Jedną granicę dalej Daniel, lat dwadzieścia kilka, aktualny status zawodowy: świeżo zwerbowany niewolnik jednej z wielu korporacji. Świadomość uwięzienia przyszła niestety już w wieczór po podpisaniu korporacyjnego cyrografu. Deadline na karku jest przecież znacznie cięższy niż dwudziestokilogramowy plecak ociekający deszczówką. A deszczówka przeszkadza w życiu dużo mniej niż upierdliwy kierownik śledzący swojego marnego sługę zza segregatorów. Do tej pory Daniel wolał nie oglądać krakowskiego smogu zza biurowych okien. Znacznie wygodniej było go podziwiać z wysokości drogi wylotowej z miasta. Z niej, oprócz zanieczyszczenia, było widać też jakąś perspektywę na dalszą trasę. Trasę, na której można pokonywać bariery, których w Krakowie się nie przełamie (może nie licząc bariery dopuszczalnego stężenia szkodliwych związków w powietrzu). Autostop był dla Daniela doskonałą metodą przekraczania granic. Najpierw przekroczył granicę między Polską a Słowacją. Później między podejrzliwością, a ciekawością. Pomógł mu w tym pewien Cygan wracający z leczniczych źródeł. Kierowca zarażał optymizmem, stan jego pojazdu już nieco mniej. Woda za to mogła zarażać, ale szerszą gamą mikrobów niż tylko bakcylem pozytywnego patrzenia na świat. Cygan z entuzjastycznym, acz wybrakowanym uśmiechem częstował swoją zdobyczą pasażerów. Zarzekał się przy tym, że mętny płyn leczy nawet raka. Daniel, chcąc nie chcąc, musiał tę teorię zweryfikować. Wtedy miał co do tego uczucia tak mieszane, jak skład osadu w leczniczej wodzie. Dzisiaj zastanawiałby się tylko, w którą stronę odkręcić butelkę. Zupełnie inaczej sprawa zaufania przedstawia się, kiedy w grę wchodzi przekroczenie granicy prędkości dźwięku w starym Mercedesie. Granicy, która wydawałaby się nieprzekraczalna w warunkach krętej, górskiej drogi gdzieś w Gruzji. Kierowca pojazdu też kiedyś szukał szczęścia za przejściami granicznymi. Ściślej, za duńskimi. Przekroczył je dokładnie ośmiokrotnie i za każdym razem swoją wyprawę kończył ekstradycją. Na własne życzenie – mimo takiej możliwości ani razu nie doniósł wymaganych dokumentów do urzędu imigracyjnego. Głęboko jednak wierzył, że za dziewiątym razem duński system rejestracji obcokrajowców go pominie i już planował kolejny wyjazd. Tymczasem gruziński Mercedes wraz z kierowcą skutecznie testował wiarę Daniela. Wehikuł miał dwa miliony kilometrów na liczniku. Wszystkie tworzące go części trzymały się chyba tylko dzięki boskiej interwencji. Ta akurat przydałaby się również Gruzinowi, który, wbrew wszelkim instynktom, na każdym zakręcie redukował bieg, dodawał gazu i wyprzedzał kolejne ciężarówki. Za pierwszym takim manewrem Daniel wciąż jeszcze miał nadzieję, że to chwilowy pośpiech. Za drugim zwątpił w tę teorię. Za trzecim i kolejnym błyskawicznie umocnił się w wierze we wszystkich możliwych bogów, widząc zbliżające się światła nadjeżdżającego TIR-a.
Gruziński ruch drogowy zapadał w pamięć nie tylko ze względu na swoją dość specyficzną kulturę i piękne widoki, które najlepiej było podziwiać podczas wyprzedzania na górskiej drodze. Największą jego zaletą byli ludzie, którzy – często wbrew wszystkiemu – próbowali pomagać. Najczęściej zupełnie bezinteresownie, chodź niekiedy nieco przekraczając granice zdrowego rozsądku. Gruzini – i nie tylko – uwielbiali przedłużać przyjaźnie zawiązane gdzieś w drodze z jednego miasta do drugiego. Często zapraszali do domów, oferowali posiłek, nocleg, pomagali w poszukiwaniu kolejnych kierowców. Bywało również, że sami nadrabiali drogi – oczywiście w miarę możliwości, a te były różne. W czasie podróży po Gruzji Daniel zatrzymał się za namową kierowcy w jego domu. Było to raczej niekorzystne miejsce dla autostopowicza – odległe od głównych dróg, za to nadrabiające kiepską lokalizację otwartością mieszkańców. Gospodarz do wyjątków w kwestii gościnności nie należał i podróżnikowi zaoferował i nocleg, i kolację. Rano Daniel chciał ruszyć w drogę. Gruzin również, pomimo faktu, że nie przemawiały za tym promile spożyte poprzedniego wieczoru. Nadal jednak wykazywał się otwartością i zaoferował gościom przejazd do kolejnej miejscowości – jak tylko wróci z pracy. Wrócił wkrótce, ale bez paliwa. Przywiózł za to, w ramach wypłaty, dwa trzydziestokilogramowe worki cukru. Te, mimo swej wartości, nie mogły zasilić samochodu. Daniel dojechał więc tylko do najbliższej wsi, dalej licząc na ludzką pomoc. Ta rzadko zawodziła. Szczególnie w zetknięciu z Danielem, który w swoje podróże lubił zabierać gitarę. Instrument, tak jak grana na nim muzyka, łagodził obyczaje – zarówno te czysto kulturowe, jak i te w ruchu drogowym. Kierowcy ze znacznie większą uprzejmością spoglądali na człowieka, który stał na poboczu z futerałem i zakurzonym plecakiem. Historie z podróży i szlagiery z różnych stron świata, które Daniel ze sobą przywoził, często miały lepszy kurs niż lokalna waluta. W zamian za kilka anegdot i piosenkę wciąż można dobrze zjeść i odpocząć – ale nie tylko. Można też zejść ze szlaku i przekroczyć granicę między zwiedzaniem miejsc a ich doświadczaniem. Rozróżnił te pojęcia właśnie w Gruzji, kiedy przypadkiem znalazł się w rzymskich ruinach ukrytych gdzieś w lesie. Nie dotarłby tam z żadnym przewodnikiem – nawet gdyby jakiegoś w tej okolicy znalazł, to i tak by tam nie dotarł. Dotarła za to staruszka z pobliskiej wioski. Według jej informacji ruiny miały tysiąc sześćset lat. Gdyby znalazły się na przykład we Włoszech, pewnie trzeba by je zwiedzać zza wyznaczonej linii, najczęściej drobiazgowo zasłanianej przez innych turystów szukających idealnego kąta ustawienia kija do selfie. Daniel nie szukał miejsc tych ruin, tak jak nie szukał innych miejsc, które zobaczył. Wziął ze sobą gitarę, plecak, ale nie wziął przewodnika, kieszonkowego słownika czy kompletu map z zagrożeniami napadem na terenie kontynentu. Nie zabrał też stereotypów, uprzedzeń i
problemów. One przeszkadzają w podróży najbardziej, zaraz po kilku nadprogramowych kilogramach sprzętu i ubrań w ogromnym plecaku. Przekraczanie granic wyznaczanych przez własne myślenie często bywało najtrudniejszą częścią podróży. Nie dlatego, że wymaga sprzętu, umiejętności, czy dodatkowego ubezpieczenia, ale dlatego, że wymagało chęci. Ona najczęściej wynagradzała wszelkie niedogodności. Szczególnie w komunikacji międzyludzkiej chęci miały wielkie znaczenie. Im dalej na wschód, tym trudniej było mówić po angielsku. Wtedy dogadanie się z gospodarzem, kierowcą czy przechodniem zależało już tylko od własnej woli działania – z małą domieszką zakrawającej o szaleństwo kreatywności. Sposobów na porozumienie się Daniel znalazł wiele. Czasami wystarcza zwykły uśmiech i kilka gestów rękami (choć one akurat bywają złudne). Innym razem warto sobie pomóc zeszytem i ołówkiem w celu dokładnego oddania swojej idei w formie rysunku. A w warunkach rzęsistej ulewy gdzieś przy lokalnej drodze samo ociekanie wodą z miną potępieńca wystarcza do obwieszczenia światu, że potrzebujemy miejsca w samochodzie. Z gospodarzami najłatwiej dogadać się przy kolacji i przy alkoholu. Można wtedy zyskać nie tylko dobry humor i pełny żołądek, ale także kilka ciekawych pamiątek. W Gruzji właśnie Daniel przy posiłku dokonał wymiany środka na ból zęba za święte obrazki oraz maści tygrysiej za róg na wino. Leki i tak w dalszej podróży mu się nie przydały, a róg do dziś ma honorowe miejsce na półce. Jednak brak chęci czasem ściga autostopowiczów znacznie bliżej niż gdzieś na wijących się między górami gruzińskich drogach. Daniel sam kiedyś stanął po drugiej stronie autostopu, kiedy przy jednej z polskich tras spotkał dziewczynę. Była Czeczenką, w dodatku dość konserwatywną muzułmanką. Danielowi to nie przeszkadzało, ale stereotypowym pracownikom lokalnego urzędu – owszem. Podobnie złe skojarzenia mieli sąsiedzi, znajomi i napotkani ludzie. Czeczenka aż sama się zdziwiła, że chłopak wie o jej wierze i dalej chce ją podwieźć. I wtedy, i teraz Daniel nie chciał trzymać się schematu. Może dlatego już zdążył zwątpić w pracę na etat – zaplanowaną, powtarzalną, toczącą się od deadline’u do deadline’u. Jeszcze nie schował umowy do teczki, a już planuje kolejne cel kolejnych wakacji. Cel, którym nie będzie najszybsze dotarcie z punktu A do punktu B.
Wiktoria. Dzisiaj - przyszła pani psycholog. Niegdyś - studentka biotechnologii. Dość szybko zorientowała się, że kierunek studiów podyktował jej smutny ranking najbardziej pożądanych absolwentów zamieszczony w kolejnym wydaniu gazety codziennej. Błąd naprawiła, z dziką radością porzucając miejsce na pożądanym przez setki wydziale. Przez setki, ale nie przez nią. Życia Bartka nie zdefiniowała tabelka w brukowcu. Kierunek wybrał wedle własnych zainteresowań – ścisły, trudny przedmiotowo, ale wymarzony. W przeciwieństwie do swoich kolegów zesłanych na politechnikę przez ambicje rodziców, lubi to, co robi. No, może przed sesją trochę mniej. Oboje znają się już parę dobrych lat. Łączą ich plany na przyszłość, mały metraż i duże koszty dzielonego pokoju oraz ściana. Ściana z pocztówkami, obrazkami, zdjęciami i wszystkim, co dało się tam nakleić bez utraty kaucji. Każda z tych rzeczy jest w jakiś sposób związana z podróżą – przeszłą, przyszłą albo tą, na którą właśnie pakują plecak. Pakowali go już wspólnie wiele razy. Za pierwszym pomagały im wszystkie możliwe poradniki z Internetu – oczywiście okraszone historiami porwań i sprzedaży podróżników na organy. Co z tego, że jechali tylko do Wrocławia, i to wcale nie zbójeckim szlakiem, tylko autostradą. Szybko jednak znaleźli w autostopie coś więcej niż przepis na szybki zgon. Jeszcze w tej samej podróży dojechali do Budapesztu. Na początku Wiktoria i Bartek sami byli zaskoczeni, że nie zginęli. Dziwili się, że autostopem da się jeździć, że „jeszcze biorą” ot tak, za nic, a nie za nerkę czy kawałek śledziony. Ich rodzice nie podzielali ich pozytywnego nastawienia w takim stopniu. W zasadzie nie podzielali go w żadnym stopniu. W pierwszym odruchu rzucili się na pomoc „zagubionym” w węgierskiej stolicy – chcieli organizować transport, autobusy, pociągi, znajomych z okolicy. Wszystko, byleby uniknąć autostopu. Kilka tysięcy kilometrów dalej zdanie rodziców, chociaż podważone, niewiele się zmieniło, podobnie jak miejsce biotechnologii w rankingach pewnej gazety codziennej. U Wiktorii zmieniło się wiele, zaczynając od zawartości plecaka, a kończąc na zawartości głowy. Z tego pierwszego wyciągnięto nadmiarowe ubrania i kilka butelek żelu antybakteryjnego. W tej drugiej przybyło wspomnień, a ubyło jakże medialnych, choć niezbyt przyjemnych wizji porwań. Oczywiście, trafiają się sytuacje, które czynią tę wizję bardziej obrazową niż jakikolwiek reportaż w serwisie informacyjnym. Wiktoria wiele razy zdążyła już sobie pomyśleć, że ją wywiozą, okradną i zadźgają nożami, niekoniecznie w tej kolejności. Chociaż tak trafiało się nieraz nie w krajach arabskich czy wschodnich, ale tuż za polską granicą. Do takich doświadczeń oboje zaliczają Koszyce. Zwiedzili to miejsce dogłębnie, gdy wysiedli z samochodu po złej stronie miasta. Zamierzali przejść do kempingu najkrótszą trasą, która, jak się okazało, prowadziła przez romskie slumsy. Wtedy nie wiedzieli tego ani oni, ani ich mapa, która właśnie tą drogą prowadziła ich do obozu namiotowego – wszystko pod czujnymi spojrzeniami Romów, którzy z coraz większym zainteresowaniem otwierali wzrokiem pękate plecaki przybyszy. Z tej przygody wyszli cało i z nienaruszonym bagażem. Oczywiście nie licząc strat moralnych uzyskanych w momencie, kiedy długo wyczekiwany kemping okazał się salonem Skody bez możliwości wynajęcia kawałka trawnika. Takie nastrojowe przechadzki zdarzały się jednak bardzo rzadko. Dla Wiktorii i Bartka podróżowanie niskobudżetowe było doświadczeniem, jak to sami stwierdzili, na plus. Nie tylko dla nich, bo równie często tę opinię podzielają kierowcy. Kiedyś nawet trafili na jednego, który w ten „sport” wciągnął żonę, mimo jej sceptycyzmu. W końcu kobieta sama się do pomysłu małżonka przekonała.
Kierowców w Rumunii z kolei nikt nie musiał przekonywać. Tam, jakby wbrew krzywdzącym stereotypom, samochody zatrzymują się w rekordowym tempie – głównie ze względu na nieistniejącą komunikację międzymiastową. Polacy bili tam rekordy, łapiąc stopa w kilka sekund, tuż po podejściu do granicy drogi. Na rumuńskich trasach nikogo nie trzeba przekonywać do pomocy zabłąkanemu turyście. Tam instytucja autostopu skutecznie zastępuje komunikację miejską, która w okolicy nie występuje. Często zdarzało się więc, że samochód zatrzymujący się na poboczu wiózł już nie tylko kierowcę, ale kilku innych zainteresowanych darmowym przewozem. Tak było pod pewnym rumuńskim miasteczkiem słynnym z kopalni soli. Po dłuższym spacerze od drogi do drogi przez Wiktorią zatrzymał się srebrny samochód. Za kierownicą siedział jego właściciel, obok niego drugi mężczyzna, a z tyłu – kobieta z dzieckiem na kolanach. Na oko cyganie z całym swoim kolorowym folklorem. Wewnątrz pojazdu było, lekką ręką licząc, czterdzieści stopni, przy ograniczonej ilości świeżego powietrza. Temperatura powalała, czego nie można było powiedzieć o umiejętnościach kierowcy. Ten konsekwentnie utrzymywał tempo czterdziestu kilometrów na godzinę, usłużnie przepuszczając przed siebie wszystkie samochody, TIR-y, a także rowerzystów. W dodatku klimat prawdziwej rumuńskiej eskapady podkreślił doborem muzyki, konsekwentnie serwując swoim pasażerom mieszankę laleczek, skrzypców i biesiadnych hitów. To był jeden z niewielu momentów w życiu Bartka, kiedy naprawdę chciał wyskoczyć z jadącego samochodu. Na szczęście dla podróżujących częściej trafiały się samochody, z których nie chciało się wysiadać. Jak, dla przykładu, pewna ciężarówka na fińskich blachach. Kiedy Wiktoria z Bartkiem ją zatrzymali, prowadził ją Polak, Marcin. Wiózł siekiery prosto do Bukaresztu i nie miał nic przeciwko dodatkowym pasażerom. Zrobili z nim prawie dziewięćset kilometrów, aż do samej Rumunii. Zmieniła się szerokość geograficzna, zmienił się klimat i znacząco zmieniły się widoki. Z drugiej strony, miasta nie zmieniły się aż tak bardzo pomimo wielogodzinnej przejażdżki TIR-em. Pierwsze kroki w Rumunii Wiktoria stawiała w Oradei. Wspomina ją jako mieszankę betonu z okresu późnego Gierka z zapuszczoną częścią warszawskiej Pragi. Pomijając oczywiście szczegóły, jakimi w tym przypadku były pojawiające się znienacka cygańskie pałace. Pozłacane elewacje i białe fasady nie były jednak krajobrazem typowym dla Rumunii. Znacznie bardziej pospolity był widok małej wsi z kościółkiem. Na progu takich kościołów często można było spotkać lokalnych staruszków z kozami na smyczach. Machali do każdego, kto wydał im się nową twarzą, szarpiąc się ze złośliwymi zwierzętami. Taki krajobraz serwował między innymi Olimp. W latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych miasteczko kwitło i przyciągało tłumy swoją sławą doskonałego kurortu. Zmiany polityczne nie wyszły mu jednak na dobre. Teraz nawet kierowca, który przywiózł Wiktorię w pobliże miasta ostrzegał ją, że w Olimpie nic nie ma. Nawet wśród Rumunów dało się jednak znaleźć ludzi, którzy wciąż wierzyli, że mają co pokazywać przyjezdnym. Nieważne, czy będzie to miasto, dworzec kolejowy, kilka lokalnych muzeów czy drogę do najbliższego Kauflanda – lokalni mieszkańcy zazwyczaj mieli wolę i chęci, żeby zamordować jedynie nieprzyjemne stereotypy. I to z zimną krwią. Przykładem była droga o dźwięcznej nazwie Transfăgărășan
– według kilku czasopism jednej z najpiękniejszych na świecie dróg. Dróg, na które Wiktoria i Bartek może by się nie dostali, gdyby nie pewna entuzjastycznie nastawiona młoda para. Dwoje młodych Rumunów z początku w ogóle się w taką trasę nie wybierało. W planach zarówno ich, jak i polskich podróżników, była jedynie wizyta w następnym mieście. Szybko jednak okazało się, że również kierowcy mogą w autostopie trochę pozmieniać. Po krótkiej debacie między małżonkami nad rozłożoną na masce samochodu mapą okazało się, że przejażdżka przez Transfăgărășan jest w sumie całkiem po drodze. Postanowienie zrealizowali konsekwentnie, czasami tylko zatrzymując się w punktach widokowych. Energicznie wykłócali się przy tym z lokalną policją, która była przeciwna zbyt częstym postojom na poboczu wąskiej grani. Wiktoria i Bartek nic przeciw postojom nie mieli. Gdyby mogli, zrobiliby ich znacznie więcej, ale musieli dostosować plany do tabelki obwieszczającej rozkład kolejnego roku akademickiego. Zostaliby dla gór, dróg i dla ludzi, którzy nigdy do końca nie chcieli im wierzyć, że ktokolwiek chciał odwiedzić ich okolicę.