Ze strony znudzonego i (o, paradoksie!) uwięzionego? Tego, który nic nie może i nawet nie chce móc? Tego, który zostanie osądzony? Wiemy, przed kim odpowie, przynajmniej w tej powieści. Przed sądem, o którego istnieniu nie ma pojęcia. A futrzaki tym bardziej. Rzeczywistość boska i ludzka (futrzakowa) są nieprzystające. A jednak mają punkt wspólny, którym jest... nieporozumienie. Ciernik: Dlaczego nieporozumienie? Pokrzywnica: Za kogo oni (futrzaki) go (Filipa) mają? I czego od niego oczekują? A za kogo on ma sam siebie? Za kogo ma ich? To nie jest nieporozumienie? Kiedy każdy ma kogoś za kogoś innego? 48
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Ciernik: I tu dochodzimy do działania trickstera, archetypu uosabiającego chaos i nieporządek. Działa wbrew obowiązującym normom i burzy je. Jest czynnikiem, który zawsze stara się wyprowadzić dany system z równowagi. Tym systemem może być społeczeństwo, ale może to być po prostu psychika danej jednostki. W powieści jest to pokazane bardzo jasno, chociażby poprzez obraz sterty naczyń w zlewie czy śniegu, który pada w lipcu. No i Paco, pajac, czyli błazen, to charakterystyczna figura trickstera. I właśnie taką rolę Paco w powieści odgrywa. Jak każdy trickster, ma za zadanie wybić głównego bohatera ze stanu hibernacji. Pokrzywnica: A kiedy ktoś zanadto ględzi przez sen, jak na przykład my teraz, to wtedy trickster robi tak:
Leon Wyczółkowski „Stańczyk”
Ciernik: Otóż to! Pokrzywnica: Mimo wszystko poględzę jeszcze trochę. Tekst został dosyć ładnie zredagowany przez ekipę RW2010, z wyjątkiem jednego drobiazgu. Polecam redakcji ten oto link, przyda im się: http://sjp.pwn.pl/zasady/243-Nazwiska-zakonczone-wpismie-na-spolgloski-lub-y-po-samoglosce;629618.html 49
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Ciernik: Jak zwykle się czepiasz. Ja bym na to nie zwrócił uwagi! Pokrzywnica: Bo Ty jesteś zdesocjalizowany językowo! Ciernik: Może i tak. Dla mnie najważniejsze jest, że tę powieść można obrać z tych wszystkich wizji i nadal pozostanie atrakcyjna, nadal będzie nad czym pomyśleć. Nie każdą książkę da się tak „odfutrzakować”! Pokrzywnica: Zgoda. To jest jej wielka zaleta. Ale uroda wizji i finezja dialogów też są cenne. Dlatego lepiej nie obierać. „Pillona i Synów” należy zjadać w całości, ze skórką. Ciernik: I z futrem!
50
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Kazimierz Kozłowski: Niekoniecznie o wampirze Recenzja pochodzi z portalu Fahrenheit Miejska baśń, horror, opowieść wampiryczna czy coś zupełnie innego? Kazimierz Kozłowski recenzuje książkę Katarzyny Uznańskiej „Ziemią wypełnisz jej usta”. Istnieją książki, które trudno sklasyfikować. Stanisław Lem w swoim monumentalnym dziele „Fantastyka i futurologia” pisał, że nie do pomyślenia jest, by powieść zaczynała się jak historia obyczajowa, następnie przybierała cechy baśni, a kończyła jak kryminał (dokładne szczegóły z głowy wyżarła mi pani Skleroza, ale sens Lemowskiej myśli jest zachowany). Właśnie skończyłem książkę Katarzyny Uznańskiej „Ziemią wypełnisz jej usta”... i tak się zastanawiam, co król polskiej fantastyki powiedziałby na temat jej spójności gatunkowej. Bo wydawać by się mogło, że mamy do czynienia z opowieścią o nieśmiertelnej nieumarłej, która – znużona setkami przeżytych lat – postanawia jednak mimo wszystko opuścić ten padół. Nie wgłębiając się w szczegóły, pomysł oryginalny nie jest, na naszym podwórku i całkiem niedawno wykorzystała go choćby Róża Jakobsze w historiach o Rhezusie. Uczyniła to jednak w konwencji fantasy, tymczasem Uznańska serwuje nam opowieść w klimatach współczesnego Krakowa, prezentując coś w rodzaju urokliwej miejskiej baśni. Zła, zła, zła i bezduszna kobieta spotyka złego, złego, złego i bezdusznego mężczyznę; mogą się znienawidzić od pierwszego wejrzenia albo docenić nawzajem swoje podobieństwa i ulec fascynacji sobą. Jak się okazuje, jedno nie wyklucza drugiego... jest jednak coś jeszcze. Historia Iny jest dopracowana w szczegółach, momentami swojska, kiedy indziej odpowiednio egzotyczna. Przyznam się, że kiedy Łowca zaczął zastanawiać się nad tym, czy aby jego nocna towarzyszka nie potraktowała go starannie spreparowanym kłamstwem, także i ja zacząłem zwracać szczególną uwagę na ewentualne niejasności czy niekonsekwencje w jej opowieściach. Przewracałem kolejne kartki i nie znajdowałem niczego, ale to mnie nie zadowoliło. Nie mogłem uwierzyć, że autorka wymyśliła zwykłą historyjkę o istocie żywiącej się krwią. Owszem, dzieje Iny są interesujące same w sobie, dodatkowym plusem jest plastyczny, barwny język, nie stroniący zarówno od malowniczej poetyki, jak i kolokwializmów i wulgarności, co, 51
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
wbrew pozorom, pasuje do siebie i nadaje narracji interesującego smaczku. Jednak zwykła opowieść o kilkusetletniej morderczej kobiecie byłaby zbyt prosta. Spodziewałem się, że pod koniec dowiem się czegoś, co mnie zaskoczy. I nie zawiodłem się. To, czy końcowa inwersja dziejów Iny przypadnie czytelnikom do gustu, zależy od indywidualnych preferencji każdego z nich, więc nie podejmuję się oceny, czy zabieg Uznańskiej był udany, czy chybiony. Mogę za to powiedzieć, że i owszem, mnie się podobał. Dzięki niemu otrzymaliśmy zupełnie inne spojrzenie na Inę, Łowcę, ich dzieje i zamierzenia. A że zakończenie owo niezbyt konweniuje z Lemowską koncepcją jednolitości gatunkowej, bo zamiast miejskiego horroru otrzymujemy coś zupełnie innego? Cóż... W dobie eksperymentów literackich ten akurat jest stosunkowo łagodny. Nie bądźmy więc formalistami. Nadmierne przywiązanie do tradycyjnej koncepcji może zubażać środki wyrazu, jak sądzę. Aha! Jeśli ktoś jeszcze miałby wątpliwości – książkę polecam!
52
Agnieszka Zając „Bezglutenowe wariacje kulinarne” – okiem pierwszej czytelniczki Recenzja pochodzi z blogu Czytelnicze zacisze Gotowanie było pasją Agnieszki praktycznie od zawsze. Już jako dziecko lubiła pomagać w kuchni babci i dziadkowi. Swoją pierwszą pizzę upiekła, gdy miała 10 lat. W wieku 11 lat musiała przejść na dietę bezglutenową, którą wspomina koszmarnie. Jadłospis opierał się na ciągle tych samych daniach i produktach. Agnieszka jednak się nie poddała. Dzięki swej kulinarnej pasji zaczęła poznawać i przygotowywać smaczne dania bezglutenowe, często lepsze od swych glutenowych odpowiedników. W końcu po latach postanowiła napisać o tym książkę. Nim jednak do tego doszło, musiało minąć sporo czasu. Jak pisze Agnieszka, najpierw zaczęła „zachłannie poszukiwać znanych smaków na nowo, w wersji bezglutenowej”. I okazało się, że chcieć naprawdę znaczy móc. Metodą prób i błędów doszła do perfekcji w przygotowywaniu bezglutenowych knedli, pizzy czy chleba. Potraw, o których zjedzeniu kilkanaście lat temu mogła jedynie pomarzyć. Wtedy dieta bezglutenowa kojarzyła jej się li tylko z waflami ryżowymi i ciasteczkami z kleiku ryżowego. Sklepowe potrawy bezglutenowe (chleb, pierogi) też nie zachwycały swym smakiem. Teraz to już dla niej przeszłość. Z czasem Agnieszka poznała innych ludzi chorych na celiakię, zaczęła też działać w Polskim Stowarzyszeniu Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej. W jego ramach organizuje spotkania i warsztaty dla osób zainteresowanych tematyką diety bezglutenowej. W międzyczasie napisała dwie prace: dyplomową pt. „Żywienie dzieci w alergiach pokarmowych” i magisterską pt. „Zarządzanie kanałami dystrybucji produktów codziennego użytku na podstawie firmy Bezgluten”. Założyła również bloga Bezglutenowe wariacje kulinarne, na którym dzieli się wypróbowanymi przez siebie przepisami. Ma też za sobą pracę w sklepie ze zdrową żywnością, gdzie zajmowała się działem z produktami bezglutenowymi. Wreszcie pojawił się pomysł, by te wszystkie doświadczenia przekuć w książkę z przepisami. Jak mówi, „pragnie pomóc innym odnaleźć się w świecie bezglutenowym i kuchni bez glutenu”. Należę do grupy pierwszych czytelniczek i recenzentek tej książki. Agnieszkę poznałam kilkanaście lat temu, obecnie utrzymujemy kontakt przez Internet. Kibicuję jej z całego serca od chwili, w której poinformowała mnie o swoich planach. Dwa lata temu napisałam też o niej krótką notkę. Teraz chcę podzielić się swoimi wrażeniami po przeczytaniu dzieła Agnieszki. „Bezglutenowe wariacje kulinarne” nie są tylko książką kucharską wypełnioną po brzegi przepisami, choć tych jest tutaj najwięcej. Warto zaznaczyć, że poza nimi autorka opisuje w skrócie swoje perypetie z celiakią i z gotowaniem, dzieli się również z czytelnikami podstawowymi informacjami o diecie bezglutenowej. Mamy tu listę produktów dozwolonych i zabronionych przy tej diecie oraz niezwykle przydatne rady dla początkujących.
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Nie ma tu zlepku przypadkowych przepisów. Każdy z nich został przez autorkę wypróbowany, często zmodyfikowany, niekiedy opatrzony przydatnymi uwagami. W publikacji znajduje się też sporo w pełni autorskich receptur. Czytelnik otrzymuje wyselekcjonowane przepisy, co minimalizuje ryzyko niepowodzenia. Przepisy autorka przyporządkowała do poszczególnych rozdziałów: Chleb, Bułki, Pizza, Ciasta, Muffinki i ciastka, Dania obiadowe. Dzięki temu nawet mało doświadczony kucharz nie pogubi się podczas korzystania z poradnika. Na początku rozdziałów autorka zamieszcza kilka słów wstępu, wspomina na przykład, jak marzyła, by zjeść świeży, chrupiący chleb lub wspólnie ze znajomymi spałaszować pizzę. Moim zdaniem Agnieszka może pochwalić się nie tylko ogromną wiedzą i talentem kulinarnym, popartym długoletnim doświadczeniem, ale też lekkim piórem. Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam historię, którą opowiedziała w przedmowie. A przecież jej problemy są mi obce, gdyż mogę jeść w zasadzie wszystko. Z równym zaciekawieniem zagłębiałam się w treść poszczególnych przepisów. Część z nich na pewno wypróbuję, w końcu nie trzeba być chorym na celiakię, by sięgnąć po bezglutenowe potrawy. Książka wzbogacona jest o zdjęcia apetycznych smakołyków przygotowanych przez autorkę. Swoją recenzję pragnę zakończyć słowami Agnieszki: „Wierzę, że przepisy zawarte w niniejszej książce, pomogą Wam spełnić marzenia o świeżym chlebie, puszystych bułeczkach czy apetycznej pizzy. A wyjście do znajomych nie będzie już koszmarem. Mam również cichą nadzieję, że z publikacji tej skorzysta niejeden z waszych bliskich, znajomych, a może nawet cukiernie czy restauracje”. Książkę można kupić na stronie www.rw2010.pl Na sam koniec przepis na zachętę: bezglutenowe knedle ze śliwkami. Składniki: 1/4 szklanki ugotowanej kaszy jaglanej 20dag ziemniaków 3 łyżki mąki kukurydzianej 3 łyżki mąki ziemniaczanej owoce śmietana, jogurt do polania itd.
54
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Wykonanie: Ugotowaną i ostudzoną kaszę zmiel w maszynce do mielenia mięsa. Tak samo postąp z ziemniakami. Wymieszaj kaszę z ziemniakami, dodaj mąki i wyrób ciasto. Uformuj małe placuszki, na środku każdego ułóż wydrylowany owoc i zlep. Ukręć w dłoniach kulkę. Gotuj we wrzątku 1 minutę od wypłynięcia. Podaj z dowolnymi dodatkami.
55
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Z notatnika prowincjonalnego nauczyciela Recenzja pochodzi z bloga Redaktor z tropie Tropię, głównie książki i filmy. Przeznaczone zarówno dla odbiorców masowych, jak i koneserów. Szukam kontekstów, wynajduję absurdy, rozpatruję od strony kulturoznawczej. Trochę zadzieram nosa, ale mogę sobie na to pozwolić, ponieważ mam rzadki dar, jakim jest umiejętność obiektywnego spojrzenia na opisywany tytuł. Przede wszystkim jednak wytaczam merytoryczne działa przeciwko tym, którzy rzetelną krytykę mylą z hejtowaniem i ogólnikowością. Takim pisaniem gardzę i prędzej padnę trupem, niż się do niego zniżę. „Szkoła na wzgórzu” to pełnowymiarowy debiut literacki Sebastiana Imielskiego i zarazem bardzo udana powieść gatunkowa. Łączy klasyczne motywy kryminalne – mała społeczność, liczne szkielety w szafie, niedające o sobie zapomnieć niewyjaśnione morderstwo sprzed lat etc. – z charakterystycznymi rysami, jakimi są nietypowa para „detektywów” (nauczyciel polonista i zdegradowany dziennikarz) oraz wzrastające w miarę przewracanych stron bombardowanie okrucieństwem i naturalizmem. Na dokładkę niemało w niej frapujących społecznych spostrzeżeń i uwrażliwienia na człowiecze traumy i nieszczęścia. Niespieszna, acz od pierwszych stron zapowiadająca fatalizm przyszłych wydarzeń pierwszoosobowa narracja z punktu widzenia nowo przybyłego nauczyciela odkrywa przed czytelnikiem szokujące tajemnice niewielkiej kaszubskiej miejscowości. Chwilami szok jest tak wielki, że lekturze towarzyszy opad szczęki podbudowany obrzydzeniem połączonym z niemożnością oderwania wzroku, zaskoczeniem i/lub współczuciem. Współczujemy nieszczęśliwemu, nieudolnie podnoszącemu się z gruzów osobistych poloniście; młodym i ambitnym uczniom, którym dramatyczny los nie pozwolił rozwinąć skrzydeł; wreszcie – mordercy, któremu bliżej do zagubionego męczennika niż ziejącego nienawiścią zbrodniarza. Nadto ma „Szkoła na wzgórzu” niezgorszą intrygę sięgającą czasów PRL-u i aparatczykowskiej przeszłości co poniektórych postaci, które wraz z nastaniem nowego systemu niekoniecznie zmieniły filozofię działania… Przy czym, aby rzecz skomplikować i uczynić bardziej frapującą, siermiężne czasy Polski Ludowej autor niebanalnie i wrażliwie powiązał z biografią głównego bohatera, wówczas dziecka, co wzbogaciło opowieść o dodatkowy psychologiczny rys. Uwagi krytyczne mam jedynie do paru nitek fabularnych potraktowanych zbyt skrótowo (trójmiejska mafia, dalsze losy Wilczyńskiego), kilku nieznośnie sztampowych uproszczeń (rodzinna sielanka przy grillu, podczas gdy jeszcze do niedawna były awantury; młoda, seksowna anglistka narysowana zbyt grubą kreską) oraz redakcji merytorycznej i korekty, które poległy na szczegółach (godzina na filmie z monito56
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
ringu, pisownia łączna/rozłączna z „nie” etc.). Jednak są to usterki ledwie kosmetyczne, szkodzące całości w stopniu niewielkim, zatem zadziwia fakt, że powieść Sebastiana Imielskiego dotąd nie ukazała się drukiem. Tak zaskakujący fabularnie kryminał z wrażliwym, intensywnie przeżywającym, obdarzonym dużą spostrzegawczością społeczną narratorem po prostu na to zasługuje. Plus brawa za postać kurwującego emerytowanego milicjanta przebywającego w domu spokojnej starości, który dodaje całości szorstkiego komizmu. Niby klasyczny motyw starego gliny pomagającego młodym w śledztwie, a zarazem charakterny, rozpisany iście po „imielskiemu”. Jest dobrze!
57
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Marcin Mroziuk: Dokąd zmierza świat? Recenzja pochodzi z portalu Esensja W „Wigilii szatana” nie ma wprawdzie tekstu, który rzuciłby czytelników na kolana, ale wszystkie zebrane tutaj opowiadania prezentują co najmniej przyzwoity poziom, dlatego ich lektura powinna sprawić przyjemność nie tylko wiernym fanom twórczości Emmy Popik. Dość zaskakujący jest wybór „Wigilii szatana” na tytułowy tekst zbioru, gdyż to nieco przewrotne opowiadanie, w którym autorka żongluje nawiązaniami biblijnymi i filozoficznymi, ma jednak zdecydowanie mniejsze szanse na zainteresowanie szerszego grona czytelników niż zamieszczone w tym tomie historie bliższe klasycznemu science fiction. Zresztą ciekawiej wypada nawet „Wrzuć pięć centów”, gdzie autorka zajmuje się przede wszystkim tematami z zakresu ontologii, ale zarazem udało jej się tutaj stworzyć naprawdę intrygującą wizję przyszłości. W „Planie” znajdziemy interesująco nakreślony obraz społeczności, nad którą – po wycofaniu się wojsk interwencyjnych – faktyczną kontrolę sprawują miejscowi gangsterzy. Pojawiają się tutaj sceny, które czytelnikowi momentalnie kojarzą się z medialnymi doniesieniami z Iraku czy Syrii, ale w pewnym momencie historia o parze młodych uciekinierów z New Hong City zupełnie zmienia swój klimat i zmierza ku rzeczywiście zaskakującemu finałowi. To naprawdę świetnie skonstruowany i wywierający spore wrażenie tekst. W podobnym klimacie utrzymana jest „Historia początku”, gdzie możemy obserwować grupkę ludzi, którzy przetrwali w jakimś odizolowanym od reszty świata mieście. To rzeczywiście intrygujące opowiadanie uświadamiające czytelnikom, jak ważne są dla kształtowania się więzi społecznych zarówno pamięć o przeszłości, jak i wierzenia oraz marzenia. „Geniusz i lustro” to sprawnie opowiedziana, rozgrywająca się w przyszłości historia o upośledzonym sprzątaczu. Bohater w trakcie wykonywania swojej pracy w naszpikowaniu wysoko rozwiniętą technologią budynku niespodziewanie natyka się na groźnego intruza. Rozwój wydarzeń nie jest może specjalnie zaskakujący, ale i tak tekst ten czyta się szybko i z przyjemnością. Znacznie większe wrażenie wywiera jednak „Najpiękniejszy dzień na śmierć”. W tekście tym przedstawiona została antyutopijna wizja społeczeństwa, gdzie w zupełnie odmienny sposób rozwiązano problem jednostek niespełniających określonych kryteriów rozwojowych. W „Kłopotliwych pytaniach” autorka przypomina czytelnikom, że systemy społeczne, które na pierwszy rzut oka są idealne, niestety często wymagają ślepego posłuszeństwa obywateli. W takich warunkach jakiekolwiek wątpliwości mogą prowadzić zarówno do poważnych kłopotów dla osób stawiających niewygodne pytania, jak i do zaburzenia równowagi całego „idealnego świata”. Jako ostrzeżenie przed nadmierną 58
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
ingerencją ludzi w naturalny porządek świata przyrody należy zaś potraktować opowiadanie „Zapakować w pudełko”. Warto dodać, że tekst ten zasługuje na uwagę w szczególności ze względu na niepokojący klimat i mocne zakończenie. Utrzymany w westernowej stylistyce „Demon zagłady” jest oparty na dość prostym pomyśle, ale i tak z zainteresowaniem obserwujemy zamieszanie, jakie wywołało w prowincjonalnym miasteczku przyszłości pojawienie się niespodziewanego przybysza z Centrum. Z kolei w „Spełnionych życzeniach” przekonująco, a zarazem z lekką nutką humoru ukazane zostały zagrożenia, jakie wiążą się ze zbyt rozbudowanymi systemami pomocy społecznej – chodzi przy tym o skutki zarówno dla jednostek bezpośrednio korzystających ze wsparcia, jak i dla funkcjonowania całego systemu gospodarczego. „Zespół nieprzystosowania społecznego” dla odmiany w zabawny sposób przedstawia, do czego może doprowadzić ślepe podążanie przez większą część społeczeństwa za wzorcami płynącymi z reklam. W „Wigilii szatana” Emma Popik pozostaje więc wierna swoim zainteresowaniom oraz stylistyce, które w znacznym stopniu ukształtowały się już przed trzema dekadami. Jednocześnie autorka bacznie obserwuje przemiany współczesnego świata i potrafi przełożyć swoje spostrzeżenia na atrakcyjną fabułę, dlatego opowiadania te naprawdę potrafią przykuć uwagę czytelników.
59
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Marta Pyznar – Cykl o komisarzu Wątrobie to moje tegoroczne odkrycie Recenzja pochodzi z bloga Cuddle up with a good book Cykl o komisarzu Wątrobie to moje tegoroczne odkrycie. Tomasz Mróz, który jest autorem tej serii, umiejętnie potrafi połączyć moje ulubione gatunki: fantastykę i kryminał oraz absurdalny, groteskowy humor. Połączenie wręcz nieprawdopodobne, podobnie jak „Fabryka wtórów” będąca drugą odsłoną przygód komisarza Wątroby. Tym razem komisarz Wątroba zajmuje się sprawą zaginięcia Krzysztofa Podemskiego, ostatnio widzianego w Instytucie Techniki Stosowanej, którego – zdaniem jego kolegi – nigdy nie opuścił. Rozwiązanie zagadki zaginięcia Krzysztofa kryje się za drzwiami wielkiego ponurego budynku instytutu usytuowanego w centrum miasta. Nikt nie ma pojęcia, co mieści się w środku, a dostępu broni strażnik, który przegania wścibskich natrętów. Nieszczęśnicy, którzy dostali się do wnętrza instytutu, znikają, by po czasie powrócić, ale zupełnie odmienieni. Komisarz Wątroba podejmuje się zadania, które praktycznie go przerasta. Czy ma szanse wygrać z siłami, które nie cofną się przed niczym, by osiągnąć swój cel? „Fabryka wtórów” to inteligentne połączenie thrillera, kryminału, fantastyki, groteski, pełne sarkazmu i zgryźliwego humoru. Tomasz Mróz popełnił niezwykle klimatyczną powieść z wyczuwalną nutką grozy, w której nic nie jest oczywiste. Pomieszanie szarej polskiej rzeczywistości z historią, faktów z fikcją. Istny kogel-mogel, w którym wszystko jest możliwe. Jedynym ograniczeniem jest tylko wyobraźnia autora, a ta zdaje się nie mieć granic. W powieści spotykamy poznanych już w „Przejściu A-8” bohaterów. Komisarz Wątroba to „zewnętrznie spasiony i niemrawy, ale naprawdę szybko i wnikliwie działający”. Właśnie za upór, ciekawość i nieustępliwość lubię go najbardziej. Całkowicie odbiega od wizerunku stróża prawa, jaki znam z innych utworów. Nie jest przystojny, w obyciu również nie należy do najsympatyczniejszych (w zasadzie w ogóle nie jest sympatyczny), ale jego skuteczność mnie zaskakuje. W przypadku Wątroby przysłowie, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, można traktować dosłownie. Oczywiście nie mogło i tutaj zabraknąć słynnej ławeczkowej trójki: Stalowego, Pająka i Mariana, którzy tym razem zgłębiają prawdziwość heliocentryzmu kopernikańskiego. Ich dialogi kipią humorem, a pomysły potrafią ubawić do łez. Właśnie humor jest niewątpliwą zaletą powieści. Czarny, ironiczny, absurdalny, a przy tym bardzo inteligentny. Lektura powieści była dla mnie znakomitą rozrywką,
60
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
w której autorowi udało się przemycić kilka ciekawych refleksji na temat społeczeństwa i otaczającej nas rzeczywistości. „Fabryka wtórów” to zwariowana historia, gatunkowy kociołek, nieszablonowi bohaterowie i groteskowy humor. Nietuzinkowa pozycja, przy której nie ma czasu na nudę i która zapewnia mnóstwo uśmiechu.
61
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
WYWIADY
62
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Przemysław Michał Poznański: Czytelnika trzeba zaskakiwać – wywiad z Vincentem V. Severskim Wywiad pochodzi z bloga Zupełnie inna opowieść. Gdy spotykam byłego szpiega, grasuje on... pośród książek. Spotykamy się znanej księgarni „Czuły Barbarzyńca”, przy zielonej herbacie, w otoczeniu półek zastawionych literaturą. Ciepłe, ale już nie upalne popołudnie najwyraźniej nastraja go melancholijnie. Gdy zadaję pierwsze pytanie, z ust rozmówcy pada kilka cichych, wypowiedzianych charakterystycznym, ochrypłym głosem, strof znanej piosenki z filmu „Świat się śmieje”. Сердце, тебе не хочется покоя. Сердце, как хорошо на свете жить. Сердце, как хорошо, что ты такое. Спасибо, сердце,что ты умеешь так любить...** Jeśli nie znacie oryginału, to na pewno słyszeliście polską przeróbkę do słów Tymoteusza Ortyma Serce to najpiękniejsze słowo świata... – Ale do rzeczy – śmieje się Vincent V. Severski*, autor polityczno-szpiegowskiej, bestsellerowej trylogii „Nielegalni”, „Niewierni”, „Nieśmiertelni”. – Pytasz, jak tam moje serce? Z moim sercem wszystko dobrze, dziękuję. Zawsze się badałem na serce w obawie, że jeśli padnę w akcji, to właśnie przez serce, a nie od kuli wroga. Przemysław Poznański: Pytam, bo jakiś czas temu szukałeś na Facebooku kontaktu do dobrego kardiologa. Oczywiście domyślam się powodu. Vincent V. Severski*: Na pewno nie dla swojej „pikawy”. Moje serce ma się dobrze. I tak było zawsze. Nasz „szpiegowski” lekarz, który pamięta chyba nawet mój poród, a wciąż leczy, badał mi tętno i mówił: „Pana serce bije bardzo powoli”. Trochę się niepokoiłem: „To co, będę żył?”. „Proszę pana, serce, które wolno bije, długo bije”. Dlatego o kardiologa pytałem z powodów zawodowych: miałem w nowej książce passus, do którego potrzebowałem konsultacji... ...I tak płynnie dochodzimy do nowej książki. A tu cię zaskoczę: to nie był research do nowej książki, tylko do... następnej, która dopiero powstanie (śmiech). W takim razie zatrzymajmy się przy najnowszej książce. Podczas naszego poprzedniego spotkania wspominałeś, że będzie ona dopełnieniem trylogii. Co w tym przypadku oznacza „dopełnienie”?
63
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
W odniesieniu do tej książki używam na Facebooku określenia „spin-off”. Zaczerpnąłem je zresztą od ciebie, bo użyłeś go podczas naszej poprzedniej rozmowy. A co znaczy „domknięcie”? Cóż, trylogia to 2,5 tys. stron i nie są to opisy przyrody rodem z Tołstoja. To tyle wątków, postaci, tematów, że nie wszystkie udało się zamknąć w „Nieśmiertelnych”. A moi czytelnicy są bezwzględni! Rozliczają mnie z każdego wątku! Jako człowiek służby, odpowiedzialny za swoje czyny i słowa, chcę czytelników zadowolić. A to oznacza, że muszę kilka spraw podomykać. Sam też zresztą miałem potrzebę, by niektóre wątki zamknąć raz na zawsze, niektóre postaci definitywnie pożegnać. Spin-off ma za zadanie wygaszenie wątków, nawet jeśli wszystko skończy się tu sporym fajerwerkiem Możliwe, że czytelnicy i po tej książce będą tęsknić za bohaterami, ale niedosytu na pewno nie będzie. Dlaczego jednak nie zdecydowałeś się tego zrobić w ostatnim tomie trylogii? W życiu czynnego szpiega, takiego jak moi bohaterowie, nic się nigdy nie kończy. Każdy wątek może ponownie wypłynąć. Dla mnie jako pisarza, był to rodzaj literackiego eksperymentu: „Nieśmiertelni” zamykają wszystkie wątki istotne dla opowieści, ale pozostawiłem pewne niedopowiedzenia, by sprawdzić jak zareagują czytelnicy. Czy w ogóle będę chcieli więcej. Czytaj także: EPITAFIUM DLA SZPIEGA. Vincent V. Severski, Nieśmiertelni
Chcą. Pod moja recenzją „Nieśmiertelnych” i pod każdym niemal twoim wpisem na Facebooku pojawiają się glosy: „A co dalej z Jaganem”, „jak skończył się watek szwedzki?”, „kiedy kolejny tom?”, „czekamy na dalsze losy naszych bohaterów”! Przyznaję, że sam jestem zaskoczony. Mam czasem wrażenie, że niektórzy czytelnicy traktują moich bohaterów jak prawdziwe osoby, żyjące i działające tuż obok. Identyfikują się z konkretnymi postaciami. Może gdyby nie było takiego odbioru, gdyby zainteresowanie czytelników nie było aż tak żywe, nie miałbym ochoty pisać spin-offu. Okazało się jednak, że zapotrzebowanie jest. Zastanawiałem się jednak, jak tę nową książkę napisać. Pewne było, że tym razem wszystkie wątki trzeba zamknąć. Ale jak to zrobić? A może wszystkich pozabijać? A może zmusić do emigracji? W końcu doszedłem do wniosku, że nie należy wprowadzać żadnych nowych postaci, miejsc ani wątków, by nie postał po prostu czwarty tom. To jest więc książka dla tych, którzy znają trylogię, choć napisałem ją tak, że nowy czytelnik też powinien się w niej odnaleźć. Która z postaci na pewno pojawi się w „czwartej części najpopularniejszej polskiej trylogii szpiegowskiej”? Myślę, że nie powiem zbyt wiele, jeśli zdradzę, że osią książki będzie sprawa Michaiła Popowskiego [były szef sekcji polskiej w rosyjskim wywiadzie – red.]. Istotne nie 64
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
są dokumenty, którymi przecież – w wyniku zdarzeń opisanych w „Nieśmiertelnych” – nie dysponuje, ale jego wiedza, to co ma w głowie, czym może chcieć się podzielić. Sytuacja, w jakiej ten bohater znalazł się pod koniec trzeciego tomu daje mi w wymiarze twórczym niesłychany komfort. Z jednej strony jest on wiarygodnym źródłem niezwykle istotnych informacji, ale z drugiej strony nie ma nic na poparcie swoich słów, żadnych papierów. Trzeba mu wierzyć na słowo. Co w przypadku szpiega może być ryzykowne dla rozmówcy. No właśnie. Trzeba umieć znaleźć prawdę. Zapowiada się intelektualna gra między Popowskim a głównym bohaterem trylogii, Konradem. Z tym że Popowskiego będzie w nowej książce bardzo mało. Będzie tu raczej komentatorem na wzór greckiego chóru (śmiech).Ważniejsze będzie to, co wie i co, w skutek tego, dzieje się wokół tej postaci – ludzkie dramaty i problemy. W końcu dysponuje on jednak (mimo że tylko zapisaną w pamięci) listą agentury rosyjskiej w Polsce, tzw. aktywa wydziału polskiego Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej! Pojawią się też inne postaci związane z Popowskim – swoją rolę odegra tu choćby Zoja, jego dziewczyna pozostawiona w Moskwie. Uchylisz rąbka tajemnicy? Jak zaczyna się książka? Zaczyna się krótkim memento – rozdziałem, którego bohaterem jest postać ważna, ale epizodyczna, podobna do Marii Krynickiej, sprzątaczki z Mariotta w „Niewiernych”. Potem opisuję jak Konrad i Sara [główne postaci trylogii – red.] wracają z dwutygodniowym opóźnieniem z Finlandii do Warszawy. I okazuje się, że ich wydział Q w Agencji Wywiadu nie istnieje! Został rozwiązany decyzją premiera. Ich misja była bowiem nielegalna, oparta na sfałszowanych dokumentach. Rozpoczynają się przesłuchania. Cały wydział – Lutek, M-Irek, Marcin – jest zrozpaczony i tylko Konrad z Sarą zachowują wciąż dziwny spokój. Czyżby mieli w zanadrzu jakiś chytry plan? Czytaj także: TERRORYSTA – JEDEN Z NAS. Vincent V. Severski, Niewierni
W internecie pojawiają się też wciąż pytania o to czy wróci Jagan. W „Nieśmiertelnych” Jagan dostał zaliczkę za znalezienie Popowskiego, więc na pewno się pojawi. Będzie go tyle, ile powinno. Choć znów się troszkę zmieni. Ta postać jest bardzo dynamiczna – przecież pod koniec trylogii stracił jeden ze swych niezwykłych darów.
65
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Ale zapewniam, że nie będzie przez to mniej ciekawy – wyjdą na jaw inne jego cechy. Kiedy będzie można po tę książkę pójść do księgarni? Tego nie mogę zdradzić, ale raczej jeszcze nie w tym roku. To wróćmy do kardiologa z początku naszej rozmowy: często konsultujesz się podczas pisania książek z zewnętrznymi ekspertami? Bardzo rzadko. Korzystałem z takiej pomocy trzy czy cztery razy. Robię to gdy jest to naprawdę konieczne. Bo generalnie samodzielne zdobywanie informacji przychodzi mi dosyć łatwo. Wiem, gdzie ich szukać, a do tego mam sporą łatwość kojarzenia faktów. Są jednak kwestie techniczne, sprawy obyczajów czy innych środowisk, które wymagają dogłębnego zbadania, a nie zawsze mam na to czas. Wtedy zwracam się o pomoc. Najczęściej chodzi o to, by sprawdzić czy moje założenia są prawdopodobne. Powieści to nie literatura faktu, ale opisywane sprawy muszą spełniać kryterium prawdopodobieństwa. Podczas naszej poprzedniej rozmowy wspominałeś, że chciałbyś się zająć sprawą Bertila Ströberga, szwedzkiego oficera lotnictwa, który w latach osiemdziesiątych skazany został na 6 lat za szpiegostwo na rzecz PRL. Pomysł aktualny? Aktualny. Przetrawiłem go, dojrzał we mnie. Początkowo myślałem o stworzeniu autonomicznej powieści, która miała być rodzajem czarnej komedii, groteski, zahaczającej nawet o parodię powieści szpiegowskich. Czarnej, bo w szpiegostwie finał bywa przecież często bardzo dramatyczny, groteski, bo cała ta historia ma wiele nieprawdopodobnych cech. Ostatecznie jednak historia Ströberga stanie się kanwą do powieści będącej częścią mojego nowego cyklu. Powiedz o nowej serii trochę więcej. O ile trylogia powstawała spontanicznie, o tyle nowy cykl pisany będzie według konkretnego planu. Punktem wyjścia będzie jakieś ważne wydarzenie, tajemnica, z którym zmierzyć będą się musieli bohaterowie. Ci znani z trylogii? Nie do końca. W nowym cyklu, który przygotowuję, pojawią się niektóre postacie z trylogii, ale raczej jako mrugnięcie okiem do wiernych czytelników. Pierwszoplanowym bohaterem nie będzie już zbiorowy Wydział Q. Pojawią się za to dwie bardzo wyraziste osoby, a całość będzie raczej połączeniem szpiegowskiego thrillera z kryminałem, skonstruowanego jednak według mojej własnej, autorskiej koncepcji. Z tego, co wiem, cykl będzie dłuższy niż trzy tomy.
66
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
W tej chwili mam zaplanowanych około sześciu, może siedmiu tomów. Mógłbym napisać więcej, tematów mi nie brakuje, ale z mojej wiedzy wynika, że w tego rodzaju cyklach autorzy w pewnym momencie zaczynają „odpływać”, czytelnik zaczyna się nudzić, bo książki mu się opatrzyły. Autor musi czytelnika zaskakiwać. Co ważne, te książki będą krótsze, niż tomy trylogii. Myślę, że będą miały po 300-400 stron. Czytaj także: ŚMIERTELNA BITWA O TECZKI. Vincent V. Severski, Nielegalni
To pokazuje, że jako pisarz lubisz poszukiwać nowej formy wyrazu. Widać to było już w trylogii, gdzie mieszałeś gatunki, wprowadzałeś wątki, które w klasycznym thrillerze nie powinny się znaleźć. Rozgryzłeś mnie. Trochę eksperymentowałem, ale okazało się, że czytelnikom to się podoba. W nowych książkach też tego nie zabraknie, tym razem robię jednak duży skok. Ale czuję, że mam u czytelników kredyt zaufania, że zaproponuję im coś, co da im satysfakcję. Wciąż jednak możemy mówić tylko o polskich czytelnikach, albo o tych, znających język polski. A co z tłumaczeniami książek Vincenta V. Severskiego na inne języki? Mam na zachodzie agenta, jest już nawet wersja „Nielegalnych” przygotowana na rynki zachodnie, lekko okrojona z wątków tak charakterystycznych dla Polski, że niezrozumiałych dla czytelnika za granicą. Nie mówię tu o tym, co może być dla nich nowe i ciekawe, ale o tym, co nijak nie da się wytłumaczyć. Albo tłumaczący to przypis byłby dłuższy niż wątek... Tłumaczenie to poważne przedsięwzięcie i konieczność zaangażowania potężnych pieniędzy, także ze względu na objętość moich książek i ich specyfikę. Ale zainteresowanie tłumaczeniami ciągle jest. Twoi czytelnicy pytają też często o filmowe adaptacje. Powstał scenariusz na podstawie „Nielegalnych”, przetłumaczony na angielski i są już zainteresowani producenci. Decyzja ma zapaść wkrótce, ale pamiętajmy, że byłaby to produkcja prawdziwie wysokobudżetowa. O takich pieniądzach rozmawia się długo. Tym bardziej, gdyby film miał też jednocześnie promować wydanie książek na Zachodzie. Scenariusz jest po angielsku, a zatem mówimy o produkcji zachodniej? Przeciętny polski budżet na film nie udźwignąłby takiej produkcji. Oczywiście zawsze można zrobić film za mały budżet i wiele świetnych filmów tak powstało. Ale mówiąc najprościej: nie da się nakręcić Sztokholmu w Bukareszcie, Gorce nie mogą udawać Kaukazu. A w każdym razie ja się na takie rozwiązanie nie zgodzę. 67
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Rozmawiał Przemysław Poznański Zdjęcie Rafał Meszka (meszka.com)
*Vincent V. Severski – pseudonim literacki emerytowanego oficera polskiego wywiadu, który odszedł ze służby w 2007 r. Wielokrotnie odznaczany i wyróżniany przez najwyższe władze RP, uhonorowany Legią Zasługi przez prezydenta USA Baracka Obamę. **Świat się śmieje – (Весёлые ребята) – ZSRR, 1934, reż. Grigorij Aleksandrow, piosenka „Serce” – muzyka Izaak Dunajewski, słowa – Wasilij Lebiediew-Kumacz
68
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Flora Woźnica: Wywiad z Pawłem Majką Wywiad pochodzi z bloga Książkowe wymiary Paweł Majka to pisarz, którego powieściowy debiut Pokój światów został niedawno uhonorowany Nagrodą Literacką im. Jerzego Żuławskiego. Autor trzech książek oraz wielu opowiadań, które ukazały się m. in. w Nowej Fantastyce. Dzień dobry, gratuluję zdobycia Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. „Pokój światów” to w mojej opinii zdecydowanie jedna z najbardziej oryginalnych książek fantastycznych ostatnich lat, a jednocześnie Pański powieściowy debiut. Co skłoniło Pana do podjęcia tematyki wierzeń oraz legend i połączenia ich z wątkiem kosmitów? Paweł Majka: Dziękuję za gratulacje. Historia inspiracji jest dość długa, wiąże się ze studiowaniem etnologii, a także innym, niezwiązanym z literaturą, projektem do którego niezbędne było bliższe zapoznanie się z polskimi baśniami. W pewnym momencie dysponowałem tak znaczną ilością danych, że wprost nie sposób było z nich nie skorzystać. To zresztą jedna z zalet dokładnego przygotowania – historie układają się same. A czemu dokonałem niecodziennego połączenia? Częściowo dlatego, że było niecodzienne. Ale tak naprawdę wszystko to wynika z pytań, jakie zadałem sobie na początku pracy nad powieścią. Chciałem, by technologia spotkała się z magią. Jak mogło do tego dojść? Co takiego stało się na Ziemi, że pojawili się na niej bogowie i demony? Teoretycznie można było stwierdzić, że doszło np. do zderzenia wszechświatów, ale nie satysfakcjonowało mnie takie rozwiązanie, inni już z niego, wcale często, korzystali. Zacząłem więc szukać innego klucza, a potem wszystko potoczyło się samo. Ile czasu zajęło Panu napisanie „Pokoju światów”? Którego bohatera darzy Pan największą sympatią i dlaczego? Na pytanie o czas trudno odpowiedzieć. Powstanie powieści to nie tylko czas poświęcony na pisanie, ale także na przygotowania. No i ja rzadko piszę tylko jeden tekst na raz. Zwykle jeśli przychodzi mi do głowy pomysł do jakiejś innej książki, rzucam się
69
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
go zapisać, choćby w postaci szkicu. Ale można powiedzieć, że samo pisanie zajęło mi około roku. Potem, oczywiście, nastał jeszcze czas redakcji. Nie jestem pewien, czy w „Pokoju Światów” wyróżniam któregoś z bohaterów. Każdy ma w sobie coś, co przyciąga uwagę – w każdym razie starałem się, aby każdy miał w sobie coś takiego. Natomiast kiedy zobaczyłem ilustracje do powieści, wykonane dla mnie przez Marka Rudowskiego (można je zobaczyć na stronie szulerlosu.wordpress.com), natychmiast szczególnie przypadł mi do gustu Burzymur. Podczas czytania „Pokoju światów” moją uwagę zwróciło zwłaszcza nazwanie dość komicznego bohatera Grabińskim. Kim jest dla Pana Stefan Grabiński? Czy wywarł jakiś wpływ na Pańską twórczość bądź sposób postrzegania literatury? Lubię twórczość Stefana Grabińskiego, jednak nie jest on dla mnie pisarzem, który wywarł szczególnie duży wpływ na moje pisanie. To ważny autor, może troszkę dziś zapomniany. W środowisku miłośników fantastyki pamięta się o nim, nie jestem jednak pewien, czy jest znany poza środowiskami fantastów i literaturoznawców. Kiedy jednak zastanawiałem się jak nazwać inspektora kolejowego o mocno pokręconym życiorysie, nazwisko Grabińskiego nasunęło się samo. Do pewnego stopnia ich losy są zbliżone – obaj zostają skazani na zapomnienie (choć mój Grabiński bardziej z własnej winy), ale powieściowy otrzymuje coś w rodzaju drugiej szansy. Rzeczywiście, mój bohater bywa dość komiczny, celowo zresztą wykorzystałem przy jego tworzeniu archetypiczną postać westernową. Jednak jego historia jest raczej smutna, to człowiek, który stracił wszystko. Poniekąd z winy głównego bohatera powieści, a przecież towarzyszy mu i pomaga. Na chwilę obecną jest Pan autorem trzech książek utrzymanych w granicach szeroko pojętej fantastyki – science fiction, fantasy, post-apokalipsy. Pisanie której z nich wspomina Pan najmilej i dlaczego? Pisanie każdej z tych powieści stanowiło przygodę, za każdym razem trochę inną. „Pokój Światów” był szaloną jazdą poprzez mity, baśnie i historię, z jednej strony radosną zabawą, z drugiej jednak wymagał dużego skupienia i żonglowania setkami notatek pomagających zapanować mi nad wątkami i postaciami. „Niebiańskie pastwiska” to space opera, a ja zawsze chciałem napisać space 70
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
operę. Tu wątków i postaci było jeszcze więcej, musiałem więc przygotować sobie naprawdę obszerne ściągi pomagające mi zapanować nad tym wszystkim. „Dzielnica Obiecana” była pod tym względem skromniejsza, ale za to zamiast budować swój świat zmieniłem się w eksploratora rzeczywistości stworzonej przez kogo innego co też było pasjonujące. Nie wiem więc, czy potrafiłbym wyróżnić którąś z tych powieści wedle zaproponowanej przez Panią kategorii. Łatwiej byłoby mi wskazać fragmenty, które pisało mi się w nich ze szczególną przyjemnością. Są takie chwile podczas pisania, kiedy atmosfera niespodziewanie się zagęszcza, a ja mam wrażenie, jakby stopniowo otaczała mnie ciemność. Wydaje się, jakby świat zewnętrzny znikał a do tego sterowanie palcami biegającymi po klawiaturze przejęła opowieść. Staję się bardziej obserwatorem niż twórcą. To świetne uczucie. Czy myślał Pan o napisaniu powieści utrzymanej w innym gatunku literackim? Cały czas o tym myślę. Zresztą, więcej niż myślę – mam rozgrzebane coś ze trzy kryminały i jedną powieść przygodową, pozbawioną elementów fantastycznych. Zbieram też materiały do powieści, której akcja toczyć się będzie w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. To nie będzie ani fantastyka ani kryminał, prawdę mówiąc nie jestem jeszcze pewien jej ostatecznego kształtu. Wiem o czym ma opowiadać, ale nie zdecydowałem jeszcze jak będzie to robić. Co radziłby Pan początkującym twórcom szeroko pojętej fantastyki? Dużo czytać, przede wszystkim literatury niefantastycznej. Ktoś piszący lub zamierzający pisać fantastykę nie może się czytelniczo w niej zamykać, ponieważ prowadzi to do wyjałowienia. Pisanie to świetne zajęcie także dlatego, że doskonalenie warsztatu wymaga czytania dobrej literatury. Druga sprawa, to przygotowanie do tematu. Szperanie w archiwach, przeprowadzanie wywiadów – wszystko to stanowi część pracy i niezwykle ubogaca. A przy okazji podpowiada pewne tropy i rozwiązania. To kolejna przyjemna praca. Jedną z najważniejszych spraw dla początkującego twórcy jest znalezienie sobie dobrego redaktora oraz umiejętność współpracy z nim. Naprawdę warto słuchać dobrych, często krytycznych redaktorów. Przy czym „współpraca” oznacza rozmowę, trzeba też umieć powalczyć o swoje. Ale nie walczyć poprzez strzeleni focha, ale poprzez przemyślenie uwag i znalezienie dla nich właściwych odpowiedzi. 71
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Co w pisaniu sprawia Panu największą trudność? Samo pisanie? Wymyślanie opowieści jest wspaniałą zabawą, ale w trakcie pisania zawsze okazuje się, że wykorzystanie nawet najlepiej zapowiadającego się pomysłu może napotkać na trudności. Bywa, że człowiek musi się solidnie natrudzić nim znajdzie sposób na właściwe opisanie tego, co na poziomie wymyślania, wydawało się być łatwe. Czasem też przychodzi moment uświadomienia, że jakiś na pozór obiecujący wątek może zepsuć konstrukcję całości i trzeba go wyciąć. To trudne chwile, bo nie lubię wycinać wątków i postaci. Ale bywa tak, że trzeba. Gdyby miał Pan komuś polecić ambitną, ciekawą książkę fantastyczną zagranicznego autora – jaka powieść by to była i dlaczego? Myślę, że dałoby się znaleźć mnóstwo takich powieści. Wybiorę Rogera Zelaznego, ponieważ odnoszę wrażenie, że może to być obecnie trochę zapomniany u nas pisarz. Wprawdzie całkiem niedawno ukazało się wznowienie Kronik Amberu, ale inne powieści ukazały się w Polsce chyba z dziesięć, piętnaście lat temu. A to znakomity pisarz, udanie łączący np. SF z mitologiami. Do moich ulubionych jego powieści należą „Stwory światła i ciemności” oraz „Pan Światła”. W jednej Zelazny korzystał z mitologii egipskiej (i nie tylko) w drugiej z indyjskiej i buddyzmu. I ta druga, choć zaczyna się niczym wariacja na temat mitów, jest tak naprawdę powieścią SF. Jakie postacie literackie darzy Pan największym sentymentem? Dlaczego? Chyba te, które poznałem najwcześniej. Obawiam się, że moimi ulubionymi bohaterami są przyjaciele z dzieciństwa: Kubuś Puchatek i czterej muszkieterowie. Nie potrafię też uciec od fascynacji światem Piotrusia Pana. Z późniejszych lektur do tej grupy dołączyliby jeszcze żołnierze i oficerowie Czarnej Kompanii, z Konowałem, Jednookim i Goblinem na czele. O ile z lektur dziecięcych nie muszę się chyba tłumaczyć, tu wielką rolę odgrywa nostalgia, to w cyklu „Czarna Kompania” jego autor Glen Cook powołał do życia bohaterów, do których nie sposób się nie przywiązać. Co więcej, zrobił także coś, co w fantasy często się nie zdarza – pozwolił się im zestarzeć. Nie tyle obserwujemy ich, co towarzyszymy im przez większą część ich życia. Czym (poza pisaniem i fantastyką) się Pan interesuje? Historią. Książek historycznych mam chyba więcej niż fantastycznych. Fascynuje mnie też rozwój ludzkiej kultury, kosmologie, które tworzyliśmy przez tysiące lat. Ogromnie lubię antyczną Grecję, mam zresztą pomysł na książkę, której akcja toczy się właśnie w starożytnych Tebach, wciąż jednak nie potrafię się zdobyć na odwagę, by ją napisać. Gram w gry video, pisuję zresztą o nich na gikz.pl. Sądzę, że jeszcze troszkę by się tych zainteresowań zebrało. Co ważne, wciąż pojawiają się nowe. Czy ma Pan jakieś nawyki, które pomagają Panu w pisaniu? 72
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Nie wydaje mi się. Mam za to całe mnóstwo takich, które przeszkadzają. Dość łatwo daję się samemu sobie przekonać, że mogę odłożyć pracę na następny dzień, brak mi cierpliwości. Co gorsza najbardziej lubię pisać rano i przedpołudniem, a tu stoi na przeszkodzi moja praca zawodowa. Mógłbym tak długo jeszcze wymieniać. To właściwie cud, że udaje mi się cokolwiek napisać. I na koniec – jak zachęciłby Pan sceptycznego czytelnika do zapoznania się z Pańską twórczością? Stawiam na rozmaitość i przygodę. Wychowałem się na opowieściach awanturniczych i sam staram się takie tworzyć, przywiązując jednak wiele uwagi do intrygi i kosmologii kreowanego świata. Zerknijcie, proszę na galerię na stronie szulerlosu.wordpress.com i zobaczcie co dzieje się na ilustracjach. Jeśli pociąga was taka przygoda, to zapraszam. Jedni z dwóch najważniejszych dla mnie pisarzy fantastycznych to Roger Zelazny i Dan Simmons. Nie porównuję się z nimi, ale zgadzam się z oboma, że to nie technologie nas definiują, lecz kultura. U Simmonsa nawet dramaty Szekspira mogą być bronią. Staram się iść podobną drogą. Opisywać ludzi, którzy, czy wędrują wśród gwiazd, czy przez magiczne puszcze, są czymś więcej niż zbiorem komórek zaopatrzonych a magiczne bądź technologiczne wspomaganie. Jesteśmy spadkobiercami sięgających tysiące lat wstecz mitów i rytuałów. Nosimy je w sobie i będziemy nosić nawet, jeśli wybierzemy się w podróż do odległych galaktyk. Staram się o tym pisać. Oczywiście, na tle kosmicznych i magicznych awantur. Dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych sukcesów literackich. Bardzo dziękuję. Paweł Grzegorz Majka Urodził się w czerwcu 1972 roku w Krakowie i mieszka w nim dotychczas. Dorastał w czasach, kiedy składając papiery na studia należało wypełniać rubrykę: „pochodzenie klasowe”, a słodycze (wyroby czekoladopodobne) i obuwie przydzielano na kartki. Być może książkom było wówczas łatwiej niż dziś, nie musiały wszak konkurować z armią innych rozrywek, możliwe więc, że właśnie dlatego stosunkowo szybko nauczył się czytać na jednym z tomów „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Niedługo później przetrząsając biblioteczkę dziadka w poszukiwaniu książek o muszkieterach i rycerzach (bo takie lubił najbardziej) odkrył „Eden” Lema. Srebrna (albo biała) smukła rakieta z okładki tej powieści trafiła go prosto w serce. Choć nadal lubił opowieści o podróżnikach i awanturnikach rozmaitych czasów, jego wyobraźnią zawładnęła fantastyka. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że pierwsze opowiadanie, jakie opubli73
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
kował dzięki zajęciu trzeciego miejsca w konkursie literackim Świata Młodych (gazeta młodzieżowa, bardzo popularna m.in. ze względu na fakt zamieszczania na ostatniej stronie komiksów) było opowiadaniem fantastycznym. Później publikował w pismach i portalach internetowych: Science Fiction Fantasy i Horror, Fantasy & Science Fiction (edycja polska), Nowa Fantastyka Wydanie Specjalne, Nowa Fantastyka, Czas Fantastyki, Fahrenheit, Esensja, Creatio Fantastica. Jego opowiadania znaleźć można w antologiach: „Nowe Idzie”, „Science Fiction, Kanon Barbarzyńców”, „Tempus Fugit”, „Rok po końcu świata”. Obecnie najłatwiej znaleźć go na forum Drugi Obieg Fantastyki, gdzie pojawia się pod nickiem „agrafek” oraz na stronie gikz.pl, gdzie pisuje jako „bosman plama”. Ciągle lubi czytać, choć obecnie książki rywalizują z grami video (przede wszystkim z cRPG) oraz filmami i serialami. Gdyby miał stworzyć listę swoich ulubionych autorów fantastyki z pewnością znaleźliby się na niej: Roger Zelazny, Dan Simmons, Neal Stephenson i Glen Cook. Oraz wielu innych, bo byłaby to długa lista. Jego debiutancka powieść „Pokój światów”, została nominowana do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, a także zdobyła główną Nagrodę im. Jerzego Żuławskiego. (źródło: http://geniuscreations.pl/autorzy/pawel-majka/) Wywiad został przeprowadzony w ramach akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają.
74
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Przeczytanki: Wywiad z Bartłomiejem Trokowiczem, autorem opowieści „Pan Misio” Wywiad pochodzi z bloga Przeczytanki. „Pan Misio” to Twój debiut, jak długo trwało jego tworzenie i droga do wydania? Napisanie pierwszych trzech rozdziałów zajęło miesiąc, później były dwa lata przerwy, a później znowu miesiąc na dokończenie całości. Pierwsza faza powstawała kompletnie bez planu. Jako zasadę przyjąłem, że skoro sam nie wiem co będzie dalej, to czytelnik też może mieć kłopot aby się domyślić. Ponadto przy takiej metodzie dochodzi autorowi przyjemność z dowiadywania się "co będzie dalej". Ostatnie dwa rozdziały były jednak zaplanowane już w chwili, kiedy je zaczynałem pisać. To było konieczne, żeby pozbierać wszystkie wątki i zakończyć całość w spójny sposób. Bez planowania nie byłoby to możliwe. O drodze do wydania nie chcę opowiadać, bo naprawdę nie ma o czym. Nie jestem osobą, która szczególnie umie walczyć o swoje, zdałem się więc tutaj na szczęśliwy traf. Czy planujesz papierową wersję? Papierowa wersja ukaże się w październiku. Chociaż mówienie o planowaniu z moje strony to naginanie faktów. Debiutant nie ma w tej sprawie za wiele do powiedzenia. Co oznacza podtytuł „Czy lisy śnią o gadających kurach”? Podtytuł jest w oczywisty sposób nawiązaniem do oryginalnego tytułu książki P. K. Dicka „Czy androidy śnią o elektronicznych owcach”. W Polsce książkę wydano pod tytułem „Blade runer”, który to tytuł pochodzi z ekranizacji. Dlaczego taki tytuł? Tak naprawdę dlatego, że wydał mi się intrygującym uzupełnieniem dla nieco infantylnie brzmiącego „Pan Misio”. To takie mrugnięcie okiem, którym próbuję dać znać czytelnikowi, że wcale tak infantylnie nie będzie. Ponadto Lis jest pozbawionym empatii egoistą, podobnie jak Dickowskie androidy. Według dopisku na okładce jest to książka „Dla dzieci i dorosłych”. Kto ma być głównym odbiorcą? Jednak bardziej dzieci czy dorośli?
75
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Jednak bardziej dorośli. Chociaż na użytek tego twierdzenia za dorosłego uznałbym każdego, kto przekroczył dziesiąty rok życia. Do tej pory podobało się różnym osobom między 20 a 65 rokiem życia. Nastolatki mogą mieć z tym problem, bo one bardzo chcą być dorosłe i jakieś misie wydają im się zbyt dziecinne. Młodszym dzieciom książeczka wydaje się często zbyt trudna, więc w takich przypadkach grupą docelową są raczej te bardziej inteligentne. Nie widzę jednak przeszkód, żeby spodobało to się nawet i sześciolatkom. Pomysł na „Pana Misia”, zakładał, że rodzice będą go czytać swoim pociechom, samemu dobrze przy tym się bawiąc. Wyszło jednak bardziej dla matek niż dzieci i podkreślam, że właśnie dla kobiet bardziej, bo mężczyźni często noszą w sobie wspomniany przy okazji nastolatków kompleks dorosłości. Ja w książce znalazłam odniesienie do „Folwarku zwierzęcego” Orwella. Jakie jeszcze są w niej inspiracje literackie i nie tylko? Tytuł jest oczywiście inspirowany Dickiem. Szczur i jego książkowe fascynacje to „Firmin”, z tą różnicą, że Firmin jedynie podgryzał książki i nigdy nie nauczył się czytać. Nauka czytania pochodzi z „Tarzana, władcy małp”, o tyle różniąc się od cyklu Borroughsa, że Tarzan uczył się sam, tutaj Szczurowi dałem nauczycielkę, co wydaje się bardziej prawdopodobne. Są oczywiście Orwelowskie bobry. Styl ilustracji, które zawdzięczam Dalii Żmudzie-Trzebiatowskiej, inspirowany był Kubusiem Puchatkiem (przynajmniej tak jej wyjaśniałem, o co mi chodzi; inspiracje samej Dalii były zapewne bardziej złożone). Jest też na pewno sporo inspiracji, z których nie zdaję sobie sprawy. Takich pozaświadomych wpływów. Wymienię jeszcze jedną inspirację, tym razem pozaliteracką. W dzieciństwie znalazłem się w domu dziadków na wsi w podobnej sytuacji jak Dziewczynka – bez miejskich rozrywek. Odkryłem tam na strychu skarb w postaci starych, przedwojennych, pogryzionych przez myszy, książek i gazet. Był tam „Tarzan” (dwa tysiące stron), były przedwojenne numery Płomyka, był Munhausen pisany szwabichą. Hipnotyzujące stosy starych publikacji. Czy planujesz kolejną powieść? Tak. Ciąg dalszy „Pana Misia”. Jeszcze miesiąc temu takich planów nie było, jednak pojawiły się pod wpływem licznych miłych słów. Jaki jest według Ciebie cel pisania książek? Rozrywka czytelnika, głębsze przesłanie, satysfakcja autora, czy może jeszcze coś innego? Przyznam się, że dla mnie ten cel, to także zagadka. Chodzi chyba o rozrywkę samego autora oraz o przyjemność płynącą z reakcji czytelników. Chodzi też o satysfakcję czytelników. Takie rzeczy jak przesłanie dzieją się chyba przy okazji i przypadkiem. Jakie książki lubisz czytać, czy są takie, po które sięgasz wielokrotnie? Wielokrotnie sięgałem głównie po Pratchetta. Oczywiście także po „Kubusia Puchatka” i „Alicję w krainie czarów”. Jeszcze kilka lat temu czytałem głównie fantastykę, 76
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
w końcu jednak przyszedł ten moment, że z niej wyrosłem. Teraz jestem trochę pogubiony i trudno mi znaleźć sobie coś do czytania, bo już schemat gatunkowy nie działa. Ostatnio zaintrygowali mnie pisarze książek raczej dla kobiet: Schmitt, Coehlo. W tej chwili czytam Huelebecqa i to wydaje mi się odpowiadać najbardziej. Gdybyś miał możliwość spotkania dowolnego autora, kto to był, dlaczego i o co byś go zapytał? Był by to Terry Pratchett i zapytałbym go, czego by się napił :) Mam na myśli to, że konkretnych pytań do Pratchetta nie mam, ale chętnie bym porozmawiał z osobą o takim poczuciu humoru na różne, niezobowiązujące tematy. Czy planujesz jakieś spotkania z czytelnikami? Na razie nie mam takich planów, bo i nie ma takiego zapotrzebowania. Wywiad przeprowadziłam po lekturze zabawnej, nieco ironicznej, aczkolwiek zawierającej dobre rady książce autora Pan Misio.
77
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
SELF-PUBLISHING
78
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Agnieszka Żak: Self-publishing po zamknięciu Wydaje.pl Wpis pochodzi z bloga Jak napiszę, to będzie. Zapraszam dziś do przeczytania dyskusji na temat polskiego self-publishingu, sprowokowanej zamknięciem w zeszłym tygodniu serwisu Wydaje.pl. W rozmowie wzięli udział Marta „Marša” Lasik, autorka książki „Powidoki”, Bartosz Adamiak, autor książki „Era mroku”m oraz moja skromna osoba :) W ostatnich dniach serwis Wydaje.pl ogłosił zawieszenie działalności na czas bliżej nieokreślony, co nie było niespodzianką, bo już wcześniej w tym roku na moment został zamknięty. To kazało mieć całkiem uzasadnione obawy odnośnie jego przyszłości. No i się ziściły. Wcześniej Virtualo wycofało się całkowicie z wspierania działalności self-publishingowej, cedując swoje „udziały” w rynku na Ebookowo.pl, a poza nim niezmiennie działa RW2010.pl. Niemniej można mieć uczucie, że coś się skończyło. Rozdział zamknięty. Marša: Nie raz przeglądałam sobie Wydaje.pl w poszukiwaniu czegoś do czytania i budziło to skojarzenia z szukaniem igły w stogu siana. Było bardzo dużo pozycji, z czego cała masa takich z 0 PLN i na trzy strony tekstu tylko w formacie PDF, przy których nie mogłam nie zadawać sobie pytania: ale czy to nie mogło pójść na jakiegoś bloga/forum/portal z opowiadaniami? Moje prywatne wrażenie jest takie, że swoista dowolność panująca na portalu działała na jego szkodę. Ambicje były na coś dużego, a statystycznie poziom nie doskakiwał. Chwilami kojarzyły mi się blogi na Mylogu. Ag: Rzeczywiście, Wydaje.pl miało bardzo niski, nazwijmy to „próg wejścia” – nie wymagało formatów mobilnych, a te są dla self-publishera pewnym problemem, bo albo musi je sam przygotować (co nie dla każdego jest łatwe), albo musi za nie zapłacić. Nie wymagało też limitu stron, ceny minimalnej, ani nawet okładki czy korekty. Ta dowolność spowodowała, że serwis zaroił się od krótkich opowiadań w PDF, które równie dobrze mogłyby znaleźć sobie miejsce na blogu, forum czy serwisie pisarskim. I chyba to właśnie ten niski próg wejścia, forma pisarskiego serwisu dla każdego sprawiła, że Wydaje.pl nigdy nie stało się większe i bardziej znaczące. Czytelnik darmowych opowiadań różnej jakości szuka raczej w innych zakątkach Internetu, tak samo jak płatnych e-booków/książek. Te dwie rzeczy obok siebie chyba nie grały zbyt dobrze. Bartek: Ja jestem stosunkowo nowy w tej branży i debiutowałem właśnie w Wydaje.pl. To był bardzo dobry serwis do tego, by zacząć, właśnie przez tę prostotę. Dla po79
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
równania w Virtualo wszystko trwało znacznie dłużej. Ktoś (albo coś?) to chyba zatwierdzał. W każdym razie musiałem czekać kilka dni, bez żadnej informacji zwrotnej. Siedziałem jak na szpilkach i codziennie zaglądałem na Virtualo, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie pojawił się mój e-book, a tam oczywiście cisza. W tym kontekście Wydaje.pl miało dużego plusa. Wydaje mi się, że serwis nie był aż taki zły. Polski rynek jest specyficzny. Wszyscy inni, oprócz bodajże rw2010.pl, prowadzą normalne księgarnie, a self-publishing jest jedynie dodatkiem. W Wydaje.pl self-publishing oraz dodatkowe usługi (korekta, redakcja itp.), miały stanowić 100% dochodu. I to ich zabiło. Marša: Według mnie to była suma czynników. To, że byli nakierowani tylko na selfpublishing i niski próg wejścia. Musieli utrzymywać jakiś zespół ludzi do ogarnięcia tego, ale podejrzewam, że naprawdę niewiele osób korzystało z opcji wydawniczych, swoją drogą świetnie tam opisanych i ze zmyślnym kalkulatorem kosztów, skoro wystarczało wrzucić PDF, a to robi się banalnie prosto. O opcji self-publishingowej w Virtualo w sumie nie wiedziałam, dopóki nie przeczytałam u Bartka, że ją zlikwidowali. Ag: Co do Virtualo, to specjalnie nie płaczę za ich serwisem dla self-publisherów – interfejs nie był, przynajmniej dla mnie, zbyt czytelny, tak jak zauważył Bartosz długo czekało się na jakąś informację i zatwierdzenie. Teraz do Virtualo i innych powiązanych z nią księgarni e-booki od selfów dostarcza e-bookowo.pl, z którym współpracuje mi się znacznie lepiej. Co prawda nie ma tam panelu do samodzielnego dodania e-booka jak w Virtualo czy Wydaje.pl, ale – przynajmniej w moim wypadku – dogadanie się i zatwierdzenie wszystkiego poszło znacznie szybciej, właściwie w jeden dzień. Też uważam, że polski rynek książki jest za mały, by serwis czysto self-publishingowy mógł się łatwo wybić. Wspomniane wyżej RW2010 też ostatecznie samym selfpublishingiem nie żyje – najpierw wyłapywało najlepsze pozycje i wydawało je w ebooku już jako wydawnictwo z nową redakcją, korektą i okładką, a potem założyło wydawnictwo papierowe Sumptibus. Powiedziałabym, że RW2010 stało się trochę „przedpolem” do wyłapywania ciekawych książek dla wydawnictwa. Urządzają też konkursy na powieści, więc widać ten układ dobrze się sprawdza. Bartek: I powiem, że to mi się właśnie w nich podoba :) Mają najohydniejszy sklep w polskim internecie, ale sądzę, że na samym końcu, na placu boju zostaną właśnie oni. Duży plus za to, że za zarobione środki można kupować inne e-booki! Marša: Ja mam tylko jedną obawę względem serwisów w stu procentach self-publishingowych. Chodzi o to, żeby nie ukisić się we własnym sosie, aby docierać do ludzi, którzy nie zastanawiają się nad tym jak wydano daną pozycję. Tu dużo daje wymieszanie tytułów wydawanych na różnych zasadach, a tego na takich dedykowa80
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
nych portalach nie ma. Tam trafia ktoś, kto szuka albo danej pozycji z polecenia, albo szuka książki self-publisherskiej, a nie książki ogólnie. A w morzu takich na kolanie zrobionych PDF-ów przeciętnemu czytelnikowi łatwo się było zniechęcić w poszukiwaniach – to taki bardziej skutek wszystkiego, ale chyba też przyczyna. I, jeny, tak bardzo zgadzam się w ocenie wyglądu RW2010 i mam cichą nadzieję, że mimo wszystko on jednak za bardzo ludzi nie odstrasza. Ag: Wymieszanie pozycji self-publishingowych ze zwykłymi jest przede wszystkim szalenie korzystne dla samego selfa, właśnie dlatego, że ma szansę dotrzeć do szerszego grona odbiorców – nie tylko tych, którzy szukają czegoś selfowego, ale też tych, którzy po prostu przeglądają dział z np. kryminałami i w selfa klikną właściwie przez przypadek, bo to kolejny tytuł na liście. Z tego, co widziałam, to Virtualo nie ma już kategorii “self-publishing”, tylko wmieszało te tytuły w inne kategorie, co jest krokiem w dobrą stronę. Bartek: Przede wszystkim sklep, który sprzedaje tylko self-publishing nie ma szansy utrzymać się na rynku. Wiecie, kto mógłby sprzedawać self-publishing? Na przykład cupsell. To dość szalony pomysł, ale zobaczcie – spersonalizowany sklep z subdomeną autora (np. bartoszadamiak.cupsell.pl) automatycznie sprawia, że jest to bardziej „moje” i wkładam więcej wysiłków w promowanie tego. A poza tym oni już się utrzymują z kubeczków i koszulek więc nie zbankrutowaliby. Jeżeli po publikacji tego tekstu cupsell zdecyduje się na taki krok, liczę na jakiś udział :) Jaki powinien być idealny serwis. Ag: Marzy mi się polski odpowiednik amerykańskiego Smashwords, bo jestem zachwycona prostotą i wygodą tego serwisu. Po pierwsze, Smashwords wymaga od autora dostarczenia wyłącznie pliku .doc, który następnie automatycznie jest konwertowany na Mobi, ePub, PDF i kilka mniej znanych formatów. W związku z tym .doc musi być przygotowany według szczegółowej specyfikacji serwisu, ale nie jest to aż tak trudne do zrobienia, trzeba po prostu poświęcić godzinkę na formatowanie. W razie problemów serwis wysyła autorowi listę poprawek do wprowadzenia. Następnie dystrybuuje e-booka do szeregu księgarni (m.in. Apple, Barnes&Noble, Kobo), serwisów sprzedających w abonamencie (Scribd, Oyster), bibliotek. Poza Amazonem, bo ten nie chce karmić konkurencji. Wprowadzanie poprawek do opisu czy załadowanie nowego pliku jest super łatwe, można też rozdawać kody na pobranie swojego tytułu na darmo. Pieniądze mogą być przelewane PayPalem. Chciałabym mieć tak proste i wielofunkcyjne narzędzie w Polsce. Ale, tak jak już zostało powiedziane, serwisowi skupionemu tylko na self-publishingu byłoby w Polsce zbyt ciężko.
81
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Bartek: No właśnie! Sieć dystrybucji. W Polsce to duży problem. Wydaje.pl chyba kiedyś dystrybuowało e-booki gdzieś na zewnątrz, ale odkąd ja tam byłem, opcja ta była już nieaktywna. Poza siecią dystrybucji, idealny serwis powinien – moim zdaniem – posiadać możliwość tworzenia własnego, spersonalizowanego sklepu. Być może fajne byłyby też jakieś funkcje społecznościowe typu mikroblog, obserwowanie, komentowanie. Bardzo ważny byłby też system oceniania i rekomendacji książek (podobna tematyka, podobne oceny lub „klienci którzy kupili ten produkt kupili również”). No i narzędzia do promowania. Wydaje.pl dawało taki bannerek, który można sobie było wkleić na swoją stronkę. Myślę, że w tym temacie można zrobić dużo więcej np. taki mini-sklep w okienku, który można wkleić bezpośrednio na stronę itp. Albo system rabatowy – autor generuje kod rabatowy np. 10% (które jest odbierane z jego części zysku) i może sobie rozdawać komu chce. Pytanie również, jaka powinna być marża serwisu? Standard to 50%, ale to z jednej strony bardzo dużo (zważywszy, że nie ponoszą żadnego kosztu w związku z powstaniem produktu), ale z drugiej strony nie, bo ceny self-publishingowanych e-booków zwykle są niskie (maksymalnie paręnaście złotych), więc ciężko przy takich stawkach zapewnić rentowność sklepu. Marša: Personalizacja i mikroblog jako opcje brzmią ciekawie. Trochę to nawiązuje do tego, jak ludzie sprzedają swoje rękodzieło na portalach typu DaWanda czy Pakamera. Fajna rzecz, trochę zbliża autora do czytelnika. Za to sieć dystrybucji zwykle wiąże się z kosztami, ale jeśli byłaby możliwość samodzielnego podjęcia decyzji, że jeśli chce się, aby e-book był dostępny także gdzieś poza portalem źródłowym, to kosztuje to tyle a tyle procent zysków, to byłoby to ciekawe. Nie znam szczegółów umów między dystrybutorami, acz nie ma nic za darmo, ale taka opcja mogłaby nieco filtrować pozycje i odsiewać te, które w zasadzie bardziej są tekstami na bloga/forum, od tych, gdzie ktoś naprawdę chciał napisać książkę i wydać ją tak a nie inaczej. Bo to jest duży problem: jak czytelnik ma coś znaleźć, żeby nie wyglądał jak graciarnia. Idealny system, to oceny i komentarze, ale wiemy ile osób je wystawia i pisze. Bartek: No właśnie. To kwestia priorytetów i rozłożenia akcentów. Gdyby był system zdobywania punktów np. za komentarze, a później możliwość zamiany ich na rabat, to też byłaby inna rozmowa. A co sądzicie o „print on demand”? Marša: Druk zawsze wychodzi drożej od wersji elektronicznej i tym bardziej wydaje mi się czymś bardziej ryzykownym niż e-book. W sensie: mniejsze szanse, że ktoś wyda pieniądze. Za to punkty za komentarze itd.: kojarzy mi się to z systemem opowiadania.pl na przykład, co prawda to inny typ portalu, ale zdecydowanie byłaby to fajna opcja pozwalająca nieco nakręcić biznes. Zastanowiłabym się też nad minimalną objętością. 82
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Ag: Wydać samemu książkę drukowaną to już wyższa szkoła jazdy, ale prawdziwy self-publisher nie powinien się takiego wyzwania bać;) Wydaje.pl umożliwiało wydruk, trochę szkoda, że więcej tego nie będzie. Niewątpliwie jeśli już zlecamy druk, na pewno musimy się więcej napracować nad promocją i kanałami sprzedaży, żeby to się opłacało. Najwygodniejsza opcja jest oczywiście taka, że egzemplarz książki jest drukowany dopiero w momencie zamówienia go przez czytelnika. W Polsce tak działa Wyczerpane.pl, choć nie wiem, czy dogadują się bezpośrednio z autorami, czy tylko z wydawnictwami. Bartek: Jak tak sobie myślę, to wydaje mi się, że siłą rzeczy self-publishing w Polsce jest osłabiony także przez fakt, że sama branża wydawnicza w naszym kraju jest pełna patologii. I to widać szczególnie przy druku. Zgadzam się z Agnieszką, że selfpublisher nie powinien się bać druku, ale prawda jest taka, że będzie to czysto hobbystyczne wyrzucanie pieniędzy w błoto. Chyba, że pisze się poradniki w stylu „Jak być szczęśliwym, sukcesywnym i dobrze zarabiającym blogerem”. Przyszłość to chyba jednak digital. Ag: Ja jednak pozostanę przy twierdzeniu, że digital jest prostszy, więc umożliwia autorom łatwiejszy start, a papier po prostu wymaga ciężkiej pracy. Są tacy autorzy, którym się udało i sprzedają papier – Aleksander Sowa (który jednak robi to przez swoje własne wydawnictwo, wtedy pewnie jest trochę łatwiej), Jacek Borowiak, Jason Hunt a.k.a. Kominek. Trzeba sobie albo wyrobić markę, albo się mocno wypromować. Co dalej? Ag: Naprawdę ciężko mi powiedzieć. Ostatnio odczuwam zniechęcenie do self-publishingu i nie wiem, czy czeka go ambitna przyszłość w tym kraju. Brakuje nam czegoś na miarę “Marsjanina”, czegoś co zaczynałoby jako wpisy na blogu/e-book i zdobyło taką popularność, by zostać bestsellerem, a dalej – trafić do wydawnictwa, być tłumaczonym, mieć ekranizację... No, może nie aż tyle. Ale brakuje nam tytułu, który pokazałby, że self-publisher też potrafi pisać, który by się przebił do głównego nurtu. Na razie niestety pokutuje – częściowo zresztą słuszne – przekonanie, że self to grafoman. Ciężko, żeby jakikolwiek serwis mógł się wybić na samym self-publishingu, gdy publika nie jest zjawisku przychylna. Marša: Pesymistycznie sądzę, że nawet wtedy traktowano by to jako wyjątek od reguły, ale może faktycznie nieco ociepliłoby to stosunek do self-publishingu. Również gdyby częściej było słychać, o tym, że ktoś wybrał self-publishing z określonych powodów, to mogłoby to wpłynąć na jego wizerunek. Obecnie obok posądzenia o grafomanię, często też uważa się, że jak self-publishing, to znaczy, że wydawnictwa powiedziały nie. Tymczasem są ludzie, którzy nawet nie próbowali wydawać inaczej, bo chcieli mieć tę kontrolę, jaką można mieć tylko w self-publishingu – zarówno pa83
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
pierowym jak i e-bookach. A że w kupie raźniej, to dobrze zorganizowana platforma i/lub grupa self-publisherska mogłaby tu wiele zdziałać. Tylko tu wchodzi to, o czym już rozmawialiśmy: jak to zrobić, aby wilk był syty i owca cała. :) Idee są. Bartek: Poza niesprzyjającym klimatem w naszym kraju, dostrzegam także sporo winy po stronie samych autorów. Owszem – są tacy, którym nie chciało się pofatygować do wydawnictwa. Albo jak ja – robią to dla zabawy. Ale ogólnie strasznie dużo jest rzeczy słabych. Myślę, że jeżeli zaczną powstawać naprawdę dobre książki samopublikowane, pojawią się naprawdę dobrzy autorzy i będą oni na tyle rozgarnięci, by poradzić sobie w tym dzikim biznesie, to się przebiją. Zresztą takimi autorami są Aleksander Sowa czy Władysław Zdanowicz. Ale sądzę, że nie bez znaczenia jest także wątek ekonomiczny i dążenie do tego, żeby jednak pewne rzeczy spinały się finansowo. A zatem stawiam na e-booki, ale takie w wersji premium – z redakcją i profesjonalną oprawą graficzną. To jest podstawowa sprawa. No a w drugiej kolejności właśnie taka super-platforma do sprzedaży tych e-booków. Zamknięcie Wydaje.pl to wydarzenie, które wśród self-publisherów nie przejdzie bez echa, ale nie jest ono znakiem rychłego końca. Istnieją inne miejsca, istnieją również pomysły na uczynienie tych miejsc lepszymi oraz poprawienie wizerunku self-publishingu, a przede wszystkim istnieją powody, żeby wybierać self-publishing zamiast bardziej tradycyjnej formy wydawania. Teraz pozostaje działać.
84
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Bartosz Adamiak: Saga Wydaje.pl – historia wzlotu i upadku Wpis pochodzi z bloga Autora Sporo już wody w Wiśle upłynęło, jak Wydaje.pl zawinęło się (oficjalnie „zawiesiło działalność”). Emocje opadły. Warto może z tego tytułu prześledzić historię tego serwisu i zastanowić się nad tym, co się wydarzyło. Próbę takiej analizy podjęliśmy wspólnie z Martą Lasik i Agnieszką Żak w tekście „Self-publishing po zamknięciu Wydaje.pl”. Skupiliśmy się tam jednak bardziej na konsekwencjach i przyczynach, niż na wgłębianie się w niuanse. Tu zaś chciałbym przyjrzeć się casusowi Wydaje.pl nieco głębiej. Jest to bowiem historia idei, która w pewien sposób przyświeca nam wszystkim. Domena Wydaje.pl została zarejestrowana 23 lipca 2009 roku. Sama platforma startuje w 2010 r. i do marca 2012 r. funkcjonuje jako jednoosobowa działalność gospodarcza. Jak wyglądał ówczesny świat? W 2008 roku wystartował serwis Smashwords.com. W 2009 r. serwis Lulu.com uruchomił sprzedaż e-booków. Nie było jeszcze Amandy Hocking (debiut 2010) ani 50 Twarzy Greya (2011). W Polsce intensywnie działał Piotr Kowalczyk, self-publisher, autor bloga passwordincorrect.com. Aleksander Sowa miał już za sobą debiut. Idea serwisu Wydaje.pl była w Polsce stosunkowo nowatorska. Początki Wydaje.pl
85
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Grudzień 2010 r. Witryna – jak na dzisiejsze standardy – raziła szpetotą. Źródło: http://web.archive.org/
W grudniu 2010 roku Virtualo.pl zaczęło rozgłaszać, że uruchamiają u siebie selfpublishing. 14 grudnia 2010 na blogu Wydaje.pl ukazała się notka zaczynająca się od słów: Właśnie wystartowało wydaje.pl – pierwszy w Europie Środkowej profesjonalny portal self publishing. Wydaje.pl jest portalem wydawniczym, w którym każdy może wydać swoją publikację w postaci ebooka i zarabiać na jej sprzedaży. Można opublikować wszystko – od beletrystyki po prace naukowe, a sam proces może przebiegać zupełnie automatycznie bądź też z pomocą naszych specjalistów. Portal skupia społeczność aktywną literacko i czytelniczo. Źródło: Wydaje.pl, http://web.archive.org/
2011 – ciężka, organiczna praca 11 lutego w serwisie wystartowali.pl, który zajmuje się recenzowaniem startupów, pojawiła się notka o Wydaje.pl. Fragment oceny redakcji: Sylwester pisze wyżej o modelu biznesowym, który może w takim serwisie być niewiadomą. W przypadku tego projektu jest on raczej jasny: główne to prowizja od sprzedaży ebooków i usługi dodatkowe przy ich przygotowaniu (np. korekta, zaawansowany skład), dodatkowe to natomiast usługi digitalizacji oraz – w przyszłości, być może – sprzedaż dedykowanego czytnika.
Warto podkreślić, iż była mowa o dedykowanym czytniku! Serwis miał bazować na prowizji sprzedażowej, usługach dodatkowych, ale i czytniku e-booków. Bardzo dobry pomysł, który wcześniej wprowadził Amazon (Kindle), Barnes & Noble (Nook, 2009) czy Kobo Reader (Kobo). Na początku 2011 roku istniały już rw2010.pl i Wydaje.pl. Virtualo.pl sprzedawało self-publishing. Istniało też kilka mniejszych serwisów, ale nadal za wzór uchodziły rozwiązania na modłę zachodnią. 16 lutego 2011 Piotr Kowalczyk napisał: W USA sprawa jest oczywista. Jest Amazon i jest cała reszta. Kindle Store to dla self-publisherów kierunek numer jeden. Mogą znaleźć się w największej ofercie e-książkowej, co więcej łatwo dostępnej na różne urządzenia. Publikując w Kindle Store ma się pewność, że oferta dotrze do czytelnika w sposób najnowocześniejszy z możliwych. Nie ma nic łatwiejszego i bezpieczniejszego niż opublikować książkę u absolutnego lidera.
Mniej więcej w tym czasie ukazuje się „Trójka” Szymona Adamusa. 86
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
W udzielonym w lipcu wywiadzie dla Antyweb, padły następujące liczby: (...) w lutym tego roku mieliśmy wydane 22 ebooki. Teraz jest ich ponad 260. Jeżeli chodzi o użytkowników, dzisiaj jest ponad 1000 zarejestrowanych autorów i czytelników, nie licząc użytkowników, którzy codziennie kupują u nas książki bez rejestracji. Dla kontrastu – serwis liczył w lutym około150 użytkowników.
Całkiem niezły przyrost, bo coś koło 40 publikacji miesięcznie (zapewne nie tylko książek, bo w ofercie Wydaje.pl było także sporo opowiadań w PDF do pobrania za darmo). 2012 – Wydaje.pl pozyskuje inwestora W roku 2012 wydarzyły się dwie istotne zmiany. Powstaje spółka z o.o., w której udziały mają ludzie o dużym doświadczeniu biznesowym, związani z takimi podmiotami jak agencja reklamowa OS3, SARE (oprogramowanie e-mail marketing), Hostersi ale także i Centrum Adama Smitha i Związek Przedsiębiorców i Pracodawców. Druga zmiana to nowy layout. Wydaje.pl w 2012 wygląda już tak:
Nowe, lepsze oblicze Wydaje.pl, od 2012, źródło: http://web.archive.org/
Wojciech Usarzewicz pisze w Antyweb: Lecz zmiana wyglądu to nie wszystko – wraz z nią pojawiła się nowa funkcja. Już ostatnimi czasy wspominałem, iż Wydaje.pl wprowadziło długo oczekiwaną obsługę formatu EPUB, a teraz poszli o krok dalej. Teraz, oprócz starego, dobre87
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
go PDF-a, możemy wgrać do serwisu naszego e-booka zarówno w formacie EPUB, jak i MOBI – mamy więc standardowy, e-bookowy pakiet, który Wydaje.pl w tle połączy w jeden plik ZIP, który klienci serwisu będą sobie kupować – i tak zamiast kupować kilka razy tego samego e-booka w różnych formatach, kupujemy jeden pakiet PDF+EPUB+MOBI.
Lista serwisów oferujących self-publishing byłą już w owym czasie długa. Do Wydaje.pl, Virtual.pl i RW2010.pl dołączyły w międzyczasie: ebookpoint.pl (Grupa Wydawnicza Helion, Gliwice), bezkartek.pl (R.I.P.), backpen.com (R.I.P.), spoti.pl (EPublishing sp. zo.o., Warszawa), beezar.pl oraz pressmo.pl. W 2012 r. ukazuje się książka „Bloger” Tomka Tomczyka (znanego jako Kominek). I zrobił to w Wydaje.pl. Kominek wydał książkę „Bloger – poradnik dla blogerów”. Co ważne – zrobił to w serwisie wydaje.pl, czyli ma szansę na rekord sprzedaży w historii polskiego self-publishingu. Robert Drózd, swiatczytnikow.pl
Prawdopodobnie istotnie był to rekord. – Liczby zadziwiły wszystkich – mówi Ahsan Ridha Hassan, prezes zarządu Wydaje.pl – Razem z Tomkiem zakładaliśmy, że jeżeli w ciągu 14 godzinnej przedsprzedaży zostanie kupionych 100 egzemplarzy książki, to będzie sukces. Ten wynik osiągnęliśmy w niecałą godzinę. Podwoiliśmy go w kolejnej i kilkunastogodzinną przedsprzedaż zamknęliśmy z blisko 700 sprzedanymi książkami. Nigdy dotąd w Polsce żaden autor nie zachęcił tylu osób do kupna swojej książki, bez korzystania z pomocy wydawnictwa oraz jakiejkolwiek reklamy, a bazując tylko na własnych metodach promocji, na czym self-publishing polega. Jest to olbrzymi sukces autora i całego zespołu Wydaje.pl oraz kamień milowy w polskim self-publishingu.
http://pisarze.blogspot.com/2012/09/self-publishing-o-ksiazce-blogera.html Serwis noweczytanie.pl zrobił ranking najlepiej sprzedających się e-booków w 2012 roku. Top 5 self-publishingu wyglądał tak: 1. „Bloger”, Tomek Tomczyk 2. „Trójka”, Szymon Adamus 3. „Droga wojewódzka 666”, Martin Lechowicz 4. „Hotel dla samobójców”, Jerzy A.Kozłowski 5. „Humer i inni”, Piotr Lipiński 88
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Pod koniec 2012 miało miejsce jeszcze jedno, istotne wydarzenie. Amazon wyrugował całą masę polskojęzycznych e-booków. Swiatczytnikow.pl zadaje retoryczne pytanie – czy to porządku przed Amazon.pl? 2013 – wzmożona ekspansja W maju zmiany w KRS. W czerwcu WSI CAPITAL informuje, że OS3 Group SA objęła 20% udziałów spółki. Oznacz to zastrzyk gotówki, ale i wzrost oczekiwań. Sygnały z rynku są w miarę dobre. Amazon wyrzucił polskie e-booki (na dwoje babka wróżyła...). Opublikowana zostaje dziesiątka najlepiej sprzedających się w-booków w Wydaje.pl, rw2010.pl oraz poczytaj.to. Dziesiątka Wydaje.pl wygląda tak: 1. Tomek Tomczyk: „Bloger – poradnik dla blogerów” 2. Jakub Łoginow: „Język słowacki. Podręcznik dla początkujących” 3. Agnieszka Żak: „Spalmy wszystkie mosty” 4. Victor Orwellsky „Kod władzy” 5. Lucyna Wiech„Układanka: pamiętnik marzeń i miłości” 6. Agnieszka Żak: „Nikt nie lubi wariatów” 7. Marcin Obuchowski: „Mój przyjaciel anioł” 8. Jerzy A. Kozłowski: „Hotel dla samobójców” 9. Kamila Godzisz: „Jak łatwo dogadać się z niemowlakiem” 10. Wojciech Usarzewicz: „Rzeźbiarze istnienia” Na prowadzeniu nadal Tomek Tomczyk. Pojawia się też Kuba Łoginow z porteuropa.eu, Agnieszka Żak i wielu innych. To były niewątpliwie dobre czasy dla polskiego self-publishingu. Pojawiło się sporo ciekawych antologii (np. Gorefikacje, Zombiefilia). Było fajnie. Blog najgorsze-okladki.blogspot.com zaczyna swoją działalność. Pod tagiem Wydaje.pl kryje się całkiem sporo perełek, które są namacalnym dowodem na to, że panowała duża różnorodność, jeżeli chodzi o styl czy wybraną estetykę. Drogi self-publishingu były kręte. Trochę żałuję, że spóźniłem się na pociąg z napisem „2013”... ;) 89
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
We wrześniu kapitał spółki zostaje podniesiony ze 100 000 zł do 142 850 zł. W grudniu 2013 Wydaje.pl podpisuje umowę z Uniwersytetem Śląskim w Katowicach, w ramach której organizowane są praktyki i staże dla studentów filologii polskiej, a także programy edukacyjne i imprezy kulturalne, w których partnerem czy współorganizatorem ma być spółka. No i mamy rok czternasty... Z wielkich premier mamy Admiralette Andrzeja Tucholskiego. Są też Gorefikacje II. Jeden z ubiegłorocznych hitów – „Jak stać się szczęśliwym człowiekiem” Ani Kęski, zostaje wydane na papierze. W sierpniu kapitał zakładowy podniesiono do 163 200 zł. We wrześniu ruszają warsztaty kreatywnego pisania, organizowane przez Wydaje.pl. Sielanka trwała w najlepsze... W listopadzie ukazuje się książka autorstwa Ahsana Ridha Hassana pt. „Wieża”. Ukazuje się nakładem... wydawnictwa Novae Res. 2015 Ten etap historii jest już na tyle świeży, że znamy go dość dobrze. Gdyby jednak ktoś nie znał, przypomnę: 6 lutego na facebooku ukazał się taki oto wpis:
90
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Wpis ten został w ciągu kilkudziesięciu minut wykasowany i zastąpiony innym, o treści:
Od tego czasu zaczęły pojawiać się doniesienia o problemach z wypłatami pieniędzy. Wielu autorów rozsyłało sobie pocztą pantoflową informacje o tym, że nie można wyciągnąć pieniędzy i że Wydaje.pl nie odpowiada na maile. Wielu autorów prosiło na swoich stronach, aby nie kupować ich książek w Wydaje.pl, tylko w innych serwisach. Niektórzy wycofywali książki. W lipcu Kuba Łoginow przywrócił e-booki Port Europa do sprzedaży. Okazało się, że Wydaje.pl wypłaca pieniądze, ale robi to ze sporymi opóźnieniami. Atmosfera niestety robiła się niemiła, bo ludzie denerwowali się i tracili cierpliwość. I to chyba niestety był ostatni gwóźdź do trumny: ucieczka autorów i czytelników. Kolejny komunikat ukazał się w październiku. Pamiętam, że zbiegło się to jakoś czasowo z informacją o wycofaniu się z self-publishingu przez Virtualo.pl. Mleko się rozlało.
Co zabiło Wydaje.pl? Trudno oceniać mnie, człowiekowi z zewnątrz, co tak naprawdę zabiło jeden z najlepszych serwisów self-publishingowych w Polsce i spowodowało wyrwę w rynku, której – póki co – nikt jeszcze nie załatał. 91
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Perspektywy były naprawdę dobre! Było dużo ciekawych pomysłów i zapał do ich realizacji. Należy też podkreślić, że Wydaje.pl nigdy nie było próbą podpięcia selfpublishingu do czegoś innego „przy okazji”. Wydaje.pl to BYŁ self-publishing w najczystszej postaci. Virtualo.pl czy ebookpoint.pl – dla nich to bez różnicy. W zasadzie więcej to problemów generuje niż zysku. RW2010.pl? To dobra inicjatywa, ale troszkę zacofana technologicznie i realizująca pewną strategię, niekoniecznie skupioną na samym self-publishingu. Wydaje.pl mogło być polskim smashwords.com. Jakie czynniki zaważyły na niepowodzeniu? To oczywiście tylko hipotezy, ale obstawiam: • trudny rynek, • udział venture capital (plusy: gotówka, minusy: presja, która zabija chęci), • dołek koniunkturalny, • hermetyczność (Rozmawialiśmy o tym z Martą Lasik i Agnieszką Żak – niestety self-publishing w czystej postaci to miecz obosieczny. Wydaje.pl powinno było dystrybuować książki od i do innych księgarń), • porzucenie pomysłu własnego czytnika (w 2011 to było nierealne, ale w 2013?). Chciałbym podziękować wszystkim, których zacytowałem w tekście. Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe. Tworzyliście ten etap historii self-publishingu w Polsce i jesteście jego częścią. Nie mogło więc Was zabraknąć w tej opowieści.
92
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Piotr Przemysław Muszyński: O Vanity Press, Self Publishingu i wydaniach subsydiowanych Tekst pochodzi z bloga Fanboj i Życie. Światek książkowy od jakiegoś czasu żyje zjawiskiem autorów płacących (i to niekoniecznie małe pieniądze) za wydanie własnych książek. Zjawisko to przybiera na sile, a na rynku działają już nawet wydawnictwa wyspecjalizowane niemal wyłącznie w tego typu publikacjach. Czy warto korzystać z ich oferty? I w jakich okolicznościach to robić? Specyfika sytuacji. Nie jestem pewien, czy jestem odpowiednią osobą, by zabierać głos z taką stanowczością (bowiem trudno nazwać mnie doświadczonym pisarzem), ale generalnie główną zasadą, którą starałem się zawsze kierować było to, że to Ja mam zarabiać na moich publikacjach, a nie do nich dopłacać. Problemem debiutanta jest niestety fakt, że szanse, aby jego książka dobrze się sprzedała są niewielkie. Niestety, rynek jest dość mocno obstawiony i (poza wyjątkami) nie dzieje się tak, że ludzie czekają z zapartym tchem w nadziei, że ktoś wychynie ze swego domostwa i objawi światu swoją twórczość. Fakt ten ma podwójne konsekwencje, które omówię w jednym punkcie. Otóż: osoba decydująca się na wprowadzenie na rynek książki debiutanta (niezależnie, czy to będzie sam autor, czy też wydawca) prawie na pewno zainwestowane w to pieniądze wtopi. Tym bardziej, że, by przedsięwzięcie się powiodło sprzedać należałoby co najmniej 50% początkowego nakładu, co jest niestety trudne. Wynika to z faktu, że książki debiutantów zaczynają zwykle przynosić dochody za 2–3 podejściem. Jeśli dodać do tego fakt, że pisarze są ludźmi, a ludziom zdarza się wpadać pod samochody lub tracić zapał po wydrukowaniu pierwszej pozycji, która przechodzi bez echa publikowanie pozycji debiutantów przedstawia się nam jako zjawisko dość z biznesowego punktu widzenia ryzykowne. Tak więc oczywistym sposobem poradzenia sobie z problemem jest przerzucenie kosztów na kogoś innego. Autorzy radzą sobie z problemem szukając wydawców. Natomiast wydawcy (przynajmniej niektórzy) poprzez subsydiowanie części książek. 93
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Co to jest subsydiowanie? Rozwiązanie to polega na tym, że wydawca dzieli się z autorem kosztem opublikowania książki. Zwykle działa to na tej zasadzie, że wydawca bierze na siebie np. marketing, autor natomiast sam koszt jej publikacji. W efekcie czego w wypadku porażki jej koszta rozkładają się mniej-więcej po równo. Układ taki jest uczciwy, bowiem w tym wypadku obydwie strony ponoszą ryzyko, dzielą korzyści, wzajemnie się zabezpieczają oraz w zasadzie powinno im zależeć na sukcesie danej pozycji. Niestety szczerze mówiąc nie wiem, czy obecnie ktoś to w Polsce praktykuje. Powiem jednak uczciwie: gdybym dostał propozycję wydania w ten sposób książki od jakiegoś, dużego i szanowanego wydawnictwa, to pewnie bym na to poszedł. Co to jest Vanity Press? Niestety wydawnictwo subwencjonowane łatwo pomylić z jego złą siostrą o nazwie Vanity Press. Nazwa ta została użyta po raz pierwszy w USA w roku 1941, a oznacza dość specyficzny typ działalności. Otóż: normalne wydawnictwo, nawet to wymagające od swoich autorów subsydiowania książek zarabia na ich sprzedawaniu. Zwykle dokonuje też pewnej selekcji tekstów, by zyskać reputację firmy wydającej wartościową literaturę. W wypadku Vanity Press sprawa jest inna: wydawnictwa takie zarabiają na publikowaniu książek. A dokładniej: na frajerach, którzy im za to płacą. Vanity Press generalnie żerują na zdesperowanych autorach, którzy od dłuższego czasu starają się wydać swoje dzieła, które to dzieła albo są zbyt słabe, żeby je wydać, albo też giną w natłoku nadsyłanych do wydawców prac i korporacyjnej imersji. W odróżnieniu od zwykłych wydawnictw Vanity Press nie jest zainteresowane selekcją prac, ani tak naprawdę nie skupia się na utrzymaniu spójnego profilu wydawniczego. Przeciwnie: publikuje wszystko, co do niego zostanie nadesłane, pod warunkiem oczywiście, że autor zapłaci, często wydając przy okazji niesamowite wręcz gnioty. Cena takiej „przyjemności” w polskich warunkach waha się między 2500 a 7500 złotych. Po drugie: Vanity Press są w najlepszym razie umiarkowanie zainteresowane sprzedażą książek. Najczęściej sytuacja wygląda tak, że główny zysk pochodzi z pieniędzy, które wyłożyli autorzy. Tak więc książki drukowane są w niewielkim nakładzie i poza pewną ilością egzemplarzy, które trafiają do autora nic z nimi się nie dzieje. Czasem wysyłane są do hurtowni, gdzie zalegają i w niewielkich ilościach do księ-
94
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
garni, niemniej jednak większości z tego typu wydawnictw dochody ze sprzedaży traktuje w najlepszym razie jako dodatkowy bonus. Zamiast tego wolą żyć z frajerów. Po trzecie: jako, że główne źródło dochodów stanowią kwoty wpłacane przez autorów, to wydawcy tacy starają się najczęściej zagarnąć jak największą część z nich. Robią to na dwa sposoby: albo oszczędzając na wszystkim co się da: druku, korekcie, redakcji, marketingu, reklamach etc, albo zawyżając koszta. W efekcie czego tak naprawdę publikacja taka jest zbędna: książka przechodzi bowiem bez echa, a jej kariera rynkowa zwykle kończy się w magazynie. Słowem jest to zwykła próba wykiwania naiwnych. Co to jest Self Publishing? Trzecią grupę wydawnictw za pieniądze autora stanowi self publishing. Zjawisko to należy wyjaśnić, bowiem określenie to często używane jest błędnie. Otóż: są to wydawnictwa, które publikuje sam autor, albo samodzielnie, albo zakładając w tym celu własną działalność gospodarczą. Jeśli natomiast korzysta z usług wyspecjalizowanej firmy, to albo pada ofiarą Vanity Press albo książkę subsydiuje. Self Publishing jest bardzo ciekawą formą działalności. W prawdzie ponownie zmusza ona autora do pokrycia wszystkich kosztów wydawniczych, jednak jednocześnie oferuje dużo większą stopę zwrotu. Jako, że znikają wszystkie opłaty na rzecz wydawcy oraz nie pobiera on prowizji dla siebie autor zarabia na każdej sprzedanej książce (zależnie od tego jak liczyć) od 5 do 10 razy więcej, niż na publikacji w wydawnictwie. Zaletą nie bez znaczenia jest też fakt, że w modelu tym odpada użeranie się z wydawcami. A niestety to właśnie ono `jest największym problemem tej całej, pisarskiej zabawy. Tak zupełnie między nami: pisanie książek byłoby samą przyjemnością, gdyby nie ci cholerni wydawcy. Nie ukrywam: gdybym miał na blogu ruch tak z 10 razy większy, niż obecnie, to już gdzieś z boku wisiałaby reklama jakiegoś zbioru opowiadań w druku na żądanie lub inna web nowel. Na razie jednak jest to głos przyszłości. Oczywiście nie ma róży bez kolców. Główny problem z Self Publishingiem jest natomiast taki, że tak opublikowanymi książkami bardzo trudno zainteresować czytelnika. Wynika to trochę z samego sposobu, jak czytelnicy wybierają książki. Otóż: 95
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
książki w pierwszej kolejności sprzedaje tematyka, w szczególności jeśli jest rzadka, a przy tym poszukiwana (z tej przyczyny największym segmentem rynku są wszelkiej maści poradniki), po drugie: wydawca (gdyż czytelnik zadowolony z zakupu wraca) i po trzecie: autor. Przy czym ten ostatni jest najważniejszy, ale tylko w jednym wypadku: jeśli ma wyrobioną, dobrą opinię. To właśnie brak tej ostatniej cechy sprawia niestety, że debiutantów wydaje się niechętnie. Osoba decydująca się na tego typu krok jest jeszcze bardziej do tyłu: nie korzysta z machiny marketingowej wydawnictwa. Jeśli przy okazji nie jest celebrytą lub przynajmniej znanym bloggerem, to niestety szanse zarobienia na tym są niewielkie. Jak odróżnić wydawnictwo subsydiowane od Vanity? Pytanie brzmi więc: jak rozpoznać wydawnictwa Vanity Press? Otóż: moim zdaniem, jeśli oferta nie jest naprawdę korzystna, to najlepiej jest w ogóle nie korzystać z żadnych form płatnego wydawania i korzystać z usług wydawcy. W inwestycjach bowiem najważniejszy nie jest potencjalny zysk, ale ograniczenie ryzyka. Zwyczajnie nie ma sensu dopłacać do własnych książek. Jeśli jednak już musimy płacić za nasze wypociny, to należy zwrócić uwagę na kilka rzeczy tak więc: Po pierwsze: czy dany wydawca wysyła książki do księgarni? Czy są dostępne na ogólnym rynku? Za szczególnie dobry symptom należy uznać ich obecność w sklepach stacjonarnych dużych sieci, jak Matras czy Empik. Wprowadzenie ich do oferty jest bowiem kłopotliwe. Po drugie: czy mają gwiazdy lub przynajmniej stale piszących dla nich autorów? Sam brak liczących się i znanych autorów nie musi jeszcze niczego oznaczać (wydawnictwo może być młode i małe, w efekcie czego może jeszcze nie uzbierać portfolio lokomotyw, które ciągnęłyby jego sprzedaż). Warto zwrócić uwagę na to z prostej przyczyny: poza frajerami ludzie raczej nie są skłonni nabierać się dwa lub więcej razy na ten sam numer. Tak więc obecność autorów, którzy są zadowoleni ze współpracy i ją kontynuując, wydając książki stale u tego samego wydawcy świadczyć o tym, że raczej współpracę sobie chwalą. Tak więc firma traktuje ją poważnie i raczej nie oszukuje swoich pisarzy. Po trzecie: jak dużo czasu minęło między złożeniem propozycji wydawniczej, a otrzymaniem odpowiedzi? Z mojego doświadczenia wynika, że prędzej, niż po tygodniu przychodzą tylko dwa typy odpowiedzi: od Vanity Press oraz odpowiedzi odmowne. Zwyczajnie: zwykle w wypadku nadesłania propozycji normalny wydawca w jakiś sposób ją ocenia oraz przygotowuje wewnętrzną recenzję, co zajmuje trochę czasu (znam przypadki firm, których recenzenci mają kolejki propozycji na 3 lata do 96
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
przodu). Tak więc nagły pośpiech w połączeniu z propozycją „chętnie wydamy pana książkę za 5 tysięcy” powinien budzić podejrzenia.
97
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Łukasz Kotkowski: Rok temu wydałem książkę. I co z tego? Tekst pochodzi z bloga Aspirujący Pisarz. Nieco ponad rok temu na rynku ukazała się moja debiutancka książka. „Fanaberia”, nad którą spędzałem długie noce, uparcie brnąc do końca opowieści, słowo po słowie. Którą pisałem nie mając nawet ułamka dzisiejszej wiedzy o świecie wydawniczym. I której wydanie tak naprawdę nic w moim życiu nie zmieniło. Albo zmieniło wszystko. Każdy „aspirujący pisarz”, żyjący marzeniami o opublikowaniu własnej powieści, podobnie wyobraża sobie początki swojej literackiej kariery . Wszyscy jesteśmy najlepsi, a nasz debiut wstrząśnie rynkiem co najmniej tak samo mocno jak „Carrie” Stephena Kinga. Książka sprzeda się w tylu egzemplarzach, że wydawca nie nadąży z dodrukami, a największe wytwórnie filmowe ustawią się w kolejce po prawa do ekranizacji. Jednakże każdy „aspirujący pisarz” mający pod czaszką coś więcej niż próżne marzenia doskonale zdaje sobie sprawę, że taka wizja jest kompletnie nierealna. I ja byłem jednym z nich, choć przyznaję – liczyłem na więcej. Wiedza to potęga To niesamowite, jak wiele jest się człowiek w stanie nauczyć w stosunkowo krótkim czasie. Gdy rozsyłałem do wydawców manuskrypt powieści myślałem, że „coś tam wiem”. W końcu czytałem te wszystkie porady znanych pisarzy, wertowałem fora internetowe w poszukiwaniu porad jak postawić pierwsze kroki, jak wydać książkę. Prawda jest jednak taka, że w porównaniu z tym, co wiem dziś, wtedy nie wiedziałem nic. A dziś i tak czuję, jakbym lizał lód przez szybkę – tzn. wciąż miał wiele do odkrycia. Popełniłem po drodze mnóstwo błędów, z czego kardynalnym grzechem mojego debiutu był... pośpiech. Dlatego drodzy koledzy, koleżanki po piórze – jeśli kiedyś napiszecie swoją książkę i zechcecie ją wydać, nie spieszcie się. Moim ogromnym błędem było przyjęcie pierwszej z brzegu oferty wydawniczej i wpakowanie się w Vanity Press, które nie do końca uważam za zło wcielone, ale też nie potrafię go z czystym sumieniem polecić. W telegraficznym skrócie Vanity Press to wydanie ze współfinansowaniem. Nie selfpublishing per se, lecz równe rozłożenie odpowiedzialności za losy dzieła między wydawcą a pisarzem. Także tej finansowej. I to chyba najbardziej mnie boli, bo zainwestowane pieniądze (które były przeznaczone na zupełnie co innego) prawdopodob98
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
nie nigdy mi się nie zwrócą. Przynajmniej dopóki nie wydam Fanaberii w wersji 2.0, o czym jeszcze wspomnę. Dlaczego więc zdecydowałem się na taką drogę wydawniczą? Bo mało wiedziałem. Bo – jak wielu nieświadomych debiutantów – myślałem, że jedyną drogą na księgarniane półki jest wkupienie się do świata literatury, bo przecież kto dziś wydaje debiuty nikomu nieznanych ludzi? Święcie wierzyłem, że na polskim rynku, który jest tragicznie zatłoczony przez przedruki i książki uznanych twórców (ewentualnie blogerów i celebrytów) absolutnie nie ma miejsca dla nowego, nieznanego nazwiska. Łatwo więc było mi wmówić, że taka droga jest najwłaściwsza, bo innej do otworzenia tych drzwi po prostu nie ma. Oczywiście tkwił też we mnie wynikający z niewiedzy lęk, że przekazując prawa do swojej powieści tak naprawdę oddałbym ją na wyłączność komuś, kto zrobi z nią coś, czego sobie nie życzę. A zatem trafił też do mnie argument o zachowaniu praw autorskich, który jest nieodłącznym elementem współfinansowania. Przyjąłem więc pierwszą ofertę wydawniczą, nie bacząc na wszystko. Kiedy pół roku później odezwały się do mnie inne wydawnictwa, te „poważne”, było już za późno, by się wycofać. A konsekwencje pośpiechu i pochopnej decyzji okazały ogromne. Wyjąwszy oczywisty cios w osobiste finanse, światło dzienne ujrzała książka, która w każdym aspekcie mogła być przygotowana lepiej: 1. Redakcja Dziś doskonale wiem, czym jest prawdziwa redakcja. Sam zajmuję się nią na co dzień, pracuję z ludźmi, którzy znają się na niej lepiej ode mnie i poznałem całkiem nieźle arkana tej sztuki, choć wciąż jestem ledwie adeptem. Podczas wydawania mojej książki o redakcji nie wiedziałem nic. To, co mój „wydawca” nazwał „redakcją”, było zaledwie korektą i załataniem dwóch/trzech dziur logicznych gdzieś po drodze. Dlatego teraz, gdy otwieram moją książkę, mam ochotę rozbić własną czaszkę o najbliższy mur, bo niemal na każdej stronie dostrzegam zgrzyty, które wyłapałaby solidna redakcja. 2. Przygotowanie książki Myślałby kto, że płacąc za przygotowanie, otrzymujemy produkt wysokiej jakości. Jeśli tak, to w moim przypadku coś nie wyszło. Pomijając wysłużenie się grafiką ze stocku (co jest niestety powszechną praktyką wśród małych wydawców, których nie stać na zatrudnienie rysownika), książka ukazała się z naprawdę dużym opóźnieniem, co tym bardziej dało mi nauczkę na przyszłość w kwestii pośpiechu. Przy okazji mogę dodać, że cały ten czas oczekiwania zwyczajnie zmarnowałem. Zamiast zacząć pracę nad czymś nowym, z uporem maniaka czekałem tydzień po tygodniu na sygnał 99
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
z wydawnictwa, że jednak coś się z moją książką dzieje. W 9 przypadkach na 10 – nic się nie działo. 3. Promocja A raczej totalny jej brak. Chyba że za promowanie dzieła uznamy rozesłanie notatki prasowej do mediów (sam otrzymuję takich notatek kilkadziesiąt dziennie – jak dobrze pójdzie to dwie zaszczycę spojrzeniem przed wysłaniem do kosza). Bawi mnie też niezmiernie fakt, że sumarycznie osobiście wysłałem większą liczbę egzemplarzy recenzenckich z prywatnej puli, niż zrobił to wydawca. Jedynym działaniem promocyjnym, jakiego doczekała się moja książka, były recenzje na blogach książkowych, za które z serca dziękuję każdemu autorowi. Problem polega na tym, że większość z tych blogów ma naprawdę mikry zasięg, a po prawdzie to... one wszystkie czytane są przez jedną i tę samą grupę ludzi. Co redukuje zasięg do praktycznie jednego kręgu, więc aspekt marketingu szeptanego gryzie w tym przypadku piach. 4. Dystrybucja „Fanaberię” możecie nabyć niemal wszędzie. O ile to „wszędzie” znajduje się w Internecie. Poza nim może być ciężko, bo pomimo licznych zapewnień i szumnych zapowiedzi wydawcy o współpracy z czołowymi sieciami dystrybucji w Polsce, fizyczne egzemplarze mojej książki trafiły tylko do małych, lokalnych księgarenek, gdzie zapewne i tak stoją zapomniane w najdalszym kącie zbierając kurz, czekając na zwrot do dystrybutora. Rzeczywistość jest taka, że aby książka trafiła do dużej sieci pokroju Matrasa, Merlina czy Empiku, wydawca musi temu odrobinę pomóc, bo żadna sieć nie zamówi wymaganego minimum nakładu „na krzywy ryj” autora. I jak widać... mój wkład finansowy w wydanie nie obejmował tej „odrobiny pomocy”. 5. Zarobki Będę w tym momencie brutalnie szczery. Zarobiłem dokładnie nic. Zero. Null. Ba! Po wypłaceniu ostatniej tantiemy i zwrotach do wydawcy wychodzi na to, że muszę 50 zł dopłacić! Nie mówiąc o tym, że zwróciła mi się może... 1/8 (?) kosztów wydania. Jak dotąd „Fanaberia” rozeszła się (wliczając ebooki) w oszałamiającej liczbie około 300 egzemplarzy. Tak, moja książka nie jest dziełem wybitnym i wiele bym w niej poprawił. Ale nie jest też dziełem złym, co widać po reakcjach czytelników i licznych recenzjach w Sieci. Jeśli gdzieś szukałbym odpowiedzi na pytanie, skąd tak słaby wynik, to zapewne kryje się ona w pierwszych czterech punktach tej wyliczanki. Jakie lekcje wyniosłem ze swojego debiutu? Chciałbym powiedzieć, że ta historia była dla mnie uderzeniem w twardy mur rzeczywistości z prędkością 150 km/h, ale nie byłaby to prawda. 100
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Pół roku po debiucie moja psychika przypominała raczej samochód pędzący przez niekończącą się autostradę na pustkowiu, któremu w końcu zaczyna brakować paliwa. Jedzie coraz wolniej i wolniej, aż w końcu staje. Kierowca wychodzi ze środka i rusza dalej piechotą, powłócząc nogami w skwarze, aż w końcu pada na kolana, bo nie jest w stanie iść dalej, a nawet pełznąć. Tak, ta metafora jest dość trafna. Przez pół roku poddawałem się rosnącej frustracji i złości, aż w końcu po prostu padłem ze zmęczenia. Potem przyszła obojętność, bo zasadniczo jeśli książka w ciągu pół roku od premiery nie złapie wiatru w żagle, to jest trupem. A ze mnie żaden Jezus i choćbym nie wiem jak chciał, trupa nie wskrzeszę. Cała ta sytuacja ma jednak paradoksalnie wiele pozytywów. Głównym jest nabyta wiedza. Będąc sfrustrowanym do ostatnich granic, z uporem maniaka szukałem lepszych rozwiązań. Poznawałem nowych ludzi, którzy znają ten fach i wiele mnie nauczyli. Rozmawiałem z przedstawicielami branży, przyglądając się jej świeżym okiem, od zera, z każdej strony. W końcu uwolniłem się też od toksycznej pracy w handlu i zacząłem zarabiać na życie pisaniem o technologiach, dzięki któremu operuję słowem pisanym nieporównywalnie lepiej, niż pisząc swoją debiutancką powieść. Słowem – ewoluowałem. Uczcie się na moich błędach. Chciałbym, żeby każdy „aspirujący pisarz” (jak sam siebie nazywałem przez długi czas) marzący o wydaniu własnej książki przyjrzał się temu, co zrobiłem, i wziął sobie do serca jako idealny przykład, jak NIE debiutować. Jak NIE wydawać pierwszej książki. Bo można to zrobić lepiej, a rynek wydawniczy jest naprawdę chłonny – na dobrą książkę zawsze znajdzie się wydawca i nie pozwólcie sobie wmówić, że jest inaczej. Jeśli wydawnictwa konsekwentnie odmawiają publikacji Twojej książki, to nie z nimi jest coś nie tak, lecz z Twoją książką, naprawdę. Jest też druga strona medalu – jeśli jeden wydawca wyraził zainteresowanie Twoim manuskryptem, z pewnością zrobi to i drugi. Warto więc wstrzymać się z decyzją i wybrać najbardziej korzystną opcję. I jeszcze jedno: zazwyczaj warto ignorować zdanie innych i przeć do przodu. Czasem jednak warto pomyśleć, czy aby nie mają racji. Gdybym przed wydaniem książki posłuchał mądrych rad mojej lepszej połówki, dziś zapewne nie pisałbym takiego tekstu. Pozostaje mi tylko w skupieniu pracować nad drugą książką, będąc bogatszym o jedną porażkę i sto pomniejszych zwycięstw, które jej towarzyszyły.
101
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
A gdy przyjdzie kres obecnej umowy wydawniczej na „Fanaberię”, przygotować ją jeszcze raz, niemalże od podstaw i wydać w wersji 2.0 – bo choć dziś napisałbym ją sto razy lepiej, to wciąż jest dobra historia. Przydałoby się ją tylko nieco lepiej opowiedzieć.
Mimo wszystko polecam „Fanaberię” waszej uwadze – czy w papierze, czy w ebooku. Więcej o mnie możecie dowiedzieć się odwiedzając profil na Facebooku. Znajdziesz mnie też na Twitterze: @lukaszkotkowski
102
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Piotr Kamiński: Darmowe ebooki jak sikanie za free Wpis pochodzi z bloga CarryeBook Zapamiętaj, darmowe eBooki nie istnieją! Ludzie, co jest z wami? Za wszystko trzeba płacić, a ebook za free będzie? Czytnik ebooków nie służy tylko do przechowywania kradzionych książek. Nie wypada też sikać na wrocławskim Rynku. W niedzielę na wrocławskim Rynku. Mamuśka z dwójką brzdąców podchodzi do drzewa, tuż obok fontanny. Starszemu zdejmuje spodenki i mały oddaje w sercu europejskiej metropolii przetworzoną colę z McDonalda. Zwyczajnie sobie sika. W koło knajpa na knajpie. Obok publiczny kibel. Ale środek Rynku jest najlepszym miejscem na oddanie moczu, jak jakaś syberyjska tajga. Wszystko za free Ze zmartwionym wyrazem twarzy odzywam się więc do mamuśki: „Oj, źle to wygląda”. Na co słyszę (przecież wiedziałem, co usłyszę), że dziecko już nie mogło wytrzymać, że chłopiec dopiero nauczył się wstawać z nocnika (tak na oko 4–5 lata miał) i wreszcie, że „NIE będę nabijać kabzy tym, co zdzierają za korzystanie z toalety w restauracjach”. Trafiony jak rządowy samolot rosyjską rakietą. Chłopięcy siusiak i ciepły strumień symbolem walki z podłymi właścicielami knajp, co to tylko piwo leją i upychają złotówki w siennikach. Ba, jest to symbol walki z całym kapitalizmem, który jednym przecież daje więcej, a innym tylko coraz więcej zabiera. Darmowe eBooki dla wszystkich W ten oto sposób mamuśki w całej Polsce (bo przypuszczam, że nie jest to tylko przypadłość wrocławska) hoduję generację wojowników z systemem. Za kilkanaście lat ów brzdąc stanie się Po-Ch*u-Fest-Zadowolonym-Z-Siebie posiadaczem piętnastoletniego BMW. Jadąc setką przez osiedle pełne dzieci, będzie rzucał przekleństwami, że jakiś debil wprowadził tu ograniczenie prędkości. Mocz z bruku wyparuje, a latorośl nasiąknie specyficzną nonszalancją. Pokolenie „ściągam” Tylko w naszym kraju kradzież eBooków (gier, oprogramowania itd, generalnie własności intelektualnej) nazywa się pieszczotliwie „ściąganiem”. „Co tam robisz?” „A nic, ściągam Władcę Pierścieni...” Gdyby typ ściągał jabłka z warzywniaka, dostałby od właściciela sklepu takiego kopa, aż miło patrzeć.
103
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Na Twitterze, jakiś miesiąc temu, człowiek pyta otwartym tekstem: „Jeśli kupie sobie czytnik, to czy będę musiał płacić za książki?”. (Jak znajdę, to wsadzę tu screena). A jak kupisz sobie samochód, to musisz kupować paliwo? Każdy złodziej to pijak Znajoma sprzedaje czytniki ebooków. Każdego, kto u niej kupuje pyta: „A jaki będzie pierwszy ebook, który na nim przeczytasz?”. Dwanaście czytników w ubiegłym tygodniu sprzedała. Dwanaście razy słyszała tekst w odpowiedzi: „Dokładnie nie wiem, pościągałem sobie tego bardzo dużo”. Oczywiście jest szansa, że było to dwunastu miłośników literatury klasycznej, którzy uwielbiają serwis wolnelektury.pl i od dziś zaczynają czytać tylko Mickiewicza Adama lub innego Słowackiego. Ale nawet wolnelektury.pl działają za pieniądze, które ludzie z dobrego serca im wpłacają na przerobienie książek na ebooki. Wpłaciłeś coś, kiedyś na ich fundusz książkowy? Nie wstyd ci? Magdalena Parys, autorka kryminałów opowiada o ludziach, którzy bez żenady przyznają się jej, że ściągną sobie książkę z chomika. Na spotkanie z Andrzejem Sapkowskim przyszedł czytelnik ze skopiowaną w całości książką i prosił pisarza o autograf. Rzeczą charakterystyczną dla Polski jest to, że jako konsumenci treści obecnych w sieci wyrobiliśmy w sobie poczucie, że wszystko ma być za darmo, co dość zauważalnie przekłada się na brak szacunku do własności intelektualnej, twierdzi Bartłomiej Gola (Speedup Group). Za każdą rzeczą, którą „ściągasz sobie” z internetu stoi człowiek, który na tym traci. Zgadzasz się?
104
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
106
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
PROZA
107
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Istvan Visary: ZA MISECZKĘ MLEKA Opowiadanie pochodzi ze zbioru „Bierz mnie”. Profesor Krosenbaum przyjmował pacjentów w dyskretnym, eleganckim gabinecie na poddaszu kamienicy przy jednej z bocznych ulic Starego Miasta. Horrendalna wysokość honorarium szła ponoć w parze z doskonałymi rezultatami terapii, dlatego posłuchałem mojego przyjaciela, którego Krosenbaum wyciągnął niegdyś z nielichych małżeńskich kłopotów, i umówiłem się na wizytę. – Moja żona Anna nie ma w ogóle ochoty na seks – wyznałem profesorowi, kiedy w końcu odważyłem się przejść do zasadniczego powodu wizyty. – Kiedyś to uwielbiała, w każdej pozycji, nawet trzy razy w ciągu nocy, w dzień zresztą też, a teraz... Krosenbaum pokiwał w zamyśleniu głową. Na jego twarzy dostrzegłem współczucie, ale i obietnicę. Dał dłonią subtelny znak, żebym kontynuował. Oblizałem niemiłosiernie spierzchnięte wargi i mówiłem dalej: – Teraz zasypia, gdy tylko dotknie głową poduszki. Próbuję ją budzić delikatnie, zachęcać. Całuję w ucho i głaskam po biodrze. Kupiłem nawet numer specjalny czasopisma dla kobiet Pobudź mnie do szaleństwa, czy jakoś tak. – I nic? – spytał melodyjnym, niemal uwodzicielskim szeptem. – Nic – odparłem. – Za to rano budzi się tak zmęczona i zadowolona, że zacząłem się zastanawiać, czy nie wychodzi gdzieś w nocy, żeby uprawiać dziki i szalony seks. – Może wychodzi? – rzucił ze współczuciem. – Niemożliwe. Mam tak lekki sen, że budzę się nawet wtedy, kiedy ona obraca się na drugi bok. Z całą pewnością śpi jak zabita. Profesor spojrzał na mnie podejrzliwie. – Lekki sen, powiada pan? Mimo wszystko coś panu przepiszę, dobrze? Uśmiechnął się tajemniczo i wyjął bloczek recept. *** W porównaniu z ceną wizyty tabletki, dzięki którym miałem zyskać, jak to ujął profesor, „naprawdę lekki sen”, dostałem praktycznie darmo. Zgodnie z zaleceniem zażyłem je jeszcze w aptece. Wierzyłem, że nie chodzi mu o honorarium za kolejną wizytę, którą mógłbym złożyć już następnego dnia, gdyby wszystko poszło zgodnie z jego przebiegłym planem. Anna, jak to ostatnio miała w zwyczaju, położyła się do łóżka jeszcze przed dwudziestą pierwszą. Nawet nie próbowałem jej budzić. Dołączyłem do niej w jej ulubionej pozycji – na łyżeczkę – i w jednej chwili zasnąłem. Kiedy tokijska konferencja poławiaczy naddźwiękowych pereł, w której uczestniczyłem z ramienia europejskiej Partii Zielonych, nieoczekiwanie zmieniła się 108
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
w ostro pachnącą, dusznawą ciemność, długą chwilę nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. W końcu pojąłem, że znajduję się we własnym łóżku, którego materac – ani trochę subtelnie – ugina się, skrzypiąc głośno i niedwuznacznie. Z kim, do cholery, mogła się kochać Anna? Odemknąłem w końcu zaspane oczy i natychmiast zacisnąłem je z powrotem. Nie noszę brody i nie jestem chudy, od razu więc zrozumiałem, że żylasty brodacz, któremu spojrzałem prosto w błękitne oczy, to nie ja. Z kim zatem się kochała? I czemu w moim łóżku? Pewien byłem tylko jednego: gdybym im teraz przerwał, konsekwencje mogłyby być katastrofalne. Anna, przyłapana na cudzołóstwie, mogła zamknąć się w sobie albo nawet mnie rzucić! Leżałem tak, wsłuchując się w skrzypienie materaca i głębokie, szybkie oddechy kochanków, i czułem pod skórą, że coś w tym, co ujrzałem przez to mgnienie oka, było nie w porządku. Bardziej nie w porządku niż obca osoba, do tego brodata, w moim łóżku. Kiedy po dłuższej chwili zrozumiałem, aż się uśmiechnąłem. Coś musiało mi się pomylić. Kimkolwiek był brodacz, to na pewno nie moja żona się z nim zabawiała. Anna nigdy, przenigdy, tak się nie kocha: na górze, dumnie wyprostowana, z piersiami swobodnie kołyszącymi się, wręcz skaczącymi szaleńczo. Zawsze się krępowała i przytrzymywała je dłońmi, co wkurzało mnie i doprowadzało do pełnej frustracji pasji. Ciekawość wzięła górę. Musiałem się przekonać. Otworzyłem oczy i wstrzymałem oddech. Kobietą w moim łóżku była Anna, co do tego nie mogłem mieć wątpliwości – jej piersi poznałbym wszędzie, te ukochane, ciemnosutkie cycuszki. Na pewno był też brodacz, z orlim, zakrzywionym nosem, chudy i, o zgrozo, niechlujnie potargany. Jego poskręcane w tłuste loki włosy wyglądały, jakby ich nie mył ze sto lat. Nie to jednak było najgorsze. To, że wcale nie kochali się na jeźdźca, tak jak wcześniej myślałem; ale w mojej ulubionej pozycji – od tyłu – również nie. Absolutnie, niezaprzeczalnie i katastrofalnie najgorszy był fakt, że to moja żona była z tyłu, a brodacz, wyposażony przy tym w parę najdorodniejszych i najbardziej jędrnych piersi, jakie kiedykolwiek widziałem, klęczał przed nią, poruszając biodrami w tym samym rytmie, w którym moja żona – moja żona! – posuwała go z miną gwiazdy kina porno. To nie mogła być prawda. To na pewno nie była prawda! Kiedy wreszcie, aby uniknąć uduszenia, odważyłem się odetchnąć, stało się: brodacz doszedł. Jęknął bezgłośnie, a potem wgryzł się w poduszkę, zaciskając błękitne – przepiękne, musiałem to przyznać – oczy. Chwilę później skończyła Anna, choć „skończyła” nie jest ani trochę właściwym słowem. Rzucała szaleńczo biodrami, jęczała i wiła się, lecz dalej trwała przywarta do swojego kochanka. Oddychała głęboko, jak gdyby wygrała właśnie zawody w nurkowaniu na jednym oddechu i chciała znowu nacieszyć się świeżym powietrzem. 109
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
To, co zabolało mnie najbardziej, nastąpiło trzy minuty później. Trzy niekończące się minuty najbardziej intensywnego orgazmu, jaki kiedykolwiek widziałem. Kiedy piersiasty brodacz opadł wymęczony na łóżko, stanąłem twarzą w twarz ze straszliwą prawdą: moja żona miała najpiękniejszego, największego i najbardziej kształtnego kutasa, jakiego można sobie wyobrazić. Był gruby, jak męskie przedramię. Miał główkę wyrzeźbioną jeszcze piękniej od mojej. I delikatną, oliwkową skórę. Nie mogłem w to uwierzyć. Świat zawirował mi przed oczami i zapadłem się w ciemność. *** Kiedy się ocknąłem, Anna spała. Usta miałem suche i spierzchnięte. Usiadłem na łóżku i kiwając się sennie, próbowałem podjąć trudną decyzję, czy lepiej wstać i napić się wody, czy raczej z powrotem zasnąć, ryzykując powrót koszmarnych wizji członka mojej żony i jej piersiastej kochanki-kochanka. Odkaszlnąłem i z trudem zabrałem się za wstawanie. Wtedy ją ujrzałem. Stała naga, oparta o framugę drzwi balkonowych i paliła fajkę. Jej sylwetka wyraźnie odcinała się od jasnego tła księżycowej nocy. Sterczące, spiczaste piersi, płaski, niemal wklęsły brzuch, szczupłe, mocne nogi. Wszystko od pasa w dół porośnięte gęstym futrem, rozpraszającym miękko światło ulicznych lamp. Tak samo, jak twarz – bez wątpienia brodata. Brodata! – Przeszkadza ci dym? Myślałam, że to twoja fajka? – powiedziała. – Bo Anna chyba nie pali? Cóż miałem odpowiedzieć? Gapiłem się tylko, skamieniały. – Pewnie zastanawiasz się, czemu to właśnie Anna, prawda? – ciągnęła, pykając fajeczkę. Prawdę mówiąc, myślałem o tym, czemu to właśnie mnie musiał przyśnić się ten koszmar, kiedy się wreszcie skończy i jak to możliwe, żeby śnić o tym, że człowiek się budzi. Myślałem o tym do momentu, kiedy brodaczka zaczęła wolną dłonią głaskać i delikatnie ściskać piersi. – Myślisz, że to sen, prawda? – powiedziała, nie patrząc na mnie. – Czasem też tak czuję, kiedy z nią jestem. Nigdy nie miałam jeszcze tak czułego, delikatnego i męskiego kochanka. Może dlatego, że każdy do tej pory był mężczyzną – zamilkła na chwilę – a przynajmniej samcem. – Samcem? – odezwałem się, zupełnie odruchowo. – Tak, jak mężczyzna, tylko u zwierzęcia. Na przykład ogier albo buhaj. – Wiem, co to jest samiec. – Czułem, że daję się wciągać w coś bardzo nierozsądnego, jak gra w trzy karty pod Gubałówką albo kredyt hipoteczny. – Nie umiem sobie jednak wyobrazić... 110
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Nie umiałem tego nawet ubrać w słowa. Jak to samiec? Jak to ogier? – ...że robiłam to z ogierem? – weszła mi w słowo. – To naprawdę nic w porównaniu z nosorożcem. Jakiś cień wizji brodaczki, zakradającej się do zagrody w zoo, żeby zażyć rozkoszy z nosorożcem, musiał pojawić się na mojej twarzy, bo fuknęła lekceważąco. – Kiedyś biegały swobodnie – wyjaśniła. – Wiesz, takie włochate. Jakieś trzydzieści tysięcy lat temu. Dawno, ale prawda. Cóż miałem jej powiedzieć? Wzruszyłem tylko ramionami i wstałem, żeby pójść do kuchni. – Mężczyźni mają stanowczo zbyt wąskie biodra. – Usłyszałem zza pleców. To na mój widok ta refleksja? Dobrze, że nie stanąłem do niej przodem, dopiero bym usłyszał. – Jak to trzydzieści tysięcy lat temu? – Nagle dotarło do mnie to, co powiedziała. – Kawał czasu, nie? Tyle się tu działo. A jednak Wałeczek, Anna, znaczy się, jest najlepsza. Wałeczek, tego jeszcze brakowało! Kiedy wróciłem ze szklanką wody, brodata siedziała na łóżku i głaskała Annę po włosach. Poczułem ukłucie zazdrości, ale powstrzymałem się od okazania uczuć. Poczułem wstyd na myśl o czasie, jaki upłynął, odkąd sam ostatni raz tak czule głaskałem żonę. – Nie spytasz, jak mam na imię? – powiedziała dziewczyna, wstając. Podeszła do okna i wystukała główkę fajki o parapet. Chmura popiołu opadła na dywan. – Jak masz na imię? – spytałem tonem, który miał wyraźnie sugerować, że o wiele ważniejsze jest to, że w tym tygodniu to ja odkurzam. – Boruta – odparła, ciskając fajkę daleko w ciemność. Okrzyk bólu i kilka przekleństw, które rozległy się chwilę później, sugerowały, że kogoś trafiła. Aż prychnąłem śmiechem; to dopiero zbieg okoliczności! – Uważasz, że to śmieszne? – zapytała. – Śmieszne? Może trochę złowieszcze, ale różne są przecież przezwiska. Na mnie na przykład mówią w pracy Moloch, a na kolegę Parówa. – Nie miałam na myśli mojego imienia, tylko fakt, że złamałam hikorową fajką nos pewnemu wygolonemu mężczyźnie w dresie. – Nos? Mężczyźnie? Skąd wiesz, że złamałaś? – Mhm. Tak naprawdę to nieważne – powiedziała beztrosko. – O ile oczywiście nie zorientował się, z którego balkonu wyleciała. Spojrzałem na śnieżnobiałą firankę, której kilka metrów powiewało w przeciągu za balkonowym oknem i zacząłem liczyć, ile zostało nam czasu, zanim zraniony dresiarz zacznie dobijać się do drzwi.
111
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
– Z kim rozmawiasz, kochanie? – dobiegł z głębi sypialni zaspany głos mojej żony. – Z Borutą, myszko – odpowiedziałem nieco bezmyślnie, wyczekując odgłosu zatrzymującej się na naszym piętrze windy. – Z Borutą? – Coś w jej tonie mówiło mi, że nie wszystko jest zupełnie w porządku. – Myślałam, że to tylko sen! W pełni się z nią zgadzałem. Też byłem pewien, że to tylko sen. I choć zawsze marzyłem o tym, żeby śnić to samo, co moja żona, tym razem jakoś nie umiałem się cieszyć. – Sen, Wałeczku? – wtrąciła słodkim głosem brodaczka. – Sny nigdy nie są aż takie piękne. Nigdy, wierz mi. – Boruta? To naprawdę ty? – Anna najwyraźniej oprzytomniała w jednej chwili. W tym momencie zadźwięczał dzwonek u drzwi. – To pewnie chłopak z pizzą – powiedziała brodaczka niewinnym tonem. – Zapłacisz? – zwróciła się do mnie. – Zostawiłem portfel w spodniach – spróbowałem sarkazmu, jednak drżący głos zrujnował cały efekt. – Niech ci będzie – odparła, wychodząc do przedpokoju – ale ostrzegam, ja nigdy nie daję napiwku. Chwilę później usłyszałem szczęk zdejmowanego łańcucha i otwieranych zamków. – Ile można czekać? Nie umiecie upiec pizzy w godzinę? – warknęła dziewczyna, najwyraźniej do kogoś za drzwiami. – Pan to rzucił? – padła wyartykułowana bulgocącym, nosowym głosem odpowiedź. Chyba jednak nie był to chłopak z pizzą. I chyba naprawdę miał złamany nos. – Pani – poprawiła go lodowato Boruta. Chwilę potem rozległ się rumor i przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła. Domyśliłem się, że nasze rżnięte na zamówienie lustro zmieniło się właśnie w stertę śmieci. Zaraz potem zrozumiałem, że sprawca tej tragedii najprawdopodobniej za chwilę znajdzie się w sypialni i nie będzie miał dla nas litości. Słowo daję, zawsze myślałem, że życie przelatujące przed oczami to bujda. Jednak kiedy dopadłem łóżka, żeby własną, wątłą niestety, piersią bronić życia i honoru mojej żony, byłem już przy miesiącu miodowym. Na moim ramieniu nie zdążyły jeszcze zakwitnąć wybroczyny od kurczowego uścisku palców Anny (mam bardzo wrażliwą skórę), kiedy tłusty, wygolony na łyso mężczyzna zgodnie z moimi przewidywaniem wpadł do sypialni. Przeleciał nad łóżkiem i zatrzymał się na kaloryferze. – Słowo daje, co za spaślak. Chyba sobie coś naciągnęłam – jęknęła brodaczka, wchodząc do pokoju i rozcierając dłonią bark. – Nic ci nie jest, kochanie?
112
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Pewnie miała na myśli moją żonę, ale na wszelki wypadek i ja pokręciłem głową. Wściekłe walenie w ścianę oznaczało prawdopodobnie, że zbudziliśmy któregoś z sąsiadów. – Przepraszam – mruknęła Boruta. – Nie mogłam się powstrzymać. – Kto to? – spytała Anna dyskretnym szeptem, jak gdyby chodziło o przystojnego nieznajomego na przyjęciu we francuskiej ambasadzie. – Nie wiem, ale podpalił kiedyś kota – odpowiedziała również szeptem brodaczka. – Obiecałam wtedy, że go dorwę, ale akurat świtało. Macie trochę mleka? Anna rzuciła się do kuchni, jakby na hasło „mleko” przypomniała sobie, że przed pójściem spać nie zdjęła rondla z gazu. – Pij mleko, będziesz wielki – mruknąłem sam do siebie, zastanawiając się, co zrobię, kiedy łysy się obudzi. – A żebyś wiedział! Wiesz jak schudłam, kiedy nie piłam codziennie mojego spodeczka mleka? Dopiero twoja żona się na mnie poznała. Dziękuję, skarbie. – Boruta odwróciła się do Anny, która przyniosła jej mleko. Na spodeczku! Spojrzałem pytająco na Annę. – To taki zwyczaj, jeszcze od czasów Piasta – powiedziała, uśmiechając się. – Prawda, koteczku? – Mhm – potwierdziła brodaczka, oblizując się i zwracając mojej żonie pusty już talerzyk. – Teraz już jednak nikt nie dokarmia domowych diabłów, bo i po co. Poczułem, że muszę zapalić. Szkoda tylko, że moja fajka wyfrunęła pięć minut wcześniej przez okno. Nienawidzę skrętów z fajkowego tytoniu. – Mamo – jęknął bandzior spod kaloryfera. – Michał mnie znowu zapie... – słowa zmieniły się w bełkot. – Już go zabieram, nie martwcie się – uspokoiła nas Boruta i podeszła do kaloryfera. – Zaraz będzie świtać. – Dokąd? – spytałem przepełniony złymi przeczuciami. – A co, wolałbyś raczej opatrzyć mu rany? – odpowiedziała, zarzucając z cichym stęknięciem łysego na ramię. – W takim razie położę go na łóżku. – Weź go, Ruteczko, tobie się bardziej przyda – zachęciła ją Anna. – Zdążysz? – Jeszcze pięć minut, wszystko pod kontrolą. – Boruta posłała nam całusa i zniknęła. W powietrzu, niczym tandetna dekoracja w kinie 4-D, zawisł zapach siarki i czegoś jeszcze, ciężkiego i zwierzęcego. – Ona ma na imię Boruta? – spytałem Annę. Nie odpowiedziała, spała jak zabita. Położyłem się obok niej i zacząłem się zastanawiać, co powiem profesorowi. Kwadrans później niebo było już całkiem jasne; zasnąłem.
113
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
*** Od czasu historii z łysym mężczyzną w sypialni nie pozwalam palić Borucie w mieszkaniu, na balkonie zresztą też. To jednak najmniej istotna konsekwencja zażycia niewielkiej tabletki na bardzo lekki sen. O wiele bardziej doniosły jest fakt, że moje życie seksualne z każdym dniem, a minęło ich od tego czasu dobry tysiąc z okładem, nabiera coraz to wyraźniejszych barw, kształtów i smaków. Nie ukrywam, że zawdzięczam to sprawcy całego zamieszania, czyli diablicy Borucie, o której dowiedziałem się już tak wiele, że miewam nieraz wrażenie, że znam ją od zawsze. Poznałem – z opowieści – jej najlepszych kochanków i wiem, który najpiękniej galopował, który zaś najdonośniej rżał. Wiem, że woli być klaczą niż krową. Umiem odróżnić, kiedy ma orgazm, a kiedy tylko udaje, dla zabawy oczywiście, żeby z nas sobie podle zażartować. Najważniejsze jednak, że wreszcie znowu kocham się z Anną tak często, jak tego potrzebuję, choć nie do końca tak jak dawniej. Ona robi to fantastycznie, o wiele lepiej niż ja kiedykolwiek. I nie mówię tu o żadnej sodomii, choć nie mam oczywiście nic przeciwko homoseksualistom i znam nawet jednego czy dwóch gejów osobiście. Po prostu Boruta namówiła mnie na wspaniałą, ciasną i głęboką cipkę, dokładnie taką, jak ma ona sama. Przyznaję, za pierwszym razem kosztowało mnie trochę wstydu, tak wypiąć pupę na własną żonę i dać się spenetrować, ale wierzcie mi, opłacało się. Wiem już w każdym razie, czemu na tym świecie nie można wybierać płci: każdy chciałby zostać kobietą. Jeśli tylko mógłby liczyć na tak czułego i utalentowanego kochanka jak moja żona, oczywiście.
114
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Stanisław Truchan: TAO ARIADNY Opowiadanie pochodzi z antologii „Gdzieś daleko stąd”.
I. Locus phragmitis Ada – według dowodu osobistego Ariadna Emma – machnęła niecierpliwie ręką. – Nie zawracaj mi teraz głowy! Idź poszukaj słownika łacińsko-polskiego. Chyba jeszcze nie oddałeś na makulaturę, co? – No... Mam go gdzieś... Znaczy... Nie to, że mam go gdzieś, tylko... Powinien leżeć na którejś półce... – No to na co czekasz?! Tymon zerknął na kartę tarota opartą o budzik – o ile dobrze rozpoznał, żona miała przed sobą Asa Denarów – i na arkusz papieru zabazgrany kabalistycznymi znakami, po czym westchnął i poszedł do swojego pokoju. Długo nie wracał; widocznie szpargały z czasów, gdy był średnio wybitnym uczniem klasy humanistycznej pewnego renomowanego liceum, tkwiły bardzo głęboko pod nowszymi warstwami kulturowymi (tak przynajmniej powiedziałby jego kumpel z klasy, Michał zwany Cybulkiem, obecnie początkujący archeolog). W końcu jednak zjawił się, dzierżąc w dłoni kieszonkowy słowniczek w ceglastoczerwonych okładkach, z naklejoną z tyłu ceną: 32,00 zł. – Do dupy ten twój słownik! – usłyszał po chwili. – Nie ma w nim słowa phragmitis. – A po co ci to słowo? – Potem ci wytłumaczę. W każdym razie to jest ważna wskazówka. Muszę się dowiedzieć, co to znaczy. – No to może w necie znajdziesz? – podsunął jej Tymon. – Może. Zaraz sprawdzę. Ada odpaliła komputer. – Nie ma – stwierdziła po chwili. – Znalazłam tylko phragmites. To jest po prostu trzcina. Phragmites australis albo Phragmites vulgaris to trzcina pospolita. – Aduś, w łacinie rzeczowniki się odmieniają. Jest pięć deklinacji, a przypadków sześć. Pewnie to twoje phragmitis jest dopełniaczem. Genetivus trzeciej deklinacji. Ale to mi wygląda na zapożyczenie z greki. Ja znałem słowo calamus... – Nieważne. Mnie tu wyszło LOCUS PHRAGMITIS. Czyli... To chyba będzie jakieś „miejsce trzciny”? – Na to wygląda – zgodził się Tymon. Żona podrapała się po głowie. – Ale co to za miejsce? Trzeba będzie kombinować dalej. – No to kombinuj, kombinuj... 115
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Tymon w ogóle nie wierzył w te wszystkie orientalne czary-mary – nieważne: żydowskie, arabskie, indyjskie, tybetańskie czy chińskie – ale za nic w świecie nie odważyłby się do tego przyznać. Sprzeciwianie się Adzie nie było rzeczą bezpieczną. Od początku zresztą czuł, że nie ma wyjścia. Pozwolił się Ariadnie prowadzić jak Tezeusz przez labirynt – choć inaczej niż on, nie za pomocą nici, ale za rączkę, jak dziecko – nie zastanawiając się nawet nad celem. *** Damian Kozicki gwałtownie odsunął talerzyk z niedojedzoną jajecznicą, omal nie przewracając przy tym kubka kakao. – Sandra, skończ już z tymi twoimi kaprysami! – burknął. – Nie ty pierwsza w historii jesteś w ciąży! Powiem więcej: nie ty pierwsza w historii nie wiesz, z kim! – Przede mną pewnie była Dorota z Leszna? Nie miała adresu, tak samo jak ja? – odcięła się córka. Kozicki rzucił łyżeczkę na talerzyk. – Miała! Ona nie była taka głupia jak ty! My w waszym wieku byliśmy trochę inni! Czasami zdarzało się nam myśleć! Ojciec niechętnie wspominał swój przedślubny romans z niejaką Dorotą Gizą, trwający przez ładnych kilka miesięcy – kilka spośród blisko czterdziestu spędzonych w Wuppertalu. Pan Damian, zapewne ku bezgranicznemu zgorszeniu swoich szlacheckich antenatów (być może patrzących na to z nieba razem z Kościuszką, choć Rajnold Suchodolski1 o nich nie wspominał), woził taczkami cegły na budowie i mieszał zaprawę w betoniarce. Panna Dorota w tym czasie zmywała gary w jakiejś knajpie. Ich znajomość zakończyła się na wuppertalskim dworcu, gdy ona wsiadła do pociągu jadącego na wschód, a on postanowił jeszcze trochę popracować na niemieckiej Bäustelle, bo firma płaciła całkiem godziwe pieniądze, w Polsce nieosiągalne. Do Trzcińca wrócił dopiero półtora roku później. Dalszych losów Doroty Gizy nie znał. Teraz pewnie była poważną panią profesor od niemieckiego, albo może tłumaczką... Tak czy owak, zerwanie wynikło po prostu z banalnej niezgodności charakterów. – No przestańcie! – wtrącił się Andrzej, dziewiętnastoletni syn Kozickiego. – Ja już się nie mogę doczekać tego siostrzeńca. Będzie dobrze. – Ty lepiej myśl o tym, czy ci się uzbiera trzydzieści procent! – prychnął ojciec. – Żebyś od przyszłego tygodnia nie musiał zakuwać do poprawki. – Tato, ty dzisiaj wstałeś lewą nogą? Czy cię pchły pogryzły w nocy? Ja miałbym nie zdać matury? Nie wiem tylko, czy będzie osiemdziesiąt procent, czy dziewięćdziesiąt. 1 Rajnold Suchodolski – autor „Poloneza Kościuszki”, rozpoczynającego się słowami Patrz Kościuszko na nas z nieba. 116
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
– Pewność siebie zgubiła już niejednego – mruknął Kozicki. Jak na potomka rycerzy przystało, dodał jeszcze coś o powrozach w krzyżackich taborach pod Grunwaldem, a potem w milczeniu zabrał się za stygnące resztki jajecznicy. Andrzej westchnął, wzruszył ramionami i stanął w oknie, tyłem do ojca i siostry, dając w ten sposób do zrozumienia, że wymiana zdań przestała go już bawić. Przez chwilę obserwował ptaka krążącego nad koronami buków – chyba jastrzębia, a może myszołowa – po czym wyszedł z kuchni i zatrzymał się w przedpokoju, jakby niezdecydowany, co ma robić dalej. W końcu z wahaniem przekroczył próg salonu. Nie był pewny, czy przypadkiem nie zostawił tam swojego pen drive’a – tego starego, wręcz archaicznego, śmieszne dwieście pięćdziesiąt sześć megabajtów – którego przedtem nie mógł znaleźć. W gruncie rzeczy nie było na nim niczego ważnego, jedynie garść zdjęć z czasów bardzo zamierzchłych, z pierwszej klasy gimnazjum... Tak, pokazywał je Grześkowi Tomickiemu, trzy albo cztery dni temu, na komputerze Sandry, bo jego laptop był w serwisie – a więc pen drive chyba leży właśnie gdzieś w salonie. Wystarczy się rozejrzeć. Podszedł do biurka w kącie – i jego spojrzenie padło na wiszące między oknami zdjęcie. Zza szybki patrzyła na niego młoda kobieta, uśmiechając się tajemniczo. Fotografia, pamiętająca czasy Rydza-Śmigłego, wykonana została w najlepszym atelier przedwojennej Warszawy. Stryjeczna babka Andrzeja, Domicela Kozicka, lubiła zadawać szyku. Unikała korzystania z usług podrzędnych fotografów, podrzędnych krawców i podrzędnych fryzjerów; nie odwiedzała też podrzędnych restauracji. A ta przedpotopowa sepia miała w sobie jakieś dostojeństwo. Nie to, co kolorowe zdjęcia robione aparatem cyfrowym. Następne zdjęcie Domiceli, z roku 1946, przyszło pocztą z Baltimore. A zaraz po nim – spóźnione zawiadomienie o podwójnym pogrzebie: jej i męża. Podobno wypadek samochodowy. Kto adoptował kilkumiesięczne dziecko? – tego Koziccy z Trzcińca nigdy się nie dowiedzieli. Znicze zapalili na grobie dopiero w sześćdziesiąt lat później; wcześniej przeszkadzał albo brak paszportu, albo brak wizy, albo jednego i drugiego naraz. Te zdjęcia były jedynymi pamiątkami po stryjecznej babce. Starsze z nich wisiało od lat w tym samym miejscu: metr nad gniazdkiem, do którego wetknięto wtyczkę od nocnej lampki. A obok nocnej lampki leżał poszukiwany przez Andrzeja pen drive. Dobrze, że nie spadł na podłogę, by nieodwołalnie zniknąć w brzuchu odkurzacza. Swoją drogą, to dziwne, że do tej pory nikt go nie zauważył. *** Tymon siedział przy stole, podpierając brodę pięściami i od czasu do czasu zerkając na żonę pochyloną nad mapą. Coraz bardziej mu się chciało spać – a w dodatku przez cały wieczór czuł się skołowany jak przedszkolak po upadku z karuzeli. Ada, której dominację zaakceptował bez szemrania już w chwili, gdy pewnego zimowego dnia 117
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
usiedli naprzeciwko siebie przy kawiarnianym stoliku, teraz władała nim (i wszystkim wokół niego) niczym despotyczne orientalne bóstwo, w każdej chwili mające pod ręką najróżniejsze środki przymusu, od zwykłych piorunów po paraliżujące spojrzenie Meduzy. Ciszę, jaka nagle zaległa w całym bloku, gdy tramwaj przy akompaniamencie metalicznego zgrzytu szyn odjechał z przystanku, zakłócało tylko miarowe tykanie starego szafkowego zegara. Obciążniki XIX-wiecznego czasomierza lśniły w świetle lampy metalicznymi odblaskami. Teść Tymona twierdził, że wykonano je ze stopu irydu i platyny – tego samego, z którego sporządzono wzorzec metra w Sèvres; zięć przez uprzejmość nie zaprzeczał, ale od początku wiedział, że to nie może być stop platyny z irydem, bo ciężar właściwy się nie zgadza. Tak czy inaczej, zegar miał w rodzinie Koralików status relikwii. Owa relikwia trafiła do mieszkania Ady zaraz po ślubie. Czyli też do mieszkania Koralików. I rzecz nie w tym, że stary Koralik kupił im mieszkanie; Ada, apodyktyczna i nieznosząca sprzeciwu, wymogła na mężu zmianę nazwiska. To, które odziedziczyła po ojcu, było jedyne w swoim rodzaju – nie tak banalne jak Nowak. A Tymon miał dwóch starszych braci, więc Nowaków i tak nie zabraknie. Sugestię, by oboje pozostali przy dotychczasowych nazwiskach, małżonka zdecydowanie odrzuciła. Być może uznała ten pomysł za symboliczne osłabienie swojej pozycji. Teraz Tymon Koralik, de domo Nowak, siedział przy stole i dyskretnie ziewał, a jego małżonka poszukiwała swojego Świętego Graala. A mówiąc ściśle: miejsca, do którego miało ją doprowadzić jej osobiste Tao. Miejsca, w którym pozytywna energia kosmiczna zapewni Ariadnie – a przy okazji również jej małżonkowi – zdobycie klucza do szczęścia. Na razie Tao zawiodło panią Koralik – a raczej jej palec o polakierowanym na złoto paznokciu, niestrudzenie wędrujący po mapie sąsiedniego województwa – na porośnięte bukowymi lasami wzgórza powiatu karczowskiego. Drogę wskazała jej niezrozumiała dla Tymona kombinacja kabalistycznych znaków i jakieś liczby, nie wiadomo skąd wzięte, wśród których znalazły się daty ich urodzin, ślubu, najbliższej soboty i numer ich mieszkania na drugim piętrze. Dlaczego on musiał być obecny (dawniej mówiło się „przytomny”, co w aktualnej sytuacji nie byłoby zbyt trafnym określeniem) przy tych poszukiwaniach? Ada odrzuciła mapę na tapczan i sięgnęła po następną. POWIAT KARCZOWSKI – głosił napis na stronie tytułowej. A niżej, dwa razy mniejszymi literami i cyframi: SKALA 1 : 60 000. Rozłożyła ją, przez chwilę wodziła palcem to wzdłuż, to w poprzek poziomic, raz po raz zaglądając do notatek, by w końcu oświadczyć: – To tutaj. – Złoto lakierowany paznokieć palca wskazującego postukał w zieloną plamę obok słowa „Trzciniec”. – Teraz jeszcze ściągnę dokładny plan tego grajdo-
118
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
łu... a potem wyznaczymy dzień i godzinę. Spać pójdziesz później – dodała, szturchając Tymona łokciem. Cholera jasna, czy naprawdę najlepszą porą na poszukiwanie Tao jest środek nocy?! Na ekranie komputera pojawił się plan Trzcińca – małej, niespełna sześciotysięcznej mieściny w powiecie karczowskim, leżącej u stóp wzgórza porośniętego bukowym lasem. – Trzciniec? – Tymon na krótką chwilę się ożywił. – No to już masz to swoje locus phragmitis. – Mhm. Też to zauważyłam. Wcześniej od ciebie. Polakierowany na złoto paznokieć powędrował w dół, na południe, i zatrzymał się przy rozwidleniu dróg na peryferiach miasteczka. – Ostatnie chałupy pod lasem – stwierdziła Ada. – To tam. Tymonowi znów przyszło do głowy skojarzenie z Tezeuszem. Ariadna Emma Koralik prowadziła go w głąb prawdziwego labiryntu, zbudowanego z kart tarota, orientalnych gadżetów i magicznych formułek – a on bezwolnie za nią podążał. Ktoś patrzący z boku powiedziałby pewnie, że wciąż wodziła go za nos. I w kwestiach życia codziennego, i w tym zwariowanym świecie ezoterycznych doktryn Wschodu. Dokąd zamierzała go zaprowadzić? Czy aż do owego odnalezionego na mapie locus phragmitis? I po co? Co takiego szczególnie ważnego może kryć w sobie zapyziała mieścina w powiecie karczowskim? Może po prostu „ruch jest wszystkim, cel jest niczym”? W obecności Ariadny Emmy Koralik lepiej było tej myśli nie wypowiadać głośno. *** Trzeba w końcu zeskanować te zdjęcia, bo jeszcze je mole zjedzą i wszystko przepadnie – pomyślał Andrzej, odkładając na bok kasetkę z rodzinnymi pamiątkami, z których najstarsze pochodziły jeszcze z czasów Franciszka Józefa I. Jedne fotografie wykonano w dworku lub w dworskim parku w Chodorowie, sprzedanym później na licytacji, inne w nowym domu w Mistrzejowicach – podkrakowskiej wsi, włączonej do Krakowa dopiero po wojnie. A wszystko w sepii i brązach. O, jeszcze jedno zdjęcie zostało na blacie biurka. To chyba pamiątka odwiedzin u nowego właściciela majątku w Chodorowie. W tle dworek, na pierwszym planie pradziadek z dziećmi: Amelią, Domicelą i małym Michasiem, późniejszym dziadkiem Andrzeja, a obok nich coś w rodzaju pomnika. Świadectwo niegdysiejszego panowania Kozickich na chodorowskich – pożal się Boże – włościach, obejmujących sto kilkadziesiąt morgów ziemi ornej, dwieście morgów lasu, kamieniołom, cztery stawy i młyn. Czyli tak zwana stela – wykuta z piaskowca tarcza z herbem Półkozic.
119
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
In campo rubeo caput asininum deferens, quasi media capra – tak w XV wieku opisywał ten herb ksiądz kanonik Długosz. Przedstawiający oślą głowę w czerwonym polu, jakby pół kozy. Z czego wynikało, że wielebny nie był pewny, z jakim zwierzęciem ma do czynienia. Podobno jakiś Ligęza, pieczętujący się Półkozicem, chciał zamówić tarczę herbową u włoskiego rzemieślnika, ale mistrz odmówił i śmiertelnie się obraził, bo uznał, że możnowładca sobie z niego kpi... Może to dobrze, że ciotka Domicela zabrała tę kopię tarczy herbowej – wysokości siedmiu i pół cala, szerokości pięciu i trzech czwartych, jak skrupulatnie zanotował pradziadek – wykonaną przez jakiegoś brązownika na krakowskich Grzegórzkach? Zawsze to jeden dylemat zoologiczny mniej. Andrzej znów sięgnął po kasetkę i wyciągnął zdjęcie tego gadżetu. W przeciwieństwie do tarczy na chodorowskiej steli plakietka zawierała wszystkie możliwe elementy herbu: hełm, koronę, cymer, labry i co tam jeszcze przewidziała skomplikowana szlachecka heraldyka. Andrzej znał te słowa, ale wciąż mylił ich znaczenia – i jakoś mu nie zależało na zmianie tego stanu rzeczy. Owszem, historią się interesował, ale nie aż do tego stopnia. Choć, rzecz jasna, był bardzo dumny z siebie, bo dowiedział się ostatnio (a nawet zrozumiał), co to takiego niello – technika, którą wykonane zostały elementy rysunku na tej tarczce z brązu. Ciekawe, czy w dawnych czasach, kiedy antenaci Kozickich bronili Małopolski przed najazdem wojsk Rakoczego albo ruszali z Sobieskim pod Wiedeń, syn Sandry miałby prawo do herbu? Chyba jednak nie. Pewnie na okres ciąży ukryto by ją w klasztorze norbertanek albo klarysek, a dziecko zaraz po urodzeniu zostałoby oddane jakimś zacnym, średniozamożnym mieszczanom... W dzisiejszych czasach, na szczęście, nie ma już takich problemów. Inna rzecz, że szlachcianki w tamtych czasach nie jeździły na nartach. I nie studiowały. Tak się kończą wypady na narty zaraz po sesji zimowej. Sandra nie zdążyła się nawet dowiedzieć, w którym pensjonacie mieszkał tamten chłopak. Wyjechał niespodziewanie, podobno po jakimś ważnym telefonie od rodziny; tak przynajmniej twierdził jego kumpel. A o tym, że znajomość będzie mieć z lekka kłopotliwy ciąg dalszy, Sandra przekonała się już po powrocie z Krynicy, na początku drugiego semestru. Mówi się trudno. Ważne, żeby dziecko było zdrowe i się nie jąkało. Może to o tym gościu mówiła kilka dni temu Cyganka na krakowskim rynku? Podeszła i zaczęła się naprzykrzać, że powróży, że wie o Andrzeju coś ważnego, że Andrzej ma się spodziewać gościa i że to zmieni całe jego życie... Andrzej podziękował jej w miarę uprzejmie, po czym szybko dał nura do chłodnego wnętrza knajpy na rogu rynku i Wiślnej, gdzie kelnerki o kształtnych biustach krążyły pomiędzy stolikami, roznosząc pokryte zimną mgiełką kufle piwa. Prawdę mówiąc, w żadne wróżby nie wierzył. Na rok przed licytacją dworku w Chodorowie pewien jasnowidz przepowiedział pradziadkowi oszałamiające powodzenie w interesach i dalekie wojaże. Spełniła się 120
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
tylko druga część wróżby – i to tylko częściowo, bo Kraków nie leży zbyt daleko od Chodorowa, a Trzciniec jeszcze bliżej. Trudno zresztą mówić o wojażach; raczej już o tułaczce, chociaż rozłożonej na raty. Najpierw było mieszkanko na krakowskim Podgórzu i nieudana próba osiedlenia się w Warszawie. Potem skromne domostwo w Mistrzejowicach, dwa razy mniejsze od chodorowskiego dworku. Do czasu; chałupę podpalili esesmani poszukujący magazynu broni AK. Koziccy doczekali końca wojny w zapadłej wioszczynie u podnóża Beskidu Średniego. A po wojnie okazało się, że nie ma dokąd wracać. Wyjechali więc na Pomorze, by po kilkunastu latach trafić do Trzcińca, gdzie dziadek Michał znalazł żonę... Czy Andrzej był jeszcze Kozickim z Chodorowa? Miejsca, w którym wychowało się szesnaście pokoleń potomków pana Augustyna, żołnierza dragonii, uczestnika bitwy pod Byczyną? W dzieciństwie Andrzej nasłuchał się rodzinnych historii i od tej pory nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że osobiście przewędrował całą Polskę, od Chodorowa przez Kraków i Lębork do Trzcińca, i że w Trzcińcu też w gruncie rzeczy zatrzymał się tylko na chwilę, jak turysta. Kuku-kuku-kuku... Zegar w pokoju ojca obwieścił, że minęła właśnie dziesiąta. Andrzej uświadomił sobie, że siedzi bez ruchu co najmniej od dziesięciu minut. Odsunął fotel od biurka i wyszedł z pokoju. Skanowanie zdjęć odłożył na później. *** Ojciec zamknął za sobą drzwi łazienki i wszedł do kuchni. – Mówisz, że jedziesz jutro do Trzcińca? – Mhm. A co, nie powinienem? Starszy pan wzruszył ramionami. – A skądże! Więcej urlopu już w tym roku nie dostaniesz. Rób z tą resztą, co tylko chcesz. Na narty nie pojedziesz, to jedź przynajmniej do kumpla. Skoro do stryjka nie masz ochoty... Daniel się skrzywił. Wciąż go irytowało wspomnienie tamtego przerwanego przedwcześnie wypadu do Krynicy. Telefon bladym świtem, pilna sprawa, skrócenie pobytu o trzy dni – by po powrocie do domu usłyszeć, że wszystko się rozeszło po kościach... A to był pierwszy urlop w jego karierze. Teraz zostały mu do wykorzystania mizerne resztki, na które właściwie nie miał pomysłu. Parę razy poszedł na ryby, przejechał ponad sto kilometrów na rowerze, raz wyskoczył z Dawidem Kołaczkiem na piwo do „Sosenki” – i tyle. Wyjazd do Trzcińca, do Marcela Szczukiewicza, z którym przed paru laty dzielił pokój w akademiku, wymyślił właśnie teraz, na poczekaniu. Na szczęście Marcel wciąż miał ten sam numer komórki.
121
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
A na wizytę u stryjka w Kamieniu rzeczywiście nie miał ochoty. Przed rokiem opuszczał stary dom, którego połowę odziedziczyli po dziadku Marianie, z uczuciem prawdziwej ulgi. Nie żeby między ojcem i stryjkiem dochodziło do jakichś konfliktów – ale jednak obu rodzinom było tam coraz ciaśniej, mimo że jedna i druga od lat żyła sobie niezmiennie w trzyosobowym składzie: rodzice i jedna latorośl (stryjek miał córkę, gimnazjalistkę farbującą włosy na wiśniowo i bez pamięci zakochaną w Justinie Bieberze). Na szczęście drugi dziadek Daniela, ten z Sosnowicy, wyjechał do wujka Adama do Chicago i zostawił dom zięciowi. Daniel w ciągu ostatniego roku nie zdążył jeszcze dokładnie poznać rozkładu pomieszczeń w tej okazałej chałupie, ale ze zmiany adresu był bardzo zadowolony. A mówiąc ściśle – z tego, że w końcu opuścił stary dom. Bo już nie z tego, że nowy stoi właśnie w Sosnowicy przy alei Norwida, na niewielkiej piaszczystej wydmie z widokiem na ugory porośnięte nawłocią i odległy o blisko kilometr las. Oczywiście sosnowy. Dopiero za tym borem, za doliną Zaklikówki, o przeszło godzinę drogi od domu, zaczynał się inny świat: kraina pagórków porośniętych stuletnimi bukami, głębokich wąwozów i zarośniętych maliniakami osuwisk. Jednym słowem – świat taki sam jak w okolicach Kamienia, Chodorowa i Trzcińca. Z tą niewielką różnicą, że Bucznik – najwyższy spośród szczytów widocznych z okien domu w Kamieniu – był wyższy od tych pagórków, a jego stoki bardziej strome. Gdyby to było możliwe, Daniel podniósłby swój nowy, sosnowicki dom jak budkę dla szpaków i postawiłby go gdzieś w Kamieniu. Oczywiście w bezpiecznej odległości od domu stryjka i jego zakochanej w Justinie Bieberze latorośli. Albo może w Chodorowie. W każdym razie w tamtej okolicy, w swoich rodzinnych stronach. Tam było jego miejsce. Przez pięć lat, jako student, w każdy weekend jeździł pociągiem z Krakowa do Kamienia i z powrotem. Teraz, po przeprowadzce – mimo niewątpliwej ulgi, z jaką opuszczał stary dom – wciąż miał wrażenie, że wędrówka trwa. Czuł się jak turysta, który na czas nieokreślony wprowadził się do hotelu. W Sosnowicy było mu dobrze – ale nie potrafił uwolnić się od wrażenia tymczasowości. – Eee... Co? Tak się zamyślił, że nie usłyszał pytania ojca. – Mówiłem o Krynicy. Myślałem, że zaraz potem trzeba będzie planować wesele. Ktoś mi coś mówił o jakiejś dziewczynie? Daniel odwrócił się, by ukryć zmieszanie, i machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie ma o czym mówić. Teraz już ledwo potrafił sobie przypomnieć imię tej studentki. Nie wiedział nawet, skąd pochodzi i co studiuje; przecież nie zdążyli nawet dłużej porozmawiać. Wiedział tylko, że zimową sesję zaliczyła bez problemów. No i... pamiętał pieprzyk w okolicach lewej łopatki. – To o której jutro jedziesz? – Ojciec zmienił temat.
122
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
– Ósma dwadzieścia cztery. Nie będę przepłacał za pospieszny, bo też się wlecze jak ślimak. – I zostaniesz do pojutrza? – Chyba tak. *** Sandra weszła do przedpokoju, zrzuciła buty, założyła kapcie, po czym ciężko usiadła na krześle w kuchni i sięgnęła po karton soku grejpfrutowego, przed chwilą napoczęty przez brata. Nalała sobie pełny kubek, wypiła duszkiem, po czym nalała jeszcze raz – tym razem do połowy. – I co, w porządku? – zapytał Andrzej. – Mhm. Lekarz mówi, że wszystko w normie. Ale dzisiaj parno! Burza ma być podobno pojutrze, a mnie się zdaje, że przyjdzie za pół godziny. – Wytrzymasz – pocieszył ją. – I on... albo ona... też wytrzyma – dodał, zerkając na brzuch siostry. Odpowiedziała jakimś niezrozumiałym pomrukiem. – Tobie dobrze, już wiesz, że zdałeś i na ile – powiedziała po chwili z uśmiechem. – A ja jeszcze muszę czekać prawie cztery miesiące. Andrzej chyba nagle przestał słuchać. Zapatrzył się w okno. – Co tam widzisz? – zapytała. – W tym sęk, że nic – przyznał, jakby z wysiłkiem odrywając spojrzenie od gliniastej drogi, która wciąż nie mogła się doczekać asfaltowej nawierzchni. – Ale mam takie dziwne wrażenie... wiesz... że z tamtej strony – ruchem brody wskazał odległą o czterysta metrów kapliczkę pod lipami – ktoś za chwilę przyjdzie albo przyjedzie. Czuję się tak, jakbym na to czekał. – Wiesz, ja wczoraj też tak miałam. Dziwne... – No właśnie. Ja to może przez tę Cygankę... Ale ty? – Jaką Cyga... Aaa, wiem, opowiadałeś. – Sandra nagle sobie przypomniała, o co chodzi. Przez chwilę milczeli, a potem dziewczyna podsumowała: – Wiesz co? Na pierwszym roku mieliśmy psychologię i doktor Malinowska mówiła nam o czymś takim, co się nazywa psychoza natręctw. Ale nam to chyba jeszcze nie grozi? Andrzej się roześmiał. – Chyba nie. I nie ma sensu zwracać uwagi na różne takie wrażenia, przywidzenia czy inne déjà vu. Do jutra przejdzie. – Jutro mama wraca z tego szkolenia w Warszawie – przypomniała Sandra. – I znów będzie od rana do wieczora wyglądać, jakby zjadła cytrynę. – Nie przejmuj się. Nie jest zachwycona, ale potem będzie próbowała zagłaskać dzidziusia jak kociaka.
123
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
II. Tao No i się zaczęło. Wyruszyli. Przenajświętsze Tao Ariadny Emmy Koralik miało ich nieomylnie poprowadzić do celu. Tao – czyli Droga, koniecznie przez bardzo duże D. Stanowiąca jedną całość z mieszkaniem urządzonym według zasad feng shui, z tymi wszystkimi chińskimi fletami, mobilami wyciętymi z kolorowej folii i zwierciadełkami bagua, ośmioma czakrami i skomplikowanym systemem kabalistycznych formuł. Odwzorowanie Uniwersum. Oś świata. Yggdrasil. Wszechogarniający Logos i Entelechia. I nie wiadomo co jeszcze. I oto w słoneczny lipcowy dzień, gdy niespełna osiemdziesiąt procent maturzystów leczyło kaca po oblewaniu sukcesu, Tao pani Ariadny Emmy Koralik okazało się pociągiem TLK relacji Katowice – Kraków, potem pociągiem Regio relacji Kraków – Zaklikowice, z postojem na stacji Trzciniec. A dalej już trzeba było piechotą. Jak trzeba, to trzeba. Prowadź, Ariadno. Z jakichś powodów Ada nie chciała jechać kupionym przed paroma miesiącami niebieskim hyundaiem. Czy nakazały jej to czakry, Kabała i karty tarota, czy może wyczytała taką radę w zwierciadełku bagua – tego Tymon się nie dowiedział. Gdyby zapytał, raczej nie zrozumiałby odpowiedzi, a potem musiałby dojść do wniosku, że nie rozumiał własnego pytania. Tak więc przyjął decyzję żony bez słowa sprzeciwu czy wątpliwości. Jak zwykle. Pójście Drogą wskazaną przez feng shui, Kabałę i Bóg wie co jeszcze właśnie tego dnia miało przynieść spełnienie. A nawet Spełnienie – też koniecznie dużą literą, którą wyraźnie było słychać w tym słowie, wypowiadanym przez Ariadnę uroczyście i z namaszczeniem. Na czym owo Spełnienie miało polegać – tego Ariadna już nie wyjaśniła, a Tymon nie nalegał. Z westchnieniem rezygnacji poddał się jej nieugiętej woli i niezachwianej wierze w Drogę oraz jej cel. Czy celem miało być osiągnięcie zdolności czytania w myślach, czy może szóstka w Lotto albo wniebowstąpienie w pełnym rynsztunku, wraz z komórką w kieszeni i adidasami na nogach – też lepiej było nie pytać. Mąż adeptki nauk tajemnych nie chciał wyjść na tępego prostaka i troglodytę. Nie zapytał też, po co jej pistolet, który schowała do torebki. – Zabrałam ojcu – wyjaśniła krótko, widząc jego zdziwione spojrzenie. Tego zresztą mógł się domyślić; teść miał pozwolenie na broń, a wyjeżdżając, zostawił córce klucze do domu w Brynowie. – Nie ma go do końca lipca, to nawet nie zauważy, że sobie pożyczyłam. I tyle. Tymon nawet nie śmiał podejrzewać, że Ada zaplanowała napad rabunkowy na rezydencję jakiegoś milionera, mieszkającego na peryferiach pipidówy z trzciną w nazwie. Trochę się zdziwił, że nieomylnym wyrokom Tao trzeba będzie – być może – pomóc, używając broni palnej, ale nie powiedział tego głośno. Małżonka już zdążyła go oduczyć wypowiadania niektórych myśli. 124
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Ada zresztą po chwili zdobyła się na parę słów wyjaśnienia. Tymonowi wprawdzie niczego to nie wyjaśniło, ale musiał docenić ów szlachetny gest. Mogła przecież niczego nie tłumaczyć. Profani powinni przyjmować słowa i czyny wtajemniczonych bez komentarzy i bez zadawania pytań. A wytłumaczyła mu, że zanim Tao doprowadzi ich do celu, będą musieli poradzić sobie z niebezpieczeństwem, jakie stanowi Kafù. Przed tym niebezpieczeństwem nie uchroni ich samo Tao; to już sprawa bezpośrednio zainteresowanych, ich przezorności, silnej woli i konsekwencji w działaniu. Tej przezorności potrzeba naprawdę wiele, bo każde działanie prowokuje przeciwdziałanie, a każda siła przyciąga siłę przeciwstawną. Kafù. Tymon znał to słowo. Pochodziło z odmiany kreolskiego, używanej przez haitańskich czy też martynikańskich imigrantów mieszkających bodaj na Florydzie, albo może w Alabamie. Niejaki Michel Duval, domorosły guru, głosiciel doktryny ezoterycznej łączącej elementy voodoo z tantryzmem, zen i Wadżrajaną, przedstawiał owo Kafù jako punkt przecięcia sprzecznych ze sobą mocy i dążeń. Dlatego też nadał temu czemuś taką właśnie nazwę: słowo pochodziło od francuskiego carrefour, oznaczającego skrzyżowanie. Na skrzyżowaniu trzeba uważać na samochody, a nie strzelać – pomyślał wtedy Tymon. I znów nie odważył się powiedzieć tego głośno. Teraz, czekając na Adę, która „musiała najpierw spokojnie rozłożyć karty i coś sprawdzić”, zastanawiał się, czy ten stary, spękany asfalt prowadzący w stronę widocznego na horyzoncie lasu ma cokolwiek wspólnego z jakimkolwiek Tao. Jego przepełniona ezoteryczną wiedzą małżonka siedziała przy stoliczku na tyłach niedużego sklepiku, w skupieniu wpatrywała się w rozłożoną na blacie talię tarota, a on błądził roztargnionym spojrzeniem po dziurach w jezdni i po wierzchołkach jabłoni w zdziczałym sadzie, i z minuty na minutę coraz bardziej wątpił. *** Pociąg z Zaklikowic odjechał z pięciominutowym opóźnieniem. W chwilę później, za mostem na Zaklikówce, na horyzoncie pojawiły się pierwsze pagórki. Daniel natychmiast przylepił nos do szyby. Krajobraz za oknem wciąż był dla niego czymś nowym – choć równocześnie podobnym do tego, który zapamiętał z dzieciństwa. Kiedy mieszkał w Kamieniu, a studiował w Krakowie, zdarzało mu się jeździć do Trzcińca – a jeszcze częściej do Chodorowa – z przeciwnej strony, od północnego zachodu. Czasem wyprawiał się na wschód, do dziadka w Sosnowicy, ale wtedy podróżował jako pasażer starej toyoty ojca; szosa omijała malownicze pagórki, które teraz widział na horyzoncie. Dopiero po przeprowadzce do domu opuszczonego przez dziadka droga do miejsc znanych mu z dzieciństwa prowadziła wzdłuż linii kopulastych wzgórz, porośniętych bukowym lasem, a nie – jak dawniej – po równinie, z lekka tylko pofałdowanej.
125
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Oczywiście wzgórza między Sosnowicą a Trzcińcem nie były żadnymi górami; ot, ledwo kopczyki, z których najwyższy liczył niewiele ponad pięćset metrów nad poziomem morza. Spacer po leśnych dróżkach prowadzących na ich płaskie szczyty był prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza jesienią, kiedy brązowe liście buków szeleściły pod nogami. W dzieciństwie Daniel odbył kilka takich przechadzek, oczywiście w towarzystwie rodziców i dziadka. Obecnie dziadek chodził na spacery nad jezioro Michigan, a Daniel z rodzicami mieszkał w Sosnowicy – i jego droga do Trzcińca lub do Chodorowa prowadziła na zachód, wśród wzgórz. Właśnie te wzgórza na horyzoncie pochłaniały teraz całą jego uwagę. Ledwo zauważał siedzącą naprzeciwko współpasażerkę. Siwowłosa kobieta patrzyła prosto przed siebie jasnoniebieskimi, jakby wyblakłymi oczami. Od początku, odkąd Daniel wszedł do przedziału, tkwiła nieruchomo na swoim miejscu przy oknie, ze spojrzeniem skierowanym może na półkę nad jego głową, a może na wiszące nieco niżej zdjęcie lokomotywy Stephensona. Trzeba było ją bardzo uważnie obserwować, by odkryć, że oddycha. Od czasu do czasu też mrugała zaczerwienionymi powiekami – o ile takie ledwo dostrzegalne drgnienie można nazwać mrugnięciem. Czas szybko mijał. Na horyzoncie, w odległości paru kilometrów, wyrósł nagle przekaźnik telewizyjny. To już Kuklówka, czterysta dziewięćdziesiąt sześć metrów nad poziomem morza. Daniel był tam kiedyś z ojcem. Miał wtedy chyba siedem lat. Jak przez mgłę pamiętał gliniastą polną drogę, kopki siana, a potem wąwóz wśród strzelistych buków, jakieś nieduże skałki... Ale skoro widać już przekaźnik na Kuklówce, to trzeba się pomału zbierać. Jeszcze tylko dwa przystanki. Każdy w szczerym polu, na skraju wsi. Potem zakręt, za nim neogotycki kościół w Trzcińcu, i stacja kolejowa na peryferiach miasteczka. Uniósł głowę, zastanawiając się, czy już ściągnąć plecak z półki, czy jeszcze chwilę poczekać. – Wysiadasz w Trzcińcu, prawda? – usłyszał nagle. Zaskoczony spojrzał na siwowłosą kobietę. Zupełnie zapomniał o jej obecności. Wcześniej zresztą miał wrażenie, że nieznajoma przebywa myślami w zupełnie innych rejonach rzeczywistości, że nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia świata wokół niej. – Tak – potwierdził. – Ale skąd... – Dziecko, ja często jeżdżę tym pociągiem! – odpowiedziała staruszka. – W różnych kierunkach. A ty się nazywasz Daniel Komosa, prawda? – Skąd pani wie? Kobieta uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Nie, nie myśl sobie, że jestem jakąś wróżką albo kimś podobnym. Po prostu mam bardzo dobrą pamięć. Tyle mi jeszcze zostało z dawnych czasów... A pamiętasz ten wypadek na stacji w Jaziskach?
126
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Owszem, Daniel pamiętał. Wracał wtedy do domu po pierwszej wizycie na uczelni. Pociąg, którym jechał, utknął w Jaziskach na blisko godzinę. Przyjechały karetka i radiowóz, przesłuchano kilkunastu świadków, wśród nich był też on, świeżo upieczony student politechniki. – Policjant stał metr ode mnie – wspominała siwowłosa pasażerka – i kiedy notował nazwiska, to sylabizował. A ja mam dobrą pamięć. Zapamiętałam. To się zgadzało. Daniel wciąż jeszcze pamiętał, że sylabizowanie policjanta trochę go bawiło, a trochę irytowało. Kobieta nagle się ożywiła. Uniosła brwi, a jej oczy utraciły dotychczasowy wyraz absolutnej obojętności. Spojrzenie zogniskowało się na twarzy Daniela. Wyglądało to tak, jakby nieznajoma o czymś sobie przypomniała albo jakby niespodziewanie przyszła jej do głowy jakaś szczególna myśl. – Synku – zapytała – a ty do tego Trzcińca na długo czy tylko na chwilę? – Wracam do Sosnowicy jutro po południu – wyjaśnił Daniel. – A o co chodzi? – Widzisz – tłumaczyła staruszka – ja mieszkam w Chodorowie i teraz wracam do siebie, nie mam czasu, żeby wpaść do Trzcińca. Straciłabym chyba z pięć godzin. Jutro nie mogę się ruszyć z domu, dopiero pojutrze... A jest jedna pilna sprawa. I nawet nie mogę zadzwonić, bo zgubiłam gdzieś numer. Przekazałbyś coś komuś? Ale to daleko od stacji, aż na Bukowinie... W Chodorowie? Dziwne. Daniel bywał tam dość często, znał z widzenia chyba wszystkich mieszkańców wioski, ale tę kobietę na pewno widział po raz pierwszy. Odruchowo zerknął na swój plecak. Pociąg właśnie ruszył z przystanku – tego przedostatniego przed Trzcińcem. – Bukowina? To wcale nie tak daleko. Mogę się przespacerować, mam czas. – To dobrze, to dobrze... No to pójdziesz na Bukowinę, dojdziesz do kapliczki pod czterema lipami... – Znam to miejsce – wtrącił Daniel, równocześnie ściągając lewą ręką plecak z półki. Kobieta wyjęła z torby mały pakunek oklejony taśmą, po czym mówiła dalej: – Tam skręcisz w prawo, w polną drogę, i poszukasz domu tego pana. – Wskazała palcem adres. – Poznasz od razu, który to, bo przy bramie rosną dwie surmie. Powinny jeszcze kwitnąć. Wiesz, jak to drzewo wygląda? Daniel ograniczył się do kiwnięcia głową. Zakładał właśnie plecak na ramiona i to go absorbowało trochę bardziej. Lewa szelka jak zwykle się zwinęła. – I dasz to komukolwiek z rodziny, kto akurat będzie w domu – dokończyła. – Nie bój się, to nie bomba ani narkotyki – dodała jeszcze z uśmiechem. Pociąg właśnie odjeżdżał z ostatniego przystanku przed Trzcińcem. Trzeba było ruszyć do wyjścia. – Zaniosę – obiecał Daniel, odbierając od niej pakunek. Na nazwisko adresata nawet nie spojrzał, odłożył to na później. – A gdybym nikogo nie zastał... to co? – Nie bój się, ktoś z nich na pewno będzie w domu – zapewniła go staruszka. 127
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
*** Elwira Ewert była w złym humorze. I nie wiedziała dlaczego. Bo chyba nie z powodu wczorajszej rozmowy telefonicznej – co to to nie. Odebrała swój pierwszy dowód osobisty, wróciła do pustego mieszkania, zaciągnęła rolety, bo słońce zaczęło już zaglądać do okien od południowego zachodu, a potem zadzwoniła do pewnego warszawskiego antykwariatu. Panienka po drugiej stronie – zapewne po to, by się popisać swoją rozległą wiedzą – zapytała, czy Elwira jest może krewną słynnego przedwojennego wydawcy. I nie była pierwszą osobą, która zadała jej takie pytanie. A to Elwirę zawsze irytowało. – Nie, przecież pani powiedziałam, że Ewert przez „w” – wyjaśniła, starając się nie podnosić głosu. Chyba niezupełnie jej się to udało. Ta krótkotrwała irytacja rozwiała się jednak niby dymek z papierosa na porywistym wietrze. Teraz, kilkanaście godzin po tamtej rozmowie, nastrój miała dość podły, i to od samego rana. Zupełnie jakby wstała lewą nogą z łóżka. A przecież w trakcie jednodniowego wypadu do Zaklikowic nie wydarzyło się nic takiego, co mogłoby popsuć jej humor. To była jednodniowa i jednonocna przerwa w beztroskich wakacjach, banalna podróż osiemnastolatki do rodzinnego miasta, gdzie czekał na nią dowód osobisty. Elwira nie miała żadnych powodów do zmartwień, nikt też jej nie nadepnął na odcisk, nie potknęła się rano o dywan ani nie zgubiła grzebienia. Nawet upał za bardzo jej nie doskwierał. Kiedy pociąg Zaklikowice – Kraków zatrzymał się na stacji w Trzcińcu, nic się pod względem jej nastroju nie zmieniło. Elwirę drażnił widok ludzi opuszczających wagony, rowerzystów na pobliskiej ulicy, a nawet gołębi na dachu budynku stacji. Gdyby miała jakoś opisać swój stan ducha, powiedziałaby, że jest to kombinacja złości i chęci zabarykadowania się w ciasnym pokoju, najlepiej za pancernymi drzwiami. Wysiadła i ruszyła przed siebie, wkładając w każdy krok dwa razy więcej energii, niż było potrzeba, zupełnie jakby chciała wyładować zły humor na betonowej nawierzchni peronu. Innych wysiadających pozostawiła daleko w tyle; gdy tamci dotarli dopiero do bramki w przejściu, ona już wchodziła do brudnej, zapuszczonej poczekalni. Nagle zamarła z jedną stopą powietrzu. Jakiś niezrozumiały impuls zmusił ją do odwrócenia głowy. Między pomalowanymi w biało-czerwone pasy barierkami przechodził starszy od niej o kilka lat chłopak w niebieskim T-shircie z mocno spranymi czarnymi aplikacjami. Elwirze wydało się, że skądś go zna. Ale skąd? Na pewno nie widziała go w pociągu – siedzieli chyba w dwóch różnych wagonach. Czy kiedykolwiek wcześniej go spotkała? Tego nie potrafiła sobie przypomnieć. Mimo to wyglądał znajomo: i twarz, i sylwetka z czymś się jej kojarzyły – z jakimś niewyraźnym obrazem przeszłych wydarzeń... Opuściła stopę na betonową posadzkę. 128
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Chłopak w niebieskim T-shircie nie wszedł do budynku. Ruszył w kierunku zarastającej trawą rampy, gdzie w dawnych czasach rozładowywano wagony z węglem i składowano pnie drzew wyciętych w okolicznych lasach. Pójdzie pewnie do miasteczka na skróty, wyjdzie na ulicę ścieżką ukośnie przecinającą nasyp. Podobno w dawnych czasach SOK-iści wlepiali za to mandaty; teraz można było chodzić po rampie bez przeszkód, przynajmniej dopóki nie pojawi się napis NIE DEPTAĆ TRAWNIKÓW. Elwira zauważyła, że nieznajomy na krótką chwilę zatrzymał się, mijając kępę pokrzyw i łopianów, bujnie krzewiących się obok koślawego chodnika. Sprawiał wrażenie zaskoczonego tym widokiem. A więc był w Trzcińcu nie po raz pierwszy. Najwyraźniej zdziwił go brak obskurnego kibla z białych cegieł, który – jak się dowiedziała od rodziców – stał w tym miejscu jeszcze poprzedniego lata. Rodzice pokazywali jej zdjęcie tego przybytku dość wątpliwej higieny, ozdobionego ogromnym graffiti: MY TU BYLI(śmy); owo „śmy” dopisane było innym kolorem, niebieskim, podczas gdy napis majuskułą czerwienił się jak kiście jarzębiny we wrześniu. Wszystko wskazywało na to, że chłopak w niebieskiej koszulce odwiedził Trzciniec w czasach, kiedy wygódka – omijana szerokim łukiem przez wszystkich poza nieuleczalnymi masochistami – jeszcze sobie spokojnie stała w tym miejscu. Elwira przemierzyła poczekalnię i wyszła na placyk po przeciwnej stronie budynku. Ku jej zaskoczeniu nieznajomy już tam był. Szedł w kierunku ulicy Zielonej, omijającej centrum Trzcińca, w tym samym kierunku co ona. Ewertowie spędzali urlop w gospodarstwie agroturystycznym na Podleśnej, za trzecim skrzyżowaniem. No to będzie nam po drodze – pomyślała. Wzruszyła przy tym ramionami, bo przecież nie zamierzała zawierać z tym chłopakiem znajomości, nie uważała też, by potrzebna jej była męska eskorta. Trzciniec uchodził za miasteczko wyjątkowo spokojne i bezpieczne, nawet w środku nocy. Uśmiechnęła się na myśl o przedmiocie schowanym na dnie małego plecaczka. Gospodarz miał sześcioletniego synka i Elwira kupiła dla niego w Zaklikowicach upominek: pistolecik na wodę. Niech się dzieciak dobrze bawi w wielkanocne poniedziałki. Ciekawe, czy gdyby wyciągnęła tę niby-broń, by nastraszyć jakiegoś natręta, ktokolwiek dałby się nabrać... Powoli, bez pośpiechu przeszła przez placyk, omijając samochody zaparkowane przed budynkiem stacji. Ruszyła Zieloną pod górę, trzymając się w odległości kilkudziesięciu metrów od chłopaka w niebieskiej koszulce. Teraz dopiero zauważyła, że nieznajomy ściska pod pachą nieduży pakunek. Wyglądało to jak przesyłka pocztowa – szary papier, przezroczysta taśma odbijająca promienie słoneczne. Paczuszka mogła zawierać książkę, jakieś czterysta, najwyżej pięćset stron standardowego formatu A5. Chłopak nieco przyspieszył. Ona też. W kilka minut później on zwolnił i zaczął się rozglądać, potem wyciągnął z plecaka białą bejsbolówkę i założył na głowę – a jej
129
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
w tym samym momencie wpadł kamyk do buta. Ściągając lewego adidasa, pomyślała, że teraz wygląda tak, jakby go śledziła, i to bardzo nieudolnie. Wytrzepała kamyk i podniosła głowę. Dopiero w tym momencie odkryła, że najbliższy budynek jest sklepem. Właściwie sklepikiem – jednym z wielu prowadzonych dawniej przez GS-y; pełno takich było po wsiach i na peryferiach małych miasteczek. Teraz część z nich stała pusta i popadała w ruinę, inne znalazły nowych właścicieli. Ten przy Zielonej wciąż działał; drzwi były otwarte, nad nimi czerwieniła się reklama Coca-Coli, a na tyłach budyneczku stał zbity z topornych desek stolik, osłonięty przed promieniami słońca parasolem ozdobionym napisem BROK. Pewnie stali bywalcy sklepu mieli zwyczaj zasiadać tam przy piwie. Teraz ławki przy stoliku okupowała para młodych ludzi: kobieta w białej koszulce z czarnym symbolem Ankh i mężczyzna w T-shircie zdobnym w brodate oblicze jakiejś gwiazdy heavy metalu. Ona pochylała się nad koślawym blatem, on śledził znudzonym spojrzeniem harce sikorek w koronach krzywych jabłoni, otaczających zarośnięty chwastami prostokąt fundamentów wiejskiej chałupy, z której pozostała tylko kupa potłuczonych dachówek. Elwira rozpoznała ich: to oni stali na skrzyżowaniu Zielonej i Polnej, gdy pociąg wjeżdżał na stację. Chyba tutejsi. A jeśli nie, to pewnie wysiedli z autobusu na przystanku przed skrzyżowaniem. Mogli też przyjechać pociągiem z przeciwnej strony, z Krakowa. Mijając sklep, obejrzała się i zobaczyła, w co wpatruje się nieznajoma kobieta. Cały blat zasłany był kartami. Czyżby pasjans? Tak po drodze do domu? *** Ada jednym ruchem dłoni zgarnęła karty ze stolika i spojrzała na męża. – Widziałeś ich? – zapytała. – Kogo? – Ech ty! Przy tobie ktoś mógłby z mieszkania meble wynieść i pewnie byś nie zauważył! Mówię o tej parze. Tymon oderwał wzrok od krzywych jabłoni i spojrzał na drogę, dostrzegając przechodniów idących wolno pod górę. – Jaką parę? Każde z nich jest samo... Faktycznie, chłopaka w niebieskiej koszulce i dziewczynę w pomarańczowej bluzce dzielił dystans co najmniej stu pięćdziesięciu metrów. Ona mogła widzieć z daleka jego plecy, ale z tej odległości raczej nie była w stanie rozpoznać logo na klapie plecaka. On być może nawet nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Szedł, nie oglądając się, w lewej ręce trzymał jakiś pakunek, a prawą od czasu do czasu poprawiał białą bejsbolówkę na głowie. – Pozory, Tymciu, pozory. Oni są razem, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzą. – Ada zerknęła na trzymaną w ręce talię kart i dodała: – A najważniejsze jest to, co on niesie... i dokąd. 130
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
– Tarot ci to powiedział? – Tak. Spojrzenie spod sztucznie pogrubionych rzęs mówiło wyraźnie: „Tylko nie próbuj dyskutować”. I Tymon bynajmniej dyskutować nie zamierzał. – W takim razie... pewnie pójdziemy za nimi? – zapytał po chwili milczenia. Prawdę mówiąc, nie był zachwycony tym pomysłem. Nie lubił wchodzić obcym ludziom w drogę. To było co najmniej krępujące. – Mhm. Ale jeszcze nie teraz. Potrzebuję chwili koncentracji. I poszła się koncentrować. Po kilkunastu sekundach skryły ją gęste zarośla na skraju niewielkiego parowu za sklepem. *** Elwira się zatrzymała. Uświadomiła sobie właśnie, jak bardzo chce się jej pić. Na szczęście sklepik, który przed chwilą minęła, był niedaleko. Wystarczyło zawrócić i przejść kilkadziesiąt metrów w dół. No, może nie kilkadziesiąt, a nieco ponad sto. Kątem oka zauważyła, że młody mężczyzna, który przed chwilą siedział przy stoliku za sklepem, teraz niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę, tak jak poprzednio błądząc spojrzeniem po wierzchołkach sąsiednich drzew. Towarzysząca mu kobieta gdzieś znikła. Jej karty też. Na blacie leżała tylko reklamówka z plastikową butelką. Peryferyjna świątynia handlu (albo raczej kapliczka) zaopatrzona była dość marnie. Soki – wszystkie bez wyjątku konserwowane benzoesanem sodu i sorbinianem potasu, a do tego słodzone aspartamem. Woda – wyłącznie gazowana. Piwo – w puszkach i w butelkach, z pięciu różnych browarów – oczywiście ciepłe... I żadnych lodów. Po długim namyśle Elwira zdecydowała się na coca-colę light. Tyle samo warta co cała reszta, ale przynajmniej smak odrobinę przyjemniejszy. Po opróżnieniu litrowej butelki i zapakowaniu drugiej do plecaka (Po co? – zapytała sama siebie, zasuwając zamek błyskawiczny. Przecież w domu będę mogła pić, co mi się podoba, lodówka jest prawie pełna!) ruszyła dalej. Chłopak w niebieskiej koszulce właśnie mijał skrzyżowanie, na którym Elwira miała skręcić w prawo. Nie skręciła. Poszła prosto, zapatrzona w jego plecy. Niby nie zamierzała go śledzić, on jej przecież w ogóle nie interesował, nie widziała też powodu do zawarcia znajomości – ale wciąż kroczyła jego śladami, sama nie wiedząc, po co. Chłopak zmierzał prosto do kapliczki pod czterema lipami. Pod pachą wciąż trzymał tajemniczy pakunek. Dopiero teraz zauważyła, że w tym samym kierunku, wąską ścieżką równoległą do ulicy Zielonej, zmierza tajemnicza para, która przedtem siedziała przy stoliku na tyłach sklepu. Widocznie wyprzedzili ją, kiedy zawróciła, by kupić coś do picia. Ale czemu zeszli z drogi? Gdyby im przeszkadzały dziury w asfalcie, mogliby skorzystać z pobocza. Zgodnie z przepisami zresztą. Zielona była ruchliwa jak zde-
131
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
chły leniwiec, przejeżdżał tędy jeden samochód na pół godziny – ale przecież po jezdni się nie chodzi. Może myśleli, że na ścieżce nie będą rzucać się w oczy? Kiedy chłopak, minąwszy kapliczkę pod czterema lipami, skręcił w prawo, tamci poszli za nim. Elwira, sama się sobie dziwiąc, podążyła za nimi.
III. Kafù Damian Kozicki otworzył. W progu stał chłopak starszy o kilka lat od jego syna – być może student ostatniego roku – ubrany w niebieski T-shirt, tak sprany, że czarnych napisów w żaden sposób nie dało się odczytać; można było się jedynie domyślić, że to resztki jakichś angielskich słów. – Dzień dobry, czy pan... Damian Kozicki? – zapytał, zerkając na trzymany w ręce pakunek oklejony taśmą. – Tak. O co chodzi? Nieznajomy wskazał pakunek. – Ktoś mi to dał dla pana. Taka starsza kobieta, wyglądała na siedemdziesiąt pięć lat, może nawet osiemdziesiąt... Dowiedziała się, że jadę do Trzcińca... – Mmm... To może pan wejdzie? Pewnie chętnie się pan napije czegoś zimnego? Gość przyjął propozycję z ledwo maskowanym entuzjazmem. Nic dziwnego: dzień był gorący i parny. Gospodarz posadził przybysza w fotelu przy masywnym dębowym stole i wyszedł. Po chwili wrócił w towarzystwie Andrzeja i sześciu puszek piwa. Chłopak w niebieskiej koszulce przedstawił się jako Daniel Komosa. Od razu też zapytał o pokrewieństwo gospodarza z dawnymi właścicielami dworku w Chodorowie. Gawędzili później o wszystkim i o niczym, odkładając na później sprawdzenie zawartości pakunku. Obaj Koziccy uznali, że tajemnicza przesyłka może poczekać. A w chwili, gdy gospodarz otwierał drugą puszkę, czas nagle przyspieszył. Z korytarza dały się słyszeć kroki. Ktoś się chyba potknął o dywan i rozległo się stłumione „Kurde!”, któremu towarzyszyło tupnięcie w posadzkę. A w sekundę później w progu stanęła córka gospodarza. Na zrozumienie, skąd się bierze osłupiała mina gościa i okrągłe jak spodki oczy dziewczyny, Kozicki potrzebował najwyżej trzech sekund. – Daniel?! – Sa-sa-sandra?! Gospodarz zauważył spojrzenie, jakim gość obrzucił sylwetkę jego córki, ze szczególnym uwzględnieniem krągłości w talii. Wszystko stało się jasne. – No, przynajmniej przedstawiliście się sobie imionami – rzucił zgryźliwie. – Dobre i to. Myślałem, że wszystko się odbyło incognito. – A teraz mogą ustalić jakieś konkrety – włączył się Andrzej, by rozładować napięcie. – Dla dobra przyszłych pokoleń, że tak powiem.
132
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
Ojciec nie zdążył odpowiedzieć. Przeszkodził mu dobiegający z korytarza odgłos kroków. – A któż tam znowu? – zdziwił się. – Tak bez pukania? – Może mama wcześ... Andrzej nie dokończył zdania. Nie dlatego, że korytarzem nadchodziły dwie osoby, z czego zdał sobie sprawę z pewnym opóźnieniem. Przerwało mu głośne „Ręce do góry!”, poprzedzone – o ułamek sekundy zaledwie – zduszonym okrzykiem Sandry, bezceremonialnie odepchniętej na bok. Do pokoju weszła młoda kobieta w białej koszulce ozdobionej czarnym znakiem Ankh. Za nią wsunął się mężczyzna o rozbieganych oczach, w których malowało się pytanie: „Ludzie, co ja tu do cholery robię?!”. – Nie radzę próbować żadnych sztuczek – oświadczyła kobieta. – W magazynku jest pięć naboi. Nie próbowali. Woleli nie sprawdzać. – Ty... – Napastniczka zwróciła się do wystraszonego faceta. Nie zabrzmiało to jak zaimek, raczej jak pierwsza sylaba dłuższego słowa, którego postanowiła jednak nie wypowiadać. Może to był początek imienia jej towarzysza? – Ty zabierz to coś ze stołu. Mężczyzna posłusznie wyciągnął rękę po pakunek oklejony taśmą, ale powstrzymał go głośny okrzyk: – Rzucić broń! Kobieta odwróciła się zaskoczona. Wypuściła pistolet. Próbowała go jeszcze złapać w locie i przypadkowo nacisnęła na spust. Huknęło. Kula utkwiła w cokole szafy. Broń wylądowała na dywanie. Napastniczka zamarła bez ruchu w półprzysiadzie. O metr od jej skroni czerniał wylot innego pistoletu. Trzymająca go dłoń należała do osiemnastoletniej dziewczyny. Tej widzianej wcześniej koło sklepu. – Oboje pod ścianę! – zakomenderowała nowo przybyła. Posłuchali. – Poszukajcie jakichś sznurów do bielizny albo czegoś podobnego – powiedziała do Kozickich, podnosząc upuszczony przez przeciwniczkę pistolet. Ten, z którym przyszła, odrzuciła niedbale na stół. Dopiero teraz zauważyli, że był to zwykły straszak, nieszkodliwa dziecięca zabawka. Mężczyzna nie stawiał oporu. Kobieta trochę się szarpała. Urwał się jej pasek od torebki. Zawartość wylądowała na podłodze. Koziccy postanowili niczego nie ruszać aż do przyjazdu policji. *** Tymon spojrzał w dół i się skrzywił. Kajdanki trochę go uwierały. – No i mamy to twoje Tao! – mruknął, spoglądając z ukosa na żonę.
133
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
– Odi profanum vulgus et arceo – mruknęła Ariadna. – Ty do Tao nie dorosłeś. Nie narzekaj, nic ci się nie stanie. Bo Tao... Przerwała, bo radiowóz nagle podskoczył na zeszłowiecznej dziurze w asfalcie. – Tobie łatwo mówić! – burknął Tymon, sam się sobie dziwiąc, skąd u niego nagle tyle odwagi. – Kiedy im zaczniesz opowiadać o Tao, Kafù, feng shui, tarocie, Kabale i czakrach, to cię wyślą na leczenie zamiast do pierdla. W Lublińcu podobno nie jest tak źle, wykręcisz się tanim kosztem. A ja? Gdyby w mitach i legendach tkwiło choć ziarno prawdy, spojrzenie Ariadny zamieniłoby Tymona, radiowóz z policjantami, dziurawy asfalt i z dziesięć najbliższych domów w malowniczą kulę ognia. Tymon poczuł, że gniew małżonki stał mu się nagle cudownie obojętny. *** – To ja może coś upichcę w mikrofalówce – oświadczył Kozicki, wstając z fotela. Musieli przyznać, że podjął decyzję ze wszech miar słuszną. Sandra była zbyt zaabsorbowana Danielem, by myśleć o gotowaniu. Właśnie ustalili imię dla przyszłego potomka – jeśli chłopczyk, to Pawełek, jeśli dziewczynka, to Edytka – i przeszli do analizy całokształtu. Z kolei Andrzej – skądinąd dość utalentowany kulinarnie – znalazł tyle wspólnych tematów, które musiał omówić z Elwirą, że trudno go było oderwać od tej ożywionej dyskusji i skłonić do zajęcia się prozą życia. A pani Michalina Kozicka, jako się rzekło, na razie przebywała poza domem. Sytuację mogła uratować tylko mikrofalówka. Przyszły zięć gospodarza zdążył w tym czasie – po konsultacjach z przyszłą małżonką – poinformować ojca, jak się sprawy mają. Wyciągnął komórkę, wyszedł na korytarz, wybrał numer... a potem Kozicki, stojący właśnie w drzwiach kuchni, omal nie wybuchnął śmiechem. Już sam widok skruszonej miny Daniela, który wyglądał jak dziecko skarcone za przedwczesne zerwanie pierniczka z choinki, był dość zabawny, a kiedy chłopak wyjąkał: „Ale... tato... nie będziesz na mnie krzyczał?”, zachowanie powagi okazało się absolutnie niemożliwe. Mikrofalowy kucharz czmychnął do królestwa kotletów i bigosów i zatkał usta ścierką pospiesznie ściągniętą z wieszaczka obok zlewu. Resztki złości na córkę i jej zimowego amanta rozwiały się jak para z czajnika. Zawartością tajemniczego pakunku przyniesionego przez Daniela zajęli się dopiero po obiedzie. Poszły w ruch ostre narzędzia – najpierw krótki nożyk, potem nożyczki krawieckie – i w końcu spomiędzy grubych warstw papieru wyłonił się lekko spatynowany metalowy przedmiot w kształcie tarczy. Andrzej ze zdziwienia otworzył usta tak szeroko, że mógłby chyba połknąć w całości Ciapka, ciemnopłowego pekińczyka sąsiadów, który właśnie się rozszczekał za płotem. – P-p-półko-ko-kozic! – wyjąkał. – Ten... Ten... Ta plakietka, którą ciotka Domicela zabrała do Stanów! 134
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
– Jesteś pewny? – zapytał ojciec, też bezgranicznie zdumiony. – Przecież widzisz, że Półkozic, nie? – Ale skąd wiesz, że ten sam? Syn wstał i poszedł po drewnianą kasetkę ze starymi zdjęciami. Postawił ją na stole i pobiegł po metr krawiecki. – Patrz! – Pstryknął zdjęcie palcem. – Widzisz ten uchwyt? – To jeszcze niczego nie dowodzi... A metr po co? – Sprawdzimy, czy się wymiary zgadzają – wyjaśnił Andrzej. Zgadzały się. Siedem i pół cala wysokości, pięć i trzy czwarte cala szerokości. Z dokładnością do połowy milimetra. Ojciec wciąż nie wyglądał na przekonanego. – Nic z tego nie rozumiem – powiedział, kręcąc głową. – Jakaś kobieta w pociągu daje paczkę Danielowi i prosi, żeby nam przekazał. Ktoś idzie za Danielem i próbuje tę tarczkę zabrać. Skąd się to wzięło u tamtej staruszki? Kim ona jest? A ci dwoje... Dlaczego im zależało, żeby to zabrać? I skąd wiedzieli...? Daniel, zapatrzony w przestrzeń ponad głową Sandry, nagle się poderwał. – To przecież ona! – zawołał, wskazując zdjęcie ciotki Domiceli. Andrzej pokręcił głową. – Daniel, nasza stryjeczna babka śpiewa teraz w chórach anielskich! Zginęła w wypadku razem z mężem w 1946 roku! Nie mów mi, że widziałeś w pociągu ducha! Przyszły mąż Sandry musiał przyznać, że nieznajoma z pociągu wcale nie wyglądała jak duch. Była jak najbardziej materialna. Nawet niechcący zadrasnęła jego dłoń naderwanym paznokciem. – A poza tym – przypomniał sobie Damian Kozicki – ciotka, o ile wiem, miała piwne oczy. Nie niebieskie, jak ta staruszka w pociągu. – Ciotka podobno miała półroczne dziecko, które ktoś adoptował – przypomniała Sandra. – Może to córka...? – Mówiła, że często jeździ tą trasą – zauważył Daniel. – I że mnie widziała, kiedy wracałem z Krakowa do Kamienia sześć lat temu. Ktoś wpadł pod pociąg i staliśmy przez godzinę w Jaziskach... Gdyby to była córka tej ciotki, toby się z wami skontaktowała, nie? – No to ja już naprawdę nic nie rozumiem! – westchnął gospodarz. – I niech tak zostanie – zakończyła dyskusję Sandra. – Jest dobrze. – No pewnie, mogło być gorzej – zgodził się z córką Kozicki, patrząc spod oka na nią i na Daniela. Andrzej tymczasem ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w wąski pasek podłogi między skrajem dywanu a listwą przy ścianie. – Policja chyba coś przegapiła – powiedział w końcu. – Niby pozbierali wszystko, co się tej babie wysypało z torebki... Wstał i podniósł przedmiot leżący pod kaloryferem. 135
ŚWIT EBOOKÓW NR 9 R W 2 0 1 0
e-magazyn o e-książkach, e-pisarzach, e-czytelnictwie
– Karta! – ogłosił, wracając na swoje miejsce. – Jakaś dziwna – stwierdził ojciec. – To jest karta tarota – wyjaśnił Daniel. – Nie za bardzo się znam... ale chyba jedna z najważniejszych Kart Mocy. – No to niech Moc będzie z nimi – podsumował Andrzej. – Przyda im się na procesie, a potem w celi.
136